Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Copyright © 2011 by Corine Gantz Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści. Tytuł oryginalny: Hidden in Paris, Hidden in Paris the Cookbook Tłumaczenie: Anna Bereta-Jankowska Redakcja: Ferragus Korekta: Justyna Tomas Opracowanie techniczne okładki: Andrzej Najder Redaktor prowadząca: Barbara Filipek Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Zdjęcie na okładce: Corine Gantz Zdjęcia: Corine Gantz Zdjęcie na wyklejce: Mario Savoia/Dreamstime.com Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2015 ISBN 978-83-7642-509-2 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Moim trzem mężczyznom
Prolog
A
Paryż, dwa lata wcześniej nnie zauważyła, że Johnny zaczął się ubierać jak Francuz. Miał na sobie szpanerską sportową kurtkę, jakiej na pewno nie założyłby w Stanach. Natomiast bordowa suknia od Chantala Thomassa, jaką miała na sobie Annie, nie ukrywała jej obfitych kształtów – i w kuszących miejscach, i w mniej pożądanych. To zdecydowanie nie był francuski styl. Pocałowali synków na dobranoc i poprosili opiekunkę, żeby zagoniła ich do łó‐ żek przed dziesiątą. Potem Johnny ruszył do wyjścia, a po jego sylwetce, a przede wszystkim sile, jaką włożył w pchnięcie masywnych drzwi ich paryskiego domu, Annie poznała, że mąż kipi ze złości. Nie wiedziała tylko, na co lub na kogo jest wściekły. Miała nadzieję, że nie na nią. Otuliło ją wieczorne powietrze, ciepłe i wilgotne, gdy w milczeniu przemierzali rue Nicolo, zalaną światłem staromodnych latarni. Wzięła Johnny’ego za rękę, lecz uwolnił się po chwili. – Prowadź – powiedział, zatrzymując się przed jej minivanem. – Masz mocniej‐ szą głowę. Siadła za kierownicą, a on w fotelu pasażera. Opuściła szybę i wystawiła gołą rękę na dotyk powietrza. Jechali rue de Passy w stronę Trocadéro. Był dwudziesty pierwszy czerwca, przesilenie letnie i Święto Muzyki, czyli noc tańca na ulicy, noc ivresse i amour, i Annie miała wielką nadzieję, że zakosztuje obu – upojenia i miło‐ ści. Johnny spoglądał na standardowy bałagan panujący w samochodzie – masa pa‐ pierków po cukierkach i fragmenty zepsutych zabawek. – Wszystko w porządku? – spytała ostrożnie. Wzruszył tylko ramionami. Rue de Boulainvilliers i Avenue Mozart roiły się od pieszych. Wokół panowała elektryzująca atmosfera. Jakaś kobieta kręciła biodrami w rytm dźwięków bongo, na którym grał blondyn z podskakującymi w rytm uderzeń dredami. – Pójdźmy gdzieś potańczyć po kolacji – zaproponowała. – W taką noc nie moż‐ na się nie ruszać. Nie doczekała się reakcji. Z Place Rodin płynęły melodie jazzowe. Na Place Costa Rica dziwny facet w wy‐ świechtanym smokingu, ten sam, którego spotkała, kiedy gwizdał klasykę na stacji
metra Ranelagh, ryczał na całe gardło arię „Nessun Dorma”, stojąc pośrodku chod‐ nika. – Chyba jednak coś ci jest – zagadnęła znowu. – Annie, musimy porozmawiać. Kiedy rozmowa się skończyła, Annie była całkiem roztrzęsiona. Johnny milczał, siedząc z rękami na kolanach i pochyloną głową – jak udające skruchę dziecko. Nie była w stanie dojechać do Pól Elizejskich. Zaparkowała samochód najlepiej, jak umiała, na Avenue Victor Hugo, po czym oparła łokcie i czoło o kierownicę. Serce biło jej jak szalone. Zebranie myśli wymagało olbrzymiego wysiłku, z trudem oddy‐ chała. Chwilę później owładnął nią gniew. Chwytała co popadnie – zabawki, ko‐ mórkę, starą mapę, cokolwiek, na co trafiła ręką – i ciskała tym w Johnny’ego. Uniósł dłonie w geście poddania, ponad stukilowy goryl, ofiara przemocy domowej. – Annie… – Wysiadaj! Już! – wrzasnęła. – Posłuchaj… – Spieprzaj z mojego auta! – Annie, lepiej się uspokój – powiedział tym swoim ciepłym, rozsądnym głosem, głosem jak wykwintne czerwone wino. Jednak rękę na wszelki wypadek trzymał już na klamce. Wychyliła się z fotela i zaczęła okładać go pięściami. – Wynoś się, do cholery! Johnny wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i zaczął odchodzić, nie odwracając cho‐ ciażby raz głowy. – Dupek! – krzyknęła za nim, gdy zaczął rozmywać się w mroku. Jechała przed siebie bez celu. Zmysły jakby przestały jej funkcjonować – nie roz‐ poznawała ulic, nie słyszała muzyki z radia. Prowadziła samochód przez godzinę, może dłużej, zalewając się łzami jak dziecko. Wieki całe objeżdżała osiedle, bo łzy utrudniały znalezienie miejsca do zaparko‐ wania. Dom. Potrzebowała być w domu. Zsunęła z nóg dziesięciocentymetrowe szpilki od Manolo Blahnika, kupione specjalnie na tę noc, i poszła boso, czując chłód asfaltu pod stopami. Potem usiadła na kamiennym stopniu, popłakała jesz‐ cze chwilę, a wreszcie wytarła oczy i weszła po schodach. Po drugiej stronie Paryża Johnny i Steve opuszczali bar przy rue des Pyrénées. Zanosili się śmiechem. Steve ledwo trzymał się na nogach. Johnny siadł za kierow‐ nicą jego jaguara i z piskiem opon ruszył w stronę obwodnicy. W tej właśnie chwili, gdy Annie przekraczała próg domu, Johnny i Steve już nie
żyli.
D
Styczeń 1
ziesięć lat wcześniej jeszcze w kraju cheeseburgerów i donutów Annie nie przywiązywała wagi do tego, co ma na talerzu. Teraz jedzenie zaś zajmo‐ wało niezwykle ważne miejsce w jej życiu. Rozmowy o jedzeniu, jego przyrządza‐ nie, w końcu spożywanie – wszystko to stało się wręcz obsesją. Okupiła to odpo‐ wiednią tuszą, a raczej stanowczo nieodpowiednią – przynajmniej wedle paryskich standardów. Parę dni wcześniej zafundowała sobie Bible du Beurre, czyli książkę ku‐ charską poświęconą wyłącznie masłu. To nie tyle biblia, co oda na cześć masła. Ze‐ szłego wieczora, położywszy chłopców spać, zebrała się na odwagę, żeby zerknąć do przepisu na croissanty. Czy przeraziło ją odkrycie, że niewinnie wyglądający wypiek, którym objadała się bez umiaru przez ostatnią dekadę, składał się w dzie‐ więćdziesięciu dziewięciu procentach z masła? Skądże. Czy powstrzymało ją to przed rzuceniem się w wir przygotowań do zrobienia własnych croissantów? Abso‐ lutnie nie. Więc może na tym polegała jej terapia? Masło. Potrzebowała go, jak sobie tłu‐ maczyła, i to w niemałych ilościach. Było jej niezbędne do życia, bo była w żałobie. Jednak nie była pewna, czy odczuwa żal, czy może raczej wściekłość. Wolała myśleć, że to nie złość, a smutek spowodował, że od tamtej nocy przybyło jej pięt‐ naście kilo i wszystko wskazywało na to, iż utyje jeszcze bardziej. Wolała bólem, a nie gniewem tłumaczyć to, że od lat nie pamiętała o pomalowaniu ust czy wizy‐ cie u fryzjera. Usilnie wpatrywała się w okno, ale Paryż uparcie nie chciał się obudzić. Była szósta rano, a świt nie mógł się przebić przez szarówkę. Dziś po raz kolejny zbu‐ dziła się o czwartej, niespokojna, sama. Uczucie osamotnienia było tak mocne, że poważnie rozważała pokonanie schodów, by zbudzić synów na bardzo, bardzo wczesne śniadanie. Była nadal w szlafroku, nieuczesana i nieumyta, ale prysznic musiał poczekać. Rury w domu po odkręceniu wody wyły jak kotka w rui, a dzieci potrzebowały snu. Przyjrzała się kuchni, żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie, choćby i wyczerpujące, któ‐ re pochłonęłoby ją przez najbliższą godzinę. Jednak stara, wyłożona płytkami pod‐ łoga była nieskazitelnie czysta. Kolekcja zdobyczy z pchlich targów była pedantycz‐ nie ułożona na półkach. Obok, uszeregowane od najjaśniejszego po najciemniejszy, stały szklane słoje z orzechami, ziarnami i strączkami. Zdecydowanie nie należało
nic zmieniać. Na staromodnej kuchence pyrkotał rosół, a na marmurowym blacie pyszniło się dwanaście uroczych miniaturowych croissantów, przyszykowanych minionego wieczora, jeszcze surowych, ale niemogących się doczekać, by wskoczyć do piekarnika, a stamtąd prosto do ust. Ranek mijał przy akompaniamencie bulgoczącej zupy, a w kuchni unosił się aromat drożdży, gotowanej włoszczyzny i świeżo zaparzonej kawy. Annie niemal automatycznie sięgnęła na półkę po książkę kucharską i wysłużony słownik francu‐ sko-angielski, usiadła przy ustawionym centralnie masywnym stole i zaczęła z nie‐ cierpliwością kartkować tom. Wreszcie jej uwagę przyciągnęło zdjęcie ryby polanej czymś białym. Bar de mer dans sa croûte de sel – tak brzmiała nazwa potrawy. Dla pewności sprawdziła w słowniku słowo croûte. Skórka, skorupka. Okoń morski za‐ piekany w soli. Potrzebny był kilogram gruboziarnistej soli morskiej z regionu Gu‐ érande – najwyraźniej użycie nędznej zwykłej soli kuchennej było wedle francu‐ skich autorów książek kucharskich niewskazane, a wręcz karalne. Przepis stanowił nie lada wyzwanie. Był pracochłonny, potrzebne były też specjalne składniki. Czyli w sam raz. Chwyciła kalkulator z pokemonami i zaczęła przeliczać. Mieszkała we Francji od dziesięciu lat, a nadal przekładała miary z przepisów na anglosaskie – grammes na uncje, centilitres na filiżanki. Nie chodziło o to, że nie potrafiła przyswoić sobie pewnych rzeczy. Po prostu taki miała system i nie zamierzała go zmieniać. Kalkulator był nieustannie w ku‐ chennym użyciu, więc kiedy wciskała klawisze, odpryskiwały z nich okruchy za‐ schniętego jedzenia. Annie z uśmiechem pomyślała, że jej liczydło też jest en croûte. Decyzja o podjęciu kolejnego kulinarnego wyzwania wprawiła ją w dobry na‐ strój. Może i spędzi cały dzień na planowaniu, kupowaniu składników i przyrzą‐ dzaniu pieczonego okonia morskiego, którego nikt nie zje, ale przynajmniej będzie miała zajęcie, które zaprzątnie jej umysł. Nie będzie miała czasu martwić się o pie‐ niądze, albo raczej o ich brak. A może nawet uda się zapomnieć o meczu pingponga, który nieprzerwanie jest rozgrywany w jej głowie – piłeczka nigdy nie prze‐ staje się odbijać i nikt nie zdobywa punktów. Teraz, po śmierci Johnny’ego, już za‐ wsze będzie to jego odpowiedzialność, jej odpowiedzialność, jego wina, jej wina, jego zdrada, jej zdrada, tam i z powrotem, na wieki wieków. Wypadek był w pewnym sensie wynikiem prostego rachunku: alkohol plus prędkość równa się śmierć. Nikt o zdrowych zmysłach nie mieszałby w to przypad‐ ku. Jednak tych wszystkich słów, które padły tej nocy, nie dało się cofnąć… I to można określić jako pechowy zbieg okoliczności. To przekonanie zżerało jej serce, psuło krew i powodowało senne koszmary.
• Od strony drzwi wejściowych dobiegł lekki hałas. Lucas! W tej chwili przypomniało jej się, że poprzedniego wieczora nie zamknęła domu na klucz – znowu. Oh mon Dieu, mój Boże, zaraz Lucas wejdzie i będzie się użalał z powodu tego jej zatrważa‐ jącego niedbalstwa, po ichniemu négligence alarmante. Mógł oczywiście skorzystać z tylnego wejścia, kuchennego, jak właściwie wszyscy, ale nie, musiał sprawdzić drzwi od frontu, żeby mieć się do czego przyczepić. Cholera wie, kto nałożył na niego ten święty obowiązek, szczególnie że to nie było byle jakie miejsce, tylko szesnasta dzielnica Paryża, a ulica w dodatku zamknięta dla ruchu. Słyszała, jak walczy z drzwiami, jak kręci gałką, a potem napiera całym cięża‐ rem na wypaczone drewno, by ustąpiło. Niestety większość sprzętów u niej trzeba było siłą zmuszać do posłuszeństwa. Lucas uwielbiał wytykać jej, że dom popada w ruinę, a ona odbierała to jako krytykę sposobu prowadzenia nie gospodarstwa, a własnego życia. Annie poprawiła bladoróżowy, ozdobiony serduszkami szlafrok frotté – prezent od chłopców na Dzień Matki. Był straszny i właścicielka wyglądała w nim jak trzy‐ drzwiowa szafa, ale co mogła zrobić jako mama? Wydali przecież na to szkaradz‐ two całe kieszonkowe. Przygładziła włosy, żeby Lucas nie zobaczył „mamirokeza”, jak określali ten typ fryzury synowie, po czym przygotowała się na atak świętego oburzenia francuskiego przyjaciela. Niechybnie pojawi się w progu odziany w kaszmir, gładko ogolony i w dodatku pysznie wypachniony wodą Guerlain Habit Rouge. Ona natomiast cuchnęła zupą i przypominała jedną z bezdomnych, jakie błąkają się po ulicach Paryża i gadają do siebie. Lucas wpuścił powiew styczniowego wiatru i przez chwilę siłował się z drzwia‐ mi, zanim udało mu się je zamknąć. Chuchnął w dłonie, po czym wcisnął je w kie‐ szenie czarnego płaszcza i podreptał w stronę kuchenki. Miał teraz wygląd zzięb‐ niętego pingwina. – Och, daj spokój! – prychnęła Annie. Gość stanął przy piecu, z wyraźną podejrzliwością powąchał gotujący się rosół i przez kilka sekund grzał ręce nad garnkiem. Potem zdjął okrycie i usadowił tycz‐ kowate ciało na krześle. – Masz trochę tej niedobrej amerykańskiej kawy? – spytał wreszcie. Lucas naprawdę nieźle władał angielskim, ale jego akcent trudno było strawić. Annie wstała, odwracając się do mężczyzny plecami, głównie po to, by ukryć uśmiech – w końcu oficjalnie była na niego obrażona, on na nią też. Wyjęła z szaf‐
ki kubek z Myszką Miki i postawiła go na stole razem z dzbankiem kawy, cały czas martwiąc się rozmiarem swojego tyłka, spotęgowanym feralnym szlafrokiem. Nie trzasnęła kubkiem o blat, ale trudno byłoby doszukać się delikatności w sposobie, w jaki nalewała gościowi kawy. Powtarzała sobie w głowie, że przecież Lucas ma tylko na względzie jej dobro. Przyszedł, bo wiedział o jej bezsenności i wszystkim innym. No, prawie wszystkim. Wpadł przed pracą napić się kawy i sprawdzić, jak podejrzewała, w jakim jest sta‐ nie, oraz upewnić się, że założy normalne ubranie, a może nawet uczesze włosy. Na ogół udawało mu się zrealizować plan – nie ma skuteczniejszego sposobu, by postawić kogoś na nogi i zagonić pod prysznic niż elegancki Francuz unoszący brew w wyrazie dezaprobaty. Nieraz zastanawiała się, dlaczego Lucas w ogóle zawraca sobie nią głowę, ale jeszcze częściej, a szczególnie dziś rozważała, dlaczego sama nie da sobie spokoju z nim. Od śmierci Johnny’ego wyrzuciła z życia mnóstwo osób o jak najlepszych intencjach. Tłumaczyła chłopcom, że lepiej żyć w pojedynkę niż z niewłaściwym człowiekiem. Ale tak, zdawała sobie sprawę, że to ją można by uznać za niewłaści‐ wą. Lucas uważnie przyglądał się kubeczkowi, szukając śladów bakterii bądź też słów zagajenia. – Celujesz do posłańca – powiedział. – Strzelasz! Mówi się: strzelasz do posłańca! – No i znowu. Czuła, jak rozpiera ją gniew niczym para tender parowozu. Lucas ma wybitny talent do wkurzania jej. Nie chodziło o jakąś gromadzącą się złość, o nie – za każdym razem była nowiutka i świeża. I była pewna, że nie miało to nic wspólnego z faktem, że Lucas uniknął tamtego wypadku, a Johnny w nim zginął. Mąż Annie próbował namówić przyjaciela na wspólny wypad tamtego wieczora, ale Lucas wolał oglądać Fête de la Musique w telewizji w domowych pieleszach. Naj‐ lepszym sposobem na oparcie się Johnny’emu było udawanie martwego, więc Lu‐ cas nie odbierał telefonu. „Jedziemy po ciebie ze Steve’em” – brzmiała nagrana przez Johnny’ego wiadomość. – „Nie możesz przeżyć życia z nosem w ekranie, zła‐ masie”. Zapewne nie doszłoby do wypadku, gdyby po niego nie pojechali, ale nie można obarczać winą Lucasa. Gazety określiły zderzenie dziesięciu samochodów mianem krwawej masakry. Spora dawka alkoholu we krwi spowolniła reakcje Johnny’ego. Tak więc zawiniły promile, ale może i nerwy spowodowane kłótnią z żoną. Nie, nie zarzucała niczego Lucasowi, to byłoby bez sensu.
Powód, dla którego była zła na Lucasa – a w zasadzie kipiała z wściekłości – nie miał żadnego związku z wypadkiem. Mężczyzna był w stu procentach winny wsa‐ dzania nosa w sprawy należące bezsprzecznie tylko do niej oraz próby kontrolowa‐ nia jej życia. Lucas wrzucił do kawy kostkę cukru, zamieszał, uniósł kubek do ust i rozejrzał się wokół, jakby sam się dziwił, że wylądował znów w kuchni Annie. – Najlepiej by było, gdybyś wystawiła dom na sprzedaż w lutym – odezwał się, nie patrząc na nią. Annie poczuła w nosie delikatne drapanie, zapowiadające u niej łzy. Wskazała palcem ustawione na blacie tace, na których znajdowały się trzy równiutkie rządki maleńkich doniczek, wygrzewających się w bioświetle. – A moje sadzonki pomidorów? – spytała, wcale nie chcąc podnosić głosu, ale trudno, stało się – to był wrzask. – Co mam z nimi zrobić?! Nic dla ciebie nie zna‐ czą?! – Nie masz… – zaczął Lucas i zawiesił głos. – Nie masz maszynki do pieniędzy, których potrzeba na wychowywanie trojga dzieci w prestiżowej paryskiej dzielnicy. – Znajdę pracę – wycedziła. Lucas przyjrzał się swoim zadbanym paznokciom. – Może się okazać, że nie masz pożądanych na rynku umiejętności. – Umiejętności, srumiejętności – przedrzeźniała, siląc się na imitację francu‐ skiego akcentu komika Petera Sellersa. – Jestem matką trzech chłopców poniżej dziewiątego roku życia. Mam umiejętności pochodzące prosto z jin i jang. Na za‐ kończenie szkoły wygłaszałam mowę jako najlepsza uczennica. To nic nie znaczy? – Nie – odparł szczerze. Jasne, że nie. Sama zdawała sobie z tego sprawę. Jej doskonałe stopnie nie li‐ czyły się tu wcale, a biorąc pod uwagę, że otrzymała je dekadę temu i nie poszły za nimi jakiekolwiek doświadczenia w pracy, w Stanach też były bez wartości. – Dom to wszystko, co zostało nam po tragedii. – Od tragedii upłynęły trzy lata, Annie. Wszystko, co denerwowało ją w Lucasie, stanęło jej nagle przed oczami jak trój‐ wymiarowa, kolorowa wersja starego filmu – począwszy od jego arystokratycznej postawy poprzez poważną twarz, skończywszy na dłoniach, którymi gestykulował podczas rozmowy. Tak irytująco, wyniośle, beznadziejnie francusko! Zatrzymała wzrok na jego szyi. – Dwa i pół roku! Dzieci są niemal tak samo niedojrzałe i delikatne jak wtedy, kiedy zginął ich ojciec.
Lucas przyjrzał jej się uważnie. – Ty taka jesteś. Może ty. Ale chłopcy świetnie sobie radzą. – Nikt sobie nie radzi! Mamy niezagojone rany! Do końca życia będziemy nosić blizny! – Tu głos jej się załamał i zanim zdołała się powstrzymać, zgięła się nad stołem i załkała cicho. Lucas wyprostował się, wstał po chusteczkę i podał ją kobie‐ cie. Wzgardziła nią, ale sięgnęła po leżący na stole papierowy ręcznik wątpliwej czystości, by wydmuchać w niego nos. Przyjaciel stanął przy niej i niezręcznie po‐ klepał ją po łopatce. Jej łzy nie na długo zbiły go z tropu, już kładł jej rękę na ra‐ mieniu, mówiąc: – Annie, musisz sprzedać dom, bo inaczej ci go odbiorą i zostaniesz z niczym. Nie jesteś w stanie spłacić zadłużenia. Przykro mi, ale biorąc pod uwagę finanse – nie masz wyboru. Kobieta otarła oczy ręcznikiem i wyprostowała się gwałtownie. – Jak to nie mam, do cholery?! – krzyknęła. Lucasowi ulżyło, że jednak przestała płakać, więc usiadł z powrotem i patrzył, jak Annie rzuca się do działania: otwiera szafki, z impetem trzaskając drzwiczka‐ mi, wyjmuje mąkę, masło i jajka, a potem ciska te wszystkie składniki na stół. Mężczyzna uniósł brwi. – A co to ma być? Co teraz robisz? Ciasto? Zacisnęła zęby tak mocno, że omal nie połamała trzonowców, i zajęła się od‐ mierzaniem trzech szklanek mąki. Zrobiła na blacie górę z białego proszku, z sa‐ tysfakcją patrząc, jak chmurka mąki narusza dystans intymny Lucasa. Odegnał ob‐ łoczek ręką. Annie zrobiła otwór w białej górze składników i zaczęła pakować do niego łyżką miękkie masło. – C’est beaucoup de beurre, non? To bardzo dużo masła, prawda? – skomentował Lucas. – Mam tysiące możliwości, całe miliony, do wyboru do koloru – powiedziała, rozbijając jajko po jajku i wylewając je z wysokości w środek tworzącej się masy. Plum, plum – wokół robił się bałagan, wynik jej determinacji. – Usiądź na chwilę, błagam cię. Zostaw te jajka – prosił. – Dasz sobie radę z jajami zamiast mnie? Pora zapłacić podatki! I rachunek za prąd! – prawie krzyczała. – A ja utrzymuję cały pieprzony dom! – Twoje miesięczne wydatki na jedzenie – zaczął Lucas – które, nawiasem mó‐ wiąc, są niebagatelne… Czy on jeszcze coś mówi? Nagle doznała olśnienia, właśnie wtedy, o szóstej trzydzieści rano. Wszystko złożyło się w całość – pozostawione na blacie idealne
półksiężyce z ciasta, ubrany w markowy garnitur Lucas poruszający ustami, śpiące na górze dzieci, kubek z Myszką Miki, otwarta książka kucharska, lepka masa po‐ środku drewnianego stołu. Nagle zamarła z uniesionymi, oblepionymi ciastem rę‐ kami. Miała przyprószone mąką włosy i zacięty wyraz twarzy. Lucas spojrzał na nią z niepokojem. – Co znowu? – Olśniło mnie, wiesz? – odparła Annie. Miała szeroko otwarte oczy, ale jedno‐ cześnie pobladła i wyglądała na chorą. Właśnie w tej sekundzie podjęła decyzję.
W
2
górnym odcinku rue de Cambronne ciężarówka zablokowała oba pasy ruchu. Dostawcy metodycznie rozładowywali towar, obojętni na trą‐ bienie wściekłych kierowców. Jared obserwował tę scenę z okna swojego mieszka‐ nia, przyklejając czoło do chłodnej szyby, próbując otrząsnąć się ze snu i poszuku‐ jąc w pamięci źródła migreny i kaca. Dałby głowę, że nie spędził nocy sam, ale nig‐ dzie nie było śladu żadnej kobiety. Mógłby być w kłopocie, jeśli kiedyś znów by ją spotkał. Merde, przeklął w myślach. Zeskrobał z ręki drobinki czerwonej farby olejnej. Najwyraźniej w nocy malo‐ wał. Była druga po południu, więc nie miał większych szans na ciepłą wodę, najwy‐ żej letni strumyczek, który będzie stanowił pokutę za nocne ekscesy. Pamiętał, że ostatnia maszynka rozpadła się mu w rękach w połowie golenia i że skończyły mu się papierosy. Jednak prysznic i golenie będą musiały zaczekać. Czerwoną farbę miał we włosach, na twarzy, a nawet na piersi, jakby grał w paintball na golasa. Próbował ją zmyć, ale woda była zbyt zimna. Ubranie, które założył poprzedniego wieczora, znalazł porozrzucane po sypialni, co potwierdzało, że jednak była jakaś kobieta. Przeczesał włosy mokrymi palcami i wyszedł z mieszkania. Dozorczyni, w podomce i kapciach, już na niego dybała, zastawiając wątłym ciałem drzwi windy. – Bonjour Madame Dumont! – zawołał wesoło, błyskawicznie zawracając na pię‐ cie i kierując się ku schodom. Za sobą słyszał pełen złości stukot klapek starszej pani o drewnianą podłogę. – Mais c’est l’aprés midi, już popołudnie! Wydaje ci się, że jest ranek? Nie jest! I może sobie wyobrażasz, że jest grudzień, ale nie, jest styczeń i właścicielka chce dostać czynsz za nowy miesiąc! – Poważnie, nie jest rano? Faktycznie tak myślałem, skoro jest pani w kap‐ ciach… – rzucił z szelmowskim uśmiechem. – Ładnie pani w tym kolorze, podoba mi się. Dozorczyni omal się nie zarumieniła, zachichotała, ale zaraz się zmiarkowała. – Czynsz! La propriétaire żąda zapłaty! – Bien sûr, oczywiście, Madame Dumont. Demain, jutro – obiecał, pędem poko‐ nując trzy schody. Zwolnił, gdy tylko wypadł na ulicę. Wstąpił zaraz do Café des Artistes, gdzie stanął przy kontuarze, wywracając kieszenie w poszukiwaniu gotówki. – Salut, Jared – mruknął Maurice. Zauważył czerwoną farbę na twarzy chłopa‐
ka. – Poderżnąłeś komuś gardło z samego rana? – Salut, Maurice. To co zwykle. – Jared przeliczył drobne. – Tylko dziś bez crois‐ santa – powiedział. – Za to dorzuć paczkę gitanów. – Pas de croissant, bez croissanta? – Nie jestem głodny – skłamał. Maurice wyglądałby całkiem dostojnie, gdyby nie blizny po trądziku szpecące mu policzki. Niespiesznie wycierał z kurzu butelki alkoholu i odstawiał je, jedną po drugiej, na wiszące za barem półki: alcohol de framboise, z malin, pomarańczowy grand marnier, koniak courvoisier. Było coś szlachetnego w powtarzalności tej czynności i Maurice’owi wcale się nie spieszyło do obsługiwania Jareda czy kogo‐ kolwiek innego. W końcu łaskawie pchnął gitany po ladzie, jakby wydawał nagrodę za dobre sprawowanie. Jared otworzył paczkę, wsunął papierosa w usta i pstryknął zapalniczką zippo, z której zalatywało paliwem lotniczym. Maurice postawił przed nim café au lait i dorzucił trzy kostki cukru w papierkach. Dym z papierosa snuł się pomału ponad palcami Jareda, a on popijał kawę pośród szumu ekspresu, ryku wy‐ ciskarki soku z pomarańczy i wściekłych klaksonów z ulicy. Aż podskoczył, kiedy zdał sobie sprawę, że Maurice coś do niego mówi. – Rozmowa o pracę! – powiedział barista z niewyjaśnioną złością. – Jak poszło? – Nie poszło. – To znaczy ty nie poszedłeś? Przecież miałeś tę robotę w garści! – Jeszcze nie przycisnęło mnie na tyle, żebym od samego południa podawał aperitify w smokingu – powiedział i jego wzrok natychmiast padł na dopasowaną białą koszulę i muszkę Maurice’a. Mężczyzna posłał mu mordercze spojrzenie. – Może trzeba było się trzymać tej nadzianej panienki, tej, która ciągle coś ku‐ powała. – Nie była bogata, tylko dobrze ubrana. – Gdyby nadal była twoją dziewczyną, zamówiłbyś sobie croissanta – rzucił Maurice, wzruszając ramionami. – Półgłówki w smokingach wiedzą swoje na te te‐ maty. Jared rzucił kilka wymiętych euro na ladę, zaciągnął się ostatni raz, po czym ci‐ snął papierosa na ziemię i rozgniótł go podeszwą. Potem opuścił lokal. Maurice wyszedł zza baru z miotłą i zaczął sprzątać tuzin petów zalegających na podłodze kawiarni. – Connard, dupek! – gwizdnął przez zęby. – Crétin! – Jared wymamrotał pod nosem, kierując się w stronę stacji metra.
Ludzie na ulicy ze zdumieniem patrzyli na szkarłatną farbę na dłoniach, wło‐ sach i nieogolonej twarzy Jareda. Dziewczynki w szkolnych mundurkach chichota‐ ły, a kobiety przypatrywały się z zaciekawieniem. Chłopak szedł długo. Zostawił za sobą zapachy kuchenne i wyziewy z rur wydechowych charakterystyczne dla jego osiedla i szedł w kierunku bulwarów i alei. Pół godziny później przemierzał już ele‐ ganckie ulice siedemnastej dzielnicy, otoczony imponującą architekturą. Wreszcie zatrzymał się na rue Montsouri przed okazałym trzypiętrowym budynkiem. Przyci‐ snął jeden z trzech guzików na domofonie. Lucas D’Arbanville. Dzwonił tak długo, aż z głośniczka odezwał się poirytowany głos gospodarza: – Pali się? Kto tam, do cholery? – To ja. – Możesz przestać dzwonić? Wpuszczę cię! Lucas otworzył drzwi mieszkania. Miał na sobie wyprasowane dżinsy i koszulkę Lacoste w rzadko spotykanym odcieniu mango. Minęło już parę lat, odkąd stuknęła mu czterdziestka, ale w porównaniu z Jaredem wyglądał jak okaz zdrowia i dbało‐ ści o siebie. Wybuchnął śmiechem na widok chłopaka. – Wyglądasz koszmarnie! I… coś tu chyba śmierdzi? Jared zawrócił na pięcie i ruszył z powrotem po schodach w dół. – Daj spokój, stary, wejdź. Tylko żartowałem. – Nie jestem w nastroju. – A, to widać! – potwierdził Lucas, nie przestając się śmiać. Chłopak ponownie się odwrócił. – Dobrze, już dobrze – Lucas chwycił Jareda za ramię i wciągnął go do mieszka‐ nia. Pocałowali się na powitanie w oba policzki. – Zrobię kawę. Jared rozejrzał się po wnętrzu. Lucas kolekcjonował empirowe meble, pasował mu ten dziewiętnastowieczny styl. Większość dostał w spadku, lecz te, które kupił sam, były także kunsztownej roboty. Na ścianie naprzeciwko kanapy wisiała akwa‐ rela Henry’ego Millera, co było szaleństwem jak na Lucasa, ale może to znak, że Annie ma na niego dobry wpływ. Pozostałe ściany zdobiło malarstwo dawne oraz, rzecz jasna, trzy spore płótna, które Lucas kupił od niego jeszcze w czasach, kiedy abstrakcyjne dzieła olejne Jareda sprzedawały się, zanim wyschła na nich farba. Na mahoniowym biurku z koronką złotych inkrustacji stał włączony laptop, obok leża‐ ło kilka kartek eleganckiej papeterii i pióro Mont Blanc – jedyne ślady ludzkiej byt‐ ności w tym miejscu. Jared poszedł usiąść w kuchni z szacunku dla cennych mebli Lucasa. Włożył rękę do kieszeni po swoje gitany, ale się rozmyślił. – Muszę zapalić – powiedział, opadając na krzesło.
Lucas wszedł za nim do kuchni. – Staram się rzucić. Nie mam papierosów. Jared rzucił mu zrozpaczone spojrzenie. – No dobra, mam kilka paczek schowanych tylko i wyłącznie na czarną godzi‐ nę – westchnął Lucas. – Ale to jest sytuacja kryzysowa, prawda? – Merde, i to jak. Gospodarz włączył ekspres do kawy i pogrzebał w jednej z kuchennych szuflad. Po chwili wyjął z jej głębin nieotwartą paczkę papierosów i podał ją Jaredowi. – Marlboro? Lighty? Kupujesz amerykańskie marzenia i całą tę ściemę w jed‐ nym pakiecie. Chyba zrobiła ci pranie mózgu. Lucas puścił komentarz mimo uszu. Powalczył chwilę ze skomplikowanym urządzeniem, po czym wydobył skądś drewniane pudełko pełne saszetek delikatne‐ go espresso, wyglądających jak wykwintne czekoladki. – Dmuchaj gdzie indziej, nie na mnie – upomniał Lucas. – Jeśli Annie wyczuje ode mnie papierosy, nigdy nie uwierzy, że naprawdę rzucam. Siedzieli naprzeciw siebie przy stole, bez słowa pijąc espresso z maleńkich fili‐ żanek. Jared udawał, że nie widzi uśmiechu i pełnego sympatii spojrzenia Lucasa, którymi obdarzał go, ilekroć chłopak zachowywał się naprawdę nieznośnie. Przez chwilę słychać było tylko stukanie spodeczków, na które odstawiali kawę. Potem Ja‐ red wysilił się na uprzejmość. – Jak tam twoje życie miłosne? Wlazłeś już Annie do łóżka? – Wiesz co? Kocham cię, ale zaczynasz mi działać na nerwy. Ładujesz mi się do mieszkania, śmierdzisz jak nieboskie stworzenie, demolujesz mi domofon, podpro‐ wadzasz ostatnią paczkę papierosów, a teraz obrażasz Annie i mnie. – Mam zły dzień – skarcony wzruszył ramionami. – Najwyraźniej. – Jestem głodny. Potrzebuję kasy. Potrzebuję wystawy. Potrzebuję mieszkania. I dobrze działającego prysznica. I dziewczyny. – Dla ciebie, trzydziestoletniego łamacza serc, to ostatnie nie stanowi chyba wy‐ zwania. – Ale ja chcę prawdziwej dziewczyny. Takiej, która by coś znaczyła. – Jared mu‐ siał stawić czoła rozbawieniu, z którym Lucas bynajmniej się nie krył. – Wiem, wiem, to nowość – powiedział, uprzedzając komentarz przyjaciela. Starszy z mężczyzn wstał, wyjął z lodówki masło, kompot truskawkowy i orga‐ niczny sok pomarańczowy, przyniósł produkty do stołu, dorzucił jeszcze pół ba‐ gietki i nóż o ząbkowanym ostrzu.
– Czy ja dobrze słyszę, że mój chrześniak prosi mnie o radę w kwestiach serco‐ wych? – Daruj sobie. – To przynajmniej pozwól, że cię nakarmię, dobrze? Jared wyraził aprobatę dla śniadania, po raz kolejny zastanawiając się, dlaczego Lucas, człowiek różniący się od niego w każdym calu, tak inny od kogokolwiek w jego życiu, uparcie nie stawia na nim krzyżyka. • Annie siedziała przy trzymetrowym stole pośrodku swojej paryskiej kuchni i czuła mdłości na myśl o tym, co zamierza zrobić. Spędziła tak całe przedpołudnie, gdy dzieci były w szkole. Zbliżała się pora, kiedy należało je odebrać i przywieźć na lunch, tylko że ona nie przygotowała nic do jedzenia. Zimna zupa na kuchence wy‐ glądała nader nieapetycznie, a pieczony okoń morski odpłynął w otchłań niespeł‐ nionych marzeń. Decyzja została podjęta, klamka zapadła. Zakręciło jej się w gło‐ wie jak człowiekowi na skraju przepaści, który spojrzy w dół. Wstała i włączyła grzanie pod zupą. Zagotuje ją ponownie, może to dobrze jej zrobi. Czuła rozpaczliwą potrzebę spożycia czegoś płynnego, gęstego, ciepłego i słonego jak płyn owodniowy, zanim pozwoli narodzić się potrzebie działania. Jej podświadomość najwyraźniej już wcześniej wiedziała, że powinna przyrządzić ro‐ sół dla przyszłej, zemdlonej świadomości. Kuchnię kochała najbardziej ze wszystkich pomieszczeń. Zbudowano ją jakieś dwieście lat temu, kiedy arystokratom rzadko zdarzało się zapuszczać do pomiesz‐ czeń służby. Miejsce to było w związku z tym mniej oficjalne niż pozostała część domu. Szklane drzwi prowadziły do niewielkiego ogrodu, pośrodku którego stała piękna kamienna fontanna. Były na stałe otwarte przez całą wiosnę i lato, dzięki czemu zieleń stanowiła naturalne przedłużenie kuchni. W sezonie Annie uprawiała mnóstwo różnych ziół, a także najlepsze pomidory po tej stronie Sekwany. Po po‐ łudniowej ścianie budynku pięły się maliny, a podparta w wielu miejscach prastara jabłonka rodziła słodziutkie owoce niespotykanej na rynku odmiany. Wystarczyło przejść przez próg i już można się było częstować. Jej własny raj. Nawet teraz, w styczniu, kiedy rośliny były uśpione, a drzwi do ogrodu zamknięte, przez szyby wlewało się słońce, sprawiając, że kuchnia stawała się najjaśniejszym i najprzytul‐ niejszym pomieszczeniem w całym domu. Podjęta decyzja zupełnie do niej nie pasowała. Choć może? Chodziło o to, że istniały dwie Annie – przeszła i teraźniejsza – i sama nie była pewna, od której
z nich pochodzi ten pomysł. Osoba, którą była przed śmiercią Johnny’ego, poradzi‐ łaby sobie z problemem, ale co z tą nową, która zagnieździła się w niej ostatnimi czasy i do której nie pałała sympatią? Do czego była zdolna nowa Annie? Czy to obecne „ja” – mroczniejsze, bardziej skore do złości, mniej ufne – nie było przypad‐ kiem prawdziwsze i bliższe temu, kim lub czym się stała? Miała na koncie różne straszliwe decyzje. Na przykład ostatnich dwanaście lat jej życia było konsekwencją jednego słowa, wypowiedzianego pod koniec pewnego posiłku. Miała wtedy dwadzieścia trzy lata, a Johnny dwadzieścia osiem. Kończył studia, jej zostały jeszcze trzy lata. Jedli obiad w dość obskurnej włoskiej knajpce przy kampusie. Pod osłoną ceraty w biało-czerwoną kratę delikatnie masowała sto‐ pą jego krocze. Wyglądał zupełnie jak Robert Redford w westernach Butch Cassidy i Sundance Kid – wspaniały i łobuzerski. Niesamowity, o nieodpartym uroku. Na ze‐ wnątrz kipiało lato. Poznali się na imprezie. Sprawiała, że się śmiał. Dawna Annie była radosna i wolna. Przez kilka miesięcy kochali się namiętnie i często, a uczyli rzadko. Fizycznie byli dobrani jak mało kto. Po dwóch dniach znajomości, niebędą‐ cej jeszcze związkiem, Annie wiedziała, że jest beznadziejnie zakochana, ale robiła, co mogła, żeby nie dać nic po sobie poznać. Nie była głupia – Johnny był gwiazdą uczelni, kapitanem drużyny lacrosse. Na jego widok dziewczynom uginały się kola‐ na. Zdawała sobie sprawę, że ma tego chłopaka jedynie w tymczasowym posiada‐ niu. Upłynęło sześć miesięcy randek, a oni ani razu nie poruszyli sprawy przyszło‐ ści. Annie nie zająknęła się na ten temat i starała się o tym nawet nie myśleć. Wieczór, kiedy jej życie zmieniło się bezpowrotnie, był w jej przekonaniu jed‐ nym z ostatnich spędzanych wspólnie. Tydzień później Johnny miał się przenieść do Francji, by zostać partnerem w paryskiej firmie importowej należącej do jego starszego brata. Siedziała naprzeciw niego nad bakłażanami zapiekanymi z parme‐ zanem. Annie ukrywała złamane serce pod maską nonszalancji. Johnny nalał wina i podał jej kieliszek. Poczekał, aż upije łyk. – No to co? – zagadnął z błąkającym się na ustach uśmieszkiem. – Chcesz wziąć ślub? Przełknęła wino i odkaszlnęła. – Chodzi ci o to, czy w ogóle? Pewnie tak, kiedyś, jak przyjdzie czas, z właści‐ wym facetem. – Nie pytam ogólnie. Mam na myśli nas dwoje. W tym tygodniu. Tak, żołądek ścisnął jej się w ciaśniutki węzeł i opadł gdzieś do kostek. Poczuła, że policzki jej płoną, a ze wszystkich porów skóry wystąpił pot. Drżąca odpowiedź
popłynęła wprost z serca: – Ja? Johnny roześmiał się szczerze. Czas w restauracji nagle zwolnił. Chłopak ujął jej dłoń, coś do niej włożył i za‐ mknął jej palce wokół małego przedmiotu. Co miała nadzieję zobaczyć po otwarciu dłoni? – Czy to jakiś żart? – spytała, walcząc z drżeniem, które opanowało jej ciało od stóp do głów. Rozwarła palce. Na rozpostartej dłoni leżał pierścionek. Znad stołu, który stanowił w tej chwili jądro jej wszechświata, Johnny przyglą‐ dał jej się speszony. – No to jak? – naciskał, przekrzywiając głowę jak cocker spaniel. – Chcesz się hajtnąć i jechać ze mną do Paryża? – Ja… muszę się zastanowić – wydusiła Annie przez ściśnięte gardło. – No dobra, myśl – odparł. Dał jej sekundę. – No i? Zaśmiała się, jednocześnie starając się z całej siły pohamować łzy. Jeśli to był głupi dowcip, wolałaby zapaść się pod ziemię i nigdy więcej nie wyjść na światło dzienne. Łzy wypłynęły jej jednak spod powiek. – Nie mówisz poważnie. On tymczasem wziął ją za rękę i powoli wsunął jej na palec pierścionek. – Bardzo poważnie. No dalej, zgódź się, nie znęcaj się tak nade mną. To wtedy padło to jedno słowo, które zmieniło bieg jej życia. – Tak – załkała. W ciągu tygodnia wzięli ślub, tak żeby pojechać do Francji już jako państwo Rolandowie. Nie było hucznego wesela, ale zupełnie jej go nie brakowało. Johnny musiał chwytać szansę pracy u boku brata zaraz po obronie pracy dyplomowej, nie mogło być mowy o zwłoce. Od lat uczył się francuskiego, przygotowując się do tego wyzwania. Annie nie znała jednak ani słowa po francusku, może z wyjątkiem bon‐ bon, cukierek, i „wulewuparle”. Jej rodzicom pomysł z Francją nie podobał się w równym stopniu co pomysł z Johnnym. Szczególnie mama wpadła w furię. – Prawie go nie znasz! – Może tak, ale czy można powiedzieć „nie” wygranemu losowi na loterii? – Nie przemyślałaś tego. Na własne życzenie pakujesz rękę w maszynkę do mie‐ lenia mięsa! Zastanów się! – Daj spokój, mamo, Francuzi nie mogą być aż tacy straszni. – Nie mówiłam o Francuzach, do jasnej cholery! Ten… awanturnik! A twoje wy‐ kształcenie!?
Po raz pierwszy w życiu usłyszała z ust matki przekleństwo. Okazało się, że jej rodzice, którzy większość życiowej energii zużywali na kłót‐ nie i zwady, tym razem przyjęli wspólny front przeciwko Johnny’emu. Uparcie twierdzili, że chłopak jest wpatrzony w siebie, niedojrzały i nie można na nim po‐ legać. Annie zastanawiała się, czy ich zarzuty mają związek z tym, że narzeczony jest po prostu zbyt przystojny, a wiadomo, że mężczyzna, który przewyższa żonę urodą, natychmiast staje się podejrzany. Nie była pewna, czy sama tak nie myśli. Wszystko działo się w zawrotnym tempie i Annie nie zachowała wielu wspo‐ mnień z tamtych dni. Obiecujące (i kosztowne!) studia zostały nagle przerwane. Rodziców Johnny’ego zobaczyła po raz pierwszy w dniu ślubu. I już się żegnali w strumieniach łez na lotnisku. Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, obudziła się w Paryżu jako mężatka. Ze studenckiego luźnego życia przeniosła się nagle w chaos, zamieszanie i bardzo ciężką pracę. Musiała przyswoić sobie zupełnie obcy język i poznać wyjąt‐ kowo obcą kulturę. Rozpracowywała wszystko sama, ucząc się rozróżniać baguette od ficelle i Roqueforta od Reblochona. Musiała nauczyć się żyć bez bliskiej rodziny. Ależ za nią tęskniła! I bez przyjaciół. Jak bardzo tęskniła za przyjaciółmi! Z jakim trudem przychodziło jej nawiązywanie nowych znajomości, kiedy komunikacja sprowadzała się do zdolności prezentowanych przez tresowanego szympansa. Trzeba się było przyzwyczaić do dbania o męża, który bez przerwy pracował. I na‐ gle, zupełnie niepostrzeżenie, musiała wykombinować, jak wychować jedno, dwoje, a wreszcie troje dzieci. Do tego wypadało jeszcze zadbać o samą siebie. Przyszło jej się nauczyć ścielenia łóżek, prania, robienia zakupów, gotowania, zawożenia cho‐ rych maluchów do lekarza, jeżdżenia po Paryżu samochodem z ręczną skrzynią biegów. I wszędzie musiała mówić po francusku! Na szczęście rodzice nie mieli racji. Wszyscy byli w błędzie, czego dowodem było ich dziesięcioletnie małżeństwo. To prawda, Johnny był niedojrzały i niezależ‐ ny, ale tylko w taki sposób, który z każdego dnia czynił przygodę. Nie był nieodpo‐ wiedzialny. Ufała mu. Przez całą dekadę przyzwyczajała się do nowego życia, ale wciąż nie czuła się całkiem u siebie. A wtedy śmierć odebrała jej Johnny’ego. Zginął tak nagle. Maka‐ brycznie. Szokując wszystkich. Jego odejście wydawało się niemożliwe, nierealne. Ból, który czuła, był paraliżujący, rozpacz dzieci – nie do zniesienia. W dodatku, i to w przeciągu kilku dni od nagłego wyrwania męża z jej życia, okazało się, że właściwie nigdy nie przeistoczyła się z dziewczyny w kobietę. Od przyjazdu do Francji polegała na Johnnym we wszystkich kwestiach niezwiązanych z domem.
W jego naturze leżała dominacja i łatwiej jej było, kiedy trzymał stery. Pozwoliła, by zwalił ją z nóg, przeniósł do Paryża, a tam zapłodnił. Była wspaniałą matką – być może w tym jednym była dobra. Wszystkim innym zajmował się Johnny. Wraz z bratem rzucił się w wir pracy, rozkręcając interes, mnożąc pieniądze. Dużo po‐ dróżował zarówno po Francji, jak i za granicę. Mimo to skrupulatnie nadzorował ich domowe finanse, czego miała gorzko żałować po jego śmierci. Kupował i pro‐ wadził szybkie samochody, ubierał się w stylu bardziej francuskim niż Francuzi, stał się ekspertem od win, a ponieważ praca wymagała od niego zabawiania spo‐ rych grup ludzi, spędzał całe wieczory w najlepszych paryskich restauracjach. Nigdy nie była zwolenniczką utrwalania więzów biznesowych przez organizo‐ wanie spotkań towarzyskich, ale pewnego dnia przyszło jej na myśl, że mogłaby zapraszać ludzi do domu. W ten sposób przynajmniej ona i dzieci widywaliby czę‐ ściej Johnny’ego. Z czasem nabyła sporej praktyki, a ponieważ odnalazła w gotowa‐ niu również przyjemność, stała się wkrótce znakomitą kucharką. Do śmierci męża jej doświadczenia we Francji ograniczały się do rodzenia dzie‐ ci, karmienia piersią, pchania wózków i przyrządzania jedzenia. Gdy Johnny’ego zabrakło, poczuła się zagubiona. Znowu musiała do wszystkiego dojść sama. Nie‐ które sprawy nie doczekały się sensownego rozwiązania, na przykład utrzymanie interesu. Firma została zlikwidowana, a wraz z nią zniknęły jakiekolwiek dochody. Inne problemy, na które nie miała jeszcze pomysłu, dotyczyły dojścia do siebie po subtelniejszych stratach: Nie było już miejsca na beztroskę, wesołość, a także bez‐ warunkową wiarę w ludzi i świat. Teraz Annie była twarda – nie tylko silna, ale i mniej wrażliwa. Była twardą jak skała matką i twardą jak skała femme au foyer, czyli kimś, kogo Amerykanie nazywa‐ ją „homemaker” – osobą tworzącą dom. To miano idealnie do niej pasowało, bo rzeczywiście stworzyła ten dom i nie zamierzała się poddawać, choćby miała zaha‐ rować się na śmierć. Dwa i pół roku później nie była już tą samą delikatną mamu‐ sią o krągłych biodrach i mlecznej piersi, chronioną przez opiekuńczego mężczy‐ znę. Stała się smoczycą, której wszyscy z wyjątkiem jej dzieci (w każdym razie miała nadzieję, że nie dotyczyło to synków!) oraz niezmordowanego Lucasa bali się i unikali. Przeobraziła się w Sarę Connor remontów, szorstką jak skóra na dło‐ niach, ciężką jak worki gipsu, które własnoręcznie taszczyła po schodach, i twardą jak deski, które podsuwała pod zęby piły tarczowej. Poświęciła się cała budowaniu dla siebie i dzieci domu z czegoś trwalszego niż cegła; z czegoś na tyle mocnego, żeby już nigdy nie wdarł się do środka ból. I ognisko domowe, i dom jako budy‐ nek – to był jej Wielki Mur Chiński, jej linia Maginota. Te ściany dawały jej schro‐
nienie i jednocześnie ograniczały jak więzienie, były zarazem jej pasją i wrogiem, zbawieniem i upadkiem. Wtarła krem w dłonie, bo na nich skóra była najbardziej spierzchnięta. Wszyst‐ ko w domu robiła sama. Choćby ten stół, przy którym siedziała. Własnoręcznie po‐ kryła go czerwoną farbą o ciepłym odcieniu i skrupulatnie polakierowała, prawie mdlejąc od oparów. Kolejnym jej dziełem były schody, zrekonstruowane deska po desce, a także każde krzesło, kanapa i sofa – meble skądś wygrzebane, od nowa po‐ kryte tapicerką i odrestaurowane własnoręcznie przez szczęśliwą właścicielkę. Blade styczniowe światło pieściło każdy zakątek ukochanej kuchni, podkreślając jej atuty: blat z marmuru carrara, o który starannie dbała; starą, wyłożoną płytkami podłogę, w której sama poprawiała fugi, stosując spoiwo wykonane według stulet‐ niej receptury (zmieszać piasek, klej i barwnik). Nawet wspaniałą ośmiopalnikową kuchenkę z trzema piekarnikami odnowiła sama. Światło i cisza sprawiały, że w pomieszczeniu panował nostalgiczny nastrój jak na jakimś starym obrazie. Godziny przed powrotem chłopców z lekcji były czasem samotności. Maxence miał już dziewięć lat, Laurent siedem, a Paul pięć. Uczęsz‐ czali do Lycée International kilka przecznic od domu, więc chodzili do szkoły pie‐ chotą. Francuski system kształcenia zakładał codzienne spożywanie lunchu w domu, w ten sposób mogła robić to, w czym była ekspertem – karmiła synków i zapieszczała ich niemal na śmierć – a oni w zamian nadawali sens jej istnieniu, stanowili cel jej życia. Wrogiem było Myślenie. Chociaż nie, najgorszy był Czas, przynajmniej wtedy, gdy było go za dużo, czyli kiedy chłopcy byli w szkole, a Paul w przedszkolu. Nad‐ miar czasu prowokował do myślenia, a na to zdecydowanie nie zamierzała sobie pozwalać. Już postanowiła, że jej następna terapia będzie zarówno tania, jak i bru‐ talna. Chciała wykończyć podłogę z klonowych desek w przedsionku, które to zada‐ nie wiązało się ze szlifowaniem, klejeniem, odnawianiem, farbowaniem, lakierowa‐ niem; z kaszlem i płaczem. Jednak tego typu projekty nie stanowiły rozwiązania problemów – praca manualna nie ograniczała funkcjonowania mózgu, w dodatku myśli wirowały w ciasnym kręgu. Poza tym kończyły się jej pomysły. Kiedy już skończy podłogę – co dalej? A teraz, gdy nie miała już grosza przy duszy, było CO DALEJ? Wielkimi literami. Pieniądze dostali po ślubie od rodziny Johnny’ego. W tym czasie dolar stał moc‐ no na rynku walutowym. Obejrzeli we dwoje dziesiątki mieszkań, penthouse'y z basenami i apartamenty z widokiem na Trocadéro i wieżę Eiffla. Agentka nieru‐ chomości chodziła w piekielnie opiętych kostiumikach i w szpilkach, stawiając sto‐
py równiutko jedna przed drugą, jakby po obu stronach grani miała strome prze‐ paście. Annie wybornie naśladowała ją za jej plecami, doprowadzając Johnny’ego do śmiechu. Oglądali dom w promieniach wiosennego słońca. Pani w szpilkach spontanicz‐ nie zdecydowała, że ich tam zawiezie. – Wystawili go na sprzedaż dziś rano. Jeszcze go nie widziałam, ale proszę spojrzeć na opis – kamienica, osiem sypialni, własny ogród, i to w samym sercu szesnastej dzielnicy. Jest napisane, że wymaga niewielkiego remontu, ale już sama lokalizacja to skarb – zapewniała ich szeptem, który sugerował, że podziw i szacu‐ nek są w tym przypadku de rigeur, obowiązkowe. – Nie ma tamtędy przejazdu, ulica jest zamknięta bramą. – Paryżanie i ich odgradzane bramami światy – skomentował Johnny. – Z założenia jestem temu przeciwna – dodała Annie. Jednak kiedy znaleźli się na miejscu, śpiew ptaków i zapach jaśminu zastąpiły hałas i smród korków. Wzdłuż ulicy rosły posadzone przed wiekami pokrzywione sykomory. Przez ich delikatne, wiosenne listki przeświecało słońce. Sprawiało to, że okolica nabierała świeżości zielonej łąki. Stopy agentki nieruchomości wykręcały się pod mrożącymi krew w żyłach kątami, kiedy w szpilach pokonywała brukowaną jezdnię. Annie po raz kolejny nie mogła wyjść z podziwu nad zaciętością, z jaką Francuzki poddawały się niewoli elegancji. Wszystkie budynki przy alei były hôtels particuliers, kamienicami, które w oczach Annie były miniaturowymi zamkami. Miały prześliczne fasady i gzymsy, okazałe dachy i wysokie okna z drewnianymi okiennicami, a także imponujące drzwi fron‐ towe. Każdy następny hôtel particulier był piękniejszy od poprzedniego. Zostały wy‐ budowane w epoce barona Haussmanna, czyli w XIX wieku. Wszystkie były dosko‐ nale utrzymane, ponieważ teraz miały status zabytków. Wszystkie – z wyjątkiem tego, przed którym zatrzymała się agentka. Wskazała palcem budynek, jednocześnie wbijając w niego oskarżycielskie spojrzenie. – Jaka szkoda! Quelle honte, hańba, non? – wyraziła potępienie i odwróciła się do nich. Johnny zrobił kwaśną minę i popatrzył na żonę. Annie stała zauroczona. Właśnie traciła serce i głowę. Wybrany hôtel particulier mógł stanowić podręcznikowy przykład ruiny. Miał powybijane szyby, brakowało okiennic, a dach wyglądał, jakby w kilku miejscach po prostu się zapadł. Ściany oplatał bluszcz japoński i wisteria albo, jak kto woli – glicynia, co nadawało budyn‐ kowi dzikiego, romantycznego charakteru. Właścicielce, une folle avec ses chats wa‐ riatce z kotami, jak określiła ją agentka, brakowało funduszy, ale uparcie odmawia‐
ła sprzedaży. Niedawno zmarła w tym domu, a jej ciało odnaleziono kilka dni po fakcie, otoczone przez miauczących towarzyszy. Makabryczność tej wizji oraz opła‐ kany stan budynku czyniły go niemal niezbywalnym. – Bierzemy go – powiedziała Annie. Johnny przyjrzał jej się z rozbawieniem. – A czy ten dom ma coś w środku? Widząc minę Annie, pani w szpilkach zaczęła natychmiast urabiać Johnny’ego. Przekonywała, że wystarczy trochę pieniędzy i czasu, a to miejsce zyska klasę i naj‐ wyższy poziom luksusu, nawet jak na paryskie standardy. Johnny wraz z kobietą podejrzanie długo walczyli z drzwiami, ale kiedy wreszcie udało się je otworzyć, Annie miała wrażenie, że wkroczyła do jaskini Ali Baby. W środku były bardzo wysokie sufity, oryginalna sztukateria i podniszczone ży‐ randole, które od bardzo dawna nie były czyszczone. Stare łuszczące się tapety zwisały płatami, a smród kocich sików ściskał za gardło. Były tylko dwie łazienki, obie z niepraktycznymi wannami na nóżkach w kształcie łap, potłuczonymi bideta‐ mi i poobtłukiwanymi kranami. Ściany były wyłożone niewiarygodnie piękną mo‐ zaiką, której Annie postanowiła nigdy nie zedrzeć. Transakcja została sfinalizowana. „Trochę pieniędzy i czasu” stało się mottem nowych właścicieli. Trochę pieniędzy i czasu, a odtworzy się spękane stiuki. Trochę pieniędzy i czasu, a drewnianym podłogom przywróci się dawną świetność. Jeszcze trochę więcej, a piętra uda się połączyć nadającymi się do użytku schodami. Wy‐ czerpanie zapasów czasu i pieniędzy nie było przewidywane. Teraz dostrzegała wyraźnie, że Johnny był całym jej światem, a teraz dom i chłopcy stali się jej kosmosem. Ukryta pośród tych ścian mimo trudności i ogra‐ niczeń czuła się bezpieczna. Tylko tu była panią swojego życia. Gotując i remontu‐ jąc, przy szorowaniu i szlifowaniu, miała poczucie, że posiada jakieś umiejętności i cel. Gdy skupiała się na tym, co w jej życiu było niezmienne – na domu i syn‐ kach – unikała zadawania sobie pytań o Johnny’ego, o to, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby nie zginął. Nie dopuszczała też rozważań na temat własnej wartości, ryzyka związanego z miłością i zaufaniem do drugiego człowieka, a także sensu życia pełnego miłości oraz miłości pozbawionego. Od czasu feralnej nocy sprzed dwóch i pół roku żyła jak człowiek skazany na mieszkanie na dachu, choć cierpi na lęk wysokości. Jak na kogoś, kto starannie unika kontaktu ze światem zewnętrznym, jej decy‐ zja była zaskakująca. Jednak tak naprawdę miała pozwolić jej na zachowanie status quo poprzez stosunkowo drobną, jej zdaniem, modyfikację dotychczasowego życia.
Przede wszystkim zostanie w domu. Tylko tego pragnęła – nie opuszczać swojej ostoi. Jak staruszka, która zmarła pośród swoich kotów.
L
3
ola otworzyła na oścież okno głównej sypialni, tak jak zalecają mistrzowie feng shui, ale raptem przypomniała sobie artykuł, w którym czytała, że po‐ wietrze w południowej Kalifornii jest najbardziej zanieczyszczone w kraju, więc z powrotem szybko okno zamknęła. Na pewno mylą się co do Bel Air, przecież tyle tu drzew. Pewnie chodziło im o okolicę portu albo dolinę San Fernando. Rozwinęła matę i usiadła na niej, żeby przez kilka minut pomedytować. Przygryzła dolną war‐ gę, wciąż spuchniętą i obolałą po zastrzyku sprzed dwóch dni. Z kuchni na dole dobiegał odgłos mielenia kawy i stukanie patelni. Pomoc domowa, Serena, szyko‐ wała śniadanie. Lola wyprostowała plecy, przymknęła oczy. Teraz wdech. A teraz wydech. Słysząc, jak Mark szamocze się w garderobie, wiedziała, że jest zły i coraz bar‐ dziej się nakręca. – Dlaczego, do cholery, nie da się nic znaleźć w tym domu? – warknął. Rozluźniła mięśnie ramion i położyła dłonie na kolanach spodem do góry. Te‐ raz wdech. A teraz wydech. Cokolwiek było potrzebne, na pewno było gdzie in‐ dziej, gdzieś daleko i z pewnością nie w spodziewanym miejscu. Gosposia i niania rywalizowały ze sobą w kwestii prowadzenia gospodarstwa domowego i każda miała własny system korzystania z garderoby i szaf, wiedziona sobie tylko znaną logiką, sprzeczną z wizją konkurentki. Charakter Loli nie pozwalał jej dyrygować i zarządzać, aby przedmioty były odkładane w konkretne miejsca, a prace wykony‐ wane w skoordynowany sposób. Zamiast tego wiecznie przystosowywała i prowa‐ dziła za rękę swój „personel”. Nie sprawdzała się w roli gospodyni, pani domu, a nawet „prezesa gospodarstwa domowego” czy „żony na służbie”, jak żartobliwie nazywał ją Mark. – Lola! – wrzasnął teraz. Wstała i uciekła do swojej łazienki. Stanęła przed lu‐ strem i poklepała wargi koniuszkiem palca. Były jak z drewna. Wyglądała lepiej czy idiotycznie? Na rozwieszonych wokół okładkach „Cosmopolitan”, „Elle” i „Marie Claire” widniała jej własna twarz. Dwadzieścia lat życia zamknięte w czterech ścia‐ nach jej łazienki. Przez ostatni rok postarzała się jak przez trzy z powodu tych wszystkich pro‐ blemów z Simonem, ale na szczęście miała naturalne, piękne rysy. Czarne jak atra‐ ment włosy nosiła krótko obcięte według najnowszej mody. Była wysoka i szczupła i miała imponujący biust – opłacony gotówką, jak lubił powtarzać Mark. Prawie już czterdziestoletnia nadal przyciągała spojrzenia.
Pozostawiając Marka samego na polu bitwy, wyszła na paluszkach z łazienki i ubrana na jogę skierowała kroki na dół. Stukanie patelni rozbrzmiewało echem po klatce schodowej. Może to z powodu wysokich sufitów, ale żadne dywany i ma‐ katy nie były w stanie wyciszyć dziwnego pogłosu. Poza tym Mark lubił, żeby cała willa, każdy z jej sześciuset osiemdziesięciu ośmiu metrów kwadratowych był nie‐ skazitelnie czysty. Obiecał kiedyś, że nigdy niczego nie będzie Loli brakowało. Rzecz jasna, mówił o rzeczach materialnych. W kuchni Tamara, dwudziestopięcioletnia niania z Republiki Południowej Afry‐ ki, karmiła unieruchomionego w dziecięcym krzesełku Simona. Lia była dopiero do połowy ubrana do szkoły i miała nierozczesane włosy. Lola pomogła dziewięciolat‐ ce wybrać dwa różne stroje na ten dzień, żeby uniknąć porannego chaosu, ale mała miała na sobie jeszcze inny zestaw ubrań. W tej chwili dłubała łyżką w misce płat‐ ków śniadaniowych, unikając kontaktu wzrokowego. Czy złość dziedziczy się, czy nabywa? Lola pocałowała Simona, jednocześnie zlizując z jego policzka odrobinę budyniu. – Pyszniutki dziś jesteś – powiedziała. – Mamo, to obrzydliwe! – wyraziła potępienie Lia. Lola ucałowała córkę w czubek głowy. Nagle z góry dobiegł ryk Marka. – Gdzie jest ta pieprzona koszula od Donny Karan? Wszyscy zebrani w kuchni – Lola, dzieci, Serena i Tamara – na ułamek sekundy zamarli. – Jest na wierzchu, w garderobie – odkrzyknęła Lola. – Nie ta, do cholery! Ta biała! Gdzie ona jest, bo zaraz szlag mnie trafi! – wrzeszczał pan domu ze szczytu schodów. Lola posłała blady uśmiech Serenie, uni‐ kającej jej wzroku. Simon zamachał rączkami do matki. – Na rącki. – Nie będę cię teraz nosić, kochanie. Musisz dokończyć śniadanko. W jednej chwili chłopczyk wyswobodził się z zabezpieczeń krzesełka, co groziło, że zaraz runie wraz z meblem. – Na rącki! Na rącki! Wreszcie Tamara wyjęła go z fotela i postawiła na ziemi. Pediatra nie potrafił stwierdzić, czy Simon cierpi na nocne koszmary, czy lęki. Zresztą co za różnica? W trakcie poprzedniej wizyty u lekarza Lola przedstawiła długą listę niepokojących ją u syna objawów i zrobiła z siebie idiotkę. Specjalista przyjrzał jej się długo i uważnie, po czym zalecił dużo miłości i unikanie stresu. Lola poczuła się jak toksyczna matka, którą w dodatku ktoś właśnie rozpracował.
Zastosowała się do poleceń i przez większą część dnia trzymała Simona w domu razem z nianią. Ograniczyła wyjścia do pobliskiego parku i zrezygnowała z zajęć „mama i ja”. Żłobek najwyraźniej nie wchodził w rachubę. Rączki malucha były całe w budyniu czekoladowym, więc przechwyciła go, za‐ nim dopadł białego obicia kuchennych krzeseł. Jeszcze tego brakowało, żeby Sere‐ na z Tamarą zaczęły się kłócić, do której należy czyszczenie plam. Uniesiony pod pachy Simon wił się wściekle, kiedy mama niosła go w stronę zlewu. Głos Marka grzmiał z sypialni na piętrze. Lola oparła sobie synka na kolanie. Kiedy myła rącz‐ kę dziecka ciepłą wodą, nagle zaświtała jej myśl, że poszukiwana koszula jest w pralni. Poczuła grozę. Wytarła Simonowi dłonie podaną przez Tamarę ściereczką i główkowała gorączkowo. – A ta od Armaniego, skarbie? – zawołała z płaczliwą nutką w głosie. – Albo ta druga, którą stale nosisz? Są czyste, wyprasowane, możesz włożyć. Schody zadudniły pod ciężkimi krokami zbiegającego na dół Marka. Zjawił się w kuchni czerwony na twarzy i z pół tuzinem wieszaków z białymi koszulami w dłoniach. Tamara i Serena rozstąpiły się przed nim. Zatrzymał się gwałtownie przed żoną, odgrodzony od niej kuchenną wyspą. – Chcesz powiedzieć, że moja biała koszula jest nieuprana? Lola postawiła Simona na podłodze i odepchnęła go leciutko, ale on oplótł się mocno wokół jej nogi. – A te dwie nowiutkie, wiesz, te… – Jadę właśnie na cholernie ważne spotkanie – ryknął mąż. – Jedyne, o co pro‐ szę, to odpowiednie ubranie! Lola posłała błagalne spojrzenie Tamarze. Chodziło o to, żeby wyprowadziła Si‐ mona do innego pokoju. Działając instynktownie, opiekunka już od kilku chwil przyzywała chłopca gestem, ale Simon zacieśnił tylko uścisk na nodze matki. Ta‐ mara bezskutecznie próbowała odczepić go od niej, a tymczasem Mark zbliżył się do żony na centymetry, tak że czuła jego pachnący pastą do zębów oddech i wi‐ działa wyraźnie pory jego skóry. Miała przed sobą zbliżenie jego przystojnej, opalo‐ nej, gładko ogolonej twarzy, widziała dokładnie wybielone zęby – oto oblicze zwy‐ cięzcy. – Czy jesteś upośledzona w jakiś szczególny sposób, o którym powinienem wie‐ dzieć? – szydził. Lola zerknęła na zegar, objęła wzrokiem Simona wyjącego w objęciach Tamary i Lię, która nieśmiało przekraczała próg, żeby poprosić o zawiązanie butów, po czym znów spojrzała na zegar. Mark też popatrzył na córkę.
– A ty czego chcesz? – Lia spuściła wzrok na plączące się sznurowadła. – Dzie‐ więć lat i nie umiesz zawiązać sznurówek? Czy cała ta rodzina jest nienormalna? – Lia schyliła się i w mgnieniu oka poradziła sobie z butami. – Potrzebna mi ta ko‐ szula! – wrzasnął. – Znajdź mi ją natychmiast! – Jest w pralni – powiedziała Lola. – Za momencik ją przywiozę. Nawet się przeze mnie nie spóźnisz. Widziała, że Mark kipi ze złości. – Już się przez ciebie spóźniłem! Mam zero wsparcia w tym domu! Wszystko na moich barkach, z twoją nieudolnością na czele! Gdyby znęcał się nad nią fizycznie, chyba byłoby łatwiej. Ta obecna sytuacja była szalenie niejasna. Po południu nazwą poranne zajście „wyładowaniem”. Może nawet będą się z tego śmiać. Ona będzie się śmiać. Jednak w tej chwili czuła strach. Tylko przed czym? Może przed tym, że patrzą na to wszystko Simon i Lia? Lub przed tym, co jeszcze może powiedzieć lub zrobić Mark? A może bała się, że ma co do niej rację? Z jakiegoś powodu jej milczenie jeszcze wzmagało jego gniew, ale nie wiedzia‐ ła, co odpowiedzieć, szczególnie przy dzieciach. Im większa była jego wściekłość, tym bardziej ją paraliżowała. – Uspokój się, błagam – poprosiła wreszcie. – Bo co? – nie hamował się. Szukała słów, jakiejś odpowiedzi. – Bo ja… ja… sobie z tym nie radzę? – wydukała w końcu. Tak, wypowiedziała to jako pytanie i doczekała się riposty. – Z czym sobie nie radzisz? Może ze swoją podstawową funkcją mojej żony? – zniżył głos i mówił jej teraz wprost do ucha przez zaciśnięte zęby, pokazując, że panuje nad sobą wystarczająco, żeby oszczędzić dzieci. – Jeśli nie dajesz sobie rady, to weź pieprzony rozwód. Tak robią wszystkie twoje kumpelki, duszą z mę‐ żulków ostatni grosz, te pijawki! Nie wiem nawet, na co, kurwa, czekasz. Rozwód to straszne słowo. Znów padało, rzucone bez powodu. Wreszcie zdała sobie sprawę, że Markowi nie chodzi już o koszulę, ale o to, że po raz kolejny od‐ mówiła mu rano seksu. A to podstawowa funkcja żony. Lia stała przy drzwiach wyjściowych, nagle gotowa do szkoły. Cud. Udało jej się uczesać włosy z przodu głowy, choć tył nadal stanowił splątany gąszcz. Odnalazła plecak, a nawet kurtkę. Twarzyczkę miała bladą, spiętą. Simon wył w tle jak syrena. Wciąż walczył, by wydostać się z objęć Tamary. Serena z zapałem wycierała grani‐ towy blat.
– Jadę po koszulę – oznajmiła Lola i parę sekund później wraz z Lią rzuciły się do drzwi. Simonowi udało się wyswobodzić i uchwycić nogę mamy, więc wzięła go na ręce, przytuliła mocno i chwyciła torebkę. We troje popędzili do jej auta, pozo‐ stawiając Marka ciskającego koszule, wieszaki i przekleństwa po całej kuchni. Gdy tylko usiadła za kierownicą i zatrzasnęła drzwiczki, ogarnęła ją ulga. Mu‐ siała tylko odebrać koszulę, podrzucić ją do domu, a potem zawieźć córkę do szko‐ ły. Nie zajmie to więcej niż dziesięć minut. Lia dostanie uwagę za spóźnienie, ale to już trudno. Powoli wycofała z podjazdu. Teraz wdech. A teraz wydech. Oczyszczający od‐ dech, oddech z jogi. Najgorsze chwile poranka już za nią. Wieczorem Mark będzie się zachowywał, jakby nic się nie stało, albo jakoś na ten temat zażartuje. Frustra‐ cja rodząca się z unikania przez Lolę seksu nigdy nie zostanie wspomniana. Mark ze spokojem wyjaśni, dlaczego naprawdę był zły. Przedstawi listę jej niedociągnięć, a ona we wszystko uwierzy. Teraz wdech. A teraz wydech. Tej nocy będą się ko‐ chać. Przełknęła łzy. Spokój. Wyszeptała to słowo. Do mnie należy decyzja o tym, co czuję. To ja dobieram swoje słowa, jestem panią swoich myśli. Zerknęła przez wsteczne lusterko na dzieci. Lia siedziała sztywno wyprostowana, z bladą buzią i zaciśniętymi w linijkę ustami. Simon żuł rękaw bluzki, który już ociekał śliną. Lola skręciła w Sunset Boulevard, wioząc ze sobą budzące dreszcz uczucie, które ostatnio nie odstępowało jej na krok, lecz które na próżno usiłowała zdefiniować. • Althea pozwoliła sobie wreszcie na jabłko, wokół którego myśli krążyły przez cały ranek. Udała się do kuchni, gdzie nigdy nie ugotowała nic poza wodą na herbatę, i otworzyła lodówkę. Cytryny, jabłka, proszek do pieczenia. Zaniosła owoc do stoli‐ ka kawowego, jedynego stołu w całym mieszkaniu. Położyła go na talerzu. Włączy‐ ła telewizor i wpatrzona w ekran pokroiła owoc na ćwiartki, a potem na jeszcze mniejsze kawałki, obracając je w długich, zręcznych palcach, które wydawały jej się jakieś obce. Przez następne pół godziny powoli żuła przekąskę, świadoma najdrob‐ niejszych doznań i wrażeń. Później, w drodze do rodziców, nie spotkała żywej duszy. Połowa Ohio została spacyfikowana przez niosącą gołoledź burzę, a teraz wiał bezlitosny wiatr. Szła bli‐ sko ścian budynków, chroniąc się przed wichurą, ale i tak długie, rude włosy chło‐ stały ją po twarzy. Była tak lekka, że jakiś mocny podmuch mógłby ją porwać. Le‐ ciutka i niewysoka, ale nigdy wystarczająco chuda. Nie miała jeszcze dwudziestu
pięciu lat, ale wyczerpanie i stres sprawiały, że każdy krok był jak podniesienie bryły ołowiu, a ona czuła się, jakby miała osiemdziesiątkę na karku. Przez kilka sekund stała pod drzwiami, potem wreszcie sobie otworzyła i we‐ szła. Ojciec spał w przekrzywionych okularach przed ryczącym na cały regulator te‐ lewizorem. Althea zastanowiła się, od kiedy tata ucina sobie drzemki przed lun‐ chem. Z kuchni dobiegały jakieś dźwięki. To Pamela, jej matka. Pewnie gotowała. Althea zebrała się w sobie i nacisnęła klamkę. Mama poruszała się jak zawsze sztywno, stąpając ciężko po kuchni w stanie tłumionej złości. Córka starała się omijać wzrokiem jej uda i wydatny brzuch. Całus, który złożyła na matczynym po‐ liczku, nie doczekał się żadnej reakcji. – Co ci, do cholery, tak długo zeszło? Teraz nie siądziemy do stołu przed trzy‐ nastą! Cały dzień zmarnowany! Nie będziemy głodni, jak przyjdzie pora obiadu! Althea nie wnikała w powody, dla których pory podania posiłków były tak istot‐ ne. Przecież między lunchem a wieczornym obiadem i tak nie miało się wydarzyć nic ważnego. Były to jednak rozważania niedozwolone, nie wolno jej było tak my‐ śleć. – W sumie nie jestem taka głodna. Może zjemy teraz tylko jakąś sałatkę, wtedy moglibyśmy zacząć obiad od razu? – zasugerowała. – Przyrządzam kaczkę à l’orange, w pomarańczach! Francuskie danie. Do mięsa jest słodki sos pomarańczowy. Robię jeszcze pudding z makaronu. – Przeszyła cór‐ kę wzrokiem z ostrzeżeniem wymalowanym na twarzy. – Twój ulubiony. Althea przychodziła tylko raz w tygodniu, zatem pozbawiała matkę jej jedynej radości – dokarmiania córki. – Dzięki, mamuś – powiedziała, zastanawiając się, jak przełknie to coś. – Obierz pomarańcze, dobrze? Althea umościła się z podwiniętymi nogami na krześle, wzięła od Pameli ostry nożyk i zaczęła przekrawać skórki owoców. Potem kciukami ściągała łupki i odkła‐ dała je na stole. Gorączkowo przeszukiwała pamięć, żeby wynaleźć coś ciekawego do powiedzenia. – Sandra mi powiedziała, że podsłuchała, że w tym roku nie dostanę premii. Wymyśli wszystko, żeby mi dopiec. – Sandra? To ta z idealną cerą? – skojarzyła matka. – To ta dziewczyna, która jest o mnie zazdrosna, wiesz, bo sama jest taka otyła. Pamela szybkim ruchem zebrała skórki pomarańczy ze stołu i wrzuciła je do kosza na śmieci. Althea intensywnie myślała, starając się zgadnąć, co w tym, co po‐ wiedziała, nie spodobało się mamie. Podała Pameli ostatni obrany owoc i położyła
obie dłonie płasko na blacie. Tak naprawdę cytowana wymiana zdań z Sandrą nig‐ dy nie miała miejsca; przez pięć lat wspólnej pracy w firmie nie zamieniła z dziew‐ czyną ani słowa. Dzieliły po prostu jeden boks. Althea przyjeżdżała do matki, żeby przełknąć parę kęsów przyrządzonego przez nią posiłku i przynieść garść wieści z zewnętrznego świata, czyli nadać sens jej życiu. Niestety sama czuła się tak bar‐ dzo wyalienowana ze świata, o którym miała opowiadać, że po drodze wymyślała różne historie, bo inaczej naprawdę nie miałaby po co meldować się u rodziców co tydzień. – Sandra w ogóle nie panuje nad tym, co je. Tragedia! – ciągnęła. – Ale ma taką śliczną buzię! – Mama zawsze brała w obronę zupełnie obcych lu‐ dzi. – Potrafi wbić nóż w plecy – Althea protestowała słabo. – Tobie każdy może to zrobić. Pamela ułożyła surową kaczkę w naczyniu żaroodpornym, w którym rozpuściła wcześniej masło i podgrzała oliwę. Tłuszcz miał złocistobrązową barwę, jednak okolica kuchenki była nim spryskana. Althea wzdrygnęła się na swoim krześle. – Jak się ostatnio sprawuje ten twój eks? – chciała wiedzieć matka. – Może roz‐ siewać paskudne plotki na twój temat. – Tom był zerem. Miałaś co do niego rację. – Od razu mówiłam, że to nie przetrwa – rozchmurzyła się Pamela. Zmyślonego Toma rzeczywiście trzeba było rzucić. Związek ze świata fantazji zrobił się zbyt poważny i Althei zaczynało brakować pomysłów na postać ukocha‐ nego. Rozstanie stanowiło świetną wymówkę, by opuścić kilka wizyt w rodzinnym domu, bo była przecież pogrążona w rozpaczy po zerwaniu. Okres bez wiszącej nad nią grozy odwiedzin u rodziców był czasem ulgi. Z początku czuła niespotyka‐ ną wręcz lekkość ducha, jednak potem spadł na nią równie niespotykany ciężar świadomości, że matka i ojciec nie odczuwali potrzeby zobaczenia się z nią lub choćby rozmowy przez telefon. Byli w zbyt dużej depresji, zbyt otępiali czy za bar‐ dzo samolubni, żeby zawracać sobie głowę jej samopoczuciem? Odkąd sięgała pa‐ mięcią, to do niej należało dbanie o nich. Gdy matka podała lunch, Althea pochłonęła wszystko i obsypała autorkę potraw oczekiwanymi komplementami na temat jej talentu kulinarnego. Dwa razy pod‐ czas posiłku odchodziła od stołu i szła do łazienki, żeby zwymiotować. Kiedy wra‐ cała na miejsce, cała zaczerwieniona, żadne z rodziców nie oderwało nawet wzro‐ ku od telewizora.
G
4
dyby wynajęła trzy pokoje, Annie byłaby w stanie pokryć wszystkie wydat‐ ki. Lokator w czwartym to już byłaby rozpusta. Takie rozwiązanie było do‐ skonałe. Nie trzeba by sprzedawać domu, przeprowadzać się, iść do pracy czy wra‐ cać na studia. I jak zapewne powie Lucas – już słyszała jego zrzędzenie! – już nig‐ dy nie będzie konieczności wychodzenia z domu. Plan zapewni jej płynność finan‐ sową i dostarczy zajęcia, czyli jest dokładnie tym, o co jej chodziło. Dodatkowym bonusem było wkurzenie Lucasa. Po prostu bajka. Jednak krył się w tym planie pe‐ wien haczyk – będzie zmuszona użerać się z ludźmi. Prawdziwymi ludźmi, którzy wkroczą w jej przestrzeń. Ta myśl uparcie brzęczała jej w głowie, ale odganiała ją jak irytującego komara. W kuchni ustawiła specjalne biolampki pod odpowiednim kątem, żeby sadzon‐ ki pomidorów miały jak najkorzystniejsze światło. Oddychała szybko z przejęcia, mózg pracował na potrójnych obrotach. Czy to się uda? Musiało się udać, po pro‐ stu nie było innej możliwości. Obmyślała, co powie Lucasowi. Wyimaginowane próby przekonania go pomagały jej upewnić samą siebie. Przyjaciel na pewno sprzeciwi się jej pomysłowi, ale to tylko wzmacniało jej determinację. Będą ludzie, tak, ludzie. Obcy w jej domu. Ale przecież kiedyś była towarzyska! Co się z nią sta‐ ło? Czy to jej nowe oblicze? Czy taka już będzie zawsze? Nieznajomi to żaden pro‐ blem, wszystko będzie dobrze. W jak najlepszym porządku. Miniaturowe roślinki rozwijały pierwsze liście. Już za życia Johnny’ego upra‐ wiała warzywa. Lubiła zanurzać dłonie w ziemi, wiedziona jakimś pierwotnym in‐ stynktem, który odkryła w sobie dopiero w dorosłym życiu. Mąż śmiał się z niej, kiedy w środku zimy zamawiała rzadkie nasiona albo taszczyła ze sklepu ogrodni‐ czego ziemię i nawóz. Później, w lecie, mówił przy stole: „Poproszę pomidora za pięćdziesiąt euro”. Dbanie o sadzonki było jej sposobem na zimową chandrę. Szczególnie pomido‐ ry przynosiły promyk nadziei – symbolizowały lato, słońce, ciepło, dzieci w domu przez prawie trzy miesiące. Oberwała kilka listków. Zapach roślin na chwilę prze‐ niósł ją o kilka lat wstecz… Klęczała w ogrodzie, zbierając pomidory. Była zmęczo‐ na, zgrzana i ubrudzona, ale szczęśliwa, w pełni szczęśliwa: była w ósmym miesią‐ cu ciąży, dwójka maluchów biegała dokoła, miała ułożone życie we Francji, w pięk‐ nym domu. Kipiała też ze złości na Johnny’ego za to, że nigdy go nie ma i że nie pomaga więcej. Jednak z Johnnym nie dało się walczyć. Miał w sobie tyle uroku, że potrafił skutecznie odwieść żonę od zamiaru zamordowania go. Ale tym razem
miarka się przebrała. Wyjechał na jakieś weekendowe sympozjum – znowu. No i wszystkie te jego powroty do domu późno, niemal nocą. Miała dość roli samotnej matki i po uszy jego wymówek. Teraz przypomniała sobie, jak gniew przerodził się w radość, kiedy zaskoczył ją, pojawiając się w ogrodzie, ubrany w białą bawełnianą koszulę i kremowe lniane spodnie. – Pamiętam cię – przywitała go. – Jesteś moim mężem, tym, który miał spędzić sobotę i niedzielę na jakimś zjeździe. – Wagaruję. – Jak to? – Wolę pobyć z tobą. Ach, te czułe słowa! Ale nie uda mu się ta sztuczka. O nie, tym razem była na‐ prawdę wściekła. – Dlaczego się tak wystroiłeś? Wyglądasz podejrzanie bosko. Johnny podniósł ją, odchylił do tyłu i pocałował w usta. – To ty jesteś boska. Odgięła głowę, wystawiając szyję do pocałunków. – Jestem gruba – jęknęła. Johnny wtulił twarz w jej szyję i szepnął: – Jesteś w ciąży. Jak to? Nikt ci nie mówił? – W ciąży? A myślałam, że to przez to przeklęte francuskie jedzenie – marudzi‐ ła. – Nie znoszę Francuzów. Przesunął dłonią po całym jej ciele. – Uwielbiam mieć pod ręką takie pyszności. Annie zadrżała w świetle biolampek. Sprzątnęła rozsypaną wokół doniczek zie‐ mię, dodała nawozu z mączki rybnej i krasnorostów i wytarła ręce o dżinsy. Ciążo‐ we dżinsy, ale teraz z pewnością nie była w ciąży. Nie była może chorobliwie oty‐ ła – jakieś piętnaście kilo powyżej idealnej wagi – ale nawet to nie mieściło się w paryskich standardach. Szanse znalezienia mężczyzny, który by się nią zaintere‐ sował, były równie marne jak perspektywa schudnięcia. Nie, żeby się za kimś roz‐ glądała. Poza tym to był Paryż. Każda kobieta na ulicy była od niej bardziej poukła‐ dana, subtelniejsza i pewniejsza siebie. Przyjrzała się równiutkim rzędom sadzonek. Przynajmniej jeden organizm w tej kuchni rósł wzwyż, a nie wszerz. Ostatnio Annie czuła nową więź z domem – identyfikowała się z nim. Tak jak on potrzebowała energii. Obojgu przydałaby się osoba, która potrafiłaby dostrzec ukryte w nich piękno. I podobnie jak dom, Annie zdawała się stać mocno na ziemi, a jednak wszędzie pojawiały się pęknięcia. Miała
wrażenie, że zarówno w jej ostoi, jak i w niej samej mógł pod powierzchnią wystą‐ pić nagły wybuch albo wszystko mogło się rozsypać bez ostrzeżenia. Od remontu minęło dziesięć lat, dom był w nieporównywalnie lepszym stanie niż na początku, przystosowany do mieszkania, urokliwy i przytulny, a jednak w wielu miejscach wciąż rozchodził się w szwach. Nawet instalacja wodno-kanali‐ zacyjna była antyczna, i to nie w szlachetnym tego słowa znaczeniu. Annie nie zważała jednak na mankamenty. Dom był jak wymagające dziecko i miała zamiar to dziecko kochać, opiekować się nim i przede wszystkim akceptować je takim, ja‐ kim jest, niezależnie od tego, czy z rur cieknie, czy nie. Pytanie brzmiało: czy lokatorzy również będą bardziej miłować kapryśny wdzięk niż nowoczesny komfort? Zdecydowała, że nie wynajmie pokoi Francuzom. Miała dość ich papierosów i utyskiwania. Narzekanie we Francji, jak nauczyła się przez lata, nie miało nic wspólnego ze zgorzknieniem. Au contraire, wręcz przeciw‐ nie, było objawem bystrości umysłu. Żalenie się na co popadnie było tu formą sztu‐ ki. Dom stanowił jej terytorium i nie zamierzała nikomu oddać roli Narzekacza En Chef. Ponadto Francuz, a nawet inny Europejczyk, byłby chroniony wszystkimi tymi irytującymi prawami, tymczasem gdyby coś poszło nie po jej myśli, z wyrzu‐ ceniem na bruk Amerykanina nie powinna mieć problemu, przynajmniej formal‐ nie. Również ze względu na łatwość porozumienia się wynajęcie pokoi osobom an‐ glojęzycznym zdawało się logicznym wyborem. Cały ranek gorączkowo liczyła na kalkulatorze. Troje lokatorów załatwiałoby sprawę. Dysponowała czterema pomieszczeniami, w których ktoś mógłby zamiesz‐ kać, ale już troje by wystarczyło. Była też pewna, że wprowadzą się kobiety. Nie była przekonana, czy lokatorki darzy większą sympatią niż lokatorów, ale jednak wpuszczenie pod własny dach pań wydawało jej się bezpieczniejsze, szczególnie że miały mieć styczność z jej synkami. Pochwaliła się kiedyś Johnny’emu: – Potrafię stłuc na kwaśne jabłko każdą babę, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Albo nadarzy się okazja – wysunął przypuszczenie. Może fobia społeczna kiełkowała w niej już za życia męża? Czy było w niej wówczas mniej złości? Wyobraźnia podsuwała jej wizje lokatorek doskonałych. Tyl‐ ko dlaczego wszystkie wyglądały jak ona – pulchne, pod czterdziestkę, ubrane bez gustu i z fryzurą na trolla? Idealna kandydatka była oczywiście singielką. Żadnych poszukiwaczek przygód. Mogłaby być matką. Myśl o dodatkowych dzieciach w domu podziałała na nią kojąco. Biegające po domu dzieci – oto sól ziemi. Ukła‐ dała w głowie treść ogłoszenia – takiego, które trafi do właściwych osób. Miała przed oczami kobietę w potrzebie; nie jakąś desperatkę, ale kobietę bezbronną. De‐
likatną. Gdzieś po świecie musiały chodzić dziewczyny szukające szansy, by zacząć wszystko od nowa, a nie wszystkie mogły być tak waleczne jak ona. Otworzy drzwi na oścież, pomoże tym kobietom. Dostarczy jej to zajęcia, a jeśli wszystko się uda, tej wiosny jej sadzonki będą znów dojrzewały w ogródku za do‐ mem. Najpierw jednak musi stanąć twarzą w twarz z Lucasem. • – Cóż, naturalnie, że uważam to za najgorszy plan, o jakim słyszałem – wyraził dezaprobatę Lucas. – Une très mauvaise idée, fatalny pomysł. – Odkaszlnął, wyjął chu‐ steczkę i przetarł oczy. Prawdziwą płócienną chusteczkę – Annie zauważyła z nie‐ dowierzaniem. Po chwili wziął się w garść, włożył okulary do czytania i z namasz‐ czeniem otworzył menu. – Słyszałem, że mają tu absolutnie boskie foie gras. Siedzieli przy jednym z najbardziej pożądanych stolików w Gourmet des Ter‐ nes, restauracji równie drogiej co ekskluzywnej. Wizyty tu były jedną z korzyści płynących ze znajomości z Lucasem. Przy stoliku obok jadły i rozmawiały eleganc‐ kie paryżanki – kwintesencja szyku. Annie zerknęła na swoją białą bluzkę, by upewnić się, że nie ma na niej plam, i zorientowała się, że przy ostatnim praniu musiała się trochę skurczyć – materiał był tak wypchany przez biust, że piersi gro‐ ziły wypadnięciem. Mogło do tego dojść jeszcze przed ukończeniem posiłku. Kel‐ ner przyjął zamówienie z miną kierownika domu pogrzebowego. Lucas przema‐ wiał równie grobowym tonem, więc Annie zatkała sobie usta pieczywem. Kiedy kelner się oddalił, odezwała się z pełną buzią. – Od miesięcy naciskasz, żebym zrobiła coś w sprawie finansów, a kiedy wresz‐ cie się za to zabrałam, wkurzasz się. Lucas siedział zgarbiony, jakby dźwigał na własnych barkach cały dług narodo‐ wy Francji. – Prosiłem, żebyś zrobiła coś, ale nie cokolwiek. Jacyś obcy ludzie wkroczą w twoje życie, a jak już w nie wdepną, jak u ciebie zamieszkają, nie będziesz miała możliwości, żeby się ich pozbyć. Annie przełknęła chleb i uniosła podbródek. – Starannie ich sobie dobiorę. – Przez telefon? Starannie przez telefon? – Umiem bardzo dużo wywnioskować z takiej rozmowy. Jestem bardzo spo‐ strzegawcza. Lucas wzruszył ramionami po raz dziesiąty tego wieczora. Był to typowo fran‐ cuski sposób wyrażania dezaprobaty połączonej z irytacją; do gestu dochodziło
jeszcze mruknięcie i wywrócenie oczami, aby podkreślić efekt. – Możesz mi wierzyć, że jestem. I nie bądź protekcjonalny. – C’est une très mauvaise idée – Lucas powtórzył z rozpaczą w głosie. Podano przystawki – crudités, surowe warzywa, dla niego, a dla niej foie gras, czyli znów po ćwierć kilo na każde udo. Obserwowała, jak jej towarzysz je, i musia‐ ła ukryć uśmiech. Lucas był nieco staroświecki, ale w pozytywnym znaczeniu. Trze‐ ba przyznać, że był przystojny. Zdecydowanie miał też styl. Był wysoki, chudy i okropnie poprawny. W teorii był świetną partią, ale miał w sobie subtelne coś, połączenie kobieciarza z kryptogejem, czyli cechę, na którą w Paryżu trafiała nie‐ mal na każdym kroku. Lucas był bliskim przyjacielem Johnny’ego, znała go już od dwunastu lat, jed‐ nak dopiero po śmierci jej męża zaprzyjaźnił się również z nią. Annie nie ufała mu, gdy był kumplem Johnny’ego – za dobrze ubrany, zbyt błękitna krew w żyłach, playboy, który nigdy nie stanął na ślubnym kobiercu i nie był nikomu specjalnie oddany. No i cała ta elegancja, nieskazitelna dykcja, wieczne całowanie jej dłoni, jakby była cholerną królową Anglii, i wszystkie te wyszukane słowa, które – jak zdała już sobie sprawę – nie były wcale oznaką sympatii. Lecz w zasadzie cóż on winien, że otrzymał na poły arystokratyczne wychowanie? Teraz, kiedy zostali przyjaciółmi, dostrzegła inne cechy Lucasa: poczucie humoru, komiczną naiwność, cierpliwość, stuprocentową niezawodność i to, co ceniła ponad wszystko – szcze‐ rość, szczerość do bólu. Lucas mieszkał sam w skandalicznie drogim mieszkaniu w siedemnastej dziel‐ nicy. Od dwudziestu lat gotowanie i prasowanie należało do starej Madame Dubo‐ is. Miał na koncie epizody miłosne, ale problem polegał na tym, że było ich zbyt wiele. Tłumaczył się, że bez ustanku poszukuje kobiety doskonałej. Te jego związki były pretekstem do snucia opowieści, w których pojawiały się takie mistyczne wąt‐ ki jak jego popęd płciowy i rozmiar penisa, rzekomo imponujący. – A jak zamierzasz znaleźć lokatorów? – Zamieściłam ogłoszenie w gazetach w Chicago, Los Angeles i Cincinnati. – Amerykanie! – jęknął. – Pourquoi, dlaczego? – Chicago ma świetną drużynę koszykarską, Bullsów. Los Angeles ma Lakersów, a w Cincinnati króluje baseball, mają Redsów. Od czegoś musiałam zacząć. – Masakra, po prostu koniec świata. Annie przypomniała sobie, że to miała być kłótnia, więc zdecydowała się na sta‐ nowczość. Byli jednak w eleganckim lokalu, zatem mówiła cicho, choć dobitnie. – Zawsze bardzo mnie wspierałeś. Potrzebuję, żebyś jeszcze tym razem mi po‐
mógł. Już podjęłam decyzję. W bladoniebieskich oczach Lucasa pojawił się smutek. Podniósł widelec do ust i żuł powoli, aż wreszcie powiedział: – Mogłabyś razem z synkami zamieszkać ze mną. Wynajmiesz dom, zanim znajdzie się kupiec. Cicho, ale dobitnie – zdążyła pomyśleć, zanim krzyknęła: – Trzech rozbrykanych chłopców i ja, twoja najbardziej niechlujna znajoma, jed‐ no na drugim w twojej dobudówce do Luwru? – Jakby na dowód swojego niezgul‐ stwa Annie zamaszystym gestem potrąciła kieliszek drogocennego château mar‐ gaux. Czerwień wina ledwo zdążyła liznąć biel obrusu, a już zmaterializowało się przy stoliku trzech kelnerów, z których jeden dolał Annie trunku, drugi zakrył pla‐ mę serwetką, a trzeci miał chyba za zadanie zasłonić akcję przed oczami pozosta‐ łych gości. Chwilę później zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Lucas zamarł na moment, przypuszczalnie wyobrażając sobie, jak Annie i jej sy‐ nowie demolują mu mieszkanie. – Jeśli dom sprzeda się za dobrą cenę, mogłabyś wynająć coś z dwiema sypial‐ niami pod Paryżem i żyć zupełnie nieźle nawet przy niewielkich dochodach. – Pod Paryżem? La banlieue, przedmieście? – Moja droga, czyżbyś dołączyła do grona paryskich snobów? – Francuz z wpra‐ wą nabrał porcję warzyw na srebrny widelec i dodał: – Mój plan bierze oczywiście pod uwagę potrzebę spłaty wszystkich twoich kart kredytowych, a także zaległych rachunków za prąd i telefon. Myślałem na przykład o tłumaczeniu – to umożliwia elastyczne godziny pracy. – Tłumaczenie? Na przedmieściu? – Za bardzo podniosła głos. Kobiety przy są‐ siednim stoliku zerknęły na nią dyskretnie, po czym odwróciły wzrok. – No patrzcie, snobka – skwitował Lucas. Annie poczuła czające się pod powiekami łzy. Nie cierpiała tego w sobie. Robiła się taka cholernie płaczliwa. – Dom to moje życie, dobrze o tym wiesz. – Wiem, wiem – łagodził przyjaciel. – Ale spójrz na siebie. Mogłabyś wyjść do ludzi, prowadzić prawdziwe życie. Jesteś wciąż młoda. I atrakcyjna. – Annie lekce‐ ważąco wzruszyła ramionami, ale Lucas parł dalej. – Tak, tak, jesteś. Mogłabyś uło‐ żyć sobie życie, może znaleźć sobie jakieś towarzystwo? Kobieta uniosła brew. – Towarzystwo? – Spróbuj dostrzec jakieś plusy swojego kryzysu finansowego. Może zmusi cię,
żebyś zaczęła znów prowadzić auto, zapisała się na jakieś zajęcia, skusiła się na po‐ dróż. – Co cię opętało, że podejrzewasz, że mogłabym pragnąć tego wszystkiego? Je‐ stem w pełni zadowolona z przebywania w domu. – Zadowolona – może i tak. Ale czy szczęśliwa? Jesteś szczęśliwa? – Zdefiniuj pojęcie szczęścia. Mam dom i dzieci, więcej mi nie trzeba. – No a towarzystwo? Pokręciła głową. – Co ty z tym towarzystwem? Mam sobie kupić psa? Lucas zawahał się, jakby wypowiedzenie tego słowa wymagało od niego ogrom‐ nego wysiłku: – Un homme, mężczyzna? – Faceci propagują mit, że kobieta nie spełnia się bez mężczyzny. Ja się obejdę. Mam… – urwała. – Miałam męża. Nie wierzę, żeby idealny mężczyzna miał po raz drugi zapukać do moich drzwi. Taki scenariusz to bajka. A poza tym – powiedziała, biorąc Lucasa za rękę – mam ciebie. Po co mi inny facet? – Tak, masz mnie – potwierdził, odwracając wzrok. – To świetny pomysł i dobrze o tym wiesz – Annie obstawała przy swoim. – Nie rób tego. Dopiła wino. – Już zaczęłam działać. Skończyli lunch, a Lucas został nieprzekonany. Mimo to czuła się niezłomna. Naturalnie nie podejmie żadnych radykalnych kroków bez porozumienia z chłop‐ cami, szczególnie z Maxence’em. Nie, nie chodziło o uzyskanie jego aprobaty. Jed‐ nak prawda o problemach finansowych prędzej czy później wyjdzie na jaw, a jej plan był alternatywą dla przeprowadzki. Zrozumieją. Maxence rzuci pewnie „jot pe”, w domyśle: „ja pieprzę”. Było to jego nowe ulubione wyrażenie. Gdzie on się tego nauczył? Irytowało ją, że znalazł lukę w zakazie przeklinania. Nie mogła mu przecież zakazać wypowiadania nazw liter. No i w rezultacie cała trójka na okrągło powtarzała to swoje „jot pe”. Gdy nadszedł czas odebrania chłopców ze szkoły, stanęła po drugiej stronie uli‐ cy, żeby uniknąć tłumu matek i rozmów z nimi. Obserwowała śliczne francuskie mamusie, wiecznie w parach lub małych grupkach, roześmiane i szybko trajkoczą‐ ce, zawsze stylowe i eleganckie. Patrzyła na nie, bezpiecznie oddzielona jezdnią, i zastanawiała się, o czym tak gadają. Co może być tak pasjonujące? Pewnie zabio‐ rą teraz dzieci do parku albo pójdą razem do domu którejś z nich. Przyjaciółki An‐
nie zostały w Stanach. Czasem się do nich odzywała, ale niezbyt często. Od przy‐ jazdu do Francji nie czuła potrzeby kontaktu z dziewczynami. Johnny był wszyst‐ kim, czego potrzebowała do szczęścia, a kolejno pojawiające się na świecie dzieci zapełniły pustkę. Teraz, kiedy wreszcie ją dostrzegła, było za późno. Zdążyła zapo‐ mnieć, jak można zawierać znajomości. Prawdę mówiąc, myśl o tym budziła w niej grozę. W dodatku Francuzki wciąż stanowiły dla niej zagadkę – ich interakcje tak bardzo różniły się od sposobu porozumiewania się, do którego przywykła w Sta‐ nach. Zresztą nie chodziło tylko o ich francuską mentalność. Annie zdała sobie sprawę, że nie ufa przedstawicielkom płci pięknej, że nie ma ochoty na uszczypli‐ wości i rywalizację – zostało jej to z czasów, kiedy odganiała kobiety od Johnny’ego. Rozległ się dzwonek i niemal w tej samej chwili duże drewniane drzwi otwo‐ rzyły się na oścież, a rzeka dzieci wylała się na dziedziniec. Kolorowe kurtki, cza‐ peczki, plecaki, buty, wózki i parasole, a nad tym wszystkim szum głosów. Wresz‐ cie wypatrzyła synków i serce zabiło jej mocniej. Jak zawsze odnaleźli się, zanim doszli do ulicy. Pomachała do nich, żeby zostali na miejscu, i przeszła przez jezd‐ nię. Najstarszy, Maxence, jej dziewięcioletni mały mężczyzna, taki młody, a tak niesamowicie dojrzały, trzymał za ręce obu braci. Wracali do domu piechotą. Słuchała, jak minął im dzień, aż zatrzymali się przed cukiernią. Truskawkowe tartelettes, tartaletki, były diabelnie drogie, bo sezon na truskawki dawno minął, ale zgodziła się. – Wczoraj mówiłaś, że to za dużo kasy – zauważył Maxence. – Dziś są tańsze. – Ta sama cena, patrz. Dwa i pół euro za sztukę. Annie westchnęła ciężko. – Dla mnie też, proszę – powiedziała do boulangère, piekarza. Gdy dotarli do domu, rozłożyła tartaletki przed chłopcami, odchrząknęła i przedstawiła im swój plan. Paul i Laurent nie wyrażali najmniejszego zaintereso‐ wania, pochłonięci liczeniem, ile truskawek zostało na ciastku tego drugiego. Spy‐ tała: – Co myślicie? Chcecie o coś spytać? Braciszkowie wbili spojrzenie w Maxence’a. Chłopak zrobił minę, jakby ugryzł coś strasznie gorzkiego. – Jak długo by to miało trwać? – Nie wiem, skarbie. Będą płacić z miesiąca na miesiąc. Mam nadzieję, że zo‐ staną na jakieś sześć miesięcy, może dłużej. – Pół roku! – jęknął. Paul i Laurent przeżuwali w milczeniu, obserwując starsze‐
go brata. To jego musiała przekonać, on był samcem alfa stada. – Nie robimy tego dla zabawy – powiedziała. – Bo to wcale nie będzie zabawne – oznajmił Maxence. Jego ton sprawił, że przez chwilę bardzo przypominał Lucasa. Przeszło jej przez myśl, że może rozma‐ wiali na ten temat. – Dobra. Decydujemy się na to, bo nie mamy wyboru. – Zdaje mi się, że mówiłaś, że zawsze jest jakiś wybór. Westchnęła. Jej pierworodny i semantyka! Zmienne nastroje i pochopne działa‐ nie matki doprowadzały go do szału. Maxence był zbyt pragmatyczny i poważny jak na swój wiek. Może dlatego starała się nie dyskutować z nim jak z dorosłym, którego uparcie udawał. Zwracała się do niego per „dziecinko” o wiele częściej niż do młodszych synków. Zbierała siły przed każdą uprzejmą, zdroworozsądkową i bardzo dojrzałą rozmową, która zawsze pozbawiała ją wszelkiej energii. – Mieliśmy wybór – mówiła teraz – pomiędzy sprzedażą domu a przyjęciem lo‐ katorów. Postawiliśmy na wynajem. – Kto to „my”? – My… to znaczy, no… ja i Lucas. Tak postanowiliśmy. Maxence kiwał się na krześle z rękami w kieszeniach. Jego tartaletka, nietknię‐ ta jeszcze, spoczywała przed nim na blacie. Annie uwielbiała jego niesforne włosy, piegi i upór. – Po pierwsze Lucas jest przeciw – syn oznajmił niedbale. – Skąd wiesz? – krzyknęła. – To ja! – triumfalnie wyjawił Paul. – Ja słyszałem! I im powiedziałem! – Wiedzieliście? Wiedzieliście, co zamierzam, i nie pisnęliście ani słówka? – Po drugie – niezmącenie ciągnął Maxence – to nie Lucas podejmuje decyzje, tylko ty. Touché, trafiony zatopiony. Wzięła głęboki oddech. – A zatem uzgodniłyśmy to ze sobą ja i ja. Jesteśmy jednomyślne. Maxence ugryzł ze spokojem ciastko. – A co, jeśli twoja jednomyślna decyzja niszczy życie synom? – Chłopcy, wynagrodzę wam to – obiecała łzawo. – Znajdę sposób, przysięgam, i wam to wynagrodzę. – Zamówisz Internet? – spytał Laurent. Przyjrzała się dzieciom. Czy to, że nawet na siebie nie zerkną, jest znakiem ja‐ kiegoś spisku? Wspólnego frontu? Co tu się dzieje? – I naprawdę zależy nam na kablówce, mamo – dorzucił Laurent. – Jest nam
bardzo, bardzo potrzebna.
Z
5
łożyła podpis w banku: Althea Hoyt. Kasjer wręczył jej wypisany ręcznie kwit. Widniała tam liczba: równiutkie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. To jej oszczędności. Wyjęła właśnie z konta trzysta pięćdziesiąt jeden dolarów i dwadzie‐ ścia trzy centy, żeby pozostała kwota była okrągła. Althea miała skłonność do pe‐ danterii. Zamierzała wydać wyjęte trzysta pięćdziesiąt jeden dolarów i dwadzieścia trzy centy na jakiś prezent dla siebie. Schowała banknoty i monety do portfela i podziękowała kasjerowi, który się na nią gapił. Odłożenie tylu pieniędzy było dużym wyzwaniem. Była singielką, ale miała cał‐ kiem sporo wydatków: czynsz, jabłka, herbata, kablówka, telefon. Od dziecka nie miała wygórowanych wymagań. Sprzedała samochód i wpłaciła gotówkę na konto oszczędnościowe, dodając jeszcze pieniądze, które wydałaby na ubezpieczenie i pa‐ liwo. Teraz wszędzie chodziła na piechotę, oszczędzając coraz więcej, a jako że była zima, spalała przy tym mnóstwo kalorii. Althea nie miała jakiegoś szczególnego po‐ mysłu na wydanie zgromadzonych pieniędzy. Oszczędzanie było celem samym w sobie. Nikt poza nią nie miał skorzystać z tych oszczędności. Była sama i z tego powodu bardziej niezależna. Nieprzywiązana. Zdystansowana. Lekka. Niewidzial‐ na. Nikomu nie wadziła, nie wchodziła w paradę. Znalazła się na ulicy, gdzie lodowaty wiatr wlókł po chodniku śmieci, zabłocone liście wirowały wkoło. Usiadła na ławce, powoli zdjęła skórzane rękawiczki i przez chwilę przyglądała się długim, białym palcom. Ruchliwa na ogół okolica była opu‐ stoszała. Nieliczni przechodnie, idący pod wiatr i otulający się mocniej płaszczami, pojawiali się i znikali. Potarła twarz zmarzniętymi dłońmi, próbując cokolwiek po‐ czuć. Osiągnęła cel. Miała na koncie pięćdziesiąt tysięcy dolarów i trochę ponad trzy‐ sta do wydania od ręki na samą siebie. Nie wiedziała tylko, co robić dalej. Co lu‐ dzie zazwyczaj robią z pięćdziesięcioma tysiącami albo chociaż z trzystoma pięć‐ dziesięcioma? Podniosła wychudzone ciało z ławki i ruszyła przed siebie, walcząc z silnymi podmuchami. Tylko po co gdzieś iść? Żeby dotrzeć – dokąd? Problem polegał na tym, że na rzeczach niematerialnych też jej chwilowo nie zależało. Ani na miłości, szczęściu czy na rodzinie. Chciała tylko być chuda, a to nic nie kosztowało. Nie po‐ trzebowała niczego, co można kupić ani czego kupić się nie da. Nie pragnęła na‐ wet śmierci. Bo już czuła, że nie żyje. •
Mark nie wrócił jeszcze z pracy, a Simon i Lia oglądali kreskówki – Boże drogi, ile kreskówek chłonęły te dzieci? Godziny dziennie! – Lola wykręciła numer ich wspól‐ nego przyjaciela, Lou Drivera, który był jednocześnie ich adwokatem. Lou był jed‐ nym z najlepszych, najbardziej bezwzględnych przedstawicieli swojego fachu w Los Angeles. Lou, jak mawiał Mark, był jedyny. Próbowała opanować drżenie głosu, kie‐ dy sekretarka przerywała szefowi spotkanie, żeby połączyć Lolę. – Strasznie przepraszam, że zawracam ci głowę, Lou, ale już naprawdę nie wiem, co robić. Mark znowu wspomniał dziś rano o rozwodzie. Wiesz, zastana‐ wiam się, jakie mam w razie czego prawa. Ze słuchawki dobiegł krzepiący śmiech. – Prawa? Och, Lola, kochanie, nie ma co dramatyzować. – Ale… – Opanuj się, maleńka. Mark to choleryk, to wszystko. Poza tą jedną wadą jest genialny. Genialny! Wiem z całą pewnością, że potrzebuje cię o wiele bardziej, niż chciałby się przyznać. Znam go od dwudziestu lat. Szaleje za tobą. Zawahała się. Ile może wyjawić, nie będąc nielojalną wobec męża? – Ma wzloty i upadki… – próbowała wyjaśnić. Lou przerwał jej w pół zdania. – Każda para ma lepsze i gorsze dni. Jesteś kobietą jego życia, dobrze o tym wiesz. – Ale on wpada w taką okropną złość, czasem bez powodu. I ciągle mi powta‐ rza, że jeśli coś mi się nie podoba, to mogę się rozwieść. – Ma dużo na głowie, żyje w stresie. Znam tego upartego osła dość długo, żeby cię zapewnić, że nie powinnaś sobie brać do serca tego typu słów. Osobiście nie za‐ mierzam traktować poważnie żadnych scenariuszy z rozwodem, zanim Mark sam do mnie nie zadzwoni. Lola odłożyła słuchawkę. Wiedziała, po czyjej stronie stanąłby Lou, gdyby do‐ szło do rozstania. A Lou był „jedyny”. Zdenerwowała się tak, że niemal ugięły się pod nią kolana. Stała przy zlewie w kuchni, odrętwiała, zbierając siły na powrót męża. Nieuważnie przeglądała „Los Angeles Times”. Strony poświęcone podróżom. Może to by im pomogło – wspania‐ łe wakacje! Udałoby się może wziąć nianię. Hawaje, Tahiti, Paryż… Nagle w oko wpadły jej trzy drobne linijki, tonące w powodzi ogłoszeń o rejsach i zdjęć wakacyj‐ nych ofert ClubMed. Zacznij wszstko od nowa w Paryżu! Urocze pokoje w pięknym domu. Wspaniała okolica. Dzie‐ ci mile widziane. Na twoją kieszeń. Posiłki wliczone w cenę. Najlepsza dzielnica miasta. Jęzk
angielski. Zadzwoń*** Usłyszała hummera Marka na podjeździe. Wrzuciła gazetę do śmieci i skoczyła do okna. Patrzyła, jak jej mąż wyłania się z garażu. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi na widok bukietu. Wybaczył jej! Jednak zanim położył rękę na klamce, choć nie minęła nawet minuta, zdążyło jej zaschnąć w ustach, a serce waliło jak młotem. Mark wkroczył do środka, cisnął marynarkę i teczkę w ręce Sereny i wręczył żo‐ nie kwiaty. Był przystojny i wysoki, nawet w porównaniu z Lolą, która miała sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Posłał jej swój najbardziej oszałamiający uśmiech i spytał: – No i jak, ogarnęłaś w końcu swoje obowiązki? – Żartował. Lola wbiła w niego spojrzenie. Zesztywniała, kiedy małżonek objął ją i miłośnie ścisnął jej pupę. – Oj, nie jesteś już chyba zła za dziś rano? – Więc… więc… odwołujesz… ten… rozwód? – wyjąkała. – Kotku, jaki znowu rozwód? To ja jestem w tym domu od przesadzonych reak‐ cji, pamiętasz? Głuptasie! – Delikatnie postukał ją w czoło. – Dobrze wiesz, że je‐ stem skazany na ciebie. Mam dużo na głowie, żyję w stresie – dorzucił wyjaśnienie. Potem odwrócił się i zawołał: – Czy ciężko pracujący człowiek dostanie tu coś do jedzenia? Dużo na głowie. Żyje w stresie. Dokładnie to samo powiedział Lou. Czy kwiaty były pomysłem prawnika? Otworzyła lodówkę. Oddychała płytko. Wyjęła plastikowy pojemnik, postawiła go na blacie. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w trzymaną w dłoniach pokrywkę. W końcu ją odłożyła, poszła do kosza na śmieci, wyjęła z niego gazetę i wyrwała stronę z ofertami podróży. Złożyła ją w kostkę i schowała w jednej z szuflad. Gdy obiad był gotów, Lola błądziła myślami daleko. Była tysiące mil od domu. • Jared siedział na sofie i rozglądał się wokół, próbując wypatrzyć drogę dyskretnej ucieczki przez mur ciał falujących w rytm muzyki. Piękni paryżanie obojga płci sie‐ dzieli stłoczeni przy maleńkich stoliczkach albo rozpierali się na wiśniowych aksa‐ mitnych sofach, przypominających ogromne, połykające ludzi usta. Przyszedł tu z zamiarem przekonania pewnej dziewczyny, żeby poszła z nim do domu i się z nim przespała, ale za długo to trwało. Laseczki miały ochotę balować do zamknięcia lokalu, być obiektem flirtów, wciągnąć kilka kresek koki, ale jemu
jakoś się odechciało. W tej chwili chciał się stamtąd wydostać natychmiast i w po‐ jedynkę. Wyswobodził się z czerwonego pluszu i w wygrzane miejsce, gdzie przed sekundą spoczywało jego ciało, wskoczyły dwie dziewczyny. Usta z sofy wypełniły się plątaniną nagich ramion, seksownych nóg, podchmielonych chichotów i rąk, wyciągających się po niego i próbujących niczym macki ośmiornicy wciągnąć go z powrotem. Przepchnął się przez tłum. Prognozy pogody przewidywały opady śniegu. Kiedy wreszcie dotarł do szklanych drzwi wyjściowych winiarni, przetarł palcem zaparo‐ waną szybę i przez utworzony w ten sposób wąski wizjer wyjrzał na ulicę. Nie pa‐ dało. Wygrzebał swój płaszcz spod trzech innych na wieszaku przy drzwiach i ubrał się. Bezskutecznie macał w kieszeni w poszukiwaniu szalika. Ten postrzę‐ piony już, pomarańczowy szalik został zrobiony przez jego mamę, kiedy syn miał dwanaście lat, i nie był przedmiotem, który świadomie by gdzieś zostawił. Szukał na podłodze i na wieszakach, przy okazji trafiając na swoją czapkę. Nie ma śniegu, a teraz i szalika. Nagle dostrzegł go po drugiej stronie winiarni – otulał szyję dziewczyny, której imienia nie pamiętał. Przez pół wieczora dotrzymywała mu to‐ warzystwa, ale potem przeniosła względy na kogoś wrażliwszego na jej wdzięki. Szczelnie okutany i kipiący ze złości Jared skierował kroki ku kobiecie. – Au revoir, beauté, żegnaj, piękna – powiedział, powoli odwijając szalik i składa‐ jąc na jej szyi delikatny pocałunek. Wygięła plecy w łuk jak pantera, odwróciła się i mocno chwyciła go za ramię. – Jared, où vas tu, dokąd idziesz? Uwolnił się z jej uścisku. – Zaraz wracam – skłamał. – Nie ruszę się stąd – szepnęła. W końcu Jared otworzył szklane drzwi i zachłannie wciągnął w płuca rześkie powietrze, jakby właśnie wyratowano go z topieli. Na ulicy było wciąż tłoczno o tej późnej godzinie – w zasadzie wciąż dość wczesnej jak na paryskie standardy. Aro‐ maty sączące się z mijanych restauracji nie pozwalały mu zapomnieć, jaki jest głodny. Grecka, wietnamska, włoska – nie musiał nawet podnosić wzroku, żeby wiedzieć, obok jakiej knajpy przechodzi. Zatrzymał się przy greckiej budce i zamó‐ wił bagietkę z jagnięciną. Sprzedawca obcinał skrawki mięsa z wiszącego pionowo pieczonego jagnięcia, a one opadały na przekrojoną bułkę. Jared zapłacił i jadł cie‐ płą kanapkę, maszerując dziarsko. Po pół godzinie doszedł do rue de Cambronne, o tej nocnej porze pozbawionej świateł sklepów i warkotu pojazdów. Słyszał bicie własnego serca, obserwował obłoczki pary wydobywające się z ust z każdym odde‐
chem. Zatrzymał się przed budynkiem, w którym mieszkał, osiemnastowieczną eklektyczną paryską kamienicą. Włożył staromodny klucz do zamka, przekręcił go i pchnął szerokie drewniane drzwi. Powitał go znajomy zapach klatki schodowej – kombinacja wosku do podłóg i patyny, domowych posiłków i tchnienia wieków. Pięć pięter i będzie w domu. Wszedł do mieszkania i zapalił światło. Rozjarzyła się goła żarówka. W drodze do pokoju zdejmował z siebie ubranie – płaszcz, czapkę, szalik, potem sweter i podkoszulek. Wszystko rzucał na podłogę, byle gdzie. Omijał skąpe umeblowanie i porozkładane wokół książki, pudła, porozrzucane śmieci. Zdjął buty i skarpetki i cisnął je przed siebie – wylądują, gdzie im się spodoba. Stanął przed stołem pokrytym grubą warstwą brudu, resztek jedzenia, pochla‐ panym farbami i wpatrywał się w leżące na nim tubki. Po chwili otworzył parę z nich, pacnął farbami olejnymi na plastikowy talerz i przyjrzał się płótnu, najwięk‐ szemu, na jakie było go stać: metr na półtora. Ocenił, że jest za małe. Mimo to od‐ kręcił butelkę z terpentyną i wysypał zawartość pudełka po butach w poszukiwaniu przyzwoitego pędzla. Było ich tam chyba z pięćdziesiąt, ale mało który nadawał się do użytku – wszystkie oblepiała zaschnięta farba. Były po prostu zniszczone. Jared malował do piątej nad ranem. Kiedy już ledwo trzymał się na nogach, wyczyścił ręce brudną, nasączoną terpentyną szmatką. Potem odnalazł rzucony na podłogę płaszcz, owinął się nim i opadł na kanapę. Siedział i gapił się na swoje dzieło, do‐ póki obraz nie zamazał mu się przed oczami. Zasnął na siedząco. Pędzle leżały w farbie na plastikowym talerzu. • W pokoju śmierdziało detergentem i wymiocinami z zeszłonocnych chwil cierpie‐ nia. Althea była zmarznięta na kość mimo licznych swetrów na sobie i koców, któ‐ rymi była obwinięta. Leżała na łóżku zesztywniała, czytając w kółko te same wyra‐ zy. Po raz enty oblizała spierzchnięte wargi. Usta wyglądały coraz gorzej, ale prze‐ stała używać sztyftu ze względu na zawarte w nim tłuste substancje. W nocy była taka niedobra. Po raz kolejny przyjrzała się kilku linijkom tekstu i potrząsnęła głową, żeby od‐ gonić gromadzące się myśli. Przeczytała ogłoszenie z tuzin razy i próbowała nie zwracać na nie uwagi, ale jej wzrok uparcie się na nie ześlizgiwał, aż wreszcie mu‐ siała spoglądać na nie na tyle długo, aż poczuła „to coś”. Proste słowa krótkiej ofer‐ ty były jak obietnica czegoś. Skupienie się na treści przychodziło jej z coraz więk‐ szym trudem. Czytanie w ogóle wymagało nieziemskiego wysiłku, ale tego ranka
było jej strasznie zimno, a na pierwszej stronie wkładki o podróżach widniało zdję‐ cie laguny gdzieś na Oceanie Spokojnym. Tytuł towarzyszącego fotografii artykułu, „Sam na słońcu. Wyrusz, by odkryć w sobie rybę”, wynurzał się z błękitnej wody. Zdjęcia rajskiej wyspy oglądane w samym środku niekończącej się zimy wydawały się idiotyczne. Ciepło, piękno oraz płytkie, przejrzyste morze. I wszędzie pusto. Al‐ thea uświadomiła sobie, że niemal każdy marzyłby o wyjeździe w takie miejsce, ale nie ona. Fotografia nie robiła na niej wrażenia, słowa nie znaczyły nic. Wyruszyć? Brakowało jej siły. Odkryć? Nie była ciekawa. Sama? I tak na nikim jej nie zależało. Na słońcu? Nie była zainteresowana. Tropikalny eden nie zapewni jej dobrego sa‐ mopoczucia. Ale znów zmęczony wzrok przeniósł się z laguny ku drobnemu druczkowi, gi‐ nącemu w gąszczu pozostałych ogłoszeń. Zacznij wszstko od nowa w Paryżu! Urocze pokoje w pięknym domu. Wspaniała okolica. Dzie‐ ci mile widziane. Na twoją kieszeń. Posiłki wliczone w cenę. Najlepsza dzielnica miasta. Jęzk angielski. Zadzwoń*** Althea nie mogła oderwać oczu od liter. „Zacznij od nowa w Paryżu”. O co tu cho‐ dzi? Zresztą, jakikolwiek kryłby się w tym sens, odwoływało się to do jakiegoś pra‐ gnienia, z którego istnienia nie zdawała sobie dotąd sprawy. Każde słowo tego ogłoszenia było jak pieszczota, budząca niezrozumiałą żądzę. Francuskiego uczyła się przez wiele lat. Również hiszpańskiego, niemieckiego, łaciny i włoskiego. Althea miała szczególny dar do języków. Poza tym była uzdol‐ niona plastycznie, była więc obdarzona dwoma nieprzydatnymi talentami. Kiedyś, lata wcześniej, snuła jakieś mało sprecyzowane plany wyjazdu do Francji, ale prak‐ tyczniejsze i rozsądniejsze scenariusze wzięły górę. Teraz Althea nigdzie się nie wybierała. Potrzebna była matce. Jak sięgała pamięcią, słyszała powtarzający się re‐ fren matki: „Gdyby nie Althea, już dawno bym ze sobą skończyła”. Dziewczyna ci‐ snęła gazetą do kosza na śmieci. Jednak coś się z nią działo zupełnie wbrew niej samej. Coś niezwykłego. Maleńkie, miękkie skrzydło pragnienia zatrzepotało w jej sercu. Wydała sobie zgodę na śniadanie. Dwa litry mocnej czarnej herbaty, niesłodzo‐ nej. Dwa jabłka pokrojone w ćwiartki. Będzie jadła powoli, metodycznie, przez po‐ nad godzinę, oglądając przy posiłku program telewizyjny poświęcony jedzeniu. Gdy od tej uczty upłynie sporo czasu, zajrzy do śmietnika, wygrzebie z niego ogryzki i je zje, wywołując w sobie panikę i poczucie wstydu. Jednak kiedy pro‐ gram dobiegł końca, nie ruszyła się, żeby posprzątać. Zadzwoniła natomiast do in‐
formacji, żeby się dowiedzieć, która jest obecnie godzina w Paryżu. Potem pode‐ szła do kosza, jednak zamiast resztek jabłka wydobyła z niego gazetową wkładkę o podróżach. Wybrała numer i przysiadła na skraju stołu, przytrzymując słuchawkę przy uchu barkiem, z ramionami założonymi na piersi w geście obrony przed nie‐ znajomymi wrogami. Po jakichś dwunastu sygnałach Althea zamierzała się rozłą‐ czyć, ale nagle jakby tuż obok zabrzmiał kobiecy głos. – Allo? – Halo? Czy… czy… pani mówi po angielsku? – wydukała Althea. – No jasne! Proszę nie zwracać uwagi na moje sapanie. Byłam na samej górze i musiałam zbiec do telefonu. Potknęłam się o ten cholerny dywan! A przepraszam, kto mówi? – Przykro mi, że pani biegła… to znaczy… przewróciła się – męczyła się dziew‐ czyna. – E tam, lubię życie pełne ryzyka. Jak się pani nazywa? – Althea Hoyt. – Odczekała sekundę. – Bardzo przepraszam. – Nie ma sprawy! Wszystko, byle tylko oderwać się od zadań domowych moich chłopaków. Czego chciała się pani dowiedzieć, Altheo? Althea. Takie nosiła imię. Dlaczego brzmiało inaczej w ustach tej kobiety? – Więc… – Althea na poczekaniu wymyślała pytania – czy to jest pensjonat? Ile kosztuje pokój? Czy ma pani coś jeszcze wolnego? Czy płaciłabym co miesiąc? Sy‐ pialnia jest umeblowana? Rozważam… wzięcie urlopu dziekańskiego.
O
6
patulona czerwonym poncho Annie siedziała na zimnej trawie boiska, pa‐ trząc, jak Lucas biega z jej synami za piłką. Zbierała przy okazji drobne kamyki. Gdy się tak przyjrzeć dokładniej, to zaskakująco dużo z nich miało kształt serca. Zauważyła, że Maxence mężnieje. Potrafił już dogonić Lucasa. Scena, którą obserwowała – ich czterech grających w piłkę w parku – miała słodko-gorzki smak. Johnny był zawsze zbyt zajęty, by w ten sposób spędzać czas z chłopcami. Miał za‐ miar to robić, ale później. Wszystko zawsze odkładał na później. Johnny miał gada‐ ne, człowiek tysiąca obietnic, często niedotrzymanych. Jednak kiedy o czymś za‐ pewniał, robił to z klasą; opowiadał z takim entuzjazmem i tak szczegółowo, że ła‐ two było dać się zwieść i uwierzyć, że plan może jednak się uda wykonać. Przyszłe pełne przygód podróże w tajemnicze miejsca, przyszłe wyśmienite pikniki przy blasku księżyca, przyszłe zapierające dech w piersiach mecze piłkarskie. Powinna była dopilnować, żeby nie zaniedbywał dzieci. Ale kim była, żeby go pouczać, skoro sama zaległa właśnie na ziemi, zbierając kamyki, zatopiona w przeszłości i kom‐ pletnie niezdolna do ruszenia się i włączenia do zabawy z własnymi dziećmi? Lucas, w firmowych spodenkach i getrach na chudych, zaskakująco owłosio‐ nych nogach, sprytnie radził sobie z trudnym zadaniem przekonania każdego z trzech chłopców, że ogrywają dorosłego. Wreszcie wyrzucił ręce w górę w geście poddania. – Przerwa! Jouez sans moi, grajcie beze mnie – rzucił, truchtając w kierunku An‐ nie i siadając obok. Nie miał nawet zadyszki, zupełnie jakby sobie tylko spacero‐ wał. Dzieci podbiegły za nim, długie skarpety i kolana całe w błocie, oddechy bu‐ chające jak para z lokomotywy. – Boisz się, że złoimy ci tyłek – krzyknął Maxence. – Pupę – zasugerowała Annie. – Dajcie mi złapać tchu. Je suis crevé, jestem zmęczony – powiedział Lucas. Chłopiec odwrócił się, kopnął piłkę z całych sił i pobiegł za nią. Paul i Laurent rzucili się za nim. – Ma na imię Lola i mieszka w Bel Air! – poinformowała Annie. – Qu’est-ce que c’est, a co to takiego? – Jak to, nie wiesz? Bajer z Bel Air? Lucas pokręcił przecząco głową. – Jaki znowu bajer? – Serial z Willem Smithem. Tym z Facetów w czerni.
Mina Francuza wyrażała tak całkowity brak zrozumienia, że Annie się poddała. – To w Beverly Hills albo przynajmniej bardzo blisko. Lucas wreszcie wydał dźwięk sugerujący zrozumienie: – Ahaaa. – Brzmi bardzo miło. Zupełnie normalnie. Po prostu mama z dziećmi, wiesz, jak ja. Zachwyciła mnie ta myśl, rozumiesz, zagubiona matka z córką i malusz‐ kiem, a ja im pomagam. – A tatuś? Annie wbiła wzrok w trzymane w dłoni kamyki i odgoniła wizję, w której ciska nimi w rozmówcę. – Nie należy do układanki. Znęcający się potwór. Koszmar. – To też cię zachwyca? – To, czyli co? – Postać męża tyrana. Przeniosła spojrzenie na nieco większe kamienie. – Co to ma znaczyć? Jasne, że nie! Udzieliłam jej tylko kilku rad. – Na przykład? – Powiedziałam, żeby posłuchała głosu serca i oddaliła się od faceta o parę ty‐ sięcy mil. – Czy to głos jej serca, czy twojego? Annie zerwała się na równe nogi. – Nie podoba mi się już ta rozmowa, więc ucinam ją tu i teraz. Będę w domu. Odeszła, gotując się ze złości; poncho podskakiwało przy każdym kroku. Zeszła z boiska, nie odwracając się ani razu. Francuski dupek! Ruszyła w stronę domu truchtem, przecięła aleję Suchet i skręciła za Musée Marmottan, a potem już po‐ wlokła się noga za nogą aż do La Muette. I tak lepiej im na tym boisku bez niej. Prawda była taka, że pozostałe odpowiedzi na ogłoszenie były do bani. Odzew w ogóle nie był zbyt duży. Zgłosiło się emerytowane małżeństwo z San Francisco, które chciało zostać przez rok, bo przeczytali Rok w Prowansji i poprzestawiały im się w głowach klepki. Dzwoniły agencje nieruchomości, czyhające na jej pieniądze, a także, dyskwalifikowani przez nią z założenia, samotni mężczyźni, przybyli do Francji na kilkumiesięczne kontrakty. Była też zamożna para, pragnąca doświad‐ czyć prawdziwej Francji, byle w pokoju był faks, kablówka i szybki Internet. Spytali też o wannę i gorącą wodę. Odburknęła, że to Paryż, Francja, nie Paryż, Vegas. Tak naprawdę przerażała ją myśl, że przyjezdni będą się skarżyć na jej dom. Nowocze‐ sne rozwiązania technologiczne były ograniczone tu do minimum i chciała, żeby tak pozostało. Może kiedyś kupi komputer. Naciskali na nią nauczyciele, nie wspo‐ minając o chłopcach, którzy mieli na tym punkcie obsesję. Natomiast zdecydowa‐
nie przeciwstawiała się telewizji kablowej. Telewizja sama w sobie była już wystar‐ czająco zła; komu potrzeba jeszcze więcej? Więc kiedy wreszcie zadzwoniła Lola i nie pytała o skomplikowane rzeczy, takie jak DSL, HBO czy DVD, Annie po prostu musiała ściągnąć ją do siebie. – Sama nie wiem, czego tak naprawdę szukam – mówiła Lola. Od czasu do cza‐ su pociągała nosem i Annie nie potrafiła stwierdzić, czy rozmówczyni płacze, czy ma katar. – Nie jestem pewna, czy w ogóle powinnam przyjeżdżać do Francji. Jeśli tak, to na krótko, tak na chwilę. – Ale już w następnym zdaniu Lola wyznała: – Być może będzie mi potrzebna szkoła dla córki. Czy w okolicy są jakieś międzynarodo‐ we placówki? – Lola dodała, że kocha Francję, ale język zna ledwo ledwo, swój fran‐ cuski określiła mianem żenady. – Skoro tak, to lepiej, żebyś go tu nie wypróbowywała. Zlinczują cię! – ostrzegła Annie. Kiedy Lola w odpowiedzi roześmiała się gardłowo w szczery dziecinny spo‐ sób, Annie ogromnie się uspokoiła. Lola wydawała się niezdecydowana, jakby miała zupełny mętlik w głowie, więc kiedy wypłynęła kwestia łazienek – o wiele za wcześnie! – Annie była pewna, że to koniec nadziei. – Czy w pokojach są łazienki? – Cóż, nie całkiem. To stary dom i tak jakby… brak w nim… udogodnień. – An‐ nie wzięła się w garść. – Jest osiem sypialni, ale tylko dwie łazienki. Może się zda‐ rzyć, że trzeba będzie dzielić łazienkę z innymi lokatorami. – Dzielić? – No tak, czyli korzystać po kolei. Tak w zasadzie to chyba higiena jest stanow‐ czo przereklamowana w Stanach, nieprawdaż? – zażartowała. – Cóż, to prawda – odparła Lola, jakby nagle wszystko ułożyło się w sensowną układankę. Annie ciągnęła rozmowę w żartobliwym tonie: – W najgorszym razie zlew w kuchni jest olbrzymi. Lola wybuchnęła śmiechem. – Kąpiel w zlewie? Ale mnie pocieszyłaś! Tyle tylko, że to nie do końca był dowcip. W lecie chłopcy wykorzystywali ku‐ chenny zlew do różnych celów. Wspinali się do środka, a potem wyskakiwali i tak w kółko; przechodzili do ogrodu i wracali tam i z powrotem, zostawiając wszędzie kałuże i błoto. Kuchnia była też miejscem ogrodniczych eksperymentów. Pewnego dnia znalazła wystającą z odpływu tyczkę do warzyw. Wolała nie wnikać, co tam robiła. – To taka dziwna rzecz – tłumaczyła Lola. – Napisałaś: „Zacznij od nowa” i już
nie mogłam skupić myśli na czymkolwiek innym. Działam intuicyjnie. Taką jestem osobą, wiesz, kieruję się intuicją. Super – pomyślała Annie. Trafiła się – porąbana wyznawczyni filozofii New Age z miasta aniołów. Wzięła głęboki wdech i wyrzuciła z siebie z szybkością karabinu maszynowego: – Nie myśl za dużo, kochana. Zbieraj dzieciaki, pakuj torby. Nie bierz za wiele rzeczy – twoje ubrania i tak wydadzą ci się nieodpowiednie, gdy zobaczysz, co lu‐ dzie tutaj noszą. Mam zabawki, ręczniki, bilety do metra, poza tym nieźle gotuję. Najlepsza łazienka ma obłędnie wielką wannę, a ja jestem dumną posiadaczką ko‐ lekcji płynów do kąpieli. – Mówiła szybko, wysokim tonem i złapała się nagle na tym, że przypomina agenta ubezpieczeniowego. Zawstydziła się i zamilkła. Lola westchnęła ciężko. – To wszystko wydaje się takie, no jakby to powiedzieć… kojące. A Paryż jest taki piękny zimą. Annie wcale nie uważała, żeby Paryż był specjalnie piękny zimą. – No jasne – przytaknęła. – Nie mogę sobie pozwolić na nowy początek w Los Angeles. Mąż by mi to wy‐ perswadował – powiedziała Lola, dmuchając w chusteczkę. Tym razem Annie była pewna, że kobieta płacze. – Potrafi być bardzo przekonujący. Nie umiem mu się przeciwstawić. Annie musiała zapytać: – A jakie jest jego stanowisko w sprawie waszej separa‐ cji? – Cóż – Lola najwyraźniej zastanawiała się nad odpowiedzią – zanosiło się na to od lat. Mark już się z tym pogodził. Na pewno. – I nie ma nic przeciwko twojemu wyjazdowi za granicę? – To tylko na jakiś czas, oczywiście. – Jasne – odparła Annie. – Kiedy kobieta decyduje się odejść, to zawsze właści‐ wa decyzja – podsumowała, zapominając, że nie ma o tym zielonego pojęcia. Po‐ stanowiła odwołać się do intuicji Loli. – My, kobiety, mamy instynkt, a coś mi mówi, że ty od jakiegoś czasu nie postępujesz zgodnie ze swoim. Zdążyła już przekonać samą siebie, że niesie pomoc. • – Robię pieczeń na lunch. Była promocja na wołowinę, więc pomyślałam czemu nie? – szczebiotała Pamela. Althea przeanalizowała sytuację. Czerwone mięso. Mięso z promocji. Gnijące
mięso. – Świetnie! – powiedziała bez emocji, zdejmując płaszcz. Na blacie rozmarzała wołowina. Zastanawiała się, od jak dawna tam leży. Jako dziewczynka nieraz sie‐ działa przed zimnym talerzem całe wieki, niezdolna unieść widelec do ust, aż mat‐ ka w gwałtownej furii uderzała ją w twarz i odsyłała do łazienki, żeby tam dokoń‐ czyła posiłek. To była kara ostateczna, a także jedyne wyjście dla wszystkich. Tam Althea płakała z rozpaczy i z ulgi i wyrzucała jedzenie do sedesu, spędziwszy w za‐ mknięciu odpowiednią ilość czasu, by nie wzbudzać podejrzeń. Potem wstrząsana jeszcze cichym szlochem czekała na matkę, która przychodziła ją uwolnić i zalać oceanem miłości. Tak się kończyły te burze. W efekcie ostatnie słowo należało do Pameli, bo wydawało się, że Althea zjadała cały obiad. Ostatnie słowo, ale nie zwy‐ cięstwo. Podczas lunchu, gdzieś pomiędzy pieczenią i puddingiem ryżowym a wyjściem Althei do toalety, by zwymiotować, Pamela zdradziła mężowi zalążek pomysłu, któ‐ rego podzielenia się z matką dziewczyna natychmiast pożałowała. – Niech sobie wykupi wycieczkę. Przynajmniej nie zarazi się jakimś świństwem, które tam mają za oceanem. – Wycieczki są dla starych pryków takich jak my – nieśmiało zaoponował tata. Pamela wywróciła oczami. – Twój ojciec nie ma bladego pojęcia, o czym mówię. Spędza się dwa czy trzy dni w jednym mieście, na przykład w Wiedniu… – Wiedeń nie jest we Francji, tylko w Niemczech – poprawił ją Henry. – Nieważne, nawet lepiej. Czyściej. Francuzom się wydaje, że są lepsi od nas, i to po wszystkim, co dla nich zrobiliśmy! – W zasadzie, tato – przerwała Althea – czy Wiedeń nie jest w Austrii? Ojciec podniósł wzrok znad talerza. – Co, kochanie? – Wiedeń jest w Austrii. – Daj sobie spokój z Wiedniem, Altheo – ucięła matka ostrym tonem. – Twój oj‐ ciec nie zna się na geografii, nigdy się nie znał. Dzień wlókł się niemiłosiernie. Po jedzeniu ojciec uciął sobie drzemkę, a ona towarzyszyła mamie na spacerze – cotygodniowej przechadzce po parku, do które‐ go nie zaglądali nie tylko ludzie, ale nawet gołębie. Nie wracały do tematu Francji. Później, kiedy Althea samotnie składała swoje uprane ubrania, wąchając każdą sztukę odzieży, ku jej zaskoczeniu w kuchni zjawił się ojciec. – Twoja matka rozmawia z telewizorem – tak, gada do ekranu! – Stojąc przy
niej, Henry wyglądał mizernie. Ostatnio drżały mu ręce – leciutko, ale widocznie. Trzymał w palcach równiutko złożony kawałek papieru. Patrząc na niego, poczuła nagle, jak odpływa z niej cała energia. – Pomysł z Paryżem jest naprawdę dobry – odezwał się nagle. – Musisz się tro‐ chę zabawić, przeżyć jakąś przygodę, sama wiesz… – Ja chyba nie… – Zdaje się, że byłaś najlepsza w grupie z francuskiego. Talent do języków to dar. – To głupi pomysł – powiedziała słabo. Ojciec zamachał rękami w zniecierpliwieniu, nie wypuszczając z palców papier‐ ka. – Nie możesz dalej tu przyjeżdżać tydzień po tygodniu i patrzeć, jak siedzimy przed telewizorem. Musisz przestać spędzać weekendy, oprowadzając matkę po osiedlu. Nasze życie jest, jakie jest… – zaśmiał się ze smutkiem. – Zbabraliśmy je sobie. Ale twoje… – Nie, tato, nie mów tak. Popatrzył na nią surowo i wręczył jej karteczkę. Althea rozkładała ją z trudem, który nie wynikał z dysfunkcji jej rąk czy mózgu, ale wiązał się z ryzykiem, że nie będzie w stanie ukryć zwątpienia. Przed oczami miała czek na sto pięćdziesiąt do‐ larów. – To powinno pokryć koszty lotu, prawda? – spytał z obawą. Nie potrafiła na niego spojrzeć. Kiedy wreszcie podniosła wzrok, zobaczyła, że tak jak i ona ma łzy w oczach. Przytuliła go i powiedziała tylko: – Dzięki, tato. Chyba to zrobię. – No to idź, pakuj się. Nie oglądaj się za siebie, bo jeszcze cię matka zatrzy‐ ma! – Henry dorzucił, chichocząc nerwowo. Althea schowała czek do portfela, ułożyła w torbie czyste ubrania i pożegnała się. Szła do domu przez mroźną noc, ale chłód jej nie dokuczał – ogrzewały ją my‐ śli o Paryżu. • Serce Loli biło jak szalone. Przekręciła klucz w drzwiach, choć przez kilka następ‐ nych dni Mark miał być w Atlancie. Wsunęła rękę głęboko w czeluść szuflady, od‐ rzucając na bok bieliznę, i wyjęła dużą brązową kopertę. Usiadła na łóżku, starając się opanować drżenie rąk. Teraz wdech. Rozłożyła zawartość pakunku na białej, je‐ dwabnej kołdrze. Dudnienie serca zdawało się rozbrzmiewać echem w wysokim
jak katedra, utrzymanym w bieli wnętrzu sypialni. Długo oglądała leżące przed nią skarby, próbując pojąć ich znaczenie, nie dowierzając, że zaszła tak daleko. Gdyby teraz wstała, nogi odmówiłyby jej posłuszeństwa. Trzy bilety. Trzy paszporty. Dała niani i gosposi wolny dzień, żeby mieć czas na pakowanie. Jutro o szóstej rano podjedzie taksówka. Kiedy będą już w aucie, powie Lii i Simonowi, że wybie‐ rają się na wakacje niespodziankę. Będzie musiała skłamać, ale nie może ryzyko‐ wać. Zachowywała się obłudnie, mówiąc nieprawdę własnej córce, wykradając ją. Ale czy branie tego, co własne, to kradzież? Trzy tygodnie wcześniej Lola nie analizowała swojego życia, tak jak robak nie zadaje pytań, gdy jest nawlekany na haczyk wędki. Nie miała też wątpliwości, że Mark słusznie krytykuje niemal wszystko, co robiła. Miesiąc temu pragnęła tylko sprostać oczekiwaniom męża. Ale nagle, w ciągu doby, jej cierpliwość się wyczer‐ pała. Musiała pilnować, żeby się nie poddać, bo miała tendencję do przebaczania, do‐ strzegania dobrej strony ludzi, a ignorowania tej złej. Przez ostatnich kilka dni całą energię wkładała w udawanie, że wszystko jest po staremu. A jednocześnie plano‐ wała wyjazd. Gwiazdy jej sprzyjały. Koniec stycznia był idealny na zagraniczną po‐ dróż. Astrolog zapewnił ją, że tak korzystny układ planet nie powtórzy się aż do 2022 roku. Wszystkie znaki wskazywały jeden kierunek. W zasadzie nie czuła na‐ wet, że sama podejmuje decyzje. Zresztą cała sytuacja wydawała się jej zupełnie nierealna. Jednak wytrwale parła do przodu, codziennie robiąc krok w stronę obra‐ nego celu. Paszporty były ważne od czasu podróży do Meksyku. Meksyk. To było w sierp‐ niu, pięć miesięcy temu. Ona i dzieci pochorowali się straszliwie pośród palm ko‐ kosowych i ciepłej bryzy znad oceanu. Mieli okropne problemy żołądkowe, wszyscy z wyjątkiem Marka, któremu nigdy nic nie dolegało i który wspaniale się bawił, wypływając na ryby każdego ranka. Ona opiekowała się dziećmi, chociaż jej własna choroba zmuszała ją do częstych wizyt w toalecie. Straciła na wadze, była wyczer‐ pana. Mark wrócił z urlopu pięknie opalony. Podróż do Francji nie mogła być trudniejsza. Prawdę mówiąc, bez Marka, wprowadzającego rodzinę w panikę przygotowań, wszystko szło nadspodziewanie gładko. Nie całkiem rozumiała impuls, który został wywołany przez drobne ogło‐ szenie w gazecie. Gdy tylko jej determinacja słabła, sięgała z powrotem po kopertę, wyciągała wycinek z „Los Angeles Times” i ponownie go czytała. Za każdym razem zalewała ją radość, jakby była dzieckiem. Zawsze uwielbiała niespodzianki i sekre‐ ty! Zdawała sobie sprawę, że nie przeanalizowała dokładnie sytuacji, że trzeba bę‐
dzie stawić czoła konsekwencjom i że w pewnym sensie jej działania są niewłaści‐ we. Nie zamierzała się jednak wycofać. Lola złożyła gazetę i ponownie umieściła plik euro, trzy paszporty i trzy bilety na samolot w kopercie. Kiedy pracowała jako modelka, Paryż był zawsze jej ulubio‐ nym miastem. Dla Marka świat poza Stanami Zjednoczonymi ograniczał się do Meksyku i Bahamów. Nigdy jej nie znajdzie.
S
Luty 7
kurcze żołądka nie przechodziły Annie od dwóch dni. Jazda z prędkością trzech mil na godzinę na périphérique, obwodnicy, przy akompaniamencie narzekań Lucasa na jej minivana przyprawiała ją o mdłości. Nie miała ochoty roz‐ mawiać i była wdzięczna towarzyszowi, że tego od niej nie oczekuje. Przez zalaną deszczem szybę patrzyła nagle trzeźwo na Francję, tak jak widziałaby ją mieszkan‐ ka Bel Air. Zniknęły czarujące kafejki, kwiaciarnie, pomniki, parki, architektura. Wszystko przysłaniała nagle koszmarna pogoda, zanieczyszczone powietrze i nie‐ przerwany sznur psujących się samochodów, wypełnionych pasażerami o psują‐ cych się zębach. Paryż był jednym wielkim śmietniskiem, co miało wkrótce bole‐ śnie wyjść na jaw. Niespodziewanie uderzyło ją, jak niewiele się działo w jej życiu przez ostatnie dwa lata. Odkąd Johnny zginął, nie siadała za kierownicą. Nie była to świadoma decyzja, ale głęboka, intuicyjna awersja. Po raz pierwszy od nocy wypadku wypro‐ wadziła vana z garażu. Tłumaczyła sobie, że trauma w tej sytuacji jest naturalna, ale dlaczego nie chciała nawet patrzeć na samochód? Jeśli potrzebowała czegoś z garażu, posyłała Maxence’a albo Lucasa. Co jakiś czas przyjaciel nalegał, żeby się nad tym zastanowiła, ale ona odpędzała wszelkie myśli na ten temat. W rzadkich sytuacjach, kiedy musiała pojechać gdzieś dalej, wsiadała do autobusu. Ale wczoraj zaskoczyła samą siebie, namawiając Lucasa, żeby pojechał z nią vanem na lotnisko po Lolę. Francuz uniósł brew. – Po co? – Przecież nie każę jej wziąć taksówki, prawda? – Dlaczego nie? – Chcę, żeby wszystko poszło gładko. Chciałabym, żeby od razu poczuli się komfortowo i jak w domu. – A co z moim komfortem? Pchnęła Lucasa obiema dłońmi ku drzwiom garażu i patrzyła, jak otwiera meta‐ lową żaluzję. – Przewietrzmy potwora. Zobaczymy, czy potrafi jeszcze zaryczeć. Lucas odwrócił się do niej z obrażoną miną. – Mam nadzieję, że nie mnie masz na myśli. Za kilka minut dotrą na miejsce, do terminala lotów międzynarodowych, w któ‐
rym Annie znalazła się kiedyś jako świeżo poślubiona żona. Czy naprawdę była dawniej osobą, która pokonywała ocean, prowadziła samochód w obcych miastach, przeprowadzała się do nieznanego kraju? – Przypomnisz mi, po co zwalniałem się z pracy? – utyskiwał Lucas. – Nie rozu‐ miem, dlaczego nie mogłaś przyjechać sama. – Nie czuję się na siłach, żeby kierować. Mówiłam ci milion razy, że nie jestem jeszcze gotowa. – Masz siłę – powiedział. – I jesteś gotowa. – Jak już będę, to dowiesz się pierwszy. Później, gdy stała w gęstym tłumie przed wyjściem dla pasażerów na lotnisku imienia Charles’a de Gaulle’a i wypatrywała Loli z dzieciakami, którzy powinni byli się wyłonić już dawno temu, znów czuła więcej podniecenia niż lęku. Wszędzie wokół byli ludzie. Ludzie zajęci różnymi sprawami, udający się w przeróżne miej‐ sca, a ona tkwiła w samym środku akcji. Czekała na nieznajomą kobietę, która miała stać się częścią jej życia. Była bardzo dumna z siebie, że pokonała obawy związane z vanem i zrobiła ten ogromny krok ku nieznanemu. Minęła godzina od wylądowania samolotu, tymczasem Loli – ani śladu. Barwny korowód przybyszów z wszystkich stron świata, wszelkich narodowości, ras i o różnym statusie społecz‐ nym już dawno przestał ją interesować. Znów oblał ją zimny pot, w żołądku czuła kamień. Świdrowała tłum wzrokiem, aż rozbolały ją oczy. Jak oni wyglądają? Czyż‐ by ich przegapiła? Były tam dziesiątki podróżujących z dziećmi matek. Może Lola nie zauważyła napisu? Annie nie miała już odwagi trzymać w górze uroczej ta‐ bliczki ręcznej roboty, do której wykonania zagoniła Paula i Laurenta. Dziecięce li‐ tery, landrynkowe kolory i napis miały zapewnić cieplejsze, przyjaźniejsze powita‐ nie. Odwróciła się do Lucasa. – Myślisz, że mogli się spóźnić na lot? – Lucas, wciąż zbyt zajęty użalaniem się nad sobą, wzruszył tylko ramionami. – Cholera, to nie jest normalne. Może to nie to lotnisko! Lucasie, błagam cię, upewnij się, że czekamy we właściwym miejscu. To może być katastrofa. I błagam, przestań robić tę obrażoną minę! I bez tego je‐ stem zestresowana. – Lucas żółwim tempem powlókł się do informacji. Miała ocho‐ tę skręcić mu kark. Była teraz zmuszona rozpychać się łokciami, żeby pozostać w pierwszym rzę‐ dzie oczekujących, ponieważ tłum gęstniał wraz z pojawianiem się coraz to no‐ wych podróżnych. Zaczynała odczuwać klaustrofobię, otumaniona przez ciężką woń perfum, potu i papierosów otaczającą cały ten wielobarwny tłum.
Twarze – setki obcych twarzy – rozświetlały się, kiedy ludzie rozpoznawali swo‐ ich bliskich. Sari, garnitury, turbany, krótkie spodenki i klapki. Turyści pchający przed sobą wózki wyładowane przeróżnymi pakunkami. Wszyscy wyglądali jakoś dziwnie. Jedna kobieta wpadła Annie w oko. Zupełnie nie pasowała to tego rozgar‐ diaszu. Była olśniewająca, miała bladą twarz z wysoko zarysowanymi kośćmi po‐ liczkowymi, zakrytą częściowo przez ciemne okulary. Na oko mierzyła jakieś sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów, a przynajmniej tak się wydawało, gdy kroczyła pośród dość niskich Francuzów, Azjatów i Arabów. Miała krótko przystrzyżone czarne włosy, rysy jak wyrzeźbione w marmurze, usta bardzo pełne i alabastrową cerę, która zdawała się jaśnieć od środka. Nie Annie jedna gapiła się na to zjawisko z otwartą buzią. Ogromne okulary przeciwsłoneczne, sięgający ziemi kawowy płaszcz z kaszmiru, kaszmirowy golf w tym samym odcieniu i dopasowane kolo‐ rem kozaki sprawiały, że kobieta wyglądała jak modelka w trakcie sesji zdjęciowej. Annie całkiem zapomniała, po co w ogóle tu przyjechała. Próbowała sobie przypo‐ mnieć, kim jest ta kobieta, bo na pewno kimś znanym, może francuską actrice. Nie Chiara Mastroianni, Carla Bruni też nie… Tymczasem piękność szła przed siebie, pchając wózek wypchany stosem walizek od Louisa Vuittona. Dopiero kiedy przeszła tuż obok, Annie zauważyła, że kobieta ma u boku około dziewięcioletnią dziewczynkę i malutkiego chłopca. Oboje byli śliczni jak z obraz‐ ka, a ich jasne włoski kontrastowały z ciemną fryzurą matki. I nagle Annie doznała olśnienia. Lola? Jej zdumienie było równie duże jak przerażenie. Prędko! Cisnąć ta‐ bliczkę powitalną na podłogę. Uciec z lotniska i biec, biec jak najszybciej do domu. Jeszcze zdąży! „Twardo stąpająca po ziemi” – tego wyrażenia użyła, żeby opisać Lolę Lucasowi. Trzeba było raczej powiedzieć „nie z tej ziemi”. Ale przecież Lola brzmiała tak normalnie przez telefon. Nie było w niej nic normalnego. To było tak, jakby superbohaterka Wonder Wo‐ man wylądowała na lotnisku w swoim obcisłym wdzianku ze wzorem amerykań‐ skiej flagi i złotym lassem. To nie mogło się dziać naprawdę. Niemożliwe! Ta ko‐ bieta, ta istota znajdzie sobie hotel, jakiś inny dom, jakieś miejsce, w którym za‐ cznie sobie wszystko od nowa, albo zajmie się czymkolwiek, co ją tu sprowadziło. Niech zawróci i wstąpi z powrotem na strony „Vogue’a”, z których się właśnie wy‐ łoniła. Świetnie sobie poradzi. Tak, tak będzie dla niej lepiej. Ta kobieta nie pasuje do świata Annie, do jej życia, a już z całkowitą pewnością nie odnajdzie się w jej domu. Jednak mimo wszystko Annie odruchowo ruszyła przed siebie, rozpychając się łokciami, odsuwając ludzi z drogi, prąc do przodu, by dostać się do Loli. Gdy była
już blisko, uniosła w górę rachityczny, odręczny napisik i wymachując nim żało‐ śnie, wołała: „Przepraszam, przepraszam!”. Nastąpiła scena okrutnego upokorze‐ nia. Lola spoglądała powyżej! Annie, pulchna, mierząca zaledwie sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, stała na palcach niemal pod nosem bogini, która jej nie dostrze‐ gała! Wreszcie Annie praktycznie wepchnęła kobiecie kartkę przed oczy, odchrząk‐ nęła i krzyknęła piskliwie, jakby nawdychała się helu. – Lola? Lola spojrzała w dół, gazela patrząca na guźca, i rozpoznała swoje imię na ta‐ bliczce. Popatrzyła na rodaczkę przez ciemne okulary. – Annie? Tłum zdawał się przesuwać w zwolnionym tempie. – Witaj we Francji! – wyrzuciła z siebie Annie histerycznym tonem, po czym świat wrócił do normalności. – Już się zamartwiałam! Co się stało? Lola zdjęła okulary. Miała piękne, bladozielone oczy, które wyglądały, jakby nie‐ dawno płakała. Nachyliła się nieco i wyjaśniła Annie na ucho: – Zatrzymali nas ci od imigracji – szepnęła. – Najwidoczniej byliśmy podejrza‐ ni, samotna matka z dwojgiem dzieci. Byli niegrzeczni i… W tej chwili synek zawył: – Na rącki, mama, na rącki! Ciągnął ją za ramię. Popatrzyła na Annie, oczy znów wypełniły się łzami. – Przez chwilę myślałam, że chcą nas odesłać z powrotem. A potem, nagle, bez powodu, po prostu nas puścili. Nie rozumiem. Annie była zupełnie zbita z tropu naiwnością Loli. – Tu nie ma nic do rozumienia, kochana – powiedziała, gładząc Amerykankę po rękawie miękkiego okrycia. – Witaj we Francji, która ma wiele do zaoferowania – na dobry początek nadużycie władzy i arbitralne decyzje. Będziesz zachwycona! – Na razie jestem przerażona – Lola wyznała jeszcze ciszej. – Tak się cieszę, że widzę przyjazną twarz. – Czyli mnie? – nie dowierzała Annie. Spowite w kaszmir, dwumetrowe piękności z reguły nie mają powodów, aby obawiać się otaczającego je świata. Jednak Lola wyraźnie się bała. – Koniec twoich trosk – oznajmiła Annie, przekonana, że mówi prawdę. – Za‐ opiekuję się tobą i twoimi uroczymi dziećmi – zapowiedziała. Zwróciła się do chłopca i dziewczynki z szerokim uśmiechem, mającym na celu przekazanie ciepła i matczynej pewności siebie. Dziewięciolatka miała wrogi grymas na twarzy i uni‐ kała kontaktu wzrokowego. Chłopczyk zawisł obiema rączkami na płaszczu matki
i chyba przymierzał się, by wspiąć się po nim jak małpka. Lola wzięła go na ręce, a on natychmiast wtulił buzię w jej szyję. – Na pewno nie możecie się doczekać, kiedy zobaczycie swój nowy dom! – powiedziała Annie, nadając tonowi tyle beztro‐ ski, na ile tylko umiała się zdobyć. – Nasz wakacyjny dom – szepnęła Lola, rzucając Annie nerwowe spojrzenie. – Wasz śliczny wakacyjny dom, oczywiście! – podchwyciła Annie. – A wiesz, że mam synka w twoim wieku? Tak w ogóle to mam trzech chłopców. – Nienawidzę chłopaków – Lia wzruszyła ramionami. – Są głupi. – Nie moi. To kawalerowie na szóstkę, daję słowo. Annie odnotowała w pamięci, żeby ostrzec synów przed ewentualnym piekłem, które mogłoby się rozpętać, gdyby się przypadkiem czymś narazili. Nagle jak boja spomiędzy morskich fal z tłumu wynurzył się Lucas, przepycha‐ jący się w ich stronę przez ludzki gąszcz. Gdy jego wzrok spoczął na Loli, otworzył szerzej oczy i żeby zrobić Annie przyjemność, udał lekki atak serca, kładąc dłonie na klatce piersiowej w bardzo francuskim geście, który oznacza, że właśnie został rażony strzałą Amora. Uścisnął Loli dłoń, przedstawił się, a potem zaczął rozma‐ wiać z nią i z dziećmi po angielsku bez zająknienia i gburowatości. Annie wydała westchnienie najgłębszej ulgi. Lucas uchroni jej tyłek i w ogóle uratuje dzień. W samochodzie Annie postanowiła udawać, że wszystko jest w najlepszym po‐ rządku. Nie da nic po sobie poznać, nawet Lucasowi, choć podejrzewała, że stary drań już dobrze wie, co chodzi jej po głowie. Nie mogła na razie wymyślić żadnej błyskotliwej opowieści, więc zapadła niezręczna cisza. Annie słyszała tylko tętent własnych, wściekle galopujących myśli. Van był w strasznym stanie. Wstyd. Wszę‐ dzie było pełno zabawek i okruszków. Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć? Dla‐ czego nie posłuchała Lucasa i nie zamówiła cholernej taksówki? W ten sposób uniknęłaby zażenowania. I wtedy van utknął w okropnym korku. Stanęli akurat na wysokości zapyziałego przemysłowego przedmieścia. Lia i Simon zasnęli na tylnym siedzeniu. Lola znów miała na nosie ciemne okulary i w milczeniu wpatrywała się w okolicę, bardziej złowrogą niż kiedykolwiek. W otaczających ich samochodach organizmy na niż‐ szym poziomie rozwoju ewolucyjnego paliły papierosa za papierosem i trąbiły za‐ wzięcie. Annie poczuła, jak zalewa ją fala nienawiści do paryżan i wszystkiego, co francuskie. Jak na złość deszcz mocniej zadudnił o dach auta. Lucas włączył wycie‐ raczki, które ruszyły ze skrzypieniem, po czym zaczęły się przesuwać w górę i w dół, rozmazując na szybie zagadkową czarną substancję. – A to ciekawe – Lucas zauważył beznamiętnie. – Zdaje się, że guma z wyciera‐
czek się rozpada. – Nic podobnego. – A jednak. Sądzę, że straciła elastyczność. Rzeczywiście, wycieraczki rozprowadzały przypominającą smołę maź, która mieszając się z deszczem, tworzyła na szybie obrzydliwe zacieki. Lucas obniżył się w fotelu, żeby widzieć drogę przez dwudziestocentymetrowy dolny fragment szy‐ by, który pozostał niezamazany. Prowadził dalej w tej dziwnej pozycji. Czy on musi się tak zachowywać? Zaczęła czyścić paznokcie, wydobywając spod nich resztki zaschniętego ciasta. Z całych sił próbowała wykombinować, co by tu powiedzieć, jednocześnie starannie unikając ciskanych jej przez Lucasa znaczących spojrzeń. O, dobrze wiedziała, co sobie myśli. Lola była najpiękniejszą kobietą, jaką którekolwiek z nich widziało poza ekranem telewizora. I nigdy przenigdy nie będzie pasowała do jej domu. Lucas wreszcie usiadł normalnie i spojrzał na Lolę przez wsteczne lusterko. Jego głos przerwał ciszę jak puszczony głośno bąk. – To twoja pierwsza wizyta we Francji? – spytał. Zamknij się! – Annie krzyknęła w myślach. – Zamknij się! Lola oderwała wzrok od okna. – Przyjeżdżałam tu w sprawach zawodowych, ale nigdy na dłużej niż na kilka dni. – Jaka to praca? – Annie odważyła się odwrócić i spojrzeć na kobietę. – Byłam modelką – odpowiedziała Lola. Annie poczuła, że serce opada jej gdzieś w okolicę kostek. No jasne, że modelka, cóż by innego? – Byłam znacznie młod‐ sza – dorzuciła Lola. – Uwielbiam Paryż – powiedziała i zdjęła okulary. Oczy miała zaczerwienione, podpuchnięte. – Przepraszam za te okulary – chlipnęła. – Nie chciałam, żeby dzieci widziały, że nie panuję nad emocjami. Trzymałam się w sa‐ molocie, ale teraz, po tym incydencie z imigracją, z tym wszystkim… Annie nigdy nie zwracała uwagi na to, czy synowie widzą, jak kontroluje swoje uczucia lub ich nie kontroluje. Boże, gdyby mieli ją oglądać tylko opanowaną, nie widywaliby jej prawie wcale. Wreszcie wymyśliła, co mówić. – Proszę, nie rozglądaj się po tej okolicy! Jedziemy obwodnicą przez przedmie‐ ścia. Popadniesz w jeszcze większą depresję. Poczekaj, aż dojedziemy do domu. Wszyscy kochają mój dom! – Zrobię malowniczy wycieczkowy objazd – oznajmił Lucas. – Daj spokój, są wykończeni – Annie zaprotestowała słabo. W chwili, gdy córeczka Loli otwierała zaspane powieki, Lucas mijał plac Zgody,
potem rue de Rivoli, Ogród Luksemburski, wreszcie Luwr i Annie nie miała sił go powstrzymywać. Lola zawołała: – Och, Lia, spójrz na te piękne stare budynki! O, wieża Eiffla! Lia, jesteśmy w Paryżu! Twarz Lii wyrażała kompletny brak zainteresowania, ale na obliczu Loli malo‐ wała się nadzieja. Jakąkolwiek kobietą była nieznajoma, Annie pojęła, że przede wszystkim jest matką. Pod tym jednym względem były z Lolą takie same. • Lola czuła się tak, jakby ktoś wypompował z niej resztki energii. Co ona najlepsze‐ go zrobiła? Musiała jednak być silna. Annie przedstawiała ją swoim synkom, którzy kolejno rozprostowywali założone na piersiach ręce i podawali dłonie gościowi. Si‐ mon nie wykazywał chęci obudzenia się, więc nosiła go, opartego na swoim ramie‐ niu, od pokoju do pokoju, świadoma trzech par oczu śledzących każdy jej ruch. Na‐ turalnie zdawała sobie również sprawę z gniewu Lii. Chłopcy zarzucali ją pytania‐ mi, co przypominało jej przesłuchanie na lotnisku. Nie była pewna, czy uda się jej zrobić dobre wrażenie. – Pani dzidziuś – zwrócił jej uwagę Laurent – ślini się pani na ramię. – Brawo, Einsteinie – odpowiedział za nią Maxence. – To dzidziuś, co ma robić? Rany! – Ile pani ma wzrostu? – chciał wiedzieć pięcioletni Paul. – Niegrzecznie tak wypytywać – upomniał go Maxence. – Sam jesteś niegrzeczny – odparował braciszek. – Ej, spokój mi tu, chłopaki! – wkroczyła Annie i ku zdziwieniu Loli natych‐ miast się uspokoili. Annie zaprowadziła Lolę i Lię na górę po skrzypiących schodach i z ręką na klamce zamarła teatralnie przed jedną z sypialni. – Lolu, daję ci różowy pokój, ale muszę cię ostrzec, że nie nadaje się dla osób o słabych nerwach. Weszły do przestronnego wnętrza skąpanego w ciepłym świetle. Lola przeżyła drobny szok na widok dominującego różu. Pośrodku ustawiono niewielkie łóżko z baldachimem i różową zasłonką z gazy. Ukazujące czarującą panoramę dachów okno było hojnie przystrojone jedwabiem w różowe pasy. Skromne umeblowanie ograniczało się do maleńkiego biureczka pomalowanego na lśniącą czerwień, pola‐ kierowanej na czarno antycznej szafy i malinowego fotela. – Zmieniłam obicie – wyjaśniła Annie jakby przepraszająco – na materiał w sty‐
lu vintage. Jak się tu wchodzi, to można się poczuć jak w walentynkowej bombo‐ nierce, co nie? Ale dobrze się bawiłam, urządzając ten pokój. To moja dziewczyń‐ ska sypialenka. – Cudna! – Lola wykrzyknęła z niekłamanym zachwytem. – Ściany kosztowały masę pracy. Całe wieki zajęło mi kładzenie gładzi, żeby było równo, a potem była walka, żeby odcień farby był w sam raz. – Sama to pani zrobiła? – spytała Lia, wskazując na kropki o nieco ciemniejszej barwie, namalowane na chybił trafił na ścianach. – Jeszcze nie skończyłam. – A tamto? – palec Lii skierowany był na spływający z baldachimu welon z gazy, ozdobiony drobniutkimi stokrotkami. – Używałam kleju na gorąco, to nie było mądre, bo ciągle topił mi gazę. Masa‐ kra, naprawdę. Oczywiście jak to ja, zamiast zmienić klej, ciągnęłam mękę dalej. Jak najdzie mnie wena, jestem jak opętana. – Ładnie wyszło – pochwaliła Lia. Lola zanotowała ten wyraz aprobaty. – Urocze, śliczne! – dodała z naciskiem. – Cóż… Cała ja – rzuciła Annie. – Na pewno jesteście przyzwyczajeni do więk‐ szej elegancji. Pokój dziecięcy nie spotkał się z podobnym uznaniem. Była to klitka, w której z trudem mieściły się dwa łóżeczka i oddzielająca je spora skrzynia. Niewielka po‐ wierzchnia i skosy pod sufitem nadawały sypialni charakter domku na drzewie. To wrażenie było spotęgowane przez tapetę o barwie mchu, na której widniały dość makabryczne sceny z polowań: ustrzelone kaczki, broń i rozsypane pióra. – Ja tu nie śpię – oznajmiła Lia. Jak na zawołanie Simon zaczął kwilić. – Przyznaję, pokoik jest dość brzydki – Annie stwierdziła rzeczowo. – Jest urzą‐ dzony w guście dawnej właścicielki domu, a ja jakoś nigdy nie zebrałam się w so‐ bie, żeby go wyremontować. Lola spróbowała postawić Simona, ale natychmiast wspiął się po niej jak mały torbacz i przyjął pierwotną pozycję na ramieniu. – Spokojnie, poradzimy sobie. – Nie podoba mi się. Nie będę tu spać – powtórzyła dziewczynka. – To zmęczenie podróżą, ta zmiana czasu… – przepraszała Lola. Annie spojrzała na Lię. – Pomyśl o tym pokoju jak o czystej kartce. Możemy z nim zrobić, co nam się
żywnie spodoba. Nie ma ograniczeń. Lia rozważyła pomysł. – Może być różowy jak ten, który widzieliśmy wcześniej? – Jeśli przekonasz moich chłopców. Nie znoszą różu. Osobiście jednak uważam, że stanie się tak modny jak czerń. – Fioletowy też lubię. – Dobra, ale będziesz musiała mi pomóc. Sama nie dam rady – odparła Annie. Lola obserwowała wymianę zdań między córką a tą całkiem obcą kobietą z bra‐ kiem zrozumienia i być może odrobiną zazdrości. • – A skąd to się wzięło? – Lucas wykrzyknął z zachwytem, kiedy Annie stawiała na stole w jadalni parującą lasagne z kurczakiem i wielką miskę salade niçoise, sałatki nicejskiej. – Droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek – powiedziała Annie, żeby popisać się przed Lolą. Była dumna ze swoich zdolności organizacyjnych. Już po‐ przedniego dnia przyrządziła danie i umyła warzywa do sałatki, a teraz tylko pod‐ grzała jedno i wymieszała drugie z domowym sosem winegret i voilá – posiłek go‐ towy w trochę więcej niż pół godziny od przyjazdu z lotniska. Przy stole nadal miała problemy z wyszukaniem tematu do rozmowy. Dzięki Bogu był z nimi Lucas, który z przejęciem rozprawiał o różnych amerykańskich prezydentach, polityce zagranicznej, ostatnio otwartych wystawach sztuki, których nie wolno przegapić, pogodzie i co mu tam jeszcze ślina na język przyniosła. Lola odpowiadała najlepiej, jak umiała. Musiała w dodatku wykonywać akrobacje, bo jedną ręką jadła, a na drugiej trzymała Simona, który znów zasnął. Konwersowała jednak uroczo, z całych sił starając się zrobić wrażenie przystępnej i bezpośredniej. Próbowała też włączyć do rozmowy córkę, jednak nie odniosła na tym polu sukce‐ su. Tymczasem Paul i Laurent wygłupiali się, zamiast jeść, a Maxence milczał i unikał wzroku matki. Cóż, Annie sama miała problem z patrzeniem mu prosto w oczy, więc czy mogła winić syna? Maxence gapił się na Lolę, co było niegrzeczne, ale czy ona zachowywała się inaczej? Nie tyle patrzyła na Lolę, co badała ją szcze‐ gółowo wzrokiem. Mogła nawet chyba policzyć pory na jej nosie. Nie znalazła ani jednej skazy, ale nie dawały jej spokoju te usta. Skąd ona je wytrzasnęła – z katalo‐ gu części ciała według Angeliny Jolie? Kto miał takie wargi? Do tego ten jej olbrzy‐ mi biust. Imponujący! Kiedy zjedli, Lola zaprowadziła Lię i Simona do łóżek, a Annie towarzyszyła Lu‐
casowi do drzwi. – Twoja misja zakończona – szepnęła. – Świetnie się spisałeś. Proszę się zgłosić jutro rano, punkt szósta, po przydział dalszych zadań. – A czy o czwartej byłoby za wcześnie? – odszepnął. – W zasadzie nie chcę opuszczać tego domu. – Aż tak ci się podoba, hę? – Ale makijaż ma jakiś taki zbyt doskonały – przyznał, jeszcze bardziej ściszając głos. – I ma dziwne paznokcie. – Jak to dziwne? – Sprawiają wrażenie sztucznych. Roześmiała się. – Bo są sztuczne. Lucas otworzył oczy szerzej ze zdumienia. – Ludzie mogą mieć sztuczne paznokcie? – Nieważne, to amerykański wymysł. – A usta – dodał z rozmarzonym wyrazem twarzy – ma takie jak w pornosach. A cycki… – Urodzony poeta – Annie ze śmiechem wypchnęła go za próg. Zebrała synów razem i zaczęli na palcach wspinać się po schodach. Szeptali i chichotali, bo nie byli pewni, jak się poruszać po domu, który już nie był taki sam jak wczoraj. Kiedy leżeli w łóżkach, Maxence spytał: – Czy oni nie są dziwaczni? Według mnie są dziwaczni. Mama poprawiła mu kołdrę i zgarnęła grzywkę z oczu dziewięciolatka. – Co w nich takiego dziwnego? – Skąd mam wiedzieć? – Maxence wzruszył ramionami. – Jacy oni są wysocy – wymamrotał Paul, któremu kleiły się już powieki. – Czas spać – oznajmiła Annie. Po kolei podchodziła do każdego z synków i ca‐ łowała na dobranoc. – Kocham cię najbardziej na świecie – Paul wydyszał jej w szyję. – A ja ciebie najbardziej w całym kosmosie – odszepnęła Annie. • Annie zeszła z powrotem na dół, żeby pozmywać. Z ulgą myślała o chwili samotno‐ ści. Nalała wody do jednego z żeliwnych japońskich czajniczków. Z każdej podróży do Japonii Johnny przywoził jej czajnik do parzenia herbaty i było to zawsze małe dzieło sztuki. – Do twojej kolekcji – mawiał.
– Dlaczego nazywasz to moją kolekcją? To twoja kolekcja – protestowała. – To jest moja kolekcja dla ciebie. – Chyba następnym razem powinnam razem z tobą odwiedzić Kraj Kwitnącej Wiśni. Sama sobie wybiorę, co będę kolekcjonować. – Następnym razem? Po co ten pośpiech? Postawiła czajniczek na kuchence i zabrała się za zmywanie. Oczywiście nigdy nie wybrała się do Japonii, ale nie to stanowiło problem. Martwiła się, że przeszła jej ochota na podróże. Proszę bardzo, oto namawia obcych ludzi, żeby zaczęli od nowa, tymczasem sama tkwi w swojej samotności, zamknięta w kręgu myśli błą‐ dzących wokół jednego jedynego dnia sprzed niemal trzech lat. Spłukała patelnię i odłożyła ją na ustawioną na prawo od zlewu suszarkę. – Woda się gotuje – rozległ się nagle głos Loli. Annie aż podskoczyła. – O Boże, nie słyszałam, jak weszłaś. Lola przebrała się w dżinsy, zmyła też makijaż. Jej twarz nosiła ślady zmęczenia długą drogą, lecz była niezaprzeczalnie piękna. – Nie chciałam cię przestraszyć – powiedziała, zdejmując patelnię z suszarki i wycierając ściereczką. Annie przeszedł dreszcz. Teraz, w jej porze picia herbaty? Naruszenie jej osobistego czasu? – Nie musisz tego robić! – Zabrzmiało to nieco apodyktycznie. – Pewnie jesteś wykończona. Idź się położyć! Loli nie speszył ten rozkazujący ton. – Mam ochotę ci pomóc – odparła nonszalancko. – Napiłabym się też herbaty ziołowej. – Wyjęła z rąk Annie mokry talerz i wzięła się za wycieranie. – Zdaje się, że to mnie przypadnie dziś pokój z zastrzelonymi kaczkami. Lia i Simon smacznie śpią w różowym łóżku. Więc – ciągnęła – Lucas tu nie mieszka? Annie była zbulwersowana. Dlaczego zebrało się jej na pogaduszki właśnie te‐ raz? – Broń Boże, nie! – odpowiedziała. – Byłaś zamężna? – pytała Lola. – Tak, raz – brzmiała oschła odpowiedź gospodyni. – Rozwiodłaś się? Wyjaśnienie Annie brzmiało jak wyćwiczona formułka. – Mój mąż, miłość mojego życia, zginął w wypadku samochodowym ponad dwa i pół roku temu. Zmarł w drodze do szpitala. Lola podniosła na nią wzrok, trzymająca ściereczkę dłoń zamarła.
– Strasznie, strasznie mi przykro – powiedziała. – Mnie też, możesz mi wierzyć – rzuciła Annie, zdejmując gumowe rękawice. Pogodziła się już z tymczasową utratą samotności. Czy znajdzie jeszcze w domu bezpieczne miejsce? Podała Loli kubek herbaty i we dwie stały przy zlewie. Annie nie proponowała, żeby usiadły, mając nadzieję, że kobieta zaraz sobie pójdzie, ale może powinna ją była zaprosić do stołu. Lola była tak wysoka, że sprawiała, iż cała kuchnia wraz z właścicielką zdawała się o wiele mniejsza. Czy nie powinna przy‐ padkiem być wycieńczona wielogodzinną podróżą? A ona stoi tu, ubrana w dżinsy i białą koszulkę, spokojna i zadbana. Emanowała naturalnością i niewymuszonym wdziękiem. Kiełkujące w Annie poczucie niższości natychmiast urosło do niebo‐ tycznych rozmiarów. Lola odsunęła krzesło od stołu i usiadła bez zaproszenia. Ja‐ sne. Przecież teraz był to także jej dom. Annie przyłączyła się do niej pokonana. – Jeśli chcesz zadzwonić do męża czy eksmęża, czy kogokolwiek, to teraz jest najlepsza pora – poradziła Loli. – Tam teraz jest rano. Lola łyknęła herbaty. – Szczerze mówiąc, wolałabym to jeszcze trochę odłożyć. Annie błysnęło w głowie jakieś złe przeczucie. – Co rozumiesz przez „jeszcze trochę”? Lola wyglądała jak zapędzona w kozi róg. – Nie rozumiem, o co pytasz. Annie spojrzała na nią znacząco. – Mark przylatuje do domu z Atlanty za dwa dni – po chwili milczenia odezwa‐ ła się Lola. – Napisałam do niego kartkę i wysłałam ją z Nowego Jorku, kiedy cze‐ kaliśmy na przesiadkę. Więc… – Więc? – Więc przy odrobinie szczęście da się na chwilę zmylić. – Co ty zrobiłaś? – Annie głośno nabrała powietrza. – Wysłałam mu pocztówkę z… – Chyba nie spakowałaś dzieci i nie poleciałaś za granicę bez jego zgody? Po‐ wiedz, że to nieprawda! Lola wbiła wzrok w kubek. – Cóż, to bardzo skomplikowane – zaczęła, a głos zadrżał jej nieco. Serce Annie waliło jak młotem. Czyżby ukrywała zbiegów? – Nie popełniasz żadnego przestępstwa, prawda? – Zabrzmiało to bardzo oskar‐ życielsko i wrogo. Niemal natychmiast pożałowała groźnego tonu. Lola otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale Annie ją uprzedziła, próbując złagodzić swoje stano‐
wisko. – Przez telefon mówiłaś, że się nad tobą znęca. – Ciągle zadaję sobie pytanie – mówiła Lola – jak zdefiniować znęcanie. – Jest fizycznie agresywny? – spytała Annie. W tej chwili potrzebowała, żeby Lola powiedziała „tak”. Kobieta zawahała się, odwróciła wzrok. – On… tak, jest agresywny. Potrafi być agresywny, tak – stwierdziła. – Ale za‐ wsze potem jest bardzo skruszony. W tym sęk, wiesz, za każdym razem przycho‐ dzi i przeprasza, to muszę przyznać. Ale potem znów się to powtarza. Sytuacja w domu zrobiła się nie do wytrzymania. Jest zupełnie nieobliczalny. A w połącze‐ niu z napięciem związanym z wychowywaniem dzieci zrobiło się jeszcze gorzej. – Uniosła głowę. – Wiesz, o czym mówię. Mężczyźni robią się tacy zazdrośni, spra‐ gnieni uwagi. – Znam to doskonale – skłamała Annie. Synkowie stanowili cudowną, silną więź pomiędzy nią a Johnnym, nigdy nie byli przeszkodą. – Biedactwo! I dzieci, bidule! Czy strasznie cię bije? To znaczy kończy się szpitalem? Oczy Loli wypełniły się łzami, więc znów spojrzała w inną stronę. Annie zrozu‐ miała, że zachowała się bardzo nietaktownie – zamęcza gościa jak jakiś inkwizytor. – Szczerze mówiąc, przyjechałam tu, żeby spróbować przez jakiś czas nie my‐ śleć o Marku, zacząć od nowa i… Ale Annie musiała jeszcze coś powiedzieć. Nie miała wyboru. – Przyrzeknij mi tylko, że twój przyjazd nie jest nielegalny. Lola zastanawiała się przez chwilę. – Ja… no… powiedziałam mu, że przeprowadzam się do Nowego Jorku. To chy‐ ba nie przestępstwo, że zamiast tego przeniosłam się do Francji? – Czy sąd kiedykolwiek wydał na niego nakaz? Lola zwróciła spojrzenie na Annie. – Och, jak najbardziej. Mogę robić wszystko, żeby chronić dzieci. Wolno mi. Siedziały w milczeniu. Annie czuła, jak kamień spada jej z serca. Był nakaz są‐ dowy. Facet jest jakimś zwyrodnialcem. Nikt tu nie łamie prawa. Ona sama doko‐ nuje chwalebnego czynu, pomagając kobiecie zacząć wszystko od początku. – Wiesz, ja go kocham – wyznała Lola. Tym razem Annie naprawdę ją rozumiała, znała ten ból. Czuła, jak ściska ją za gardło, więc uratowała sytuację żartem. – Nie chcę być niegrzeczna, ale która z jego części jest taka kochana? – Cóż, jest zabójczo przystojny! – powiedziała Lola, wybuchając tak zaraźliwym śmiechem, że Annie po prostu musiała się przyłączyć. To właśnie w chwili tej
spontanicznej wesołości niewidzialna bariera pękła i Annie wyrzuciła wszystkie uprzedzenia wobec Loli przez okno. Tej nocy leżała w łóżku z otwartymi oczami, ale tym razem to nie obawy nie dawały jej spać. Może to jednak wypali? Może wszystko się uda?
W
8
anna powoli wypełniała się ciepłą wodą. Althea stała nago przed lu‐ strem, wpatrzona w swoje kościste ramiona, wklęsły brzuch, sterczące biodra, nogi jak patyki, kolana niczym wielkie knykcie. Co się z nią stało? Chciała tylko być szczupła. Kiedy żegnała się z Pamelą, znów usłyszała, że wygląda jak wię‐ zień obozu koncentracyjnego. Ale skoro sprawiała wrażenie chorej, to dlaczego matka ją obrażała, zamiast jakoś zadziałać? Oczywiście obarczanie matki winą za to, co zamierza zrobić, byłoby niesprawiedliwe. Tata wręczył jej czek na wyjazd do Francji i był to najbliższy kontakt, jaki kiedy‐ kolwiek nastąpił między nimi. Zachęcał ją do podróży, ale czy nie mówił metafo‐ rycznie? Czy jest możliwe, żeby odsyłał ją dla własnego dobra, nie jej? Rodzice nie byli w stanie uratować jej przed samą sobą. Przyjrzała się swojej kawalerce przez otwarte drzwi łazienki: zasłonom, lodów‐ ce, lustru, komputerowi, starannym stosom papierów i teczek, misce jabłek, które wołały: „Zjedz mnie, zjedz mnie!”, ale nigdy przenigdy nie dawały sytości. Poza głodem nie odczuwała fizycznego bólu. Będzie tak, jakby zasnęła. Nadal nie będzie prawdziwego bólu. W zasadzie po‐ trafiła sobie wyobrazić tylko ulgę. Pomału opadnie z sił, a potem zapadnie w sen. Kilka minut i życie wypłynie z niej słodkim strumyczkiem. Na krawędzi wanny le‐ żał nóż, którym zwykle obierała jabłka, na tyle ostry, żeby obyło się bez wysiłku. Przyglądała mu się przez minutę, delikatnie dotknęła ostrza, poczuła jego moc. Za‐ kręciła kran, bo wanna była już pełna, i zanurzyła się w ciepłej wodzie. Leżąc, pa‐ trzyła na nadgarstki. Gdyby tylko był ktoś, komu mogłaby zadać jeszcze jedno ostatnie pytanie. Gdyby tylko gdzieś znalazł się ktoś, kto byłby w stanie jej podpo‐ wiedzieć, jak wydostać się z tego ciała. Ktoś, kto zapewniłby, że jeszcze będzie ina‐ czej. Wypuściła z ręki nóż, wyskoczyła z wanny, owinęła się ręcznikiem i uciekła z łazienki. Trzęsła się cała z chłodu i strachu. Gorączkowo przerzucała strony gaze‐ ty, szukając ogłoszenia. Wreszcie je znalazła. Roztrzęsionymi palcami wybrała nu‐ mer do Francji. • Annie czuła, jakby ktoś wyrywał ją ze snu obcęgami. Dla osoby cierpiącej na bez‐ senność jak ona obudzenie w środku nocy było, delikatnie mówiąc, niemiłe. Niepo‐ radnie błądziła dłonią w ciemności, żeby trafić na dzwoniący telefon ustawiony na
szafce przy łóżku. Ze słuchawki dobiegł szept. – Mówi Althea – usłyszała Annie. Althea? Ta dziewczyna z Cincinnati, która trzy dni temu zadawała całą masę pytań związanych z ofertą w gazecie? Annie opadła z powrotem na poduszkę, roz‐ luźniła ściskającą słuchawkę dłoń i prawie pozwoliła Morfeuszowi porwać się znów w objęcia. – Mamy tu cholerny środek nocy, kochana. – Ja… nie czuję się… zbyt dobrze. W ogóle – mówiła płaczliwym głosem jak małe dziecko, które zbudzi się chore. Co, u licha – międzykontynentalna terapia nocna? Annie wymamrotała jednak: – Skarbie, co ci jest? – Chyba chcę umrzeć – zamruczał głos zza oceanu. Lodowaty dreszcz przebiegł Annie po krzyżu, aż usiadła jak porażona prądem. – Non, non, non, non, non – powiedziała po francusku. – Nikt się tu nie będzie że‐ gnał z życiem! – Dlaczego, na litość boską, dzwoni właśnie do niej? – Gdzie teraz jesteś? – W domu. Tylko gdzie to jest? Nigdy nie sprzeczaj się z kimś, kto zamierza popełnić sa‐ mobójstwo. Czy może zadzwonić na 911 z Francji? Pewnie, że nie. – Czy w tej chwili nic ci nie dolega? – wyrzuciła z siebie Annie. – Czy teraz, do‐ kładnie w tej sekundzie, nie krwawisz? Połknęłaś coś? Czy ktoś jest z tobą? – Słodki Jezu, dlaczego wybrała akurat jejnumer? – Nie mogę tak dłużej żyć. Naprawdę nie mogę – wyjaśniła Althea bez emocji. – O nie, nie na mojej wachcie! Nic z tego – neurony Annie wariowały, iskrząc, rodząc myśli, kombinując, co można byłoby powiedzieć. – Przylatujesz do Francji, kochanie? – Chyba… chyba nie. – A właśnie, że tak! Posłuchaj mnie. Po prostu spakuj rzeczy, jedź na lotnisko i siedź tam, dopóki nie będzie lotu do Paryża. Masz paszport, tak? Dobrze? OK? – Tak, ale raczej nie… – Oj, nie marudź, daj sobie szansę! Zadzwoń do biura podróży i… Chociaż nie, głupia myśl. Zły pomysł. Nie, po prostu jedź na lotnisko i czekaj na lot. O tej porze roku nie będziesz miała najmniejszych problemów z miejscem. Weź bezpośredni lot, słyszysz? Na lotnisko Charles’a de Gaulle’a. Pisze się C, H… – Wiem, jak się pisze.
– I dzwoń do mnie o każdej porze na koszt rozmówcy, nieważne. I daj znać, kiedy masz być na miejscu. Przyjadę po ciebie. – Spróbuję. – Liczę na ciebie, Altheo! Nie zawiedź mnie, siostro! – krzyknęła piskliwie do słuchawki. Po drugiej stronie zapadła długa cisza, a potem odezwał się beznamiętny głos: – Dobrze. – Super, świetnie, a teraz podaj mi swój adres i numer telefonu. – Ale w tym momencie Althea się rozłączyła. Annie wbiła wzrok w nieprzenikniony mrok sypialni. Jot pe! Jot pe! Zakryła twarz dłońmi. Kto wie, ta kobieta mogła nosić w sobie śmiertelnego wirusa. Albo, co bardziej prawdopodobne, była kompletnie niestabilna emocjonalnie. O, niedo‐ brze. Bardzo źle. Tego już Lucas nie odpuści. Spojrzała na budzik. Czwarta nad ra‐ nem. Czy ona nie mogła podejmować prób samobójczych o dogodniejszej porze? Wstała, owinęła się szlafrokiem, zapaliła światło i zaczęła szukać w szafie pościeli dla Althei. Da jej pomarańczowy pokój, żeby ją rozweselić. • Pewnego dnia – myślał Lucas – przyzna się Annie, że opowieści o tym, jak to lubi wcześnie wstawać, są wyssane z palca. Stawienie czoła budzikowi każdego ranka było walką, tak jak wyjazd na ciemne, zalodzone ulice Paryża i prowadzenie w sta‐ nie półsnu tylko po to, żeby spędzić z nią sam na sam może trzydzieści minut. Tyl‐ ko że tych trzydziestu minut nie odpuściłby za nic. – Jak ci powiem, to nie uwierzysz! – Annie przywitała go tym okrzykiem w pro‐ gu. Lucas zdjął płaszcz i przewiesił go przez oparcie krzesła. Kubek już na niego czekał. Kawa w kubku. Jak w Ameryce – pomyślał nie pierwszy i nie ostatni raz. Zachowując stoicki spokój, łyknął piekielnie gorzkiego naparu. Czerpał przyjem‐ ność z obserwowania krzątającej się po kuchni kobiety. Włożyła dziś dżinsy, w któ‐ rych tak mu się podobała. Miała taką śliczną, kobiecą figurę, nie jak te kruche pa‐ ryżanki, do których przywykł. Godzina przed pobudką chłopców była ich wyjątkowym wspólnym czasem. Rzecz jasna, Annie nie miała pojęcia, jak bardzo szczególna była to chwila, ale za to Lucas mógł winić tylko siebie. Tego ranka Annie była w wybornym humorze, od razu to wyczuł. – Lola wyjechała ze Stanów w pośpiechu i ukrywa się przed mężem! – opowia‐ dała z wypiekami na policzkach. – Ten facet to potwór! Całe lata pełnego przemocy
związku. Lola jest roztrzęsiona. Totalnie roztrzęsiona! – Nie wydawała się zmar‐ twiona tym faktem. Prawdę mówiąc, dawno nie widział jej tak podekscytowanej. – Co robisz? – Brioszkę. – Aha, brioszkę – powtórzył. Wstał, dyskretnie wylał zawartość kubka do zlewu i zbliżył się do Annie. Patrzył jej przez ramię, jak rozciąga złociste, gładkie ciasto, a potem składa je zgrabnymi, oszczędnymi ruchami. Kosmyki włosów jak zwykle wpadały jej do oczu i miał ochotę zatknąć jej je za ucho. Czuł bijące od niej ciepło, aromat drożdży drażnił nos. Oba te doznania działały na niego jak afrodyzjak – drożdże i jej własny zapach – zawsze ten sam zapach mydła, który był mu milszy niż jakiekolwiek perfumy. Poczuł erekcję. Zasłonił krocze ręką i dalej wpatrywał się w jej dłonie, zajęte ugniataniem ciasta. – Lola twierdzi, że nadal go kocha, ale to wierutna bzdura! – W oczach Annie błyskały iskierki. – No totalna masakra, mówię ci! Lucas odsunął się o krok. – Dlaczego mam przeczucie, że nadjeżdża cyrk? Popatrzyła na niego krzywo. – Co? – Będzie się tu rozgrywał dramat Loli, a ty będziesz dramatyzowała ten dramat. Annie wzruszyła lekceważąco ramionami. – Ile lat byś jej dał? – spytała, na zmianę zagniatając ciasto i rzucając nim o blat. Podłoga zasypana była mąką, biały pył pokrył nawet włosy gospodyni. Nad górną wargą miała kropelki potu. Lucas usiadł. – No? – nalegała. – Zgadnij! Jak my‐ ślisz, ile ma lat? – Cóż, hmm. Jakieś… dwadzieścia pięć? Może trzydzieści? – Wiesz co? – powiedziała Annie, układając drożdżówkę w formie do brioszki i przykrywając ją ściereczką. – Zostało mi ciasto, mogę jeszcze zrobić bułeczki cy‐ namonowe. – Bułeczki cynamonowe – powtórzył. – Może to zabrzmi ostro, ale trudno mi mieć szacunek do kogoś, kto tak długo pozwalał sobą pomiatać. Z drugiej strony zostawienie wszystkiego za sobą wyma‐ gało od niej olbrzymiej odwagi. – Ty, ostra? Skądże – powiedział Lucas, siląc się na uszczypliwość. – Jak to ma‐ wiacie w Ameryce? Nie skrzywdziłabyś przecież nawet insekta. – Muchy, mówi się: muchy. – Nie zauważyła sarkazmu i przyjęła jego słowa jako komplement. – W sumie nie wyciągnęłam z niej szczegółowych informacji, ale
mogę się założyć, że jest starsza, niż się wydaje. Opowiadała mi trochę o swoim ży‐ ciu i dodawałam sobie w głowie. Na pewno ma więcej lat niż ja. – Annie wyłączyła ekspres zabrudzoną dłonią, nalała kawy do filiżanki i postawiła przed Lucasem. Potem odwróciła się na pięcie, wracając do swoich wypieków. Siedząc przy stole, Lucas obserwował profil Annie, skupionej na formowaniu ciasta, do którego teraz dodała cynamon i rodzynki. Nie słuchał, co mówiła na te‐ mat Loli i jej męża. Wodził za nią wzrokiem i pozwalał myślom błądzić. Wyglądała dziś wyjątkowo pociągająco. Uniósłby jej włosy z karku i całował jej szyję, pieściłby jej pośladki leciutko, potem mocniej. Zaczęłaby jęczeć… – Dałby radę? – nagle dotarło do niego, że Annie o coś pyta. Podskoczył w miejscu. – Dałby radę co? – Czy jej mąż dałby radę dowiedzieć się, gdzie jest Lola, jeśli spytałby w liniach lotniczych? Rozmowa o Loli zaczynała go nużyć. Lucas odpłynął i znów się rozmarzył. – Być może. – Więc ta Althea, wiesz, niedoszła samobójczyni, wreszcie do mnie zadzwoniła. Ląduje jutro o ósmej rano, co oznacza, że znowu będzie mi potrzebna twoja po‐ moc, żeby ją przywieźć. Dam jej pomarańczowy pokój na samej górze. Jest taki ra‐ dosny! Lepiej wezmę się już za sprzątanie. – Nie jadę więcej na żadne lotnisko. – Przywołał w pamięci widok pokoju na stryszku. Zaniósłby tam Annie na rękach, rozpiąłby jej spodnie… – Nie będę w stanie chodzić przez tydzień – dobiegło go nagle, przez co omal nie spadł z krzesła. – Słucham?! Annie podeszła do niego, trzymając oblepione ręce w górze jak chirurg po wy‐ szorowaniu dłoni przed operacją. – Haaalo? Ziemia do Lucasa! Prosiłam, żebyś wniósł mi na górę odkurzacz. Strasznie bolą mnie plecy, kiedy taszczę go sama. Lucas wstał i poszedł do schowka, w którym trzymany był sprzęt. – Tak się zastanawiam – powiedział. – Wspominałaś, że chciałaś mieć czworo lokatorów? – Troje, bo Lola wynajęła dwa pokoje. Czemu pytasz? Ktoś chodzi ci po głowie? • Dlaczego on musi zawsze wszystko utrudniać? – zastanawiała się Annie następne‐ go ranka, wypatrując w lotniskowym tłumie swojej nowej lokatorki. Oboje wiedzie‐
li, że Lucas jej pomoże, więc po co te fochy? Te rozważania przerwał jej widok idą‐ cej powoli kobiety, w której natychmiast rozpoznała Altheę. Rude włosy – powie‐ działa jej tamta. Faktycznie, to pasowało do opisu. Ale ten osobliwy wygląd? Annie spodziewała się człowieka cierpiącego na depresję. Tylko jak w zasadzie wyglądają tacy ludzie? Pewnie tak jak Annie – normalnie. To było coś zupełnie innego. Coś, czego nie potrafiła nazwać. Ludzie wokół gapili się, jak to Francuzi mają w zwyczaju, na rudowłosą dziew‐ czynę. Kiedy Annie po raz pierwszy przybyła do Francji, wlepione w nią spojrzenia doprowadzały ją do furii. Gapie nie ograniczali się do zerknięć, ale taksowali całą postać od stóp do głów i z powrotem, chłonąc każdy szczegół, komentując szeptem lub gestem. Mężczyźni patrzyli na kobiety pożądliwie, panie obdarzały się nawza‐ jem krytycznymi spojrzeniami. Tak zawsze było i będzie, tylko że tu nikt nie starał się o dyskrecję, nie dbał o to, że to niegrzecznie tak patrzeć. Sama Annie zdążyła się już oduczyć dobrych manier w tym względzie; dobrą chwilę zajęło jej przyzwy‐ czajenie się do gapiów, kolejną niezbyt długą, by stać się jednym z nich. – Widzisz ten okaz? – rzucił Lucas ze swoim doskonałym wyczuciem chwili. – Przymknij się. – O co ci chodzi? – To przecież ona, o to mi chodzi. – Czekaj, jak to było? Starannie wybrana przez telefon? Co za okaz! – Lucas drwił, zadowolony z siebie, a Annie brakło sił, żeby kopnąć go w kostkę. Pierwsze, co rzucało się w oczy i co pozwoliło jej rozpoznać kobietę, były włosy. „Rude włosy” – zaznaczyła Althea – „mam gęste rude włosy”. Jednak słowo „włosy” zdecydowanie nie oddawało tego, co miała na głowie. To była grzywa, żywa, bujna, obfita, spływająca kaskadą do połowy pleców i poruszająca się jak jedna kręcona, błyszcząca, pomarańczowa masa. Poza włosami nie było w dziewczynie nic żywe‐ go. Kiedy szła przed siebie, ubrana w czarny sweter i czarne dżinsy, wydawała się krucha. Tonęła w ubraniach i w otaczającym ją świecie. Poruszała się powoli, z wa‐ haniem, jakby czaiła się, żeby zaraz odwrócić się na pięcie i uciec. Było w niej coś z prerafaelickiego malowidła. Wysokie kości policzkowe podkreślały trójkątny kształt pozbawionej makijażu twarzy. Miała podkrążone szare oczy, a usta były tak blade, że zlewały się z cerą. Jednak nawet mocny tusz, szminka i róż nie nadałyby jej odpowiedniego wyglądu. Althea trzymała walizkę w zniszczonej dłoni o prze‐ zroczystej skórze. Rękę miała długą i cienką. Ta ręka zaniepokoiła Annie, było z nią coś bardzo nie w porządku. Wzbudziła w niej niejasne zdenerwowanie, którego nie umiałaby zdefiniować.
Annie powinna była pomachać, zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale po‐ trzebowała chwili, żeby oswoić się z sytuacją i wziąć się w garść. Ścisnęła kciuki jak uczennica przed sprawdzianem i ruszyła ku swojemu gościowi, mając nadzieję, że to nie ona, a jednocześnie pewność, że to ona. – Althea? – zawołała. – Annie? – dziewczyna uśmiechnęła się, ale oczy pozostały smutne. Annie była spięta. Sama czuła zażenowanie z powodu własnej swobody, nad którą nie panowała. – Witaj we Francji! – mówiła głośno. – Bardzo się cieszymy, że dotarłaś! Jak mi‐ nęła podróż? To jest Lucas. Mówi z okropnym francuskim akcentem, brzmi jak Pe‐ ter Sellers w Różowej panterze – paplała, śmiejąc się sztucznie. – Tak naprawdę jego angielski jest całkiem znośny, ale trudno to docenić, bo na ogół nie da się zrozu‐ mieć, co mówi! Althea uścisnęła dłoń Lucasa i oblała się ciemnym rumieńcem. Annie nigdy nie widziała, żeby ktoś tak mocno i tak szybko poczerwieniał. Natychmiast miała ocho‐ tę spławić Lucasa, ale w ten sposób pozbyłaby się kierowcy. Althea kucnęła nagle, otworzyła na podłodze walizkę i zaczęła w niej czegoś szukać. Annie szepnęła do Lucasa: – Elle est très timide, jest bardzo nieśmiała. Lucas jęknął i wywrócił oczami. – La panthère rose, hmm? Althea wydobyła wreszcie z bagażu mały przedmiot, zamknęła walizkę, wstała i podała paczuszkę Annie. – To dla ciebie – powiedziała. – Och, kochana, nie chciałaś… to znaczy nie musiałaś! – Annie plątał się język, kiedy walczyła z opakowaniem. Czy ta dziewczyna miała rodziców, krewnych, któ‐ rzy zabiorą ją z powrotem? Prezentem był flakonik drogich perfum Air Du Temps od Niny Ricci. – Och, skarbie! – wykrzyknęła Annie. – Zwariowałaś? To znaczy… oszalałaś? Straciłaś rozum. No… naprawdę nie musiałaś! – Ale chciałam – odparła Althea z entuzjazmem, który wydawał się nieco wymu‐ szony. – To takie miłe, że przyjechaliście po mnie wcześnie rano, choć na pewno są korki. Mogłam przecież wziąć taksówkę. To pewnie duży kłopot. Czekali na Altheę przed wejściem do toalet i Annie przeszło przez myśl, że gdy‐ by teraz uciekli, dziewczyna nie miałaby szans ich odnaleźć. Nie znała nawet adre‐ su. Zrozpaczone spojrzenie Lucasa sprawiło, że nie wyjawiła, jak bardzo się mar‐
twi. – Skóra i kości – powiedziała. – Mówisz do niej, jakby była dzieckiem, i to upośledzonym umysłowo – upo‐ mniał ją Lucas. – Wcale nie – warknęła Annie. – Kochana to, skarbie tamto… – Amerykanki tak się do siebie zwracają. Jesteś po prostu nieprzyzwyczajony. – Ja bym tak nie robił. • Opuścili budynek lotniska, kierując się na parking. Annie nie przestawała myśleć o krytycznym komentarzu Lucasa. Co za palant. Zdecydowała się na nim odegrać. Usiadła z Altheą z tyłu, skąd wykrzyczała adres: – Onze rue Nicolo, dans le seizième, s’il vous plaît, panie szofer! Lucas wystawił język, patrząc na Annie w lusterku wstecznym. – Quel gamin, co za gamoń! – zachichotała. – Tous les hommes sont des enfants, wszyscy mężczyźni są dziećmi – odezwała się Althea. Annie zawyła: – Haaa! Mówi po francusku! Lucas, wpadliśmy! Zdążyliśmy powiedzieć coś ab‐ solutnie kompromitującego? – Non, rien, Madame, nic, proszę pani – odpowiedziała dziewczyna jak grzeczna uczennica. – A więc to jest Paryż! – spojrzała przez szybę na podziemny parking lotniskowy, udając zachwyt. Nauczona doświadczeniem nabytym przy odbieraniu Loli Annie uważała, że na‐ leży się wyjaśnienie. – Najpierw przejedziemy przez przedmieścia. Najlepsze przyjdzie później. Jeśli nie jesteś zbyt zmęczona, zrobimy mały objazd trasą widokową. Prawda, chauffeur? – Twój mąż specjalnie zwolnił się z pracy, żeby po mnie przyjechać. To bardzo miłe. – Nie jest moim mężem. Boże broń! Mój mąż zginął parę lat temu. Wypadek drogowy. Od tamtej pory nie siadam za kierownicą. Ale Lucas rzeczywiście jest ko‐ chany, że poświęca nam swój czas. – Och…. przepraszam. Dziękuję. Wybacz – dukała Althea, patrząc na Lucasa i znów się rumieniąc. Calusieńką drogę, równych czterdzieści pięć minut, nowo przybyłej nie zamy‐
kała się buzia. Zdawało się, że nawet nie nabiera powietrza, że na jednym tchu opowiada o spontanicznej decyzji przyjazdu do Francji, urlopie naukowym od eks‐ cytującej pracy, pożegnaniu z ukochaną rodziną. Mówiła szybko pełnym podniece‐ nia i entuzjazmu głosem. Annie zauważyła, że opowieść Althei jest tak skonstru‐ owana, jakby naprawdę jej zależało, żeby ją polubili, lub jakby chciała ukryć praw‐ dziwy powód przyjazdu do Paryża. Czy wymazała z pamięci ich nocną rozmowę? Niespełna trzydzieści sześć godzin wcześniej jej życie nie wydawało się takie różo‐ we. Może to się zmieni, kiedy Lucas się oddali. Zostawili za sobą przedmieścia i pojechali tą samą trasą, jaką Lucas wybrał dla Loli. Jednak w odróżnieniu od niej Althea prawie nie wyglądała przez okno i ani słowem nie wspominała o nieznanym jej mieście. Co gorsza, nie patrzyła też na Annie. Zamiast tego siedziała ze wzrokiem wbitym przed siebie, mówiąc bez ustanku, jakby recytowała wyuczoną lekcję. • Annie oprowadziła Altheę po domu i pokazała jej pokój, po czym zbiegła na dół do kuchni, żeby przyszykować lunch. Chłopcy po raz pierwszy sami wrócili ze szkoły. Annie dostrzegała olbrzymie zmiany w ich codziennym funkcjonowaniu. Natural‐ nie Maxence był na tyle duży, żeby przyprowadzić braci do oddalonego zaledwie o kilka przecznic domu. Tylko że dom opanowany był przez Lolę i jej dzieci! Annie zadrżała. Nie, spokojnie, to i tak lepsze dla chłopców niż przeprowadzka na przed‐ mieście i zmiana szkoły. A dla niej regularna praca. Wtedy chłopcy też musieliby chodzić sami do szkoły. W życiu nie ma lekko. Oczekiwanie, że zawsze będzie gładko, było proszeniem się o rozczarowanie. Najwyższy czas powierzyć Maxen‐ ce’owi więcej odpowiedzialności. Tylko dlaczego miała poczucie nieodwracalnej straty? Dlaczego jej się zdawało, że niepowtarzalne chwile z dziećmi wymykają jej się bezpowrotnie? Lucas stanął w progu kuchni. Najwyraźniej czuł się też zaproszony na lunch. – Ta twoja samobójczyni jest raczej w świetnym humorze – powiedział z tym przemądrzałym uśmieszkiem na ustach. – I jak ciekawie opowiada! Annie wzięła głęboki wdech, otworzyła lodówkę i wpatrywała się w jej wnętrze niewidzącymi oczami. – Jest dziwna. – Chciałaś powiedzieć, że wszystkich nas popchnie na krawędź? – Nie jestem w najlepszym nastroju i wolałabym nie słuchać przytyków. – Och, nie ma sprawy, kochaniutka, skarbeńku! – zaćwierkał. Odwróciła się do niego, z hukiem zamykając lodówkę.
– Lucas, odczep się! Czy ja mam „wkurz mnie” wypisane na czole? – Cóż, następnym razem, kiedy będę ci potrzebny, nie krępuj się! Ja mam, zdaje się, na czole napis „szofer”! Paul wszedł do kuchni, podszedł do matki, ścisnął ją mocno w pasie, a potem wyszedł równie nagle, jak się pojawił, śpiewając: „Naj-pierw mi-łość, a po troszecz-ku ślub i już dzi-dziuś w wó-zecz-ku!”. • Althea znalazła się pośrodku maleńkiej sypialni. Biały sufit biegł ukośnie ku okien‐ ku, przez które widziała tylko czubki ceglanych kominów i gołe gałęzie drzewa, na którym urzędowały hałaśliwe wróble. Ściany pokoju pokryte były złocistożółtą far‐ bą, a łóżko zarzucone było kolorowymi poduszkami. Na niskiej szafce pysznił się bukiet jedwabnych gerber. Przez chwilę stała jak skamieniała, potem podeszła do ustawionego pod oknem biurka. Wzięła do ręki świeczkę zapachową, powąchała, podniosła następną. Na haczyku przy drzwiach wisiał puszysty biały szlafrok frotté. Odstawiła świeczkę, wzięła do rąk szlafrok i przytuliła go jak pluszowego misia. Usiadła na łóżku. Było miękkie. Powiodła palcami po kapie. Trzeba zdjąć płaszcz. Trzeba rozpakować wa‐ lizkę. Nagle spirala panicznych myśli zaczęła wirować jej w głowie i dziewczyna za‐ marła sparaliżowana. Wtem na schodach zadudniły kroki, rozległo się pokrzykiwa‐ nie, śmiech, a potem głośne pukanie do jej drzwi. Zanim zdążyła zareagować, w sypialni znalazło się pięcioro dzieci, wypełniając calutką przestrzeń. Dwaj mali chłopcy przysiedli na łóżku. Dziewczynka z niezadowoloną miną trzymała za rękę chwiejącego się na nóżkach malucha. Najstarszy chłopak przyjrzał się Althei po‐ dejrzliwie: – Jesteś wegetarianką? – Jesteś republikanką? – spytał inny chłopczyk. – Mamy ci powiedzieć, że obiad na stole – zakomunikowała dziewczynka. – Na jak długo przyjechałaś? – usłyszała jeszcze Althea, ale zanim otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, dzieci pędziły już po schodach, zostawiając za sobą dwa plastikowe miecze, mokry, choć pusty pistolet na wodę i płaczącego maluszka. Al‐ thea zrzuciła płaszcz, zebrała zabawki, wzięła dziecko za rączkę, przywołała uśmiech na twarz i zeszła na dół. • Mark był o krok o zdemolowania telefonu w samolocie.
– Jak to: nie ma ich w domu? – Nie, proszę pana. Pani Loli i dzieci nie ma w domu. Mark skinął głową w stronę siedzącego obok biznesmena, który, podobnie jak on sam, podróżował pierwszą klasą, popijał szampana i bawił się najwyższej klasy laptopem. Mark zniżył głos. – A kiedy byli w domu? Dzwonię od dwudziestu czterech godzin! – Nie wiem, proszę pana. Wczoraj też ich nie było. Pani Tamara i ja byłyśmy cały dzień wczoraj. Ja sprzątałam. Pani Tamara czekała cały dzień. I… hmm… pro‐ szę pana, auto pani Loli jest. I jest też… list. – Jaki list? – Mam otworzyć kopertę, proszę pana? Mark zazgrzytał zębami. – Nie, nie ruszaj koperty. Daj mi Tamarę do telefonu. – Zastanowił się. Tamara plotkowała ze wszystkimi nianiami w mieście. Niedługo lądowanie, za parę godzin będzie na miejscu. – Albo nie, powiedz jej, żeby poszła do domu. Pewnie Lola zapo‐ mniała wam powiedzieć, że leci z dziećmi do… Vegas na kilka dni. – W szkolny dzień? A czemu nie w pieprzony szkolny dzień? – Zadzwonimy do was. Nie martwcie się, wypłacę wam pensję. A, i zróbcie mi obiad. Będę za dwie godziny. – Mark się rozłączył i zauważył, że drżą mu ręce.
Z
9
awsze lubiła obserwować swoje dzieci z perspektywy muchy na ścianie. Chodziło o to, żeby nie interweniować, udawać głuchą i ślepą. Annie polero‐ wała poręcz przy schodach – ciche zajęcie, które pozwalało jej podglądać, co dzieje się na dole. Mimo że miała anielską buzię i długie złote włosy księżniczki, z Lii biła groźna moc. Jej oczy pałały gniewem, kiedy stała pośrodku salonu wyprostowana, żeby zrobić wrażenie wyższej, z założonymi rękami i wysoko uniesionym podbród‐ kiem. – Mój tata jest strasznie bogaty – mówiła. – Mamy olbrzymi dom, dużo większy niż wasz. I znamy masę sławnych ludzi. – Jakich na przykład? – spytał Maxence. – Takich jak Rosie O’Donnel. Jej dzieci chodzą ze mną do szkoły. Maxence, zaledwie o miesiąc starszy od Lii, przewyższał ją o głowę i wykorzy‐ stywał tę przewagę. Popatrzył na nią z góry. – Jaka Ro-zy? – powiedział, rozdzielając sylaby. – Nigdy nie słyszałem o tej two‐ jej Rozy-O-Jozy. Lia już miała się odezwać, ale Laurent nie dopuścił jej do głosu, rycząc: – Rozy-O-Jozy, Rozy-O-Jozy… Paul dołączył do brata jak echo: – Rozy-Oooo-Jozy! – Nie mogliście o niej słyszeć – przekrzyczała ich Lia triumfalnym tonem – bo nawet nie macie telewizora! Wszyscy trzej chłopcy zamarli, trafieni celnym ciosem. Jak na komendę odwró‐ cili głowy w stronę szafki, w której stał pod kluczem malutki telewizor. – Właśnie, że mamy telewizor! – wyrwał się Paul. – Kłamczucha! Laurent zaśpiewał: – Kłamie, kłamie, w dupie cię łamie! Lia wykrzywiła usta. – Ja mam cztery telewizory, wszystkie plazmowe. Jeden mamy nawet w kuchni, specjalnie dla gosposi. I mamy jakieś pięć tysięcy programów. Wy jesteście bieda‐ kami. To słowo ubodło Annie. Synkowie nie znali biedy. Nie byli biedni. Mała zołza nie miała prawa ich obrażać. To był przejściowy kryzys finansowy. Johnny zapew‐ niał im wszystko, czego było im trzeba. To jej wina. Nie powinna była się upierać, żeby zatrzymać ten cholerny dom. Jest fatalną matką. Laurent wrzasnął:
– Kłamiesz! Za to Maxence zdawał się nieporuszony. – Nawet gdybyśmy mieli tryliard programów, i tak byśmy ich nie oglądali. Nie jesteśmy zombi jak wy, Amerykanie. Lia miała napiętą twarz, zacisnęła pięści i ewidentnie zbierało jej się na płacz. – Jak przyjedzie mój tata, to tak wam wleje, że powypadają wam zęby. Wy, francuskie pieski, będziecie piszczeć „pi pi pi”, posikacie się w majtki i napchacie gęby zdechłymi żabami! Maxence ograniczył się do uniesienia brwi, ale Laurent nie był w stanie znieść obelgi. Jego brat i osobisty bohater dostawał słowne baty, i to od dziewczyny! – Zamknij się! – ryknął ile sił w płucach. Powinna wkroczyć? Jej własna krew wrzała. Zbyt biedni? Zaraz jej pokaże! Tymczasem Maxence wzruszył ramionami. Czy to kopia gestu Lucasa, czy tylko jej się zdawało? – Na razie wygląda na to, że utknęłaś u nas bez opcji bogaty tatuś to, tatuś tamto. A dziś w nocy… – urwał, aby wzmocnić efekt i posłał braciom znaczące spoj‐ rzenie. – Dziś w nocy zobaczymy, kto będzie sikał w majtki, co nie, chłopaki? – Paul, Laurent, i co gorsza, nawet mały Simon, który w milczeniu obserwował całą scenę, jednomyślnie pokiwali głowami. – A tymczasem żyj w strachu – rzucił na za‐ kończenie i odszedł z Laurentem, Paulem i Simonem pałętającym się pod nogami. Annie wdrapała się na czworakach na górę, modląc się, żeby nikt jej nie zauwa‐ żył. Chwilę później po schodach wchodziła już Lia, wlokąc za sobą odzyskanego brata. Przebiegła koło Annie jak burza, wpadła do sypialni matki i z hukiem zatrza‐ snęła drzwi. • Lola już od ponad godziny garbiła się nad malutkim biureczkiem, wpatrzona w kartkę papieru do połowy zagryzmoloną pokreślonymi zdaniami. To była próba rodzącego się w bólach listu do Marka. W tym liście wyłoży mu wszystko, czego paraliżujący strach nie pozwolił jej powiedzieć. Zostawiła go i zabrała dzieci. Zrobi‐ ła coś moralnie nagannego i zapewne karalnego, ale i tak przyszło jej to łatwiej niż pisanie do męża. Ten list przerwie tamę. Wypowiedziane zostaną rzeczy, które mogą go zniszczyć. Na przykład co zrobi, kiedy się dowie, że udawała orgazmy? Co będzie, kiedy wyjdzie na jaw, że jego gniew – a może to jej gniew? – sprawia, że jego dotyk jest dla niej nieznośny? Jak zareaguje na wieść, że od tego, w jaki spo‐ sób traktuje żonę i cały świat wokół, robi jej się niedobrze? Czy zniknięcie nie było
mniej bezlitosne niż prawda? W ich małżeństwie istniała równowaga, ale opierała się na kłamstwie. Jeśli Lola teraz wyjawi prawdę, okaże się oszustką. I kiedy tama zostanie przerwana, ona sama może się dowiedzieć paru prawd o sobie. O tym, jak Mark ją postrzega. Może usłyszeć coś, po czym już nigdy się nie pozbiera. On może jej powiedzieć, że wygląda staro. Że jej nie pożąda. Że jest głupia. Że ma dwie lewe ręce. Że nie ma talentów ani zalet. Że mu się nie przeciwstawia i dlatego on nie ma dla niej szacunku. W chwili, gdy przyłożyła długopis do papieru, pełne lęku myśli zaczęły wrzesz‐ czeć jak skazańcy na widok mitologicznych furii. Gorąco pragnęła odłożyć długopis i załatwić sprawę tak, jak umiała najlepiej – wypychając ją jak najdalej ze świado‐ mości. Powinna przejść się po domu, może uda jej się znaleźć Annie, zajętą jakąś pracą. Pomoże jej, porozmawia o wszystkim i o niczym. Może któregoś dnia opo‐ wie jej o sobie, ale jeszcze nie teraz. Drzwi sypialni otworzyły się nagle i do środka wpadła Lia, ciągnąc za rękę Si‐ mona. Lola szybko zebrała kartki. Córka płakała, synek też. – Co się dzieje, koteńki? – Chcę do domu! Już! Natychmiast! – wykrzyczała dziewczynka. Lola wyciągnę‐ ła do niej rękę, ale mała odskoczyła. – Nie cierpię tego miejsca! Chcę jechać do domu! – Aniołku, jesteśmy tu raptem pół dnia. Musimy wyjść na miasto, pozwiedzać. Właśnie miałam… – Nienawidzę cię! – wrzasnęła Lia i mocno uderzyła Lolę w ramię. Jej wście‐ kłość była nie do okiełznania. W chwili gniewu wyglądała dokładnie jak Mark. Tak samo czerwona twarz, tak samo zaciśnięte pięści. – Nie chcę nigdzie iść! Chcę na lotnisko w tej chwili! – Lotnisko to też jakieś miejsce, więc jest jeszcze nadzieja – Lola uśmiechnęła się, próbując zażartować. – Zamknij się! Lola aż się skuliła, patrząc z przerażeniem na wykrzywioną złością twarz córki. Serce jej zamarło i bała się, że zaraz wybuchnie płaczem. Lia spojrzała na nią, przestraszona tym, co powiedziała, i to ona zaczęła płakać. – Chcę do taty natychmiast! – chlipała, zalewając się łzami. Lola powstrzymała się od otarcia policzków córki. A co, jeśli Lia znów ją ode‐ pchnie? Co miałaby wtedy zrobić? – Nie będziemy się widzieć z tatą… przez jakiś czas, kochanie – powiedziała. Lia nie przestawała płakać, ale przynajmniej nie zadawała pytań. Czy istniała możli‐
wość, że rozumie? Czy możliwe, że nie chciała słyszeć wyjaśnień matki? – Chcę z nim tylko porozmawiać! – łkała. – W Stanach jest teraz środek nocy. Pewnie śpi. Zadzwonimy do niego niedłu‐ go. Lia rzuciła się na mamę, a może w jej objęcia. Różnica polegała na tym, że kie‐ dy dziewczynka skoczyła na nią, Lola otworzyła ramiona i przytuliła córeczkę. Lia cała się trzęsła i zanosiła spazmatycznym płaczem. Na dywanie przy łóżku turlał się Simon tam i z powrotem, delikatnie pukając głową w drewno mebla i mrucząc do siebie. – W tej chwili wszyscy jesteśmy zmęczeni. To ta zmiana czasu. Wszystko bę‐ dzie dobrze – uspokajała Lola. Nie wypuszczając z objęć Lii, wyciągnęła rękę do Si‐ mona, posadziła go sobie na kolanach i całowała po główce. Może córka potrzebo‐ wała matczynego pocieszenia i wszystko naprawdę jakoś się ułoży. – Nienawidzę cię – dziewczynka powiedziała cicho, ale pozwoliła matce, by ta przytuliła ją mocno i kołysała w ramionach długi, długi czas, gdy córka wypłakiwa‐ ła żal i gniew. • Pochylona nad deską do krojenia Annie siekała pietruszkę i wyciskała sok z cytry‐ ny, przyrządzając nadzienie do łososia, jednocześnie ćwicząc w głowie konwersacje z Lolą i Altheą. O czym będzie z nimi rozmawiać dzień po dniu, tydzień po tygo‐ dniu? O pogodzie – jeden temat jest. Dzieci i szkoła – temat numer dwa. Paryskie osobliwości – trzy. Stała przygarbiona, miała zaciśnięte usta, a nawet sposób, w jaki traktowała warzywa na desce, zdradzał stres. Jeśli trochę nie zwolni, utnie sobie palec. Nadziewany palcami łosoś – temat numer cztery. Maxence wszedł do kuchni i stanął przy niej, spięty i poważny. Dokładnie taki, jaki nie powinien być dziewięciolatek. – Ci wszyscy ludzie to świry – oświadczył, darując sobie wstęp. Od kłótni dzieci minęły trzy godziny. Typowe dla Maxence’a zachowanie – przetrawić wszystko w milczeniu. Nie to, co Lia, która najwyraźniej doniosła na niego w sekundę po zajściu. Annie opłukała ręce, usiadła na krześle i przyciągnęła syna do siebie. Nie wyrywał się, ale nie odwzajemnił uścisku. – Nie możecie się postarać dla biednej, starej mamusi? – spytała ze świadomo‐ ścią, że ma to znamiona manipulacji. Maxence uniósł brew i skonsternowany cze‐ kał na dalszy ciąg tej ściemy. W tej chwili był tak podobny do taty, że chciała go za‐ sypać pocałunkami, choć wspomnienie kłótni z Johnnym bynajmniej nie było przy‐
jemne. – Chcesz, żebym znosił tę wredną dziewczynę i wrzeszczące niemowlę przez pół roku? W dodatku jakaś obca baba dostaje mój pokój na strychu! Obiecałaś go mnie! – O jakiej obietnicy mówisz? Powiedziałam, że pomyślę o twoich przenosinach na poddasze. – I musimy oglądać ich głupie gęby przy śniadaniu, lunchu i obiedzie. Tak jak‐ by nie dość było obcych w domu, przecież Lucas co chwilę tu przychodzi. Racja, racja, święta racja – przyznała w myślach. – Nie masz racji, Maxence! Przecież lubisz Lucasa, sam mówiłeś, że jest fajny! – zawołała zadowolona, że może skierować rozmowę na inne tory. – Jak byłem mały – tak. Ale teraz ciarki mnie przechodzą na jego widok, szcze‐ gólnie kiedy węszy koło ciebie i w ogóle. – Lucas nigdzie nie węszy – odparowała Annie z największym oburzeniem, na jakie potrafiła się zdobyć. – Poza tym znałam go, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie, więc z pewnością nie jest obcy. – A ta kobieta, która dostała mój pokój? Od tego też mnie przechodzą ciary! Pomyślała o Althei i jej pociągłej twarzy, czarnym ubraniu i milczeniu, zastępo‐ wanym co jakiś czas słowną biegunką. – Wymień jedną rzecz, od której cię nie przechodzą, Maxence. – Na przykład nasze bycie razem w domu, we czworo – odparł, spuszczając wzrok i odwracając nieco głowę. Annie omal nie rozpłakała się ze wzruszenia na myśl, że jej prawie nastoletni syn lubi spędzać czas w domu z nią i braciszkami. – Synku, to nasza wspólna sprawa, rozumiesz? Potrzebujemy pieniędzy, a to jest jedyne rozwiązanie, które na krótką metę nas ratuje. Rozważam powrót na uczelnię, może zdam tu egzaminy adwokackie. – Mówiąc to, słyszała w głowie dziecięce powiedzonko: „Mówiłem te słowa, mówiłem, mówiłem. Ale kiedy mówi‐ łem, to kłamałem, kłamałem”. – Wynajmując pokoje, zyskamy trochę czasu, to wszystko. Mam nadzieję, że dogadacie się jakoś z Lią. Chwilowo została bez taty, a kto jak kto, ale ty najlepiej wiesz, jakie to uczucie. – No chyba tak – przyznał Maxence. Łamał się w obliczu nieugiętej matczynej logiki, jej niezbitych argumentów. – Ale jest jedna rzecz… – zagaił. – Słucham, kochanie. – Moglibyśmy przynajmniej dostać prawdziwy telewizor? – Telewizor? – powtórzyła. – Jesteśmy antytechnologiczni. Bardzo anty – powie‐
działa, ale nagle poczuła, że sama nie wierzy w to, co mówi. Słowa Lii rozbrzmiały jej w uszach: „Jesteście zbyt biedni”. – Taki z dużym ekranem, mamo. Proooszę cię. – Ale gdzie byśmy go wstawili? – I jeszcze kablówkę. – Po co wam kablówka? Maxence nie dawał się zbić z tropu. – Bez kablówki nie ma sensu kupować telewizora. Jeśli zgodzi się na zakup, chłopcy jej odpuszczą. Z drugiej strony manipuluje własnymi dziećmi. – No dobrze – powiedziała. Maxence zaczął skakać do góry, po czym rzucił jej się na szyję. – Jesteś najlepszą mamą na świecie! – oświadczył. Próbowała przytulać go chwi‐ lę dłużej, ale już się wyrwał. Wybiegając z kuchni, wołał do braci: – Ej, chłopaki! Będzie kablówka! Dopiero po upływie kilku godzin zaświtała jej w głowie myśl, że może oto sama padła ofiarą manipulacji.
T
10
ydzień później do Annie dotarła wreszcie świadomość, że świat się zmienił. Obudziło to w biedaczce gotowość wyprowadzki na przedmieście, byle tylko skutecznie uwolnić się od koszmaru posiadania lokatorów. Pogoda nie była sprzyjająca. Padał na zmianę marznący deszcz i deszcz ze śnie‐ giem, od czasu do czasu dla urozmaicenia – grad. Wszyscy siedzieli zatem uwię‐ zieni w domu. Bitwy toczyły się na wszystkich frontach. Annie walczyła z pracami domowymi, ale była na przegranej pozycji. Och, było tyle sprzątania, o tyle więcej niż dotąd, w dodatku dochodziło gotowanie – o tyle więcej niż do tej pory! Co gor‐ sza, strach i zwątpienie we własne siły nie pozwalały jej zmrużyć oka. Po jej twarzy było widać, że jest wyczerpana. Była również wściekła, co też trudno było ukryć. Ja‐ sne, finansowo stanęła na nogi. I owszem, w pewnym sensie zarabiała na sprząta‐ niu i gotowaniu, które dotychczas wykonywała bezpłatnie. Jednak teraz czuła się jak niewolnica we własnym domu, przez co nagle obrzydły jej obowiązki, niegdyś wykonywane z uśmiechem na ustach. Prowadziła też wojnę z synami, którzy wy‐ czuwali jej słabość i starali się wyciągnąć z sytuacji maksimum korzyści dla siebie. Chłopcy zgrywali się, małpując zachowania i ton Lii. Kłócili się między sobą, ale jednoczyli się przeciwko dziewczynce, która z kolei w każdy możliwy sposób pro‐ wokowała ich i swoją matkę. Althea okazała się w porządku. Tak, Althea była dobra. Na swój nieobecny spo‐ sób była lokatorką niemal doskonałą. Z jej pokoju nie dobiegał najcichszy dźwięk, żadna muzyka, szuranie krzeseł. Była tak cicha, że Annie miała czasem ochotę sprawdzić, czy dziewczyna nie dynda na jakiejś krokwi. Natomiast przy obiedzie Althea zdawała się zupełnie normalna, a nawet nadaktywna. Punktualnie stawiała się w jadalni, siadała w wybranym przez siebie miejscu przy końcu stołu i milczała jak zaklęta albo dla odmiany wybuchała żywiołowym słowotokiem. Potrafiła dużo mówić, ale nie umiała prowadzić rozmowy. Cierpko odpowiadała na pytania, nigdy sama ich nie zadawała. Nie wykazywała zainteresowania innymi ludźmi. Przy obie‐ dzie serwowała monolog, dłubiąc w jedzeniu na talerzu. Od cen lotów po pogodę i zgubny wpływ wysokich obcasów na kręgosłup – żaden możliwy temat nie pozo‐ stał nieporuszony. Nie mówiła jedynie o samej sobie. Czy była typem samobójczy‐ ni? Annie sądziła, że nie. Tylko jak wygląda samobójca? Czy chęć odebrania sobie życia nie kryje się w pewnym stopniu w każdym człowieku? O ile Althea nie zawracała jej głowy, rzadko kiedy opuszczając sypialnię, nieste‐
ty nie można było tego samego powiedzieć o Loli, która wyraźnie nie potrafiła usiedzieć w swojej. Jeżeli Annie wyobrażała sobie, że lokatorzy będą płacić czynsz i tylko od czasu do czasu mijać ją na schodach, kłaniając się z uprzejmym „dzień dobry”, była naiwna. Było zupełnie inaczej. Lola, jej dzieci, ich zapach, rzeczy, po‐ trzeby – jednym słowem: ich obecność – była wszędzie. Miała do czynienia z inwa‐ zją w najgroźniejszej i najbardziej oczywistej postaci. Każdy centymetr domu był zagrożony z wyjątkiem sypialni Annie, którą zaczęła zamykać na klucz i gdzie bie‐ gła szukać schronienia i rwać włosy z głowy przynajmniej kilka razy dziennie. An‐ nie nie była w stanie zrobić kroku, by nie wpaść na dwumetrową supermodelkę. Nawet kuchnia przestała być ostoją, bo Lola nalegała, żeby pomagać, choć miała dwie lewe ręce i usilnie chciała konwersować. W odróżnieniu od Althei Lola robiła wszystko, żeby wtajemniczyć Annie w swoje życie, i najwyraźniej nie odczytywała wysyłanych jej przez panią domu sygnałów, że ta marzy o odrobinie świętego spo‐ koju. Gwoździem do trumny tego czarnego tygodnia były nocne krzyki Simona, sta‐ wiające na równe nogi wszystkich mieszkańców. Po siedmiu dniach koszmaru każ‐ dy miał ochotę odgryźć głowę któregoś ze współmieszkańców z wyjątkiem, rzecz jasna, Loli, którą cechowało irytująco promienne usposobienie. Z początku Annie zastanawiała się, jak długo Lola wytrzyma w roli uosobienia nieskończonej słody‐ czy, zanim spadnie maska z jej twarzy. Ale maska nie spadała. Czy to możliwe, że wcale jej nie było? Kim była Lola? Na pewno nie primadonną, za jaką wzięła ją An‐ nie, kiedy po raz pierwszy ujrzała ją na lotnisku. Nie była też rozpieszczoną smar‐ kulą, o nie. Nie dążyła do znalezienia się w centrum uwagi. Nie była bogatą suką. Po tygodniu obserwowania, jak kobieta znosi odtrącenie ze strony gospodyni, zde‐ nerwowanie wszystkich pozostałych oraz pełny wachlarz ataków pochodzących od własnych dzieci, Annie stwierdziła, że Lola musi być jakąś świętą. Świętą, która z niezrozumiałych przyczyn stara się z nią zaprzyjaźnić. Annie już niemal widziała aureolę nad głową Loli, kiedy zdarzyło się coś, co zmąciło obraz świętości eksmodelki. Był bezchmurny dzień – pierwszy taki od ty‐ godni. Lola zaproponowała, żeby pójść na wspólny spacer. Świetny pomysł, bo dzieci dostawały w domu bzika. Zresztą wszyscy już wariowali. Zanim Annie zdo‐ łała ją powstrzymać, Lola pędziła na górę po Altheę, żeby się do nich przyłączyła. Razem schodzili z kamiennych schodków: Annie z trzema synkami, Lola, Lia, Simon i Althea. Było rześko i mroźno. Fasady budynków, głównie z połowy dzie‐ więtnastego wieku, błyszczały jak nowe. Annie wzięła głęboki wdech. Ledwo ode‐ szła kilka kroków od domu, a już czuła się lżejsza. Zniosła z Lolą wózek, stąpając
ostrożnie po oblodzonych stopniach. Althea ani drgnęła, żeby im pomóc, tak jak nigdy nie kiwnęła palcem przy gotowaniu i rzadko kiedy przy sprzątaniu, choć swój pokój utrzymywała w nieskazitelnej czystości, a łazienkę zawsze zostawiała w lepszym stanie, niż ją zastała. – Nie widuję ostatnio Lucasa – zauważyła Lola, pchając wózek. – Jest na nartach w Courchevel. – A więc żyje własnym życiem? – dociekała Lola. Annie pytanie wydało się dziwne. – Wiem, wiem, to oburzające. – To taki francuski styl – żartowała Lola. – Z pewnością zdrowszy. Zdrowszy od czego? – zastanawiała się Annie. – Chodźmy do Jardins du Rane‐ lagh, to bardzo blisko. Szły zatłoczonym chodnikiem wzdłuż rue de Passy. Eleganckie mamusie pro‐ wadziły za ręce ubrane jak laleczki dzieci, opatulone w wymyślne płaszczyki, sza‐ liczki i czapeczki. Annie nigdy nie udało się tego osiągnąć – ślicznie wystrojonych dzieci. Ślicznie wystrojonej siebie też nie. Johnny podchwycił paryską klasę, jakby urodził się w tej światowej stolicy mody. Jego garderoba miała olśniewać. Włoskie garnitury, szyte na miarę koszule, buty za tysiąc dolarów. Dumnie kroczył po swo‐ im osiedlu, gdzie obwieszone kosztowną biżuterią starsze panie wyprowadzały ob‐ sypywane nagrodami pieski, a wyperfumowani mężczyźni w długich płaszczach maszerowali niczym przeniesieni wprost z okładki Vogue Homme. – Jak to się dzieje, że Francuzi są tacy eleganccy? – spytała Lola, chyba czytając w jej myślach. – Dodają czegoś do czerwonego wina. – We Francji nawet psy są szykowniejsze niż w Stanach, zauważyłyście? – nie wychodziła z podziwu Lola. – Tak, mają nawet specjalne procedury dotyczące wąchania się pod ogonem. Spacerowały Chausée de la Muette i wkrótce dotarły do Jardins du Ranelagh. Stanowiły osobliwy widok, każda z nich z innej planety kobiecości – Lola była ama‐ zonką, Althea wymoczkiem, a idąca pomiędzy nimi Annie, która w swoim niefo‐ remnym, ale jakże cieplutkim czerwonym poncho czuła się równie szeroka co wy‐ soka, przebierała nogami jak kłusujący miniaturowy kucyk. W pewnym momencie zorientowała się, że przejęła wózek. Pchanie go sprawiało jej przyjemność, choć w środku siedziało cudze dziecko. Kółka wydawały kojący dźwięk na mokrej piasz‐ czystej ścieżce. Annie nosiła troje dzieci najpierw w sobie, potem w nosidełkach. Pchała je w wózkach, dźwigała, trzymała, ciągnęła, podnosiła i obejmowała. Teraz
brakowało jej tego kontaktu fizycznego, który kiedyś był dla niej chlebem powsze‐ dnim. Fizyczność była dla niej istotna. Obecnie musiała uszanować u chłopców chęć i potrzebę większej odrębności, ale w efekcie nie miała zbyt wielu okazji, by dotknąć któregoś z nich lub być dotykaną. Czuła się fizycznie odseparowana od istot ludzkich, a to tylko krok od alienacji emocjonalnej. Rozłożyste jesiony i buki stały nagie i majestatyczne, powietrze było przejrzyste i rześkie. Napięcie w Annie powoli opadało, kiedy tak szły przez park, a dzieci bie‐ gły przodem. Mijały równo przystrzyżone żywopłoty i rzeźby nimf; przez bezlistne gałęzie drzew podziwiały bogatą w detale okoliczną architekturę. Bez warczących wokół samochodów można sobie było wyobrazić, że przeniosły się w czasie do po‐ czątków minionego stulecia. Annie wskazała na Musée Marmottan, muzeum im‐ presjonizmu, w którego murach kryła się imponująca kolekcja dzieł Moneta, a tak‐ że na zielony drewniany barak, w którym tradycyjna kukiełka Guignol dostarczała atrakcji całym pokoleniom paryskich dzieci. Poczuła nieznaną dotąd dumę. To było jej miasto. Czy to możliwe, żeby Althea nie zwracała najmniejszej uwagi na jej miasto? Na jej park? Dziewczyna szła z pochyloną głową, ze wzrokiem wbitym we własne buty i z rękami przy brodzie, bo przytrzymywała kołnierz cienkiego płaszcza. Opowia‐ dała właśnie na ucho biednej Loli, że obgryzała kiedyś paznokcie, ale wyczytała, że to szkodzi szkliwu na zębach, więc przestała. Co? Annie chciała krzyknąć: „Jesteś w Pa-ry-żu! Zapomnij na chwilę o przeklętym szkliwie!”. Jak Lola mogła to znosić? Przez ostatnich kilka dni Annie próbowała wymieniać z Lolą znaczące spojrzenia, ilekroć Althea wpadała w jeden ze swoich monologów. Te spojrzenia były bardzo wymowne, połączone z wywracaniem oczami i odchylaniem głowy w tył, żeby za‐ prezentować najwyższe znudzenie, ale adresatka zdawała się stuprocentowo od‐ porna na tę pantomimę. Teraz też nie wykazywała ani śladu poirytowania, słucha‐ jąc Althei i kiwając w skupieniu głową. Lola wyglądała na wypoczętą, o wiele bar‐ dziej zrelaksowaną i pogodzoną ze światem niż przed tygodniem. To ciekawe, że w ciągu kilku dni eksmodelka przestała się malować, a po domu chodziła w leggin‐ sach i skarpetach. Teraz miała na sobie dżinsy i puchową kurtkę, która kiedyś nale‐ żała do Johnny’ego. Na krótko ostrzyżoną głową wcisnęła wełnianą czapkę i szła jak chłopak z rękami w kieszeniach, rozglądając się wokół i uśmiechając w prze‐ strzeń. Nieobecność męża dobrze jej robiła i Annie żałowała, że nie może tego sa‐ mego powiedzieć o sobie. Dotarli do placu zabaw, pełnego dzieci, matek, opiekunek i francuskich roz‐ mów. Przeszli do spokojniejszego kąta, gdzie stała kamienna ławka, nagrzana pro‐
mieniami zimowego słońca. Na ławce obok siedziała starsza pani z nienagannym makijażem. Jej dłonie zdobiła masa ciężkich pierścionków. Dokoła niej kręciło się około dwudziestu gołębi, które karmiła resztką drożdżówki. Starsze dzieci pobiegły na drabinki, a Simon przyglądał się ptakom jak zaklęty. Najpierw długo nad czymś myślał, a potem podreptał w stronę stadka i machnął nogą w powietrzu. Gołębie zerwały się z głośnym furkotem, wylądowały kilka metrów dalej, a po chwili przy‐ dreptały z powrotem do nóg swojej żywicielki. – Méchant garçon, niegrzeczny chłopiec! – warknęła kobieta na Simona. Maluch zbladł, odwrócił się w miejscu i rzucił się w ramiona mamy. – La ferme, vieille peau! – nie powstrzymała się Annie. Właśnie powiedziała tej babie, żeby się zamknęła, i nazwała ją „starą skórą”, co było straszną obelgą dla Francuzki w dowolnym wieku. Staruszka pomachała pięścią w jej stronę, wstała i oddaliła się pospiesznie, krzycząc jeszcze: – Retournez dans votre pays! Wracajcie do swojego kraju? Annie była zdegustowana. Bycie wrednym w sto‐ sunku do bezbronnych dzieci to jedno, ale otwarta ksenofobia? – Tes pigeons ont chié sur ta tête! – odwrzasnęła za odchodzącą. Potem odwróciła się do Loli i Althei z wyjaśnieniem: – Powiedziałam jej, że gołębie nasrały jej na głowę! – Wybuchnęła śmiechem i zdziwiła się szczerze, że towarzyszki jej nie wtó‐ rują. Na ich twarzach malowało się pełne wstydu niedowierzanie. – No co? – spyta‐ ła. Kobiety nie podnosiły na nią wzroku. – Oj, wiem, co sobie myślicie. Też się tak kiedyś czułam. Skąd tyle niepotrzebnej wrogości, tak? To jest Francja, koniec krop‐ ka. Francuzi żyją sporami i kłótniami. Tu lepiej mieć wrogie nastawienie, niż nie mieć żadnego. – Bo to jest ciekawe! – dodała w duchu – w odróżnieniu od rozwa‐ żań Althei na temat szkliwa na zębach. Simon zajął się zabawą w piasku, a Lia, Maxence, Paul i Laurent zwisali z dra‐ binek jak rodzina małpek. Lola była wyciszona, w pełni zadowolona z trwającej chwili pomimo trującej jej wciąż za uszami Althei. Annie podziwiała gładką cerę modelki, nawet w świetle dnia i bez makijażu. Wreszcie postanowiła przerwać sło‐ wotok Althei. – Zastanawiam się nad wynajęciem komuś jeszcze jednego pokoju. Chodzi o pewnego malarza, krewniaka Lucasa, który przechodzi obecnie kryzys finansowy i artystyczny. – Zamilkła na chwilę. – Ale się waham. – Dlaczego? – spytała Lola. – Bo to mężczyzna. – To źle? Może masz za mało łazienek?
– Znam Jareda od lat. Chciałabyś go mieć w swojej łazience i na tym polega problem – wyjaśniła. – Jest boski, trzydziestoletni, stuprocentowo francuski i… Wspominałam już, że jest boski? Daję głowę, że ma na koncie masę złamanych serc. Potrzeba nam tego? – Moje serce już dawno zostało złamane. Nic mi nie grozi – zaśmiała się Lola. Annie zerknęła na siedzącą sztywno Altheę. – A ty, Altheo? Jak myślisz? – Cóż… ja… nie… – zapytana krztusiła się własnymi słowami. Zalała się rumień‐ cem. – To znaczy… ja nic nie czuję. Annie zacisnęła zęby, przygotowując się na kolejną historię z repertuaru Althei. Ale się nie doczekała. Ramiona dziewczyny zaczęły się trząść, a twarz zmieniła się z buraczanej na bladą jak ściana. Była przerażona. Podniosła na nie wzrok i oświadczyła znienacka: – Jestem… chora. Potrzebuję… pomocy. Wyrzuciwszy to z siebie, głośno nabrała powietrza, pochyliła się do przodu i za‐ kryła twarz dłońmi. Potężny szloch szarpał całym jej ciałem. Annie spojrzała na Lolę w poszukiwaniu pomocy, ale jej reakcja zdziwiła ją jesz‐ cze bardziej niż wybuch Althei. Lola siedziała sztywno jak posąg, a potem zaczęła odsuwać się na ławce od płaczącej. Łkanie przybierało na sile, na co ku niedowie‐ rzaniu Annie Lola wstała i poszła bawić się w piaskownicy z Simonem! Olała ją! Ładna mi święta! Co robić? Co się dzieje? Annie błyskawicznie znalazła się przy Al‐ thei i zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Objęła ramieniem chude bar‐ ki dziewczyny, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo jest krucha – niewiele większa od dwunastolatki – i głaskała ją po plecach, szepcząc: „Nic ci nie jest, nic ci nie jest”. – Właśnie, że jest – wymamrotała Althea. – Ale po to właśnie przyjechałaś – powiedziała delikatnie Annie. – Po to wszyst‐ kie tu jesteśmy! Po to przeleciałaś taki kawał drogi do Paryża – żeby było lepiej! – Ze mną już nie będzie lepiej – wychlipała dziewczyna. – Ale czy jesteś…. wiesz… naprawdę chora? Co ci dolega? Jaki jest problem? – pytała Annie, nie wypuszczając Althei z uścisku, a jednocześnie machając niecier‐ pliwie na Lolę, żeby podeszła. Dezerterka zbliżyła się z wyraźnym ociąganiem. Althea podniosła twarz, spojrzała im w oczy. – Nie widzicie mnie? Przyjrzyjcie się! Ja jestem problemem! – ryknęła. W jednej chwili wszyscy – Lola, dzieci na placu zabaw, przechodnie i ich pieski, a nawet gołębie – zmienili się w posągi zwrócone głowami w stronę ławki.
– No w końcu – syknęła Annie. – Ja nie widzę żadnego problemu – Lola pospieszyła z zapewnieniem. – Wygasła we mnie… nadzieja – szlochała Althea. – Ale teraz jesteś w Paryżu! Nowe życie! Nowa ty! – podsuwała Annie. – Nie sądzę. – Jesteś w depresji, to wszystko! – Annie postawiła diagnozę. – Może prozac? Xanax? Na mnie nie działają, musieliby mi chyba podać jakiś środek dla koni, ale ty mogłabyś spróbować. – Nie chcę żyć – Althea stwierdziła pozbawionym emocji głosem. O cholera. Nie ma chęci, żeby żyć? Co ona gada? – To minie – Annie pocieszała, jak umiała najlepiej. – Ja pochowałam męża, a popatrz, mam się świetnie. – Wbiła w Lolę spojrzenie, które wołało: „Powiedz coś!”. Ale ta ukryła twarz z golfie i odwróciła wzrok. Althea znów na nie popatrzyła. – Mnie się już nie polepszy – dodała wciąż bez emocji, tak że Annie dostała gę‐ siej skórki. W drodze do domu Simon odmówił jazdy wózkiem i wepchnął rączkę w dłoń Annie. Ciepło małej łapki sprawiało jej przyjemność, było jej potrzebne, kiedy Al‐ thea mówiła o sprawach, które na szczęście nie mieściły się jeszcze w dziecięcej główce. Temat zębów został porzucony na rzecz depresji i beznadziei. Może to le‐ piej. Przynajmniej to było prawdziwe. I Althea nie zwracała się już do Loli. Mówiła do Annie. Odgadła, że Lola jest idealną słuchaczką, kiedy chciało się mówić o ni‐ czym. Tym razem Annie nie byłoby przykro, gdyby pominięto ją jako adresatkę zwierzeń. Panicznie przegrzebywała umysł w poszukiwaniu pocieszenia dla Althei, która miała gotową kontrę na każdy wysunięty pozytywny argument. Wszelkie sło‐ wa były jałowe w obliczu jej defetyzmu. Daleko za nimi, puściwszy dzieci przodem, szła Lola, pchając pusty wózek. Nie udawała nawet chęci niesienia jakiejkolwiek pomocy. Annie miała ochotę ją udusić. Wreszcie zza zakrętu wyłonił się jej dom, jej piękny dom. Kamienne schodki, ma‐ sywne drzwi wejściowe i posągowe sykomory dodały kobiecie sił, pozwoliły znów złapać oddech. Czy to możliwe, żeby urok tego domu, ulicy, całego Paryża spływał po Althei jak woda po kaczce? Ależ się myliła. To miasto nie było cholernym lekar‐ stwem na żadne przypadłości; sama była na to chodzącym dowodem. Dzieci pokonały schody z radosnym entuzjazmem. Wyglądało na to, że w sto‐ sunkach między nimi nastąpił jakiś przełom, i zaczęły bawić się razem. Co umknę‐ ło uwadze Annie? Najszczęśliwszy ze wszystkich był Simon, który wspinał się za‐
maszystymi krokami po stopniach, wciąż nie puszczając jej dłoni. Gdy znaleźli się w środku, zdjęto kurtki, rękawiczki oraz szaliki i dzieciarnia udała się na górę. To właśnie wtedy Lola zwróciła się do Althei z promienną miną: – Już wiem, czego ci trzeba! – Doprawdy? – rzuciła Annie, nie kryjąc sarkazmu. – Musisz zmienić wygląd! – zaćwierkała Lola. Annie przymknęła oczy z niedowierzaniem i popędziła na górę, żeby szukać schronienia w sypialni. • Na zajęciach o bezsenności Annie dowiedziała się, że im później położy się spać, tym mniej godzin samotności będzie musiała przetrwać o świcie. Minęła północ. Annie była fizycznie wykończona, ale jej umysł nigdy jeszcze nie pracował na ta‐ kich obrotach. Nie mogła marzyć o spokoju. Włączył jej się tryb „panika”. Siedziała przy kuchennym stole w piżamie i szlafroku i w świetle małej lampki przeglądała leżące pod ręką książki kucharskie: notowała przepisy, wypisywała składniki, ilo‐ ści – nonsens. Planowanie posiłku stanowiło jej sposób na radzenie sobie ze zwąt‐ pieniem i pozwalało rozpisać kolejny dzień, rok, resztę życia. Trzeba tych ludzi stąd odesłać. Trzeba ich odesłać tam, skąd przybyli. Idealną Lolę do Idealnej Lolandii, niech dalej tańczy jako cheerleaderka czy co tam ona robi. A Altheę z powrotem do jej pieczary. Wyjadą, zabierając ze sobą dzieci, pra‐ gnienie śmierci, popaprane życia. Może sama powinna wrócić do Stanów? Sprze‐ dać dom, splunąć na Paryż, niech się zatka tym swoim huile de truffe i pâté de lapin, olejem truflowym i pasztetem z królika. Mogłaby podjąć życie tam, gdzie przerwała dziesięć lat temu. Zamieszkałaby u rodziców, pracowała w Starbucksie i wróciła na studia prawnicze. Zdałaby egzamin adwokacki. Nie jest za stara, żeby odnaleźć bezpieczną niszę. Doszła do wniosku, że jeśli w ogóle chce myśleć o śnie, powinna łyknąć coś mocniejszego. Zamknęła książkę, zgasiła światło i opuściła kuchnię, kierując się do salonu, gdzie miała barek. Jakie to żałosne – pić do lustra w środku nocy. Żyła w takiej harmonii z domem, że nawet w egipskich ciemnościach potrafiła bez pro‐ blemu poruszać się po nim bez obijania się o sprzęty. Może to ten dom jest wła‐ śnie niszą? Szła naprzód po ciemku, słysząc tylko szuranie własnych skarpet po drewnianej podłodze. Ze zdziwieniem odnotowała, że drzwi do salonu są otwarte – pamiętała, że przed godziną je zamknęła. Zamarła, nasłuchując czujnie. Coś tu nie gra. Nagle podłoga skrzypnęła gdzieś w głębi pokoju. Ktoś tam był. Serce zaczęło
bić jej jak oszalałe. Po omacku odnalazła na stole ciężki wazon i czekała, wytężając zmysły, gotowa roztrzaskać szkło na głowie intruza. Ale nagle dobiegł ją dźwięk odkorkowywania butelki. Drżącą ręką wymacała na ścianie włącznik i nabuzowana adrenaliną zapaliła światło. Ujrzała Lolę, dzierżącą w górze butelkę rumu. Otworzyła szeroko oczy, zasko‐ czona najściem, ale nie odjęła butelki od ust, pijąc zachłannie – jak dziecko, które próbuje wepchnąć do buzi jak najwięcej czekoladek, zanim mama odbierze mu pu‐ dełko. Annie złapała się za kołaczące w piersi serce. – Wystraszyłaś mnie na śmierć! Lola przestała pić i zaczęła się śmiać, śmiać i krztusić, aż świeczki stanęły jej w oczach. – Nie jestem alkoholiczką, przysięgam! – powiedziała pomiędzy kolejnymi wy‐ buchami wesołości. Annie sięgnęła po butelkę i zdecydowanie wyjęła ją z ręki Loli, co jeszcze bardziej rozbawiło winowajczynię. – Pewnie wyglądam jak przyłapana na gorącym uczynku! – ryczała. Annie pa‐ trzyła na nią w milczeniu, marszcząc brwi, a tamta pokładała się ze śmiechu. Lola wskazała na butelkę. – Jeszcze się całkiem nie ubzdryngoliłam – powiedziała. Annie przyjrzała się trzymanej w ręce flaszce, przetarła szyjkę rękawem piżamy, łyknęła porządnie i zakrztusiła się, po czym podała trunek Loli. – Zróbmy to, jak należy, co? Annie zapaliła w kominku, dołożyła drewna. Poszła do kuchni, skąd wróciła z talerzem francuskich ciasteczek, biszkoptów i langues de chat, kocich języczków. Potem opadła na kanapę. Lola zwinęła się na poduszkach przy stoliku kawowym i nalała rumu do szklaneczek. Zanurzały ciasteczka w rumie, pozwalając, aby alko‐ hol i trzaskający ogień przeobraziły przestrzeń wokół nich. Ściany, obrazy w ra‐ mach, zdjęcia dzieci i antyczne meble były oświetlone ciepłym, pomarańczowym blaskiem. – Kiedy wraca Lucas? – spytała Lola. Annie wzruszyła ramionami. – Nie wiem. – Widzisz, to takie francuskie, takie nowoczesne – zachwyciła się. – Co jest takie francuskie? – Annie uniosła brew. – No wiesz, że nie jest się takim totalnie zależnym. Nie macie się nawzajem na własność. – Rzuciła Annie figlarne spojrzenie. – Czy to prawda, że Francuzi są tak dobrzy w łóżku? – Johnny był Amerykaninem. Lola wyglądała na zbitą z tropu.
– A Lucas? Nie jesteście razem? – Chyba żartujesz! – Przecież przyjechał razem z tobą na lotnisko. Annie roześmiała się wbrew sobie. – Na lotnisko, no tak, to rzeczywiście zna‐ czące. – Ale myślałam… – Czy powinnam z góry zaprzeczać wszystkiemu, co ludzie sobie mogą wyobra‐ zić? – Zdała sobie jednak sprawę, że niepotrzebnie zachowuje się napastliwie, i zła‐ godziła ton. – Jest po prostu przyjacielem domu. Między nami nic nie ma. – A ja dałabym sobie głowę obciąć. – Zrozum, Lucas jest kobieciarzem, a ja – kobietą jednego mężczyzny. – Urwała znacząco. – Kobietą jednego nieżyjącego mężczyzny. Poza tym i tak nie miałabym u Lucasa szans, nie sądzisz? – Lola rozważała przez chwilę tę myśl i… nie zaprze‐ czyła. Annie wkurzyła się nie na żarty. Przy tych dziewczynach, które zdobyły po‐ pularność, trzeba bez przerwy mieć się na baczności, bo one tę popularność zysku‐ ją bezwzględną walką i przez eliminację rywalek. A czy istnieje lepszy sposób na pozbycie się konkurentki, niż sprawić, by czuła, że ma pięć centymetrów wzro‐ stu? – Lolu – powiedziała teraz Annie. – Chciałam ci zadać osobiste pytanie. Jak ci się udaje zachować taki chłód i spokój, kiedy twoje małżeństwo przeżywa kryzys? – Zimna i opanowana. Annie przede wszystkim chciała zrozumieć zachowanie Loli w parku. Jeśli ta zrozumiała aluzję, nie dała tego po sobie poznać. – Nie czuję się stonowana czy spokojna. Nie jestem taka – odparła, a głos za‐ drżał jej lekko. Trudno było stwierdzić, czy to z powodu smutku, czy wypitego rumu. – Dziś rano przy Althei wydawałaś się bardzo… zdystansowana – napierała An‐ nie. – No coś ty, tak naprawdę byłam przerażona! Jestem najmniej odpowiednią osobą, żeby komukolwiek pomagać. Sama ze sobą nie umiem dojść do ładu. Nie panuję nad swoim życiem, nie mam kontroli nad niczym, serio. Niby wszystko w porządku, ale to nieprawda. Całe moje życie to kłamstwo! – wyrzuciła z siebie i zagryzła wargi, jakby starała się nie rozpłakać. Annie próbowała odczytać z twa‐ rzy Loli, czy mówi poważnie. – Ile wypiłaś? Lola otworzyła ramiona. – Duuużo! – Po czym ciągnęła niezmącona: – A wiesz co? – z pozorną beztroską wsparła się na stoliku i szepnęła: – Nawet nie jestem prawdziwą brunetką – Fak‐
tycznie, kruczoczarne włosy były zaskakujące u kogoś o tak jasnej karnacji. – To ma być twoje wielkie kłamstwo? Jestem przekonana, że nie będziesz się za to smażyć w piekle. – Nie, nie, nie rozumiesz – pisnęła Lola. – Jestem durna. Jestem taką prawdzi‐ wą głupią blondynką! Popatrz na moje odrosty! – Odchyliła krótkie włosy, ukazując bardzo jasne nasady i zaskakująco różową skórę głowy. – Dziesięć lat temu, kiedy pracowałam jeszcze jako modelka, przefarbowałam się na czarno na jakąś sesję zdjęciową. Jeszcze nie znałam Marka. W mgnieniu oka nabrałam charakteru. – Pstryknęła palcami. – Pstryk, o tak! I już zostałam brunetką. To wyjaśniałoby zielone oczy, bladą cerę i blond dzieci. – Założę się, że wyglądasz olśniewająco niezależnie od koloru włosów – wielko‐ dusznie zapewniła Annie. – Tak, olśniewająco, tylko co mi z tego? Rozważam powrót do naturalnego od‐ cienia. Na serio, serio chcę zacząć wszystko od nowa. Pragnę całkiem nowego ży‐ cia. Totalnie nowego, od podstaw, od zera. Koniec z byciem maskotką Marka. Na‐ wet nie chcę być w jego typie! – Wyprostowała plecy i spoważniawszy nagle, wy‐ szeptała z mocą: – Niektórych szkód nie da się naprawić. – Na przykład jakich? – O, takich! – odparła z pozorną radością. Rozpięła guziki góry od piżamy, bły‐ snęła nagim biustem – parą okropnie sztucznych piersi! – zapięła z powrotem bluzkę i zaśmiała się jak hiena. Annie nie wiedziała, co powiedzieć. – Niezbyt natu‐ ralne, co? Wyobrażasz sobie te balony w figurze pies z głową w dół? Prawie ociera‐ ją mi się o policzki! – Na pieska? – Annie wysilała wyobraźnię. Lola ryknęła śmiechem. – Nie na pieska! – skoczyła z miejsca, położyła dłonie i stopy płasko na podło‐ dze, wyprostowała nogi i plecy, wypięła do góry pupę. – Pies z głową w dół, wiesz, w jodze! To było niesamowite. Lola miała sztuczne piersi! A to się Lucas zdziwi! – Wiem, po co wymyślono jogę – oznajmiła Annie. – To wymówka hipokrytów, żeby bezkarnie przyjmować nieprzyzwoite pozycje – powiedziała, myśląc przy oka‐ zji, że biust modelki rzeczywiście zawadza, ale zachowała spostrzeżenie dla sie‐ bie. – Ćwiczyłam jogę – ciągnęła. – Strasznie to nudne, a w moim przypadku rów‐ nież żenujące. – Nudna? Joga? – poderwała się Lola. – Joga to moje życie. Musisz ćwiczyć! –
I nagle wyglądała tak, jakby zbierało jej się na płacz. – Nie znoszę tych sztucznych cycków, po prostu nienawidzę! – żałośnie ściszyła głos. – W dodatku po co mi one? Bo wiesz, seks zrobił się już taki… bla bla bla cały czas. Brakuje mi słowa. – Zdawkowy? – Ten biust to jego pomysł. Kiedyś zwracał uwagę na moją… no… – Waginę? – Ale teraz… jest tak, jakby w ogóle nie istniała. Cały wpatrzony w te cycki. Ale one nie są częścią mnie. Markowi najbardziej podoba się ten fragment mnie, który nie ma ze mną nic wspólnego. Ostatnio nasze stosunki są takie zdawkowe, że wo‐ lałabym w ogóle ich nie odbywać. Ostatnio? Słowa nie od razu dotarły do świadomości Annie, nieco zamroczonej alkoholem. To Lola i Mark nie byli w separacji? Już miała to wytknąć, ale zmieniła zdanie. – Może powinnaś mu była zwrócić uwagę? – Że co? Że jest marnym kochankiem? – Trzeba go było nauczyć, co sprawia ci przyjemność. – To nie tak… To znaczy kiedyś było inaczej. Wydaje mi się, że przeznacza te‐ stosteron na jakąś dwudziestopięciolatkę w biurze. – Przyłapałaś go na zdradzie? – spytała Annie. – Czy koniecznie muszę go złapać na gorącym uczynku, żeby wiedzieć, co krę‐ ci? Ma wygląd, władzę i pieniądze. To jasne, że mnie zdradza. – W głosie Loli nie było gniewu ani żalu. Czy te uczucia były już za nią, czy też była do nich niezdol‐ na? – Mój mąż też miał wygląd, władzę i pieniądze – zauważyła Annie. – Myślą kutasami, to naukowo udowodnione. Annie pokręciła głową. – O nie, nie Johnny. – Czuła się wymęczona przez alko‐ hol i późną porę. Gdyby zwinęła się w kłębek na kanapie, natychmiast zmorzyłby ją sen. – Podobno we Francji cudzołóstwo jest de rigeur, w dobrym tonie – nie podda‐ wała się Lola. – Johnny był Amerykaninem. – Słynne ostatnie słowa – zachichotała Lola. To poraziło Annie jak piorun i błyskawicznie odegnało wszelką senność. Co za brak wrażliwości! Johnny nie żył, ofiara tragicznego wypadku, na litość boską. Trzeba zamknąć usta tej zołzie. – To zdradź mi, Lola, co jeszcze jest w tobie nieprawdziwe?
– Moje imię – wyznała zapytana, patrząc na Annie bezbronnie, błagając wzro‐ kiem o akceptację. – Tak naprawdę mam na imię Laura, ale w agencji modelek była już jedna Laura. Miałam raptem szesnaście lat, kiedy przygoda z wybiegiem zmie‐ niła się w pracę na pełny etat. Nie protestowałam, kiedy nazwali mnie, jak chcieli. Pożegnałam się z własnym imieniem i perspektywą wykształcenia. Pieniądze były tak dobre, że nie można było przepuścić okazji. Nie skończyłam nawet liceum. – Teraz Annie czuła się jak szuja. Miała nadzieję, że Lola nie wyczuła, że pytanie miało sprawić jej przykrość. – Więc Lolą jesteś od… – Mam już prawie czterdziestkę na karku. – Nie wyglądasz nawet na trzydzieści! – wykrzyknęła Annie. Lola wskazała na swoją twarz. – Tu i tu – kolagen. Tutaj, tu i tutaj – botoks. Na dodatek efekt nie jest wiecz‐ ny – zaśmiała się krótko. – Jeśli nie będę ponawiała zabiegów, przez następnych sześć miesięcy postarzeję się o dziesięć lat! – Chrzanisz! – Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale bardzo się tego boję. Annie po raz pierwszy ujrzała Lolę nie jako osobę, którą wydawało się, że jest, ale tę, którą musiała się czuć. Błyszcząca gwiazdka z Beverly Hills ukrywała we wnętrzu Laurę o płaskiej piersi, ofiarę przemocy domowej, matkę dwojga popapra‐ nych dzieciaków. Lola była kobietą w fazie przemiany, kobietą, która zbyt wiele razy postawiła na niewłaściwego konia, kobietą o ambiwalentnym stosunku do sta‐ rzenia się. Kobietą wcale nie tak różną od Annie. • Następnego dnia Annie w strugach deszczu pokonała drogę do bistro w szesnastej dzielnicy, gdzie Lucas niemal codziennie jadał lunch. Wypatrzyła go przy stoliku pod oknem, więc przeszła slalomem przez salę. Padła na krzesło i plącząc się w rę‐ kawach, zaczęła zdejmować kurtkę. – Jakie dziś plat du jour, danie dnia? – Confit de canard, duszona kaczka, i zapiekane ziemniaki w sosie. Pozwoliłem sobie zamówić dla ciebie. Annie wpadła w oko narciarska opalenizna przyjaciela. – Jak było w Courchevel? – Une bouteille de Perrier – zamówił Lucas u podchodzącego kelnera. Złożył ele‐ gancko menu. – Courchevel było wspaniałe. Śnieżek – wprost boski. A co przegapi‐
łem na miejscu? – Wszystko! – Annie przystąpiła do relacji zdarzeń tygodnia, cały czas zastana‐ wiając się, lecz nie ważąc się spytać, kto towarzyszył Lucasowi na wyjeździe. – Ser‐ cem jestem z Lolą – zaznaczyła wreszcie. – Jest naprawdę miłą osobą i jest praw‐ dziwa, choć twierdzi, że kłamstwo ma we krwi. No i – powiedziała, nieumiejętnie starając się ukryć satysfakcję – wygląda świetnie jak na kobietę pod czterdziestkę. Na stół wjechały parujące talerze. Lucas rozłożył sobie serwetkę na kolanach. – Zdaje się, że coraz bardziej ją lubisz. – Nie jest taka zła. – Blondynka czy nie, z biustem takim, a nie innym, nie będzie miała najmniej‐ szego problemu ze znalezieniem mężczyzny, który będzie ją wielbił. – Wspomniałam, że ma prawie czterdzieści lat? – Podkreśliłaś to aż nazbyt starannie. – To dlatego, że społeczeństwo nie daje kobietom szans. Trzydzieści pięć lat to dla nas początek końca. – Jej koniec raczej się jeszcze nie zbliża. – Hm – mruknęła Annie, patrząc na niego z lekkim zdziwieniem. – Czyżbym się myliła, twierdząc, że sam chętnie złożyłbyś hołd jej plastikowym cyckom? – Tylko w ramach pracy społecznej, żeby pomóc jej odzyskać pewność siebie, której teraz tak potrzebuje. Annie gniewnie strzepnęła serwetkę i położyła ją sobie na kolanach. – Rób, jak chcesz. – Jesteś na mnie zła? – Niby dlaczego miałabym się złościć? Uważam po prostu, że ostatnią rzeczą, jakiej potrzeba Loli, to zostać potraktowaną jak obiekt seksualny, szczególnie przez francuskiego macho, który nie umie zatrzymać przy sobie dziewczyny na dłużej niż tydzień. Lucas położył rękę na sercu. – Uroczyście przyrzekam, że w tym przypadku będzie dłużej niż tydzień! – Masz tupet! Skąd wiesz, że w ogóle będzie cię chciała? Lucas przybrał skromny wyraz twarzy i powiedział: – Jak wiesz, moja reputacja mnie wyprzedza. Annie bacznie mu się przyjrzała. Żartuje czy nie? Przemknęło jej przez myśl, żeby wlać mu wodę za pasek, ale chciało jej się pić, więc zamiast tego podniosła szklankę do ust. – Ach, rozumiem, mówimy o Monsieur le Penis. Oświecę cię jed‐ nak, skoro zatrzymałeś się w czasie i nie nadążasz za rzeczywistością: rozmiar nie
ma dla kobiet najmniejszego znaczenia! Zresztą jestem niemal pewna, że nie jesteś w jej typie. – Ale jestem le Francuzem. Jesteśmy znani na całym świecie. – Widzę, że le francuskie ego działa niezawodnie. – L’ego i le pénis działają jak w zegarku, i to bez ustanku. Annie mimowolnie się uśmiechnęła. – A więc? Kto z tobą był? – nie wytrzymała. – Ale gdzie? – W cholernym Courchevel, a gdzież by? – Nikt ważny – odparł Lucas. Annie żuła jedzenie, patrząc na niego przenikli‐ wie, a on w milczeniu odwzajemniał spojrzenie.
T
11
aksówka zatrzymała się przed domem Annie. W tej chwili Jared czuł jedynie urazę. Ale kiedy podniósł oczy na dom i nabrał powietrza, złapał się na tym, że wydaje westchnienie ulgi. To miejsce miało coś w sobie – labirynt pokoi i kory‐ tarzy, porozrzucane wszędzie zabawki, głośne dzieciaki i rzadko spotykany w cen‐ trum miasta ogród, który chłopak od początku polubił. Był to dom i rodzina, w której chciałby dorastać, zamiast borykać się z biedą i smutkiem, danymi mu przez los. Za życia Johnny’ego zbierali się w ciepłe, letnie wieczory – on i wielu innych – żeby wyjadać Annie z lodówki, spijać morze bordeaux, rozprawiać o polityce i śmiać się do rozpuku. Wszystko skończyło się oczywiście po wypadku Johnny’ego. Annie była w szoku i życzyła sobie, żeby zostawić ją w spokoju. Jared przestał ją odwiedzać – zresztą nie on jeden. Nie wiedząc, jak postępować w obliczu tragedii, wolał się zachowywać tchórzliwie niż nienaturalnie. Wieści o Annie trafiały do nie‐ go przez Lucasa, a skoro sam był poinformowany, odnosił mylne wrażenie, że nie stracił kontaktu. Dopiero kiedy płacił taksówkarzowi, uświadomił sobie swoją de‐ zercję. Teraz, po trzech latach jego milczenia, Annie ratowała mu skórę. Starannie od‐ sunął od siebie mieszankę poczucia winy i poirytowania. Możliwość zamieszkania pod tym dachem za bardzo niewielką opłatą była prawdziwym przełomem. Para homoseksualistów z Włoch podnajmowała od niego mieszkanie za niezłą sumkę aż do czerwca. Odłożone z czynszu pieniądze miały go utrzymać jeszcze przez jakiś czas. Kierowca pomógł Jaredowi wypakować walizki, artysta przygotowywał się we‐ wnętrznie na spotkanie z Annie. Ale oto i ona, stoi na schodkach przed domem, macha do niego. Jared miał nadzieję, że nie będzie w niej rozpaczy po utracie męża, że wszystko będzie już klarowne. Lucas ostrzegł go, że kobieta się zmieniła i że przechodzi trudny okres. Jared nie wyobrażał jej sobie inaczej niż towarzy‐ skiej, błyskotliwej i kochającej dobrą zabawę kobiety sprzed trzech lat. Jednak on sam też się zmienił. Kilka lat wcześniej był zupełnie innym człowiekiem niż teraz. Annie wzięła go w ramiona i uściskała mocno zgodnie z amerykańskim zwy‐ czajem, którego jakoś nigdy nie porzuciła na rzecz bardziej francuskiego powital‐ nego pocałunku w policzek. Amerykańskie przytulanie, zbyt intymne, by czuł się komfortowo, sprawiło jednak, że omal nie trzepnął się w czoło za zapominalstwo – zjawiał się z pustymi rękami. Annie ujęła się pod boki, przekrzywiła głowę i oglą‐
dała go od stóp do głów. Na koniec sprzedała mu żartobliwego kuksańca. – Nieodmiennie przystojny! Ale hej, kiedy ostatni raz byłeś u fryzjera? Lucas ma rację, wyglądasz trochę jak lump. Jared nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. Rzeczywiście, to już nie była ta sama Annie. Była kompletnie odmieniona, choć na pierwszy rzut oka nie potrafił stwierdzić, na czym polega różnica. Jej twarz wyglądała na zmęczoną, ciało – na zaniedbane. Miała na sobie poplamione malarskie ogrodniczki, a włosy spięła w byle jaki kucyk. Nie malowała się, ale – jak opowiadał Lucas – nosiła na palcu ob‐ rączkę. Lucas twierdził, że Annie nie dopuszcza do świadomości prawdy o tragicz‐ nym wypadku. Wyglądało na to, że jakaś jej część odeszła wraz z mężem. Plątał mu się język, kiedy próbował powiedzieć jej coś miłego, ale wtem Maxence, Lau‐ rent i Paul wypadli z domu na powitanie. – Nareszcie facet! – powiedział z zadowoleniem najstarszy chłopiec i Jared po‐ czuł, jak rozluźniają się spięte mięśnie. Chłopcy byli prawie nie do poznania po po‐ nad dwóch latach, szczególnie Paul, który ostatnio ledwo sam trzymał się na nóż‐ kach. – Mamy nowe tajne powitanie i nowe hasło – wyjawił Laurent. Rzucili do Jareda piłkę i jednocześnie wpychali i wciągali go do domu. Maxence zdążył jeszcze ostrzec go szeptem przed nowymi lokatorami. – Same dziwadła! We wnętrzu domu nie było oznak żałoby. Ściana przy wejściu, jasnożółta z na‐ malowanymi za pomocą szablonu dużymi, pomarańczowymi słońcami, jarzyła się w promieniach wpadających przez otwarte na oścież drzwi. Naprzeciw drzwi fron‐ towych ciemna klatka schodowa prowadziła na górę, a po lewej był salon z komin‐ kiem, gdzie co roku przesiadywali z Lucasem i aktualnymi dziewczynami. Słuchali płyt z kolekcji Johnny’ego i popijali tequilę, aż ledwo stali na nogach. Annie rzuciła synom komendę: – Pomóżcie Jaredowi z rzeczami. Maxence i Laurent chwycili walizki, by wtaszczyć je po schodach. Machnęli na gościa, żeby szedł za nimi. – Weźmiesz mnie na barana? – spytał Paul. – Pamiętasz to jeszcze? – Jared posadził sobie chłopca na barkach. – Mam dla ciebie małą niespodziankę, ale to później – niewinnie rzuciła Annie, kiedy ruszał na górę. – Na razie nic więcej nie zdradzę. – Ale się cieszymy, że jesteś! – powiedział Maxence po francusku. Wciągał wali‐ zę w górę, stopień po stopniu. – Zrobiło się tu o wiele za dużo bab – nie da się żyć! – W dodatku są głupie – dorzucił z uczuciem Paul, ściskając mocno Jareda kola‐
nami. – Ciii! – syknął Maxence. Na ciemnych schodach pojawiła się czyjaś sylwetka. Ta osoba zawahała się. Walcząc o oddech i starając się usunąć rączki Paula ze swojego jabłka Adama, Ja‐ red spojrzał wprost na nią, ale jej włosy dokładnie przysłaniały twarz. Jednak na‐ wiązał kontakt wzrokowy. Spostrzegł szare oczy. Po chwili w dole schodów niknął cień. Serce podeszło Jaredowi do gardła. • Jared znalazł się w niewielkiej sypialni na poddaszu ze skosami. Ściany, narzuta na łóżku, meble, malowana podłoga – wszystko utrzymane w bieli i beżu, co w nie‐ unikniony sposób przypominało mu o tym, o czym usilnie starał się zapomnieć – o białych płótnach. Chwilę później do pokoiku wtargnęła Annie. Będzie trzeba za‐ mykać drzwi od środka. – Gotowy na niespodziankę? – spytała, rozglądając się po wnętrzu, zarzuconym rzeczami wyjętymi z walizki Jareda, głównie czarnymi ubraniami, walającymi się wszędzie. – Poza twoim są na tym piętrze jeszcze dwa pokoje. Z jednego nie da się korzystać – nigdy nie doczekał się remontu i pełno w nim gratów. Pomyślałam, że może byłbyś zainteresowany pewnym układem. Jared rzucił jej podejrzliwe spojrzenie. – To zależy. – Pozbędziesz się bałaganu, wysprzątasz pokoik, położysz tynki i gładzie, co tyl‐ ko będzie trzeba, a w zamian za to będziesz mógł tam sobie zrobić atelier. Jared wyjrzał przez okno. Kobieta, którą mijał na schodach, mieszkała na jego piętrze. – Chyba spasuję – powiedział. – Ale dzięki. – Jaki pożytek z mieszkania pod jednym dachem z artystą, który nie ma nawet gdzie malować? – Rozmawiałaś o mnie z Lucasem? – I co z tego, że nie ma kupców na twoje obrazy? Van Gogh też się nie sprzeda‐ wał. – Stary Vincent się nie poddawał i wreszcie ktoś go docenił. – Jared wsadził do ust papierosa i przyłożył do skroni palec niczym pistolet. – Proszę, nie pal w domu – powiedziała. Jared nie schował papierosa, ale nie sięgnął po zapalniczkę. Annie położyła rękę na klamce. – Otaczają mnie ludzie młodzi, piękni, inteligentni i utalentowani, którzy nie mają czasu, aby docenić to,
co mają, bo są zbyt zajęci użalaniem się nad sobą. Patrz na mnie – trzydzieści pięć lat, czyli krok do czterdziestki, zmarły mąż, troje dzieci, żadnych pożądanych na rynku umiejętności i dom, który spycha mnie na krawędź bankructwa, ale czy sły‐ szałeś, żebym ja narzekała? – Zatrzasnęła drzwi ze złością i jeszcze ze schodów do‐ biegało go jej zrzędzenie. Położył się na łóżku i zapalił papierosa. • Kiedy Jared schodził na obiad, w mroku klatki schodowej słychać było chichoty i szepty, ale ustały, gdy tylko dzieci go dostrzegły. Chłopcy siedzieli na stopniach z dziewczynką i jakimś maluchem. Wszyscy patrzyli na niego w milczeniu, robiąc mu miejsce, żeby mógł przejść. – Bonsoir, dobry wieczór – przywitał ich. – Bonsoir – odpowiedział Maxence. Reszta dzieci milczała, przez co mężczyzna poczuł się dziwnie wykluczony. Gdy znikał w głębi korytarza, oddalając się od schodów, grupka wróciła do swoich szeptów i chichotów. Jared skierował kroki ku kuchni i kiedy otworzył drzwi, buchnął na niego gwar rozmów, jasne światło, wilgotne ciepło i narastający zapach coq au vin, koguta w wi‐ nie. Na kuchence paliło się wszystkie sześć palników, a stojąca nad nimi Annie wy‐ glądała jak perkusistka – hałaśliwie podnosiła i odkładała pokrywki, mieszała, do‐ dawała składników, podkręcała lub zmniejszała ogień pod garnkami różnych kształtów i rozmiarów, w których bulgotały elementy dzisiejszego obiadu. Tuż przy niej stał Lucas, wyraźnie zawadzając, bo Annie wpadała na niego, ilekroć chciała się dostać do deski do krojenia. Dziewczyna, którą Jared widział na schodach, obie‐ rała jarzyny i zerknęła na niego przelotnie, po czym oddała się bez reszty swojemu zajęciu. Obok stała piękna kobieta z krótko przyciętymi, kruczoczarnymi włosami; ta posłała Jaredowi zalotny uśmiech. – Jared nareszcie zaszczycił nas swoją obecnością! – wykrzyknęła na jego widok Annie. – Lolu, Altheo, oto Jared, Don Juan extraordinaire, nadzwyczajny, i słynny malarz na idiotycznym urlopie. Nie wychwyciwszy, która to która, Jared rzucił w kierunku kobiet niezobowią‐ zujące salut. Lucas nalał wina i podał mu kieliszek. Jared usiadł przy stole. Rudo‐ włosa dziewczyna odwróciła twarz i nagle poza jej włosami nie widział nic. Lucas nachylił się Annie przez ramię, zerkając do garnka. – Zostawiłaś w środku kości z koguta? – spytał zaniepokojony. – To kurczak – odparła, siekając pietruszkę w zastraszającym tempie. – Coq au vin sans coq? – Duszony w winie kogut bez koguta? Lucas nie mógł tego
pojąć. – Ale w takim razie – drążył – trzeba będzie ogryzać kości, żeby się najeść. Nie lepiej byłoby użyć bezkostnego koguta? – Kości dodają potrawie smaku. Ale broń Boże, żebyś miał u mnie ogryzać ko‐ ści! – Annie zwróciła się do ciemnowłosej kobiety. – Lucas już przyszedł na świat ze srebrną łyżką załadowaną bezkostnym kogutem w ustach. – O co ci chodzi? – pytał Francuz. – To takie amerykańskie powiedzonko. O, a może przedstawisz Althei i Loli swoją teorię na temat zmarszczek? Wiesz, tę o bogatych i biednych zmarszczkach. Lucas zwrócił się do ciemnowłosej. – To nie moja osobista teoria, tylko dobrze znany fakt. – Opowiedz! – nagliła Annie. – Zmarszczki bogaczy są poziome od uśmiechania się na słońcu, na jachcie czy na polu golfowym – wyjaśniał Lucas. – Z kolei ludzie ubodzy mają pionowe zmarszczki. Bruzdy między oczami, linie wokół ust i na policzkach – to zmarszcz‐ ki nabyte podczas życia naznaczonego trudnościami finansowymi. – Ciekawe, że mówisz to przy wdowie stojącej na krawędzi bankructwa – sko‐ mentowała Annie, kierując tę uwagę raczej do pań, jakby miały pełnić rolę świad‐ ków. – Czyż to nie jest elitarystyczne podejście, w dodatku w stylu macho? – Może rzeczywiście elitarystyczne, ale dlaczego macho? – nie rozumiał Lucas. – Bo zbliżam się do wieku średniego albo zbliżę się za dziesięć lat – Annie spoj‐ rzała na czarnowłosą piękność, zanoszącą się teraz śmiechem. – To chyba dlatego nasz Lucas wydaje się kobietom czarujący. – Chwyciła leżący za nim spory nóż. – Ale ja jestem odporna na te uroki. Lucasie, siadaj, proszę, bo jeszcze zostaniesz ranny, jak będziesz tak stał. Śliczna brunetka wyciągnęła do Jareda rękę pełnym wdzięku ruchem, więc uści‐ snął jej dłoń. – Witaj, wspaniale, że jesteś z nami – powiedziała powoli. Flirtowała z nim, tego jednego był pewien. – Przykro mi, nie mówię za dobrze po angielsku – wyznał, zerkając na rudowło‐ są. – W takim razie muszę się pospieszyć z nauką francuskiego – uśmiechnęła się ciemna. Lucas podszedł bliżej i szepnął jej na ucho coś, co sprawiło, że zachichota‐ ła. Lucas w swoim żywiole. Jego działanie wydawało się jednak samobójcze, jeśli jego celem było zdobycie Annie. Pani domu siekała pieczarki nożem długim jak kindżał i nie zwracała na towarzystwo najmniejszej uwagi. Ruda wstała i podała jej obrane warzywa. Wrzuciła obierki do kosza i bez słowa wyszła z kuchni. Jared już
zbierał się, żeby za nią podążyć, kiedy Annie chwyciła go za ramię. – Lepiej, żeby się nie okazało, że przeszedłeś na wegetarianizm albo coś w tym guście – ostrzegła. – Do obiadu będzie sałatka z cykorii i buraków, a na deser mous‐ se au chocolat. – Po czym rzuciła w przestrzeń: – Jared jest zbyt niezależny, żeby ja‐ dać z nami co wieczór, jednak dzisiaj przypadł nam w udziale zaszczyt spożycia posiłku w jego towarzystwie. Lucas udzielał kobiecie o krótkich włosach lekcji degustacji wina – położył dło‐ nie na jej ręce i tak oboje kręcili kieliszkiem. Żadne z nich nie zwracało uwagi na Annie i jej docinki. – Jak ona ma na imię? – Jared spytał Annie półgłosem, żeby pozostała dwójka ich nie słyszała. – No, proszę, Casanova się budzi? Lola jest mężatką z dwojgiem dzieci, poza tym wyraźnie widać, że Lucas zarezerwował ją dla siebie. Pożera ją wzrokiem, od‐ kąd tu wylądowała. – Zrobiła krok w stronę lodówki. To chyba jasne, że nie o tę kobietę pytał. – Przestań nazywać mnie Casanovą albo Don Juanem, d’accord, w porządku? – poprosił. – Jak sobie życzysz… Romeo! • Johnny uwielbiał przyjęcia i Annie niemal co weekend gotowała posiłki nawet dla dwudziestu pięciu osób. Chroniąc się w kuchni, mogła unikać błyskotliwych fran‐ cuskich konwersacji przy stole. Jeśli chodziło o budowanie atmosfery zastraszenia, reklamowy świat Paryża był na drugim miejscu na świecie w historii, tuż za Trze‐ cią Rzeszą. Goście byli snobistyczni, żądni władzy i pozbawieni skrupułów. Annie lądowała gdzieś w kurzu i pyle pomiędzy ich wewnętrznymi rozgrywkami i sous-en‐ tendus, półsłówkami. Jednak tego wieczora obiad – największy, jaki zorganizowała od śmierci męża – był inny. Nie chowała się w kuchni. Dzieci nie zostały nakarmione wcześniej i ode‐ słane do swoich pokojów, tylko wygłupiały się przy stole. Opróżnili kilka butelek z rodowej piwniczki Lucasa, naruszając kolekcję win, której na ogół nikt nie prze‐ szkadzał leżakować w normandzkiej rezydencji. Trunek poprawił wszystkim na‐ stroje, tak jak tylko fantastyczny burgund potrafi. Rozmowa – plątanina francu‐ skiego z angielskim – zeszła na temat Stanów Zjednoczonych, które ostro krytyko‐ wali wszyscy z wyjątkiem zaciekłej ich obrończyni, Annie – właśnie jej, choć sama nie szczędziła cierpkich uwag krajowi, kiedy jeszcze tam mieszkała. Lola wkrótce
śmiała się ze wszystkiego, co się powiedziało. Na przyjęciach Johnny’ego zawsze roiło się od cudnych kobiet, którym podziw mężczyzn był potrzebny do życia w równym stopniu co powietrze i woda. Annie ich nie cierpiała, więc dlaczego nie mogła się zdobyć na niechęć w stosunku do Loli? Czy dlatego, że nie było John‐ ny’ego? A może dlatego, że Lola uważnie słuchała Annie i rechotała głośno z jej dowcipów? Tylko Althea się nie odzywała. Maniakalne monologi nie pojawiały się od tamte‐ go spaceru w parku. Było tak, jakby wreszcie pozwoliła sobie na milczenie. Nie bra‐ ła udziału w dyskusjach i nie była ciekawa, co inni mają do powiedzenia; nie‐ zmiennie przesiadywała w swoim pokoju. Ukrywała się w tej swojej ciszy, co Annie jak najbardziej odpowiadało. Teraz, kiedy nie starała się na siłę, jej twarz rozluźni‐ ła się i było w niej więcej bezbronności niż napięcia. Dostrzegało się w niej rów‐ nież jakieś romantyczne piękno, niezauważalny dotąd urok. Urok jest czymś tak nieuchwytnym! Można mieć cudną urodę, ale nie być czarującym, albo być okrop‐ nie brzydkim, a posiadać urok. Wszyscy tu zebrani mieli go pod dostatkiem. Jared oczywiście emanował masą złowrogiego czaru. Nawet Lucas, stary drań, miał w so‐ bie mnóstwo uroku francuskich wyższych sfer. Wszyscy byli tacy cholernie czarują‐ cy z wyjątkiem, rzecz jasna, jej samej. Po deserze dzieci pobiegły oglądać kreskówki w nowiutkim telewizorze, dostar‐ czonym i zainstalowanym tego ranka. Gdy znalazły się poza zasięgiem głosu, Lu‐ cas, dbały o dziecięcą niewinność, zaczął zabawiać dorosłych odświeżonym repert‐ uarem sprośnych żartów i soczystych opowiastek o wyprawach na ryby i polowa‐ niach ze zidiociałymi krewnymi, jednocześnie wychwalając pod niebiosa zalety Francji. Balansował na granicy pomiędzy patriotyzmem a bigoterią, która tak czę‐ sto była przekraczana w jej własnej ojczyźnie. Działało to na Annie jak płachta na byka. – Złota era Francji umarła wraz z twoimi olśniewającymi przodkami – przypo‐ mniała Lucasowi tylko po to, żeby podgrzać atmosferę. – Francja jest skończona. W dzisiejszych czasach jest znana światu jedynie z negatywizmu i snobizmu. Przyjaciel podniósł wzrok znad kieliszka. – Annie – rzekł spokojnie – jesteś królową werbalnej powściągliwości. Annie uśmiechnęła się. Burgund pozwalał jej spojrzeć na paryżanina oczami Loli lub w zasadzie dowolnej kobiety. Lucas wyglądał naprawdę nieźle w szarych spodniach i czarnej koszulce polo. Miał przystojną twarz, a uśmiech piekielnie cza‐ rujący. – Słuchaj – odparła. – Kocham moje francuskie dzieci i smakuje mi francuski
ser na francuskiej bagietce, ale ogólnie rzecz biorąc, Francuzi są endogamiczni i społeczeństwo od wieków pogrąża się w marazmie. Lola zachichotała w kieliszek. – Ja uważam, że reputacja Francuzów, że niby są tacy atrakcyjni, czarujący i pełni poezji, sprawdza się co do joty. – Posłała Lucasowi promienny uśmiech. – Poza tym doceniają radość życia, co jest cechą, której Amerykanom brak. Tak bar‐ dzo się spieszymy! Gromadzimy, wydajemy, konsumujemy. Żyjemy w obfitości i bogactwie, ale w naszej codzienności nie ma miejsca na czerpanie przyjemności z chwili. Frazesy Loli sprawiły Annie satysfakcję. – Francuzi nie są przyzwoitymi ludźmi, bo biorą sobie do serca swoją joie de vi‐ vre, radość życia. Ale tak naprawdę, czy ona nie robi z nich samolubów? Jared bawił się nożem i okruszkami na białym obrusie. – Jesteś pewna, że nie chcesz spakować manatków i wracać do swojego wspa‐ niałego kraju? A może nie powitają cię tam z otwartymi ramionami? W końcu je‐ steś już taka francuska, taka nihilistyczna – powiedział. – Dlatego tak świetnie potrafię się wmieszać we francuski tłum. Trwanie w do‐ brym nastroju jest tu nie do przyjęcia. Bądź optymistą, a ludzie będą na ciebie pa‐ trzeć jak na prostaka. – To nie brzmi zbyt dobrze – przyznała Lola, robiąc nadąsaną minę. – Jest też dalekie od prawdy – zapewnił Lucas z niezmąconym spokojem. Jareda rozjuszyła jednak prowokacja Annie. – Jak możesz być taka niedoinformowana? Gdzieś ty odebrała wykształcenie? Ach tak, w Ameryce! – Wykształcenie, no pewnie, wasza dzika karta! Ależ z was, Francuzów, intelek‐ tualne snoby! Lola uniosła kieliszek. – Ja tam zamierzam nauczyć się od Francuzów jak najwięcej. Jared wyjął papierosa i wyciągnął otwartą paczkę ku pozostałym. – Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Annie. – Pal na zewnątrz, proszę. Czerpię radość z życia w Paryżu na marginesie tego wszystkiego jako widz i jestem świadkiem upadku Francji. Jared złożył serwetkę, położył ją na stole i bez słowa opuścił jadalnię. Lucas i Lola szeptali coś do siebie, Althea wsadziła nos w talerz. Annie zastanawiała się, czy nie przeciągnęła struny. Widziała Jareda na schodkach przed domem – naj‐ pierw szerokie barki, potem profil, gdy zapalał papierosa. Zaciągnął się mocno
i odchylił głowę, patrząc w ciemne niebo. Kiedy Annie odwróciła się od okna, za‐ uważyła, że Althea też przez nie wygląda. Po kolacji Annie wzięła pod ramię Lucasa i odprowadziła go do drzwi w sposób, który ona jedna postrzegała jako siostrzany. Kiedy trochę wypiła, robiła się odrobi‐ nę uwodzicielska, Lucas już kiedyś to zauważył. Trzymał jednak żądzę na wodzy. Annie z dłonią na klamce oparła się w półmroku o framugę drzwi wejściowych. – I co, miły był wieczór, prawda? – powiedziała i trąciła go ramieniem, nie opuszczając swojej pozycji. – Fajnie oglądać cię w roli duszy towarzystwa. Coś mi mówi, że nie jesteś odporny na urok Loli. Annie była tak niska, że kiedy stali obok siebie, musiała podnosić podbródek, żeby patrzeć na przyjaciela. Z trudem powstrzymał się, żeby nie porwać jej w ra‐ miona, nie unieść do góry. – Cudowna kolacja – odparł. – A przychodzę tu tylko dla ciebie, dobrze o tym wiesz. – Och, daj spokój. Widać jak na dłoni, że zwaliła cię z nóg. – Patrzyła na niego wyczekująco z szyją wyciągniętą, żeby dostrzec wyraz jego twarzy. – No dalej – na‐ ciskała przymilnie – przyznaj się. Lucas zamarł, zastanawiając się po raz setny, skąd bierze się jego nieudolność w stosunku do Annie, skoro z zasady kobiety tak łatwo dawały mu się zaciągnąć do łóżka. – Zachowuję się przyjaźnie, to wszystko – zapewnił. – Nie musisz przepraszać za flirtowanie z nią. Świetnie się bawi – Annie wie‐ działa swoje. Zrobiła krok w jego stronę, stając tak blisko, że zapach jej perfum po‐ łechtał go w nos; były to tanie perfumy, kupowane w grandes surfaces, hipermarke‐ tach – piżmowe, cudne i pełne obietnic. – Na jej miejscu uległabym twojemu uro‐ kowi tu i teraz – dodała. W mroku korytarza, rozrzedzonym jedynie sączącym się przez okno światłem latarni, przez ułamek sekundy wszystko wydało się możli‐ we. – Niestety – odezwała się jednak, odsuwając się nagle i otwierając drzwi – bę‐ dziesz się musiał bardziej postarać. Lola jest przekonana, że kocha męża kretyna. Jest tak zatrzaśnięta w swoim nędznym małżeństwie, że nie zauważyłaby porząd‐ nego faceta, choćby spadł jej z nieba prosto na głowę. Zupełnie tak jak ty – pomyślał Lucas i w porę ugryzł się w język. – Może trochę za wiele energii wkładasz w roztrząsanie życia lokatorów – powiedział. Wyglądała na poirytowaną. – Martwię się i tyle – oznajmiła. – Martwię się o Lolę i martwię się o Altheę. Na‐ zywamy to współczuciem.
Przyszło mu na myśl, żeby poprosić, żeby pomartwiła się trochę o siebie i o nie‐ go, ale źle by się to skończyło. – Maxence przezywa Altheę Madame de Mrok – ciągnęła słodko Annie. – Za‐ uważyłeś, że ona dziwnie je? – Nie. – Czasami nie może oderwać się od talerza, a innym razem w ogóle nie schodzi na obiad. Twierdzi, że francuskie jedzenie jej nie służy. Ale żeby nic nie jeść? Nie sądzisz, że i tak wygląda jak szkielet? Lucas przekroczył próg. – Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy z Madame de Mrok albo Mada‐ me… – szukał słowa – Lalunią. – Jesteś okropny – powiedziała, wyraźnie ucieszona. – Lola mocno stąpa po zie‐ mi. Nie jest nadęta, a można by się tego spodziewać po kimś tak… – urwała, a po chwili dokończyła z kompletnie nieszczerą miną – …doskonałym. I znów rozmowa wróciła do nich – całkiem obcych ludzi. Pragnął, żeby Annie znalazła się znów przy nim blisko, żeby z nim flirtowała, choć może tylko to sobie wyobraził? – Jest zachwycająca i rzeczywiście dość wyluzowana. Annie poważnie skinęła głową, ale Lucas widział, że gotuje się ze złości. – Powiedziałabym, że za bardzo. Wiesz, co robi swojemu eks? Wiem, że są na‐ kazy sądowe i tak dalej, ale ona wysyła mu pocztówki przez koleżankę, która mieszka w Nowym Jorku, żeby się nie zorientował, że żona jest we Francji. Uwa‐ żam, że im później mężulek dowie się prawdy, tym większe prawdopodobieństwo, że Lola będzie musiała stawić czoła zranionemu nosorożcowi. Ja na pewno czuła‐ bym się pokrzywdzona. – Poza tym – zauważył Lucas – czy on zasłużył na to, żeby odcinać go od wła‐ snych dzieci? Czy ja jeden biorę pod uwagę tę kwestię? – Za każdym razem, kiedy wspominam o tym – a możesz mi wierzyć, nie zda‐ rza się to rzadko – Lola obiecuje, że napisze do niego, i wreszcie wyjdzie szydło z worka. – Co wyjdzie? – No, Lola przestanie bawić się z nim w ciuciubabkę. – Ach tak, w ciuciubabkę – przytaknął, nie mając za bardzo pojęcia, o czym ona mówi. Było już późno. Alkohol wyparował; światełko nadziei zgasło, jeśli kiedykol‐ wiek rzeczywiście zabłysło. – Na twoim miejscu – powiedział – przyjrzałbym się bliżej bajeczce Loli z szy‐
dłem, workiem i całą resztą. – Moim zadaniem jest trzymać język za zębami, co zresztą przychodzi mi z wielkim trudem. – Ty to powiedziałaś, nie ja. Annie znów podeszła blisko, trąciła go lekko i wyszeptała z ustami przy jego szyi: – Kotku, umiem milczeć, kiedy jest taka potrzeba. Mam swoje małe tajemnice, wiesz? Niech ci się nie wydaje, że już mnie całkiem rozpracowałeś. Wytrącony z równowagi zmienił temat. – Mam, hm, nadzieję, że przyprowadzenie tu Jareda było dobrym pomysłem. – Boisz się, że sprzątnie ci Lolę sprzed nosa? Lucas doznał objawienia. – Jest ci przykro, że wszyscy zwracają na nią uwagę? – Nie. Ale czuję mnóstwo skierowanej w moją stronę wrogości. – Wrogości? Ode mnie? – Tak. Zarabiam na życie. Nie sprzedałam domu. Myliłeś się i to cię wkurza jak diabli. Niezłe jaja, co? – O czym ty mówisz? Jakie znów jaja? – spytał zmieszany. Ale Annie popchnęła go na zewnątrz i zamknęła drzwi. • Po kolacji Althea zdjęła ubranie i poukładała je w niewielkiej szafce. Wszystko mie‐ ściło się w sam raz. Owinęła się szlafrokiem frotté i położyła na łóżku. Czekała, aż dom ucichnie, żeby w spokoju zająć łazienkę. Dziś znów za długo zwlekała z telefo‐ nem do matki, aż zrobiło się za późno, żeby dzwonić. Jeśli Pamela była zła albo smutna, że córka przebywa w Paryżu, nie mówiła tego wprost, jednak numer do domu Althea wybierała zawsze drżącą ręką. Leżąc na łóżku, Althea wpatrywała się w noc za oknem. W ciągu dnia zostawała w domu, przeważnie w swojej sypialni. Schodziła na dół tylko po to, żeby zrobić sobie herbatę. Nie chciała zwiedzać Paryża, jeszcze nie teraz. Co będzie, jeśli ją za‐ wiedzie? Jak miałaby sobie z tym poradzić? Zamiast tego stawała przy oknie i ob‐ serwowała wróble, hałaśliwe i wesołe, skaczące z gałęzi na gałąź, a potem znikające nagle w szalonym obłoku piórek. Rano po domu biegały dzieci, wołając coś i tupiąc na schodach aż nagle w jednej chwili, wszyscy wychodzili i dom zamierał. Później dzieciaki wracały, zupełnie jak wróble, i znowu robiło się gwarno. Czuła się bez‐ pieczna tu, w tym pokoju, w tym domu. W tym obcym miejscu, w budynku pełnym
nieznajomych, miała wrażenie, że nie dosięgnie jej żadne zło. Poza tym otaczający ją ludzie nie obciążali jej swoją miłością, a i ona nie musiała dźwigać ciężaru ko‐ chania ich. – Nie martw się o mnie, czuję się świetnie! – zapewniała matkę przez telefon, kiedy ostatnio rozmawiały. – Jesteś już duża, robisz, na co masz ochotę. – Spacerowałam dziś po Polach Elizejskich. Naprawdę… niepowtarzalne do‐ świadczenie. Szkoda, że ich nigdy nie widziałaś. – Obiad sam mi się nie ugotuje. – Jasne, mamo. Idź, zadzwonię jutro. Althea doskonale wiedziała, że nie wykona telefonu tego wieczora. Zamiast tego leżała na łóżku z głową pełną myśli o Jaredzie, nowym lokatorze zza ściany.
D
12
rogi Marku! Przepraszam, że Ci to robię. Wyjechałam z dziećmi do Nowego Jorku. Potrzebuję czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć. W tej chwili mam mętlik w gło‐ wie, nie jestem pewna co do nas i naszego wspólnego życia. Wybacz mi. Proszę, bądź cierpliwy. Kocham, L. Mark odłożył przysłaną przez Lolę pocztówkę, której treść znał na pamięć. Na‐ lał sobie whiskey i poszedł do lodówki, która niestety okazała się pusta. Jego wście‐ kłość nie zmniejszyła się przez tydzień od zniknięcia żony. Lepiej by było, żeby ru‐ szyła tyłek i wracała do domu, i to szybko! Prawda o Loli była następująca: miała słodkie życie i dobrze o tym wiedziała. Miała dom, wszelką pomoc: całe zastępy sprzątaczek, nianiek, kucharek, speców od czyszczenia basenu, ogrodników, hy‐ draulików i co tam jeszcze potrzebne. Mogli zatrudnić osobną opiekunkę dla każ‐ dego z dzieci, stać ich na to. Powtarzał jej to miliony razy, ale uparła się, żeby większość roboty przy maluchach wziąć na siebie. Jak tam sobie chce. Ale skoro taki był jej wybór, Mark nie zamierzał wysłuchiwać jojczenia o problemach związa‐ nych z córką i synem. Nie będzie starał się zmieniać. Lola nie będzie mu dyktować warunków. W su‐ mie w ogóle nie jest mu potrzebna, szczególnie jeśli ma wycinać takie numery. Nie ruszy się z miejsca ani o centymetr, a już na pewno nie będzie się za nią uganiał. Było mu z tą decyzją zupełnie wygodnie. Niedługo obudzi się w Nowym Jorku za‐ gubiona i samotna. Z dziećmi? Niby gdzie? W pokoju hotelowym? Trudno to sobie wyobrazić. Lada dzień przejrzy na oczy, zorientuje się, że popełniła głupstwo, i wróci. Jednak to, co zrobiła, było szokujące, musiał to przyznać. W dodatku za‐ skoczeniem był nie tylko jej niespodziewany wyjazd, ale również zatykające dech w piersiach poczucie straty, którego doświadczał na myśl o tym, że Lola może go nienawidzić. • Lola zapisała Lię do Lycée International rue de Passy, gdzie chodzili też Paul, Laurent i Maxence. Posłanie córki do szkoły mogło się okazać najmniejszym z jej proble‐ mów, jeśli trafi do sądu za porwanie dzieci, ale Annie męczyła ją i nalegała. Lola przestraszyła się, że Annie może nabrać podejrzeń, jeśli lokatorka nie będzie po‐ dejmowała normalnych działań, takich właśnie jak zapisanie Lii do szkoły. W pe‐ wien sposób znów uległa woli silniejszego. I w końcu uniknęła samodzielnego po‐ dejmowania decyzji – znowu.
Pierwszego dnia Lia kopała i wrzeszczała jak opętana przez całą drogę do szko‐ ły. Każdy krok dokładał Loli ciężaru winy i gdyby nie obecność Annie, na pewno zawróciłaby do domu. „Nie będę jadła! Do nikogo się więcej nie odezwę!” – Lia dar‐ ła się wniebogłosy. Jednak gdy znalazła się w szkolnym korytarzu, otoczona przez nieznajome dzieci, ucichła. Kiedy zabrzmiał dzwonek, Maxence dał jej znak, by po‐ szła za nim, i tak też zrobiła. Chwilę później potężna drewniana brama została za‐ mknięta i Lia zniknęła matce z oczu. Lola spojrzała w dół na siedzącego w wózku Simona, potem na Annie, a następnie wybuchnęła płaczem. Annie odciągnęła ją od bramy. – Nic jej nie będzie. – Ale twoje dzieci są inne niż moje. Robią to, o co je poprosisz. Nie wpadają w histerię. – To nie dzieci się różnią, tylko matki. Jestem o wiele groźniejsza od ciebie. Chodźmy – zarządziła Annie, chwytając Lolę za łokieć. – Zabieram cię na targ. Zaproszenie zaskoczyło Lolę. Co rano patrzyła, jak pani domu wymaszerowuje z domu z miną myśliwego i wiklinowymi koszykami w rękach, ale kiedy propono‐ wała Annie, że jej potowarzyszy, spotykała się ze stanowczą odmową, więc nie na‐ legała. Podejrzewała, że Annie woli iść sama. – Nie chciałabym ci przeszkadzać, jeśli masz jakieś sprawy do załatwienia. – Jakie sprawy? – zaprotestowała Annie. – To, moja droga, nazywa się faire les co‐ urses, robić zakupy. To się zupełnie czym innym je. Przygotuj się na przygodę dla zmysłów. – Annie zaczęła pchać wózek, a Lola podążyła za nią, myśląc o Lii, która siedzi pewnie sama i przerażona w jakiejś obcej sali. Gdyby Annie nie naciskała, a Lola nie była taka słaba, Lia by teraz nie cierpiała. Większość modnych butików przy rue de Passy była jeszcze zamknięta. Otwie‐ rano je dopiero o jedenastej. Tylko w kawiarniach i w boulangeries, piekarniach, było tłoczno, kobiety i mężczyźni pospiesznie wchodzili do środka lub wybiegali. Powietrze przesycone było zapachem deszczu, świeżo wyjętego z pieca chleba i spalin. Lola po raz kolejny z zachwytem kręciła głową nad wytwornością prze‐ chodniów – stylowych matek, panów w nienagannych garniturach. Ona sama nosi‐ ła ostatnio spodnie od dresu i zimową kurtkę, a także przestała się malować. Czuła się absolutnie wspaniale, nie musząc na nikim robić wrażenia i nie obawiając się, że za rogiem wpadnie na sąsiada, który będzie doskonale wiedział, ile też Lola przytyła w krótkim czasie stołowania się u Annie. Co ciekawe, pomimo braku sta‐ rań, by wyglądać szałowo, mężczyźni przyglądali jej się uważniej niż kiedykolwiek odważyliby się w Stanach. Pożądanie, chuć, zazdrość, podziw, zaproszenie, flirt –
wszystko to można było wyczytać w oczach paryżan. Było to bezpośrednie i niejed‐ nokrotnie niezbyt dyskretne, ale jednocześnie bardzo ekscytujące. Emocje, które odczuwała, nie wynikały jedynie z nawiązywanego kontaktu wzrokowego. Miały związek z bogatszym charakterem, głębszym wymiarem związ‐ ków międzyludzkich i życia w ogóle. Najjaskrawszym objawem pełniejszego życia były rozmowy prowadzone w kawiarniach i restauracjach – nie tematy, ale sam fakt, że były toczone. Kawy nie piło się w pośpiechu ze styropianowych kubków, pączków nie pochłaniało się w biegu. To nie było społeczeństwo na wynos. Kobiety i mężczyźni konwersowali w małych grupkach, zaabsorbowani sobą nawzajem, za‐ jęci życiem. To chyba stanowiło podstawę romantycznego Paryża – poczucie, choć może tylko iluzja, że w każdej chwili można kogoś poznać, a to spotkanie da po‐ czątek czemuś niezwykłemu, upajającemu i ryzykownemu. Gdy tak szły, oddalając się od szkoły, wyrzuty sumienia w stosunku do Lii ustępowały. Powiększający się dystans sprawiał, że problemy zdawały się mniej rzeczywiste. Podążała za Annie, która wciąż pchała wózek. Przecięły rue de Passy i skręciły w rue de l’Annonciation. W mgnieniu oka uległ zmianie charakter ulicy. Lola spa‐ cerowała tędy zaledwie wczoraj. Rozpoznawała sklepy, cukiernie i kawiarnie, ale o tej porze dnia wykwitł tu targ na świeżym powietrzu, dziki, tłoczny i zupełnie niemiejski. Smród spalin został wyparty przez woń kwiatów i owoców, zapach su‐ rowych ryb, kurczaka z rożna i przejrzałego sera. Stragany uginały się pod cięża‐ rem owoców i warzyw. Kupcy przekrzykiwali się, zachwalając swoje towary. Były tam kobiety z małymi dziećmi i staruszki w wiejskich chustkach, przeciskające się obok pań na obcasach i w tailleurs, kostiumach, od Chanel. Kupujący mieli koszyki, takie jak Annie. Na kawiarnianych tarasach siedzieli mężczyźni, młodzi i starzy, paląc i popijając cafés serrés, rozmawiając i obserwując. Annie zatrzymała się przy stoisku z warzywami. Wskazała na buraki, pytając Lolę: – Lubisz betteraves? O nie! Co ty wyprawiasz? Lola trzymała w ręce jabłko. – Nie lubisz tej odmiany? – Nie wolno ci samej sięgać po towar, na litość boską! Ofuknięta natychmiast odłożyła owoc. Annie dyskretnym ruchem podbródka wskazała na barczystego mężczyznę z brzuszkiem, kładącego ziemniaki na wadze z szalkami. – Jesteś na jego territoire. – Jego terytorium?
– Czekaj i módl się, żeby cię obsłużył. I niech ci się nie wydaje, że twoje numery z jabłkiem uszły jego uwadze. Jego wąsy działają jak antena. Już zarobiłaś punkty karne. Jeśli będziesz grzeczna, to cię obsłuży. Jeśli mu się spodobasz, będzie hojny, da ci najlepsze produkty, a może nawet dorzuci coś gratis. – Skoro jest taki, to czy na pewno chcesz właśnie u niego robić zakupy? – Ha! To potulny kociak w porównaniu z resztą. Tu obowiązują żelazne zasa‐ dy – wychyl się z szeregu, a będziesz chodzić głodna. – Co jeszcze jest zakazane? Annie wzruszyła ramionami. – Po prostu nie nadepnij nikomu na odcisk. Kiedy nadeszła ich kolej, Annie nie spieszyła się z wyborem, pytając propriétaire, właściciela, co tego dnia poleca. Jak na kogoś o tak trudnym charakterze mężczy‐ zna był bardzo miły. Wymieniali się z Annie poglądami na temat pogody i pana président, co nie przeszkadzało sprzedawcy z uwagą wybierać owoce i warzywa ze stosów. Lolę bawiły poważne miny, które ludzie tu przybierali. Każdy wokół był connaisseur, znawcą. Na straganie rybnym Annie przeprowadzała taką selekcję ryb na obiad, jakby decydowała, które dziecko z sierocińca adoptować. Otoczona mato‐ wymi oczami setek morskich istot porozkładanych na pokruszonym lodzie Lola próbowała spojrzeć na leżącą przed nią górę krewetek z innej perspektywy. Starała się zobaczyć to miejsce oczami Francuzki. Na pewno tubylcy widzą to wszystko ja‐ koś inaczej. Tutejsze kobiety bez wahania wskazywały na ten czy inny stos stwo‐ rzeń z antenkami. Wokół mieniły się muszle różnych kolorów, rozmiarów, szorst‐ kie i gładkie, ale jaki miała smak ich zawartość? Czy małż nie jest po prostu mał‐ żem? Niektóre krewetki były różowe, inne szare, różniły się wielkością i ceną, ale dlaczego? Posłusznie dreptała za Annie od stoiska do stoiska. W boucherie, mięsnym, stały wśród zawieszonych do góry nogami na hakach perliczek – takich w całości, z gło‐ wą, nogami i piórami, patrząc na wystawkę z ratek i ozorków ułożonych artystycz‐ nie wokół różowego świńskiego łba. Lola żałowała, że Lia nie może obejrzeć tego dziwnego, wręcz makabrycznego obrazu i poczuła ukłucie smutku na myśl o córce, a potem cień strachu. Nie powinna się obawiać o własną dziewięciolatkę. Annie nie drży o swoich synów. Kiedy nadeszła ich kolej, sprzedawca poświęcił Annie wiele uwagi, mieląc woło‐ winę przeznaczoną na lunch dla dzieci. Posiłek miał się składać z prostego biftek haché et coquilettes, kotleta mielonego z makaronem kolanka. Rzeźnik zmielone mię‐ so zapakował w różowy papier. Mówili coś o agneu, jagnięciu, ale Lola nie była
pewna, czy chodzi im o żywe zwierzę, czy o porcję mięsa. Annie i sprzedawca dużo się śmiali, ignorując rosnącą kolejkę. Po chwili czekający ludzie, którzy powinni za‐ cząć się wściekać, po prostu włączyli się do dyskusji na temat – znowu! – le prési‐ dent, który najwyraźniej wpakował się w jakieś tarapaty; nabroił coś ze swoją ma‐ îtresse, kochanką. Wreszcie poszły dalej i Lola zauważyła: – Ten z mięsnego na ciebie leci. Annie zalała się rumieńcem. – Zdaje ci się. – Nie mogę uwierzyć, że codziennie robisz takie zakupy. To zabiera mnóstwo czasu. – Na tym polega bajkowość Francji. Gotowanie i jedzenie stanowią idealny cel dnia. Koszyki Annie były zapełnione. Lola nie mogła się nadziwić, że w drodze do domu minęły pół tuzina piekarni, ale żadna z nich nie oferowała odpowiednich ba‐ gietek. Wskazała palcem piękny lokal. – Co jest nie tak w tej? – Diabeł tkwi w szczegółach. W pewnym momencie zakrawa to na obsesję, wy‐ bieranie właściwej sałaty, odpowiedniego chleba i idealnego sera. Wiesz, vivre pour manger, żyć, aby jeść, ten system wymaga precyzji, specjalnych umiejętności. Bagietka, którą wreszcie kupiły, była jeszcze ciepła i Lola zjadła połowę w dro‐ dze do domu, ani razu nie wracając myślą do Lii. Będzie sobie musiała poradzić. Nie jest ze szkła. Nie ona jedna zaczyna w nowej szkole. Dzieci się przystosowują. Zaledwie tydzień zajęła jej adaptacja w nowym domu, prawda? Nawet przestała py‐ tać o tatę. Przed powrotem do domu wstąpiły jeszcze do drogerii, która przypominała ap‐ tekę. Ujrzawszy Annie, sprzedawca, maleńki człowieczek bez jednego choćby włosa na głowie, pobiegł na zaplecze. Wrócił po chwili, dzierżąc owiniętą w brązowy pa‐ pier paczuszkę. – Znalazł pan! – ucieszyła się Annie. – C’est de la bonne, ten będzie dobry! – zapewnił. Gdy dotarły do domu, Annie pokazała Loli, jak zrobić marynatę do zaplanowa‐ nej na obiad ryby, i nauczyła ją, jak układać świeże zioła w wiązki, które potem wieszało się na haczykach na ścianie, a po jakimś czasie używało jako przyprawy bouquet garni, mieszanki ziół. Lola po raz pierwszy się z tym spotkała. Kiedy zakupy spożywcze były rozpakowane, Annie odwinęła z papieru tajemniczą paczuszkę.
Okazało się, że to wosk w słoiku. Podsunęła go Loli do powąchania, jakby to były najdroższe perfumy. Następnie nabrała go trochę na szmatkę i zaczęła wcierać w blat kuchennego stołu, jednocześnie tłumacząc, jaki ruch wykonywać, jak mocno przyciskać. I nagle wszystko nabrało sensu. Wszechświat, w którym Lola spędziła ostatnich dziesięć lat życia, i ten tutaj – to były alternatywne rzeczywistości. Nic dodać, nic ująć. W świecie, w którym obecnie się znajdowała, obowiązki przeradza‐ ły się w sztukę, prace domowe stanowiły przyjemność, a to, co było niegdyś stratą czasu, okazywało się najistotniejsze. To tu czuła się sobą, a nie w starym życiu! – Chcę się tego nauczyć – oznajmiła Lola. – Woskowania stołu? Lola zatoczyła ręką szeroki łuk. – Wszystkiego. Chcę poznać to wszystko. • Wypracowali sobie pewną rutynę. Wieczorami, po odrobieniu lekcji, dzieciom wol‐ no było włączyć telewizor. Annie i Lola podkradły się na palcach i z progu salonu patrzyły na stadko błogo wgapione w czterdziestodwucalowy płaski ekran, który Lucas dla nich wybrał i zamontował. Maxence i Laurent siedzieli zwinięci na jednej sofie w jawnym błogostanie, a Paul, równie rozanielony, leżał na dywanie. Drugą kanapę zajmowali Lia z Simonem – ona spokojna, on wtulony w nią z zapałem ssał kciuk. Nie było już śladu po ostatnim napadzie złości, który panienka zaserwowała im przed niespełna godziną. Zgodnie z przewidywaniami Annie Lia błyskawicznie odnalazła się w nowej szkole. Swoją bezczelność odkładała na chwile, kiedy poja‐ wiała się Lola, żeby matka mogła sobie trochę pocierpieć, jakby należała jej się kara za jakieś nieokreślone przestępstwo. Lia zachowywała się bez zarzutu, dopóki na horyzoncie nie pojawiała się Lola. Wtedy mała zalewała się gniewnymi łzami, a po‐ wód takiego wybuchu nie był zupełnie istotny. Wszyscy z wyjątkiem Loli potrafili przejrzeć te zagrywki na wylot. Annie nie mogła tego zrozumieć. Lola była uosobie‐ niem cierpliwości, nie puszczały jej nerwy jak Annie; była słodka i absolutnie bez skazy. Tłumaczyła sobie, że może takie po prostu są córki. Jej synowie byli zupełnie inni. Jasne, że prosili o pewne rzeczy, ale nigdy nie stawiali żądań. Umieli się sprę‐ żyć, gdy choć odrobinę podniosła głos. Rozśmieszali ją, kiedy zdawała się smutna, omijali cichcem jej złe nastroje. Czy byli tacy, bo ona wzorowo spisywała się jako matka? A może łączyła ich wszystkich więź wspólnie poniesionej straty? Może przyczyną była jej groźna postawa, jak wcześniej mówiła Loli? A jeśli tak, to czy ta jej surowość była na pewno właściwym podejściem?
– Uwielbiam to urządzenie – Annie wyznała Loli, wskazując palcem telewizor. – Wielki rozjemca. Dlaczego nikt nie doradził mi tego wcześniej? – Odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni zająć się kolacją, modląc się w duchu, żeby Lola została w salonie. Ostatnie, na co miała ochotę, to „lekcja gotowania”, jak nazywała to Lola, lub „porażka”, bo tak określała to Annie. Modelce brakowało instynktu i wy‐ czucia w sztuce kulinarnej. Tymczasem już podążała za Annie. – Może usiądź sobie na kanapie z dziećmi, odpocznij. Ja zrobię kolację – zasugerowała. Niestety odpowiedź brzmiała nie. W kuchni Annie zabrała się za przyrządzanie endives au jambon, cykorii zapiekanej z szynką. Płukała warzywa, układała plastry szynki, tarła ser gruyère i doprawiała sos beszamelowy. Loli powierzyła zadanie przygotowania sosu winegret; wyzwanie leżało w granicach jej możliwości, szcze‐ gólnie że Annie kilka razy udzielała jej instrukcji. Początkująca kucharka podrapała się w głowę, wpatrując się w solniczkę, młynek do pieprzu oraz opakowania z octem, oliwą z oliwek i musztardą. Wreszcie spytała: – Co miało iść pierwsze? – A kiedy zamierzasz zadzwonić do Marka? – odpowiedziała pytaniem Annie, bo rozmowa na ten temat często wykurzała Lolę z kuchni, dając tym samym pani domu odrobinę wolności. – Cóż, chyba nie zamierzam, to znaczy… jeszcze nie teraz. Ocet najpierw, tak? Bardziej niż kwestia telefonu Annie gnębiła inna zagadka: dlaczego Lola udaje, że jest w Stanach Zjednoczonych? Po co te gierki? Starała się ubrać pytanie w sło‐ wa, kiedy do kuchni wparowała Lia. – Nie będę oglądać głupich francuskich kreskówek. Tylko Maxence wybiera pro‐ gramy. Mamo! Powiedz mu coś! – Lola skierowała na córkę niewidzące spojrze‐ nie. – Mamo! Obudź się! – Jej matka, nie mogąc znaleźć riposty, popatrzyła prze‐ praszająco na Annie. – Mamo, no zrób coś! Maxence zachowuje się jak dupek! Annie przeszyła Lię wzrokiem. – Ej, młoda panno, uważaj na język! Lia nie ugięła się pod karcącym spojrzeniem. – Ale to prawda! Annie zerknęła na matkę dziewczynki, ale Lola spuściła wzrok, co mogło ozna‐ czać: „Radź sobie, Lia”. Mała pobladła z wściekłości. Annie widziała, jak jej gniew wzbiera, a oczy błą‐ dzą po kuchni, jakby szukała czegoś, co mogłaby potłuc. Sekundę później z pełnym impetem ruszyła na matkę, popychając ją mocno obiema rękami. – Nienawidzę cię! – wrzasnęła. – Lia, proszę natychmiast wyjść z kuchni – zareagowała Annie. Buntowniczka
popatrzyła na nią wyzywająco, po czym przeniosła spojrzenie na Lolę, oczekując, że ta stanie w jej obronie. Annie uśmiechnęła się do siebie. Jeśli Lola nie potrafi postawić się córce, na pewno będzie uległa i wobec niej, Annie. Lia obrzuciła ją morderczym spojrzeniem, po czym wypadła z kuchni, trzaskając drzwiami. – Co to było? – parsknęła Lola. Gdyby ktoś skarcił któreś z jej dzieci, Annie wpa‐ dłaby w szał, ale modelka wyglądała na skruszoną. – Te wszystkie zmiany w końcu wyjdą na dobre. Czy miała na myśli porzucenie Marka, przeprowadzkę do Francji, czy granice wyznaczane jej dzieciom przez obcych ludzi? Tak czy inaczej, zbliżyła się do swoje‐ go najmniej ulubionego tematu. – Czy Lia pyta o ojca? Co jej mówisz? Jakie są zalecenia sądu w sprawie widzeń z dziećmi? – Z całą pewnością do niego zadzwonię. – Do sędziego czy do Marka? – Hm… no… do obu. – Lola wskazała na miskę. – Ile musztardy? Annie przyszła ochota trochę pomęczyć amatorkę gotowania. – Na oko. Lola przyjrzała się zawartości miski, dodała mikroskopijną porcję musztardy i podsunęła naczynie pod nos Annie. – Tyle? – Annie pokazała, że więcej, więc mo‐ delka dołożyła jeszcze odrobinkę. – Jeszcze więcej? – spytała. – Dołożyć? Jeszcze trochę? Jeśli Lola potrafiła być irytująco natarczywa, to Annie również. – Zastanawiam się tylko, wiesz, martwię się, że twój mąż… – Ja z kolei martwię się o Altheę – przerwała jej Lola, mistrzyni dywersji. – Jest strasznie cicha. – Wiem. To wspaniałe, prawda? – odparła Annie, ale rozmówczyni spojrzała na nią z naganą. – Przynajmniej znowu siada z nami do posiłków. Przez kilka dni ja‐ dła w swoim pokoju. Może towarzystwo Lucasa to dla biedaczki zbyt wiele. Wiesz, jaki jest – podteksty seksualne, żarciki, flirty. Lola rozpromieniła się na wzmiankę o Lucasie. – Jest przezabawny! I słodki. I taki wpatrzony w ciebie! – Lucas jest dobrym przyjacielem – stwierdziła Annie. – Przyjacielem, który praktycznie mieszka u ciebie i nie może od ciebie ode‐ rwać wzroku – zachichotała Lola. – A mnie się zdaje, że wzrok zjeżdża mu raczej w okolicę twojego biustu. – No wiem… znowu te cycki… – westchnęła piękność. Rozmowę przerwał Maxence, który wtargnął do kuchni zupełnie jak wcześniej
Lia, i zawołał: – Lia ciągle zmienia kanały i wyłącza mój ulubiony program! Najwyraźniej mała wzięła sprawy w swoje ręce. – Załatwcie to między sobą. Albo wyciągnę wtyczkę i tyle. – To nie jest fair! Annie chwyciła pudełko makaronu ze stołu i wycelowała w chłopca jak pilotem. – Ciebie też wyłączam. Sio! Maxence wyszedł, mamrocząc coś pod nosem. Odwróciła się do Loli: – Wydaje mi się, że Althea nie unika Lucasa, tylko mojego jedzenia. – Jak to? – Wczoraj powiedziała, że będzie siadała z nami do stołu pod warunkiem, że będzie mogła jeść swoje jedzenie. Twierdzi, że moje posiłki jej nie służą. Dziwne, ale trudno. Wolę to, niż żeby zanosiła na górę porcję linguine à la carbonara, maka‐ ronu z wędzonym boczkiem i jajkami, a potem spuszczała ją w kiblu jak zrobiła to dwa dni temu. – Tak zrobiła? – Lola zdawała się zszokowana. – Kawałki boczku nie utonęły. Pewnie tłuszcz sprawił, że wypłynęły z powro‐ tem. Taka mała ciekawostka. Powiedziałam Althei, że zauważyłam, że wyrzuca je‐ dzenie, że nie jestem taka tępa. Lola zamyśliła się na chwilę. – Wyrzuca przed spożyciem czy po nim? Annie zmroziło. Pojawiła się jej przed oczami Althea pchająca palce do gardła. – Boże. Jednak jestem tępa! To okropne! Musimy z nią porozmawiać. – Uważam, że nie powinnyśmy w ogóle o tym wspominać – zaoponowała Lola, pomału mieszając składniki w misce i co jakiś czas przyglądając się efektom. – Za‐ burzenia żywienia to problemy z samokontrolą. – To co, mamy dać jej pełną kontrolę nad zagłodzeniem się na śmierć? – To samo mija. Przechodziłam taką fazę. Wszystkie modelki to znają. Teraz Annie miała przed oczami Lolę pochyloną nad muszlą klozetową. – Pogadajmy z nią. Lola odwróciła twarz i powiedziała powoli: – Wałkowanie przykrych tematów źle wpłynie na panującą atmosferę. Czy Lola robiła aluzję do własnych nieprzyjemnych spraw, których wolałaby nie poruszać? – Och, ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, to niemiła atmosfera, więc chyba się zamknę.
– To dla niej na pewno trudny temat. – A jeśli ja wreszcie wypowiem się w kwestii tego, co mi się nie podoba, zrobi się naprawdę paskudnie – przyznała Annie.
M
13
oc pierwszego uderzenia wstrząsnęła całym jego ciałem. Kłamliwa zdzira i tyle. Rozległ się głos Larry’ego: – Spokojnie, stary, wyluzuj. Mark zlekceważył uwagę trenera i grzmotnął prawym, potem lewym sierpo‐ wym. Larry przytrzymywał wór owłosionymi ramionami. Zresztą nawet plecy miał zarośnięte. Pieprzona kompromitacja. Mark uderzał na przemian – szybki lewy, szybki prawy. Gosposia i niańka, podczas gdy on harował jak wół, żeby utrzymać rodzinę. Twarz, ramiona, cały spływał potem, ale nie przestawał boksować. Czuł siłę uderzeń w brzuchu, w szczęce. Krople potu zbierały mu się na brodzie. Ręka‐ wice były czerwone i lśniące. W hali cuchnęło jak w pieprzonej oborze. Cios. Cios. Pot tryskał z niego jak woda z psa otrzepującego się po kąpieli. A ten jej wyraz twarzy? Profesjonalna ofiara. Cios. Cios. Larry mocniej chwycił wór. – Daj sobie na wstrzymanie, chłopie, połamiesz ręce. Nie pił. Nie pieprzył na prawo i lewo, choć okazji nie brakowało. Mark okładał worek pięściami. Raz, dwa. Raz, dwa. Był szczęśliwym facetem. Tak, do cholery, właśnie taki był. Wydał z siebie ryk i Larry odsunął się na bok. Mark uderzał, walił na oślep, straciwszy panowanie nad sobą. – Co ty wyprawiasz, pogięło cię? – uspokajał bokser. Był szczęśliwy. Mark był zadowolony z tego, co miał, a ona wszystko mu psuła. • Lia, Maxence, Laurent i Paul przeszli przez bramę szkoły, a Lola podążała za tymi czterema plecakami, dopóki dzieci nie skręciły na szkolne podwórze. Lia odwróciła się, pomachała do matki i już jej nie było. Ani śladu histerii, żadnych scen. Czy to możliwe, żeby sztywne reguły i niezłomna konsekwencja Annie działały na małą le‐ piej niż swoboda, do której przyzwyczajano ją w domu? Lola ukucnęła przy wózku. – A z ciebie – zwróciła się do Simona, poprawiając mu czapeczkę – robi się wzorowy obywatel. – Pocałowała synka w zimny policzek. – Dałeś mamusi prze‐ spać całą noc! Pchała wózek, czując się tak lekko na duchu, że mogłaby unosić się nad chodni‐ kiem. Wyrzuciła przez okno wszystkie zasady – wszystkie zasady Marka – i pozwo‐ liła Simonowi spać ze sobą w łóżku. Annie zapewniała, że kobiety robią tak od nie‐
pamiętnych czasów i że w ogóle nie rozumie, w czym problem. Zeszłej nocy ubrała Simona w piżamkę i położyła się razem z nim w dużym łóżku. Zbudziła się z nie‐ dowierzaniem po ośmiu godzinach niczym niezakłóconego snu. Żadnych krzyków, koszmarów, lęków – czysty, słodki sen. Powinna była już dawno posłuchać instynk‐ tu i ukoić swojego synka. Co z tego, że mogą powstać potencjalne „problemy noc‐ ne”. Czyż i tak nie tkwili w „problemach nocnych” po uszy? Pchała wózek w stronę poczty przy rue Singer. Na miejscu wyciągnęła z kieszeni kopertę i otworzyła ją. Po raz ostatni przeczytała wyjętą z niej pocztówkę. Drogi Marku! Pogoda poprawia się tu, w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że u Ciebie wszyst‐ ko dobrze. Dzieci sprawują się świetnie. Simon przespał wczoraj całą noc! Tęsknimy za Tobą, ale na razie naprawdę potrzebuję czasu. Będę dalej co tydzień wysyłała Ci wieści. Kocham, L. Wsunęła kartkę do koperty i dopisała na karteczce jeszcze słówko do Alyssy. Kochana A., proszę, wyślij jak zwykle. Jak ja Ci się odwdzięczę? Całuję, L. Zaadresowała list do mieszkającej na Manhattanie przyjaciółki, wrzuciła go do skrzynki. Z poczty wyszła z poczuciem i winy, i satysfakcji. Gdy dochodziła do rue Duban, pocztówka do Marka stanowiła już tylko niejasne, niemiłe wspomnienie, które dodała do pozostałych przykrych myśli, usilnie wypieranych ze świadomości. Weszła na kryty targ przy rue Duban, gdzie spacerowała po zatłoczonych alej‐ kach, zachwycona kształtami, zapachami, kolorami, tętniącym tam życiem. Chciała kupić kwiaty do domu i nie spieszyła się z wyborem. Wreszcie zdecydowała się na naręcze różowych piwonii – niektóre były jeszcze nierozwinięte, inne otwarte i pu‐ szyste jak wata cukrowa. Zapłaciła za nie, jakby były ze złota. Mark zdębieje, kiedy się dowie, że Lola ma pieniądze odłożone jeszcze z czasów pracy. Może była to oznaka „syndromu biedaczki”, jak diagnozował mąż. Nigdy nie przyznała mu się do posiadania własnego konta. W sumie nie było to kłamstwo, raczej pominięcie, jej tajemniczy ogród. Sprzedawca ryb wyszczerzył się do niej szczerbatym uśmiechem, kiedy kupo‐ wała pół kilo krewetek na lunch. Umiała je już wybrać. Najbardziej lubiła te malut‐ kie, szare, o wyraźnym smaku oceanu. Ludzie na targu i w piekarni też już ją zna‐ li. Prowadzili z nią rozmowy, podsuwali najlepsze produkty. Przy stoisku z nabia‐ łem wyciągnęła z torby puste, wymyte słoiki. Simon zauważył, jak matka podaje je sprzedawcy, i po chwili odbiera codzienną porcję świeżego jogurtu. Pomachał do nich rączką: – Yayout! Yayout! – Simon! Twoje pierwsze francuskie słówko! – wykrzyknęła Lola. Usiadła na ławce przed targiem, odkręciła słoik, wyszukała na dnie torby plasti‐
kową łyżeczkę i oblizała ją do czysta. Włożyła do ust porcję jogurtu malinowego. – Zasłużyłeś na swój yayout, skarbeńku. Proszę, oto ona karmi synka jogurtem malinowym w zimny, lecz słoneczny po‐ ranek, w szesnastej dzielnicy Paryża. Oto ona, bez makijażu i tipsów, siedzi na ka‐ miennej ławce i patrzy na paryżan, niosących w koszach warzywa i pieczywo. Oto ona, całkiem lekka. Leciutka jak powietrze. Poczuła pod powiekami łzy, coś ścisnę‐ ło ją za gardło – smutek czy ulga? Czy to możliwe, żeby odczuwała jednocześnie i to, i to? Mark nigdy nie zatęskni za nią tak, jak bardzo jej brakowało jego. Nie będzie cierpiał tak jak ona, będzie mu dobrze. Och, znajomy był to ból, słodki ból kocha‐ nia go, a nawet słodki ból bycia jego ofiarą. W swoim związku z Markiem Lola wi‐ działa siebie jako tę osobę, której nic się nie udaje i która nie ma prawa do szczę‐ ścia. Nie pamiętała swojego „ja”, tylko Marka interpretację tego „ja”, co wiązało się z konsekwencjami – poczuciem krzywdy, zaniedbania, niedocenienia. To nie mąż ją ranił – robiła to sobie sama. Było to dziwne przyzwyczajenie, wręcz przymus. Każda decyzja, każde uczucie, wszystko rozpoczynało się od wyobrażenia sobie, co Mark na to powie lub pomyśli. Ale czy można obarczać go za to winą? Teraz, mieszkając z Annie, zaczęła się nad tym zastanawiać, bo pojawiła się nowa wersja przymusu: jak zareaguje Annie? Co powie Annie? Musiała osiągnąć stan, w którym istotne będzie: „Co ja sama myślę na dany temat? Co ja sama powinnam zrobić?”. Ostateczne pytanie zaś brzmiało: „Kim jestem?”. Odegnała te myśli. Właśnie w tej chwili, w tej sekundzie, była wolna od proble‐ mów. Dzień wstał piękny, Simon przespał całą noc, a paryżanie wędrowali po uli‐ cach z koszykami po brzegi wypełnionymi produktami z targu. Jej teraźniejszością był Paryż. Na jej teraźniejszość składała się kiełkująca przyjaźń z Annie i nowy spo‐ sób spędzania każdego dnia, który odpowiadał jej o wiele bardziej niż dotychczaso‐ wa codzienność. Rzecz jasna, obecny stan rzeczy był tymczasowy, przejściowa była ta lekkość, przerwa w strachu przed sprawieniem zawodu Markowi, ta wolność po‐ ruszania się z dala od oplatającego ją mackami domu w Bel Air. Szczęście było chwilowe, ale na tej właśnie chwili musiała się skupić i czerpać radość z faktu, że nagle oddycha jej się inaczej. Jej aparycja też uległa zmianie. Lola miała teraz dwu‐ kolorowe włosy, czarne końce z jasnymi odrostami, co nadawało jej punkowego wyglądu, buntowniczego charakteru, który bardzo jej się podobał. Przestała wysku‐ bywać brwi, rezygnując z idealnych łuków, zdradzających napięcie i egocentryzm. Tutaj nikt nie podważał jej matczynego autorytetu. Tu mogła pozwolić swojemu
dzidziusiowi przytulić się do niej w łóżku w zamian za całą noc snu. Tutaj gotowa‐ ła i zmywała naczynia i nie czuła się przez to gorsza. Tu sama opiekowała się dziećmi, które wychodziły na tym lepiej, niż gdyby zajmowała się nimi niania! Zdawała sobie sprawę, że jest coś głupiego w marzeniu, żeby Mark po prostu nie istniał, jak również w dziwnej skuteczności, z jaką odpędzała od siebie przykre myśli, takie jak przypuszczenia co do konsekwencji jej wyjazdu i przyszłości w ogó‐ le. • Althea leżała w łóżku, ubrana w płaszcz, kozaki i szalik. Była rozdarta pomiędzy obowiązkiem zatelefonowania do matki, co odkładała już któryś dzień z rzędu i co z kolei wywoływało w niej poczucie winy, a koniecznością wyjścia z domu, żeby uniknąć posądzenia o to, że jest dziwadłem. Dobrze wiedziała, że nie ma absolut‐ nego przymusu. Mogła tak sobie leżeć i nie podejmować ani pół decyzji przez cały dzień. Mogła zostać w łóżku i do wieczora śnić na jawie o Jaredzie, jeśli tylko mia‐ łaby na to ochotę. Nie poruszyła się, kiedy usłyszała ciche pukanie do drzwi. – Altheo? To ja, Lola. Mogę wejść? Apatia nie pozwoliła jej się podnieść. – Wejdź – powiedziała. Lola zajrzała do środka i ujrzała dziewczynę na łóżku, ubraną do wyjścia. – Jesteś zajęta? – A wyglądam, jakbym była zajęta? – odparła. Wrogość nie była zamierzona, ale Althea nie żałowała, że wkradła się w jej odpowiedź. – Chcesz popracować nad zmianą wyglądu? – spytała modelka, wysuwając przed siebie wielką kasetę kosmetyczną od Vuittona. Miała ochotę odmówić, ale zamiast tego zdjęła płaszcz i poszła za Lolą do ła‐ zienki, którą teoretycznie dzieliły, ale Althea uznawała ją za swoje terytorium. Kie‐ dy pierwszy raz tam weszła, stopień zagracenia pomieszczenia wywołał u niej szok. Nie było miejsca wolnego od muszelek i wypolerowanych kamieni. Półeczki uginały się pod wypełnionymi piaskiem słojami z etykietami: Biarritz, Cannes, La Baule, oraz masą buteleczek z gęstymi płynami do kąpieli. Na pierwszy rzut oka ła‐ zienka wydawała się czysta, jednak Althea wkrótce dopatrzyła się pleśni na płyt‐ kach i wiekowego brudu pod umywalką, w zakamarkach stojącej na lwich łapach wanny, pod sedesem. Spędziła wiele godzin na kolanach, szorując pomieszczenie płytka po płytce za pomocą starej szczoteczki do zębów. Przeorganizowała białoniebieskie wnętrze, wypolerowała słoje, a nawet opłukała muszelki i kamyki. Może
to dom Annie, ale łazienka znalazła się pod zaborem Althei. Lubiła godzinami wy‐ legiwać się w potężnej wannie albo czesać włosy przy antycznej toaletce, wyobraża‐ jąc sobie, że przeniosła się w jakieś odległe czasy. Bosa, ubrana w T-shirt i spodnie do jogi Lola wysypała zawartość kasety na toa‐ letkę. Warte z tysiąc dolarów kosmetyki – podkłady Diora, cienie Max Factor, Crème de la Mer, kremy przeciwzmarszczkowe Estée Lauder i dwadzieścia róż‐ nych szminek – zadudniły o drewno. Althea usiadła przed lustrem, a Lola zaczęła dotykać jej włosów, co tak zaskoczyło dziewczynę, że omal się nie wzdrygnęła. – Uważam, że jesteś śliczna – ćwierkała Lola, odciągając rude pasma z twarzy Althei i spinając je klipsem. – Masz piękne rysy i bardzo efektowne oczy. I te wło‐ sy! Tylko skóra za sucha. Potrzeba ci więcej kwasu tłuszczowego. Omega, olej ryb‐ ny, witamina D. To nowo odkryte źródło młodości. Bliskość ciepła ludzkiego ciała wywoływała w Althei uczucie dyskomfortu. Lola trzymała twarz tuż obok jej policzka. Była to piękna twarz pomimo delikatnych zmarszczek, które wraz z nieco luźniejszą skórą na szyi zdradzały wiek kobiety. Al‐ thea przyglądała się swojemu odbiciu, gdy Lola nakładała jej róż, malowała usta na czerwono, kładła cień na powieki. – Wiesz, Francuzki wcale nie są lepsze od nas, ale potrafią wykorzystać swoje atuty. W tym tkwi ich sekret! U nas panuje przekonanie, że chude, biuściaste i blond musi być atrakcyjne. Tymczasem francuskie kobiety to indywidualistki. Wolą być wyjątkowe, niż pasować do kanonu. – Lola rozczesywała włosy Althei po‐ mału, delikatnie, tak jak dziewczyna pamiętała z czasów, kiedy była mała i kiedy razem z koleżankami odwiedzały się nawzajem i bawiły we fryzjerki. Tylko że kie‐ dy przyszła kolej Althei na zaproszenie przyjaciółek do siebie, mama się nie zgo‐ dziła. Nie lubiła, kiedy po domu kręciły się obce dzieci. Niedługo przestano zapra‐ szać Altheę dokądkolwiek. – Może mają dużo pewności siebie – zasugerowała. – Annie twierdzi, że Francuzkom zawsze jedno w głowie – uwodzenie. Że są stale otwarte na flirty i romanse. – To chyba strasznie męczące. – Althea powoli zmieniała się w rękach Loli w szmacianą kukiełkę. Źle się z tym czuła, a jednocześnie nie chciała, żeby model‐ ka zabrała ręce. – To nowy kraj i nowe miasto. Możesz wymyślić siebie zupełnie od początku. Odkryj w sobie paryżankę, zabaw się, bądź figlarna. Przenigdy nie wychodź nie‐ umalowana. Kolor cię rozweseli, to działa automatycznie. No i – dodała, uśmiecha‐ jąc się do siebie w lustrze – świadomość, że za ścianą śpi boski Jared powinna cię
trochę zmotywować, prawda? Rany, rany, ależ on jest seksowny! – zachwycała się, zmysłowo nakładając szminkę także na swoje usta. – Voilà! – powiedziała, zadowo‐ lona z efektów pracy. – Wyglądasz jak lalka Barbie! – Machnęła ręką na stertę opa‐ kowań leżącą przed Altheą. – Możesz sobie zatrzymać moje kosmetyki. To prezent. Gdy została sama w łazience, Althea przyjrzała się swojej twarzy. Wyglądała jak zupełnie obca osoba. Czy Lola pochodziła z planety, na której szminka dostarczała radości? Otworzyła szuflady toaletki i poukładała równiutko kremy i cienie. Gdy skończyła, wytarła chusteczką powierzchnię mebla i umywalkę, nie odrywając wzroku od swojego odbicia. Potem zeszła na dół, czując się jak wycięta z tektury figura. W każdym razie na pewno była tak samo sztywna. Ciężkie od tuszu rzęsy wisiały jej przed oczami jak zasłony. Salon był pusty. Jedyny telefon w domu, poza tym w sypialni Annie, stał na mahoniowym stoliku przy kolejnym lustrze i Althea patrzyła, jak dziwna postać mająca jej fryzurę wybiera numer i przykłada do ucha słuchawkę.
T
Marzec 14
ego ranka, w drodze z zakupów do domu, Annie dokonała kilku spostrze‐ żeń: temperatura przekroczyła dwadzieścia stopni Celsjusza, nie padało, otwarto tarasy kawiarni i restauracji. Wszędzie wokół z biur na ulice wylewały się fale paryżan. Rąbki spódnic podjechały w górę, zniknęły kurtki, mężczyźni patrzyli wygłodniale, kobiety tryskały życiem. Wiosna! – dotarło do niej i spuściła głowę. Niedługo trzeba będzie zrzucić warstwy ubrań i ujawnić zimowy tłuszczyk. Wolała zimę – swetry, spodnie, nie trzeba wciągać brzucha. Tej wiosny będzie jeszcze trudniej niż zwykle przy dwóch chudzielcach w domu. W tym roku wiosna przyszła jakoś znienacka. Annie ledwo przeżyła ostatnich sześć tygodni, gotując, sprzątając, piorąc pościel, prowadząc spory i wytrzymując dziwactwa Althei oraz tajemnicze przyjścia i wyjścia Jareda. Ale do ilu rzeczy udało jej się przyzwyczaić, i to w jak szybkim tempie! Zaciskała zęby przy nocnych wrza‐ skach Simona, a potem zaczęła przesypiać całe noce słodko jak niemowlę, pierwszy raz od lat, mniej więcej w tym samym czasie co malec. Ponadto początkowo nie znosiła Loli w roli swojego drugiego cienia, a teraz odczuwała nudę, kiedy modelka wybywała z domu. Można było porównać luty do okresu inkubacji, kiedy to nie wiadomo jeszcze, że zajdą jakieś zmiany. Stawiała opór lutemu, całemu, co do dnia, ale teraz z nadejściem marca przeczuwała, że coś się zmienia. Sama czuła się odmieniona. Miała w dodatku niejasne wrażenie, że odmiana okaże się stała, czy ona sama chce tego, czy nie. Weszła do domu i nadstawiła uszu. Żadnych oznak życia – z wyjątkiem cichego szumu pralki. Dzieci były w szkole, a Lola, która wraz z Simonem spędzała popołu‐ dnia w metrze, muzeach, ogrodach i na uliczkach, zwiedzając Paryż dzielnica po dzielnicy, już dawno przestała pytać Annie, czy zechce im towarzyszyć. Przeszła do kuchni z rękami pełnymi zakupów i ze zdziwieniem zobaczyła, że urzęduje w niej Lola z synkiem. – Jaki piękny dzień! Wychodzimy – oznajmiła Lola. – To na razie! – Wychodzi-my dotyczy też ciebie. – Raczej nie – sprzeciwiła się Annie, lecz w jej głosie brakowało przekonania. – A to dlaczego?
– Nie mam się w co ubrać. Poszły do jej pokoju. Po raz pierwszy od dnia ich przybycia wpuściła tam loka‐ torów. Simon natychmiast wspiął się na łóżko i zrobił sobie z niego trampolinę, tymczasem jego matka przegrzebywała garderobę. Po kilku minutach wyciągnęła czarne spodnie, skórzane kozaki i płaszcz Burberry. – Proszę bardzo – ponadczasowa klasyka – powiedziała. Annie patrzyła, jak Lola rozkłada na łóżku spodnie i trencz, dodaje pomarańczowy sweter, a potem odwra‐ ca się, wywijając w powietrzu jedwabną chustką. – Hermès? – zapiała. – Masz w szafie apaszkę z Hermèsa? – Johnny był fanem markowych ciuchów. – Włosy stanęłyby Loli dęba, gdyby zobaczyła, ile jej kupił torebek, butów i ubrań. Annie wszystkie sprzedała w komi‐ sach częściowo dla pieniędzy, a częściowo dlatego, że nie chciała na nie patrzeć. Apaszka w ręce Loli była jednym z ocalałych wyjątków. Zeszli długimi schodami w stronę stacji metra Passy. Z pewności siebie, z jaką Lola i Simon się poruszali, łatwo można było wywnioskować, że znają drogę i że to oni będą prowadzić Annie. Już byli bardziej paryscy niż ona. Unikała komunikacji miejskiej równie wytrwale co prowadzenia samochodu. W zasadzie starała się nie mieć do czynienia z niczym, co odciągnęłoby ją dalej niż pół kilometra od domu. Wcisnęli się do zatłoczonego metra. Co za tłum! Wstrzymywała oddech przez kilka stacji, dopóki ludzie nie zaczęli wysiadać i nie musiała do nikogo przylegać ciałem. Nieważne, jak bardzo Lola starała się nie rzucać w oczy, i tak przyciągała spojrzenia. Elegancko ubrany mężczyzna natychmiast ustąpił jej miejsca, ale z uśmiechem podziękowała. – Francuzi są wspaniali – wyraziła uznanie, kiedy wyszli ze stacji. – Flirtują, ale jest w tym szacunek. Jest to po prostu miłe, na luzie. Nie to co Włosi, którzy są jak małe dzieci nienauczone dobrych manier. Mężczyźni niektórych kultur są wręcz przerażający. – Myślisz, że Amerykanie nie podchodzą do kobiet z szacunkiem? Lola wzruszyła ramionami. – Faceci w Stanach to nudziarze i tyle. Nie mają pojęcia, jak poderwać dziew‐ czynę. Na ulicy nie odważyliby się nawiązać kontaktu wzrokowego z kobietą, naj‐ wyżej w jakimś miejscu typu bar czy klub nocny, gdzie przychodzi się na podryw. Francuzi flirtują swobodnie. Nie po to, żeby zaciągnąć cię do łóżka, tylko żeby wy‐ razić uznanie czy podziw. – Tak, kiedyś tak było. Teraz brak zalotnych spojrzeń jest jak policzek, ilekroć wychodzę z domu.
– Właściwie prawie nigdy nie wychodzisz. – Teraz już wiesz dlaczego. – A może warto byłoby wysłać jakieś sygnały dostępności? – Ale ja nie jestem dostępna. – I dlatego z tobą nie flirtują. To tylko dowodzi moich racji. Wyszli na powierzchnię ze stacji Place Saint Germain Des Prés. Annie podnio‐ sła wzrok na szyld: Café Les Deux Magots. Najlepsza gorąca czekolada w mieście. Johnny zamówiłby espresso, ona – czekoladę. Obgadywaliby sobie paryskich prze‐ chodniów, a Annie nie mogłaby wyjść z podziwu, jak to jest, że ta sama torebka, którą ma ze sobą, dla tutejszej kobiety stanowi modny dodatek do stroju. Spacerowali brukowanymi uliczkami Saint Germain Des Prés, zaglądali do skle‐ pów, podziwiali budynki. Lola wypatrzyła wolny stolik na tarasie Café de Flore. Tuż obok siedzieli czterej mężczyźni, a przy następnym stoliku – sześć kobiet po trzy‐ dziestce. Obie grupki zamilkły, gdyż wszyscy zajęli się gapieniem się na Lolę. Jak zwykle. Annie rzuciła im gniewne spojrzenie i usiadła. – Kiedy miałam dwadzieścia lat i patrząc z perspektywy, byłam naprawdę słod‐ ka, kolana uginały mi się pod tymi spojrzeniami paryżan. Tyle seksualnej energii! Lola wyjęła Simona z wózka i pozwoliła mu chodzić pomiędzy i pod stolikami. – Jeśli mowa o energii seksualnej, to poziom testosteronu zdecydowanie po‐ szedł w górę, odkąd wprowadził się Jared. – Nie musisz mi mówić – przyznała Annie z grobową miną. – Ale nie podnieca‐ łabym się nim zbytnio. – Nie podniecam się, tylko… – Ten facet oznacza kłopoty. – Naprawdę? – Miał dzieciństwo jak z powieści Dickensa. Albo raczej z Zoli. Nigdy nie odna‐ leziono zabójcy jego ojca. Wychowywał się w okolicy Sarcelles, a to parszywe przedmieście, gdzie nawet policja niechętnie się zapuszcza. Podobno jego ojca za‐ mordowano za długi narkotykowe. Jared był wtedy mały, to było długo przed tym, jak go poznałam. Matka sama opiekowała się nim i jego siostrą. No, nie całkiem sama. Znali Lucasa i poprosili go, żeby został ojcem chrzestnym Jareda. To chyba jedyna osoba na świecie, która ten obowiązek bierze na poważnie. Lucas pomagał im finansowo. Podejrzewam, że nadal to robi. – Lucas to taki dobry człowiek – powiedziała Lola. – To fakt – przyznała Annie i chyba po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że to najświętsza prawda. – Jared miał jedenaście lat, kiedy u jego pięcioletniej wówczas
siostry stwierdzono białaczkę. Walka trwała krótko. Matka nie miała już chęci do życia, a Jared, żeby poradzić sobie z sytuacją, wziął na siebie rolę mężczyzny. Zo‐ stał jej opiekunem i obrońcą, choć był tylko małym chłopcem. Rzucił szkołę, zajął się malarstwem i radził sobie naprawdę świetnie. Wystawy jego prac organizowa‐ no co rusz. W zeszłym roku jego matka zmarła. – To wtedy odłożył pędzel? – Tak mówi Lucas. Tak jakby odłożył wszystko. – A jest dobry? – Nie określiłabym jego obrazów jako dekoracyjne. Dużo w nich cierpienia. Naj‐ chętniej malował umierającą matkę. Patrzyły, jak Simon drepcze po tarasie. Chodził od stolika do stolika, sprawdza‐ jąc, czy ktoś nie zostawił na spodku kostki cukru. Ludzie uśmiechali się i wręczali mu opakowane w papierki kostki, by oglądać radość na jego buzi. – Jesteś wspaniałomyślna, że przyjęłaś go pod swój dach – powiedziała Lola. Annie machnęła ręką. – Potrzebuję pieniędzy. – Mnie jego obecność cieszy z moich własnych, egoistycznych powodów – jest na czym zawiesić oko! Już myślałam, że życie we Francji nie może już być piękniej‐ sze, a tu wprowadza się Pan Brun Ténébreux. Annie przyjrzała się Loli, marszcząc brwi. – Daj spokój, na pewno wiodłaś dość słodkie życie w Beverly Hills. Forsy pod dostatkiem, słońce trzysta dni w roku… – Pozwól, że ci opowiem o kobietach takich jak ja – spoważniała Lola. – We Francji oczekiwania ograniczają się do tego, że masz wyglądać jak najlepiej. W Los Angeles dochodzi przymus bycia wiecznie młodą i olśniewającą. Wiesz, jaka to pre‐ sja? Nie wyobrażasz sobie nawet, co to znaczy być oglądaną, osądzaną i niszczoną przez żony. – Jakie żony? – Kobiety takie jak ja, które wyszły za kogoś, kto ma majątek lub sławę. Moje przyjaciółki, zdaje się. Kobiety, które czekają na każde twoje potknięcie. – Simon przytruchtał do nich i Lola wyjęła mu z rączki kostki cukru. – Nie chodzi nawet o kwestie osobiste. W świecie, z którego pochodzę, wypatrywanie kryzysów finan‐ sowych lub uczuciowych to sport. – Jak to? – Z nudów. A może to rywalizacja albo narcyzm. Potrzeba determinacji, żeby usidlić bogatego faceta. Kiedy cel zostanie osiągnięty, życie tych kobiet polega na
robieniu zakupów. Gromadzenie staje się dla nich raison d’être, celem istnienia. Rozmawiamy tylko o dietach, chirurgii plastycznej i wydawaniu pieniędzy. – Na pewno masz jakieś przyjaciółki, jesteś taka sympatyczna! Lola wzruszyła ramionami. – Jedyne osoby, przed którymi nie boję się otworzyć, to mój osobisty trener i fryzjerka. Kiedy twoje koło znajomych określają progi podatkowe, wygląd i status społeczny, trzeba niemało zapłacić za przyjazne ucho. Sprzeczne myśli zakotłowały się w głowie Annie. Najpierw zaświtało jej, że sama jest przyjaznym uchem, za które Lola płaci. Jednak z drugiej strony czuła wdzięczność. Zrozumiała, że sama też była strasznie samotna i pozbawiona przyja‐ ciół. – Byłam jak w pułapce – ciągnęła Lola. – Jakbym była uwięziona zarówno w środku domu, jak i poza nim. Chyba nie zawsze jesteśmy świadome inteligencji kierującej naszym działaniem. Z początku zdawało mi się, że przyjazd do Paryża to spontaniczna decyzja, podyktowany chwilą odruch. Jednak teraz sądzę, że wynio‐ słam ten zamiar, no wiesz, na poziom wibracji. Zwróciłam się do kosmosu z proś‐ bą o radę, a on odpowiedział, podsuwając rozwiązanie. Tego już Annie nie wytrzymała. Pokręciła stanowczo głową i wywróciła oczami. – Jakieś czary-mary. – Oddaliłaś się od swojego duchowego jestestwa – zdiagnozowała Lola. – Myślę, że byłam już o krok od głębokiej depresji. – Cień przemknął przez jej spojrzenie. Posadziła sobie Simona na kolanach i przytuliła go mocno. – Uciekłam w samą porę. Annie zdziwiła samą siebie wyraźną próbą pocieszenia Loli. – Cóż, dokądkolwiek teraz zmierzasz, znajdziesz sobie miejsce. Mężczyźni leżą ci u stóp. – Postanowiła obrócić troski w żart. – A ja? Mam tylko mojego masarza w Boucherie Roger przy rue de l’Annonciation. – Ha! Wreszcie się przyznałaś! – roześmiała się Lola. – Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. – Rzecz jasna, nie była to prawda. Sprzedawca zalecał się do Annie od lat i choć jego policzki przypominały siekaną wołowinę, zdarzyło jej się kilka fantazji o tym, że bierze ją na blacie do rąbania mięsa, wśród porozrzucanych wokół rôtis de porc, pieczeni wieprzowych, i côtelettes d’agneau, jagnięcych kotletów. – Może to ta wiosna – wysunęła sugestię Lola. – Rozejrzyj się. Na tarasie czterech mężczyzn przy jednym stoliku zdążyło nawiązać pełną flir‐ tu rozmowę ze stadkiem siedzących obok pań. Przy innych stolikach pary trzymały
się za ręce lub patrzyły sobie w oczy. – Zdecydowanie wiosna – westchnęła Annie. • Lola wyglądała komicznie. Annie nauczyła ją wbijać jajka na patelnię, tak żeby nie rozlać żółtka. Teraz piękność, cała spięta, stała w koszulce poplamionej wszystkimi możliwymi składnikami obiadu, robiąc minę, jakby rozbrajała bombę zegarową. Podniosła wzrok na Annie w poszukiwaniu oznak aprobaty, ale Annie wskazała tyl‐ ko dyskretnie na Altheę, która układała plasterki warzyw w równiutkie słupki z jed‐ nej strony deski do krojenia, a łupiny z drugiej. Lola kiwnęła głową, co Annie od‐ czytała jako wyrażenie zgody. Już od tygodnia Annie męczyła Lolę w sprawie dzi‐ wactwa Althei i jej chudości, aż wreszcie modelka dopuściła do świadomości istnie‐ nie problemu, a przynajmniej tak się zdawało. Tyle poparcia wystarczyło Annie, żeby otworzyć usta. – Altheo, jak to jest, że jesteś taka szczupła? – spytała. Nie zdążyła jeszcze do‐ kończyć zdania, a Lola już patrzyła na nią karcąco i kręciła głową, dając jedno‐ znacznie do zrozumienia, że nie tędy droga. – W zasadzie nie jestem szczupła – odparła zapytana, obierając ziemniaka, z którego spływała długa obierka. – Są miejsca, gdzie mam cellulit – ciągnęła bez‐ namiętnie. – Na przykład po wewnętrznej stronie ud. Annie nie odrywała się od robienia paelli, jedną ręką nacierając sokiem z cytry‐ ny małże i krewetki, drugą niekontrolowanie skubiąc bagietkę. – Wewnętrznej stronie czego? Althea nosiła dżinsy, które miały pewnie rozmiar zero, a i tak wisiały na niej jak worek. Wstała z krzesła i chwyciła nogawkę. – Tutaj. Annie zaśmiała się. – Cóż, jeśli ty nie jesteś chuda, to ja jestem otyła. Dziewczyna przetrawiła to oświadczenie. – Powiedziałabym, że jesteś… zaokrąglona – oceniła z och-jakże-subtelnym wy‐ razem obrzydzenia na twarzy. – Piękne dzięki! Lubię myśleć, że jestem zaokrąglona, mniam, mniam, apetycz‐ ne krągłości – żartowała, ale uwaga Althei zraniła jej uczucia. – Ile w zasadzie wa‐ żysz, Altheo? – spytała, po czym, nie potrafiąc się już dłużej hamować, dodała: – Cierpisz na zaburzenia odżywiania? Lola spojrzała na nią z naganą. Althea ze złością porwała marchewkę i zabrała się za obieranie.
– Nie jesteś moją matką – burknęła, nie odrywając wzroku od wykonywanej czynności. Annie nie zamierzała dać się zbyć. – Masz problem czy nie? – Po prostu martwimy się, że żyjesz na jabłkach i herbacie – powiedziała nie‐ pewnie Lola tym samym tonem, który nie działał na Lię i który miał równie kiep‐ sko sprawdzić się w przypadku Althei. – Ludziom do zdrowia potrzebne są węglo‐ wodany i białko. – Jestem zdrowa. – A nie wyglądasz – atakowała Annie. – I dobrze! – rzuciła gniewnie Althea. – Nie gniewaj się – łagodziła Lola. – Po prostu… – Nie odczuwam gniewu – powiedziała Althea. – To znaczy głodu. – Osobiście zjem robota kuchennego, jeśli naprawdę nie czujesz jednego i dru‐ giego. – Nie gniewam się – dziewczyna podniosła głos, posyłając Annie wyzywające spojrzenie. – Nie gniewa się – Lola zawtórowała cicho. – Ależ możesz się złościć, dlaczego nie? Tylko chodzi o to, Altheo, że jeśli miesz‐ kasz pod moim dachem i robisz coś autodestruktywnego, to mam pełne prawo o tym wiedzieć. – Nie jesteś moją matką – powtórzyła Althea tym razem chłodno. Wytarła dło‐ nie w ręcznik, wstała i wyszła z kuchni, zostawiając w niej dwie patrzące na siebie kobiety. – Gniew jest dobry – powiedziała Annie, mieszając potrawę na patelni drewnia‐ ną łyżką. – Jest we mnie, w Althei, w tobie też. Jeśli nie dasz mu ujścia, zeżre cię od środka. Spójrz na paryżan. Pławią się w nim i czują się z tym wyśmienicie. Ja również! – Być może – zaszemrała Lola. – Ale może za długo już mieszkasz w Paryżu. • Na nerwy Annie dobrze robiła partyjka scrabble’a. Lucas w końcu to pojął, nauczo‐ ny metodą prób i błędów. Przychodził na kolację, a Annie pytała: „Masz ochotę za‐ grać w scrabble’a?”, a potem rozgrywka kończyła się kłótnią, niemającą nic wspól‐ nego z samą grą, a z tym, że Annie była rozdrażniona, zanim nawet wylosowała li‐ tery. Właściwie tylko szukała zaczepki. Dla Annie była to forma terapii. Grało się bez poszanowania jakichkolwiek zasad. Annie nazywała to dwujęzycznym scrab‐
ble’em i liczyły się wszystkie wyrazy – francuskie, angielskie, z błędem, nazwy wła‐ sne, nawet nieistniejące. Nie można było doszukać się w tym sensu. Jak przypusz‐ czał Lucas, jedynym celem gry było umożliwienie Annie oszukiwania, a potem wpadnięcia w złość, kiedy przyjaciel wytknął jej, że kantuje. Ledwie ułożyli dwa sło‐ wa, Annie przypuściła atak: – No i na co czekasz? Aż skończy się głód na świecie? – Chyba teraz twoja kolej? – Chodzi mi o Lolę. Czemu tak zwlekasz z poderwaniem jej? – Skąd przypuszczenie, że w ogóle mam na to ochotę? Annie pospiesznie przesuwała klocki z literami. – Atut, batut, zatut. Zatut. Jest takie słowo? – Chyba po chińsku – powiedział, zerkając na nią znad szkieł do czytania, wy‐ patrując oznak nadciągającego wybuchu. Miała na sobie białą koszulkę, w której było jej bardzo do twarzy. Nagie ramiona były gładkie i silne. Gra w scrabble’a do‐ brze jej robiła jak lekarstwo. Poza tym Lucas lubił chwile, kiedy siedzieli tylko we dwoje jak stare małżeństwo. – Co ci leży na sercu? – Co? Nic mi nigdzie nie leży. Może w porównaniu z nią wydaję się niespokoj‐ na. Lola – pomyślał. No tak, Lola. – Nikt was nie porównuje – zapewnił. Ja porównuję, ja sama. – Nie jestem taka jak ona. Wiesz, słodka, pozytywna, panna idealna. – Annie odgarnęła wpadające jej do oczu włosy. – Przechodzę fazę… – zastanowiła się. – Chyba słowo, którego szukam, to niezadowolenie? Lucas przyjrzał się planszy. – To długi wyraz. Gdzie go zamierzasz położyć? – Niezadowolenie mnie wypełnia. A to – powiedziała, układając litery Z-A-T-UT – moje słowo. Lucas pomyślał przez chwilę i dołożył A-N-G pod postawionym przez Annie „Z”, tworząc „zang”. – Ej! – oburzyła się. – To „oszust” po kantońsku. Annie oparła łokcie o stół, podparła dłońmi twarz i wbiła wzrok w swój zestaw liter. – Po prostu inaczej wychowujemy dzieci, to wszystko. Choć nie, ona w zasa‐ dzie nie wychowuje swoich, tylko pozwala im rosnąć dziko jak… chwasty. A Maxen‐ ce uczy się od Lii. Mały drań wywrócił wczoraj gałami, kiedy poprosiłam, żeby po‐
mógł mi pozmywać. Lucas przekładał swoje litery. – Nie jesteś w stanie wszystkiego kontrolować. – Ja kontroluję? Ja? – Annie ułożyła wyraz „wredny”. – Lola zbiera od córki baty psychiczne i fizyczne i wszyscy jesteśmy tego świadkami, z chłopcami włącznie, ale ona w ogóle nie dopuszcza tego do świadomości. Może wydaje jej się, że dopóki ona tego nie dostrzega, to ja też nie zauważę. Lola prowadzi taką grę… uników! O, to trafne określenie. Gra uników. – Co za wnikliwa analiza – dokuczał jej Lucas. – Zwracaj się do mnie: doktorze Freudzie. – Może nie lubi konfrontacji. – A to na pewno! Przy niej wychodzę pewnie na jakąś wybuchową maniaczkę. Lucas popatrzył na nią znad okularów. – Annie, ty jesteś wybuchowa. Kobieta zamarła, rzucając mu gniewne spojrzenie. – Ja? Wskazał na nią palcem. – Ty. – Niby kiedy jestem wybuchowa? – Przez większość czasu – odważył się Lucas, po czym spokojnie ułożył na plan‐ szy słowo, sięgnął po długopis i starannie dopisał dwadzieścia trzy punkty w swojej kolumnie. Annie wyglądała, jakby szykowała się do wydania z siebie straszliwego okrzyku albo rzucenia planszą o ścianę. Jednak zamiast tego odsunęła swoje literki na pod‐ stawce i schowała twarz w dłoniach. – Jestem okropna, nie da się mnie lubić – powiedziała. Lucas patrzył na nią osłupiały. Nie chciał jej sprawić przykrości, tylko określić to, co oczywiste. Akceptował jej wybuchową stronę, a nawet mu się podobała jak zresztą każda strona Annie. Jej wybuchowość go w żadnym razie nie odstraszała. Tylko jak to powiedzieć, a jednocześnie nie… Westchnął ciężko. – Oczywiście, że da się ciebie lubić. Wybuchowa to niewłaściwe słowo. Miałem na myśli… ciągle w pośpiechu, szybka. A może powinienem powiedzieć… nieprze‐ widywalna? Z tobą to trochę jest tak, jakby trzymać w domu granat. – Więc boisz się mnie? – Ja? Skądże. Jasne, że nie – odpowiedział, choć w tej chwili przyszło mu na myśl, że na wiele sposobów jednak odczuwał lęk. – Myślałem raczej o Loli czy Al‐
thei, a nawet dzieciach. – Jakich dzieciach? Chyba nie moich? Lucas miał sobie trochę za złe szczerość, ale powiedział: – Wszyscy obawiamy się nieco twoich reakcji. Annie wypuściła z płuc całe powietrze. Wstała, z powrotem usiadła, po czym wybuchnęła płaczem. – Jestem jędzą. – Nie jesteś, Annie! – Lucas porwał pudełko chusteczek. – Jesteś tylko trochę… nadpobudliwa. Skąd w ogóle cała ta autoanaliza? – Lola mi powiedziała, że jestem jędzą. – Lola ci powiedziała? – Dała do zrozumienia. I ma rację. Przy Johnnym wiecznie chodziłam wkurzo‐ na. – Lucas zamarł jak zawsze, kiedy Annie wspominała o mężu. Już dawno sobie poprzysiągł, że nigdy nie powie na niego złego słowa. – Po prostu czułam się nie‐ pewnie – ciągnęła Annie. Wydmuchała nos. Widział, jak walczy ze łzami. – Zawsze martwiłam się o inne kobiety, byłam podejrzliwa. Chyba nie mam zbyt ufnej natu‐ ry – dodała. Lucas ujął jej dłoń. Przeszywał go jej smutek. Tyle było spraw, o których nie wa‐ żył się powiedzieć, a jednocześnie tak wiele okazji, żeby przyznać, co myśli o John‐ nym, o ich małżeństwie, o jego śmierci i o sposobie życia. Czuł, jak niewypowie‐ dziane prawdy palą go od środka. A jednak nie wyjawiał ich ze strachu. Z szacunku dla zmarłego człowieka. Z powodu gry uników. – Wręcz przeciwnie, uważam, że jesteś bardzo ufna – powiedział szczerze. – Jestem jak sopel lodu, który nigdy się nie topi. Nie pozwalam sobie na zaba‐ wę, sama nie wiem dlaczego – łkała. – Nie ma nic złego w tym, żeby mieć pragnienia, czegoś wyczekiwać, o czymś śnić – szepnął Lucas, zadziwiony, że rozmowa zeszła dokładnie na te tory, na które od dawna chciał ją ściągnąć, ale były to dotąd tematy zakazane. Łzy spływały Annie po policzkach, a Lucas delikatnie masował kciukiem wnę‐ trze jej dłoni. – Tak bardzo boję się przeżyć zawód, że nie wiem nawet, gdzie zacząć tego szukać – odezwała się. – Czego szukać? – spytał szeptem. – Chyba… szczęścia. – Czasem szczęście patrzy ci prosto w twarz – powiedział Lucas, spoglądając wprost na nią.
Annie gniewnym ruchem otarła łzy. Wracała jej zwykła moc, wzywana siłą woli, i Annie spychała na bok prawdziwe uczucia. Jednak Lucas nie puszczał jej dłoni. Niech sama ją wysunie. – Nie chcę czczej gadaniny – oznajmiła – tylko działania. Nagle zorientowałam się, że pragnę więcej z życia… dla siebie. – To dobrze – pochwalił. Rozległ się dźwięk telefonu i nastrój prysł. Annie skoczyła na równe nogi. Po chwili wyciągała do Lucasa rękę ze słuchawką. – Dzwonią z commissariat de police. Chyba upiecze ci się dzisiaj przegrana w scrabble’a. • Cmentarz był już dawno zamknięty. Jared wiedział doskonale, jak to się skończy. Był w pełni świadom, spodziewał się konsekwencji i miał to gdzieś. Przysiadł na kamiennej płycie grobu i położył w trawie nieduży przedmiot owinięty w biały pa‐ pier. Grób matki jeszcze wciąż wyglądał na nowy. Widać było wyraźną różnicę między trawą rosnącą na jej grobie i tą na grobie obok, jakby mama nie była do końca przekonana, czy rzeczywiście chce tam zostać. Widział ją, pełną entuzjazmu i energii, śmiejącą się głośno, gdziekolwiek teraz była, śmiejącą się tak jak wtedy, gdy on i Sophie byli mali. Nawet gdy zginął ich tata, mama nie przestała być silna. Wydawała mu się niepokonana. Jednak utrata córeczki odebrała jej chęć do życia. Często myślał o tym, że umierając, pozbyła się wreszcie bólu, który dźwigała tyle lat. Zanim Sophie zachorowała, mimo że zabrakło taty i w oczy zajrzała bieda, byli szczęśliwi. W niedzielę był na obiad pieczony kurczak, a na deser ciastka, eklery, zawsze takie same. Razem z siostrzyczką najbardziej lubili kawowe, mama wolała czekoladowe. Wpychali je sobie do buzi na wyścigi, a matka jadła powoli. Kiedy dzieci już spałaszowały swoje słodkości, dzieliła się z nimi własnym eklerkiem. Tak bardzo zależało jej, żeby być dumną z Jareda, i naprawdę mogła odczuwać dumę. Znał jej pragnienie, więc walczył o sukces, uznanie, pieniądze. Ale chciał tego dla niej, nie dla siebie. Starał się o to wszystko, żeby ją uszczęśliwić, a także, żeby zapewnić, że wszystko u niego dobrze, że ma w życiu cel. Chorobę matki zdiagnozowano jako starość, ale była za młoda na starość! Nie określono przyczyny zgonu, nie znaleziono uszkodzonych organów, nie był to rak, nie odkryto guzów czy zakażenia, po prostu serce zmęczyło się biciem. Zaczęło się lata temu, kiedy pewnego dnia położyła się w łóżku i tak już została, zapominając
nawet o jedzeniu czy myciu. Poddała się i trudno ją było winić. Wprowadził się do niej i malował ją, aż skonała. Dopiero po jej śmierci dotarło do niego, jak bardzo jego praca była z nią związana i że to ona, nie jego sztuka, była sensem jego istnie‐ nia. Nigdy nie był zakochany. Nie dopuszczał tego rodzaju przywiązania i teraz za‐ stanawiał się, czy to dziwne uczucie, ta fascynacja Altheą to właśnie miłość. Czy miłość powinna przypominać makabryczną obsesję? Czy w ogóle był zdolny do ob‐ sesji, która nie byłaby makabryczna? Nie miał żadnej ściągi, z której mógłby sko‐ rzystać. Było dla niego jasne, że dziewczyna znęca się nad swoim ciałem. Budziło w nim to złość, a jednocześnie pragnienie, by ją ocalić. Nie czuł pożądania, bo Al‐ thea nie pociągała go seksualnie. Wyglądała na chorą. Czy widział w niej młodszą siostrzyczkę? Nie, to nie to. Była piękna i jedno zerknięcie na nią było jak cios obu‐ chem. Jeśli istniała namiętność bez żądzy, to on właśnie ją odczuwał. Czy brak po‐ żądania oznaczał wyższą formę miłości? Jared odwinął biały papier i wyjął kawowego eklerka. Siedząc na zimnej płycie, jadł w ciszy. Wdychał wilgotne powietrze, zapach odległej jeszcze wiosny. Gdzieś w oddali błysnęły latarki, światła zbliżały się w jego stronę. Wyłowił z mroku syl‐ wetki dwóch strażników, czerń na czerni. Chwilę później zatrzymali się przy nim. – Monsieur nigdy nie nauczy się przychodzić tu jak wszyscy, kiedy brama jest otwarta? – spytał chudszy z mężczyzn. – Nie, on jest ponad to, wielki pan – dociął grubas. – Tym razem zabierzemy pana na komisariat, monsieur. Jared zmiął papier i włożył do kieszeni. – Panowie, prowadźcie – powiedział.
U
15
nas wszystko w porządku – powiedziała matka Althei nieobecnym gło‐ sem. – A jak mijają wam weekendy, kiedy ja jestem w Paryżu? – spytała córka. – Weekendy są w porządku. – Moje weekendy są pełne atrakcji i bardzo głośne głównie z powodu biegają‐ cych wokół dzieciaków. – Pamela nie wykazała zaciekawienia, czyje to dzieci, więc Althea opowiadała dalej. – Wreszcie wybrałam się na wieżę Eiffla – zmyślała. – Było tak wysoko, że wszystko było widać. – Świetnie – skomentowała matka. Świetnie? Althea zadrżała. – No dobrze, muszę już kończyć, ktoś inny chce sko‐ rzystać z telefonu – skłamała. – Mnóstwo tu zamieszania, no i wszyscy dzielimy je‐ den telefon, rozumiesz. – Dobrze, w takim razie porozmawiamy kiedy indziej. Do widzenia. – Kocham cię, mamo! – Tak, tak – powiedziała Pamela. – Tęsknię! Ucałuj tatę ode mnie. – Dobrze, pa. – I rozłączyła się. Althei zbielały kostki od zaciskania dłoni na słuchawce. Matka nie miała nic do powiedzenia, a co gorsza, o nic też nie pytała. Tak zawsze wyglądały ich relacje. Może Pamela cierpiała na zbyt głęboką depresję, żeby wykazać zainteresowanie córką czy czymkolwiek innym, a może była zajęta tylko sobą i tym, co bezpośred‐ nio jej dotyczyło. Wyjazd Althei do Paryża zerwał bezpośredni kontakt z życiem matki. Dziewczyna miała dwadzieścia pięć lat i po raz pierwszy dopuściła do siebie myśl, że chyba nie tak powinny zachowywać się matki. Mieszkając u Annie od nie‐ spełna miesiąca, nie mogła nie zauważyć, co robią mamy. Jeśli akurat nie spędzały czasu z dziećmi, to o nich rozmawiały, myślały i w ogóle całe ich życie obracało się wokół ich pociech. Pewnie, dzieciaki w tym domu były małe, a ona sama była już dorosłą kobietą, ale postawa Pameli była zawsze taka sama. W najlepszym razie była głucha i obojętna, w najgorszym – karcąca. To Althea, będąc dzieckiem, dbała o dobre samopoczucie matki. To ona stawała na głowie, próbując wyczytać z twa‐ rzy matki oznaki niezadowolenia i bólu a czasem być może, przelotny przebłysk radości. Jak to możliwe? Dlaczego te rzadkie chwile zadowolenia pojawiały się tyl‐ ko wtedy, gdy córka przynosiła wieści o własnej porażce lub nieszczęściu? Mimo że
była tego wszystkiego świadoma – choć może tylko to wyczuwała? – wciąż miała nadzieję, że matka zainteresuje się jej życiem we Francji. Albo że się zaniepokoi, choć odrobinę. Nie mogła wręcz uwierzyć, że Pamela nie spytała jej nawet jeszcze o paryski adres czy numer telefonu. Smutną prawdą było to, że gdyby Althea prze‐ stała dzwonić, matka nie miałaby żadnego sposobu, by ją odnaleźć. To byłby ko‐ niec. – Jestem zdrowa – powiedziała wtedy do Annie. – A nie wyglądasz – odparowała tamta. Na początku wydawało jej się, że ma wszystko pod kontrolą, ale jakoś jej się to wymknęło. Nie chodziło już o niejedzenie – teraz jedzenie zżerało ją. Szalała w niej wojna, w której Althea była zarazem najeźdźcą i obleganym. Była strefą wojenną. Wrogiem nie był już tylko tłuszcz; walka toczyła się o przetrwanie. Wstanie z łóż‐ ka, obudzenie w sobie chęci do czegokolwiek, ugaszenie niechęci wobec innych lu‐ dzi, zaufanie komuś, zatrzymanie w żołądku banana, przeżycie choć kilku normal‐ nych chwil w ciągu dnia. Jak daleko była gotowa zajść, żeby dostarczyć matce por‐ cji chorej radości lub ożywić w niej instynkt macierzyński, do którego najwyraźniej nie była zdolna? Tylko że teraz wpadła już zbyt głęboko, żeby wydobrzeć lub nawet pożądać poprawy. Miała wprawę wyłącznie w cierpieniu i nawet nie pamiętała, jak to jest – dobrze się czuć. Czy kiedykolwiek poznała to uczucie? Poszła na górę. Dom był pusty, przynajmniej tak się zdawało. Dzieci w szkole, Annie i Lola buszują gdzieś po mieście. Te dwie już wszystko robiły razem. Althea z przymkniętymi oczami wspinała się po schodach, trzymając się barierki. Poręcz była gładka i ciepła. Stopnie były gdzieniegdzie nierówne, czuła to bosymi stopami. Pachniało woskiem i zupą. Na jej piętrze było troje drzwi: do jej sypialni, do pokoju Jareda i do pomieszczenia pełnego rupieci, ale tam nikt nie zaglądał. Mieszkali na cichym piętrze. Kiedy wiedziała na pewno, że wszyscy wyszli, Althea miała w zwyczaju chodzić po całym domu, otwierając drzwi, szafy, szuflady. Kosz na śmieci w pokoju Loli był pełen listów do jakiegoś Marka, a na podłodze leżały porozkładane pisma o zdro‐ wiu i macierzyństwie. Sypialnia Annie była najciekawsza ze względu na albumy pełne robionych rok po roku zdjęć chłopców i jakiegoś przystojniaka. Oto tata z sy‐ nami na plaży. Tu obchodzą Boże Narodzenie. Tutaj ojciec z chłopcami na nartach. A gdzie Annie? Pewnie to ona trzymała aparat, sama pojawiała się na niewielu fot‐ kach. We wcześniejszych czasach wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Promieniała szczęściem, patrząc prosto w obiektyw z miną, jakiej Althea nigdy nie widziała na jej twarzy – figlarną i odprężoną. Jednak z biegiem lat wyraz szczęścia w jej oczach
i jej zdjęcia w ogóle stawały się coraz rzadsze. Z kolei mężczyzna z albumów mógł‐ by być sławnym aktorem, który wyglądał coraz młodziej i lepiej z każdym mijają‐ cym rokiem. Pokój Jareda był zamknięty na klucz. Najpierw zastanawiała się, czy on w ogóle tu mieszka, lecz po jakimś czasie zauważyła pewien schemat. Dbał o to, żeby być nieobecnym podczas posiłków, zjawiał się w domu bezszelestnie bardzo późno w nocy, czasem nawet o brzasku. Potem spał, zawsze panowała u niego niczym niezmącona cisza, tak że Althea nie była pewna, czy on w ogóle jest w środku. Na‐ uczyła się rozpoznawać jego obecność po zapachu papierosów, trawki i rozpusz‐ czalnika do farb. Można było to poczuć, gdy przyłożyło się nos do szpary w drzwiach. Po południu Jared brał prysznic, zostawiając po sobie straszliwy bała‐ gan. Musiała potem długo sprzątać. Dbała o jego rzeczy. Rozwieszała jego ręcznik do wyschnięcia, odkładała na miejsce piankę i maszynkę do golenia, zakręcała szampon, przecierała mopem płytki podłogi, szorowała umywalkę. Któregoś razu nie zabrała z łazienki swojej szczotki i następnego dnia znalazła w niej kilka czar‐ nych włosów Jareda. Doznała szoku na myśl, że użył jej szczotki, przedmiotu tak osobistego. Potem już zawsze zostawiała ją w łazience. Raz celowo nie oczyściła szczotki ze swoich włosów. Aż zakręciło jej się w głowie, kiedy nazajutrz znalazła jego włosy splątane ze swoimi. Zastanawiała się, czy on też zauważył. Althei podobał się jej żółty pokoik. Przestała ścielić łóżko i odkładać na miejsce ubrania. W jej sypialni panował bałagan odwrotnie proporcjonalny do czystości w łazience. Każdego dnia przez kilka godzin wyglądała przez okno. Jeśli wytrwała chwilę w zupełnym bezruchu, stawała się niewidzialna dla ptaków, które podfru‐ wały całkiem blisko, przysiadając na metalowej balustradzie balkonu, a czasem na‐ wet pukając w szybę lub patrząc jej w oczy. Unikała Jareda i nigdy nie patrzyła na niego, jeśli przypadkiem znaleźli się w tym samym pokoju. Odkąd pojawił się w domu, ich komunikacja ograniczała się do szybkiej wymiany pozdrowień bonjour, comment ça va, dzień dobry, jak się masz, po której oboje pospiesznie się oddalali, nie patrząc sobie w oczy. Tak właśnie re‐ agowała na mężczyzn, szczególnie jeśli jej się podobali, tym samym grzebiąc wszel‐ kie nadzieje na związek. Wmawiała sobie, że jej to odpowiada. Zresztą zdawała so‐ bie sprawę, że nie ma u Jareda żadnych szans. Dla kogoś takiego zawsze pozosta‐ nie niewidzialna. Niemal wolała, kiedy Jareda nie było, bo mogła go sobie wyobra‐ żać. Marzyła o nim do kolejnego spotkania, zerknięcia. Śniła na jawie o spacerach ulicami Paryża we dwoje. O tym, że trzymają się za ręce. •
To było ostatnie miejsce, w jakim powinien się znaleźć Lucas, biorąc pod uwagę jego nastrój. Przed kawiarnią przy rue de Passy opony ślizgały się po jezdni. Marz‐ nący deszcz padał od czterech dni. Wewnątrz lokalu panował gwar – ekspresy do kawy szumiały, kelnerzy wykrzykiwali zamówienia, brzęczały naczynia i sztućce. Przy barze było tak ciasno, że musiał pić kawę z ramionami przyciśniętymi do bo‐ ków. Najwyraźniej nikt nie miał ochoty wyściubić stąd nosa i uznać, że skończyła się już dwugodzinna przerwa na lunch. Siedzenie tu sprawiało ludziom przyjem‐ ność, mimo że powietrze przesycone było zapachem plat du jour, dania dnia, i gęste od dymu z papierosów, a szyby w oknach były zaparowane z powodu wilgoci i cie‐ pła bijącego z ludzkich ciał. Lucas był stałym bywalcem lokali, miał doświadczenie w wykrawaniu dla siebie miejsca w tłocznych paryskich kawiarniach, zwykle nie narzekał, ale tego dnia tłum był nie do zniesienia. Humoru nie poprawiał mu wi‐ dok nieogolonego i nieumytego Jareda, który pożerał właśnie drugą kanapkę cro‐ que-monsieur, przyklejony lewym ramieniem i barkiem do ojca chrzestnego. Lucas lubił porządek i wywracał mu się żołądek, gdy patrzył, jak stopiony ser z kanapki Jareda nie tylko kapie na talerz, ale spływa po trzydniowym zaroście chrześniaka. – Pewnego dnia nie będzie mnie pod ręką, żeby cię wykupić – rzekł oskarżyciel‐ sko. – Któregoś razu wyjadę z miasta i będziesz gnił na komisariacie. Jared wzruszył ramionami, nie przerywając posiłku. Lucas odnotował, że już któryś raz został potrącony łokciem przez faceta z drugiej strony, ale nie doczekał się przeprosin. Klienci lokalu byli ubrani bez klasy i stylu, mieli zbyt jaskrawe kra‐ waty, gryzące się kolorem z koszulami, i niechlujnie skrojone garnitury. Jego zda‐ niem wyglądali jak alfonsi. Do takiej kategorii należał także Johnny. To, co Annie kiedykolwiek w nim widziała, pozostanie dla niego zagadką. Mężczyźni rechotali i wlepiali spojrzenia w stolik wiosennie ubranych kobiet. Panie chichotały, ekspo‐ nowały gołe nogi. I znów rusza wiosenny taniec. Zasmuciło go to. Czy nadchodzi kolejna wiosna, kiedy z niechęcią będzie gonił za kolejnymi spódniczkami, a kobie‐ ta, na której naprawdę mu zależy, będzie mu dalej umykać? Z trudem przychodziło mu przyznanie, że przyczyna jej niedostępności jest prosta. Można ją zawrzeć w jednym zdaniu: dopóki nic nie przedsięwziął, dopóty w ogóle miał jakieś szanse. Tęczowy pacan znów trącił go kościstym łokciem, do reszty wyprowadzając go z równowagi. – Annie bez przerwy robi aluzje do faktu, że nie poderwałem jeszcze Loli. Dla‐ czego tak naciska? Zależy jej, żebym to zrobił, czy wręcz przeciwnie? – Bądź mężczyzną, Lucas. Czas ruszyć do boju. – Jeszcze… no… Jeszcze nie jestem gotowy.
– Weź się za Lolę i sprawdź, co się stanie – poradził Jared. Lucas machnął ręką. – Gdyby kręcił mnie romans z modelką, już dawno byłaby moja – oznajmił. Jared roześmiał się, co na chwilę rozjaśniło jego oblicze – rzadki widok. – Jakiś ty skromny. Co stoi na przeszkodzie związkowi z tą konkretną modelką, skoro to dla ciebie bułka z masłem? – Popełniłbym straszny błąd, a to z dwóch przyczyn. Po pierwsze są teraz z An‐ nie nowymi najlepszymi przyjaciółkami. Gdyby romans się skończył, sprawy w domu skomplikowałyby się niepomiernie. – Wziął głęboki oddech. – A na doda‐ tek, mimo iż rzecz dobiegłaby końca, wciąż natykałbym się na nią u Annie. – Dwa razy podałeś ten sam powód. Lucas machnął ręką ze złością. – Nie mogę zmarnować szansy zdobycia Annie, uprawiając seks z jej przyjaciół‐ ką supermodelką. W dodatku pod dachem Annie. – Bien sûr, oczywiście – przytaknął Jared. Sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale niczego tam nie znalazł. – Wiesz, to supermodelka z mężem milionerem. Mogłoby się okazać, że cię nie zechce. – A więc przyjmij do wiadomości, że według Annie przyjęłaby mnie z otwartymi ramionami. – Lucas wziął serwetkę, z całej siły wbił łokieć w bok sąsiada po lewej, po czym błyskawicznie przystąpił do wycierania ust. – Czy to cię dziwi? Uważasz, że jest dla mnie za dobra? Pewnie ci się wydaje, że Lola może interesować się tobą? No chyba pęknę ze śmiechu – dodał i zarechotał. – Nie jest w moim typie – odparł Jared. – Jesteś za młody, żeby mieć jakiś typ. W twoim wieku kochałem się bez pamię‐ ci z każdą kobietą na tyle łaskawą, by powiedzieć „tak”. – Widzisz, tu się właśnie różnimy. Ja jestem wybredny – powiedział Jared. Ku ogromnej uldze Lucasa chłopak skończył jeść i wycierał usta. – Tak czy inaczej – ta druga podoba mi się o wiele bardziej. Lucas zdębiał. – Annie? Jared popatrzył na niego jak na wariata. – Jasne, że nie Annie. Ta jeszcze inna. Lucas otworzył oczy szerzej ze zdziwienia. – Która inna? Nie! Chyba nie masz na myśli tej chudej? Jared wstał, wyjął z kieszeni jakąś pomarańczową szmatkę i zaczął ją sobie owi‐ jać wokół szyi jak szalik.
– A czemu nie ta chuda? Lucas parsknął śmiechem. – Wybredny, ha, ha! – Zwinnym ruchem otworzył portfel z wężowej skóry, wy‐ jął dwudziestoeurowy banknot i położył go na blacie, płacąc za ich lunch. – Zabaw‐ ny dzieciak z ciebie – powiedział, klepiąc Jareda po plecach. Gdy wychodził z ka‐ wiarni, wciąż śmiał się w głos. • Jared sadził wielkie kroki, idąc w kierunku domu Annie. Mokre od deszczu włosy wpadały mu do oczu. Chroniąc pod kurtką sporą płaską paczkę owiniętą w brązo‐ wy papier, mknął przez osiedle i wreszcie skręcił w ulicę, przy której stał dom. Wo‐ kół nie było żywego ducha. Poza mężczyzną w szarym płaszczu, który trzymał w jednej ręce parasol Burberry, a smycz doga niemieckiego w drugiej. Po chwili i on zniknął, lekceważąc kupę, którą jego pupil zostawił na chodniku. Dlaczego bo‐ gate dzielnice Paryża były tak pozbawione życia? Już wskoczył na prowadzące do wejścia schodki, ale pośliznął się na mokrym stopniu i omal nie upadł. Przeklął siarczyście, po czym włożył klucz do zamka, przekręcił i przez chwilę walczył z drzwiami, próbując otworzyć je jedną ręką, bo drugą wciąż podtrzymywał pakunek. W domu panowała błoga cisza, światła były pogaszone. Annie pewnie buszuje na targu, a dzieci siedzą w szkole. Jared odprę‐ żył się, zdjął mokrą kurtkę i odwiesił ją na wieszak. Potem na paluszkach wszedł po schodach, przyzwyczajony do bezszelestnego poruszania się podczas nocnych powrotów do domu. Dotarł do pokoju, położył paczkę na łóżku, wziął głęboki od‐ dech, po czym wyszedł na korytarz trzeciego piętra – długi, wąski. Z powodu braku choćby jednego okna panował w nim nieprzenikniony mrok. Stanął przed sypialnią Althei. Czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Przyłożył ucho do drzwi i usłyszał wewnątrz jakiś dźwięk. A więc jest u siebie. Zapukał i szmery w pokoju natychmiast ustały. Czekał i dziwił się, że dziewczy‐ na nie otwiera, żeby sprawdzić kto to. Zastukał ponownie, tym razem mocniej. I po raz trzeci. „Udaje, że jej nie ma”. Uśmiechnął się na tę myśl. Czy spodziewa się, że to on? Pewnie nie. Powinien był uszanować jej pragnienie samotności, ale zaszedł już tak daleko, zapukał trzykrotnie. Już po raz kolejny przykładał palce do drzwi, ale po namyśle opuścił rękę. Stał tylko nieruchomo. Po dłuższej chwili w szparze pojawiła się głowa Althei, owinięta białym ręczni‐ kiem. Dziewczyna wyciągnęła szyję, żeby wyjrzeć dalej bez przekraczania progu. Jego wzrok zdążył się przyzwyczaić do mroku, więc widział ją całkiem wyraźnie.
Wyglądała tak, jakby właśnie wyszła spod prysznica. Miała na sobie biały szlafrok frotté zawiązany w pasie. Spojrzała w prawo, potem w lewo i nagle zorientowała się, że stoi o kilkanaście centymetrów od Jareda. Zamarła. A potem w jednej chwili cofnęła się do pokoju jak krab pustelnik i niemal trzasnęła mu drzwiami przed no‐ sem, zanim zdążył się odezwać. Stał zupełnie zdębiały. No, to była naprawdę żenująca scena, ale nie był pewien, czy wybuchnąć śmiechem, czy złością. Z jednej strony kusiło go, żeby zapomnieć o całym zajściu, z drugiej jednak dźwięczała mu w uszach jego własna rada, której udzielił Lucasowi: „Bądź mężczyzną. Czas ruszyć do boju”. Zrobił krok w tył i wró‐ cił do swojej sypialni. Chwycił leżącą na łóżku paczkę, rozdarł brązowy papier, wy‐ jął kryjące się pod nim białe płótno, po czym podszedł do drzwi Althei i zapukał mocno. – Ouvre la porte, otwórz drzwi – zażądał. Z pokoju nie dobiegał najlżejszy dźwięk, ale Jared wyczuwał ciało dziewczyny napierające na drzwi. Czy okaże się rozczarowaniem? Tak było w przypadku więk‐ szości kobiet. Tylko nieliczne z jego snów, przełożone na płótno, rodziły poczucie satysfakcji. – C’est moi, Jared – nie poddawał się. – Ouvre, s’il te plaît. To ja, Jared. Otwórz, pro‐ szę. Nagle Althea otworzyła drzwi na oścież. Zaskoczyła Jareda, który wiedział, ile wysiłku wkładała w unikanie go. Stała w progu ze spuszczonym wzrokiem i wiszą‐ cymi wzdłuż ciała rękami. Za nią widać było wzorowy nieporządek – podłogę zasła‐ ną ubraniami, skłębioną pościel. Jared sądził, że zdążyła się już ubrać, jednak dalej miała na sobie szlafrok. Zastanawiał się, czy dziewczyna zdaje sobie sprawę, jak jawne zaproszenie wysyła oczywistą nagością kryjącą się pod białym materiałem. No i to niepościelone łóżko w pustym, cichym domu. Jej twarz nie wyrażała nic, choć była zaczerwieniona. Althea stała w idealnym bezruchu i nie wiedział, czy za‐ raz wrzaśnie, rozpadnie się w proch, czy ponownie zatrzaśnie mu drzwi przed no‐ sem. – Chcę… zrobić… malować… ciebie – wydukał nędzną angielszczyzną. – Dzięki, nie chcę, merci, dziękuję – odparła natychmiast. Na to wydawała się zawsze gotowa – na odmowę. Niezależnie od tego, jaką przedstawiłby propozycję. Mimo to nadal ani drgnęła, a drzwi stały otworem. – Ja mogę wejść? – spytał. – Nie, nie – powiedziała słabo i zarumieniła się jeszcze mocniej. Zerknęła przez ramię na wnętrze pokoju. Ani razu nie spojrzała Jaredowi w oczy. Zrozumiał, że
i on cały czas unikał patrzenia na nią. Tylko w ten sposób mógł pomóc jej się chro‐ nić. Althea, choć zimna jak lód od szyi w dół, wrzała jak lawa od szyi w górę. Nie odrywała wzroku od swoich stóp, a usta drżały jej lekko. Rozszyfrowanie jej było tak banalnie proste, że Jaredowi zrobiło się wstyd i natychmiast poczuł się odpo‐ wiedzialny za wtargnięcie w jej zabezpieczony przed wszystkim świat. Jeśli teraz wpuści go do środka, może zacząć na nim polegać. Może się nagle okazać, że połą‐ czy ich jakaś więź, a to oznaczało brzemię, na które nie był chyba gotowy. Ale jeśli w tej chwili ją zostawi, powie „przepraszam” i „do zobaczenia innym razem”, to może być pewien, że innego razu nie będzie. Więc wszedł do pokoju bez słowa i delikatnie zamknął za sobą drzwi. • Z początku Althea musiała spiąć każdy mięsień w swoim ciele, żeby powstrzymać je przed drżeniem. Gdy tylko wkroczył do pokoju, wypełnił swoją osobą calusieńką przestrzeń. Obcość i wspaniałość jego zapachu przyprawiały ją o zawrót głowy, zmieniły fakturę ścian, narzutę, powietrze. Był wysoki i barczysty, a kiedy zdjął sweter, ujrzała wytatuowane ramiona – umięśnione, nagie – i poczuła jeszcze moc‐ niej woń jego ciała. Szumiało jej w głowie. Nie zastanawiała się, po co przyszedł. Wystarczyła jego obecność, wprawiająca Altheę w panikę, panikę pomieszaną z przyjemnością. – Attends! – powiedział, podnosząc rękę, jakby zatrzymywał ruch drogowy. Cze‐ kaj. Patrzyła, jak znika w mroku korytarza, słyszała, jak wchodzi do swojej sypialni. Oszołomiona opadła na łóżko, siadając tuż obok porzuconego przez Jareda czarne‐ go swetra, i czekała. Przeszło jej przez myśl, że wypadałoby się ubrać, ogarnąć po‐ kój. Czy to zwidy? Chyba wyobrażała sobie kiedyś tę scenę? Może to tylko ciąg dal‐ szy snu. Ale sweter leżał przecież przy niej, pachnąc terpentyną. Ten zapach wy‐ czuwała wcześniej zza drzwi artysty. Była zszokowana, zbulwersowana wręcz, że tak bardzo jej się ten zapach podoba. Przesunęła dłoń w stronę swetra i pieściła szorstką wełnę koniuszkiem palca. Chwilę później wrócił Jared, niosąc tekturowe pudło i spore płótno na blejtra‐ mie. – Attends – ponowił prośbę. Klęknął przy odłożonym na podłogę kartonie, centy‐ metry od Althei. Przyglądała się nieogolonej żuchwie, szyi. Włosy wpadały mu do oczu, kiedy wyciągał pędzle, brudne szmatki, tubki farb. Czas płynął, ale Jared się nie spieszył. Kiedy skończył, położył niektóre z przyniesionych przedmiotów na biurku i wreszcie spojrzał na dziewczynę. Serce waliło jej jak młotem. Nadal sie‐
działa na łóżku. Uśmiechnął się nieśmiało i zbliżył się do niej. Była napięta jak struna i tak naładowana skumulowaną energią, że bała się, iż jeśli on czegoś wreszcie nie powie, to wybuchnie. Jednak Jared najwyraźniej nie odczuwał żadnej presji i konieczności przerwania ciszy. Kiedy w końcu dotarło do niej, kiedy poję‐ ła – nie rozumem, lecz sercem – że nikt nie oczekuje od niej rozmowy i że żadnych wyjaśnień nie trzeba, poczuła, jak opada z niej straszliwy ciężar, a ciało się odprę‐ ża. Chciał ją namalować! Delikatnymi dłońmi pomógł jej się położyć. Jej ciało nie było tak spięte, jak się tego spodziewał; było niezdecydowane. Jared podłożył jej pod głowę poduszkę, a ona leżała na boku, zgadzając się na wszystko. Wskazał na ręcznik, którym miała owiniętą głowę. – Tu peux retirer ça? Możesz to zdjąć? Zsunęła ręcznik z włosów i piękne pukle wysypały jej się na ramiona; bardziej rude, ciemniejsze, bo mokre. Oparł blejtram na jedynym krześle i zaczął otwierać tuby, wyciskając na gazetę wielkie kleksy. Klęknął przed płótnem i spojrzał na nią. – Tu ne bouges pas. Nie ruszaj się, d’accord? Althea skinęła głową. Jared mieszał kolory i z miejsca zabrał się za malowanie, milczący, skupiony wyłącznie na swoim zadaniu. Był tak skoncentrowany, że Al‐ thea po kilku minutach skrępowania zaczęła się rozluźniać i pozwoliła swojemu wzrokowi błądzić po artyście. Jared miał silne, żylaste ramiona, a pokrywające je tatuaże przerażały dziewczynę. Miał przepiękne, smukłe palce. Jedno miejsce na jego szyi, tuż pod jabłkiem Adama, było wręcz hipnotyzujące i miała ochotę wtulić w nie twarz. Jared malował, a jedyną oznaką upływającego czasu były schnące włosy Althei – z wolna stawały się rudą burzą loków, żyjącą własnym życiem. Co jakiś czas Jared podchodził do dziewczyny i przeczesywał jej pukle palcami, układając je. Gdy przy‐ padkiem musnął jej twarz, Altheę przeszedł dreszcz. Nigdy nie wyobrażała sobie, że w jej żyłach mogło płynąć tyle życia co w tej chwili, w tej nieruchomej ciszy. Była jak zapomniane nasionko, na które niespodziewanie spadła kropla wody i któ‐ re nieubłaganie zaczyna kiełkować.
P
Kwiecień 16
rzebywanie na péniche, statku, było ze wszech miar bolesne. Annie walczyła z nadciągającym atakiem klaustrofobii, zupełnie niezwiązanym z ruchem statku. Już żałowała, że dała się namówić na zabawę w turystkę na Bateau Mouche. Był pierwszy kwietnia i pogoda była cudna. Statek płynął dostojnie po Sekwa‐ nie, a ona siedziała na twardej drewnianej ławie w opustoszałej kajucie, nie wyglą‐ dając na zewnątrz. Lola i Simon byli na pokładzie, ale ona potrzebowała chwili cza‐ su dla siebie, wykorzystując chorobę morską jako wymówkę. Nie męczyły jej nud‐ ności, tylko lęk, ucisk wysoko w klatce piersiowej, który sygnalizował, że coś jest strasznie nie w porządku. Coś z nią było strasznie nie w porządku. Lola naciskała, żeby Annie wybrała się z nimi, ale trzeba było zaufać instynkto‐ wi i zostać w domu. Weszli na pokład i zajęli miejsca w przestronnym pomieszcze‐ niu wypełnionym rzędami ław. Simon dreptał od siedzenia do siedzenia, wspinając się na jedną, potem kolejną ławę. Większość turystów pochodziła z Japonii. Japon‐ ki były takie śliczne i świeże, uśmiechnięte. Młodzi Japończycy nosili fryzury usztywnione żelem. Resztę towarzystwa stanowiły pary. Jak podejrzewała Annie, wiele z nich spędzało we Francji miesiąc miodowy. Gdziekolwiek się obróciła, lu‐ dzie się przytulali, całowali, trzymali za ręce nie tylko na pokładzie, ale i na brzegu. Może to na ich widok wywracał jej się żołądek. Z Johnnym zaczynali mniej więcej w ten sam sposób. Zastanawiała się, czy wszystkie te gołąbeczki, które postrzegają Paryż jako urocze, magiczne miejsce, za parę lat, kiedy po pożądaniu i miłości zo‐ stanie tylko wspomnienie, dostrzegą, że wcale nie żyją w bajce. – Nic ci nie jest? Zrobiłaś się zielona – zauważyła Lola. – Denerwuję się, kiedy oddalam się od chłopców – wyjaśniła Annie, bo to rów‐ nież było prawdą. – Masz tak od czasu wypadku? – Zawsze lepiej czuję się w domu, mojej słodkiej ostoi. – Ja w domu, u siebie, czuję się jak w więzieniu – wyznała Lola. Patrzyła, jak Si‐ mon truchta między rzędami ławek. – Jak to jest, że nie umiem stworzyć szczęśli‐ wego domu? – Jeśli miałabym zgadywać, powiedziałabym, że twój demoniczny mąż stoi na drodze.
– Oczekiwania są takie proste – mówiła Lola. – Przytulny dom, radosne dzieci, wspierający mąż. – I świetny seks! – dorzuciła dość niespodziewanie Annie. Lola przyjrzała jej się uważnie. – Już dawno miałam cię o coś spytać – zagaiła. Upewniła się, że Simon nie drepcze zbyt blisko. – Ale musisz być ze mną całkowicie szczera. Annie wzruszyła ramionami. – Spróbuję. Lola wahała się jeszcze przez chwilę. – Czy chciałabyś, żeby między tobą a Lucasem do czegoś doszło? Annie spojrzała na nią, jakby spadła z księżyca. – Jasne, że nie, wariatko. Skąd ci to przyszło do głowy? Lola uśmiechnęła się ze znawstwem. – Wynik obserwacji – widuję was przecież razem. Annie zmarszczyła brwi, pokręciła głową i spytała: – Wyobrażasz sobie mnie u boku starego, poczciwego Lucasa? – Szczerze mówiąc, bez najmniejszego trudu. – Tfu, przestań! Lola rzuciła jej konspiracyjne spojrzenie. – Nigdy ci to nie przyszło do głowy? Nigdy nie… no wiesz? Lola potrafiła być irytująco dociekliwa. – Nigdy – odpowiedziała Annie tonem, który nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. – A dałabym sobie głowę uciąć! W dodatku Althea też tak obstawiała. Obgadują ją za plecami? Przecież nikt nie był w stanie wciągnąć Althei w roz‐ mowę. – Skąd to przesłuchanie? Jesteś zainteresowana? Lola nie kryła swoich uczuć. – Uważam, że Lucas jest niezwykle atrakcyjny. Annie poznała Lucasa na podwójnej randce. Ona była z Johnnym, on przyszedł z dziewczyną, z którą w tamtej chwili akurat zaczął się spotykać. Umówili się w Rothonde de Passy na ekstrawagancki assiette de fruits de mer, półmisek owoców morza. Lucas był serdeczny i czarujący. Od pierwszej chwili czuła się przy nim swobodnie. Jego towarzyszka była przepiękną paryżanką w eleganckiej sukience, z wyrafinowaną fryzurą i manierami. Annie pomyślała, że olśniewająca z nich para. Następnym razem, kiedy się spotkali, Lucas miał u boku inną paryżankę, ko‐
lejnym razem – znów inną. Z biegiem lat Francuz stał się przyjacielem, bez którego nie mogli się z Johnnym obejść, i przez okres ich znajomości przedstawił im dzie‐ siątki petites amies, przyjaciółeczek. Dopiero po śmierci Johnny’ego Annie zebrała się w sobie i poprosiła, żeby nie przedstawiał jej tych dziewczyn. Niech sobie Lucas zostanie niedojrzały, ale ona miała po dziurki w nosie pamiętania, kto jest kto. Już nigdy nie przyprowadził żadnej kobiety i zachowywał w tej kwestii należytą dys‐ krecję. – Muszę cię ostrzec – powiedziała Loli – że Lucas to nałogowy uwodziciel. To papillon, motyl, fruwający od dziewczyny do dziewczyny. Uwierz mi, widziałam go w akcji, kiedy byliśmy w jego domu w Saint-Tropez. – Dom w Saint-Tropez? – pisnęła Lola. – Właśnie dostał kolejnego plusa! – Dzieje rodziny Lucasa sięgają czasów sprzed rewolucji francuskiej, podczas której niestety większość jego przodków ścięto. Ród stracił głowy i lwią część ma‐ jątku, ale Lucasowi udało się jakoś pozostać w świecie luksusu. Zna ludzi na całym świecie, ludzi z posiadłościami w Biarritz, Chamonix i Londynie. Sam Lucas ma mieszkanie w Paryżu, dom w Honfleur nad samym morzem, na który pieszczotli‐ wie mówi cabane, chatka, i dom jak z bajki w Saint-Tropez, który wynajmuje. By‐ łam tam raz z dziećmi. Zaprosił nas zeszłego lata. – Wyjaśnienie Loli, jak wiele znaczyły te tygodnie w Saint-Tropez, jakim były punktem zwrotnym, byłoby zbyt trudne. Pamiętała, jaką poczuła ulgę, kiedy dotarli do rezydencji po siedmiu godzi‐ nach jazdy w ciasnym vanie. Czuła się, jakby ktoś przeciął obręcz ściskającą jej pierś. Miejsce było przecudne, grały świerszcze, pachniały cyprysy, powietrze orzeźwiała śródziemnomorska bryza. – Pewne starsze małżeństwo mieszka tam przez cały rok – ciągnęła Annie. – Dbają o posiadłość, a w lecie gotują i sprzątają dla Lucasa i jego gości. Madame Denis i ja od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Nauczyła mnie wszystkiego, co wiem o kuchni prowansalskiej. – Prawda była taka, że Madame Denis bardzo przypominała Annie mamę i obie zalewały się łzami, kie‐ dy przyszedł czas pożegnania. – Chodziliśmy na plażę, pływaliśmy łódką, zwiedza‐ liśmy okolicę. Jedliśmy kolacje na świeżym powietrzu, w altanach spowitych dzi‐ kim winem. Jedliśmy i jedliśmy. Kilka tygodni na bosaka! – Brzmi jak bajka. – Gdyby tylko nie te pijawki. Lola zdjęła kurtkę. – Pijawki? – Jest taki typ ludzi, którzy kręcą się wokół osób majętnych. Pasożyty. Sami też bywają bogaci, ale generalnie wykorzystują gościnność. Trzeba być naprawdę twar‐ dym i pogonić ich, ale Lucas po prostu taki nie jest.
Annie zgrzytała zębami, gdy słyszała chrzęst opon na żwirze podjazdu. Mada‐ me Denis podnosiła głowę, po czym szła przygotować kolejny zestaw pościeli. An‐ nie próbowała wywołać bunt, ale poczciwa Francuzka nie rozumiała, o co jej cho‐ dzi. – Gdyby to ode mnie zależało, przeprowadziłabym ostry przegląd znajomych. Ale to nie moja sprawa. Zresztą, jak twierdzi Lucas, on sam przez cały rok obska‐ kuje posiadłości różnych tak zwanych przyjaciół. Jeździ na nartach w Val d’Isère, na paralotnię jedzie na Ibizę. Na czas Wimbledonu jest w Londynie, na festiwal fil‐ mowy udaje się do Cannes. To zupełnie inny świat. – Idealny kawalerski żywot – zauważyła Lola. – Tak czy inaczej, tamte wakacje były darmowe, a to ostatnio nasza jedyna możliwość. Więc w pewnym sensie i mnie można zaliczyć do pijawek. – To zupełnie co innego. Ty jesteś prawdziwą przyjaciółką. – Ale byłam jak wrzód na tyłku. Mam na myśli laseczki. – Jakie laseczki? – Zachowywał dyskrecję w tej kwestii, ale jego kumple nie. Ciągle podrywali dziewczyny w okolicznych klubach nocnych i przywozili je do domu. – Opowie‐ działa Loli o opalonych na brąz panienkach, które budziły się koło południa i pół‐ przytomne zjawiały się w kuchni w narzuconej na nagie ciało męskiej koszuli i prosiły Madame Denis o śniadanie. – Nie najlepszy przykład dla moich chłopców. Najwyraźniej jednak starsza pani była zachwycona wyskokami mężczyzn, jakby to byli jej synowie. Uszczęśliwiała mnie też historiami podbojów Lucasa. – Jest Francuzem stanu wolnego i w dodatku jest nadziany. To chyba normalne, że ma jakieś życie seksualne. – Mówię tylko, żebyś za bardzo się nie angażowała. Mam wrażenie, że Lucas nie jest w stanie przywiązać się do kogoś na dłużej. – Sama jestem dość przywiązana. – Jak to? – Kocham Marka – wyznała Lola słabo. – Masz ciekawy sposób okazywania miłości. – Przyjrzała się pięknym ustom Loli, zarysowi policzka. – Pewnie nie da się wiecznie być świętą. Mark jest za oce‐ anem, a ty jesteś teraz w szczytowej formie. – Lola zdjęła sweter, ujawniając roz‐ ciągnięty do granic możliwości T-shirt. Annie zmarszczyła brwi na widok biustu przyjaciółki. – Tak, to chyba ten właśnie moment. – Ej – rzuciła Lola ze śmiechem. – To samo dotyczy ciebie. Kochasz niedostęp‐ nego męża, a tobie też świętości nie starczy na zawsze.
– Urocze – skwitowała Annie bez cienia uśmiechu. Zauważyła, że wszyscy wy‐ szli z kabiny. Statek sunął gładko po rzece. – Wszyscy są na pokładzie, idziemy? Lola chwyciła Simona i ruszyła ku wyjściu. – Zanim naprawdę się napalę na Lucasa – szepnęła – wy dwoje musielibyście sobie wyjaśnić, co jest między wami. – O co ci chodzi? – Ślepy by dostrzegł, że Lucas się w tobie kocha. Rumieniec oblał nie tylko twarz, ale i szyję Annie. Spróbowała to ukryć, szybko odwracając głowę. – Absolutnie mi się nie wydaje. – Na pewno jest boski w łóżku – rozmarzyła się Lola. Annie zaśmiała się. – Cóż, w tej dziedzinie pewności siebie stanowczo mu nie brakuje. – Ma w sobie tę francuską namiętność i z pewnością nie byle jaką fujarkę… – Jest tylko jeden sposób, żebyś się przekonała – westchnęła Annie. – Musiałabyś przysiąc, że tobie jest zupełnie obojętny. – Mnie?! Lola spojrzała jej w oczy. – Tobie. Nagle Annie poczuła się nieswojo. Na pokładzie wiało, słońce prażyło zbyt moc‐ no, było zbyt jasno. – Słuchaj, nie wiem, jak jeszcze mam cię przekonywać. – Pozostaje jeszcze jedna kwestia – dodała Lola. – Czy Lucas zechce mnie? Annie zmrużyła oczy. – Czy jest możliwe, żeby jakiś facet cię nie pragnął? – Wyobraź sobie, że się zdarza – zapewniła Lola, promieniejąc. – Lucas osobiście wyznał mi, że jesteś jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie kie‐ dykolwiek widział. Więc nie trać nadziei. – Nowina nie zrobiła na modelce więk‐ szego wrażenia. Annie zacisnęła zęby ze złości, że Lola ma tak łatwo w życiu, tym‐ czasem piękna, nieświadoma Lola wystawiała twarz na wiatr z błogim uśmiechem. Pewnie wyobrażała sobie, że jest z Lucasem i decyduje, na co ma ochotę. – Nigdy nie dopuszczałam myśli o zdradzie. A może powinnam – odezwała się po chwili. – Może powinnaś – warknęła Annie. – Wiesz co, chyba robi mi się niedobrze. Lepiej zejdę z powrotem na dół. – Iść z tobą?
– Nie, zostańcie na górze. Annie zeszła po metalowych schodach i usiadła na ławie w opustoszałej kabinie, w której poza nią siedziała tylko młoda para, chichocząc i obściskując się zapamię‐ tale. Nie mogła na to patrzeć. Czy kiedykolwiek wzbudzi jeszcze w mężczyźnie po‐ żądanie? Czy w ogóle będzie tego chciała? Dziesięć lat temu Bateaux Mouches pły‐ wały tylko dla niej i Johnny’ego. Nocami kochali się namiętnie, a w ciągu dnia spa‐ cerowali po Paryżu, wdychając romantyczną atmosferę tego miasta, chłonąc jego urok. Paryż był wtedy jaśniejszy, lepiej pachniał i promieniował życiową energią, lśniącą, czystą miłością. Obecny Paryż był bezbarwny i ograniczony. Bateaux Mo‐ uches były szare i małe. Sama Annie czuła się szara i ograniczona. Wstała, bo całująca się para tylko pogarszała jej samopoczucie. Wyszła na po‐ kład, na słoneczny blask. Przysłoniła oczy, bo oślepiły ją promienie kwietniowego słońca odbijające się w falach Sekwany. Przeszła na rufę. Rozciągał się przed nią widok na brzegi rzeki, Hôtel des Invalides, a wkrótce Musée D’Orsay. Nagły po‐ dmuch zimnego wiatru zwiał jej włosy na twarz. Zapięła się pod szyję i zdjęła dro‐ gocenną apaszkę z Hermèsa, tę, którą Johnny podarował jej na trzydzieste urodzi‐ ny wraz z sugestią, że mogłaby się ubierać nieco bardziej po parysku. To był ostat‐ ni prezent, jaki od niego dostała. Założyła chustkę na włosy i przejrzała się w szy‐ bie. Pasowała bardziej do obozu dla bośniackich uchodźców niż stolicy mody i szy‐ ku. Źle, źle i jeszcze raz źle. Wyglądała fatalnie. Przepchnęła się między japońskimi turystami i odnalazła Lolę. Jej wysoka sylwetka na tle błękitnego nieba była dosko‐ nale widoczna. Stała przy barierce, trzymając Simona i pokazując palcem na inne péniches. Annie zauważyła, że oboje wyglądają na szczęśliwych. Chłopczyk już w ogóle nie budził się w nocy z płaczem. Może to dzięki temu Lola była taka wypo‐ częta i beztroska. Annie oparła się o balustradę i zaczerpnęła rześkiego, czystego powietrza. Zdję‐ ła z głowy apaszkę i rozpostarła ją, żeby przyjrzeć się wzorkom na jedwabiu, chyba po raz pierwszy. Muszelki. Dlaczego akurat muszelki? Czemu nie morsy albo koli‐ bry? Chwyciła chustkę za jeden koniec i pozwoliła bawić się nią wiatrowi. Simon przyglądał się jej z wyczekiwaniem. Uśmiechnęła się do niego i wypuściła materiał z palców. Przez kilka minut patrzyli, jak apaszka z wdziękiem szybuje po niebie w górę i w dół. Simon wyciągnął paluszek i w milczeniu wiódł nim w ślad za chustką. Wreszcie apaszka opadła na fale i stała się niknącym maleńkim punktem. Annie odwróciła się i przeszła na dziób péniche. Zdziwiła się, że jest sama na przo‐ dzie statku jak Kate Winslet, tylko brakowało jej Leonarda. Statek sunął po Sekwa‐ nie, minął Pont du Carrousel i zawrócił.
I nagle niespodziewanie Paryż buchnął na nią niewyobrażalnym pięknem, aż zaparło jej dech w piersi. Barwy były wyrazistsze, a rzeka wiła się jak jedwabna ścieżka między sylwetkami katedry Notre Dame i ratusza, Hôtel de Ville. W oddali Pont Neuf jak most z koronki lśnił w blasku poranka i Annie zupełnie bez powodu poczuła się pełna życia. Pełna życia i nadziei. Wróciła do Loli i Simona. Zrobiły sobie nawzajem zdjęcia z chłopczykiem na rę‐ kach z zabytkami w tle. Potem usiedli i Lola wyjęła z plecaka herbatniki, którymi po kawałku karmiła synka. Kiedy statek wpływał na przystań, Annie żałowała, że wycieczka się kończy. Stare, ciemne pnie kasztanowców były coraz bliżej. Powraca‐ ła do ograniczeń, które sama wyznaczyła, do przytulnej nudy życia. Jednak kiedy dobijali do brzegu, Annie zauważyła, że drzewa wcale nie są gołe; że gałązki aż uginają się pod pąkami, które lada chwila mogły wybuchnąć zielenią. Wiosna cza‐ iła się wszędzie. Nie minie kilka tygodni, a drzewa będą szumiały liśćmi. Natura potrafiła zacząć wszystko od nowa, startując niemal od niczego. I to nie raz, nie dwa, a co rok, wciąż nieustannie. Więc dlaczego ona, Annie, miałaby nie dać rady? • Mark zamknął laptop, zamówił u stewardesy szkocką, po czym zdjął ten cholerny, duszący golf, który wybrali z Lolą u Freda Segala przed paroma tygodniami, kiedy wszystko było jeszcze w porządku i nic nie zapowiadało późniejszych wydarzeń. Żadnych wskazówek, nic. Siedząca po drugiej stronie przejścia kobieta przyglądała się niezbyt dyskretnie jego nagim ramionom w opiętej koszulce Diesla, ale nie był w nastroju. Gdyby był w lepszym humorze, może poflirtowałby trochę, ale nic poza tym. Szczerze mó‐ wiąc, nie miał sobie w ogóle nic do zarzucenia. Lola była roztrzepana, co doprowadzało go do białej gorączki. Zawsze miała ja‐ kąś wymówkę na niezrobienie tego czy owego. Tylko kiedy przeobraziła się w taką profesjonalną ofiarę? No dobra, miał despotyczny charakter, ale co z tego? Ona też potrafiłaby się wkurzać, gdyby musiała nieść na barkach taki ciężar jak on. Ale to on ją kochał; zawsze tak było, zawsze tak będzie. Mark schował laptop do torby i zacisnął pięści. Nie ma się za co obwiniać. Po‐ czynania Loli były takie przejrzyste. To jasne, że życzy sobie, by ją odnalazł, skoro wysyła pocztówki z Manhattanu, gdzie mieszka jej przyjaciółka Alyssa. To prawie tak, jakby wysypała drogę białymi kamyczkami, żeby łatwiej było do niej trafić. I w tej chwili Mark właśnie tam zmierzał. W interesach. Gdyby to było coś poważ‐ nego, nie wysyłałaby tych cholernych kartek, prawda?
Swoją drogą, ciekawe, jak długo Lola zamierza przeżyć na swoich oszczędno‐ ściach, jakiekolwiek by były? Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę styl życia, do które‐ go jest przyzwyczajona? Nie użyła dotąd żadnej ze swoich kart kredytowych. Był właściwie pod wrażeniem, że dotąd nie pękła. Dał jej czas na przemyślenie spraw, pozwolił na farsę z pocztówkami bez kiwnięcia palcem. Ale teraz to jej jest głupio. Jej knowania obróciły się przeciwko niej, to oczywi‐ ste. Nie wie tylko, jak zrobić pierwszy krok, żeby wrócić. Leciał do Nowego Jorku w interesach i pojedzie po nią i dzieci. Wybaczy jej wybryk i zabierze do domu. Ma kobieta szczęście, że mąż przyjmie ją z powrotem bez zadawania pytań. • Salon wirował wokół niej, ale żaden dźwięk nie wydobywał się z jej ust. Lola opadła na kanapę ze słuchawką przyklejoną do czerwonego ucha i słuchała pięknego ja‐ majskiego akcentu Alyssy, przyjaciółki z Nowego Jorku. Co za pech, że Annie ode‐ brała telefon i była świadkiem, jak w oczach Loli zapala się gniew, który po chwili skroplił się w postaci łez. Teraz Annie stoi przy niej z rękami założonymi na piersi. Nie zdjęła nawet rękawic kuchennych. Zaraz dowie się prawdy. – Mark był całkowicie pewny, że znajdzie ciebie i dzieci tu, w SoHo, kochana – mówiła Alyssa. – Był przekonany, że mieszkasz u mnie. Oczywiście szybko się poła‐ pał, wiesz, że pocztówki wysyłałam ja. Myślałam, że rozniesie moje poddasze na kawałki. Masakra! W dodatku miałam gości. Omal nie dostałam zawału. Straszne upokorzenie, wiesz, szczególnie dla Marka. Szkoda, że nie widziałaś jego miny. Alyssa była młodsza od Loli i nadal pracowała w zawodzie modelki. Nie miała dzieci ani ochoty na macierzyństwo. Lola nie oczekiwała z jej strony zrozumienia. W dodatku presja stojącej obok Annie, czekającej, by dowiedzieć się, dlaczego do Loli dzwoni amerykańska przyjaciółka – tego już było za wiele! – Z drugiej strony w pewnym sensie było to słodkie – dodała Alyssa. – Roman‐ tyczne, rozumiesz, że przeleciał cały kraj, żeby cię znaleźć. – Powiedziałaś mu, gdzie jestem? – Zagroził, że pójdzie na policję. – W głosie Alyssy brzmiało raczej rozdrażnie‐ nie niż troska. – Powiedziałam mu, że nie wiem, skarbie. Naprawdę próbowałam cię kryć. Ale nie chcę się w to mieszać. Wiesz, mówił o porwaniu, wezwaniach do sądu, świadkach. Lola rzuciła Annie przepraszające spojrzenie. – Alysso, błagam cię, nie mów mu – szepnęła. – Tylko że facet ma trochę racji – padła chłodna odpowiedź.
– Wstrzymaj się jeszcze. – Słuchaj – powiedziała ostro Alyssa – najlepiej sama do niego zadzwoń. Jest w hotelu Four Seasons. Albo na komórkę. Jeśli tego nie zrobisz, to przykro mi, ma‐ leńka, ale ja to zrobię. • Lucas wszedł do domu Annie i zastał Lolę zwiniętą na kanapie w salonie. Annie stała przy niej z taką miną, jakby Boże Narodzenie nadeszło wcześniej tego roku. Na widok przyjaciela uniosła tylko brwi, co oznaczało: „A nie mówiłam?”. – Mark pojawił się na horyzoncie – oznajmiła. – Odnalazł żonę. Albo raczej tak mu się wydaje, kretynowi! Lola, którą Lucas po raz pierwszy widział w stanie innym niż błogi spokój, sie‐ działa na sofie w pozycji niemal embrionalnej, owinięta ramionami i drżąca lekko. – Trafił tutaj? – Gorzej. Poleciał jej szukać do Nowego Jorku. Myślał, że tam ją znajdzie. – An‐ nie teatralnie wywróciła oczami. – I jest naprawdę wściekły. – Co my teraz zrobimy? – pisnęła Lola. – My? – nie dowierzała Annie. – Nie ruszaj się stąd i zadzwoń na policję. Opowiedz im wszystko. Otoczą cię ochroną – doradził Lucas, dostrzegając nagle niepokojąco zadowolony uśmieszek. – Nie ma takiego prawa, które by mnie chroniło – powiedziała Lola słabo. – Ależ tak! Sądzę, że odpowiedni nakaz sądowy wydany jest właśnie po to, by ratować w takich sytuacjach. – No właśnie – jęknęła Lola i zasłoniła twarz dłońmi. – No właśnie – powtórzyła Annie jak echo tonem niemal rozradowanym. – Bo tak naprawdę nie ma żadnego nakazu – z ust Loli padła ledwo słyszalna informacja. – Tak naprawdę nie ma? – spytał. – Tak, w ogóle – dopowiedziała Annie. Spojrzał na Annie z dezaprobatą. Pokręciła głową, by pokazać, że i dla niej jest to nowina. Próbował jakoś to wszystko zrozumieć. – Ale przecież mówiłaś… – To nie całkiem była prawda – przyznała modelka. – Wiedziałem! – krzyknął. – Ale masz wszelkie prawo bronić siebie i dzieci – zauważyła Annie. – Porzuci‐ łaś go w samoobronie, żeby się ratować.
– Nie jest agresywny – westchnęła Lola, lejąc łzy. – W każdym razie nie fizycz‐ nie. – Okłamałaś nas? – Lucas wydawał się zszokowany. – A wzięlibyście na poważnie mój strach przed nim, gdybym nie mówiła, że używa siły? – Wskazała palcem na Annie. – Przez ciebie to powiedziałam. Annie otworzyła szeroko oczy. – A więc to wszystko moja wina? Lucas podrapał się w głowę. – Czy wywiezienie dzieci za granicę bez zgody ojca nie jest aby nielegalne? – Pójdę do więzienia! – zawyła Lola. – Odbiorą mi dzieci! Annie pokręciła głową. – Szkoda, że nie pomyślałaś o tych szczegółach, zanim doszło do uprowadzenia. Na te słowa Lola zapłakała jeszcze donośniej. – Nie porwałam ich. Jezu, przecież nie! Ja… ja… wysyłałam pocztówki! – Zastanowiłaś się choć przez chwilę, w jakim położeniu stawiasz mnie? – spy‐ tała Annie. Lucas słuchał i w myślach przekładał umówione na następny dzień spotkania, żeby móc z samego rana zawieźć Lolę wraz z dziećmi na lotnisko. A może przy odrobinie szczęścia znajdzie jeszcze bilety na wieczorny lot? – Rozmawiałaś z nim na ten temat, prawda? Postawiłaś jakieś ultimatum albo coś w tym rodzaju? – dociekała Annie. – Powiedziałaś mu, że wyjeżdżasz, tylko bez podania celu podróży, tak? – Nie, spakowałam dzieci i wsiedliśmy do samolotu, kiedy wyjechał w intere‐ sach. Wrócił do pustego domu. Annie złapała się za głowę. – Merde! – Merde! – zawtórował Lucas. – Napisałaś do niego? Żeby mu wyjaśnić? – Próbowałam… Przysięgam, podjęłam milion prób… Ale nie potrafiłam… ująć tego wszystkiego w słowa. Nie chciałam go zdenerwować. Nie chciałam go zranić, więc wysyłałam pocztówki. Wsadzałam je do koperty z adresem Alyssy, a potem ona je wyjmowała i od razu nadawała do Marka z Manhattanu. – Zasłona dymna – skwitował Lucas. – Nie chciałam, żeby się martwił. No i zależało mi, żeby wiedział, jak świetnie radzą sobie dzieci, że Simon przesypia całą noc, a Lia zawiera nowe przyjaźnie w… Nowym Jorku. Rozumiecie, utrzymywałam stały kontakt. Lucas patrzył to na Lolę, to na Annie, jakby oglądał mecz ping-ponga w zwol‐
nionym tempie. Wreszcie do niego dotarło: – Więc po prostu zniknęła? – Bystry jesteś! – pochwaliła Annie, wybuchając w końcu śmiechem. Jednak Lucas nie widział w tym wszystkim nic zabawnego, a już z całą pewno‐ ścią nie było w nim ani krzty współczucia dla Loli. Pod piękną fasadą kryło się… no właśnie co? Zrozumiał, dlaczego Annie triumfuje. Posłał jej znaczące spojrzenie. – Wszystkim się zdaje, że mam tak łatwo w życiu, tak dobrze – płakała tymcza‐ sem Lola. – Ludzie, nawet wy dwoje, myślą, że wszystko można przedyskutować, obgadać. Ale nie znacie Marka. Nie znacie mnie. On ma taką… władzę nade mną. Nie potrafię z nim dyskutować. Nieważne, co mówię, spływa to po nim jak woda po kaczce. – Ale jak, do cholery, wyobrażałaś sobie szczęśliwe zakończenie tej historii? – spytała Annie. Lucas z zaskoczeniem dostrzegł zmianę w jej głosie – nagle za‐ brzmiała w nim nuta empatii. Lola nie odpowiedziała. Mamrotała pod nosem chy‐ ba sama do siebie. – Nawet jeśli zaplanuję, co powiem, nawet jeśli wiem, że mam rację, on nie słu‐ cha. Dołuje mnie tylko, miażdży psychicznie. Nie musi mnie bić, żeby bolało. Nie zrozumiecie tego. Przez chwilę ciszę przerywało jedynie chlipanie Loli. W końcu głos zabrała An‐ nie: – Może to nie tylko jego wina. Ciebie w ogóle przerażają konflikty. O to mi wła‐ śnie chodziło, kiedy mówiłam, że trzeba być za pan brat ze swoim gniewem. A ty to pokpiłaś! Lucas nie mógł już dłużej zdzierżyć tych wywodów. Odwrócił się do Loli, wycią‐ gając ku niej oskarżycielsko palec. – Twierdzisz, że nie chciałaś go skrzywdzić? A ja myślę, że ranisz go celowo. W dodatku wybrałaś najokrutniejszą metodę! I jeszcze ta mistyfikacja! – Lola scho‐ wała twarz w ramionach i cicho płakała, a on ciągnął swoją tyradę. – Nie wierzę wam, kobiety! Macie mężczyzn za kompletnych idiotów, w dodatku pozbawionych wszelkich uczuć! Annie przerwała mu, ciągnąc go za rękę i wyprowadzając na siłę z salonu. Zna‐ leźli się w korytarzu, gdzie Lola nie mogła ich usłyszeć. Oparła się o ścianę i uśmiechnęła do niego. – Pewnie, że wiemy, że przeżywacie – szepnęła. – Tylko że my jesteśmy waż‐ niejsze. – Annie najwyraźniej świetnie się bawiła. No nie, chyba nigdy nie zrozu‐ mie tej istoty.
– Czuję obrzydzenie. Powinnaś jej dawać nie lekcje gotowania, tylko… czy ja wiem… wyrabiania kręgosłupa moralnego! – E tam – śmiała się Annie. – Komu potrzebny kręgosłup moralny, jak ma takie kości policzkowe! – Cóż, osobiście brak kręgosłupa uważam za wysoce nieatrakcyjny. Annie spojrzała na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy. – O, więc jednak nie stawiasz formy nad treścią? Lucas niespodziewanie w mroku korytarza oparł się ręką o ścianę, zbliżając się do Annie tak bardzo, że zaskoczył sam siebie. – Bardzo rzadko spotyka się kobietę, która dysponuje pełnym pakietem – wy‐ szeptał, patrząc jej prosto w oczy. Annie szukała w wyrazie jego twarzy śladów iro‐ nii. Nie znalazła ich. Nie odrywała od niego spojrzenia. – Chcesz, żebym poszukał im biletów lotniczych? – spytał, żeby przerwać mil‐ czenie. – Biletów? Po co? – Żeby polecieli na drugi miesiąc miodowy na Bahamy, bien sûr, oczywiście! – Sądzisz, że po prostu odeślę ją do domu? Żeby ten palant pożarł ją żywcem? – Dokładnie tak. Annie otworzyła drzwi i wyprowadziła go za próg. – W życiu. Lola jest moją przyjaciółką. • Jeśli Annie była o czymś absolutnie przekonana, to na pewno o konieczności roz‐ mowy Loli z mężem, i to nie o pogodzie. Milczenie w małżeństwie, Annie już do‐ brze o tym wiedziała, było zabójcze. Snute przez którąś ze stron przypuszczenia, sekreciki uchodzące do czasu na sucho, powolne wchodzenie w swoją rolę, nie‐ możność powrotu do dialogu – to wszystko prowadziło do milczenia. Jak łatwo było odgrywać jedną i tę samą rolę przez cały czas trwania związku, nawet jeśli to‐ warzyszyła mu miłość. Szczególnie jeśli towarzyszyła mu miłość. Gdyby miała na‐ malować obraz przedstawiający jej własne małżeństwo, siebie umieściłaby w sa‐ mym rogu. Tak bardzo go kochała, że nie chciała, aby widział w niej te cechy, dla których jej nie wybrał. Wziął ją jako małżonkę, matkę swoich dzieci. Wybrał ją ze względu na jej niezależność, brak wygórowanych oczekiwań. I rzeczywiście była najbardziej samodzielną, najmniej wymagającą z żon. Ale tylko z pozoru. Gdy położyły już dzieci do łóżek i w milczeniu posprzątały kuchnię, poszły do salonu. Było po dziesiątej. Annie pogrzebała w kominku, czekając, aż Lola wykręci
numer do Marka. Ona jednak nieruchomo siedziała na kanapie. W drżących pal‐ cach trzymała karteczkę z numerem do hotelu i wpatrywała się w telefon, jakby za chwilę miał skoczyć i rzucić jej się do gardła. – Nie dzwonisz? – Nie wiem, czy dam radę – powiedziała Lola. Była tak blada, że Annie zastana‐ wiała się, czy zaraz nie zwymiotuje. – No nie, poważnie? Aż tak źle? – Chyba tak – jęknęła Lola. Opracowały genialny plan. Lola nie wspomni o Paryżu, skoro Mark zakładał, że przebywa w Nowym Jorku. Nie byłoby żadnej korzyści z wyprowadzania go z błę‐ du. Annie miała przysłuchiwać się tej rozmowie, aby udzielać duchowego wsparcia. Miała pomagać Loli być silną, opanowaną i stanowczą. Był to plan doskonały. – Chcesz, żebym wykręciła za ciebie? – Tak, wykręć. Annie wybrała numer, wręczyła Loli słuchawkę i włączyła swoją słuchawkę bez‐ przewodową. Była absolutnie pewna powodzenia planu. Jej pewność zachwiała się jednak, gdy usłyszała, jak Lola podaje recepcjonistce nazwisko i numer pokoju Marka głosem przerażonej sześciolatki. Po wypełnionej radosną melodyjką chwili oczekiwania, która trwała chyba całe wieki, zabrzmiał męski głos: – Tak? – Mark? – Lola wydusiła z siebie piskliwie. Wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Annie chodziła tam i z powrotem po salonie, kiedy Mark wreszcie wypowie‐ dział pierwsze od tygodni zdanie do żony: – Lola, gdzie ty, kurwa, jesteś? Jakoś nie było to całkiem zgodne z przewidywaniami Annie. Tylko czego się spodziewała? W jednej sekundzie zorientowała się, że nie ma najmniejszego do‐ świadczenia w kontaktach z nadużywającym przemocy, choćby werbalnej, mężem. W jej własnym małżeństwie to ona zawsze wrzeszczała, Johnny był spokojny, opa‐ nowany. Błyskawicznie wróciła na kanapę, usiadła tuż przy Loli i wolną ręką ści‐ snęła jej dłoń. Oczy Loli rozwarły się szeroko i wypełniły łzami. Pokręciła głową, jakby dawała znać, że się poddaje. Annie posłała jej jednoznaczne spojrzenie: „Dasz radę!”. – Witaj, kochanie – powiedziała wreszcie wciąż bardzo cichutko. – Podaj swój pieprzony adres – wycedził chłodno Mark. – Zamawiam zaraz tak‐ sówkę. Lola odpowiedziała płaczliwie jak mała, wystraszona dziewczynka:
– Nie jestem… – Adres! W żyłach Annie popłynęła adrenalina, pojawiła się wraz z nagłą i oczywistą nie‐ nawiścią do tego faceta. Gorąco pragnęła ukoić roztrzęsioną Lolę, ale sama czuła się stłamszona. Zdaje się, że Lola miała rację. Mogło być tak źle. Lola próbowała tłumaczyć: – Chciałam tylko powiedzieć, że… Głos Marka przerwał jej słowa, zimny i ostry jak nóż. – Nie masz nic do powiedzenia. Nie masz prawa się odzywać. Posłuchaj uważ‐ nie. Wyczerpała się moja cierpliwość. Dawaj adres. Jestem już naprawdę wkurwio‐ ny. Wierz mi, nie chcesz widzieć, jak skacze mi ciśnienie. – Chciałam powiedzieć – Lola ciągnęła wytrwale – że nie jestem… w Nowym Jorku. A co z planem?! Lola nie trzymała się planu! Annie wytarła spocone dłonie o dżinsy. Byle tylko nie wygadała się o Francji… – To gdzie ty, kurwa, jesteś? – ryknął Mark. – Jestem… we Francji, kochanie – wyjawiła małżonka. Zapadła cisza, a potem Mark wykrzyczał to, co Annie wypowiedziała bezgłośnie: – Co?! – Lii naprawdę podoba się nowa szkoła – zaćwierkała Lola. Po drugiej stronie oceanu panowało głuche milczenie, bardzo, bardzo długie. Annie niemal słyszała, jak koła zębate zgrzytają w pracującym na pełnych obrotach mózgu Marka. Tym‐ czasem Lola dodała nieśmiało: – Szybko uczy się francuskiego. A gdybyś usłyszał Simona! – Słuchaj – przerwał jej Mark, kipiąc gniewem. – Nie miałaś prawa wywozić dzieci z kraju. To porwanie. Masz kogoś? O to chodzi? Jest jakiś facet? Jakiś francu‐ ski fagas w pieprzonym berecie? – Annie z trudem powstrzymała chichot. Robiła się z tego kiepska opera mydlana. – Nie, oczywiście, że nie – zaprzeczyła Lola. – Gów-no praw-da! – Naprawdę, Mark, chodzi o to, że… musiałam… Potrzebowałam trochę odpo‐ czynku. – Odpoczynku od czego? Twoje pieprzone życie polega na odpoczynku. Tylko tym się zajmujesz, odpoczywasz ile wlezie, zawalając swoje cholerne, psie obowiąz‐ ki! Annie sama nie hamowała się, na ogół emocje wyrażała w bezpośredni sposób,
ale bluzgi i obelgi Marka przyprawiały ją o dreszcze. Lola przełknęła ślinę i spojrza‐ ła na nią z rozpaczą. Teraz krew Annie kipiała już od adrenaliny. Nagryzmoliła coś na kartce i podała ją Loli. Ta zerknęła, skrzywiła się, ale odważyła się przeczytać treść Markowi słowo w słowo: – Odpocząć od twojej tyranii – odczytała płaskim głosem. – Mojego, kurwa, czego? – Tyranii – powtórzyła wolno, smakując to słowo jak kawałek czekolady. Uśmiechnęła się do Annie. To musiało być wspaniałe uczucie. Annie odwzajemniła uśmiech i siedziały tak razem, szykując się na kolejny cios. Ale Mark przestał wrzeszczeć. – O czym ty mówisz? – spytał. Mówił spokojnie, lekko nawet zdumiony. – Cóż – zaczęła Lola – trudno to określić… – Popatrzyła przepraszająco na przy‐ jaciółkę i Annie wyczuła, że jeśli natychmiast nie zareaguje, Lola gotowa palnąć coś strasznego w stylu „nie przynosisz mi kwiatów”. Nie było czasu na pisanie, więc Annie, korzystając ze swojej jedynej przewagi nad Markiem, czyli z faktu przeby‐ wania w tym samym pomieszczeniu co Lola, a także z podatności modelki na za‐ straszanie, spiorunowała ją spojrzeniem. Podziałało. Lola przełknęła ślinę i zaczęła szybko mówić. – Bo ty… mnie poniżasz. Wyżywasz się na mnie emocjonalnie, traktujesz jak… idiotkę. Ty… wrzeszczysz. Po chwili ciszy dał się słyszeć głos Marka: – Kto ci tam doradza? Obie bezgłośnie zachichotały nerwowo. Facet nie był głupi. Albo świetnie znał swoją żonę. Annie mimo wszystko poczuła dla niego podziw. – Nikt – zapewniła go Lola. To, że ściszył głos, dodało Loli siły. – Musiałam… po prostu musiałam wyjechać, bo nie mogłam znieść tego maltretowania. Markowi nie pozostało wiele do powiedzenia po takim stwierdzeniu. – Powiedz mi, gdzie dokładnie jesteś. Lolę na chwilę zatkało, Annie gorączkowo pisała w notesie, który podstawiła Loli pod nos. – Jak najbardziej zamierzam wrócić – czytała Lola. – Ale jeśli nic się nie zmieni, nasz związek nie ma szans. Przemyśl to. Zadzwonię jutro o tej samej porze. – Jutro będę już w Los Angeles – powiedział Mark rzeczowo. – Mam spotkania. Annie zrobiła gest, jakby podrzynała sobie gardło. – Jutro o tej samej porze – powtórzyła Lola jak robot, nie odrywając oczu od An‐ nie. I zanim coś mogło popsuć uzyskany efekt, Annie wyrwała Loli słuchawkę
i odłożyła ją na aparat. Przez ułamek sekundy trwały jak skamieniałe, po czym wspólnie odetchnęły z ulgą. Annie przetarła dłonią czoło. Było mokre od potu. • Na podłodze w pokoju Althei stał tuzin obrazów, opartych o każdy wolny skrawek ścian. Uklękła przy płótnie przedstawiającym opustoszały krajobraz miejski, przy‐ pominający jej dom. Na dole widać było leżącą na boku kruchą sylwetkę dziew‐ czynki o blond włosach. Co ten obraz miał z nią wspólnego? Każdego wieczora w tym tygodniu, gdy reszta domowników dawno już poszła spać, Jared pukał do jej drzwi. Wpuszczała go do środka, a on przepraszał za każ‐ dym razem za spóźnienie, co było zupełnie bez sensu. Chwilę zajmowała mu decy‐ zja w kwestii pozycji. Ustawiał ją, a ona stawała się miękka w jego pięknych dło‐ niach jak plastelina. Kiedy sięgał po farby i rozpoczynał mieszanie barw, jej zada‐ nie polegało na trwaniu w bezruchu. Jeśli sam nie podchodził, żeby zmienić jej po‐ zycję, potrafiła nie drgnąć nawet przez kilka godzin. Na pozór jej ciało było pozba‐ wione życia, jednak w środku wszystko buzowało. Wyraz twarzy również pozosta‐ wał niezmienny, a w głowie szalała burza euforii oraz kotłowały się rozważania nad przyczyną tego wszystkiego. Jared mamrotał pod nosem po francusku albo zadawał jej dziesiątki pytań swo‐ ją okropną, łamaną angielszczyzną. Czy jej może nie zimno? Czy chce pić, jeść, czy jest zmęczona? Czy jej wygodnie? Nie wnikał jednak w osobiste kwestie i wmawia‐ ła sobie, że jej to odpowiada. Czasem opowiadał o obrazie po francusku, co jakiś czas upewniając się: „Tu comprends, rozumiesz?”, a ona kiwała głową, że tak. Nie pytał, jak dobrze zna francuski, a ona sama nie wyjawiała sama z siebie tej infor‐ macji, bo może wtedy musiałaby rozmawiać, a tego nie chciała, bo obawiała się, że czar pryśnie. Czasami Jared rysował, zamiast malować: jej kark, dłoń. Innym razem mieszał kolory i wyglądał, jakby targał nim gniew; to znów mieszał barwy, ale nie malował nic – może nie mógł. Po godzinie, a może pięciu, Jared kończył. Dziękował jej. Wy‐ dawał się wówczas onieśmielony. Z przeprosinami opuszczał jej pokój, a Althea zo‐ stawała sama, spłoniona i zawstydzona. Jednak kolejnej nocy czekała z nadzieją, że znów się zjawi. On przychodził, przynosząc ze sobą mocny zapach terpentyny, od którego kręciło jej się w głowie. Na szybie okna jej pokoju zbierała się wilgoć, skroplony dowód ciepła, które wy‐ twarzały ich ciała.
A
17
nnie i Lola zamknęły drzwi i zeszły po schodach w rześki, pachnący wiosną poranek. Od wczorajszej rozmowy z Markiem Lola wypłakała oczy i obgryzła wszystkie paznokcie, lecz rano wstała spokojna jak dawniej. Annie zastanawiała się, czy jest świadkiem stosowania przez modelkę jej ulubionej meto‐ dy wyparcia. Lola włożyła klapki na bose stopy, zdecydowanie przeceniając możli‐ wości słabego jeszcze słońca. Włożyła strój do jogi; czarne legginsy dodatkowo wy‐ dłużały jej smukłe nogi. W ręce miała bawełnianą torbę ze zrolowaną matą. Annie pokonała dziesięć prowadzących na ulicę stopni. Trzymała kosze na zakupy i roz‐ myślała, czy aby nie ubrała się mimo wszystko za ciepło, bo paradowała w ciężkich kozakach, opatulona w czerwone poncho, w którym wygląda jak ubrana w namiot. Poszły razem w dół rue de Passy. Lola znalazła anglojęzyczny żłobek, do które‐ go bez problemu przyjęto Simona na kilka godzin dziennie, tak aby matka mogła uczęszczać na kurs trenerski jogi. Zorganizowała wszystko tak, żeby zyskać czas dla siebie. Annie zawsze brakowało umiejętności cedowania obowiązków. Poza tym uwielbiała rolę mamy. Może była to jedyna rola, w której sprawdzała się na szóst‐ kę. A zatem Lola pochodziła z innej planety. Była kosmitką. I była jej przyjaciółką. To słowo niepokoiło ją jednak. Przyjaciółka. Przyjaciółka to osoba, którą obda‐ rza się zaufaniem, i Annie jakoś ufała Loli. Wierzyła jej w tym sensie, że wiedziała, że Lola ma w stosunku do niej wyłącznie dobre zamiary. Jest życzliwa i pełna za‐ chwytu, co niezmiennie budziło niedowierzanie Annie. Może nie był to ten rodzaj przyjaźni, że człowiek zwierza się ze swoich najskrytszych myśli. Nie, to rezerwo‐ wała dla Lucasa, biedaczka. No, jemu też w zasadzie nie mówiła o wszystkim, ale pozwalała sobie przy nim na okazywanie słabości. W towarzystwie Loli była osobą dorosłą. Mamą. Zawsze mamą. Pewnie i w stosunku do Lucasa weszłaby w rolę matki, ale on nigdy do tego nie dopuścił. Pozwalał, żeby go karmiła, ale nie matko‐ wała mu. Lola była przypuszczalnie pierwszą kobietą od dziesięciu lat, z jaką nawiązała bliższy kontakt. Zupełnie nie ufała paryżankom. W ogóle nie miała zaufania do ko‐ biet. I do większości mężczyzn. Annie próbowała bezskutecznie ściągnąć w marszu poncho, spragniona powie‐ trza. – Jak możesz iść sobie tak po prostu na jogę, kiedy wiesz, co się dzieje z Mar‐ kiem? – Nie umiem logicznie myśleć, jeśli nie medytuję. Muszę się najpierw odstreso‐
wać. – Chodzi mi o to, że zaprowadzasz Simona do żłobka, sama idziesz na zajęcia. To tak, jakbyś wiązała swoją przyszłość z tym miejscem. Dobrze wiesz, że nie pój‐ dzie to tak łatwo, prawda? Lola zacisnęła ręce na zrolowanej macie. – Według ciebie powinnam do niego wrócić? O nie, Annie zdecydowanie nie życzyła sobie szybkiego powrotu Loli do Sta‐ nów. Chciała, żeby została. Musiała jednak rozważyć motywy jej postępowania. – Sama nie wiem, co powiedzieć – przyznała. – Francja nie przydarzyła mi się bez powodu – powiedziała Lola, nie zatrzymu‐ jąc się. – Nie mogę wrócić do domu jakby nigdy nic. Jestem beznadziejna w podej‐ mowaniu decyzji. Lola stanęła przed wejściem do szkoły jogi i zajrzała Annie prosto w oczy. Za‐ wsze świdrowała ją tak spojrzeniem, wytrącając tym z równowagi. – To co powinnam zrobić? – Działaj legalnie, a nie wbrew prawu – stwierdziła Annie. – Wyciągnij z tego kretyna alimenty. – Słusznie – powiedziała Lola słabo. – Akurat! Zawsze przyznajesz mi rację, a potem robisz wszystko na opak. Jak wczoraj, kiedy zdradziłaś mu, że jesteś we Francji. Teraz dopiero zrobi się chryja. Lola przestąpiła z nogi na nogę. – Masz rację, że powinnam zażądać rozwodu. – Powinnam, powinnam. Gadanie. – Ale ja nie chcę się rozwieść. Chcę, żeby Mark się zmienił, żeby był taki jak dawniej. Wiem, że jest w nim dobro. Zaraz po ślubie był inny. – To postaw mu warunki. – Już miała powiedzieć: „To wyrób sobie charakter”, ale ugryzła się w język. – Nie potrafię tak na siłę. Ja jestem inna. Nie postawię ultimatum, którego wa‐ runków sama potem nie dotrzymam – zawiesiła głos. – Poza tym nie chcę stąd wy‐ jeżdżać, jeszcze nie. Jestem tu szczęśliwa, Annie. Goją mi się rany. Mieszkanie pod twoim dachem na wszystkich działa kojąco. To jak lekarstwo dla mnie, Lii, Simona. Spójrz tylko na nich. Pierwszy raz w życiu zostawiam synka w żłobku i ani pi‐ śnie! – Lola położyła rękę na klamce i dodała: – Nawet Althea nie jest już małą biedną Altheą. – Nie jest? Lola uśmiechnęła się tajemniczo.
– Wygląda na to, że się zakochała. – Jakie znowu zakochała? Co się dzieje? – Althea i Jared spędzają strasznie dużo czasu razem w jej sypialni. I znów poza głównym nurtem. – Co takiego? Nie wierzę! – Wczoraj trzy godziny. W jej pokoju. – O czym ty mówisz? Jared leci na ciebie! – Daj spokój – śmiała się Lola. – Najpierw Lucas, teraz Jared? Popadasz w para‐ noję! – Do paranoi mi daleko, bo musiałoby mi zależeć. Martwię się tylko o Altheę. – Jest młoda, ładna i ma całe życie przed sobą. – Nie mam pojęcia, co on w niej widzi – rzuciła na odchodnym Annie. Szybkim krokiem ruszyła w dół ulicy. Przeszła kilka przecznic, zatrzymała się, zdjęła poncho, zwinęła je w kłębek i upchnęła w jednym z koszyków. Wiaterek podwiał jej flanelową zapinaną na guziki koszulę, którą Johnny nosił tylko w week‐ endy. Nie podejrzewała, że zrobi się tak pogodnie. Nawet teraz było jej za ciepło. Znów przystanęła, odstawiła koszyki, rozebrała się i zwinęła koszulę męża w kulkę. Jeśli i ją wsadzi do kosza, nie zmieszczą się zakupy. Może zawiązać ją w pasie? Taki upał. Stojąc z koszulą w dłoni, rozejrzała się wokoło. Jej wzrok padł na pojem‐ nik na śmieci. Podeszła, otworzyła wieko i wrzuciła ubranie do środka. • Lola spędziła noc, ćwicząc kolejną rozmowę z Markiem i przerabiając tę, którą już odbyli. Była wykończona, kompletnie osłabiona i miała mętlik w głowie. Mimo to zgodnie z planem przyszła na pierwsze zajęcia kursu, po którym miała zostać in‐ struktorem jogi. Był to kurs przyspieszony, więc miała ćwiczyć po pięć, sześć go‐ dzin dziennie. Po kilku tygodniach mogła uzyskać dyplom profesjonalnego nauczy‐ ciela. Gdziekolwiek rzuci ją później los, tych uprawnień nikt jej nie odbierze. Chy‐ ba po raz pierwszy w życiu samodzielnie podejmowała jakąś decyzję bez rad od menedżera, męża czy nawet od Annie. Postanawiała o czymś, co miało wpłynąć na jej dalsze życie. Już pod koniec pierwszych zajęć czuła się silniejsza, naładowana energią. Za‐ czynała wierzyć, że wreszcie dorośnie do samodzielnego działania. Jednak z nadej‐ ściem wieczoru przyszedł też czas telefonu do Marka i znów było jej słabo. – Wytłumacz mu, czego chcesz. Czy ty w ogóle wiesz, czego chcesz? – męczyła ją Annie.
Lola wiedziała, że jej plan nigdy nie sięgnął tak daleko, nie zakładał obecnej sy‐ tuacji. – Nie chcę go takiego, jaki jest teraz. – To mu o tym powiedz. Ustal zasady. Nie stoisz z nim twarzą w twarz, więc możesz być trochę agresywniejsza. – Czy bierna agresja nie wystarczy? Annie pogłaskała ją po plecach. – Nie martw się, będę słuchać i ci pomogę. Jak powiedzieć Annie, że wolałaby z tej pomocy nie korzystać? Zawahała się. – Wydaje mi się, że sobie poradzę. – O nie, naprawdę, pozwól – upierała się Annie, wyraźnie podekscytowana. – Będę ci dodawać otuchy. Lola nieśmiało próbowała dalej: – Nie, serio, dam sobie radę… – Wczoraj rozsypywałaś się na kawałki. Nie mogłaś się doczekać, żeby zmięk‐ nąć i przyznać mu się do Francji. Zaufaj mi. Powiem ci dokładnie, co masz mówić. – Szczerze mówiąc, nie chcę być dręczona z obu stron – odważyła się Lola. Było to chyba najbardziej bezduszne stwierdzenie, jakie kiedykolwiek sformułowała w stosunku do kogokolwiek, ale Annie nie wzięła sobie tej uwagi do serca. – Jak sobie chcesz. Skoczę po łopatę i zacznę ci kopać grób w ogródku. Dłonie Loli drżały jak w febrze, kiedy wybierała swój własny numer w Bel Air, gdzie mieszkała wieki temu w którymś z poprzednich wcieleń. Mark odebrał po pierwszym sygnale. – Co u ciebie? – spytała, gdy tylko usłyszała jego głos. Były to jedyne słowa, któ‐ re przeszły jej przez ściśnięte gardło. – Nic u mnie – mruknął z któregoś z licznych pokoi rezydencji, może z sypialni. Czy gosposia przychodzi codziennie podczas nieobecności pani domu? Byłoby to zbędne. Lola słyszała telewizor w tle. Chyba mecz futbolowy. – Jak tam dzieci? – spytał Mark. Na razie rozmowa nie różniła się od tych, któ‐ re prowadzili miesiąc temu. Lola niemal podskoczyła z radości, że wszystko idzie tak normalnie. – Wspaniale! – Ciekawe, jak może im być dobrze, skoro są bez ojca? – warknął. Czy istniała odpowiedź, która by go nie zraniła? Mark odezwał się, zanim zdążyła naprawić błąd. – Dzieci wiedzą, że łatwo wpadam w gniew, wielkie rzeczy! – Lola poczuła ciężar w sercu. Mark wie. On wie. – Jak ci się wydaje, jak mnie wychowywali? – cią‐
gnął. – Całą drogę do dorosłości kopali mnie w tyłek. Jeśli myślisz, że robisz dzie‐ ciom dobrze, chroniąc je przed prawdziwym życiem, to się grubo mylisz! Życie – z tym, że mówię o prawdziwym życiu, nie miękkim kokonie, w którym ty sobie sie‐ dzisz – jest twarde jak skała. – Ty je utrudniasz – odparła, oczyma wyobraźni widząc, jak Annie z aprobatą podnosi oba kciuki w górę na tę ripostę. – To nie znaczy, że nie kocham swoich dzieci – powiedział Mark. Lola nie była w stanie powstrzymać łez. – Wiem, że je kochasz – powiedziała łagodnie – i wiem, że mnie też. Ale nie okazujesz tego. – Lia nienawidzi nas, po równo, jeśli jeszcze nie zauważyłaś. A Simon? Dziecia‐ kowi nie brak piątej klepki, do cholery. Potrzebują ojca, który jest prawdziwym mężczyzną, nie jakiegoś francuskiego palanta, który… Pieprzysz się z jakimś Fran‐ cuzem? – podniósł głos. – Dlatego odeszłaś? Dla jakiegoś Francuzika? Niedowierzanie na chwilę odebrało Loli głos. – Nie, oczywiście, że nie. – To o co ci chodzi? Czego chcesz? – Chcę… potrzebuję… zmian. – Na przykład jakich? – Chciałabym być pożyteczną cząstką społeczeństwa, znaleźć własną drogę roz‐ woju. – Domyślała się, że tak prowadziłaby rozmowę Annie, że te słowa by pochwa‐ liła. – Ale przede wszystkim cierpię z powodu naszego małżeństwa. – Czekała, aż mąż coś powie, ale milczał. – Tak mi przykro, Mark. Potrzebuję tego czasu. Traci‐ łam grunt pod nogami. Byłam taka… nieszczęśliwa i zagubiona. – Chciała powie‐ dzieć mu o tym, jak czuje się we Francji – jakby zrzuciła pęta; opowiedzieć mu, jak gotuje, je, pije, śmieje się, flirtuje, odkrywa Paryż, jaka jest lekka, figlarna, wesoła przy dzieciach. Zamiast tego, zachęcona ciszą w słuchawce, powiedziała: – Tu od‐ krywam, kim naprawdę jestem i czego chcę, a nawet w czym jestem dobra. Odpowiedź powiała lodowcowym chłodem. – Ciekawe, co też odkryłaś. Chodziło mu o to, kim jest, czy w czym się sprawdza? – Biorę udział w szkoleniu – tłumaczyła, nieco zbita z tropu. – Będę dyplomo‐ wanym instruktorem jogi. – Dyplom zakładania sobie nóg za głowę? Tak, to właśnie tego typu komentarze wypędziły ją z domu, ale nie podjęła za‐ czepki, natychmiast żałując swojego braku waleczności.
– Mogę pracować jako trenerka jogi również w Los Angeles. – I zarabiać marne grosze? Jak sobie chcesz. – Musiałam odpocząć od tego materializmu, tego udawania, arogancji. – I dlatego wybrałaś właśnie Francję? – zarechotał Mark. – Miałam takie niskie poczucie własnej wartości. – Za to mnie nie obwiniaj – obruszył się Mark. – Z tym problemem borykałaś się, zanim mnie poznałaś, laleczko. Może miał trochę racji, ale na pewno nie był bez winy. Lola zaskoczyła samą siebie, mówiąc ostro: – To dlaczego tylko w twoim towarzystwie spada mi samoocena? – Ty mi powiedz. Lola wzięła głęboki oddech, przyjrzała się swoim stopom, ścianie, aż wreszcie odważyła się: – Jesteś krytykantem. – To ty jesteś krytykantką – zaripostował – czego sama właśnie dowiodłaś. Tylko że dodatkowo jesteś hipokrytką. – Ja jestem hipokrytką? – zdenerwowała się Lola. – Nigdy nie mówiłaś, żeby było ci źle. – Bo się bałam, że przestaniesz mnie kochać. I że mnie zostawisz. – Więc zamiast tego ty zostawiłaś mnie? Kiepski żart. – Przepraszam. – Pasuje ci rola ofiary, a ze mnie robisz tyrana. Ale to ty ciągle insynuujesz, że jestem złym ojcem, złym mężem. – Nigdy tak nie mówiłam. – Daruj mi. Widzę to w twoich oczach. Lolę zaszokowała szczerość tego wyznania. – Ale ja… – A seks? – nie dał jej dojść do słowa. Urwał na chwilę, po czym dodał: – Zawsze masz jakąś wymówkę. Coś nie tak z twoim libido. Nagle napięcie w ramionach Loli ustąpiło. Seks, święta broń małżeńskiego ży‐ cia. – Może żywiłam do ciebie urazę, było mi przykro. – Cóż, cieszę się, że wreszcie to przyznajesz. Tak czułem, że to wielka ściema. – Wiesz, że to nie dlatego, że cię nie kocham. – Czego ode mnie oczekujesz? Czekasz, aż przyjdę do ciebie na kolanach? Chy‐ ba za dobrze mnie znasz, żeby liczyć na taki scenariusz.
– Musimy rozmawiać. – Od pogaduszek masz koleżanki. Lola podupadła na duchu. – To co zrobimy? – szepnęła. – Nie będę się za tobą uganiał, jeśli w taką grę masz ochotę się bawić. I nie za‐ mierzam długo czekać. Nie jesteś jedyną syrenką na plaży w Malibu, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. – Chcesz powiedzieć, że będziesz… spotykał się z innymi? – O, to świetny pomysł! Może spróbuję czegoś francuskiego – zaśmiał się ner‐ wowo. – Nie ma żadnego Francuza. – Pogadaj sobie z mięczakiem swoich marzeń. – Nie tego chcę. – Jestem, jaki jestem – powiedział Mark. – Bierzesz, co dają… – Albo spadaj. Wiem. – Mam to w dupie. Rozłączam się! – Rzucił słuchawką. Lola wbiła wzrok w telefon i wybuchnęła płaczem. Annie znalazła się przy niej w oka mgnieniu, objęła ją, pozwoliła jej się wypłakać. – Słyszałam każde słowo – przyznała się. – Naprawdę robisz postępy. – Myślisz, że zaczyna mnie rozumieć? – Eee… nie. Ale sądzę, że niedługo już całkiem staniesz na nogi. – Wiesz, co najbardziej przeszkadza mu w naszym zniknięciu? – łkała Lola. – Że nie potrafi go wytłumaczyć ludziom tak, żeby nie wyjść na dupka. W ogóle nie przejmuje się nami… Mną. • Tymczasem w Bel Air Mark siedział obok telefonu. Zapadł zmrok, ale nie pofatygo‐ wał się, żeby zapalić światło w salonie. Kiedy reflektory przejeżdżającego samocho‐ du na moment rozświetliły pokój, Mark uniósł głowę zaskoczony. Przez ułamek se‐ kundy był zdezorientowany i wydawało mu się, że to Lola parkuje na podjeździe, co było oczywiście absurdem. Dom pachniał inaczej, brzmiał inaczej. Leżąc na ka‐ napie, Mark policzył, ile sekund upływa między błyśnięciami czerwonej lampki na czujniku alarmowym. Potem przeniósł wzrok na zielony wyświetlacz automatycz‐ nej sekretarki, który pokazywał trzydzieści nieodsłuchanych wiadomości. Trzeba będzie iść do lekarza, sprawdzić, co to za dziwne uczucie w splocie słonecznym, trochę jak refluks kwasu żołądkowego, ale niezupełnie. Gdzieś w oddali, w kuchni,
brzęczała lodówka. Rozejrzał się po ciemnym salonie w poszukiwaniu śladów ży‐ cia, ale niczego nie znalazł – żadnych ruchów czy głosów, jedynie echo jego wła‐ snego oddechu odbijające się od ścian. Wstał z kanapy, zapalił kilka lamp, lecz po chwili większość z nich z powrotem zgasił. Wszedł na górę i błąkał się po nieskazi‐ telnie czystym domu – nieskazitelnie czystym, bo taki lubił najbardziej, a przynaj‐ mniej tak mu się wydawało. Dywan tłumił odgłos kroków, ale i tak dźwięk poniósł się echem, kiedy Mark wchodził do łazienek – jakby był w muzeum. Otwierał drzwi do pokoików dzieci, wciągał w nozdrza powietrze, próbując wyłowić jakiś zapach. Był dobrym człowiekiem. W odróżnieniu od swojego ojca Mark nigdy nie podniósł‐ by ręki na dzieci czy żonę. Podnosił tylko głos. Tylko głos.
G
18
dy Lucas przekraczał próg kuchni, buchnęły na niego kłęby gorącej pary. Annie przelewała wrzątek z gara wielkości ciężarówki do gigantycznego cedzaka. Z miejsca, z którego patrzył, Lucasowi wydało się, że para unosząca się nad wstążkami makaronu wydostaje się wprost z ciała Annie. Mógłby tę kobietę schrupać w całości. Annie zerknęła przez ramię i dostrzegła gościa. Chyba nie zorientowała się, że przyglądał się jej plecom i pupie, takiej ślicznej w tych spodniach? – Gdzie Jared? – spytała. – Skąd mam wiedzieć? Przełożyła makaron do miski i przetarła mokre czoło i dekolt ściereczką. – Od trzech dni zaginiony w akcji – zaraportowała. – I nagle nie potrafisz bez niego żyć? – Nie ja… Annie zamilkła, bo bez ostrzeżenia zmaterializowała się w kuchni Althea, zaci‐ skając kościste dłonie na ogromnym kubku z szarego fajansu, jakby trzymała koło ratunkowe. Lucas nie potrafił się odprężyć w towarzystwie tej dziwnej kobiety. Może to biały sweter i spodnie sprawiały, że wyglądała na przezroczystą, ale dziś bardziej niż zwykle przypominała zjawę. – Bonjour – ryknął jowialnie, żeby ukryć konsternację. Po raz kolejny przyjrzał się dziewczynie z niedowierzaniem. Nie, niemożliwe, żeby przyciągnęła oko Jare‐ da. – Cześć – wymamrotała Althea pod nosem, nie podnosząc na niego wzroku. Po‐ woli podeszła do kuchenki jak somnambuliczka, owinęła długimi palcami uchwyt czajnika, wlała wrzątek do kubka, w którym tkwiła już raz użyta torebka herbaty, i ulotniła się z kuchni przez szklane drzwi do ogrodu. Annie kiwnęła głową w kierunku, w którym zniknęła. – Dlatego potrzebuję Jareda, i to szybko. – Myślisz, że między nimi coś jest? – No pewnie! Jak mogłeś nie zauważyć? – Hm, Jared faktycznie coś wspominał. Annie zmarszczyła brwi. – A więc to prawda? Nawet się o tym nie zająknąłeś! Tak czy inaczej, nie poja‐ wił się przez ostatnie trzy doby, a Althea go wypatruje, tyle wiem na pewno. Tylko nie wolno o nim wspominać, broń Boże! A ta sprawa z jej jedzeniem. Zapytałam ją,
dlaczego wygląda jak topielica. Odpowiedziała, że ma się świetnie i nie ma pojęcia, o co mi w ogóle chodzi. Przecież to tak, jakby ukrywać czterotonowego słonia w salonie! – Z tym że w jej przypadku słoń waży najwyżej czterdzieści kilo. – Odkąd Jareda diabli wzięli, ledwo wyściubia nos ze swojego pokoju w ciągu dnia, a nocami błąka się po domu. Przestała dzwonić do matki. Słyszałam z jej sy‐ pialni płacz o czwartej nad ranem! Lucas zbliżył się do piecyka. – Co tak pysznie pachnie? – A z Loli też nie ma wiele pożytku, odkąd trzy dni temu zadzwoniła do mężul‐ ka, a ten oznajmił jej w żołnierskich słowach, że albo wróci do małżeńskiego łoża, albo wypad. Łzy leją się ciurkiem. Chyba wprowadzę dopłatę za chusteczki higie‐ niczne. – To co dziś jemy? – Gulasz rybny. Nagle za nimi rozległ się głos Jareda. – Ja też poproszę porcyjkę! – No proszę, a kogo my tu mamy?! – wykrzyknęła Annie. – Dar boski dla ludz‐ kości. Gdzieś ty się podziewał? Jared zrobił w odpowiedzi nieokreślony ruch ręką. – Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zjem u siebie? Annie rzuciła mu groźne spojrzenie, wzruszyła ramionami i wyjęła z szafki duży talerz. Lucas patrzył, jak nakłada makaron i gulasz rybny, obficie polewa wszystko czerwonym sosem, gęstym od małży i krewetek, po czym dekoruje całość listkiem pietruszki. Wręczyła danie Jaredowi. – Dać ci coś jeszcze? Deser? Pieczywo? – Non, c’est parfait, jest idealnie – pochwalił. Podziękował i wyszedł z kuchni jak złodziej wynoszący łup, a aromat owoców morza, białego wina i pomidorów unosił się za nim po ciemnych schodach. – Do diabła z tą zgrają – rzuciła Annie. Lucas odkorkował butelkę pouilly-fuissé, nalał kieliszek i podał go Annie. – Mnie też odeślesz do czorta? Odłożyła ściereczkę i wzięła od niego kieliszek. Oparła się o blat i spróbowała trunku. – Nie, ty dostajesz piątkę z plusem za zabawianie mnie. Obiad okazał się prawdziwym wariactwem. Gdy tylko wino osłabiło czujność
matek, dzieci, czując powiew bezkarności, zajęły się lepieniem kulek z chleba i ob‐ rzucaniem się nimi. Simon odnajdował na podłodze wystrzelone pociski i wpychał je sobie do buzi. Lucas z całych sił starał się podtrzymywać konwersację, ale jego wysiłki spełzały na niczym, bo Annie i Lola ryczały ze śmiechu, ilekroć akcent Francuza wydał im się szczególnie zabawny. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Altheę, spożywającą swój posiłek w co najmniej dziwny sposób: kroiła gotowane buraki na równiutkie kosteczki, które następnie brała w dwa palce i maczała w mo‐ utarde extra forte, bardzo ostrej musztardzie. W efekcie usta i paznokcie miała za‐ barwione na czerwono, zatem wyglądała tak, jakby wgryzła się komuś w aortę, by wyssać mu krew. – Mam nadzieję, że odpalisz mi kilka skrzynek tego wybornego winka, Lucas. Urządzam imprezę – oznajmiła Annie, dopijając zawartość kieliszka i podając go przyjacielowi do ponownego napełnienia. – Imprezę? – zdziwił się. Annie od trzech lat nie wspomniała ani słowem o żad‐ nym przyjęciu. – To znaczy? – To znaczy, że wróciłam, dziecinko! – Wróciła! – zawyła Lola i wybuchnęła szalonym śmiechem. Czy ta kobieta nie powinna, przynajmniej według słów Annie, zalewać się łzami od trzech dni i nocy? Lucas pokręcił głową nad nieprzewidywalnością kobiet. Na‐ ukowcy dowiedli, że mieszkając razem, potrafią się hormonalnie zsynchronizować. Czy właśnie był świadkiem tego fenomenu? Obie naraz przechodzą zaburzenia emocjonalne? Annie zaczęła opowiadać Loli, co dokładnie ma na myśli, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie ma tu mowy o spontanicznej decyzji – rzecz planowana była już od dawna. Może to rzeczywiście nie była kwestia upojenia alkoholowego czy hormonów, a odrodzenie entuzjazmu wobec uciech, które Annie zarzuciła po śmierci Johnny’ego. Może faktycznie w pewien sposób wysuwała nos ze swojej sko‐ rupki. – Wszystko rozpocznie się od kinderbalu, a później wieczorem przekształci się w zabawę dla dorosłych. Impreza będzie trwać całą dobę, dzień i noc. To będzie coś wystrzałowego – roztaczała wizję Annie. – Pamiętasz moje dawne przyjęcia, Lucasie? Lucas jęknął. – Sądziłem, że wydano prawny zakaz ich organizowania. – Stary zrzęda z ciebie! – upomniała go. – A więc pozwól, że przedstawię Loli w skrócie przebieg podobnej imprezy – za‐
proponował Francuz. – Przybywa tu około trzydzieściorga dobrze wychowanych dzieci w wieku poniżej lat dziesięciu i już po chwili przeobrażają się one w szaleją‐ cych chuliganów. Rzeczywiście godne zapisania w pamięci. Będą wspominać na starość: „Ech, pamiętasz tę zabawę u Annie, podczas której straciłem lewe oko?”. – Moje przyjęcia to czysta fantazja – pochwaliła się Annie. – Raczej niezłe zamieszki – dopowiedział Lucas. Annie zignorowała ten komentarz. – Później, wieczorem, zjeżdżają się dorośli. Przywożą ze sobą coś do picia, ale Francuzi nie bawią się w zrzutki – nawet nie mają na to nazwy. Tak więc całe je‐ dzenie na mojej głowie! Przewiduję, że zrobię mechoui, jagnię pieczone w całości, po marokańsku. Podam je w rozstawionym w ogrodzie namiocie, który wyłożę po‐ duszkami. Mam to wszystko przemyślane. Ostatnie zdanie potwierdziło, że postanowienie Annie jest przemyślane i nie‐ przypadkowe. Lucas czuł, że powinien się z tego cieszyć, ale nie potrafił pozbyć się myśli, że jego przyjaźń z Annie wykiełkowała – że w ogóle była możliwa! – przez to, że kobieta odizolowała się od świata i stała się aspołeczna. – Widzisz, Lolu – ciągnęła teraz – nie wiesz, co to jest zabawa, dopóki nie zaba‐ wisz się z Francuzami. Będziemy tańczyć, pić i jeść calusieńką noc. Impreza po‐ trwa do białego rana, a wtedy pojawią się jeszcze ciepłe croissanty prosto z piekar‐ ni, do tego espresso, które wszyscy będziemy popijać już z rozmazanym makija‐ żem i na potężnym kacu. – Ale ubaw! – pisnęła Lola. – Wiele par połączyło się i wiele rozpadło podczas twoich przyjęć, Annie. – Ach, to istne targowisko! Jedni ludzie przyprowadzają następnych i na ogół zyskuję paru nowych znajomych. – A kilku innych tracisz. – Zabalujmy! – ryknęła Lola. W tej chwili drzwi do jadalni uchyliły się. W progu stał Jared, rozczochrany, w czarnej koszulce z dziurami wygryzionymi przez mole czy może kwas. – Smakowało ci? Dlaczego nie… – zaczęła Annie, ale nie dane jej było dokoń‐ czyć, bo Jared okrążył stół, zatrzymał się przy Althei, ujął jej poplamioną burakami dłoń, porwał kilka kromek pieczywa z koszyka i powiódł dziewczynę dookoła stołu, w końcu wyprowadzając ją z pokoju, a to wszystko w absolutnym milczeniu. Althea wydawała się straszliwie zaskoczona lub zawstydzona. W każdym razie przybrała odcień szkarłatu, którego buraki mogły jej tylko pozazdrościć. Kiedy stuknęły za‐ mykane za nimi drzwi, dzieci dostały ataku histerycznego rechotu. Lucas wodził
wzrokiem od Loli do Annie, która posłała mu spojrzenie pełne zdumienia. – Nikt mnie nie ostrzegł, że sprowadzili się tu Frankenstein i jego dziewczy‐ na! – powiedział do dzieci, wywołując kolejne salwy śmiechu. Nawet Simon kwiczał z radości, otwierając szeroko wypełnioną chlebem buzię. – Co jest, do cholery? – szepnęła do Loli Annie. • Althea była zbyt wstrząśnięta porwaniem z jadalni, żeby pojąć, na co patrzy. W po‐ koju Jareda, na sosnowym biureczku, nakryto dla dwojga. Było czerwone wino w kubkach do kawy, dwa talerze, obok każdego widelec, łyżka i nóż, a pośrodku miska przykryta trzecim talerzem. Z wysokiej szklanki wyciągały główki dwie dłu‐ gie, białe róże, grożąc przewróceniem prowizorycznego wazonu. Jared położył pie‐ czywo przyniesione właśnie z jadalni obok przepełnionej popielniczki, po czym, zo‐ rientowawszy się, że nie pasuje ona do kompozycji na stole, opróżnił ją i odstawił z powrotem. Wyjął papierosa, zapalił, wsunął w kącik ust i zdjął przykrycie z misy zawierającej tę samą potrawę, którą Annie serwowała na dole. Rzucił triumfalne „ta-daa”, które jednak wypadło dość przepraszająco. Patrzyła na niego, nadal nic nie rozumiejąc. Żołądek wywrócił jej się na widok jedzenia. Nie tknęła potrawy w czasie wspólnego posiłku w jadalni, nawet na nią nie spojrzała, a teraz jedzenie stało przed nią jak wyrzut. Krewetki, małże i maka‐ ron wyglądały jak zastygłe, jak jedno z tych plastikowych dań, które widywała za szybą japońskich restauracji. Czy on się spodziewa, że ona weźmie to do ust? Jed‐ nak największą panikę wywoływało u niej to, od czego nie mogła oderwać wzro‐ ku – stojąca na stole imitacja bukietu. Czy te dwie róże naprawdę kupił z myślą o niej? Jared oddał Althei jedyne krzesło, a sam ulokował się naprzeciw niej, siadając po turecku na łóżku. Występujące w roli stołu biurko stało pomiędzy nimi. Był bli‐ sko, o wiele bliżej niż podczas sesji malarskiej, i zaglądał jej w oczy. Nie było się gdzie schować. Jared postawił miskę z jedzeniem przed sobą, nałożył na talerz i za‐ czął jeść. Odetchnęła z ulgą. Obserwowała, jak sprawnie nawija makaron na wide‐ lec. Czynił to z elegancką swobodą typową dla Francuzów przy stole. Wodziła wzrokiem za widelcem od talerza w górę. Nie uszło jej uwadze, że w pewnej chwili widelec zawisł w powietrzu, po czym ruszył w kierunku jej ust. Rozwarła szerzej oczy, kiedy Jared podsunął jedzenie na centymetr od jej warg. – Nie, dzięki, merci, non – pokręciła głową. Jared wbił w nią spojrzenie i łagodnie wyszeptał polecenie:
– Mange. C’est bon. Jedz, to dobre. Althea zalała się rumieńcem. Zapędzono ją w kozi róg. Rozchyliła usta. – Plus grand, szerzej – perswadował delikatnie, ale z niesamowitą powagą. Wiedziała, że nie ma wyjścia, więc otworzyła buzię i pozwoliła mu wsunąć ma‐ karon do środka. Oszalałe kubki smakowe wysłały do mózgu sprzeczne informacje na temat soli, pomidorów, niebezpieczeństwa. Wargi odnotowały, że jedzenie jest nadal ciepłe. Podniebienie i język przypomniały sobie o radości spożywania zaka‐ zanych produktów. Przeżuwała powoli, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok, bo Jared bez skrupułów studiował jej twarz. Przeżuwała i patrzyła na drzwi, planując ucieczkę. Ale Francuz już nałożył kolejną porcję makaronu i widelec wędrował ku ustom dziewczyny. Twarz Jareda wyrażała maksimum koncentracji. Kolejna porcja. I jeszcze jedna. Althea żuła i przełykała bezwolnie, choć jej ciało się buntowało, pię‐ ści zaciskały się pod stołem, a mięśnie spinały się w nogach. Była gotowa, by sko‐ czyć i wybiec z pokoju. Jednak mimo kipiącej w niej furii serce Althei topniało na widok sposobu, w jaki mężczyzna nakładał jedzenie. Na widok tego, jak sam lekko rozchylał usta niczym matka karmiąca dziecko i uśmiechał się z aprobatą, kiedy Al‐ thea przełykała. Na dźwięk szeptanych słów zachęty. Przy piątym widelcu miała odruch wymiotny, oczy zaszły jej łzami. – Na dziś wystarczy. Très bien, bardzo dobrze – wydawał się zadowolony. – De‐ main aussi, d’accord? Jutro też, zgoda? Althea skinęła głową. Tego wieczora nie proponował, że ją namaluje. Zamiast tego pomógł jej wstać od stołu, wyprowadził na korytarz, a potem do jej sypialni. W progu wepchnął jej jeszcze w ręce chleb jak dziadek wciskający w łapki dziecka garść cukierków. Nagle coś mu się przypomniało. „Attends, zaczekaj!” – rzucił. Stała w holu i patrzyła, jak wraca do siebie, a potem pojawia się z powrotem z dwiema różami. „Belles comme toi, piękne jak ty” – powiedział, wręczając jej kwiaty. Przyjęła je, drżąc od stóp do głów. Althea odczekała pięć minut od wyjścia Jareda i popędziła do łazienki. Padła na kolana przed muszlą klozetową i wsunęła dwa palce do gardła. • Następnego dnia w kuchni gotowano i odrabiano zadania domowe. A więc to moje nowe życie – myślała sobie Annie, siadając przy stole i skubiąc bagietkę. Z przyjem‐ nością oglądała spektakl, w którym główną rolę grała Lola, próbująca upiec suflet. Na szczęście jej kurczak w estragonie rozkosznie bulgotał na kuchence. Jacy bliscy
stali się jej ci obcy ludzie i jakie to dziwne, że tak bardzo odpowiadała jej nowa wersja codzienności. Niespodziewanie czerpała radość z patrzenia, jak modelka w nerwach zezuje na przepis na suflet serowy. Wszystkie składniki miała przygoto‐ wane na stole. Musiała tylko przeczytać, odmierzyć i wymieszać, ale minę miała taką, jakby brnęła przez moczary pełne krokodyli. Przy stole siedzieli też Maxence i Lia, bez większego entuzjazmu poświęcając się lekcjom, oraz Althea, zajęta obie‐ raniem marchewek potrzebnych do carottes rapées, surówki. Annie po raz kolejny zastanowiła się, dlaczego dziewczyna upiera się, żeby pomagać przy przygotowy‐ waniu posiłków, skoro potem nawet ich nie kosztuje. Paul, Laurent i Simon gonili się po kuchni, rzucając koślawymi papierowymi samolotami. Choć celowali w sie‐ bie nawzajem, one wciąż lądowały na Althei, która co jakiś czas robiła unik bez cie‐ nia uśmiechu. Nagle Lola energicznie podniosła głowę. – Nie wyjdzie mi to! Parmezan się skończył. – Musisz go czymś zastąpić – poradziła Annie. – Zastąpić? Czym? – Spróbuj cementu. Jeśli suflet ci wyrośnie, będziemy mieć bardzo praktyczny schodek. Nagle w kuchni zapanowało milczenie. – No co? Co znowu powiedziałam nie tak? – odwróciła się i zobaczyła, że do środka wszedł Jared. Mruknął coś na powitanie i zaczął się krzątać, zbierając talerze, sztućce, pieczy‐ wo, owoce. Annie wymieniła znaczące spojrzenie z Lolą, stłumiła w zarodku chi‐ chot Paula za pomocą morderczego spojrzenia i wstała. Nie zwlekała ani chwili. Sięgnęła po chochlę i średniej wielkości miskę, nałożyła sporą porcję kurczaka w estragonie i podała ją Jaredowi w najbardziej naturalny sposób. Może i umierała z ciekawości, ale niech ją licho, jeśli cokolwiek da po sobie poznać. – Wpadnij jeszcze potem – powiedziała. – Lola robi beton na deser. Jared wyszedł, ledwo dosłyszalnie mamrocząc pod nosem i wynosząc na tacy nakrycia dla dwojga. Nikt nie skomentował tego, co właśnie zaszło. Kilka minut później Althea skoń‐ czyła obieranie warzyw, uprzątnęła miejsce pracy i zniknęła. Lola podeszła do kuchenki i szepnęła, żeby dzieci nie słyszały: – Myślisz, że może pomaga Althei przezwyciężyć anoreksję? – Jaką znowu anoreksję? – burknęła Annie z buzią pełną pieczywa. – Ma dziwny stosunek do jedzenia i jest za chuda, ale jest dorosła. Jeśli biadolenie na temat gru‐
bych ud oznacza anoreksję, to ja pierwsza na nią cierpię. Po chwili namysłu Lola odparła: – Podejrzewałabym cię raczej o bulimię. Annie przestała przeżuwać ze zdumienia. – Taaak ci się zdaaaje? – Kim ja jestem, żeby kogokolwiek osądzać – westchnęła Lola. – Uważasz, że jem bez opamiętania, tak? Lola spojrzała na nią przepraszająco. – Czasami. Annie przyjrzała się leżącej przed nią bagietce. Co najmniej połowy już nie było, a nie wybiła jeszcze nawet godzina obiadu. Miała żołądek bez dna. Jedzenie – polo‐ wanie na nie, przyrządzanie i połykanie – było jej lekarstwem na całe zło. – Cieszę się, że Jared zajął się Altheą – powiedziała – bo mnie z pewnością nie starczyłoby cierpliwości. Odwróciła się do dzieci: – Jeśli skończyliście robić lekcje, spakujcie zeszyty i idźcie pooglądać telewizję. Niedługo obiad. Dzieci wybiegły, zanim zdążyła dokończyć zdanie. – Co będę robić, kiedy wrócę do Los Angeles? – Lola spytała składników w swo‐ jej misce. – Życie wymknęło mi się spod kontroli. Własny mąż namawia mnie do zdrady. – W jej oczach zalśniły łzy. – Byłam mu wierna przez te wszystkie lata i tak mi się odwdzięcza? Ma rację, powinnam sobie znaleźć kochanka. Mark sobie na to zasłużył! – Nikt na to nie zasługuje – łagodziła Annie. W tej chwili zdała sobie sprawę, że wcześniej czy później Lola wróci do kretyna, za którego wyszła. Ewidentnie tego właśnie pragnęła. Annie zdjęła fartuch z napisem „Nie prowokuj szefa” i rzuciła go na kuchenny blat. – Cóż, ja też nie wiem, co zrobię ze swoim życiem. – Ty? Przecież jesteś szczęśliwa! – wykrzyknęła Lola. – Kto tak twierdzi? – Masz swój dom, talent dekoratorski… – Powiedz szczerze, ile razy można zmieniać obicie jednej i tej samej sofy? Ile razy przemalowywać ściany? Czym się będę zajmować przez następne czterdzieści, pięćdziesiąt lat życia? I czy ktoś jeszcze się ze mną prześpi? Lola przyglądała jej się z lekkim zdziwieniem. – O to się martwisz? O miłość? – Jestem nieszczęsną, tłustą beką! – jęknęła Annie, wciąż ściskając w ręce to, co
uchowało się jeszcze z bagietki. Lola wyrwała jej ten kawałek pieczywa. – Przykro mi, koniec z tym! Ani okruszynki chleba dla Madame do odwołania!
P
Maj 19
atrząc w kobaltowoniebieskie niebo i rozpływając w nieoczekiwanym upa‐ le, Annie zadawała sobie pytanie, jak ci wszyscy ludzie w biurowcach prze‐ trwają do popołudnia. Z niej samej pot spływał strumieniami, choć pokonała do‐ piero trzy przecznice. Co prawda szła dość szybko. No dobrze, ćwiczyła. Parę dni wcześniej wygrzebała z szafy dawno zapomniane adidasy i zaczęła chodzić dziar‐ skim krokiem po okolicy. Nie zwierzała się z tego nikomu. Wychodziła, kiedy Lola była na jodze, a dzieci w szkole. Nie ma co rozdmuchiwać sprawy, skoro nie wia‐ domo, czy sportsmenka wytrwa. Ponadto zdecydowanie wykreśliła z diety pieczy‐ wo i makaron, co w połączeniu z dawką ruchu sprawiało, że czuła się wybornie. Był pierwszy dzień maja i nad rue de Passy unosił się słodki zapach konwalii. Uliczni sprzedawcy wystawili kosze pełne drobnych, białych kwiatków, a ponieważ Annie szła z pustymi rękami, co krok ktoś podsuwał jej bukiecik pod nos. Wystawy mijanych sklepów epatowały wiosną. Sezon rozkwitał, jak jej się zda‐ wało, w marynarskim stylu. Moda szalała na ulicach. „Francuzki nigdy nie wycho‐ dzą z domu bez szminki na ustach” – chodziło jej w kółko po głowie. W tej chwili nie wyglądała zbyt francusko. Włosy – porażka, zero ułożenia czy koloru. Zwolniła trochę, by przyjrzeć się manekinom na witrynie jednego z butików. Ten T-shirt w biało-granatowe pasy był taki młodzieńczy. Od trzech lat nie kupiła sobie nic no‐ wego do ubrania. Przygładziła włosy dłonią i weszła do sklepu. Jaki w ogóle nosi teraz rozmiar? Spojrzała na stosy dżinsów, całe góry spodni. Od czego zacząć? Zza zasłony wyłoniła się młoda kobieta w kwiecistej sukience i z lekką dezaprobatą zlustrowała klientkę od stóp do głów. Annie odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. – Je peux vous aider? W czym mogę pomóc? – spytała. – Je regardais, c’est tout, tylko oglądam. Tak czy inaczej, ciao i sayonara, jak mawia‐ ją w Bangladeszu. – Mówię po angielsku – powiedziała ekspedientka, uśmiechając się serdecznie. Nie była typową paryską nadętą królewną. Annie zwolniła. – Bardzo chętnie pani pomogę – nalegała kobieta. – Pomoże mi pani? – nabrała powietrza Annie. – A przeprowadza pani loboto‐ mie?
Francuzka przyjrzała się Annie uważniej. – Umiem o wiele więcej. Och, potężna mocy dobrej sprzedawczyni! Godzinę później Annie opuszczała sklep, w jednej ręce niosąc torbę wypchaną po brzegi ślicznymi ubraniami, w dru‐ giej – kartkę z adresem dobrego fryzjera. • Althea zapaliła wszystkie świeczki w pokoju i rozstawiła je wokół biurka. Spod jej palców wyłaniał się biało-czarny krajobraz Paryża. Rysowała na znalezionej gdzieś w domu kartce zabranym z kuchni cienkopisem. Kawiarnia, przechodnie z para‐ solkami w dłoniach, deszcz, sylwetki trzymającej się za ręce pary – kobiety i męż‐ czyzny w ciemnych płaszczach. Była już prawie jedenasta w nocy i Althea była ubrana do wyjścia. Ostatnią godzinę spędziła na wykonywaniu perfekcyjnego ma‐ kijażu, udoskonalając kreskę nad rzęsami. Płaszcz leżał przygotowany na łóżku. Czekała z niecierpliwością, modląc się, żeby już za chwilę Jared zapukał do drzwi i zabrał ją gdzieś. Dwie godziny wcześniej przyniósł dla nich posiłek zgodnie z dziwnym rytuałem, do którego zdążyła już przywyknąć. Potem wyszedł, ale obie‐ cał, że wróci. Teraz, kiedy Jared karmił ją, malował i jakimś cudem miał jeszcze ochotę opro‐ wadzać ją nocą po mieście, każda wolna chwila wypełniona była oczekiwaniem na niego. Odliczała godziny, minuty, a nawet oddechy. W ciągu miesiąca, odkąd Jared zaczął ją malować, życie Althei stanęło na gło‐ wie. Nie mogła sobie przypomnieć, czym zaprzątała myśli, zanim go poznała. Uwielbiała każdą sekundę wspólnych wyjść, nawet jeśli była zmarznięta na kość i zmęczona. Mimo to Jared nigdy nie zrobił tego, czego najbardziej pragnęła: nie pocałował jej. W niektóre noce lodowate podmuchy wiatru uderzały w nich bez litości. Kiedy indziej powietrze było łagodne i pachniało bzem. W swoim długim czarnym płasz‐ czu, łopoczącym jak żagiel podczas nocnego rejsu, Jared drwił sobie z żywiołów. Z ręką zamkniętą w jego dłoni Althea płynęła, ledwo muskając stopami asfalt. Pa‐ ryż i Jared spletli się w jej umyśle w niejasną całość, jedno niewyobrażalne bez dru‐ giego. W trakcie tych nocnych spacerów przez stanowiący plamę światła Paryż Althea zaczęła powoli odkrywać swój głos. Jared nigdy nie naciskał, żeby coś mówiła. Po‐ trafił milczeć przez godzinę, a przez kolejną rozprawiał po francusku jak najęty o polityce, sztuce, religii. Ona z początku mówiła niewiele. Wolała słuchać, co on
ma do powiedzenia, wdychać jego zapach, patrzeć, jak z upływem nocy zarost za‐ krada mu się na twarz. Wreszcie odważyła się odpowiadać na jego pytania – naj‐ pierw było kilka francuskich słówek, potem zaczęła je łączyć po kilka, a w końcu układała pełne zdania, brzmiące w jej uszach melodyjniej niż najpiękniejsza muzy‐ ka. Mówiąc po francusku w Paryżu, czuła się tak, jakby narodziła się na nowo. Jej głos brzmiał inaczej, jej myśli po francusku biegły innymi ścieżkami. Już nigdy nie chciała wypowiadać się w ojczystej angielszczyźnie. Z Jaredem uwielbiała przeby‐ wać również w milczeniu; odczuwała nieograniczoną wolność poprzez samą obec‐ ność. Jared nie błąkał się po ulicach Paryża, tylko je przemierzał. Nie wyjaśniał, dokąd idą i po co, a ona nie wnikała. Czasem zamiast iść piechotą, wsiadali do pustawych o tak późnej porze wagonów meandrującego pod miastem metra, piszczącego i zgrzytającego przed każdą stacją. Siedzieli ramię przy ramieniu, ze splecionymi dłońmi, często nie odzywając się ani słowem. Jednak nawet nic nie robiąc i nic nie mówiąc, w towarzystwie Jareda była intensywnie świadoma, wybudzona ze śpiącz‐ ki, w której trwała przez całe dotychczasowe życie. Kiedy docierali do jakiegoś celu – na imprezę, do restauracji, w której siedzieli przy kolacji jego znajomi, czy do domu przyjaciela – Jared nigdy nie zagrzewał tam miejsca. Zdarzało się, że dokądś jechali metrem lub szli przez godzinę, a potem wybywali stamtąd po upływie zaledwie kilku minut. Wszyscy napotkani paryżanie – w kawiarniach, na stacjach, na ulicach – zdawa‐ li się znać Jareda. W najmroczniejszych zakamarkach miasta zagadywali go bez‐ domni, prostytutki czy ćpuni, żądni jego uwagi choć na kilka chwil. To samo po‐ wtarzało się w eleganckich paryskich kręgach, gdzie piękni i inteligentni ludzie starali się sprawić, by do nich dołączył, by zabawił dłużej. Wszyscy bezceremonial‐ nie mierzyli ją wzrokiem, niektórzy okazywali się na tyle śmiali, że pytali, kim jest. Jared dopiero wtedy zdradzał jej imię, ale nigdy nie dodawał sam z siebie dalszych informacji i nigdy jej nie przedstawiał bardziej szczegółowo. Był kiedyś jednym, a teraz – dwojgiem. Wyjaśnienia były zbędne. Po kilku podobnych nocach Althea doszła do wniosku, że Jared bardziej lubi miejsca niż ludzi. Zwracał uwagę dziewczyny na architekturę, opowiadał wiążące się z nią historie. Z każdym zakątkiem, do którego ją zabrał, wiązała się jakaś opo‐ wieść. Althea była tego pewna, choć niejednokrotnie sama musiała sobie służyć za bajarkę. Pewnej nocy spacerujące nad brzegiem Sekwany pary zastąpił podejrzany tłum. Jared poprosił Altheę, żeby poczekała w ciemnym zaułku pod mostem, a sam roz‐
mawiał z jakimś mężczyzną. Nie słyszała ani słowa, ale i tak przeszedł ją dreszcz. Po krótkiej chwili Jared znalazł się znów przy niej, ale Althei wydawało się, że nie było go przez całą wieczność. Powiedziała mu później, że się wtedy bała, a on uśmiechnął się tylko i mocniej ścisnął jej dłoń. Któregoś razu maszerowali szybkim krokiem wzdłuż rue Botzaris, kiedy nagle Jared się zatrzymał. W ogrodzeniu z siatki była wyrwana dziura i Jared pomógł Al‐ thei przecisnąć się na drugą stronę. Księżyc świecił jasno na niebie i w jego blasku rozpoznała park Buttes Chaumont, po którym spacerowali poprzedniego wieczora tuż przed zamknięciem. Po zmierzchu miejsce nabierało zupełnie innego charakte‐ ru. Nie było wołania dzieci i psów na trawnikach. Zamiast nich cienie układały się warstwami jak tusz na japońskich rysunkach. Drzewa, trawa, głazy i stawy – wszystko w odcieniach szarości. Pomimo chrzęstu żwiru pod stopami Althei zdawało się, że słyszy jakieś jęki. Ścisnęła mocniej dłoń Jareda. Za niską kępą krzaków dwaj mężczyźni, ledwo osło‐ nięci, uprawiali seks. Byli na tyle blisko, że przechodzącym mignął księżyc odbity w oczach jednego z kochanków. Jared nie przyspieszył ani nie zwolnił kroku, zu‐ pełnie jakby mijał matkę pchającą wózek z dzieckiem w jasny dzień. –To było straszne – szepnęła Althea. – Dlaczego? Ze względu na seks czy na to, że obaj byli tej samej płci? Miała sobie za złe swoje słowa, ale odpowiedziała: – Straszny jest seks bez miłości. – Zdała sobie sprawę, że wkroczyła na teren, na którym wcale nie chciała się znaleźć, więc od razu się wycofała. – Paryż jest smutny. – To zależy od nastroju, w jakim się znajdujesz – odparł Jared. Wysunął rękę z jej dłoni, aż dziewczyna zamarła na ułamek sekundy, ale zaraz zwolnił kroku i otoczył jej barki ramieniem. Znów innym razem, spędziwszy kawał nocy na włóczędze po Paryżu, teoretycz‐ nie po to, by kogoś odszukać, trafili do Rungis. – Tu jest największy hurtowy rynek spożywczy na świecie – wyjaśnił. – Czego‐ kolwiek potrzebujesz, tu na pewno ktoś ci to sprzeda. Althea szacowała, że jest koło północy, ale wokół tętniło życie. Zaparło jej dech z wrażenia na widok skali tego, co rozciągało się przed jej oczami. Na hakach wi‐ siały w całości zwierzęta, z klatek wyglądały żywe gęsi, gdzieś leżały stosy mar‐ twych królików, rechotały żaby, piętrzyły się ślimaki i ryby z głowami i ogonami. Śmierdziało. Nie powinna się dziwić. Wiedziała, że we Francji wszystko, jakkol‐ wiek byłoby obrzydliwe, mogło znaleźć się na talerzu. Ziemia zasłana była nadgni‐
łymi warzywami, piórami, kruszonym lodem, słomą, petami. Ogarnęły ją mdłości, gdy przechodzili pomiędzy kręgami sera ułożonymi w stosy jak opony u wulkani‐ zatora, a nieopodal jakieś czarne grzyby cuchnęły zgnilizną. – Francuzi mają bzika na punkcie jedzenia. – Cokolwiek daje radość i jest promykiem w codziennej szarówce, ma według mnie sens – powiedział Jared. Althei wciąż towarzyszył strach, że Jared nagle spojrzy na nią i zrozumie swój błąd. Nie było ani jednej przyczyny, dla której miałby poświęcać jej czas, a przynaj‐ mniej nie spieszył się z wyjawieniem jakiegoś powodu. A jednocześnie na każdym rogu, w każdej krótkiej przerwie w szaleńczej pogoni za niczym Althea marzyła, miała nadzieję, błagała współczesnych i starożytnych bogów, żeby Jared ją pocało‐ wał. Mimo że trzymał ją mocno za rękę i siadał blisko w metrze, do pocałunku nie dochodziło. Noce z Jaredem wydawały jej się snem na jawie. Kończyły się zawsze tak samo: odprowadzał ją do domu Annie, otwierał przed nią drzwi, prowadził na górę, odstawiał do jej sypialni, do jej świata, i odchodził. Kiedy wyszedł z nią po raz pierwszy, myślała, że to jakiś żart. Jednak następnego wieczora wrócił po nią. Co noc zastanawiała się, czy to ostatni raz, ale każdego kolejnego dnia stawiał się pod jej drzwiami. Teraz w sypialni Althea skończyła rysunek. Wrzuciła go do kosza na śmieci. Nie miała więcej papieru. Spojrzała na zegar. Dochodziła jedenasta. Miała nadzieję, że Jared niedługo się zjawi, żeby uwolnić ją od jej głównego zmartwienia, opatrzone‐ go w jej umyśle etykietą „Nie zadzwoniłam do mamy”. Z tego powodu często miała niespokojny sen, nie mogła się odprężyć. Na myśl o matce na zmianę ściskało jej się serce i ogarniała ją wściekłość. Wkrótce uczucia te przerodziły się we wstręt do samej siebie i mętlik w głowie, męczący ją aż do zmroku. Odliczała minuty do mo‐ mentu, w którym Jared znów zapuka do jej życia. • Annie nie przyznała się do zakupu nowych ubrań. Ani słówkiem nie wspomniała Loli o uroczej koszulce w paski i sandałach ani też o pedikiurze i zamiarze wpro‐ wadzenia diety, gdyż miała wrażenie, że modelka była nieco zbyt wpatrzona w sie‐ bie, żeby zauważać zmiany u innych. Annie rzucała na stół kolejne książki kuchar‐ skie. Jak to możliwe, żeby żaden z tomów nie zawierał ani jednego przepisu na po‐ trawę z małą zawartością masła, śmietany, skrobi czy węglowodanów? Koniec z kupowaniem książek kucharskich na głodniaka. Dobiegł ją dźwięk otwieranych drzwi frontowych, a za nim ciche przekleństwo
en français, oznajmiające, że Lucas wszedł do domu, z czego wynikało, że znów za‐ pomniała przekręcić klucz. Jakże przewidywalny mężczyzna, jakaż przewidywalna kobieta, jaka przewidywalna cała sytuacja. Pal sześć jedzenie, nadciągała bitwa in‐ nego rodzaju. Annie przygotowała się, udając, że jest zaczytana w którymś z prze‐ pisów. Lucas wszedł do kuchni, fukając gniewnie. – Drzwi wejściowe były otwarte. – Tobie też życzę dobrego dnia – zagruchała. – Nie zamknęłaś na klucz. Znowu! – I co w związku z tym? Kiedy Lucas się złościł, jego akcent robił się jeszcze słodszy niż zazwyczaj. – Niebezpiecz-nie zosta-wiać otwarte drzwi! – ganił, kładąc nacisk na końcowe sylaby. Nie podniosła wzroku znad tekstu. – To mój dom i będę robi-ła, co mi się podo-ba – odparła, przedrzeźniając jego sposób mówienia. Lucas wnerwiony chodził po kuchni. – To nowe? – spytał. – Co nowe? – Twoje ubranie! Pokręciła przecząco głową, czując okropne zażenowanie, jakby ktoś zarzucił jej próżność. – E, nie – wyparła się. Lucas z wiekiem odrobinę się przygarbił, ale patrząc obiektywnie – był nadal całkiem przystojnym facetem. Natura nie była sprawiedli‐ wa. Annie nazywała to syndromem Seana Connery’ego. Polepszanie kontra pogar‐ szanie – nieuzasadniona przewaga mężczyzny nad kobietą, gdy z latami on roz‐ kwitał, a ona więdła. – Możesz być w błędzie co do tych drzwi, wiesz? Możesz się mylić! I co wtedy? – W tym domu nie ma nic cennego z wyjątkiem twojego paskudnego telewizo‐ ra. – Mojego telewizora? – Lucas aż się zakrztusił. Zakręcił w powietrzu rękami, próbując wyrazić oburzenie gestem. – Nie dbam o rabunek, ale boję się, że jakiś wariat – którego zaakcentował wary-JAT – wpadnie tu i… no nie wiem… – Gwałciciel? – rozważyła Annie. – Cóż, wreszcie miałabym szansę na seks. – Nie mów tak! – Lucas przeraził się nie na żarty. Znad przepisu posłała mu spojrzenie bezbrzeżnej niewinności.
– Co znów mówię nie tak? Lucas stanął w miejscu i założył ręce. – Chcesz mi wmówić, że nie przekręcasz klucza, bo masz ochotę na seks? Wzruszyła ramionami. – Jakoś nikt nie wali w moje drzwi, żeby… walić mnie, więc czemu nie? – Roz‐ mowa schodziła na temat dość odległy od zamka w drzwiach. Lucas skrobał się palcami w policzek, jakby pogrążył się w myślach. – Czyli uważasz, że nie zamykasz, bo oczekujesz seksu? Annie spojrzała na niego wyzywająco, uniosła podbródek i westchnęła z wyraź‐ ną ulgą. – Czy w końcu oferujesz swoje usługi w tym zakresie? No, nareszcie! Myślałam, że nigdy się nie doczekam. Wiosenny wietrzyk delikatnie poruszył muślinowymi firankami w kuchennym oknie i do uszu Annie dotarł świergot ptaków, obejmujących we władanie jej kwit‐ nący ogród. Co ona, do cholery, mówi? W oczach Lucasa zapłonął radosny ognik. Tylko Francuz może sobie na coś ta‐ kiego pozwolić, nie ryzykując spoliczkowania. – Cała przyjemność leżałaby po mojej stronie – zapewnił. Sposób, w jaki to powiedział… Ten ton, ten uśmieszek. Annie zorientowała się, że wrze cała od stóp do głów. Zalał ją rumieniec o odcieniu, którego nie powstydzi‐ łaby się nawet Althea. Skoczyła na równe nogi i rzuciła się do zlewu, żeby ukryć twarz i ten idiotyczny pąs. – Jasne, jasne, w każdej chwili – mruknęła. Lucas wycofywał się tymczasem z kuchni. – Eee… ja… muszę lecieć. Zamknę za sobą drzwi, d’accord? – D’accord, rób, jak chcesz – odkrzyknęła. Wróciła do stołu i przeczytała tę samą linijkę tekstu dwadzieścia razy, cały czas uśmiechając się głupkowato.
A
20
lthea instynktownie przejęła rytm życia Jareda jak matka, która siłą rze‐ czy ma czas na sen tylko wtedy, kiedy zasypia jej niemowlę. Z początku starała się utrzymać dyscyplinę, która od zawsze nakazywała jej wstawać o brzasku i wcześnie kłaść się spać, ale po kilku nocach spędzonych na mieście poddała się nowej rutynie: zasypiała o świcie i wstawała dopiero wczesnym popołudniem. Po powrocie z nocnych eskapad Jared odprowadzał ją do jej sypialni, po czym udawał się do swojej. Nie wiedziała, czy zasypiał od razu, czy nie. Ona spała czujnie, goto‐ wa zbudzić się na pierwszy odgłos za ścianą, by nie przegapić chwili, kiedy wsta‐ wał gdzieś koło czternastej. Przez opary męczących snów, w których walczyła sama jedna przeciwko całemu światu, słyszała, jak wchodzi pod prysznic, ubiera się, schodzi na dół, wychodzi z domu. Ona zostawała, by na niego czekać. Dla zabicia czasu brała nieskończone kąpiele. Eksperymentowała też z kosmetykami Loli, pro‐ wadząc kreskę nad okiem z mistrzowską precyzją. Rysowała na wszystkim, co wpadło jej w ręce. Z niecierpliwością wyglądała chwil, kiedy miała dom tylko dla siebie. Mogła wtedy śmiało odwiedzać wszystkie sypialnie, garderoby, zaglądać do lodówki, koszy na śmieci, szafek, pojemników na brudną bieliznę. Zabawiała się wyobrażaniem sobie, jakie wprowadziłaby zmiany, gdzie by posprzątała, co by za‐ trzymała, a co wyrzuciła, gdyby dom należał do niej i Jareda. W koszu Loli nie po‐ jawiały się już żadne listy, za to w śmieciach Annie można było trafić na zaskaku‐ jące znaleziska. Jednego dnia była to para męskich butów, następnego kapelusz, zdjęcia, któregoś razu nawet zegarek. W Althei budziło to niepokój. Szanowała do‐ tychczasowe przywiązanie Annie do rzeczy zmarłego męża. Sama zebrała trochę przedmiotów, które Jared zostawił u niej: T-shirt, starą kartę do metra ze zdjęciem, pustą zapalniczkę, którą Althea schowała pod łóżkiem, w najciemniejszym kącie, przy samej ścianie. Największą przyjemność sprawiało jej samotne przebywanie w kuchni, pod‐ grzewanie wody, parzenie i popijanie herbaty. Lubiła, gdy skręcał ją głód, przeszy‐ wając całe jej ciało. Zanim woda zawrzała w czajniku, przesuwała palcami po pół‐ kach lepkich od miodu, oliwy i okruszków. Półeczki były zastawione butelkami – olejek z orzecha włoskiego, olejek truflowy – a także słoiczkami z musztardą czy syropem klonowym. Były tam też zepsute młynki do pieprzu, torebki mąki, azjatyc‐ kie przyprawy i marokańskie mieszanki ziół. Właziła na krzesła, żeby sprawdzić, co kryje się głębiej, i znajdowała paczki skawalonego brązowego cukru, puszki przeterminowanej fasolki i kukurydzy, dwieście euro w metalowej puszce i małe flaszeczki, które otwierała kolejno. Miały ładne nazwy: vanille, wanilia; essence
d’amande, olejek migdałowy; eau de rose, woda różana; eau de violette, woda fiołkowa. Niektóre z nich były pełne, inne tak stare, że zawartość dawno wyparowała, pozo‐ stawiając na dnie buteleczki lepką, mocno pachnącą substancję. Altheę fascynował każdy zakamarek domu, zapach pleśni i jedzenia, kurz, bałagan, porozrzucane przedmioty, nadmiar bezużytecznych rzeczy, ciasto rosnące na blacie w kuchni, skrawki tkanin przy maszynie do szycia, sadzonki w doniczkach na parapecie – wszystko w trakcie, nic ukończonego. Bardzo chciała poodkładać rzeczy na miej‐ sce, powyrzucać, oczyścić, udoskonalić, zakończyć czynności za Annie. Ale to nie jest dom Althei. Nie wolno jej. Jared nie potrzebuje domu – myślała. Przydaje mu się miejsce, gdzie może się przespać i wykąpać, ale resztę czasu spędza w ruchu. Czym się zajmował od po‐ budki wczesnym popołudniem do zmierzchu, kiedy wracał do domu, żeby zjeść z Altheą kolację, czyli „na karmienie”, jak nazywała ten czas. Bardzo chciała go o to spytać, ale nie mieściło się to w ramach łączących ich stosunków. W zasadzie na czym polegał ich związek? Czy w ogóle można było określić to mianem związku? W każdym razie podczas oczekiwania na Jareda powinna wykonać telefon do matki. Jednak ta prosta czynność przekraczała jej możliwości. Potrafiła jedynie rozmyślać o rozmowie z Pamelą, doświadczając jednocześnie z niedowierzaniem ulgi wynikającej z faktu, że nie zadzwoniła. Kiedy do domu z powrotem wracał gwar, chowała się w swojej sypialni, siadała przy biurku i rysowała co popadnie na karteczkach samoprzylepnych, kartkach z bloku pozostawionych przez dzieci po odrobieniu lekcji, a nawet na bibułkach papierosowych i na odwrocie biletów na metro. Kilka wieczorów wcześniej siedzieli z Jaredem przy barze. On rozmawiał ze znajomym po francusku w tempie uniemożliwiającym jej nadążenie za wątkiem, więc ona gryzmoliła sobie na podstawce pod kufel. Nagle poczuła wzrok Jareda na swojej dłoni. – Tu dessines bien – zaopiniował. Dobrze rysujesz. To było stwierdzenie – nieko‐ niecznie komplement, ale nie dało się w nim wyczuć także zdziwienia. Nie widzia‐ ła, żeby chował jej obrazek – gąszcz gałązek i ptaków – więc następnego dnia prze‐ żyła szok, gdy dostrzegła rysunek przypięty nad jej własnym biurkiem. – Tu ne jettes rien, d’accord? Niczego nie wyrzucaj, dobrze? – polecił jej. – Rób u siebie wystawkę. Tak więc zatrzymywała teraz każdy obrazek i przyklejała go taśmą obok pierw‐ szego dziełka, obserwując, jak ściana nabiera życia. Można powiedzieć, że napawa‐ ło ją to dumą.
Mieli swój kolacyjny rytuał. Ona czekała, aż on zapuka do jej drzwi. Wchodził do pokoju zadowolony, pachnący papierosami i kawą z tacą z posiłkiem w rękach. I w tej kwestii pozwalała mu się prowadzić. Była to jedyna porcja, jaką zjadała w ciągu dnia. Siadali po turecku na łóżku z naczyniami ustawionymi pośrodku. Ja‐ red się posilał, ale przede wszystkim obserwował Altheę. Jeśli nie satysfakcjonowa‐ ło go, jak je, na przykład kiedy brała za małe kęsy albo zbytnio zwalniała tempo, podsuwał jej do ust własny widelec z porządną porcją. Cierpiała męki przy każdym kęsie i martwiła się ilością kalorii, które zdąży przyswoić, zanim pozbędzie się po‐ siłku w toalecie. Nie była pewna, jak interpretować obsesję Jareda na punkcie wspólnego jedze‐ nia, i zaczęła mieć nadzieję, że to oznaka miłości. Zastanawiała się, co by było, gdyby któregoś dnia się nie zjawił. Czy wstydziłaby się zejść na dół i poprosić o coś na kolację? • Lola przysiadła obok Lii na skraju łóżka w różowym dziewczęcym pokoiku, pod baldachimem obsypanym jedwabnymi stokrotkami. Lia była niepocieszona. Ukryła twarz w dłoniach, a jej chude ramiona drgały od cichego szlochu. Simon, tylko po‐ zornie niezainteresowany płaczem siostry, wciskał drobne monety w szpary starej drewnianej podłogi i pod dywan. Lola miała ochotę pogładzić Lię po włosach, ale powstrzymała się. Córce, po‐ dobnie jak Markowi, z trudem przychodziło wyrażanie uczuć innych niż gniew, więc matka czekała. Miała nadzieję, że mała pokłóciła się z chłopcami. Że chodzi o szkołę. Modliła się w duchu, żeby przyczyną rozpaczy było cokolwiek, byle nie Mark, który stanowił temat unikany w ramach niemego porozumienia. Dlaczego Lia przestała pytać o tatę? Może tak naprawdę wszystko rozumiała, ale nie chciała wnikać głębiej, by nie potwierdziły się jej najgorsze, najskrytsze obawy. Czyżby Lola się oszukiwała, wmawiając sobie, że nie naraża Lii i Simona na traumę? Córka wreszcie podniosła na nią oczy – mokre od łez, ale ciskające gromy. – Jesteś taka wredna! – zawołała. Dopóki nie poznała Annie, Lola wierzyła, że dobra matka powinna służyć dziec‐ ku za emocjonalny worek treningowy. Jeśli nie mama, to kto? Teraz nie była pew‐ na, jak reagować na złość Lii. – Co tym razem przeskrobałam? – spytała. Sarkazm zapożyczyła tak naprawdę od Annie i w jej ustach brzmiało to fatalnie. Dziewczynka popatrzyła na nią z niedowierzaniem. Z oczu znów trysnęły łzy.
– Dlaczego nie wracamy do domu? Czemu nie możemy zobaczyć się z tatą? Dlaczego tatuś nie dzwoni? Dlaczego my nie zadzwonimy do niego? Oho, no i proszę – pomyślała Lola. No i proszę. Ledwo się powstrzymywała, żeby nie zasypać jej wyjaśnieniami. Przecież Lia powinna wiedzieć, że to Lola jest ofiarą! Powinna znać prawdę: to Mark ich porzucił poprzez nieumiejętność obda‐ rzenia ich miłością, której potrzebowali. Tylko że to wszystko było takie pogmatwa‐ ne. Kto był ofiarą, a kto prześladowcą? Cały zapas silnej woli włożyła w to, by nie paść na kolana i nie błagać Lii i Simona o przebaczenie. Odnalazła w sobie tę moc, bo pomyślała o Annie, która była na tyle mądra, żeby nie przerażać własnych dzieci swoją słabością. Simon podszedł do drzwi. – Dokąd idziesz, skarbie? – chciała wiedzieć. – Bawię się z chłopakami – odparł chłopczyk jakby nigdy nic i wyszedł z pokoju. Lola ujrzała w tym parabolę losu kobiety. Chłopcy ruszali w świat, a kobiety zosta‐ wały, załamując ręce. – Lia, to są bardzo dobre pytania – powiedziała, choć słowa dławiły ją jak kłęby waty cukrowej. – Wiesz, że sprawy między dorosłymi czasami bardzo się kompli‐ kują. Twój tatuś kocha ciebie i twojego brata najbardziej na świecie, ale w tej chwi‐ li ja i on musimy spędzić trochę czasu osobno, troszkę od siebie odpocząć. – Gdyby sytuacja nie zmusiła jej do wygadywania tych banałów, uznałaby je za obrazę inte‐ ligencji Lii. – To tymczasowe rozwiązanie – dodała niepewna, czy mówi prawdę. – Chcę do domu. Dlaczego nie wracamy? Chyba nie zostaniemy tu na zawsze, prawda? – płakała Lia, jeszcze bardziej się nakręcając. Dziewczynki. Lola nigdy taka nie była i może w tym leżał problem. Co prawda obecnie miała nastrój dość histeryczny i zaczynała wpadać w lekką panikę, bo choć nie dała Markowi wskazó‐ wek co do miejsca swojego pobytu we Francji, to jednak gdyby naprawdę mu na nich zależało, gdyby naprawdę pragnął ją odzyskać… Dla człowieka zaradnego i dysponującego odpowiednimi środkami z pewnością istniał jakiś sposób… – Nie podoba ci się tu? – spytała retorycznie. – Mamy nowych przyjaciół, dobrze nam tutaj, prawda? – Co było, rzecz jasna, zupełnie nie na temat. – To nie jest nasz prawdziwy dom – Lia wyrzuciła ze złością. – I to nie są moi przyjaciele. Nienawidzę Francuzów. Chcę do taty. – Nie minęła chwila, a dodała spokojniejszym tonem: – Myślisz, że tatuś mógłby przyjechać i zamieszkać z nami we Francji? Lii podobało się w Paryżu! Lola odruchowo zaczęła zaplatać włosy córki. Jednak mała nie chciała fizycznego kontaktu. Pewnie gdzieś w głębi potrzebowała go rów‐
nie mocno jak Lola, ale nie w tym momencie i nie ze strony mamy. Wzdrygnęła się i odsunęła, a Lola przez ułamek sekundy nienawidziła własnej córki. Uświadomiła sobie, że powodzenie wyjazdu opierało się na nadziei, że Mark pęknie. Że pęknie i zacznie jej szukać. Chyba czytała zbyt wiele romansów. Od re‐ zerwy męża bolało ją serce. Jego napady złości były o tyle lepsze, że dawały jej przynajmniej złudzenie kontaktu. Pod niejednym względem to ona pękała. – Chodzi o tatę i o mnie, kochanie. Nie dogadujemy się. Ale oboje kochamy was z całych sił. – Lolę przeszedł dreszcz, gdy wypowiedziała ten frazes. – W domu było za dużo krzyku i kłótni. – Tatuś ciągle na ciebie wrzeszczy – przyznała Lia. Już nie płakała. – Rozwie‐ dziecie się? Lola przełknęła ślinę. – To słowo nie padło – skłamała. – Wzięliśmy sobie tylko wolne od siebie, żeby wszystko spokojnie przemyśleć. – Łgarstwa i banały. – Rebecca z mojej szkoły ma rodziców po rozwodzie – stwierdziła Lia rzeczo‐ wym tonem. – Tak… to prawda. – Ale widuje mamę w weekendy. – Tata się nią opiekuje? – Nie chcę, żeby tatuś się mną opiekował. Wolę, żebyś ty się nami zajmowała, mną i Simonem. Nie chcę wracać do domu w Bel Air i nigdy cię już nie zobaczyć. – Od nowa polały się łzy. – Czy tak się może stać? Lia właśnie wypowiedziała to, co mogło się stać najstraszniejszym koszmarem Loli. Przez ściśnięte ze zgrozy gardło wydobyło się tylko cichutkie: – Będziesz… będziesz mnie widywała codziennie. – Ale tatę też chcę codziennie widzieć. – Oczywiście, skarbie, jasne, że tak. On też chce cię mieć blisko. – A mnie się zdaje, że niespecjalnie mu na mnie zależy – chlipnęła Lia. – Co ty mówisz? Szaleje za tobą! – Ale za tobą nie, prawda? Słowa córki ugodziły Lolę jak ostrze noża. Tak długo wierzyła, że ona i Mark nie mogą bez siebie żyć, że się kochają i potrzebują pomimo upokorzeń i afrontów, że rodzina dla obojga stanowi priorytet. – Ja… sama nie wiem, co on myśli. Obdarzanie kogoś miłością jest dobre, ale czasami nie wystarczy. Ludzi, których się kocha, trzeba odpowiednio traktować. O to mi właśnie chodzi. Chcę, żeby tata był dla mnie miły.
– Nie znoszę, kiedy krzyczy. – To przerażające – przyznała Lola. – Powiedziałaś mu to? – Lia wyprostowała plecy i wykrzywiła usta w grymasie lekceważenia, który nadał jej wygląd nastolatki, na którą miała niedługo wyro‐ snąć. – Tylko po co, skoro on nigdy nie słucha. Lola poczuła się maleńka. – Nie tyle, ile bym chciała – szepnęła. – No to ja mu powiem! – Lia skoczyła na nogi i stanęła przed matką z wyrazem determinacji na twarzy. – Tak właśnie zrobię. Powiem mu, że wrócimy, ale jak przestanie cały czas wrzeszczeć. O, to powinien usłyszeć. – Lola czuła się tak obez‐ władniona, że nie była zdolna nic odpowiedzieć. Tymczasem Lia snuła dalsze pla‐ ny: – Wiem! Napiszę do niego list – wtedy nie będzie mógł mi przerywać! Mimo ogarniającego ją smutku Lola uśmiechnęła się. – Widzę, że znasz ojca aż za dobrze! – I jestem znakomitą negocjatorką! Pamiętasz, jak tata nie chciał, żebym poszła do kolegi na zabawę z nocowaniem, a ja go w końcu przekonałam i pochwalił, że jestem znakomitą negocjatorką? – Pamiętam. Lia usiadła przy biurku Loli, sięgnęła po papier i długopis i wzięła się za pisa‐ nie. Patrząc na nią, Lola czuła uniesienie. Rozmawiały! Tak naprawdę! Gdy dziew‐ czynka gryzmoliła swój list, kobieta zrozumiała, jaki musi być jej następny krok. Trzeba wziąć przykład z dziecka i stanąć twarzą w twarz z Markiem. • Ruchliwa autostrada mrówek prowadziła od drzwi garażu do kuchni, wprost do zlewu i na blat, gdzie pracowite owady oblazły wszystkie brudne naczynia. Mark obserwował ich poczynania ze swojego miejsca przy kuchennej wyspie, przeżuwa‐ jąc kęs mrożonej pizzy. Selena zrezygnowała z pracy przed dwoma tygodniami i dom schodził na psy, ale właścicielowi było wszystko jedno. Przełknął ostatni kęs, sięgnął po środek przeciwko owadom i psiknął w kierunku zlewu. Patrzył, jak mrówki padają, i zastanawiał się, czy to wystarczy, żeby trafił do piekła. Z początku myślał, że ma grypę, ale okazało się, że nie. Przestał chodzić do pra‐ cy i kiedy dzwonili z biura, odebranie telefonu przychodziło mu z trudem. Posta‐ nowił posiedzieć trochę w domu, jeszcze przez kilka dni nie kąpać się i nie golić. Znowu telefon. Jak zwykle miał nadzieję, że to od Loli, a nie z biura. Ale to nigdy nie była ona, a zawsze praca. Podniósł słuchawkę.
– Chyba ją znalazłem – odezwał się męski głos. Mark zerwał się na równe nogi. – Jak? Gdzie teraz jest? – Zdecydowanie w Paryżu – padła odpowiedź. – Mam adres. Chce pan, żebym tam poleciał? Porobił zdjęcia? – Nie, nie… jeszcze nie. Muszę to przemyśleć. Oddzwonię. Mark się rozłączył. Czuł, że spada z jego barków przygniatający go od tygodni głaz. Wyobraził sobie, jak staje przed jakimś francuskim hotelem, ona pada mu w ramiona, dzieci… Ale nagle zabrzmiała mu w głowie ostatnia rozmowa z żoną, bolesna jak cierń. Miał zamiar wszystko rozegrać spokojnie, a wyszło na opak. Za‐ częło się od tego, że Lola spytała go, czy „wszystko dobrze”. Wkurzyła go, bo naj‐ pierw zachowuje się tak okrutnie i samolubnie, a potem oczekuje zapewnienia, że wcale go to nie rani. Starał się być zabawny. – Wszystko bosko – powiedział. – Wiesz, zarabiam kasę, gram w rozbieranego pokera z dziewczynami. Przez chwilę rozmawiali o wszystkim i o niczym, aż wreszcie Lola przeszła do rzeczy. – Myślałam o przyczynach mojego odejścia. Chyba jest ono też związane z po‐ trzebą robienia czegoś wartościowego w życiu. – Bez sensu – odparował. – Przecież zajmujesz się masą wartościowych spraw. – Nawet nie wychowuję własnych dzieci. – Co to za bzdury? – Nianie. Uważasz, że opiekunki radzą sobie lepiej ode mnie. Nie pozwalasz mi nawet być matką dla Lii i Simona. Mark wywrócił oczami. – To z całą pewnością najbardziej idiotyczne oskarżenie, jakie w życiu słysza‐ łem. Niańki są dla ciebie, Lolu, nie dla mnie. Wszyscy je zatrudniają. Dzięki nim masz wolny czas, żeby… – Żeby latać z tobą w podróże służbowe, tak? – przerwała mu w pół zdania. – Nie wiesz nawet, ile godzin przepłakałam w pokojach hotelowych, kiedy ty zała‐ twiałeś interesy! – Nic nie mówiłaś! – Bo liczy się tylko to, co ty chcesz i co ty myślisz. Bałam się, że cię zawiodę. – Wygląda na to, że świetnie poradziłaś sobie z obawami. Ale mam dla ciebie dobre wieści – niania odeszła, gosposia też. Jak wrócisz do domu, nie będziesz już
miała na kogo zwalać winy za niedociągnięcia! – Chcesz wiedzieć, dlaczego cię zostawiłam? Właśnie za to! Dokładnie za takie komentarze! – Co? Co ja takiego powiedziałem? – Czy ty w ogóle siebie słyszysz? – huknęła Lola w gniewie. – Cały czas nazy‐ wasz mnie pasożytem! – Nie nazwałem cię… – Wydzierasz się na mnie i dołujesz! Nie poznawał jej. Nie wiedział, jak zareagować na jej agresywny ton. – To wszystko? – spytał. – Nie zmienisz się – stwierdziła Lola. – Jestem za głupi, tak? – Żeby cokolwiek zmienić, musiałbyś dostrzec, że twoje postępowanie prowadzi donikąd. – Och, daruj sobie psychoanalizę. – Zawsze tylko krytykujesz innych. Potrzebujesz kozłów ofiarnych. – Skoro tak ci było źle, to czemu nic nie mówiłaś? – Byłam przerażona! Bałam się z tobą rozmawiać. – Bo co? Co niby stało na przeszkodzie? Lola parsknęła z niedowierzaniem. – Co stało na przeszkodzie? – Wzięła głęboki wdech. – Naprawdę zadajesz to pytanie? Może więc twój nieopanowany gniew i agresja? Może wyzwiska, którymi mnie obrzucasz? Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak niewybaczalnych rzeczy do‐ puszczałeś się wobec mnie i jak wiele już ci wybaczyłam? – Och! – wykrzyknął, gotując się ze złości. – Sądzisz, że twój żal do mnie nie są‐ czy się z ciebie bezustannie? – Nie panujesz nad gniewem. To chyba jasne, że czuję żal – zawołała. – Znikasz bez słowa, a teraz pieprzysz, że się boisz i nie chcesz nianiek! Zdecy‐ duj się na coś! – Nie kontrolujesz się. Dłużej tego nie wytrzymam! – odparła. Zdzira! Czuł, jak wściekłość wyłazi z niego jak cholerna Godzilla z oceanu. Te‐ raz już naprawdę wrzeszczał. – Chcesz rozwodu? Wyduś to z siebie, do cholery! – Nie chcę rozwodu! – przekrzyczała go. – Chcę dobrego małżeństwa! Ale on nie słuchał. Ryczał dalej. – Mamy dobre małżeństwo! Mamy pieprzoną willę, mamy… – szukał dowodów
na szczęście w związku. – Masz życie usłane różami! – Mark, żyjesz w zakłamaniu – dotarł do niego chłodny głos żony. – Masz tu wrócić, Lolu, prawo tak stanowi! Zobaczysz, pozwę cię do sądu! – Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Lola płakała do słuchawki. – Nie… nie jestem gotowa. A jeśli masz takie podejście, nie wiem, czy kiedykol‐ wiek będę gotowa! – A ja pieprzę twoje podejście! – krzyczał. – Goń się! Kiedy zdał sobie sprawę, że Lola się rozłączyła, cisnął słuchawką o ścianę. Roz‐ trzaskała się na kawałki, które potoczyły się z hałasem po całej kuchni. Minęło kil‐ ka dni, a odłamki wciąż leżały na podłodze, mówiąc mu więcej o nim samym, niż chciałby wiedzieć. Mógł je pozbierać, ale jakaś cząstka jego osoby pragnęła usły‐ szeć, co połamane fragmenty mają do zakomunikowania. Mniejsza o mrówki – za to trafi to piekła. I za ten roztrzaskany telefon. I za furię, która go opanowała i po‐ niosła daleko poza granice panowania nad sobą. Do tej chwili koncentrował się na pracy prywatnego detektywa i wytropieniu Loli. Teraz, kiedy ją wyśledził, Mark zdał sobie sprawę, że może być za późno. Tak naprawdę wcale jej nie znalazł. Prawdę mówiąc, może już nigdy nie odnaleźć drogi do niej. Mark otworzył portfel i wyjął wizytówkę. Dał mu ją Larry, tak, właśnie on – tre‐ ner bokserski. Trudno było nie zauważyć ironii. Jeśli trener bokserski wręcza ci nu‐ mer specjalisty od panowania nad gniewem, wiesz, że masz problem. Mark prze‐ tarł oczy, podrapał się po karku i wybrał numer psychoterapeuty.
A
21
nnie bez trudu zapięła szorty i było to cudowne uczucie. Zamek zasunął się bez najmniejszego problemu – nie musiała nawet wciągać brzucha! Odwróciła się do lustra, przyjrzała się pupie. Nieźle! Czując się jak modelka na wy‐ biegu, zeszła na dół do ogrodu w krótkich spodenkach i koszulce bez rękawów. Niespotykana w maju fala upałów w kilka dni dokonała metamorfozy ogrodu. Po‐ wojnik buchnął bladym różem kwiatów, powietrze było ciężkie od zapachu wiste‐ rii, pąki drzew i krzewów otwierały się niemal w oczach. Dzieci biegały tam i z po‐ wrotem w kostiumach kąpielowych, a Lola w bikini, lśniąc od olejku do opalania, wystawiała się do słońca. Nadszedł czas sadzenia. Annie uklękła na pachnącej ziemi i znów ogarnęło ją to uczucie – niecierpliwość, poczucie, że zaraz wybuchnie… tylko czym? Przez pół go‐ dziny rozgarniała ziemię palcami, robiąc niewielkie otwory pomiędzy kamieniami, które znosiła do ogrodu zimą. Oddzielała macierzankę od solejrolii i wsadzała w ziemię młode roślinki. Wokół niej goniły się dzieci, uzbrojone w pistolety na wodę. Lola podniosła wzrok znad francuskiego pisma, które przeglądała. – Nie znoszę białych pasków od ramiączek. Nie będzie ci przeszkadzało, jak po‐ opalam się po francusku, topless? – A czy przeszkadza mi, że jesteś taka piękna? Pewnie, że nie. Dlaczego miała‐ bym się przejmować? – odpowiedziała Annie. Sama była zaskoczona, że powiedzia‐ ła szczerze, co myśli, ale zdała sobie sprawę, że zdobyła się na to, bo uroda Loli przestała ją uwierać. Różniły się od siebie jak noc i dzień, ale Annie zrzuciła co naj‐ mniej sześć kilo i już dawno nie czuła się tak wspaniale. Była lekka, leciutka, pra‐ wie jak motyl. I nie chodziło tylko o wagę. Miało to związek z Lucasem, który po‐ wiedział jej, że ma charakter i posiada pełny pakiet, czy co za głupoty tam opowia‐ dał. Tak czy inaczej, z jakiegoś powodu nagle poczuła się atrakcyjna. Spojrzała w górę, w okno Althei, i zobaczyła dziewczynę obserwującą ich z góry. Czy czekała na zaproszenie, żeby się do nich przyłączyć? Annie pomachała do niej, żeby zeszła na dół. Dziewczyna zniknęła z okna. Jednak ku zdziwieniu Annie kilka minut później zjawiła się w ogrodzie. Miała na sobie zimowe ubranie – czarne spodnie, czarny golf – i mocno umalowane oczy. Nigdy nie pojmie, jak ta panna funkcjonuje. Maxence miał teorię, że Althea zaczyna być emo, co oznaczało nowe wydanie stylu gotyckiego – przynajmniej tak ten termin rozumiała Annie. Dziew‐ czyna opadła na plastikowe krzesło jak zbuntowana nastolatka, która czuje jedno‐
cześnie i chęć, i odrazę do przebywania z ludźmi. – Zdejmij coś – zasugerowała Annie. – Lola się rozebrała i czuje się o wiele le‐ piej. Sama zobacz. Althea rzuciła okiem na nagie piersi modelki i szybko odwróciła wzrok. – Lola jest zajęta odgrywaniem Francuzki, więc nie można jej przeszkadzać. Piękność zerknęła na nie znad tygodnika. – Dokładnie tak! – rzuciła i wróciła do lektury. Z domu wypadli chłopcy, a za nimi Lia cała we łzach. Althea odruchowo pode‐ rwała się na równe nogi. – Co się dzieje? – spytała Maxence’a. Lia ociekała wodą. – Zaczaili się na mnie! – wyła. – Oblali mnie wodą! – Chyba o to chodzi w tej zabawie? – zwróciła się Annie do Loli, która wzruszy‐ ła ramionami, nie wytykając nosa zza czasopisma. Lia zauważyła matkę. – Fuj, mamo! – Maxence, nie chcę widzieć pistoletów z wodą w domu – bez większego prze‐ konania zawołała do syna. Paul, Laurent i Simon biegali za nim ślad w ślad po ogrodzie. Chłopcy nie zwracali na Lolę uwagi. Od małego widywali na plaży gołe piersi. – To tylko parę kropel. Nie umrze od tego. – Siedźcie spokojnie i bądźcie cicho. Wszyscy! – zarządziła Annie. – Nie potraficie sobie znaleźć zajęcia, które nie grozi śmiercią lub kalectwem? – spytała Lola. – Nie. Jest nudno – powiedział Simon. Althea wstała z krzesła i ruszyła w stronę kuchni. Już stała w progu, kiedy nagle odwróciła się i powiedziała w przestrzeń: – Moglibyśmy coś zrobić, jeśli macie zmywalne pisaki. Annie aż oparła się na rydlu, żeby się nie przewrócić. Zerknęła na Lolę, która odwzajemniła błyskawicznie spojrzenie. – Dziś jest wolne od szkoły. Nie będę rysował szlaczków – zbuntował się Ma‐ xence. – Nie o to mi chodziło – powiedziała nieśmiało Althea. – Tylko, gdybyście mieli ochotę, mogłabym namalować wam tatuaże. Maxence natychmiast się ożywił. – O, ekstra! Lia pokręciła głową.
– Ja nie chcę. – Nie na twarzy, bez scen krwawych, obleśnych i wojennych – zastrzegła Annie. Lola zamknęła czasopismo i wstała. Jej nagie piersi lśniły od olejku i wyglądały zupełnie jak dwie torpedy. – Idę na jogę – oznajmiła. Annie skrzywiła usta. – Nie w tym stroju, mam nadzieję! – Annie zabrała się znów do sadzenia, ale kątem oka podpatrywała scenę, w którą nadal trudno jej było uwierzyć. Sama nie wiedziała, co ją bardziej dziwi – współpraca dzieci, podjęcie inicjatywy przez Al‐ theę czy ukryty dotąd talent dziewczyny. W zalanym słońcem ogrodzie zaczęła cienkim czarnym pisakiem malować Maxence’owi na klatce piersiowej i ramionach wzory ze splecionych z sobą zwierząt, smoków, jaszczurek, pszczół i jednorożców. Prowadziła linie precyzyjnie i bez wahania, jakby wiodła pisakiem po istniejących już figurach. Pracowała niezmordowanie, chociaż chłopcy przepychali się w kolej‐ ce, przekrzykując się nazwami zwierząt i imionami superbohaterów, których chcie‐ liby nosić na ciele. Rysowała bez słowa, nie siląc się na udawanie, że traktuje zaję‐ cie jak wspólną zabawę. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że to artystka przy pra‐ cy, całkowicie zaabsorbowana swoim zajęciem. Kiedy Lia zaproponowała, że wypeł‐ ni kontury kolorami, żeby wyglądały jak prawdziwe tatuaże, Althea nie wyraziła najmniejszego sprzeciwu, nie wykazując nadmiaru szacunku wobec tej swojej twórczości. Po chwili Annie przestała udawać, że kopie, i usiadła bliżej, by obserwować, jak powstaje sztuka. Gdy dwie godziny później Lola wróciła z pierwszych prowadzo‐ nych samodzielnie zajęć jogi, ujrzała chłopców wymalowanych po uszy, a Althea właśnie kończyła kreślić kwieciste girlandy oplatające ramiona Lii. Annie, spieczo‐ na przez słońce i brudna od ziemi, pstrykała zdjęcia. – Dobra jest – szepnęła Lola. – Jest cholernie dobra – podkreśliła Annie. Obie spojrzały na Altheę, nie mając pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. • Lucas patrzył znad okularów przeciwsłonecznych od Armaniego. Od północnej strony odkrytej trybuny zbliżał się Jared, mijając pastelowe koszulki Lacoste i jasne kapelusze o szerokich rondach. Nagle zaczął się wycofywać zapewne pod wpływem odkrycia, że jest nie po tej stronie widowni, co trzeba. Miejsca w drugim rzędzie na kortach Rolanda Garrosa, a ten spóźnia się czterdzieści pięć minut!
Jared wreszcie trafił i usiadł obok Lucasa. Wodzili wzrokiem za żółtą piłeczką – jedna rakieta, ceglasta nawierzchnia, druga rakieta. Set się zakończył, słychać było pomruki niezadowolenia ze strony widzów. Lucas miał na sobie białą koszulkę polo i przewiewne lniane spodnie, odpowiednie do czasu, miejsca i temperatury. – Nie za ciepło ci? – spytał. Jared nagle zdał sobie sprawę, że rzeczywiście jest ciepło, i zdjął kurtkę. Był bardzo blady i wyglądał na chorego. Lucas łyknął wody evian i podał butelkę chrze‐ śniakowi. – Potrzeba ci trochę słońca – zauważył. – Prowadzisz nocne życie… – przerwał mu aplauz tłumu. Jeden z graczy w przerwie zdjął koszulkę. – Amerykańscy spor‐ towcy nie mają za grosz klasy. Widziałeś kiedyś, żeby Europejczyk się tak zacho‐ wał? W życiu. Jak tam sprawy z twoją damą w opałach? Jared spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. – Z kim? – No, z tą… istotą. Altheą. Urocza, doprawdy, tylko… – A jak ci idzie z Annie? – Jared wszedł mu w słowo. Lucas pokręcił głową. – Ach, Annie. Parę dni temu u niej w kuchni dałem się ponieść – westchnął ciężko. – Nie wiem, co mnie opętało. To było okropne, zupełnie niezamierzone. Zrobiłem z siebie kompletnego idiotę. Tak mało czasu spędzamy teraz we dwoje. W dodatku ciągle kręci się tam Lola, z którą można tylko śmiać się i flirtować. Je‐ stem zdany na łaskę i niełaskę dwóch kobiet, którym trudno się oprzeć. Ostatnia rzecz, jakiej mi trzeba, to, żeby Annie ujrzała we mnie kipiącego testosteronem bu‐ fona. Jared wzruszył ramionami. – Nie sądzisz, że może czas na nieco większą aktywność? Nie zmarnowałeś już dość czasu? Twoją opieszałość liczy się już w latach, prawda? Lucas ciągnął dalej myśl. – Annie jest bardziej samowystarczalna niż kiedykolwiek. To oczywiście tylko potwierdza, że słusznie mam o niej tak wysokie mniemanie. Nie potrzebuje niczy‐ jej pomocy, nie wisi na nikim. Chyba nie znam innej kobiety, która w jakiś sposób na mnie nie wisiała. – Lucas odwrócił się do Jareda. – Chcę cię przed tym prze‐ strzec. – Przed czym? – Przed kobietami, które wiszą na mężczyznach. – Dziękuję za przestrogi.
– Młodość i uroda potrafią służyć jako wyborne narzędzia manipulacji. Annie jest zupełnie inną kobietą – silna, mądra, niezależna. – Annie jest jak wrzód na tyłku. – Nie doceniasz jej! Przynajmniej z Annie wiem, na czym stoję. – Ach, doprawdy? – Przynajmniej nie jestem ofiarą manipulacji. – Nie jesteś? – Jared wstał. – Jesteś testosteronowym bufonem. – Ach, merde! – zaklął Lucas. Tenisiści wracali na kort. – Jak temu zaradzić? – spytał, ale Jareda już nie było. • Od pewnego czasu Althea wypełniała sobie czas oczekiwania na Jareda spacerami po nieodległych od domu ulicach. Dni były niezwykle upalne, a u Annie nie było klimatyzacji, więc sypialnia na poddaszu zmieniała się w rozżarzony piec. Któregoś razu zatrzymała się przed małym sklepikiem, który już kiedyś wpadł jej w oko. Szyld nad wejściem głosił Libraire traditionelle, czyli była to staromodna księgarnia, gdzie sprzedawano również artykuły papiernicze. Gdy otworzyła drzwi, zadźwię‐ czał zawieszony nad nimi dzwonek. Wnętrze sklepu było ciche i chłodne – całkowi‐ cie różne od parnej, tłocznej ulicy. Pachniało kredą, książkami i atramentem. Poru‐ szała się po ciasnych przejściach między uginającymi się pod ciężarem towaru pół‐ kami i pozwalała palcom błądzić po różnych powierzchniach. Nie wiedziała, dla‐ czego tu wstąpiła ani czego szuka. Jej opuszki dały odpowiedź. Poczuła fakturę pa‐ pieru canson, jednego z najdoskonalszych rodzajów papieru na świecie. Pierwszy blok rysunkowy dostała od taty na ósme urodziny. Miał czarną okład‐ kę, a kartki w środku były grube i gładkie. Co roku w dniu urodzin szła do sklepu i wybierała sobie nowy blok. Rysowała co popadnie, wszystko i wszędzie. Rysowała w szkole i w domu, kiedy rodzice oglądali telewizję. Siadała na ławce na placu za‐ baw i rysowała. Lubiła, kiedy dzieci, a nawet dorośli zaglądali jej przez ramię, nie‐ jednokrotnie prawiąc komplementy. Zamierzała brać lekcje, żeby kiedyś zostać ar‐ tystką. Kiedy kończyła czternaście lat, wszystkie kartki sześciu grubych szkicowni‐ ków były zapełnione. Gdy miała piętnaście lat, przeprowadzili się. Althea ułożyła wszystkie swoje rzeczy w nowej sypialni i nagle zorientowała się, że brakuje blo‐ ków. – Mamo, nie mogę czegoś znaleźć. Matka była wykończona przeprowadzką, cierpliwość miała na wyczerpaniu od ładnych paru miesięcy i paliła więcej niż kiedykolwiek. Wściekle wydmuchała na
córkę kłąb dymu. – Co ci zginęło? – Szkicowniki. – Nie mogę przechowywać wszystkich papierów, które ta rodzina wyprodukuje. Nie bądź śmieszna. Althea krzyczała, płakała i wrzeszczała na matkę. W efekcie dostała w twarz i została uziemiona. Przestała rysować. Althea jak urzeczona przyglądała się półkom ze starego drewna, rzędom sło‐ ików z tuszami, tubom farby i pigmentu posegregowanym odcieniami. Po chwili wróciła tam, gdzie był papier rysunkowy i szkicowniki. Otworzyła kilka bloków, po‐ wąchała, sprawdziła fakturę. Czysty biały papier miał w sobie coś szlachetnego, coś, od czego drżało jej serce. Jared widział świat oczami artysty, tak jak ona kiedyś. Kiedy ją malował, do‐ strzegał każdy najmniejszy element jej twarzy, jej ciała. Przyglądał się temu, co je i w jaki sposób to robi. Zwracał uwagę na jej chód. Obserwował, jak trzyma łyżkę, jak wkłada buty. Bycie obiektem tak wnikliwego zainteresowania dodawało jej skrzydeł, a jednocześnie przerażało. Jej matka była zupełnie inna – całkowicie wpatrzona w samą siebie. Nie dbała o potrzeby córki ani nie interesowały jej zdolności Althei. Matka ją zaniedbywała i odrzucała wszystko, co nie było wyrazem uległości wobec matki. Dziewczynie ści‐ snęło się gardło. Kupiła blok papieru welinowego i pudełko drogich pasteli. Nie zważając na upał, popędziła niemal do domu, przyciskając papierową torbę do piersi jak tarczę. Natychmiast wykręciła numer. W Cincinnati był środek nocy. W słuchawce za‐ brzmiał zdezorientowany, lekko zaniepokojony głos Pameli. – Halo? – To ja. Niepokój w głosie matki ustąpił miejsca złości. – Dlaczego dzwonisz o trzeciej nad ranem? Althea zacisnęła pięści. – Cześć. – Mam nadzieję, że nie budzisz nas w środku nocy, żeby powiedzieć „dzień do‐ bry”. – Cześć. Powiedziałam. Cześć. – Althea powtórzyła przez zaciśnięte zęby. Ton matki stał się zimniejszy niż lód. – Jaki masz znowu problem?
– Ty nie umierasz. To jest mój problem! – wykrzyczała dziewczyna. – Co z tobą nie tak? Althea spojrzała na swoje odbicie w lustrze i wrzasnęła na matkę: – Wszystko ze mną nie tak, ale ty masz mnie gdzieś! – O trzeciej w nocy… – Ja przejmowałam się tobą przez całe życie. Od dziecka żyję w przekonaniu, że jeśli gdzieś się oddalę, to umrzesz. Jestem w Paryżu, a ty jakoś wciąż masz się do‐ brze. Świetnie sobie radzisz beze mnie. Nawet nie spytałaś o mój tutejszy numer. Myślisz tylko o sobie. – Nie zamierzam tego słuchać. Althea nie była pewna źródła swoich łez: żal, ulga, furia? – To ja, mamo. Ja! Istnieję na tym świecie, wiesz!? – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Może o tym, jak mi smutno? O tym, że jestem w depresji? Jaka jestem samot‐ na? Jestem dla ciebie niewidzialna. Dla taty też. Do pokoju weszła Annie ze stosem talerzy. Althei było wszystko jedno. Annie schowała naczynia w szafce, spojrzała na Altheę, uniosła oba kciuki w górę i wy‐ szła. – Francuzi nakładli ci jakichś głupot do głowy!? – odpowiedziała wrzaskiem matka. – Nagle nienawidzisz Ameryki i swoich rodziców, tak? Dlaczego mnie to nie dziwi? – Przynajmniej tu nie jestem niewidzialna. – I nagle dziewczyna pojęła różnicę. Nie chodziło tylko o Jareda. Tu ją akceptowano, bardziej niż kiedykolwiek tolero‐ wała ją matka. Tutaj była sobą. Nie musiała nikogo zadowalać. Mogła wpaść w hi‐ sterię. Każdy miał takie prawo i to było w porządku. – Świetnie, brawo. Zostań tam sobie. Nie potrzebujemy takich humorów w Sta‐ nach. – Tu cały dzień mogę sobie chodzić w piżamie i mieć bałagan w pokoju. Mogę być leniwa. Mogę być bezużyteczna! – Althea zdawała sobie sprawę, że brzmi to idiotycznie, ale to szczera prawda. Matka zareagowała teraz już opanowanym głosem: – Bezużyteczna? Przecież zawsze właśnie taka byłaś, nieprawdaż? Do córki dotarło, że to nie będzie zwykłe ruganie. Odbywała właśnie pierwszą prawdziwą walkę z matką, walkę, w której mogła oddawać ciosy. – Cieszę się, że to mówisz, mamo. Tak, bardzo się cieszę. Bo wychodzi na jaw, że jesteś podłą zołzą. I gównianą matką.
– Ty… ty… Spójrz lepiej w lustro! – A wiesz, właśnie to robię. Patrzę na siebie i trzymam głowę wysoko. Patrzę sobie w oczy i podejmuję decyzję, żeby więcej się do ciebie nie odezwać. Althea rzuciła słuchawką. • Lola zaprowadziła Simona do żłobka, po czym ruszyła szybkim krokiem rue de la Pompe. Jej niegdyś zastraszone, lękliwe dziecko najzwyczajniej pomachało jej na pożegnanie. Pa-pa. Ona i Lia zmieniły się w krótkim czasie spędzonym w Paryżu, ale Simon uległ całkowitej transformacji. Ostatnimi czasy Lola była zupełnie niepodobna do dawnej siebie, jednocześnie coraz bardziej upodabniając się do samej siebie. Wedle wszelkich standardów wy‐ glądała okropnie. Miała dwukolorowe włosy – przy skórze trzy centymetry blond, trzycentymetrowa końcówka kruczoczarna. Pożyczała spinki od Lii, żeby odrastają‐ ce włosy nie zasłaniały twarzy. Zrezygnowała z makijażu i nie rozstawała się z klapkami. Na strój do jogi narzuciła wyratowany z kosza na śmieci sweter John‐ ny’ego. Jak to możliwe, że czuła się tak wspaniale, skoro wyglądała kompletnie nieszy‐ kownie w mieście, gdzie odpowiednia aparycja była wyznaczana przez ścisłe regu‐ ły? Dlaczego w Los Angeles zawsze dostrzegała jakieś mankamenty w swoim wy‐ glądzie, a w Paryżu kroczyła dumnie, zarzuciwszy na grzbiet byle szmatę? Fakt, że jej urodę potwierdzali tu bezustannie nieznajomi mężczyźni, którzy potrafili za‐ trzymać ją na ulicy tylko po to, by jej powiedzieć, jaka jest piękna. Lata też zdawały się tu nie odgrywać roli, bo Francuzi wielbili kobiety w każdym wieku i flirtowali z nimi, tak jakby brak zalotów mógł okazać się niegrzeczny. Kobiety odwdzięczały się wzajemnością. Widziała to wszędzie dokoła. Życie we Francji polegało w zasa‐ dzie na zabawie, na czerpaniu radości. Były też inne powody, że czuła się piękna. Była o wiele lżejsza w sferze uczuć. W pewnym sensie Mark uwolnił ją podczas ich ostatniej rozmowy. Podły. Zero pa‐ nowania nad sobą. Był absolutnie niezdolny do tego, by się na nią otworzyć. Potę‐ piał wszystko, co sobą reprezentowała, a jego kompletny brak zaangażowania w próbę odzyskania żony podziałał na nią trzeźwiąco. Po kłótni nastała noc płaczu, razem z łzami pozbywała się jednak swojego wewnętrznego bólu. Rankiem była jak nowo narodzona. Lata lęku już jej nie ciążyły. Skoro Mark już jej nie chce, skoro nie zamierza ściągnąć jej do domu, to powinna zacząć życie od początku. Tak jak Annie po utracie Johnny’ego. To prawie to samo, prawda? W zasadzie Mark był dla
niej jak martwy, a i ona przestała dla niego istnieć. Weszła do budynku przez łukowate drzwi, poczuła na skórze chłód kamiennych ścian i ruszyła po schodach w górę, do studia jogi. Przywitała dwie kobiety, które przyszły przed czasem, żeby zająć lepsze miejsca w sali. Zastanawiała się, czy on się dziś zjawi. Własnym kluczem otworzyła drzwi studia. Zrobiła to po raz pierw‐ szy i gardło ścisnęło jej się z emocji. Kiedy ostatnio czuła się panią swojego życia? Kiedy patrzyła na życie własnymi oczami bez przyjmowania perspektywy Marka? Posiadanie klucza do sali czyniło z niej oficjalną instruktorkę. Pracującą akurat w zastępstwie, ale jednak instruktorkę. Była na swoim miejscu. Nawet jako model‐ ka była tylko narzędziem w czyichś rękach. W przypadku jogi nie tylko czuła przy‐ należność do grupy, ale również potrafiła coś wnieść. Po raz pierwszy od wielu lat była do czegoś zdolna, liczyła się. Do sali weszli za nią inni jogini. Rozwijali maty do ćwiczeń, starając się umie‐ ścić je jak najbliżej miejsca, w którym ona rozłoży swoją. Witali się całusami w po‐ liczek, szeptem wymieniali jakieś uwagi. Lola zapaliła światło. Pośrodku sufitu, gdzie misterne stiuki przypominały cza‐ sy, gdy zbytek był obowiązkowy, rozbłysnął olbrzymi kryształowy żyrandol. Otwo‐ rzyła okno, by ulotnił się z sali lekko gryzący zapach – mieszanka wosku do podłóg, kadzideł i wilgoci. Ta woń kojarzyła jej się z jogą i Paryżem. Pomieszczenie zapełniało się matami i uczniami. Lola dyskretnie szukała wśród nich pewnej twarzy i chyba zbyt często zerkała w stronę drzwi. Wsunęła do odtwa‐ rzacza płytę z hinduską muzyką i nagle przeszedł ją dreszcz – jest! Był Niemcem i dowiedziała się, że ma na imię Günter. Miał pewnie jakieś dziesięć lat mniej niż ona. Jego mięśnie były sprawne jak u kota. Pierwszy szczegół, który u niego zauwa‐ żyła, to jasne włosy na przedramionach. Wyglądał przepysznie. Tyle razy ich wzrok się spotykał, iż miała prawo przypuszczać, że i ona go pociąga. Ilekroć złowiła spojrzenie jego przenikliwie błękitnych oczu, uśmiechał się odrobinkę ironicznie, a pod nią uginały się kolana. Któregoś razu zaprosił ją po zajęciach na kawę. Odmówiła grzecznie. „Może in‐ nym razem” – powiedział na to, a ona rzuciła zalotne: „Może…” i uciekła. Od tamtej pory zawsze wychodził z lekcji, zanim zdążyła poudawać trudną do zdobycia. Rozpoczęła zajęcia od zademonstrowania pozycji, po czym przeszła między ma‐ tami, poprawiając ustawienie ciał. Przystanęła na moment przy macie Güntera, za‐ fascynowana perełkami potu na jego karku. Przeszła do kolejnej asany. Kiedy zajęcia dobiegły końca i maty zostały zwinięte, a kursanci pomachali jej na pożegnanie, Lola pozbierała swoje płyty i zamknęła okno. Odwróciła się do
drzwi i serce podskoczyło jej do gardła. W progu studia stał Günter, przyglądając jej się z iskierkami uśmiechu w oczach. Serce biło jej w zawrotnym tempie. Wyciągnął rękę i zamknął drzwi. Byli sami, we dwoje, w przepięknej sali. Przekręcił klucz w zamku i podszedł do niej, patrząc jej prosto w oczy, dopóki nie stanął tuż przy niej. Podobało jej się, że jest od niej wyższy. Ani drgnęła. Teraz wdech, a teraz wy‐ dech – powtarzała w myślach, ale z trudem nabierała powietrze. Stali pośrodku drewnianej podłogi, otoczeni bielą ścian, skąpani w ciepłym świetle zalewającym salę, która nagle wydała się ogromna. Pocałował ją w szyję. Przestała oddychać. Po‐ całował ją w usta, a ona rozchyliła wargi. Powoli zaczął ją rozbierać tam, pośrodku studia, a ona nigdy nie czuła się tak rozkosznie naga. Pieścił jej ciało opuszkami palców z wyczuciem i niespiesznie. • Na ulicy naraz błysnęło, zagrzmiało i deszcz lunął z mocą wodospadu. Wilgoć z powietrza szybko przekształciła wnętrze Bistro de l’Aval w saunę, bo Francuzi tłumnie szukali tutaj schronienia przed deszczem. Ze swojego miejsca pod zaparo‐ wanym oknem Annie obserwowała, jak kelnerzy, kierownik, a nawet właściciel wraz z żoną, wszyscy znani jej z imienia, pracują na pełnych obrotach. W przecią‐ gu kilku minut stoliki nakryte dla czworga mieściły sześcioro, podłoga stawała się niebezpiecznie śliska, a zapach przemoczonych płaszczy i mokrych włosów przebił aromat plat du jour. Lola widelcem wyławiała kawałki oliwek i anchois, bo szef kuchni nie zgodził się podać bez nich sałatki nicejskiej. Jednocześnie relacjonowała szeptem, co zaszło w studiu z Günterem. Annie dźgała grillowane mięso, licząc, że przyniesie jej to ulgę, ale daremne były jej nadzieje. Porzuciła jedzenie, przestała przeżuwać, wresz‐ cie odłożyła nóż i widelec na talerz, a Lola ciągnęła dalej, chichocząc w najlepsze i nawet nie próbując ukryć radosnego podniecenia. – Nie sądzę, żeby twój mąż mówił serio, kiedy kazał ci znaleźć sobie kochanka – powiedziała Annie. Lola promieniała. – Myślisz, że to zaplanowałam? – Zdjęłaś obrączkę! – zauważyła Annie oskarżycielskim tonem. – Pewnie wysyłałam sygnały, że jestem do wzięcia. Zupełnie podświadomie. Annie przemyślała sprawę. Jeśli to wystarczyło, jej własne sygnały były najwy‐ raźniej słabiutkie.
– A co z Lucasem? Mówiłaś, że ci się podoba! – powiedziała, wstrzymując dech. – Günter podoba mi się bardziej. – Przecież nawet go nie znasz! – wyrwało jej się z oburzeniem. Lola zaśmiała się. – Uwierz mi, znam go od podszewki! A najlepsza w tym wszystkim jest jego prostota, bezpośredniość. – Lola zakryła twarz dłońmi. – O Boże, żebyś wiedziała, co… co on mi robił! – Opowiedz ze szczegółami – powiedziała ponuro Annie, krojąc mięso i wkłada‐ jąc kawałek do ust. Grillade miało teraz smak dykty. – Nie wiem, czy powinnam, w końcu jestem mężatką! – Lola udawała wstydli‐ wą. – Teraz ci się przypomniało? Potok ludzi wlewający się z ulicy nie ustawał. Czy nie widzieli, że się tu wszyscy nie pomieszczą? Nie istniał jakiś restauracyjny regulamin, który zakazywał tłocze‐ nia się bez umiaru? Annie rozejrzała się w poszukiwaniu tabliczki z informacją o ograniczeniu liczby osób w lokalu. Wełniany sweter kłuł ją w szyję. Za oknem rozległ się grzmot. Lola pochyliła się ku niej nad stolikiem. – To była najseksowniejsza, najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w calu-sień-kim życiu! W tym momencie wydawało się, że Annie ugryzła się w język: – Au. Lola otworzyła szerzej oczy. Czy wreszcie zdała sobie sprawę ze swojej niewraż‐ liwości? – Coś ci się stało? – spytała. Naprawdę nie miała pojęcia. – Ależ skąd, nie przeszkadzaj sobie. W zasadzie wyświadczasz mi przysługę, bo przecież ja mogę przeżywać seks jedynie z drugiej ręki, słuchając o cudzych dozna‐ niach. Lola zmarszczyła brwi. – Annie, możesz uprawiać tyle seksu, ile tylko zechcesz. – Wdowa z trojgiem dzieci, kredytem i zadem wielkim jak Łuk Triumfalny nie ma zbyt wielu okazji, Lolu. – Ależ jesteśmy w Paryżu, mieście miłości. Kobiety stawia się tu na piedestale jak boginie. Możesz mieć każdego faceta, którego zapragniesz! – Pozwól, że poprawię trochę twoją wypowiedź: ty możesz mieć każdego faceta, którego zapragniesz. Annie czuła, że się rozpłacze. I to o takie głupstwo. Właściciel bistra, Monsieur
François, jowialny pan z wydatnym brzuszkiem i krzaczastym wąsem, chyba roz‐ wiązał problem przeludnienia. Goście dostali kieliszki wina i miseczki z oliwkami. Teraz wszyscy pili na stojąco, gawędząc wesoło. Annie ze złością kroiła mięso i mi‐ mowolnie podniosła głos. – Spałam w życiu z czterema facetami. Czterema! Jeden, drugi, trzeci, czwarty. Za ostatniego z nich wyszłam za mąż, poprzedni byli okropnymi wyskokami na jedną noc, kiedy miałam dwadzieścia kilka lat. Starzeję się i marszczę. – Koniec jej wypowiedzi wypadł naprawdę głośno: – I nikt nawet na mnie nie spojrzy! Lola skuliła się na krześle, zerkając nerwowo na pozostałych klientów. Z oczu Annie polały się łzy, równie rzęsiste co deszcz na zewnątrz. Lola schowała się nagle pod stołem, ale po chwili okazało się, że schyliła się tylko po torebkę, w której na‐ stępnie ukryła twarz, szukając zapewne chusteczki. – Ciii. Powiedziałabym, że cała knajpa właśnie na ciebie spogląda – szepnęła rozpaczliwie. – Nie rozumieją w ząb angielskiego – szlochała Annie. Lola popatrzyła na nią błagalnie. – Proszę… Nie znoszę przedstawień. Annie wyciągnęła ku niej oskarżycielsko palec i mówiła jeszcze głośniej: – Dajesz się przelecieć w środku lekcji jogi, ale to ja robię przedstawienie?! Lola zerknęła przez ramię i przekonała się, że co najmniej połowa obecnych wlepia w nie wzrok. – Cicho… Annie, przecież byliśmy sami, tylko we dwoje! Annie przestała się już całkiem kontrolować. Mazgaiła się na oczach całej re‐ stauracji. – A ja cooo? Lola rozważała ucieczkę od stolika, ale wybrała inne wyjście. – Słuchaj, założę się z tobą o kilogram foie gras, gęsich wątróbek, że właściciel lokalu uważa cię za pociągającą. – Mam dopiero trzydzieści pięć lat! – Annie wciąż szlochała. – Mogłabym mieć jeszcze więcej dzidziusiów. – A ja daję głowę, że on marzy o tym, żeby się do ciebie dobrać. Annie wydmuchała nos, ale łzy nadal spływały jej ciurkiem po policzkach. – Nie umarłam tam, wiesz, w dole. Lola w rozpaczy zawołała: – Monsieur François! – Przestań – zażądała Annie, szybko ocierając oczy. – Podobno nie lubisz robić
z siebie widowiska. – Cóż, mamy sytuację kryzysową. – To rzekłszy, zaczęła wymachiwać rękami. – Monsieur François! – Lolu, zamknij się! Nie! Nie rób tego! Zabraniam ci! – Annie wytarła łzy i przy‐ gładziła dłonią włosy, podczas gdy Monsieur François zbliżał się do ich stolika, po‐ prawiając krawat. – Potrzebna nam pana profesjonalna ekspertyza – oznajmiła Lola. – Moja przy‐ jaciółka, ta oto, sądzi, że nie znajdzie się mężczyzna, który uznałby ją za atrakcyj‐ ną. Annie, z czerwonymi, zapuchniętymi oczami, uświadomiła sobie absurd sytu‐ acji, więc spojrzała na Francuza jak na światowy autorytet w dziedzinie. Monsieur François wypiął pierś i rozejrzał się wokół, jakby spodziewał się gdzieś ukrytej kamery. – C’est une blague? To jakiś żart? – Codziennie widzi pan mnóstwo osób – wyjaśniała Lola swoją najstaranniejszą francuszczyzną. – Jakie jest pana zdanie jako mężczyzny? Monsieur François poprawił sportową kurtkę. – Nie mogę wypowiadać się w imieniu wszystkich przedstawicieli mojej płci, bien sûr… Lola uśmiechnęła się krzepiąco. – To oczywiste… Nachylił się, żeby twarze wszystkich trojga były na jednym poziomie, i rzekł uwodzicielskim szeptem, rozsiewając zapach wina i tytoniu: – Nie mogę mówić za wszystkich, ale osobiście byłbym zaszczycony, gdybym mógł udowodnić, że Madame l’Américaine… – Annie – podsunęła Lola. – Madame Annie może na mnie liczyć. Z przyjemnością zostałbym jej… chevalier servant, uniżonym sługą. Oczywiście moja femme, żona, nie mogłaby o niczym wie‐ dzieć. Wyprostował się, podkręcił wąsa, po czym odszedł, wołając donośnie: – Gérard, dwa razy moelleux au chocolat, ciastko czekoladowe, na koszt firmy! Annie i Lola jednocześnie zanurkowały pod stolikiem, żeby ukryć wybuch śmie‐ chu.
A
22
lthea stała tuż przy Jaredzie na stacji metra Beaumesnil, wciskając lodo‐ watą dłoń w jego ciepłą rękę. Właśnie wstawał nowy dzień, a oni szwendali się całą noc, a przynajmniej tak jej się zdawało. Bezsenne noce zaczyna‐ ły dawać jej się we znaki. Czuła się wypluta, wycieńczona i przemarznięta do szpi‐ ku kości. Jared, nie przejmując się chłodem i wczesną porą, błądził gdzieś myślami. Co mu chodziło po głowie? Na stacji nie było prawie nikogo, raptem garstka kobiet i mężczyzn zdążających do pracy. Pachniało kawą i perfumami, ciepłą pościelą i gorącym prysznicem, snami, które składają się w całość jak kawałki układanki. Pomimo wyczerpania nie potrafiła wyłączyć nowo odkrytej zdolności, będącej po‐ niekąd przekleństwem: zaczęła czuć. Miała pragnienia i zachcianki, mimo że dotąd w dorosłym życiu na niczym jej nie zależało. Kiedy tak stali w milczeniu zmęczeni, poczuła potrzebę dowiedzenia się, dlaczego Jared spędza z nią czas. Kim lub czym jest dla niego? Oczywiście nie odważyła się spytać. Tak mocno pragnęła, żeby Jared ją pocałował. Dlaczego tego nie robi? Nie ma ochoty? Skoro tak, to czemu nie wy‐ puszcza z uścisku jej dłoni? Lodowaty podmuch wiatru wdarł się w tunel metra i przeszył Altheę na wskroś, aż zadygotała z zimna. – Tu as froid? Zimno ci? – zatroskał się Jared, zwracając ku niej twarz. Kiwnęła głową, że tak. Reakcja Jareda była wspaniała, fantastyczna! Rozpiął płaszcz i zaofe‐ rował schronienie przy swojej piersi. Potem naciągnął nakrycie na dziewczynę i przytulił ją mocno. W jednej chwili zanurzyła się w niewyobrażalnej rozkoszy jego zapachu, dotyku mięśni, bijącego od niego ciepła. Nie mogła już dłużej wy‐ trzymać. Podniosła twarz, odważyła się przywrzeć do jego ciała, ośmieliła się spoj‐ rzeć mu w oczy. – Jesteś bardzo piękna – powiedział. Przymknęła oczy, wysunęła podbródek i szepnęła: – Embrasses moi, pocałuj mnie. Kiedy poczuła jego usta na swoich, serce w niej uniosło się, zawirowało. Nadje‐ chał pociąg i pozwoliła, by Jared pociągnął ją jak kukiełkę do wagonu, gdzie cało‐ wali się całą drogę do szesnastej dzielnicy. Następnego tygodnia nic już nie smakowało ani nie pachniało tak samo – espresso, które piła w małych kawiarenkach, spowita w dym wielu papierosów to‐ warzysza wypraw, mokry zapach opustoszałych ogrodów miejskich, ciepły chleb, który jadła Jaredowi z ręki o świcie, kiedy otwierano piekarnie. Nagle poczuła świat, widziała go nowy, zachwycający sposób. Kiedy Jared wskazywał jakąś obcą
osobę, plakat, nagłówek w gazecie, reklamę, budynek, drzewo, Althea dostrzegała je po raz pierwszy. Istniało dla niej to, co Jared robił, oglądał, myślał, jadł i pił. Do tego pojawiła się radość. Czasami zaskakiwał ją własny śmiech i była zaszokowana, że i ją los obdarzył szczęściem. Ona, Althea, miała chłopaka, który uważał ją za piękną, malował ją godzinami, całował, karmił. Odpływała w nicość na jego widok. Uwielbiała sposób, w jaki drapał się po zarośniętej po nocy brodzie, jego chód, to, jak trzymał w dłoniach szklankę, widelec, pędzel. Ginęła w tej nicości, gdy czuła bliskość jego ciała, jego zapachu, a teraz też pocałunki. Jednak wkrótce przestało jej to wystarczać. Zapragnęła, by ją dotykał, ale nie robił tego. Dlaczego? Nie miał ochoty? Coś z nią było nie w porządku? I pewnego razu tak po prostu po raz pierwszy się pokłócili. Było późno, nad cmentarzem Père-Lachaise powoli zapadał zmierzch. Jared przystanął przy nagrob‐ kach Jeana-Paula Sartre’a i Serge’a Gainsbourga i opowiadał bez końca o ich geniu‐ szu, a Althea wpatrywała się w ruch jego ust. Kiedy mijali grób Jima Morrisona, otoczony tuzinem pstrykających zdjęcia fanów, spytała, czy Morrison był Francu‐ zem. Jared się zaśmiał. – Français? Nie wiesz, kto to był? Przecież jesteś Amerykanką. – Nie byłam pewna – odburknęła poirytowana. Jared powinien pamiętać, że Al‐ thea nie ma za sobą normalnego życia, w którym ludzie mają przyjaciół, słuchają muzyki, troszczą się o siebie, czerpią przyjemność z bycia razem. Opowiedziała mu o sobie w prostych zdaniach, a on jej wysłuchał. Był świadom lat spędzonych w za‐ wieszeniu i wiedział o strażnikach, którzy trzymali ją w niewoli – matce, której ni‐ gdy więcej nie chciała widzieć na oczy, a także o ojcu, zbyt odizolowanym od życia, żeby przejąć się czymkolwiek. Wyjawiła mu wszystko. Prawie. Nie wiedział o ist‐ nieniu trzeciego strażnika więziennego. Kiedy była z Jaredem, niemal zapominała, że sama też jest potworem. Zbliżał się czas zamknięcia cmentarza i Jared zaprowadził ją w ciemny zakątek, gdzie mogli się schować. Czekali w milczeniu, aż ludzie wyjdą, dozorcy zrobią ob‐ chód i przekręcą klucz w bramie. – W zasadzie dlaczego lubisz cmentarze nocą? – spytała, kiedy zostali wreszcie sami i mogli wyjść z ukrycia i usiąść na ławce. – Ze względu na ciszę – odparł. – I koty. – Puścił do niej oko. – C’est plus romanti‐ que, non? Jest romantycznniejsze, prawda? Patrzyła, jak Jared wydobywa z kieszeni pudełeczko z boulangerie. – On mange, jemy – powiedział, otwierając pakunek i sta‐ wiając go pomiędzy nimi na ławce. Krótki rzut oka pozwolił jej stwierdzić, że pacz‐
ka zawiera dwa kawowe eklerki z lśniącą jasnobrązową polewą. Zagotowało się w niej. – Nie chcę tego jeść – oznajmiła. Jared jakby nie słyszał. Wyjął jedno z ciastek i przysunął jej do ust. – To moje ulubione – zachwalał. Skręciła głowę w bok, co on uznał za zabaw‐ ne. – Skosztuj tylko, ugryź. Althea poczuła znajome obrzydzenie, dłonie ścisnęły się w pięści. – Co będzie, jeśli odmówię? – spytała, krztusząc się ze złości. – Ja zjem dwie – wzruszył ramionami. Przez chwilę walczyła z płaczem. – Chcę powiedzieć, że chyba powinieneś przestać mnie karmić. Jared odłożył ciastko, oblizał palce. – Nie lubisz, kiedy to robię? Musiała mu wyznać prawdę. – Boję się, że przytyję. Popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi. – Tu es trop maigre, jesteś za chuda – ocenił, kręcąc głową. – O wiele za chuda – dodał z naciskiem. – C’est pas bon ça, to niedobrze. – Czasami czuję, że nie mam na świecie nic poza moją szczupłością – szepnęła Althea. Jared odwrócił wzrok. – To bardzo dziwne. Oczy Althei wypełniły się łzami. – Nienawidzisz mnie teraz? Mężczyzna podrapał się po zaroście z niepewnym wyrazem twarzy. – Nie, dlaczego? – Zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział: – Nie są‐ dzisz, że może jesteś chora? To było jak wstrząs. Już to słyszała. – Po prostu chcę być szczupła. Co w tym nienormalnego? Wszyscy wokół się odchudzają, ale jeśli ja staram się nie przytyć, to nagle oznacza to chorobę? – Pocałuję cię, jeśli dasz słowo, że zjesz kawałek eklerka, może nie dziś, ale kie‐ dyś. – Jared przysunął się do niej i ujął w dłonie jej twarz. – Nie rozumiesz? Ja się naprawdę boję, że będę gruba. Tak zupełnie, zupełnie serio – wyszeptała, kiedy ich usta dzielił zaledwie centymetr. Wreszcie zrzuciła z barków ciężar tajemnicy i łzy strumieniami potoczyły się po jej policzkach. – Obiecaj, że kiedyś spróbujesz – naciskał. – Bo nie będzie całusa.
– Ale nie dzisiaj, dobrze? – Nie, dziś ja będę robił się grubszy – zgodził się. • Lola uniosła jedwabną poszewkę do twarzy, by ukryć uśmiech. To wszystko – pod‐ dasze, sam Günter – było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Który mężczy‐ zna ma materac idealnie pośrodku pokoju i śpi w nieskazitelnie białej, jedwabnej pościeli? Obserwowała, jak nagi kochanek z kocią zwinnością zmierza w stronę ła‐ zienki. Calutki opalony, bez śladów po kąpielówkach. Miała nadzieję, że nie należy do tych, co przesiadują w solarium, co za ohyda! Miał wspaniałe ciało. Nie, to było ciało doskonałe. Pokój też był idealny – biały, przestronny i widny, z wysokim sufi‐ tem, stosami książek na półkach i podłodze. Ściany zdobiły abstrakcyjne obrazy. Czystość, zen, zmysłowość. Günter był dziennikarzem i podróżnikiem. Przemierzał świat na zlecenie znanego czasopisma. Sypiał w luksusowych hotelach, stołował się w wykwintnych restauracjach i sądząc po leżącym na widoku zestawie prezerwa‐ tyw – prążkowanych, smakowych, a nawet rozśmieszających – uprawianie miłości było dla niego chlebem powszednim. Przeciągnęła się pod kołdrą. Zupełnie nieskrępowany swoją nagością Günter wrócił do łóżka ze skrętem w ustach. Kucnął przy Loli, oferując jej trawkę wraz z pierwszorzędnym widokiem na swoje idealne przyrodzenie. – Nie, nie, nie – odmówiła stanowczo. – Nie palę. Nigdy nie paliłam. A zresztą mam to gdzieś! – Pozwoliła sobie wsunąć jointa w usta, czując się idiotycznie. Przez ostatnie tygodnie niemal każda z podjętych decyzji wprawiała ją samą w zdumienie. Dopuściła się już zdrady, więc jeśli zostanie ćpunką, to czy stanie się coś gorszego? • Lucas od pierwszej chwili wiedział, że Annie nie jest w najlepszym humorze. Kiedy nastawały upały, jedynym rozsądnym rozwiązaniem było opuszczenie Paryża. Pół‐ torej godziny jazdy pociągiem i mógł się znaleźć w swoim domku w Honfleur. Jed‐ nak zamiast spakować torbę i ruszyć na północ w pierwszej klasie TGV, zamiast rozkoszować się kilkoma dniami żeglugi wzdłuż wybrzeża, zajrzał do Annie i za‐ prosił ją na spacer po Lasku Bulońskim. Annie przystała na propozycję, ale teraz ponarzekała na pogodę. – Zaraz dostanę udaru cieplnego – oznajmiła, ledwo wyszli z domu. Lucas wziął ją pod rękę.
– Nad jeziorem będzie chłodniej. Poszli rue de Passy w kierunku La Muette. – Załatw mi chociaż jakiś wiaterek – błagała Annie. – Obiecałeś rześką bryzę! Kiedy zbliżali się do sykomorów i kasztanowców tworzących Bois de Boulogne, poczuli w powietrzu wilgoć, a napięcie i smród spalin zdawały się słabnąć. – Tematem przewodnim przyjęcia będą Baśnie z tysiąca i jednej nocy – opowiadała Annie. Po raz kolejny zastanawiał się, jakich to gości zamierza zaprosić, skoro sku‐ tecznie odepchnęła od siebie wszystkich wspólnych znajomych, swoich i John‐ ny’ego. Przyszło mu na myśl, że może zrobiła to z premedytacją, odcinając się od paczki męża. Zachowywała się niemożliwie, była nieprzyjazna i wykorzystywała każdy pretekst, żeby zniszczyć kolejne znajomości. Lucas spotykał się jeszcze z nie‐ którymi z tych osób, ale ona postawiła sprawę jasno: nie miała ochoty wiedzieć, kto z kim sypia czy kto kogo zdradza i z kim. Zbyt wiele wspomnień, za dużo zmar‐ twień. Jak na kogoś, komu doskwiera upał, Annie galopowała wyjątkowo szybko, zde‐ cydowana przemierzyć dystans z punktu A do B, zamiast cieszyć się przechadzką. Widział wyraźnie, że coś ją gryzie. Zauważył też, że ma nowe ubranie. Czyżby schudła? Była ubrana w zwiewną białą bluzkę z ludowym wzorkiem, chyba coś z Rosji, i urocze szorty. Sandały ujawniały paznokcie u nóg pomalowane na kolor krwistej czerwieni. Parła przed siebie, nie przestając mówić o przyjęciu, ale miał wrażenie, że stara się na siłę omijać jakąś inną sprawę. W zasadzie zdawała się wściekła na niego, Lucasa. – Kupiłam skrawki materiału na Marché Saint-Pierre – ciągnęła. – Od lutego szyję poduszki. Naprawdę zależy mi, żeby to była impreza pod gołym niebem, w ogrodzie, z siedzeniem na rozłożonych na ziemi poduszkach i z jedzeniem ręka‐ mi. – Z powodu upału? – spytał z roztargnieniem. – Muszę włożyć w coś ręce, zająć się jakimś projektem. Moja frustracja seksual‐ na jest już tak gęsta, że można by ją ciachać maczetą. Lucas cieszył się, że Annie patrzy w inną stronę, kiedy plątał się z kolejnym zdaniem. – Z… z powodu gorąca? – wybrnął. – Tymczasem Lola beztrosko bzyka się ze swoim słodziutkim Niemcem! Gün‐ ter! Gün-kurwa-ter! Żenada! Czy można mieć banalniejsze imię? Ach, więc znowu będzie o Loli. – A co z jej mężem?
– Jakim mężem? Udaje martwego. Wszyscy gramy ślepych i głuchych. Lola za‐ chłysnęła się jogą tantryczną. Wiesz, pies z głową w dół i wypiętym w górę tyłkiem. I tak od tygodnia. Rżnie głupa i używa sobie ze swoim pieprzonym joginem. Lucas spróbował to sobie wyobrazić. – Mam złe przeczucia – powiedział. – Ktoś powinien porozmawiać z tym mę‐ żem. Wreszcie weszli w cień drzew. Temperatura natychmiast spadła o parę stopni, a powietrze pachniało liśćmi i rozkładającą się ściółką. Annie przekroczyła leżący na ziemi pień. – A po co? To palant. – To pech, ale nie przestępstwo. Czy tylko ja w tym towarzystwie dysponuję kompasem moralnym? – Proooszę cię – jęknęła Annie. Schyliła się, zerwała błękitny kwiatuszek i wsu‐ nęła go sobie za ucho. – Wracając do przyjęcia, czy któraś ze znanych nam par przeżywa może kryzys? – Powinienem się martwić o moralność tego pytania? – Jaką znowu moralność? – Związaną z pożądaniem mężów swoich gości. Annie odwróciła się. W plamach światła przedzierającego się przez liście widać było blask bijący z jej twarzy. – Czas ogłosić światu, że pewna szanująca się wdowa już nie jest w żałobie. – Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech. – Myślałam, że będziesz się cieszył moim szczęściem. Wyszli z lasu i Lucasa natychmiast oślepiło odbijające się w toni jeziora słońce. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do jasności. Na porośniętych trawą brzegach roz‐ siadły się w parach dziesiątki kobiet i mężczyzn, ubranych w garsonki i garnitury. Gromada biznesmenów z pobliskich biurowców przyszła nad wodę w Lasku Buloń‐ skim, szukając schronienia przed upałem. Ludzie ci najwyraźniej nie zamierzali zmarnować ani minuty z dwugodzinnej przerwy na lunch. Jeśli ktoś jeszcze się nie całował albo nie obmacywał z drugą połówką, to siedział na ziemi, wgryzając się w kanapkę, i flirtował ile wlezie. Gdziekolwiek spojrzał – w cieniu drzew, na świe‐ żo skoszonym trawniku, na ławkach – Lucas widział całujące się pary. Poczuł się skrępowany. Annie tymczasem marudziła. – Muszę przestać się zadręczać samotnością. Koniec z dołowaniem się nią, i to w tak trudnym okresie. Tak, smutkowi już podziękujemy!
Lucas poprowadził ją ku ścieżce prowadzącej wzdłuż brzegu jeziora. Czy Annie zgodzi się, żeby na godzinkę wypożyczył łódkę? Czy nie uzna tego za przesadnie romantyczne? Pewnie go wyśmieje. Co miała na myśli, mówiąc o wyjściu z żałoby? Ale ona jeszcze przyspieszyła kroku. Musiał wyciągać nogi, żeby za nią nadążyć. Minęli leżącą na trawie parę. Kobieta po czterdziestce, ładna, ale bez przesady, miała biurową spódnicę zadartą do granic przyzwoitości, jeśli wziąć pod uwagę, że znajdowała się w publicznym parku. Leżała ze wzrokiem wbitym w obłoki, podczas gdy mężczyzna w białej koszuli pieścił jej uda koniuszkami palców i szeptał czule do ucha. – Francuzi się grzeją! – mruknęła Annie pod nosem, gdy oddalili się trochę od tych kochanków. – Nigdy nie pojmę, jak to jest, że faceci nie mają absolutnie żad‐ nych kompleksów. – Annie przechodziła od irytacji do skrajnej wściekłość bez wy‐ raźnego powodu. Zorientowanie się, że przyjaciółka próbuje sprowokować sprzecz‐ kę, stanowiło połowę sukcesu. Powstrzymanie jej było zupełnie inną parą kaloszy. Z naprzeciwka nadciągała armada wózków pchanych przez nianie o spiętych twarzach. Wiezione maluchy patrzyły przed siebie niewidzącym wzrokiem. Annie i Lucas zeszli ze ścieżki, żeby uniknąć kolizji. – Popatrz tylko! – zawołała Annie. – A gdzie mamusie? Możesz mi powiedzieć, gdzie się podziały matki tych biednych dzidziusiów? Powiem ci! Baraszkują sobie w parku takim jak ten. Są zajęte zdradzaniem mężulków, a w tym czasie ich dzieci zmieniają się w zombi! Lucasowi zdawało się, że w oczach Annie błysnęły łzy, ale nie był pewien, bo znów pognała przed siebie. Cieszył się, że jest z nią na spacerze w ten upalny dzień, w jakimkolwiek była nastroju. Czerpał radość z jej wzburzonej obecności, chłodniejszego zefirku, świeżej zieleni trawników, szumiących nad ich głowami li‐ ści, stokrotek bielejących w trawie, młodych kaczuszek na jeziorze, piaszczystej ścieżki tłumiącej kroki, zapachu szamponu Annie, kiedy była wystarczająco blisko. Już nie jest w żałobie. Annie stanęła jak wryta, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i brutalnie pla‐ snęła dłońmi o jego klatkę piersiową z taką mocą, że omal się nie przewrócił. – A tobie co? – rzekła ze złością. – Zapomniałeś języka w gębie? Też się zmieni‐ łeś w pieprzonego zombi? Miała łzy w oczach. Na jej policzkach wykwitł rumieniec, a nad górną wargą pojawiły się kropelki potu. Za długa jak zwykle grzywka wpadała jej do oczu. Była piękna. Dotyk jej dłoni na jego piersi sprawił, że Lucas zaczął oddychać szybciej. – Nie jestem pewien, czy wiem, o co ci chodzi – wydusił z siebie.
– No pewnie! Nigdy nie słuchasz, co do ciebie mówię! – Mężczyźni są zadufani w sobie, a dzieci, zombi i te… matki… są nieodpowie‐ dzialne? – Dokładnie! – krzyknęła. Stała przed nim, wyprostowana jak struna, jednak wciąż niższa od niego o głowę. Grzywka kompletnie zakryła jej oczy. Lucas wcale nie zamierzał ruszać ręką. Poruszyła się sama. Powędrowała w górę, ku twarzy kobiety, a palce odgarnęły jej włosy z oczu. Annie stała nierucho‐ mo jak zaczarowana. Patrzyła na niego. Jak ona na niego patrzyła… Nie wiedział, co oznacza to spojrzenie. Dotknął kciukiem jej czoła, a potem przesunął go w dół, ku policzkowi. W jej wilgotnych oczach lśniło… Szaleństwo? Gniew? Oczekiwanie? Lucas miał świadomość, że jeśli teraz cofnie rękę, wszystko wróci do normy, a jego relacje z Annie pozostaną zasadniczo bez zmian: przyjemne, bezpieczne, lecz nie‐ dokończone, niezdefiniowane. W tej chwili nie miał ochoty na racjonalną analizę konsekwencji. Ujął jej podbródek. Annie nadal trwała w bezruchu, nie odrywając od Lucasa oczu pełnych łez. Drugą ręką złapał ją za kark i poczuł, że jej ciało się rozluźnia. Było to bardzo delikatne rozluźnienie, ale był go pewien. Zbliżył się do niej miękkim, płynnym ruchem, nie wypuszczając z rąk jej podbródka i szyi. Kiedy ich usta się spotkały, zdarzyło się coś niemożliwego. Zamiast się spiąć i wyrwać, Annie stała się lżejsza, miększa. Poddała mu się tak, jak zwykły to robić inne. Cało‐ wał ją, a ona topniała w jego ramionach. Serce biło mu jak szalone. Dokładnie tak to sobie wyobrażał, kiedy śnił o chwili, w której wreszcie ją pocałuje. To on przestał pierwszy. Stali wciąż pośrodku ścieżki. Annie wydawała się zdezorientowana. Jednak Lucas wiedział, że jeśli dobrze rozegra tę partię, ma przed sobą całe życie pocałunków z wybranką. W końcu miał za sobą wieloletnie doświadczenie w uwodzeniu kobiet. Poprowadził bezwolną i otumanioną Annie z dala od dróżki i ułożył na obsypanej stokrotkami trawie. Potem położył się przy niej i pocałował raz jeszcze, a ona odwzajemniła pieszczotę. Nagle byli jedną z wie‐ lu par na brzegu jeziora w Lasku Bulońskim.
N
Czerwiec 23
ic nie mogło przygasić entuzjazmu Lucasa następnego ranka – nawet widok Jareda z kilkudniowym zarostem i przekrwionymi oczami. Tem‐ peratura na zewnątrz przez noc znacznie spadła. W kawiarni panował ponury na‐ strój. Pierwszy dzień czerwca bardziej przypominał początek stycznia. Porywisty wiatr i ulewny deszcz zdawały się szydzić z zamszowych trzewików oblepionych błotem i lnianych garniturów zmoczonych do ostatniej nitki. Fala upałów odeszła tak nagle, jak się pojawiła, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Ważne, że wytrzymała do pocałunku z Annie! Jared chyba jeszcze nie położył się spać. Bez słowa popijał drugie espresso z rzędu. Lucasowi wydało się nieprawdopodobne, że wszyscy są tacy przybici, kie‐ dy on gotów był wejść na kontuar i wykrzyczeć swoją miłość. Wciąż rozpromienio‐ ny zwrócił się do Jareda: – Czy mógłbyś rozważyć wzięcie prysznica w najbliższych dniach? Jared nie podniósł wzroku znad filiżanki. – Mógłbyś rozważyć zejście ze mnie? Lucas cichutko pogwizdywał melodię z Deszczowej piosenki. – Jeszcze po jednym espresso, Monsieur Jean. Mój przyjaciel może nie dożyć następnej godziny bez wspomagania. Jak idzie interes przy tej pogodzie? Monsieur Jean stanął przy ekspresie, nie zaszczyciwszy klienta odpowiedzią. Co z tego, że wszyscy patrzą na niego bykiem? Bo co, bo w tak dołujący innych dzień jest uszczęśliwiony? – Nie spytasz, dlaczego jestem dziś taki radosny? – zagadnął Jareda. Ten z głośnym brzękiem odstawił filiżankę. – Muszę lecieć. – Zapytaj! – nalegał podekscytowany Lucas. Jared odwrócił się do niego z rozdrażnieniem. – Przeleciałeś Annie? Lucas zdębiał. – Cóż, sprawa jest o wiele bardziej złożona. – Przeleciałeś Lolę? Lucas przygasł.
– Chcesz usłyszeć, co się stało, czy nie? – Raczej nie. – Całowaliśmy się! Wczoraj! Naprawdę! Całowaliśmy się jak para nastolatków! To było niewiarygodne. – I co dalej? – Zorientowała się, że jest spóźniona i musi gnać po dzieci, więc złapała tak‐ sówkę i pojechała. Jared rzucił dwa krótkie, pogardliwe słowa: – Tylko tyle? – Pośpiech nie prowadzi do doskonałości. Jared wzruszył ramionami. – Zmarnowałeś swoją jedyną szansę, stary. – T-tak myślisz? – wyjąkał Lucas, zbity z tropu. – Kobiety są napalone raz w miesiącu, góra dwa. Wczoraj był jej dzień, a ty spa‐ prałeś sprawę. – Była szczera. To był najlepszy pocałunek, jaki w życiu dałem… i otrzymałem. Jestem zakochany! Po uszy! – Jesteś po prostu napalony. – Po czterdziestym piątym roku życia ludzie nabywają zdolności doświadczania wyższych uczuć. – Lucas przyjrzał się wymizerowanej twarzy chrześniaka, do‐ strzegł drżenie dłoni. – Mam nadzieję, że dożyjesz sędziwego wieku, a nie umrzesz na marskość wątroby lub jakąś inną przypadłość związaną z nadmiernym piciem albo, co najgorsze, z powodu cynizmu. Jared wsunął do ust papierosa. – W tej sytuacji twoja jedyna szansa to rozegrać to z absolutnym spokojem. – Zapalił i zaciągnął się. – Może szczęśliwie złoży, że zapomni o całym zajściu. – Ja płacę – powiedział Lucas. Przycisnął banknot spodkiem i odszedł. Wycho‐ dząc z kawiarni, osłonił głowę gazetą. Wkroczył w deszcz, wykonując kilka tanecz‐ nych kroków, na wypadek gdyby Jared patrzył za nim. • Poranny gwar ucichł. Grube krople dudniły o okna, rzucane nagłymi porywami wiatru. Dzieci poszły do szkoły w towarzystwie sąsiadki i jej pociech. Annie i Lola pomachały korowodowi kolorowych peleryn i parasolek, po czym z chichotem po‐ biegły do kuchni, gdy tylko drzwi wejściowe się zamknęły. Lola posadziła Simona na podłodze, zaopatrując go w stertę garnków i patelni do układania oraz choche‐
lek i drewnianych łyżek do robienia hałasu. Przyjaciółki nalały sobie kawy do kub‐ ków, ignorując zalegające stół resztki dziecięcego śniadania – okruszki, wylane mleko, na wpół opróżnione kubeczki z kakao. Annie wrzuciła kostkę cukru do swo‐ jej kawy, po czym włożyła jedną Loli, bo zapomniała, że modelka nie słodzi. – Przepraszam. Tematem poranka był incydent pod tytułem „Pocałunek”. Lola wylała słodką kawę do zlewu i nalała sobie świeżą porcję. – Wsadził cię do taksówki po tym całym całowaniu i od tej pory nic? – Tego całowania nie było znowu aż tak dużo, ze czterdzieści pięć minut góra. – Wystarczy, żeby uznać, że to nie był przypadkowy całus. Powiedział ci coś? Myślisz, że to zaaranżował? – W ogóle nie rozmawialiśmy. To znaczy wiesz, nie skupialiśmy się na dysku‐ sjach. Zresztą byłam zbyt skrępowana, żeby się odzywać. – Czy Lucas nie wpada tu zwykle o tej porze? – zastanawiała się na głos Lola, czytając Annie w myślach. – To nie tak. Są tygodnie, w których bywa tu codziennie, ale zdarza się, że nie przychodzi przez parę dni pod rząd. Nie jesteśmy parą, więc nie musi mi się tłu‐ maczyć i przedstawiać swojego harmonogramu. – Cóż – powiedziała Lola, zaplatając dłonie na kubku – to dość niecodzienna sy‐ tuacja. – Bardzo delikatnie mówiąc. – No to jak sądzisz – co się święci? Annie odstawiła kubek na stół i zaczęła przechadzać się po kuchni. – Powiem ci dokładnie: popełnił błąd. Jest śmiertelnie przerażony i nie wie, jak wybrnąć z bagna, w które wdepnął. Nie ma odwagi pojawić się na moim progu, ale też nie ma mnie jak rzucić, bo oficjalnie do niczego między nami nie doszło. – Nie wyciągaj pochopnych wniosków. – Właśnie że będę. Taka już jestem – powiedziała Annie, szurając po kuchni rozdeptanymi kapciami i potykając się o przydługie spodnie od piżamy. Dobrze, że Lucas nie widzi jej w tym kloszardzkim stroju. Zaświtała jej myśl, że już nieraz oglądał ją w takim wydaniu, nieumytą i nieuczesaną. Coś bardzo zgrzytało w tym całym obrazie. – Chyba umrę ze wstydu – zawyrokowała. Stanęła przy stole, wrzu‐ ciła kolejną kostkę do swojej kawy, a potem zaproponowała cukier Loli, która na‐ tychmiast zakryła kubek dłonią. – Nie mogę zebrać myśli. Co ja mam w ogóle o tym myśleć? – Masz myśleć pozytywnie.
Annie wywróciła oczami. – To było odruchowe. Co za idiotka ze mnie! Lucas strasznie tego żałuje. – A może nie? – Przyjrzyj mi się. – Annie wskazała na swoją fryzurę à la troll i za dużą piża‐ mę, występujące w roli materiału dowodowego. – Założę się, że Lucas doskonale wiedział, co robi. – Znam go od dziesięciu lat. Nie poświęcił mi nawet spojrzenia! – No to jesteś ślepa. – Ja? – Annie opadła na krzesło. – Ostatni raz uprawiałam seks prawie trzy lata temu – wyznała. – To okropnie długi czas bez orgazmu. – Ciii! – Lola pokazała w stronę bawiącego się garnkami Simona. – Tak całkiem w ogóle? – Nie z udziałem innej istoty ludzkiej. – Przynajmniej miewałaś sama-wiesz-co z Johnnym, a ja nie przeżyłam samawiesz-czego z Markiem od ładnych paru lat. – Żadnych sama-wiesz-cosiów? – Z początku tak, ale on okropnie się spieszy. Mnie nie wolno pospieszać. Nie‐ specjalnie mi tego brakowało, ale teraz mam porównanie. Günter jest mistrzem w doprowadzaniu mnie do sama-wiesz-czego. Annie westchnęła ciężko. – Nie umiałabym się rozebrać – ruchem warg wymówiła „do naga” – przed fa‐ cetem, a już wizja rozebrania się – ponownie ruchem warg wypowiedziała „do naga” – przed kimś, kogo tak dobrze znam, jest absolutnie przerażająca. Wiesz, jak doskonale wyglądają dziewczyny, z którymi Lucas się spotykał? Poza tym czy mogę w ogóle wprowadzić do swojego życia mężczyznę, wiesz, ze względu na dzieci? – Oj, Lucas wygląda mi na eksperta od sama-wiesz-cosiów – Lola nie pozwalała zmienić tematu. – A ja lubię, żeby było po mojemu. W ogóle co ze mnie za zdobycz. – Przestań już z tym samoumartwianiem! – zażądała Lola. – Jesteś największą flirciarą. Od lat prowadzisz z nim gierki. W końcu musiało do tego dojść, dobrze o tym wiesz! Annie nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. – Wcale nie flirtuję z Lucasem! – Nie o Lucasa mi chodzi. Jesteś ogólnie flirciarą. – Ale nie wobec Lucasa. – Przede wszystkim wobec niego!
Annie złapała się za głowę. Co się stało, to się nie odstanie. Nie planowała tego. Ale jednak… – Tylko mi nie mów, że życie musi toczyć się dalej. – Życie musi toczyć się dalej – podchwyciła Lola. Annie bawiła się okruchami na stole. – Ale z Lucasem? – Jest chyba wiele powodów, żeby go nie dyskwalifikować – zadumała się Lola. – Cóż, jest słodki, bardzo pomocny i jest świetnym przyjacielem. – Annie spoj‐ rzała na Lolę. – I jest zabawny, nie sądzisz? – Szalenie zabawny. – Nie uważasz, że jest uroczy? – Owszem, uroczy – zgodziła się Lola. – A czy nie ubiera się elegancko? – Jasne. – I dzieci go lubią. – To prawda. Annie poczuła, że zaraz się rozpłacze, ale starała się powstrzymać łzy. – Ale on może mieć każdą, której zapragnie. – Kto wie, może i tak. Ważne jednak, że całował ciebie. Annie wypowiedziała słowa, o których dotąd bała się nawet pomyśleć, i rozpła‐ kała się rzewnie. – Och, Lolu, przeraża mnie, że mogłabym mieć nadzieję. Lola pokiwała głową. Zdawało się, że doskonale rozumie troski Annie. – Słuchaj, nie spodziewam się nie wiadomo czego. Dobra, pocałował mnie. Zda sobie sprawę, że to zniszczy naszą przyjaźń, a łączy nas przyjaźń zupełnie wyjątko‐ wa. – Annie głośno wydmuchała nos. Przestała płakać tak nagle, jak zaczęła. Lola z niedowierzaniem kręciła głową. – Nie przyszło ci do głowy, że przystojny, heteroseksualny kawaler nie spędzał‐ by z tobą tyle czasu, gdyby cię nie pożądał? Pożądanie? To dopiero wielkie słowo. Czy możliwe, żeby Lola miała rację? – Czyli myślisz, że naprawdę mogę mu się podobać? No nie – dodała – taki nu‐ mer. – Roześmiała się na głos. – Na pewno on podoba się tobie! – wykrzyknęła Lola. – Cały czas na niego lecia‐ łaś! No pewnie! Nawet dzieci to widzą. Przecież na początku pobytu u ciebie byłam pewna, że jesteście parą, pamiętasz? – Więc zakładasz, że ja podobam się jemu, a on mnie? – Ta rozmowa jest jakaś dziwaczna. Właściwe pytanie brzmi: „Dlaczego pocało‐
waliście się dopiero teraz?”. – Nie, nie, poważny problem jest następujący: jak bez wyjścia na kompletną zdzirę sprawić, żeby znowu mnie pocałował? Dokładnie w chwili, gdy wybrzmiewało słowo „zdzira”, do kuchni weszła Althea. Annie i Lola wymieniły spojrzenia i czekały w milczeniu. Dziewczyna wyjęła ze zło‐ żonej chusteczki używaną torebkę herbaty i zanurzała ją w kubku z zimną wodą. Dziwne. Ta kobieta była dziwna. Obserwowały, jak Althea wkłada kubek do ku‐ chenki mikrofalowej, po czym trzy pary oczu przez minutę śledziły odmierzany na wyświetlaczu czas. Mikrofalówka zapikała i Annie zorientowała się, że wstrzymuje oddech. – Mogę? – spytała Althea, sięgając po dwa jabłka z misy z owocami. Annie wzruszyła ramionami. Poczekały, aż Althea wyjdzie, po czym Lola powie‐ działa: – Całe życie spędziłam na wysiłkach, by nie wyjść na zdzirę, i co mi z tego przy‐ szło? – No właśnie co? Zdzirowatość nie jest zła! – zawołała Annie, śmiejąc się dziko. – Ale nie będziesz szarżować, co? – Co ty, masz mnie za zdzirę? Mam na to całe życie. W tym momencie nie wiedziała, jak mało jest czasu i jak gorączkowe będą naj‐ bliższe dwadzieścia cztery godziny. • Leżąc na łóżku Althei z założonymi za głową rękami i papierosem w ustach, Jared patrzył, jak dziewczyna przełazi nad płótnami, tubkami farby, brudnymi szklanka‐ mi, pełną popielniczką i zbiera z podłogi swoje ubrania. Na zewnątrz lał deszcz, a wiatr smagał okno sypialni gałęziami drzewa. – Idę po śniadanie – poinformowała, wychodząc z pokoju. Była ósma rano, a oni jeszcze nie położyli się spać. Chodzili po mieście do piątej, a potem jemu za‐ chciało się ją malować. Zdał sobie sprawę, że to nie w porządku wobec Althei z dwóch powodów: po pierwsze wiedział, że mu nie odmówi, po drugie nie miała pojęcia, że wieczorem wziął amfę. Teraz nadszedł ranek i Jared nienawidził siebie za naruszanie jej przestrzeni, wykorzystywanie jej, odbieranie jej snu. Miał zamiar uwiecznić jej nieziemską urodę, zatrzymać na płótnie ten ulotny uśmiech. Jako chłopiec próbował rozśmieszać siostrzyczkę, potem walczył o uśmiech na twarzy matki. Przez jakiś czas mu się udawało, dopóki choroba na zawsze nie starła weso‐ łości z ich ust. Otaczały go chore kobiety. Zrozumiał, że Althea również do nich na‐
leży, a to budziło w nim wściekłość na nią i siebie samego. Althea wróciła do sypialni z kubkiem herbaty i trzema jabłkami na tacy. – To ma być nasze śniadanie? – zapytał, łapiąc się na tym, że jest wredny. – One tam były – powiedziała Althea. – Kto? – Annie i Lola. Śmiały się. Ciągle się śmieją. Weszłam do kuchni, wyszłam, a one chyba nawet nie zauważyły. Dziewczyna była wymizerowana. Co za samolubny dupek z niego, że pozbawia ją snu. To ma być miłość? Czy kochałby ją, gdyby była zdrowa? – Jestem dla nich ciężarem – ciągnęła Althea. Zaczerwieniła się, odwróciła wzrok. – Czasem wydaje mi się, że dla ciebie też jestem ciężarem. Jakbyś czuł, że musisz się mną opiekować czy coś w tym stylu. Czy był aniołem śmierci, zabijającym kolejno wszystkie kobiety, które kochał? – Jakim znowu ciężarem? Usiadła na łóżku i spojrzała mu w oczy. – Codziennie wiem, że będziesz mnie karmił, i nie chcę ci odmawiać. Nieraz zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim będą musieli spojrzeć prawdzie w oczy. – Potrzebujesz jedzenia. – Zrobił ruch podbródkiem w kierunku tacy. – Nie tyl‐ ko jabłek. W spojrzeniu Althei czaił się bunt. – Kiedy mnie karmisz, jem za dużo. Więc potem przez cały dzień nie biorę już nic do ust albo… – urwała. Jared przeczesywał umysł w poszukiwaniu odpowiedniego słowa po angielsku. – Wymiotujesz? – spytał. – To się tak jakby dzieje samo po tym, jak nażrę się jak świnia. Pod cienkim sweterkiem wyraźnie rysowały się jej żebra, częściowo przysłonię‐ te przez gąszcz długich włosów. Zrobiło mu się niedobrze. To jemu chciało się rzy‐ gać na myśl o własnym tchórzostwie. Jak mógł dokarmiać ją tyle czasu, a nie pró‐ bować wniknąć w źródło problemu? Jak mógł pozwolić rozwijać się jej szaleństwu? – Altheo, nie możesz się tak traktować. Jesteś za chuda – powiedział. Czuł, że to znów ten sam brak odwagi. Althea odpowiedziała bardziej sobie samej niż jemu. – Modelki są chude, ale żyły i kości nie wystają im tak jak mnie. Nie czuję się chuda, czuję się tłusta. – W skierowanym na niego wzroku malowała się bezsil‐ ność. – Jestem jednocześnie za tłusta i za chuda.
Jared skoczył na równe nogi i bez namysłu usiadł tuż przy niej. Chwycił ją za ramiona. – Musisz z tym skończyć, Altheo! – warknął. Otworzyła szerzej oczy z przerażenia. – Nie robię nic złego. – Do cholery, dobrze wiesz, że robisz coś złego. Nie okłamuj mnie! Potrząsnęła głową, a z oczu popłynęły jej łzy. – Nie kłamię. – Nie mogę zawsze tu być i dbać o to, żebyś się nie zagłodziła na śmierć! – krzyknął. – To nie dbaj! – odpowiedziała podniesionym głosem. – Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Mam już dość jedzenia i niejedzenia, bycia głodną i zwracania. Annie i Loli w ogóle to nie obchodzi, opychają się tonami masła. Jak moja matka, która wiecznie gotuje tłuste posiłki. I jest egoistką. – Po tym wybuchu buntu Althea pod‐ niosła głowę i powiedziała przez łzy: – Wiem, dlaczego przypominają mi mamę. Mogłabym nie żyć od tygodnia, a one nawet by tego nie zauważyły. Może dopiero poniewczasie zdałyby sobie spra‐ wę, że trzeba się było zainteresować. – Tego właśnie chcesz? Zagłodzić się na śmierć!? – ryknął. Wypuścił ją z uści‐ sku. Althea padła na łóżko, a do niego powoli docierała prawda. Jego pragnienie, by malować dziewczynę, nie różniło się od potrzeby karmienia jej. Chodziło o to, by utrzymać ją przy życiu. Jared już raz szedł tą ścieżką. Do śmierci matki z zapałem uwieczniał ją na płótnach. Malował ją, żeby coś po niej zostało, jakby chciał zacho‐ wać ją na wieki. Jared wstał, chwiejąc się na nogach. Nie był z Altheą z powodu mi‐ łości. Był z nią, ponieważ jego zadaniem było siedzieć przy niej i patrzeć, jak po‐ woli odbiera sobie życie. – Nie mogę się tobą opiekować, Altheo – wyszeptał. Szloch wstrząsał jej ciałem. Jared porwał swoje ubrania. Brak mu było słów i odwagi, żeby coś wyjaśniać. Wyszedł z pokoju, zbiegł po schodach i wyszedł z domu. Czuł, że ciągnie się za nim chmura smrodu, mroku i choroby, która była jego nieodłącznym towarzyszem. Oddalił się, niosąc ze sobą spustoszenie.
A
24
nnie następnego ranka otworzyła oczy za dziesięć piąta. Szybko za‐ mknęła je z powrotem. Co, u licha? Świadomość wydarzeń z ostatnich kilku godzin, jej własna zmysłowość i wyuzdanie widziane w okropnej przejrzysto‐ ści poranka uderzyły ją z siłą tajfunu. Koszmar! Odważyła się ponownie unieść po‐ wieki. Światło sączące się przez okno świadczyło o tym, że deszcz wymył niebo do czysta i zapowiada się piękny dzień. Pomalutku przeniosła wzrok na prawą stronę łóżka i z trudem powstrzymała chichot. Był tam! Tuż przy niej leżał na brzuchu Lucas z twarzą wciśniętą w poduszkę – poduszkę Johnny’ego! – i spał jak łagodny zwierz. Starając się nie poruszyć, Annie oddała się kontemplacji nagich pleców Francu‐ za, które okazały się dość owłosione. Wydało jej się przekomiczne, że przed kilko‐ ma godzinami zupełnie tego nie zauważyła. Wysunęła spod kołdry nogę. Miała ślicznie pomalowane paznokcie i świeżo wy‐ depilowane woskiem łydki. Musiała przyznać przed samą sobą, że to, co się stało, nie było zupełnie przypadkowe. W świetle wstającego dnia błysnął na jej udzie cel‐ lulit i dziękowała swoim szczęśliwym gwiazdom za czas, jaki miała teraz na ogar‐ nięcie się, zanim Lucas zobaczy ją au naturel. Czuła się radosna jak nastolatka na widok nagiego mężczyzny w małżeńskim łożu. Stało się! Rany, ależ była wygłod‐ niała po tylu latach przymusowej abstynencji. Ale akurat z Lucasem? Cieszyła się, że zrobiła to właśnie z nim. Jasne, że to musiał być on. Jej własna niedomyślność nie przestawała jej zadziwiać. Niemal wybuchnęła śmiechem. Podciągnęła kołdrę pod brodę, czując na zmianę i zawstydzenie, i euforię. Co będzie, kiedy Lucas się obudzi zarówno dosłownie, jak i w przenośni? Czy będzie żałował, że poszedł za nią po kolacji, po wspólnym wysprzątaniu kuchni, po kilku drinkach za dużo? Pożałuje, że zaciągnął ją w ciemny kąt klatki schodowej? Lucas wprosił się na kolację po całym dniu szargającego nerwy milczenia. Poja‐ wił się bez zapowiedzi i ceregieli, jakby do niczego między nimi nie doszło. Począt‐ kowe poczucie ulgi zamieniło się wkrótce w gniew. Jak może nic nie mówić? Zalała ją gorąca fala upokorzenia. Przez całą kolację Lucas zachowywał się nietaktownie – dupek jeden, nie posłał jej nawet ani jednego porozumiewawczego spojrzenia. Choć zamierzała zachować rezerwę, ten plan w ciągu trzydziestu minut diabli wzięli. Udawanie, że pocałunek w parku nic dla niej nie znaczył, to jedno, ale spo‐ glądanie na Lucasa, na którym zdarzenie najwyraźniej nie zrobiło żadnego wraże‐ nia, zirytowało ją tak bardzo, że zaczęła zachowywać się w sposób nieracjonalny.
Wypiła za dużo wina, mówiła zbyt głośno, wypowiadała dziwne opinie nieznoszą‐ cym sprzeciwu tonem o wiele donośniej niż zwykle, aż w końcu doczekała się po‐ nurej nagany we wzroku Maxence’a. Gdy zjedli, utuliła chłopców do snu, po czym zeszła na dół i zastała Lucasa z Lolą siedzących razem na małej, dwuosobowej kanapce. Dwuosobowej! Byli tak pogrążeni w jednej z tych swoich klasycznych, flirciarskich rozmów, że nawet nie zauważyli jej obecności. Była o krok o zamordowania obojga. Może to właśnie wy‐ wołało lawinę. Nie mogła pozwolić, nie, absolutnie nie mogła dopuścić, żeby robili z niej idiotkę. Wszyscy troje pili wódkę, i to o wiele za dużo. Wtedy zrobiła się może tylko odrobinkę uwodzicielska. Żadnej nachalności, choć w sumie trudno stwierdzić, czy przypadkiem nie była trochę zbyt bezpośrednia. Sceny zatarły jej się w pamięci. Z całą pewnością jednak około północy wymknęła się do kuchni, żeby rozpiąć dwa górne guziczki bluzki. Kiedy wróciła do pokoju, Lola posyłała jej sygnały, że wystaje jej nowiutki biustonosz z czarnej koronki. Wypili jeszcze trochę, pożartowali, poflirtowali obficie, aż nagle zupełnie bez ostrzeżenia Lola wstała, zachwiała się lekko, oznajmiła, że idzie spać, i po prostu zniknęła. Annie pozostało na tyle rozsądku, żeby wyczuć zagrożenie. Podniosła się i ogłosiła koniec imprezy, ale Lucas nie wyszedł. Wręcz przeciwnie. Poszedł za nią do przedpokoju, a zanim dotarli do kuchni, chwycił ją w pasie i zaciągnął w ciem‐ ny kąt schodów, gdzie rozpłynęła się w jego ramionach. Powinna udawać, że śpi, żeby sprawdzić, jak Lucas poradzi sobie z porankiem, i zachowywać się adekwatnie do wysyłanych przez niego wskazówek. A może lepiej rzucić się na niego jak wygłodniała wilczyca, którą przecież była? Usiadła wygod‐ nie. Na podłodze leżał peniuar, kupiony dzień wcześniej, kiedy jeszcze sądziła, że nic z tych rzeczy jej nie grozi. Lucas miał przyjemną w dotyku skórę. I był cudow‐ nie dbałym kochankiem, o niebo lepszym niż Johnny. Pomyśleć, że oskarżała Luca‐ sa, że sam tworzy wokół siebie legendę… Zerknęła na zegar, którego wskazówki właśnie ustawiły się na piątej. W tej chwili w pozornie pogrążonym we śnie domu rozległ się przenikliwy dzwonek telefonu. • Althea nie spała. Siedziała skulona na krańcu łóżka, kiedy gdzieś w głębi uśpionego domu rozległ się dźwięk telefonu. Była piąta rano. Jared wyszedł z jej pokoju o dziewiątej poprzedniego ranka, dwadzieścia godzin temu. Po tym, jak nawrzesz‐
czał na nią i ją porzucił, ubrała się, owinęła płaszczem i ulokowała w nogach łóżka, pośród mokrych od farby płócien i brudnych skarpetek. Tam na zmianę zapadała w sen i się wybudzała, odliczając godziny do powrotu Jareda. Ale tym razem po raz pierwszy nie wrócił. Makijaż spłynął jej z łzami, a usta i nos były spuchnięte od płaczu. Na wycią‐ gnięcie ręki miała herbatę i trzy jabłka, które przyniosła na górę niemal dobę wcze‐ śniej, ale była zbyt wycieńczona, żeby po nie sięgnąć. Nie zasługuje na jedzenie ani wodę. W żołądku miała budzącą nudności pustkę. Przez noc ze sto razy podnosiła się i sto razy wracała do łóżka. Miała pusty brzuch i czuła wściekłość, której nie po‐ trafiła opanować ani pojąć. Wkrótce wstanie dzień, dom się obudzi. Radosne dźwięki życia będą boleć jak policzek. Dzieci będą marudzić i kłócić się w kolejce do łazienki. Poczuje aromat kawy i zapach tostów, od którego jej żołądek wywróci się na lewą stronę. Lola i Annie będą w nieskończoność wykrzykiwać polecenia do dzieci, które i tak będą je puszczać mimo uszu. Czy sprawił to sposób, w jaki zadzwonił telefon, a może po prostu pora, o któ‐ rej rozległ się dzwonek, nieważne, w każdym razie w Althei zabłysła lampka alar‐ mowa: stało się coś złego. Kiedy wreszcie sygnał ustał, zapanowała głęboka cisza, a potem nagle drzwi zaczęły się otwierać i zamykać w całym domu. W korytarzu rozbrzmiały pospieszne kroki. Althea wstała i przyłożyła ucho do drzwi. Całe jej ciało wpadło w drżenie nie do opanowania. Gwałtowne pukanie, łomot. Mdłości. Otworzyła i stanęła twarzą w twarz z Annie, bosą i ubraną w koronkową koszulkę nocną. Annie dostrzegła straszliwy bałagan i zmarszczyła brwi, zaskoczona wido‐ kiem Althei w płaszczu. – Już wiesz? – spytała. Dziewczynie zrobiło się słabo. – Nie! Co się stało? – Chodzi o Jareda. – Położyła rękę na ramieniu Althei. – Jest w szpitalu. Podej‐ rzewają przedawkowanie! Althea zakryła usta dłonią. Nogi się pod nią ugięły, musiała przytrzymać się klamki. Annie przyjrzała jej się podejrzliwie. – Pokłóciliście się? Althea odpowiedziała szczerze: – Nie wiem. – Słuchaj, jesteś już ubrana. Jedź pierwsza. Jest w szpitalu Bichat w osiemnastej dzielnicy, na oddziale ratunkowym. – W jakim jest stanie?
– Kochanie, powiedzieli, że walczy o życie. Jest bardzo źle. Ta wiadomość była dla Althei jak cios. – Lola zostanie tu z dziećmi. Ja i Lucas… jest tutaj. Został na noc, ale już się ubiera. Leć łapać taksówkę. Spotkamy się na miejscu. Biegnij, kochana, dobrze? Przedawkowanie? Przecież Jared nie bierze narkotyków. Althea musiała powia‐ domić lekarzy. Może postawili nieprawidłową diagnozę? Pobiegła, choć nogi nie chciały jej nieść, myślała, choć mózg odmawiał posłuszeństwa. Jej ciało znalazło się poza domem, wypadło na ulicę. Niemal rzuciła się pod koła nadjeżdżającej taksów‐ ki. – Hôpital Bichat. Urgences s’il vous plaît. Vite! Na oddział ratunkowy, proszę, szyb‐ ko! • Althea stała w szpitalnej sali w płaszczu, z dłońmi zaciśniętymi na torebce, prze‐ szukując pomieszczenie wzrokiem, żeby znaleźć jakiś koc dla Jareda, który leżał nieprzytomny, przykryty jedynie cienkim białym prześcieradłem. Wyglądał jak wo‐ skowa figura. Był strasznie blady. Silne mięśnie przedramion sflaczały. Przezroczy‐ ste plastikowe pojemniki z płynami wisiały nad nim, dostarczając pacjentowi nie‐ zbędnych substancji przez rurki. Jedyny dźwięk rozlegający się w pomieszczeniu, rytmiczne bip-bip z urządzenia monitorującego puls, nie dodawał jej otuchy. Z zewnątrz dobiegły ją głosy. Przez małą szybkę w drzwiach widziała, jak lekarz rozmawia z Lucasem i Annie. Ten sam lekarz, który jej wcześniej powiedział: – Nie da się stwierdzić, czy pacjent coś słyszy, ale i tak można do niego mówić. Lucas i Annie zaraz tu wejdą i już nie będzie sam na sam z Jaredem. Odważyła się na krok w stronę łóżka, wkładając całą siłę woli w zmuszenie ciała do posłu‐ szeństwa. Zerknęła przez ramię w szybkę w drzwiach. Annie i Lucas jeszcze roz‐ mawiali z doktorem. Nachyliła się nad leżącym, pochyliła nad nim twarz. Nie pach‐ niał jak on. Zbliżyła się na tyle, że czuła jego oddech na swoim policzku. Oszukiwa‐ ła się, że Jared ją kocha, ale okrutna prawda była taka, że nie wiedziała o nim nic. Nigdy nie zaufał jej na tyle, żeby się przed nią otworzyć. Nie było między nimi żadnego związku. Nie mogła czuć do siebie większej pogardy. Szepnęła mu na ucho najszczersze słowa, płynące prosto z serca: – Kocham cię i mam nadzieję, że i ty mnie kochasz. Potem podniosła się. Annie i Lucas akurat wchodzili do środka. Na ich twa‐ rzach malował się ten sam lęk, który i w niej wywołała diagnoza. Jared był w śpiączce. Nie było dowodów na to, że cokolwiek do niego dociera. Co więcej, nie
było wiadomo, czy z tego wyjdzie. Althea nie pozwoliła, by Annie ją przytuliła, wy‐ minęła ją i Lucasa i szybko wybiegła z sali. • Lucas nie był w stanie patrzeć na nieruchomą, woskową twarz Jareda. – Dlaczego Althea uciekła? – zapytał Annie. – Nie jest przypadkiem jego dziew‐ czyną? Czemu my tu jesteśmy, a jej już nie ma? Annie siedziała ze splecionymi dłońmi na szarym krześle obok łóżka i wzrok wlepiła w ekran monitora. – Możesz iść – powiedziała. – Iść? Dokąd? Dlaczego miałbym sobie pójść? Nie pomogę Jaredowi, wychodząc stąd. – Lucas przemierzał niewielką salę od ściany do ściany. Wszystko w wypeł‐ nionym okropnymi szpitalnymi zapachami pomieszczeniu było szare: ściany, krze‐ sło, twarz Jareda. – Muszę iść – odezwał się wreszcie. Annie spojrzała na niego. – No i? To idź. – Muszę znaleźć odpowiedź – wyjaśnił. – Ja zostanę. Odpowiedzi. Właśnie, potrzebował odpowiedzi. Jakich? Tego nie był pewien. Personel szpitala udzielił szczegółowych informacji na temat tego, co i w jakiej ilo‐ ści wziął Jared, i żadne dodatkowe dane nie mogły wpłynąć na zmianę jego stanu. Lucas wyszedł ze szpitala i ruszył jak lunatyk w dół boulevard Boissière. Nie było czasu, żeby wziąć prysznic, ogolić się czy przebrać; miał na sobie wczorajszą grafi‐ tową kurtkę sportową od Diora, szytą na miarę błękitną koszulę wyjściową, szarą pelerynę z kolekcji Karla Lagerfelda. Kto znał Jareda? Althea? On sam z pewnością nie wiedział więcej, niż Jared uznał za słuszne powiedzieć lub pokazać, a to było niewiele. Poza tym Jared miał awersję do odpowiadania na pytania i zadawania ich. Po drugiej stronie bulwaru było wejście do metra, stacja Porte de Saint-Ouen. Lucas jeździł po Paryżu taksówkami, jeśli akurat nie prowadził swojego mercedesa, ale nagle naszła go przemożna chęć podróży kolejką podziemną, którą nie jechał chyba z piętnaście lat. Jared za to spędzał mnóstwo czasu w metrze. Ta jazda bę‐ dzie jak wejście w głąb jego umysłu. Lucas zszedł po schodach śmierdzących od‐ padkami i moczem. Stanął w kolejce po bilet, niemile zaskoczyła go aktualna taryfa za przejazd. Stanął na peronie. Czekał na pociąg pośród czarnoskórych robotników, sprząta‐
czek i staruszków. Zorientował się, że jego strój jest stanowczo nieodpowiedni. Wybrał go, bo chciał olśnić Annie, a nie spodziewał się, że wczesnym rankiem bę‐ dzie podróżował metrem po nie najlepszych dzielnicach. Dyskretnie wyjął jedwab‐ ny kwadrat z kieszonki marynarki i wcisnął go głęboko do kieszeni peleryny. Spo‐ dziewał się, że ktoś napadnie go ze względu na to ubranie, ale spotkał się tylko z obojętnością. Wsiadł do wagonu i przytrzymał się poręczy. Nie chciał siadać. Z wielkim zacięciem przyglądał się twarzom wokół, ale sam nie przyciągnął ani jednego spojrzenia. Kobiety i mężczyźni w drodze do pracy, obojętni na świat. Lu‐ dzie tak żyją. Przesiadł się przy Place de Clichy, kierując się w stronę Place Blanche i Pigalle, logicznie kombinując, że skoro jest to część Paryża, którą sam omijał, musiało to być terytorium Jareda. Jedynie próbując prześledzić ostatnie kroki Jareda, Lucas miał szansę odtworzyć i zrozumieć to, co się wydarzyło. Wyszedł spod ziemi przy stacji Pigalle, gdzie zaskoczyło go ciepło poranka. Dzień wcześniej szalały burze i lał deszcz, a dziś miał być skwar. Zapowiadano re‐ kordowe temperatury. Lucas zdjął pelerynę i przerzucił ją sobie przez ramię. Wszystko stanęło na głowie: pogoda, Jared, a także on i Annie. Zatrzymał się pośrodku bulwaru i rozejrzał po okolicy. Spodziewał się smrodu i prostytutek oferujących usługi w środku dnia, ale zastał tylko garstkę turystów szukających chyba miejsca, gdzie serwowano by śniadania. Wyglądali równie nie na miejscu co on. Grupka uzbrojonych w miotły Senegalczyków zanosiła się zaraź‐ liwym śmiechem. Sprzątali chodniki przed zamkniętymi jeszcze sklepami, których witryny były chronione metalowymi roletami. Przedawkowanie było kompletnie bez sensu. Jareda w dzieciństwie charaktery‐ zowała czarująca bystrość umysłu i obiecujący talent plastyczny. Jako nastolatek po zabójstwie ojca, śmierci siostrzyczki i wykryciu choroby u matki chronił się, utrzy‐ mując świat na dystans. Był tajemniczy? Tak. Był narkomanem? Nie. Choć Lucas nie ponosił winy ani odpowiedzialności za to, co spotkało Jareda, czuł się winny. Obiecał matce chłopaka, że będzie miał na niego oko. Nie obarczała go tym zadaniem, absolutnie nie. Mimo to dał słowo. Najsilniejszy niepokój budzi‐ ło w nim to jedno krótkie zdanie, które padło z ust lekarza: „Połączenie narkoty‐ ków z alkoholem mogło być celowe”. Ta insynuacja wywołała w nim oburzenie. Jed‐ nak kiedy dowiedział się, że Jareda znaleźli strażnicy na cmentarzu Montmartre, gdzie leżały matka i siostra, Lucasowi ścisnął się żołądek. Tuż po osiemnastych urodzinach, na długo przed śmiercią matki, Jared pojawił się w drzwiach Lucasa. Oznajmił, że zarabia malowaniem i że nie będą już potrze‐
bować finansowego wsparcia. Wtedy zostali przyjaciółmi. Ich przyjaźń opierała się na obustronnym zrozumieniu. Ze strony Lucasa wyglądało to tak, że Jared nigdy nie będzie musiał spełniać żadnych oczekiwań, starać się o aprobatę czy nawet da‐ wać znaków życia, natomiast będzie mógł zawsze liczyć na ojca chrzestnego. Nie, Jared to dobry chłopak. Lucas wyciągnął więc jedyny logiczny wniosek: to Althea wprowadziła Jareda w świat narkotyków. Wszystko pasowało jak ulał – była niekomunikatywna, aspołeczna, miała chorobliwy wygląd. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna kryje w sobie coś mrocznego i autodestruktywnego. Osobiście dopilnu‐ je, żeby odesłano ją do ojczyzny, ją i te jej narkotyki. Lucas błąkał się po pustych ulicach, czując na sobie ciepły dotyk słońca. Althea wszystko zniszczyła. Ta straszliwa tragedia nie mogła się zdarzyć w gorszej chwili. Poczuł wyrzuty sumienia, gdy po ustach przemknął mu uśmiech: Annie! Poprzedni wieczór był szalony, i to nie z jego wyboru. Od chwili pocałunku pla‐ nował wielkie uwiedzenie. Wyobraźnia podsuwała wizje romantycznego, niespiesz‐ nego rozwoju sytuacji, ponownego odkrycia siebie, spotkań we dwoje, kolacji, ran‐ dek, pocałunków. Idealnie by było, gdyby po jakimś czasie Lola zgodziła się zostać w domu z chłopcami, żeby on i Annie mogli udać się na kilka dni i nocy do Nor‐ mandii, by pomieszkać w jego maîson, domku, na plaży w Honfleur. Jedliby plate‐ aux de fruits de mer – ostrygi, krewetki, kraby. Spacerowaliby po piasku, trzymając się za ręce. Ostrygi to afrodyzjak. Jednak przy kobietach trzeba umieć dać się ponieść chwili. Denerwował się, stając poprzedniego wieczora przed drzwiami Annie. Musiał wybadać, co ona sądzi o pocałunku w parku, zanim mógł przystąpić do uwodzenia. Zastał Annie w na‐ stroju bardziej bojowym niż romantycznym. Ale potem pozwolił sprawom po pro‐ stu się toczyć, odczytywał posyłane przez Annie znaki i było fantastycznie. Zauważył taksówkę i zamachał. Co dalej? Istniało kilka możliwych scenariuszy. Według jednego z nich Jared nie odzyskiwał przytomności, a Annie odrzucała zalo‐ ty starego przyjaciela. Inny zakładał obudzenie się Jareda, a ze strony Annie uda‐ wanie, że do niczego między nią a Lucasem nie doszło. Lucas znajdował się w tej chwili daleko od szpitala, daleko od tych dwojga ludzi, na których zależało mu naj‐ bardziej na świecie i których następne kilka godzin miało zadecydować o jego wła‐ snym losie. • Lola w kółko odtwarzała w głowie ostatnie dwie godziny. Były jak niezrozumiały film, w którym fabuła i sekwencja zdarzeń są bez sensu, a bohaterowie dziwacznie
się zachowują: Annie tłucze się do drzwi różowej sypialni, tłumacząc w biegu coś o Jaredzie, szpitalu i obudzeniu się w łóżku z Lucasem. Althea pojawia się w kory‐ tarzu, pędzi po schodach i wypada z domu, czarny płaszcz powiewa za nią jak pe‐ leryna Batmana. Lucas i Annie wymykają się z domu o brzasku jak włamywacze, gnając co tchu do szpitala. A potem cisza. Lola została w domu ze śpiącymi dziećmi. Zajęła się więc tym, co było do zrobienia. Poszła budzić dzieci, jedno po drugim, swoje i Annie, w su‐ mie pięcioro. Pięć śniadań, pięć zestawów zębów do wyszorowania, pięć komple‐ tów odzieży porozrzucanych po różnych sypialniach i poutykanych w szafach, pięć przejawów czynnego lub biernego oporu na hasło „szkoła” lub, to w przypadku Si‐ mona, „żłobek”. Wyjaśniła maluchom, że Jared zachorował i wszyscy dorośli czu‐ wają przy jego szpitalnym łóżku. Do godziny ósmej Loli udało się dostarczyć do placówki oświatowej czworo dzieci, wszystkie odpowiednio ubrane i z pełnymi brzuszkami. Poinformowała na‐ uczycieli, że zostaną w porze lunchu w szkole, po czym zaprowadziła Simona do żłobka, żeby mieć czas pojechać do szpitala albo wykonać jakiekolwiek zadania, które mogłyby zostać jej powierzone. Czuła się absurdalnie dumna z siebie, kiedy tak szła, pchając Simona w wózku. Był wyjątkowo piękny poranek i pomimo tego, co stało się Jaredowi, nie potrafiła opanować radości. Nie odczuwała może szczę‐ ścia, ale ogromną pewność siebie – owszem. Mark z pewnością znalazłby powody do krytyki. Bez jego osądu widziała, jaka jest zdolna i pożyteczna, a to działało le‐ piej niż jakikolwiek zastrzyk z kolagenu, lepiej niż joga bikram, pilates, a nawet seks z Günterem! Wróciła do domu i przez chwilę pławiła się w tym cudownym uczuciu, dopóki nie zadzwoniła Annie z wieściami o poważnym stanie Jareda. – Jak przyjęła to Althea? – Nie wytrzymała napięcia – powiedziała Annie bardzo zdenerwowana. – Ucie‐ kła ze szpitala. Wyglądała, jakby jej odbiło. Miałam nadzieję, że ty ją widziałaś. – Tu jej nie ma. A jak Lucas? – Też wygląda, jakby mu odbiło. Chyba nie czuje się swobodnie, przebywając ze mną w jednym pomieszczeniu. Wszyscy wariują na lewo i prawo. – A jak ty się trzymasz? – Świetnie, oczywiście – burknęła Annie. – Ktoś musi się trzymać. – Ale jesteś zdenerwowana. – Ze mną jest doskonale. Lola rozłączyła się, rozmyślając nad dokonanym przez Annie doborem słów. •
Althea nie stawiała oporu obrotowym drzwiom w pozbawionym okien holu szpita‐ la – wymiotły ją ze strefy przyćmionego światła i stęchłego powietrza na ulicę. Pa‐ nujący na zewnątrz upał był szokiem po szpitalnym chłodzie. Znów weszła do ob‐ rotowych drzwi i znalazła się na powrót w szpitalu. Stała i ciężko dyszała. Jared jej nie chciał i nie kochał. Zrobiła coś, co spowodowało, że uciekł, wziął narkotyki, przedawkował. Jeśli umrze, to będzie jej wina, bo nie dała mu powodu do życia. On jej podarował cel. Jednak jeżeli ją odtrąci lub jeśli nie przeżyje, wraz z nim zniknie sens jej istnienia. Pobiegła do toalety. W kabinie mdłości wstrząsały jej cia‐ łem, ale nie miała czym wymiotować. Stanęła przy umywalce, położyła obie dłonie na chłodnym gładkim marmurze i czekała, aż nudności miną. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i przez długą, bezlitosną chwilę nie odrywała od siebie wzroku, doświadczając takiego bólu w sercu, w żołądku, głowie i kończynach, iż sądziła, że umiera. Wpadła w panikę. Wybiegła z łazienki i runęła na obrotowe drzwi, które ponownie wyrzuciły ją na ulicę. Biegła bulwarem w czarnym płaszczu, czarnym szaliku i opinających nogi czar‐ nych spodniach. Gnała wąskimi uliczkami, lawirując pomiędzy samochodami i wy‐ sokimi, zdobnymi budynkami. Kiedy już nie mogła biec, szła. Nie znała drogi, któ‐ rą pokonywała, i kiedy w końcu całkiem straciła orientację, niemal upadła. Nie poddała się jednak i szła dalej. Tak strasznie chciało jej się pić. Jej organizm nie mógł dłużej funkcjonować bez jedzenia, wody i nadziei. Potrzebowała już tylko ci‐ chego kąta, żeby zwinąć się w kłębek i czekać na śmierć. Kiedy zdała sobie sprawę, że zupełnie się zgubiła, postanowiła iść jednym bul‐ warem w nadziei, że doprowadzi ją do rzeki lub torów kolejowych, gdzie jej żywot dobiegnie końca. Jednak ulica nie chciała się skończyć, tak jak bezkresne zdawało się całe miasto. Chwiejnym krokiem ścigała horyzont, którego nie było widać. Nagle dostrzegła coś w oddali. Coś dziwnego. Znajdowało się to na samym koń‐ cu ciągnącego się kilometrami bulwaru. Z miejsca, w którym stała, wyglądało to jak cyrk, kilka białych markiz lub namiotów z kolorowymi flagami i unoszącymi się nad nimi balonami – czerwonymi, żółtymi, różowymi. Posuwała się naprzód w kie‐ runku powiewających na wietrze flag, choć wydawało się jej, że czym była bliżej, tym bardziej się oddalały. Pomyślała o gorzkiej herbacie, którą zostawiła w domu. Na pewno była już zimna. Była jej potrzebna. Musi wrócić do domu i wypić swoją gorzką herbatę. Ale najpierw trzeba się dostać do proporców i namiotów. Były jed‐ nak wciąż daleko, a jej brakowało sił, ledwo posuwała się naprzód. Zapłakała, choć z oczu nie popłynęły łzy, i wyciągnęła rękę w stronę markiz. Namioty i flagi nagle rozciągnęły się i sięgnęły po nią, aby w następnej chwili
pochłonąć ją całą. Czymkolwiek było to miejsce, było głośne, oślepiające, pełne lu‐ dzi i egzotycznych stoisk. Mocny zapach śmieci i intensywna woń przypraw płynę‐ ły z drzwi budynków, unosiły się nad chodnikiem. Dzieci bawiły się w grupkach. Trafiła do Afryki? A może to Chiny? Egipt? Zewsząd tłoczyli się ludzie, przepychali się, spieszyli. Zajęci, zdeterminowani, niepochodzący z żadnego kraju, a może po‐ chodzących ze wszystkich. Słońce bezlitośnie śledziło ją z nieba. Słyszała donośne bicie swojego serca, tak głośne jak bipanie maszyny monitorującej Jareda. Jednak po chwili zdała sobie sprawę, że hałas dobiega spoza jej ciała, jest jak rytmiczne bicie odległego bębna. Tłum gęstniał i Althea nagle zorientowała się, że jest przez ten tłum unoszona. Ru‐ chy nie przychodziły jej już z takim trudem; z jednostki zmieniła się w kroplę w fali złożonej z całych rodzin. Były tam kobiety w burkach, pchające wózki z nie‐ mowlętami o czarnych włoskach i cerze jak złoty jedwab. Wszędzie biegały podeks‐ cytowane dzieci, wołając do siebie. Mężczyźni szli w grupkach, niektórzy w turba‐ nach, inni w jarmułkach, a wszyscy gestykulowali żywo, wymachiwali rękami i roz‐ mawiali ze sobą głośno w dziwnych językach. Były też kobiety w sari, spódniczkach mini, mamy z dziećmi na rękach i panie taszczące wielkie torby na zakupy. Nikt nie zwracał uwagi na Altheę – jak zwykle. Wmieszała się więc w ciżbę, pragnąc jedynie dotrzeć do wody. Naraz znalazła się wprost pod flagami i koloro‐ wymi markizami, otoczona aromatem egzotycznego jedzenia, grillowanego mięsa, przypraw, mięty. Czuć było też perfumy, piżmo, paczulę. Jakiś targ? Bicie bębna nasilało się, dołączały się do nich inne instrumenty i płynęła jakaś rytmiczna arab‐ ska muzyka. Coraz głośniejsza i bardziej żywiołowa. Wokół pyszniły się stosy owo‐ ców, widać było ogromne udźce jagnięce obracające się na wielkich jak miecze roż‐ nach, kapiące tłuszczem w liżące je płomienie. Pachniały warzywa duszone w ol‐ brzymich garach. Kobiety i mężczyźni czekali w kolejkach, by ktoś ich obsłużył. Rozpoznała kuskus. Annie podała go kiedyś, ale Althea nie odważyła się wówczas go spróbować. Dziś jednak to zrobi. Ustawi się w ogonku i skosztuje parującego kuskusu, a może nawet jednej z tych cieniutkich, pikantnych parówek. Jednak za‐ nim zdołała dotrzeć do któregoś ze stoisk, fala ludzi poniosła ją dalej, w stronę plam o jaskrawych kolorach – dywanów, złota, klejnotów, koralików i indyjskich tkanin ułożonych w liczne stosy, układane przez kobietę w jaskrawozielonym sari. Pomarszczone dłonie kobiety wyglądały jak skórzane rękawiczki położone na je‐ dwabiu. Wszędzie dokoła dzieci z watą cukrową na patykach śmigały wokół swoich matek jak błyskawice. Starszy mężczyzna rozstawiał lśniące w słońcu miedziane garnki, patelnie, dzbany. Uśmiechnął się do niej szeroko, porcelanowobiałe zęby
błysnęły na tle ciemnej twarzy. Odezwał się do niej, lecz nie zrozumiała, co powie‐ dział. Chciała się zatrzymać, ale jej ciało było w ruchu, nie miała nad nim władzy. Jej organizm pragnął pokarmu i wody, ale potrafiła jedynie nie jeść i nie pić. Zmy‐ sły wyrwały jej się spod kontroli. Pomimo głodu, pragnienia i skrajnego wyczerpa‐ nia czuła i widziała z doskonałą i bolesną ostrością. Węch, wzrok, słuch i dotyk uwrażliwiły się w niej gwałtownie. Wrażenia były bardzo intensywne, wyolbrzy‐ mione. Mężczyzna o przylizanych włosach trzymał zmysłową kobietę, tulił chudymi ramionami jej nagą kibić. Miała skórę z roztopionej czekolady. Altheę to zachwyci‐ ło, choć w życiu nie zwracała uwagi na czyjąkolwiek skórę, nawet swoją. Para zdą‐ żyła już zniknąć. Niewysoki człowieczek w ciemnym garniturze zmierzał ku niej z kanapką w garści. Idąc, wgryzł się w faszerowaną bagietkę, soki trysnęły na zie‐ mię – odrażający, a zarazem fascynujący widok. Dziewczyna miała ochotę wyrwać mu tę kanapkę z dłoni. Znowu otaczało ją jedzenie. Kebaby w plackach pita. Sałat‐ ka owocowa, przyrządzana na jej oczach przez kobietę, trzymającą w mokrych rę‐ kach brzoskwinie i rozrywającą je na cząstki. Lemoniada – cytryny tańczą z kostka‐ mi lodu. Zakręciło jej się w głowie. Takie zawrotne życie przez cały czas było do‐ stępne dla reszty ludzkości. Istniało. Było prawdziwe. Nawet bez Jareda u boku po‐ trafiła go doświadczać. Podobało jej się. Tak, pragnęła go. Chciała go dotykać i być dotykaną przez nie. Zapragnęła czuć smak i dotyk. Zamarzyła, by pławić się w nie‐ ogarnionej zmysłowości życia. Chciała się dowiedzieć, jak sprawić, żeby chwila, która trwa, trwała przez wszystkie dni. Serce biło jej coraz szybciej, jakby próbowało zsynchronizować się z biciem bęb‐ nów. Piekące słońce paliło jej głowę, ramiona, plecy. W ustach czuła spuchnięty ję‐ zyk, pasma włosów oblepiały twarz i szyję. Pod płaszczem wypacała ostatnie krople wilgoci obecnej jeszcze w jej ciele. Tłum gęstniał, z każdą chwilą coraz radośniej‐ szy. Musiała wracać do szpitala, do Jareda. Tylko gdzie ten szpital? W oślepiającym świetle i skwarze nie rozpoznawała niczego wokół. I wtem – ciemność. Zatrzymała się i spojrzała w górę. Stała w głębokim cieniu potężnych sykomorów. Niespodziewanie powietrze drgnęło, powiał zefirek. Althea zaczęła kręcić się w koło, nie odrywając wzroku od tańczących na wietrze liści. Cień drzew zdawał się istnieć specjalnie dla niej, jakby trafiła do prywatnej oazy. Wkrótce podadzą brzoskwinie, cytryny pływające w wodzie z lodem i miłość. Roze‐ śmiała się. Najpierw jednak trzeba się pozbyć duszącego ją płaszcza. Ręce z tru‐ dem wydostały się z rękawów, a dziewczyna wirowała, wpatrzona w korony drzew. Gdy wreszcie całkiem uwolniła się z okrycia, pozwoliła płaszczowi opaść na ziemię. Wokół byli przyglądający się jej ludzie. Niektórzy mieli zdziwione miny, inni się
śmiali. Wciąż kręcąc się w kółko, zdjęła golf, a potem przepocony T-shirt, klejący jej się do pleców, aż została w miniaturowym biustonoszu, ujawniając horror wy‐ niszczonego ciała. Czuła orzeźwiający pęd, na skórze chłodny powiew i ogarnęło ją nieznane dotychczas uczucie przyjemności. Wreszcie zatrzymała się i spojrzała na ziemię, na której leżały rozrzucone czarne ubrania. Grunt zafalował jej pod noga‐ mi. Tłum zatańczył, zaśmiał się. Biały obłok jak muślin napłynął jej przed oczy, a potem zapadła ciemność.
A
25
nnie pochyliła się ostrożnie nad łóżkiem Jareda. Zdawało jej się, czy na‐ prawdę drgnęły mu powieki? Przysiadła na skraju krzesła, wbiła wzrok w twarz pacjenta i wstrzymała oddech. Jared zamrugał. Zerwała się na równe nogi i jak wariatka zaczęła wciskać guzik wzywający personel jeszcze raz i jeszcze. W kilka sekund w pokoju zaroiło się od pielęgniarek i lekarzy, sprawdzających ma‐ szynerię, szukających oznak życia. Śliczna algierska pielęgniarka, z którą Annie rozmawiała wcześniej, delikatnie ujęła jej łokieć i wyprowadziła ją z sali. Annie musiała czekać w korytarzu, obgryzając z nerwów paznokcie. Rozglądała się wokół, starając się nie wyjść ze skóry od samego przebywania w tym miejscu. Nienawidzi‐ ła tego przeklętego szpitala, a on odwzajemniał jej uczucia. Sam zapach przypra‐ wiał ją o mdłości. Rażące jarzeniówki i mdły róż ścian budziły w niej poczucie gro‐ zy. Nikt jej tu nie znał, rzecz jasna, ale ona i te ściany pamiętały się aż za dobrze. To, że właśnie w tym dniu, jakby nie mógł to być inny, Annie właśnie stała w tym miejscu, stanowiło gorzką ironię. Pół godziny po odzyskaniu przytomności przez Jareda pozwolono jej wejść z powrotem do pokoju. – Niebu niech będą dzięki! Żyjesz! – zawołała. Jared ledwo dostrzegalnie pokręcił głową i wyszeptał: – Je suis désolé, przykro mi. Przykro mu? Przeprasza? Popatrzyła na niego z przerażeniem i wściekłością za‐ razem. Już otwierała usta, żeby to skomentować, ale ugryzła się w język. – Lepiej zadzwonię do Lucasa – powiedziała. Odwróciła się na pięcie i wyszła z sali. Spytała o automat telefoniczny, znalazła go i wybrała numer komórki przy‐ jaciela. – Jaredowi nic nie będzie – poinformowała go. Po dłuższej chwili ciszy rozległo się westchnienie ulgi. – Dzięki Bogu. – Jedyne, na co się zdobył, to: je suis désolé. Wiesz, co to znaczy, prawda? – Co takiego? – Że próbował popełnić samobójstwo. Tyle to właśnie znaczy. Kretyn chciał się zabić. – Niekoniecznie… – To dlaczego nie spytał, co się stało albo jak znalazł się w szpitalnym łóżku? Ta logika powoli docierała do Lucasa. – Masz rację.
– Przywieź tu z łaski swojej swój tyłek, i to jak najszybciej, zanim ja podejmę próbę morderstwa. – Jesteś zdenerwowana. – Przyprowadzasz mi na próg człowieka uzależnionego od prochów, który przy okazji ma skłonności samobójcze. Jakiej reakcji się spodziewałeś? – O kim teraz mowa? – No, o Jaredzie oczywiście! – Znam Jareda od małego i nigdy nie miał problemów z narkotykami, to jest, dopóki nie pojawiła się w jego życiu ta młoda dziwaczka. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Że to ona wpakowała go w tarapaty. To ona jest narkomanką. Tym razem do Annie musiały dotrzeć słowa przyjaciela. Niekonsekwentne za‐ chowanie Althei, zmienne nastroje, fizyczne wskazówki, że coś nie jest w porząd‐ ku. Czyżby Lucas miał rację? Jeśli tak, to ona sama wpuściła zagrożenie pod swój dach. – Już jestem w taksówce, jadę do was – powiedział Lucas. Annie ruszyła z powrotem do sali Jareda. Prześladowało ją wrażenie, że o czymś zapomniała. Idąc korytarzem, wstrzymywała oddech i starała się nie pa‐ trzeć na tych okropnie chorych ludzi. Przez cały ranek drzwi oddziału ratunkowe‐ go nieustannie się otwierały, wpuszczając nieprzerwany strumień istot ludzkich na noszach. Skręciła do recepcji pogotowia i zażyczyła sobie rozmowy z siostrą prze‐ łożoną. – Obudził się, widzi pani? – Tak. – Więc nie musi tu być. Już nie jest przypadkiem dla oddziału ratunkowego. Pielęgniarka uniosła brew. – To lekarze decydują o tym, kto gdzie leży. – Ale czy nie zajmuje miejsca, nie zużywa ważnych środków? – Dysponujemy wystarczającą przestrzenią, personelem, mamy lekarstwa. – W moim kraju… – Znam się na swojej pracy, proszę pani. A teraz proszę usiąść albo wyjść. Annie oddaliła się od recepcji, złorzecząc cicho, ale po chwili wróciła i zastała tam piękną algierską pielęgniarkę, która miło się uśmiechała. – Niech pani posłucha – powiedziała Annie. – Nie chcę nikomu utrudniać życia, ale to jest oddział ratunkowy. Wiem, jak to funkcjonuje. To tu wezwaliście mnie w środku nocy trzy lata temu, żeby zawiadomić, że mój mąż nie żyje.
Jareda niezwłocznie przeniesiono na oddział dla rekonwalescentów. Annie szła za łóżkiem na kółkach do windy i wjechała na czwarte piętro. Wzrok uciekł jej w stronę korytarza, którym prowadzono ją tamtej nocy. Na samym końcu znajdo‐ wało się bardzo zimne pomieszczenie. Tam, w chłodni, zidentyfikowała ciało John‐ ny’ego. Trzęsła się tak bardzo i tak gwałtownie, że musieli ją przytrzymać. Ryczała i wyła jak zranione zwierzę. Lała łzy bólu i rozpaczy. Przede wszystkim płakała nad sobą. Ta jedna sala była świadkiem pierwszego i ostatniego takiego jej wybuchu płaczu. Opuściła kostnicę opanowana i zdecydowana skupić się na chłopcach, na tym, co im powie i jak to zrobi. Nowy pokój Jareda miał białe ściany i okno. W łóżku obok spał nieduży czarno‐ skóry człowieczek z bandażem na głowie. Usiadła przy Jaredzie. Nie wiedziała, co mówić, a czego nie. Lucas powinien za chwilę przyjechać. Zastanawiała się, gdzie się podziała Althea. Jared miał zaciśnięte powieki, z czego wnosiła, że nie ma ocho‐ ty na jej towarzystwo. Zdawała sobie sprawę, jak ciężko przychodziło jej rozmawia‐ nie z niektórymi ludźmi. Pozwalała słowom z impetem wypełniać próżnię, co nie‐ których bawiło, ale nie Jareda. Nie był zresztą jedyny. Annie często wyczuwała u znajomych Johnny’ego cień obojętności w stosunku do siebie, a może i gorzej: niechęci. Być może brakowało jej polotu. Może nie potrafiła się odnaleźć w pary‐ skiej śmietance. Oczywiście mogło to też być złudzenie, wynikające z jej braku pewności siebie. Te onieśmielające przyjęcia… Johnny błyszczał, pusząc się dumnie jak paw, kobiety nie odrywały od niego wzroku, a on nie zwracał na żonę uwagi ani przez sekundę. Dlaczego nagle tylnymi drzwiami wdzierała się w jej serce go‐ rycz – bo Jared miał zamknięte oczy? – Potrzebujesz czegoś? – spytała bezceremonialnie, lekceważąc fakt, że Jared mógłby spać. – Konam z głodu – odparł, nie otwierając oczu. – Poproszę pielęgniarkę – odpowiedziała. Spytała personel, czy Jared może coś zjeść, po czym przypomniała sobie, że nie zadzwoniła do Loli. W drodze do automatu mijała pokój pielęgniarek i nagle usły‐ szała, że ktoś ją woła. – Madame Roland? Podeszła do barierki. – Słucham? – powiedziała, zakładając, że wytropiła ją Lola. Zażartowała, opiera‐ jąc łokcie na barierce: – Jednego burgera, s’il vous plaît. – Proszą panią na dół, na oddział ratunkowy – poinformowała siostra. – Już tam byliśmy – oznajmiła beztrosko Annie, która postanowiła, że zaprzy‐
jaźni się z personelem na tym piętrze. – Pacjenta przeniesiono tu, do sali czterysta dwa. Pielęgniarka mówiła wolno, jakby chciała się upewnić, że informacja dotrze do adresatki. – Chodzi o kogoś, kogo przywieźli przed chwilą. Kolejny przypadek – powie‐ działa. Przed oczami Annie stanął przejrzysty obraz, klarowniejszy niż cokolwiek, co w życiu widziała. Zobaczyła wyraźnie jednego z synków, któregokolwiek, z roztrza‐ skaną czaszką, lewą stroną twarzy w postaci krwawej miazgi z pokruszonych kości i nadpalonego ciała; zmarł w drodze do szpitala jak Johnny. – Czy chodzi o moje dziecko!? – wrzasnęła. Pielęgniarka zerwała się na równe nogi, otworzyła szerzej oczy i odpowiedziała szybko: – Nie mówili. – Wskazała palcem windę. – Trzy piętra w dół i w lewo. Annie puściła się sprintem przez korytarz, wcisnęła guzik windy, po czym zmieniła zdanie i zbiegła po schodach. Serce ciążyło jej w piersi jak głaz, ciałem wstrząsały dreszcze paniki. Ścigały ją wizje martwego Maxence’a, Paula, Laurenta. Wszyscy martwi. Dotarła na parter, popędziła ku recepcji i wykrzyczała swoje nazwisko. – Roland, Annie Roland! Ktoś mnie wzywał! Siostra przełożona natychmiast ją rozpoznała i wzniosła oczy ku niebu. – Tylko nie ona! – rzuciła do pięknej pielęgniarki. – Chyba mamy pracowity poranek? – zagadnęła śliczna i z jej spokoju Annie w lot odgadła, że o cokolwiek chodzi, jej chłopcom nic nie zagraża. Poczuła wielką ulgę. Po policzkach popłynęły łzy, których nawet nie chciało jej się wycierać. Cał‐ kiem się uspokoiła, kiedy poinformowano ją, że parę minut temu przywieziono pewną demoiselle, która ocknąwszy się w szpitalu, poprosiła właśnie o zawiadomie‐ nie Annie. Rzeczoną demoiselle, rzecz jasna, była Althea. Althea, która straciła przy‐ tomność o przecznicę od szpitala po, jak donosił raport, rozebraniu się niemal do naga pośrodku ulicznego kiermaszu. Annie wkroczyła do sali nabuzowana od adrenaliny. Jednak na widok dziewczy‐ ny stanęła jak wryta. Althea na szpitalnym łóżku wyglądała krucho i bezbronnie jak świeżo wyklute pisklątko. Miała podpiętą kroplówkę – z woreczka kapał przejrzysty płyn. Annie zastanawiała się kiedyś, dlaczego nigdy nie widziała Althei bez swetra czy kurtki, a teraz odpowiedź stała się jasna. Kusa szpitalna koszula bez rękawów ujawniała wszystko i Annie zrobiło się słabo na widok niemożliwej chudości ra‐
mion dziewczyny. Poza nimi w pokoju była jeszcze pielęgniarka, wysoka i tęga jak drwal, zapisująca coś w karcie choroby. Może Annie powinna była współczuć dziewczynie i może nawet pojawiła się w niej iskierka empatii, ale przede wszyst‐ kim czuła się oszukana i wściekła. Pewnie to kwestia nagłego spadku poziomu ad‐ renaliny, ale w tej chwili była gotowa zatłuc Altheę na śmierć. Teoria Lucasa, jako‐ by to ta dziewczyna wciągnęła Jareda w narkotyki, miała ręce i nogi. Oboje młodzi, z przeszłością pełną problemów, proszący się o uwagę jak para zaniedbanych dzie‐ więciolatków. Wpuściła ich do swojego życia, próbowała otoczyć opieką i tak jej się odwdzięczają? Oboje zachowywali się, jakby to ona była trudna, jakby to ona była wrzodem na tyłku. – Dlaczego tu, do cholery, trafiłaś? – spytała lodowatym tonem. Masywna pielęgniarka zrobiła krok w stronę Annie i stanęła z rękami założony‐ mi na potężnych piersiach. – Doucement, spokojnie – ostrzegła. – To był ciężki poranek – wycedziła przez zęby upomniana, ale siostra ani my‐ ślała odejść, wyraźnie nieprzekonana co do dobrych intencji pani Roland. – Będę spokojna – musiała zapewnić Annie, zanim tamta wreszcie się ruszyła. Annie obe‐ szła strażniczkę, przysiadła na łóżku Althei i opanowana spytała: – Co ci się stało? Althea patrzyła przed siebie szklanym wzrokiem. – Jared? – Jared już na chodzie, ma się wspaniale – uspokoiła ją. Oczy Althei pojaśniały i Annie nagle zrobiło się żal dziewczyny. – Okazuje się, że nic mu nie jest – doda‐ ła. – Śpiączka nie trwała długo. Miał szczęście, sukinsyn. Aleśmy się najedli stra‐ chu. – Zmusiła się do śmiechu. – Właśnie pożera szpitalny lunch, zdaje się, że ra‐ zem z tacą. Althea nie odezwała się, ale jej ciałem zaczął wstrząsać szloch. Annie z ociąga‐ niem pogłaskała ją po kościstej dłoni. – No już, ze wszystkimi już dobrze – pocieszała, ale z Altheą wcale nie było do‐ brze, to jedno było oczywiste. Jej ręce, ramiona, klatka piersiowa wyglądały strasz‐ nie. To efekt narkotyków, wszystko stało się jasne. Od początku w sylwetce Althei było coś, co budziło grozę, co różniło ją od innych ludzi, coś nie w porządku, ale Annie nie wiedziała co to. A może wolała tego nie dostrzegać. – Lekarze chcą Jare‐ da tu na trochę zatrzymać, porobić badania, a potem trafi na odwyk, jeśli będę miała cokolwiek do powiedzenia – oznajmiła. Przyjrzała się rękom Althei w poszu‐ kiwaniu śladów wkłuć, choć w sumie po co? Nie wszystkie narkotyki się wstrzyku‐
je. Czy gdzieś pod jej dachem ukryte były prochy, w jakiejś szufladzie poza zasię‐ giem chłopców? W jakiejś części mózgu gorączkowo obmyślała, jak pozbyć się Al‐ thei i Jareda spod własnego dachu. Była gotowa na wszystko. Jednak reszta jej jestestwa krzyczała coś zgoła odmiennego. Nie słyszała do‐ kładnie co to, ale w żołądku czuła ucisk i straszliwą pustkę. – To ostrzeżenie dla was obojga – powiedziała. – Oboje musicie iść na odwyk. – Nie brałam narkotyków – szepnęła Althea. Annie uśmiechnęła się cynicznie. – Jasne, skąd! – Nie wykryliśmy obecności narkotyków – potwierdziła pielęgniarka sierżant. Odczytała zapis z karty: – Odwodnienie, wyczerpanie, a przede wszystkim zagło‐ dzenie. Wygląda jak ofiara obozu koncentracyjnego. Annie posłała siostrze spojrzenie ostre jak sztylet i odwróciła się do Althei. Wzięła głęboki wdech. – Nie wykryto narkotyków… – powtórzyła jak echo, po czym zająknęła się z przerażeniem: – Mój… mój dom to nie jest… obóz! – Głos jej się załamał i choć próbowała powstrzymać palące łzy, i tak pociekły jej z oczu. – Waga czterdzieści pięć kilogramów – dorzuciła pielęgniarka. – Jawny przypa‐ dek anorexia nervosa. I to poważny. Bardzo chora ta pani dziewczyna. Widać, że cią‐ gnie się to od dłuższego czasu. – Myślałam, że jesteś na diecie! – Annie wrzasnęła, bo nie potrafiła opanować głosu. Althea próbowała ją uspokoić szeptem: – To nie twoja wina. – Ale wiedziałam, że nie jesz. Wiedziałam przecież! – To wszystko moja wina. – Widziałam to – szlochała Annie. – Widziałam i nie zmusiłam cię do jedzenia. – To tak by nic nie dało. – Ja… Nie rozumiem – ramiona Annie trzęsły się od płaczu. – Ja też nie – powiedziała Althea, słabo kręcąc głową. – Też nie. – Ale miałaś świadomość tego, co się dzieje? Dziewczyna zawahała się. – Tak jakby. Zamilkły obie. Annie chwyciła Altheę za rękę. – Bardzo cię przepraszam. – Ale Jared wyjdzie z tego?
Annie wydmuchała nos. – Okazuje się, że to tylko narkotyki. Pewnie z was dwojga to on jest mimo wszystko w lepszym stanie. – Tak sobie myślałam – powiedziała Althea, po czym na chwilę urwała, odwra‐ cając wzrok – że może powinnam wrócić do domu. – Jasne, bez dwóch zdań! – Annie poderwała się na nogi. – W tej chwili zabie‐ ram cię do domu. Wynosimy się z tej nory. – Hospitalizacja obowiązkowa – wtrąciła się pielęgniarka, która najwyraźniej była sadystką i nie przegapiła ani sekundy przedstawienia. – Chodzi mi o powrót do domu, do Stanów. Annie z powrotem usiadła na łóżku. Wiedziała, co zaraz powie, jak również, że będzie żałowała swoich słów. – Twój dom jest tutaj – zapewniła spokojnym głosem z pewnością w spojrze‐ niu. – My jesteśmy twoją rodziną. Trochę popapraną, owszem, ale jednak rodziną. – Boję się wrócić do matki. Chyba tam mi się nie poprawi. Annie siliła się na humor, jednocześnie zdając sobie sprawę, że kopie pod sobą cholernie głęboki dół, ale pewne rzeczy musiały się wydarzyć, innych nie dało się odwrócić; pewne słowa musiały paść, inne niech na zawsze zostaną niewypowie‐ dziane. – Cóż, jestem o wiele za młoda, ale proszę, uważaj mnie za swoją tymczasową, niedoskonałą matkę. Althea spojrzała na nią czystymi oczami, oczami pełnymi światła, lśniącymi promykami nadziei, i powiedziała cicho: – Dziękuję. • Dzięki serialowi Ostry dyżur Lola wiedziała, że każda mijająca minuta może ozna‐ czać nieodwracalne zmiany w mózgu Jareda. Pospiesznie poruszała się po domu, ścieląc łóżka dzieci i zbierając z podłóg tyle brudnych skarpet, że zapełniły niemal całą niedużą machine à laver, pralkę. Potem uzbroiła się w butelkę detergentu Mon‐ sieur Propre i wyszorowała na błysk obie łazienki. Pracowała, jakby była wynajętą na akord gosposią – powiedziałby Mark. Lubiła sprzątać dom. Lub raczej – lubiła sprzątać ten dom. Ten dom miał atmosferę i ducha, inaczej niż przypominający zbyt wystawny tort weselny budynek, który Mark pompatycznie określał mianem rezydencji. Skończyła porządki, nalała do wanny płynu do kąpieli i bardzo gorącej wody.
Przyniosła do łazienki świeczki i zapaliła je, jedną po drugiej, myśląc o Jaredzie, odmawiając przy każdym płomyku króciutką hinduską modlitwę. Ustawiła świece wokół wanny, na umywalce postawiła telefon, rozebrała się i zanurzyła się w paru‐ jącej wodzie. Pławiąc się w bąbelkach, ćwiczyła praniczny oddech i wyobrażała so‐ bie ozdrowienie Jareda, skupiając się na niebieskozielonej kolorystyce i wysyłając chłopakowi uzdrawiające myśli. Wyjęła ręce z wody i przyjrzała się uwolnionym od tyranii akrylu paznokciom. Nędzne kikuty stanowiące zakończenie palców były już tylko przykrym wspomnieniem – obecnie miała paznokcie krótkie, czyste i natural‐ ne. Zastanawiała się, dlaczego musiała wyglądać perfekcyjnie dla Marka. Czy na‐ prawdę tego od niej wymagał? Przestała już pasować do własnej wizji Loli dosko‐ nałej. Kilka miesięcy stołowania się u Annie i już przytyła co najmniej o pięć kilo; były to kilogramy potrzebne jej organizmowi, żeby mogła poczuć się normalnie i prawdziwie. Autentyczność stała się motywem przewodnim jej życia. Autentycz‐ ność jako przeciwieństwo perfekcji. Annie pomogła jej obciąć resztki czarnych koń‐ cówek, a niefarbowane włosy odrastały niesfornie, stercząc na wszystkie strony jak wiecheć słomy. Ciekawie było obserwować, jak odarta ze sztuczności twarz traci na kobiecości, a staje się bardziej dziewczęca. Siateczka wokół oczu i ust nie znikła co prawda, ale przestała jej przeszkadzać. Zmarszczki dodają uroku, jak twierdziła Annie. Ponieważ jej buzia się zaokrągliła, a brwi miały również naturalny odcień blond, wyraz twarzy Loli złagodniał. Może wyglądała przeciętniej, ale też o niebo spokojniej. Niewiele było elementów jej dawnej urody, do których chciałaby powró‐ cić. Podobał jej się obecny wygląd. Ale co powie Mark? Nie tylko jej aparycja uległa zmianie. Zupełnie inaczej się czuła. W Paryżu wie‐ działa, że coś potrafi, była bardziej skupiona, silniejsza, niezależna. Przypuszczal‐ nie miało to związek z seksualnym uniesieniem doznawanym w dojrzałym wieku trzydziestu dziewięciu lat z mężczyzną, który najwyraźniej został zesłany na ten ziemski padół wyłącznie w celu dawania jej rozkoszy. To by się Markowi raczej nie spodobało. Po kąpieli wytarła się w zaparowanej łazience i podkradła Annie trochę crème pour le corps, kremu do ciała, z dodatkiem Chanel No 5. Annie kupiła ten krem zale‐ dwie dzień wcześniej, kiedy wszystko było dobrze, kiedy beztroska była na miejscu. Włożyła ulubione lawendowe legginsy i pasujący do nich T-shirt. Ostatnio ograni‐ czyła garderobę do ciuchów, w których dało się wykonać kwiat lotosu. Właśnie wkładała skarpetki, kiedy zadźwięczał telefon. – Jared się wyliże – poinformowała Annie szybko. – Przepraszam, że nie za‐
dzwoniłam wcześniej. Wybudził się jakąś godzinę temu, ale mamy tu czyste sza‐ leństwo. Lola poczuła, jak rozluźniają jej się spięte mięśnie grzbietu. – Jak on się czuje? – Robią jeszcze jakieś badania, ale jak na razie wszystkie wyniki są dobre. – An‐ nie mówiła tak, jakby była wycieńczona. – Nie uwierzysz, ale obecnie najważniejsze pytanie nie brzmi: „Jak on się czuje?”, ale „Jak się czuje ona?”. – Kto? – Althea – odpowiedziała Annie słabo. – Też jest w szpitalu, piętro wyżej nad Ja‐ redem. Podejrzewam, że emocje związane ze stanem Jareda popchnęły wszystko naprzód. Słuchaj – na chwilę zawiesiła głos – lekarze twierdzą, że Althea jedną nogą jest już na tamtym świecie. Zemdlała na ulicy w pobliżu szpitala. Mówią, że rzadko spotyka się tak poważne odwodnienie. Poza tym jest kompletnie niedoży‐ wiona. Lolu, ja… – To anoreksja. Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Wiedziałyśmy o tym. – Wcale nie wiedziałyśmy! Ja z całą pewnością nie miałam pojęcia! – krzyknęła Annie. – Nie miałam bladego pojęcia! – Cóż, ja widziałam już wcześniej skutki anoreksji. Niewiele da się poradzić. – Mogłyśmy zrobić mnóstwo – pisnęła Annie – a powinnyśmy były jeszcze wię‐ cej! – Przez dłuższą chwilę milczały obie. – Masz rację – odezwała się wreszcie An‐ nie. – Wiedziałam, że cierpi na jakieś zaburzenie pokarmowe. Jak mogłam świado‐ mie pozwolić, żeby robiła sobie krzywdę? Lola szukała słów pocieszenia. To był trudny poranek. Annie udawała twardą, ale w środku trzęsła się jak galareta. Było słychać, jak pociąga nosem. – Byłam tak zajęta swoimi sprawami – powiedziała w końcu. – Miałaś tyle kłopotów. A Jared i Althea są dorośli. Pomożemy jej. Nie wiem jeszcze jak, ale pomożemy jej i wyjdzie na prostą. Znam masę ano… – Jest też pewien promyczek – przerwała jej Annie. – Lucas został na noc! – Wyglądaliście bardzo podejrzanie dziś rano. – Usłyszała, że Annie chichocze, i po raz kolejny nie mogła wyjść z podziwu nad darem przyjaciółki, nad jej umie‐ jętnością odrywania się od negatywnych emocji, radzenia sobie z nimi. – Jak to się stało? Jak było? – Mam ci tyle do opowiedzenia. Chwilowo atmosfera jest dość napięta. Lucas właśnie przyjechał. Chodzi zakłopotany i zawstydzony, a co dopiero ja! Tak czy inaczej, przez całe przedpołudnie biegaliśmy od Jareda do Althei i z powrotem,
kryzys goni kryzys, więc nie było czasu zamienić choć słówka na ten temat. – Jakie to romantyczne! – W naszym przypadku raczej pornograficzne. – Tym lepiej. – Chciałabym zostać w szpitalu z Altheą. Obiecałam jej. – Nie ma sprawy. Odbiorę dzieci ze szkoły o czwartej, a do naszych pacjentów wpadnę później. Tak się cieszę z powodu ciebie i Lucasa. – Przerwało jej głośne stukanie do drzwi. – Zaczekaj chwilę – powiedziała. – Ktoś przyszedł. Spodziewasz się paczki? – Lola ze słuchawką zbiegła po schodach. – Pomożemy Althei i Jaredowi stanąć na nogi i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, zobaczysz. – Użyła obu rąk do otwierania drzwi wejściowych, a słuchawkę trzymała przyciśniętą ramieniem do policzka. – Teraz twoja kolej, opowiadaj o tej dzikiej nocy – zaśmiała się, mocno ciągnąc zacinające się drzwi. – Jak wreszcie… – Loli w końcu udało się otworzyć i jej ciało raptem zmieniło się w głaz. Annie przywołała ją z niepokojem: – Lolu, jesteś? Ale Loli głos uwiązł w gardle. Dobiegało ją słabe: „Lolu? Co się dzieje?”. Udało jej się wykrztusić: „Muszę… muszę kończyć”. Głos w słuchawce przeszedł we wrzask. – Co się tam dzieje!? Kto stoi w tych pieprzonych drzwiach? Mów do mnie! Lola zdążyła zapomnieć, jaki jest wysoki i że musi podnieść wzrok, żeby spoj‐ rzeć mu w oczy. – Annie, to mój mąż – powiedziała. – Mark. Jest tutaj… Mark… Jak ci się udało? Annie, muszę kończyć… – wydusiła z siebie i połączenie zostało zerwane. • Jared usiłował podnieść rękę, ale miał podpiętą kroplówkę, więc opuścił ją z powro‐ tem. Mówił słabiutkim głosem. Lucas musiał nachylić się do niego, żeby usłyszeć wyjaśnienia chrześniaka. – Jedno pociągnęło za sobą drugie – tłumaczył Jared. Lucas nie mógł nie zapytać. – Zrobiłeś to celowo? – Co? – Przedawkowałeś, Jared. Chciałeś się zabić? – Miałem zły dzień. – Zły dzień?! – wyrwało się Lucasowi, a Jared przymknął oczy. Lucas złagodził
ton, mówił teraz niemal szeptem. – Co dokładnie się wydarzyło? – No więc… coś tam nie poszło z Altheą i wypiłem za dużo po zażyciu koki, a potem wziąłem jeszcze coś, co jakimś trafem wpadło mi w ręce. Na ogół wiem, kiedy powiedzieć stop. Spieprzyłem sprawę. – Kto cię wciągnął w narkotyki? Althea? – Uwierz mi, nie potrzebuję niczyjej pomocy, żeby wpakować się w kłopoty. – Ale dlaczego? – Wiesz, jak to się dzieje. – Nie, nie mam zielonego pojęcia – Lucas potarł oczy. – Opowiedz mi. – Po śmierci mamy. Chyba chodziło mi o nowe doświadczenia, poznawanie czegoś. Nie jestem ćpunem. Lucasowi ścisnęło się gardło. – Nie tego pragnęłaby dla ciebie matka. – Mama nie żyje – Jared odwrócił wzrok. – I to się nie zmieni. To moja sprawa. Nikomu nie robiłem krzywdy. Lucas chwycił chłopaka za ramię. – Ale teraz mnóstwo osób się o ciebie martwi. Mogłeś się nie obudzić. – Wiesz, może nie chcę się żegnać ze światem, ale tak szczerze – czy komukol‐ wiek zrobi różnicę, czy umrę teraz, czy później? – Twój ojciec zmarł młodo i sądzę, że miało to ogromny wpływ na wszystkich, którzy go kochali i na nim polegali. Jared nie odpowiedział. Przez chwilę obaj milczeli. Lucas nie potrafił zdobyć się na wyznanie, jak bardzo zdarzenie dotknęło jego samego. Z kolei nie na miejscu byłoby wytykanie, że Jared znalazł sobie fatalny moment na podobny wyskok. Lu‐ cas się przygarbił. Nie było czasu, żeby poruszyć z Annie temat ich wspólnej nocy, a odnosił wrażenie, że ona go unika. – W dodatku to, co zrobiłeś, już spowodowało lawinę. Althea jest… w nie najlep‐ szym stanie. Słuchaj, nie chcę cię martwić, ale zemdlała na ulicy. Zajmują się nią na dole, na oddziale ratunkowym. Jared zacisnął pięści, ale był zbyt słaby, by zmusić do posłuszeństwa jakikolwiek inny mięsień. – Co się stało? – spytał cicho. Lucas nie miał ochoty zagłębiać się w szczegóły. – To jeszcze… niejasne. Czekamy na diagnozę. – Posłuchaj – powiedział Jared. – Nie jestem uzależniony. – Jeszcze nie.
– Zgadza się. Jeszcze nie. Lucasa ogarnął smutek. – Pomogę ci, Jaredzie. Dobrze o tym wiesz. – Wiem. Dzięki. Annie wsunęła głowę do środka i chrząknęła. – Lucasie, mogę cię na chwilę prosić? – Czy z Altheą w porządku? – dobiegło ledwo dosłyszalne pytanie Jareda. Był blady jak ściana. – Stan stabilny. Dali jej coś na sen i pompują w nią płyny i inne rzeczy, których jej organizm bardzo potrzebuje. Na razie się trzyma. Lucasie, wyjdziesz na chwil‐ kę? Gdy znaleźli się na korytarzu, odezwała się histerycznym szeptem: – Nie uwierzysz, ale chryja! No co za dzień! Właśnie przyjechał mąż Loli! Lucas uniósł brwi. – W końcu! Czemu tak długo to trwało? – O czym ty mówisz? To jakaś masakra! Ona nie może z nim walczyć w poje‐ dynkę. Ma system obronny nowo narodzonego kociątka. Muszę pędzić do domu, i to już! Możesz mieć oko na Jareda i Altheę? Pojadę do domu sprawdzić, czy Lola nie potrzebuje mojej pomocy i… – Annie popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – Dzieci! Ostatnie, czego nam potrzeba, to dorzucić do tego wszystkiego dzieciaki! Lucas przyglądał się jej, wreszcie coś mu zaświtało. – Czego ode mnie oczekujesz? – spytał z rezygnacją. – Odbierz dzieci ze szkoły o czwartej, potem idźcie do żłobka, dzieciaki pokażą ci, gdzie to jest, i odbierzcie Simona. I pod żadnym pozorem nie przyprowadzaj ich do domu! – Vraiment, doprawdy? A niby dokąd mam je zabrać? – Bo ja wiem. Do siebie? – Całą piątkę? Je ne peux pas, nie mogę. – Na jego twarzy malowała się niechęć, bo Annie nagle wbiła wzrok w jego oczy. – Jesteś mi to winien – szepnęła. – Czy zeszłej nocy nie zaoferowałam ci najcu‐ downiejszego w życiu seksu? – Patrzyła na niego z promiennym uśmiechem. – Chwila moment – Lucas poczuł w sercu radość, ale na zewnątrz przybrał wiel‐ ce urażony ton: – Sądziłem, że to ja tobie… Ale ona już biegła dalej.
M
26
ark stał w progu. Może się nie uśmiechał, ale nie kipiał też złością. Był gładko ogolony i ubrany z najwyższą starannością. Czy przyleciał z tą jedną niewielką torbą od Hermèsa, bez problemu mieszczącą się w schowku nad jego miejscem w pierwszej klasie? Czy zarezerwował już bilety powrotne dla nich wszystkich? A może zamierzał zabrać dzieci, a ją zostawi w Paryżu? Odruchowo szukała u niego napięcia w mięśniach żuchwy, zerknęła w oczy, wypatrując chłod‐ nego błysku czającego się gniewu, ale zamiast tego znalazła nieznane dotąd znuże‐ nie, które przypisała zmęczeniu podróżą i zmianie czasu. Co dziwne, raczej cieszył się spotkaniem, niż triumfował. Serce podeszło Loli do gardła. – Nie wpuścisz mnie? – powiedział Mark. To właściwie nie było pytanie. Lola pomału odsunęła się z przejścia. Widziała absurd sytuacji jak na dłoni. Wyobrażała sobie z najdrobniejszymi szczegółami, jak mąż jej szuka, ale nie przygotowała się na to, że ją odnajdzie. Weszła za nim do domu, czując w głowie pustkę. Zatrzymał się w korytarzu, przyglądając się kolekcji antycznych luster wszelkich rozmiarów i kształtów i żół‐ tym ścianom wymalowanym w naiwne słoneczka. Czekał w miejscu, aż zoriento‐ wała się, że wypada poprowadzić go do salonu. Natychmiast zaczęła patrzeć na dom oczami przybysza. Salon był zbyt mroczny, przytłaczający z powodu nadmia‐ ru antycznych mebli i aksamitnych zasłon, zanadto francuski w charakterze. – Napijesz się czegoś? – zaproponowała. Czy poprosi o coś do picia, rodzaj na‐ poju, ton głosu męża – wszystko to mogło stanowić znak. Omiotła wzrokiem ścia‐ ny, starając się znaleźć gdzieś siłę i zdrowy rozsądek Annie. Jej własne ją zawodzi‐ ły. Mark przechadzał się powoli po pokoju, oglądając przedmioty z dystansem, jak‐ by zwiedzał drugorzędne muzeum. Niczego nie dotykał, z czego Lola się cieszyła, bo to byłby zamach na ostoję Annie. Tak bardzo żałowała, że w ogóle go wpuściła. Straszne było też to, że już czuła się okropnie pobita przez jego milczącą dezapro‐ batę. Odwrócił się ku niej, przyjrzał się, po czym przekrzywił głowę z wyrazem roz‐ bawienia w oczach. – Wyglądasz inaczej. – Nie brzmiało to ani jak krytyka, ani jak komplement. – Mam nadzieję, że to peruka – powiedział, wskazując jej fryzurę. Ulga chłodną falą zalała jej ciało; uśmiechnęła się. Takie miał poczucie humoru. Przeczesała palcami blond włosy. – Pozwoliłam im odrosnąć. To mój naturalny kolor.
– Kto tu mieszka? – chciał wiedzieć Mark. – Jest Annie, moja… bliska przyjaciółka, i jej trzech synków – Maxence, Paul i… – Są jacyś faceci? Już miała udzielić jakiejś wykrętnej odpowiedzi, kiedy usłyszała w głowie głos Annie. Nie jesteś mu winna żadnych wyjaśnień. Pamiętaj, że to on jest tym złym, nie ty. Więc Lola zareagowała zupełnie nie w swoim stylu. – A w twoim domu mieszka jakaś kobieta? Zupełnie spontanicznie użyła słowa „twoim” i poczuła się z tym dobrze. Mark zlekceważył pytanie i wrócił do dokonywania inspekcji. Ramiona Loli zesztywniały i były ciężkie jak kamień, a szczęka bolała ją od zaciskania zębów. Zdołała spojrzeć na sytuację z dystansu, który umożliwił jej zrozumienie, że jej ciało spina się w oczekiwaniu na eksplozję. Mark jeszcze nie wybuchł, ale to zaraz nastąpi, bo taki po prostu był. W Loli coś drgnęło – oburzenie, a może determinacja. O nie, tak się nie da żyć, wiecznie stąpając po kruchym lodzie, w strachu przed tykającą bombą zegarową. – Z czego żyłaś? – spytał łagodnie Mark. – Nie wyjmowałaś pieniędzy z naszych kont. Gdyby Annie była wciąż na linii, Lola krzyknęłaby, żeby przyjaciółka przybywała na ratunek. Chociaż właściwie nie mogłaby tego zrobić przy Marku. Wyobrażała sobie więc, że ma Annie przy sobie. – Korzystałam z własnych oszczędności. Z czasów, kiedy nie byliśmy razem. – Sprytna dziewczynka – powiedział. – Miałaś sekretne konto przez cały ten czas? Nie znałem cię od tej strony. Był jakiś odmieniony, ale nie umiała sprecyzować, na czym polegała różnica. Wydawał się… nie, pokorny nie, niezupełnie, ale jakby mniej pewny siebie i zdecy‐ dowanie mniej poirytowany. Pomyślała, że może jest chory. – Zdaje się, że byłem w błędzie, sądząc, że cię rozgryzłem – dodał. – Usiądziesz? – zaproponowała i zaskoczyło ją, że natychmiast przyjął zaprosze‐ nie, jakby tylko na nie czekał. Założył stopę jednej nogi na kolano drugiej i rozpo‐ starł ramiona na obie strony kanapy. Znała jego język ciała, nauczyła się czytać na‐ wet najmniej dostrzegalne znaki. Mark starał się wyglądać na zrelaksowanego, lecz jego postawa wprost oznajmiała, że daleko mu do luzu. – Dobrze – powiedział, siląc się na uśmiech – to jaki jest plan, skoro już tu je‐ stem? Setki razy była świadkiem tej sztuczki: niech przeciwna strona powie za dużo, zaplącze się, wpadnie w gąszcz uczuć. On sam nie ujawni nic, dopóki nie uzyska
pełnej kontroli nad oponentem. „Wiedza to władza” – powtarzał stale. Nie musiała wpadać w jego pułapki. Wystarczyło zachować się inaczej, niż robiła zazwyczaj. Żadnych wymówek, gładkich wyjaśnień, pożałowania godnego widowiska z uczu‐ ciami w roli głównej. Zamiast usiąść, skrzyżowała ręce na piersi i odparła – w mia‐ rę stanowczo i tak beznamiętnie, jak tylko potrafiła: – To ty powiedz, jaki jest plan. Mark zlustrował ją od stóp do głów ze zdumieniem i rozbawieniem jednocze‐ śnie. – Co ci się nie podobało w starej fryzurze? Występujesz incognito? Próbujesz zmienić tożsamość? – roześmiał się nieco za głośno. Chciała mu powiedzieć, że te‐ raz stoi przed nim prawdziwa Lola i że poprzednia tożsamość była fałszywa. Do‐ strzegła, że śledzi spojrzeniem jej wzrok, który powędrował ku zegarowi. Za kilka godzin trzeba odebrać dzieci ze szkoły. Jakby czytając jej w myślach, Mark spytał: – Gdzie dzieci? Są tutaj? Zabierze je! W dodatku ma do tego pełne prawo. Ją odnalazł, ale może udałoby się ukryć Lię i Simona. Panika zaczęła się wkradać do jej głowy i czuła, że zaraz rozpadnie się na kawałki. Pierwsza puści tama, która zatrzymywała do tej pory łzy. – Chcę się z nimi zobaczyć – naciskał Mark. Już miała wybuchnąć płaczem jak pięciolatka, kiedy usłyszała odgłos szarpania za klamkę – nieomylny znak, że ktoś mocuje się z drzwiami wejściowymi. Po chwi‐ li drewniane drzwi trzasnęły. Nie wstając z kanapy, Mark spojrzał na Lolę pytająco. To, co nastąpiło potem, nadawałoby się do komedii. W salonie pojawiła się Annie, z rozwianym włosem i zadyszana, jakby biegła do domu sprintem. – Dzieńdoberek! – wysapała. Podeszła do Marka, nie próbując nawet odegrać zaskoczenia jego obecnością. – Jestem Annie, właścicielka domu – przedstawiła się, wciąż ciężko oddychając. Wyciągnęła dłoń ku gościowi. Mark podniósł się powoli i stanął tuż przed nią. Gó‐ rował nad nią przynajmniej o głowę, ale w oczach Loli Annie była skałą Gibraltaru. Mark przez całą chyba wieczność nie wysuwał ręki, by uścisnąć dłoń, którą gospo‐ dyni uparcie trzymała przed sobą. Kiedy wreszcie ją ujął, Loli zdawało się, że Annie właśnie Marka znokautowała. Zmusiła go do zrobienia czegoś, na co nie miał ochoty! Jednak uniesienie Loli nie trwało długo. Zamiast patrzeć w stronę Annie i zwrócić się do niej, Mark spojrzał na Lolę i ponowił pytanie: – Gdzie są dzieci? – Nie przedstawiłeś się – zaatakowała Annie, która ujęła się pod boki i wciąż stała dokładnie przed gościem.
– Annie, to mój mąż, Mark… Annie rzuciła jej znaczące spojrzenie: „Co ty powiesz!”. – Lolu, chcę się zobaczyć z Lią i Simonem – nalegał Mark. Zaczynał się iryto‐ wać. – Złe wieści – oznajmiła tymczasem Annie. – Dzieci wyjechały za miasto. – Lola wiedziała, że to blef, ale poczuła ulgę. – Jak już wspomniałam – ciągnęła Annie – to mój dom. Jak na razie nie widzę przyczyn, żebyś nie miał być mile widziany, ale sytuacja może się zmienić dosłownie w każdej chwili. – Lolu – Mark wycedził przez zęby – chciałbym porozmawiać z tobą w cztery oczy. Annie natychmiast zwróciła się do skamieniałej z przerażenia modelki. – Lolu, czy życzysz sobie zostać sam na sam z tym mężczyzną? – Nie bardzo – odparła szczerze pytana. – Dobrze więc – rządziła się Annie. – W takim razie będę uczestniczyć w waszej rozmowie jako mediator. – Chyba śnisz – zarechotał Mark. Annie zbliżyła się do niego. Czy Loli się zdawało, czy też Mark naprawdę cofnął się odrobinę? – W takim razie żegnam – powiedziała. – A może powinnam wezwać policję? Mark roześmiał się ugodowo, unosząc w górę obie ręce. – W porządku, miłe panie, poddaję się. Nie wchodźmy na wojenną ścieżkę. Twarz Loli rozjaśniła się. Annie miała zaciętą minę i stanowczo nie było jej do śmiechu. – A więc zgadzasz się, żebym była mediatorem? Z twarzy Marka nie znikał szeroki uśmiech. – Tak, pewnie, co tam sobie chcecie. Lolu, skąd wytrzasnęłaś taką przyjaciółkę? Rozkładacie mnie na łopatki, dziewczyny. – Lola zwróciła uwagę na lekkie napięcie żuchwy męża, ale ktoś inny dałby się nabrać. Na szczęście Annie pozostawała nie‐ ugięta. Dość nasłuchała się o Marku, żeby wiedzieć, do czego jest zdolny. Lola zła‐ pała się na pragnieniu, żeby Markowi odbiło i żeby zademonstrował swój normal‐ ny charakterek. Wtedy zostałaby zrehabilitowana w oczach przyjaciółki. Annie zo‐ baczyłaby, jakim Mark potrafi być potworem, i wtedy kłamstwa Loli zostałyby jej wybaczone, wszystkie razem i każde z osobna. Na razie jednak Annie nie zdawała się w najmniejszym stopniu usatysfakcjono‐ wana. Zaprowadziła gościa do kuchni i posadziła małżonków po przeciwnych stro‐ nach stołu. Mark wydawał się jeszcze bardziej osobliwym zjawiskiem. Tu, gdzie
jeszcze niedawno roiło się od dzieci, walały się pudełka płatków śniadaniowych i stały kubki gorącego kakao. Lola pomyślała, że mąż musi być pod wrażeniem tego pomieszczenia. Wszyscy uwielbiali kuchnię Annie. Była absolutnie francuska i taka urocza! Jednak przeniesienie się tu z salonu nie mogło zatrzymać upływającego czasu. Zegar kuchenny tykał równie nieubłaganie jak ten w pokoju. Lola oddychała z coraz większym trudem. Zmusiła się, żeby nie patrzeć na wskazówki, w obawie, że Mark się czegoś domyśli. Pokładając całą nadzieję w Annie, czekała na czyjś ruch. Lola i Mark milczeli, a Annie przygładziła dłonią zwichrzone włosy, z godno‐ ścią starła ze stołu okruszki, po czym włączyła ekspres. Otworzyła na oścież szkla‐ ne drzwi do ogrodu. Świergot ptaków i upalne letnie powietrze natychmiast wtar‐ gnęły do kuchni. Gdzieś w oddali ktoś grał na fortepianie jakiś miły kawałek, chyba coś z Vivaldiego. – Skoczę tylko po coś do pisania – powiedziała Annie i wyszła z kuchni. Lola wpatrywała się w swoje dłonie, jednocześnie głowiąc się nad tym, jaki spokojny wydaje się mąż, kiedy tak rozgląda się po kuchni i kiwa na tylnych nogach krzesła. Po chwili wróciła Annie z notesem i długopisem w garści. Usiadła przy Loli, na‐ przeciw Marka. Była w swoim żywiole, w swojej kuchni, we własnym domu. Pro‐ mienie słońca i aromat kawy mogły stanowić obietnicę lepszych dni. – No to zaczynajmy – zachęciła Annie. – A, Mark, gdybyś mógł przestać huśtać się na krześle. To antyk i możesz zaraz wylądować na podłodze. Mark zamarł. Lola w panice zerknęła na zegar. Za piętnaście czwarta. Dzieci! Rzuciła Annie zrozpaczone spojrzenie, ale ta dyskretnie przekazała ruchem warg wiadomość: „Lu-cas”. • Promień słońca wdarł się przez szczelinę między zasłonami w pokoju szpitalnym, w którym leżała Althea. Światło zaatakowało ją we śnie i obudziła się z trudem. Uniosła ramię, poruszała palcami u nóg i zdziwiła się, że mięśnie reagują. Opuściła rękę, zmęczona wysiłkiem. Głowa jej pękała, jakby mózg nie mieścił się w czaszce, a podniesienie powiek wydawało się wręcz niemożliwe. Groźna pielęgniarka, która doprowadziła Annie do łez, wpadła do sali, pohukując od progu: – Widzę, że Śpiąca Królewna się zbudziła! Althea czuła się winna. – Jestem gotowa, żeby wyjść. Przepraszam. – Słucham? – Już mi lepiej. Muszę tylko do toalety.
Siostra krzątała się po pokoju. – Wcale nie musisz. Masz podłączony cewnik. Może ci być trochę niewygodnie. Althea z przerażeniem wyobraziła sobie, co to oznacza. – Tak czy inaczej – dodała pielęgniarka, nie patrząc na pacjentkę – nikt się tutaj nigdzie nie wybiera. – Pani nie rozumie. Olbrzymka wzruszyła ramionami i spojrzała na nią chłodno. – Jeśli ktoś czegoś nie rozumie, to raczej ty. – I wyszła. Pulsujący ból głowy nie pozwalał myśleć, ale Althei brak było sił i odwagi, żeby poprosić pielęgniarkę o środek przeciwbólowy. Wkrótce pojawił się lekarz, wysoki czarnoskóry mężczyzna w białym fartuchu. Tuż za nim weszła elegancko ubrana, pulchna pani po sześćdziesiątce. Była tak ni‐ ska jak on wysoki, jej twarz tak blada jak jego ciemna. Miała na sobie świetnie skrojony, drogi kostiumik, który nie pasował do szpitalnego otoczenia. Oboje – ko‐ bieta i lekarz – wyglądali na spokojnych i serdecznych. Doktor zbadał Althei puls i odezwał się z afrykańskim akcentem: – Jak się czujesz? – Okropnie boli mnie głowa – Althea odpowiedziała płaczliwie, a przyznawszy się do cierpienia, omal nie wybuchnęła płaczem. Lekarz wezwał przez interkom pielęgniarkę i polecił jej dodać coś do kroplówki pacjentki. Siostra weszła po chwili ze strzykawką w dłoni i rozpromieniła się na widok starszej pani. Gdy doktor kon‐ tynuował badanie Althei, one zaczęły wypytywać się o wnuki. Ból głowy nie usta‐ wał. Pielęgniarka wstrzyknęła lek do woreczka kroplówki i wyszła. Lekarz zapisy‐ wał coś w dokumentacji, a okrąglutka kobieta przyciągnęła krzesło do łóżka Althei. – Witaj, moje dziecko. Jestem Madame Defloret. – Po czym dodała, co oczywi‐ ste: – Mówię po angielsku. – To dobrze – szepnęła Althea. Cieszyła się, że uwaga miłej nieznajomej skupia się teraz na niej. Wcześniej paskudna pielęgniarka zdawała się zachwycona rozmo‐ wą z nią. Starsza pani ujęła dłoń dziewczyny. – Wytłumaczę ci, co się dzieje, i przedstawię naszą propozycję rozwiązania, a ty mi powiesz, czy się na nią zgadzasz. – Madame Defloret mówiła spokojnie i płyn‐ nie. Althea poczuła, jak rozluźnia się każdy mięsień w jej ciele. – Jestem gotowa do wyjścia. Czuję się świetnie. Przepraszam za wszystko i… – Rozpoznano u ciebie ostrą formę anoreksji nerwicowej. Czy wiesz coś na te‐ mat tej choroby?
W głowie Althei rozbrzmiał odległy sygnał alarmowy. Znalazła się na niebez‐ piecznym gruncie, ale ból głowy ustępował i doświadczała błogostanu. Nie odpo‐ wiedziała. – To poważne zaburzenie, które wymaga leczenia – tłumaczyła Madame Deflo‐ ret, nie wypuszczając z uścisku dłoni pacjentki. – Dla zbyt wielu okazuje się choro‐ bą śmiertelną. Wiele osób uważa ją za chorobę umysłową. Czy ktoś kiedyś zdia‐ gnozował u ciebie tę przypadłość? Czy leczyłaś się na nią lub może obecnie się le‐ czysz? Althea odwróciła głowę. Choroba umysłowa? Słowa kobiety nie miały znaczenia, ale serdeczność w jej głosie sprawiała, że dziewczynie ściskało się gardło. – Leczyłaś się, moja droga? – naciskała Madame Defloret. – Czy kiedykolwiek stwierdzono u ciebie chorobę i próbowano jakoś jej zaradzić? Może w Ameryce? – Nie… nie, nigdy. Naprawdę już mi lepiej. Chyba mogę iść do domu. – Nie sądzę, żeby lekarze się na to zgodzili. To zbyt duże ryzyko, zanim twój stan się nie poprawi. – Ale czuję się dobrze – upierała się Althea, która rzeczywiście czuła teraz ol‐ brzymią ulgę. Madame Defloret spojrzała jej prosto w oczy. – Musisz mnie wysłuchać, Altheo. To bardzo poważna sprawa. W tej chwili two‐ ja ocena sytuacji może być zafałszowana. Masz organizm całkowicie wyniszczony przez chorobę, a pewnie przeżyłaś też jakiś cios emocjonalny. Z doświadczenia wiem, że nawet przy najlepszych intencjach i ogromnym wsparciu ze strony rodzi‐ ny nie będziesz w stanie pokonać tego samodzielnie. Althea zamrugała, chcąc zamknąć oczy. – Samodzielnie – powtórzyła jak echo. – Pracuję na oddziale zaburzeń żywienia w szpitalu Sainte-Anne. Mamy dosko‐ nałe programy dla osób z takimi przypadłościami jak twoja. Nie zawsze są wolne miejsca, ale ciebie uda mi się przyjąć. Althea patrzyła na Madame Defloret z niedowierzaniem. Nie przychodziła jej na myśl żadna odpowiedź. – Czy masz jakieś pytania, kochanie? Słowa i myśli kłębiły się w głowie Althei. – Jak… skąd… Skąd pewność, że cierpię na umysłową… na anoreksję? – Skarbie, ważysz czterdzieści pięć kilo przy wzroście sto sześćdziesiąt osiem. Badania wskazują na poważne niedożywienie. Kiedy miałaś ostatnią miesiączkę? – Nie pamiętam.
– Jestem tu, żeby cię wesprzeć. Chcę ci pomóc. Łzy wezbrały Althei w gardle, ściskając jej krtań. – Chyba nie będzie pani w stanie mi pomóc. – Oj – uśmiechnęła się Madame Defloret. – Udzieliłam już pomocy wielu mło‐ dym kobietom takim jak ty, choć życie niektórych wisiało na włosku. Jestem prze‐ konana, że i nam się uda. Musisz się jednak pozytywnie nastawić. Przed nami ciężka praca, kochanie, ale jest bez wątpienia światełko w tunelu. Althea nie była w stanie dłużej myśleć ani rozmawiać. Odnalazła jedynie tyle siły, by powiedzieć: – Tak, proszę. – Oto dokument, który musisz podpisać. – Wsunęła długopis w dłoń Althei i dziewczyna patrzyła, jak jej własna ręka składa podpis nad kropkowaną linią. Gdzieś z oddali dobiegł ją głos: – Załatwione. Od razu przewozimy ją do Sainte-Anne. Szczęściara. Chwilę później Althea zasnęła. • Lucas oparł się o szkolną bramę i drapał się po brodzie, z zaskoczeniem czując pod palcami zarost. Od doby nie wziął prysznica, nie mył zębów ani się nie golił, miał też na sobie wciąż to samo ubranie. Cholera, wyglądał prawie jak jakiś lump. Te‐ raz, kiedy życiu Jareda nic już nie zagrażało, Lucas wrócił myślami do Annie. Mar‐ twił się o to, co ona do niego czuje. Frywolne słowa, którymi go pożegnała, wybie‐ gając ze szpitala na odsiecz Loli, tylko na krótko dodały mu otuchy. Odtworzył w myślach poprzedni wieczór i noc, przechodząc od zadowolenia do przygnębie‐ nia. I dlaczego, do cholery, stoi teraz pod szkołą, wplątany w farsę rozgrywającą się pomiędzy Lolą a jej mężem? Może zamiast tego powinien być u Annie w domu, żeby dopilnować bezpieczeństwa kobiet? Nawet jeśli mąż modelki dotąd nie wyka‐ zywał agresji, to kto wie, jakie rozmiary może przybrać konflikt, gdy miesza się we wszystko Annie. Z budynku wyszły dzieci, ubrane w urocze mundurki i z tornistrami na ple‐ cach. Spodziewał się ciepłego przyjęcia, ale się go nie doczekał. Młodzież nie była zachwycona jego obecnością przed szkolną bramą. Maxence rzucił mu oskarżyciel‐ skie spojrzenie: – Co ty tu robisz? – Wasze matki – zaczął Lucas, po czym odchrząknął – odwiedzają Jareda i Al‐ theę w szpitalu.
Chłopiec wyraźnie nie wierzył w prawdziwość przedstawianej wersji. – Sądziłem, że tylko Jared zachorował. – Co im jest? – chciał wiedzieć Paul. – To skomplikowana sprawa i… – Zastrzelił ją? – spytał podekscytowany Laurent. Ruszyła lawina pytań, ale Lucas zauważył, że dzieci tak naprawdę nie czekają na odpowiedź. – Obawiam się, że nie miało miejsca nic tak dramatycznego. – Ale nie żyją? – upewniał się Paul. Laurent popchnął brata. – Gdyby umarli, to leżeliby na cmentarzu, a nie w szpitalu, głąbie. – No to przynajmniej krwawią? – nie dawał za wygraną Paul. Lia wlokła się za nimi. – Dokąd idziemy? – Najpierw odbierzemy twojego braciszka, a potem ruszamy do… – Kiedy wróci mama? – …parku – dokończył Lucas, zastanawiając się, jakie ma w tej chwili ciśnienie. Maxence skrzywił się. – Taaak? A dlaczego nie do domu? Lucas już dawno zorientował się, że dziewięciolatek jest nieprzeciętnie bystry. – To z powodu… Paul wszedł mu w słowo. – A do którego parku? Laurent zrobił koszmarną minę i wystawił język. – Chce mi się pić. Lucas starał się dopełnić wyjaśnień. – …bo zapomniały dać mi klucz. – A gdzie się podział twój własny klucz? – dopytywał Maxence. – Cóż… ja… gdzieś go posiałem. – To ci pech! – zawołał chłopak, ani przez chwilę nie kupując tej bajeczki. Za‐ nim zdążył zadać kolejne ze swoich upiornie dociekliwych pytań, Lucas wziął go na stronę. To było najlepsze, a w zasadzie jedyne rozwiązanie. – Zjawił się tata Lii, obawiam się, że dość niespodziewanie. Dorośli muszą po‐ rozmawiać we własnym gronie, zanim… Maxence pokiwał głową ze zrozumieniem. – Czyli się ukrywamy?
– No… my… jak by to powiedzieć… W pewnym sensie… Chłopiec poklepał go po ramieniu. – Spoko, będę współpracował. Grupka wesoło podążyła do żłobka Simona. Zastali maluszka na zabawie kloc‐ kami, której z początku wcale nie miał zamiaru przerywać. W końcu jednak wstał z dywanu i wyszedł z Lucasem i gromadką jego podopiecznych. Gdy tylko znaleźli się na zewnątrz, Simon stanął jak wryty. – Co tam, malutki? – spytał Lucas. Lia wzruszyła ramionami. – Nie znosi chodzić. – Możesz go ponieść – poinstruował Laurent. Lucas posłusznie posadził sobie Simona na barana. Dziecko nie ważyło wiele, ale dusiło go silnymi rączkami. Było ich za wiele na taksówkę. W takim razie pozostawało metro, z którym przecież ostatnio się zapoznał. Poczuł się nieco urażony, kiedy dzieci wyjęły z kie‐ szeni bilety i weszły na stację ze swobodą, z jaką on zwykł wkraczać do ekskluzyw‐ nej restauracji Fauchon. Mężczyzna przestudiował mapę i opracował trasę. Czekały ich trzy przesiadki, ale dotarcie do parku Buttes Chaumont wiązało się z tym, że znajdą się niemal o krok od jego mieszkania. Pojechali kolejką z La Muette do But‐ tes Chaumont. Przy każdej przesiadce Lucas brał Simona na barana i dysząc cięż‐ ko, niósł go na kolejny peron. Pozostałe dzieci deptały mu po piętach i nie przesta‐ wały narzekać na pragnienie, upał i głód. Kiedy wreszcie wyłonili się z podziemi, Laurent zauważył niedbale: – Dlaczego wybrałeś taką trasę? Można było jechać z jedną przesiadką. Lucas wbił spojrzenie w dziecko i zaczął się zastanawiać, czy jeszcze dałby gło‐ wę, że ziemia jest okrągła. Przy wyjściu ze stacji Lucas postawił Simona i leciutko go pchnął naprzód. – Dalej, malutki, potrafisz iść o własnych siłach. Widziałem milion razy! – Maaamaaa – zawył Simon w odpowiedzi. – Jak wasza matka sobie radzi? – Lucas zagadnął Lię. – Ten bobas waży z pięt‐ naście kilo! – Mama? Nie nosi go tak – odpowiedziała dziewczynka. – Bierze wózek – dorzucił Paul. – Jaki wózek? – zajęczał Lucas. – Gdzie jest ten wózek? – W żłobku – beztrosko odparł Laurent. Lucas zawył. – Nie mogliście mi wcześniej powiedzieć?
Lia wzruszyła ramionami. Oznaczało to: „Masz jakiś problem?”. Gdy dotarli w końcu do parku, Lucas od razu zaczął rozglądać się za ławką, ale dzieci dostrzegły budkę z lodami. Od tej pory było już tylko gorzej. Lucas kupił pięć lodów, ale gdy ostatni maluch dostawał swoją porcję, pozostała czwórka była już w strasznym stanie. Lody topiły się szybciej, niż byli w stanie je jeść, w związku z czym buzie i ubrania były wkrótce tragicznie usmarowane. Lucas modlił się w duszy, żeby Annie jak najprędzej zadzwoniła, aby nie musiał wpuszczać tej trzódki do siebie. Na placu zabaw panował cień i Lucas wydał westchnienie ulgi, zajmując wreszcie pozycję siedzącą. – Dobrze. Możecie się pobawić – oznajmił i machnął ręką w kierunku drabinek. Lia stanęła przed nim. – Muszę siku. Toalety były w zasięgu wzroku. Lucas wskazał palcem kierunek. – Mama zawsze idzie ze mną do ubikacji w parku – powiedziała dziewczynka. Rzeczywiście toalety w parkach na ogół nie prezentowały najwyższego poziomu higieny, w dodatku kto wie, jacy podejrzani osobnicy mogą się kręcić w pobliżu. Ale jak zaprowadzić jedno dziecko do kibelka, zostawiając cztery sztuki bez nadzo‐ ru? Chłopcy byli zajęci toczeniem bitew z innymi użytkownikami placu zabaw. Twierdzili, że to zabawa, ale przypominało raczej bijatykę. Lucas zauważył, że dzie‐ ci są zdolne do niebywałej wręcz agresji, ale dostrzegł też z zadowoleniem i nie bez dumy, że jego paczka tworzy zwarty klan przeciwko pozostałej dzieciarni. Zwrócił się do siedzącej na pobliskiej ławce mamusi, która miała Bóg wie ile własnych pociech. – Mogłaby pani mieć na oku tych chłopców? – Potem wskazał na Lię. – Młoda dama musi skorzystać z ubikacji. Zażenowany stanął pod drzwiami damskiej toalety. – Zamek jest zepsuty – tłumaczył się przed matką z córką, które stanęły za nim w kolejce. Z kabiny dobiegł głosik Lii: – Nie ma papieruuu! Podaj mi papierową chusteczkę! – Skarbie – szepnął Lucas – nie noszę przy sobie takich rzeczy. Czekająca za nim kobieta roześmiała się i wyjęła z torebki paczkę chusteczek. Lucas podziękował jej z wdziękiem, choć miał ochotę zdzielić ją po głowie. Ale trzeba się było spieszyć, bo na placu zabaw doszło do zamieszania, gdyż dama, która teoretycznie miała pilnować jego podopiecznych, wrzeszczała na Paula za za‐ atakowanie jednego z jej bachorów plastikową łopatką.
Robiło się późno. Annie wciąż nie dzwoniła, a on wiedział, że nie powinien pierwszy wykonać telefonu, choć był jak najbardziej gotów odstawić całą gromadkę do domu. Dosyć zabawy w niańkę! Jednak ponownej podróży metrem chybaby nie przeżył. Jego własne mieszkanie było niedaleko, ale na myśl o dzieciakach z butami pełnymi piasku i łapkami lepkimi od lodów, szalejących po perskich dywanach, przeszedł go lodowaty dreszcz. Dzieci, jakby wyczuwając jego słabość, zaczęły stawiać żądania. – Jesteśmy głodni! – Dopiero zjedliście lody. Laurent wzruszył ramionami. – Lodami nie da się najeść. – To sam cukier. Puste kalorie – dodała Lia. – Puste? – Lucas powtórzył jak echo. – Mam pomysł. Ty idź załatwić jedzenie – zaproponował Maxence – a my tu zo‐ staniemy i będziemy się grzecznie bawić. – Żałuję, ale to niemożliwe. Laurent wystawił usmarowany lodami paluszek w stronę żółtych łuków litery M, na które Lucas jakoś nigdy nie zwrócił uwagi. – Stąd jest blisko do McDonald’sa – powiedział. – Mi nuggetsy z kuciaka – wyrwał się Simon, dając początek lawinie zamówień. – Ja chcę whoppera! – W Macu nie mają whopperów, głupolu. – Mogę dostać zabawkę z happy meal? Lucas uniósł w górę obie ręce, żeby ucichli. – Coś sobie wyjaśnijmy – powiedział. – Moja noga nie postanie w tym strasz‐ nym miejscu. – Nigdy nie jadłeś w McDonald’sie? – spytał osłupiały Maxence. – Przenigdy, i tak już zostanie. To śmieciowe jedzenie, a ponadto symbol ame‐ rykańskiego imperializmu. – Co?! – Francja to światowa stolica sztuki kulinarnej, więc dlaczego mamy się truć najgorszym, co świat ma do zaoferowania? – Skąd wiesz, że jedzenie jest niesmaczne, skoro nigdy go nie kosztowałeś? – He, he, Maxence jest jak ten gość z wierszyka Dra Seussa, który temu drugie‐ mu wciska zielony groszek – śmiały się dzieci. – Jest naprawdę pyyyszne.
– I jesteśmy tacy okropnie, okropnie głodni. Lucas nie zdążył nad sobą zapanować. – Żadnego McDonald’sa! Nigdy! – wrzasnął na całe gardło. Plac zabaw zamarł. Ptaki przestały ćwierkać, psy nie śmiały zaszczekać, matki z dziećmi stanęły jak słupy soli. Wszyscy gapili się na niego jak na znęcającego się nad dziećmi potwora. Lucas pospiesznie powiódł swoje stadko w dal. Sam zjadłby konia z kopytami. Przez ten cały cyrk w szpitalu nie miał czasu ani okazji do zje‐ dzenia śniadania czy lunchu. Sam odczuwał potrzebę wizyty w toalecie, ale nie śmiał prosić wrogo nastawionych matek o dalsze przysługi. Z rezygnacją postano‐ wił zaprowadzić całą gromadę do siebie. Ugotuje makaron; może nawet znajdzie się coś na sałatkę. Wziął Simona na barana, po czym został obarczony jeszcze ple‐ cakami Lii i Paula. Czuł, że zaraz wybuchnie. Do dzieci dotarło, że nie żartuje, i za‐ częły współpracować. Jednak na wysokości McDonald’sa zatrzymały się wszystkie jak na komendę i podskakując w miejscu, zapewniały, że umierają z głodu. Sam nie miał nic w ustach od niemal dwudziestu czterech godzin. Podwójny cheeseburger z bekonem okazał się zaskakująco smaczny.
A
27
nnie pod pretekstem potrzeby skorzystania z toalety na chwilę zostawi‐ ła Marka i Lolę samych. Musiała zatelefonować do Lucasa. Niewiele tra‐ ciła, wychodząc. Mark był w jej obecności łagodny jak baranek i zadawał przemy‐ ślane pytania na temat dzieci, na które Lola odpowiadała z radością. Cokolwiek Mark zamierzał zrobić w Paryżu, dobrze to ukrywał. W ogóle był jakby kimś innym niż ten dupek, którego Annie słyszała przez telefon. W swojej sypialni Annie usia‐ dła na łóżku i wybrała numer Lucasa. Było grubo po szóstej po południu. – Jakie wieści o Althei i Jaredzie? – spytała bez zbędnych wstępów. Lucas odpowiedział zranionym głosem. – Dzwoniłem tam co godzinę. Oboje stabilni i bezpiecznie zatrzymani w szpita‐ lu, przynajmniej na weekend. Altheę przenoszą do tego ośrodka, gdzie zajmą się jej… problemem. – Uff, co za ulga. – Moje mieszkanie jest właśnie demolowane, łeb mi pęka i nawet nie miałem okazji wejść pod prysznic – powiedział. Annie uśmiechnęła się pod nosem. – To wiesz, jak wyglądało ostatnie dziesięć lat mojego życia – zażartowała. – Cieszę się, że dzwonisz – zmienił temat Lucas. – Bo widzisz, jest taka sprawa, no, chciałem cię spytać… – Mark jest dosyć wyluzowany. Można by pomyśleć, że wpadł sobie z kurtuazyj‐ ną wizytą. Gdybym nie wiedziała, ale wiem, bo na własne uszy słyszałam, do czego jest zdolny, pomyślałabym, że Lola wyssała z palca całą tę swoją historię. Jak na ra‐ zie trzyma emocje na wodzy i jeszcze nikogo w żaden sposób nie obraził. Ale dam głowę, że tylko czeka na sposobność, żeby znaleźć się z Lolą sam na sam i wtedy rozerwać ją na strzępy. – Sądzisz, że może być niebezpieczny? – Nie wyobrażam go sobie w roli oprawcy, chyba że marnie znam się na lu‐ dziach. Chociaż powinieneś zobaczyć, jaką władzę ma nad Lolą. – Wymień mi choć jedną osobę, która nie ma nad nią władzy – westchnął Lu‐ cas. – Osobiście cieszy mnie stojące przede mną wyzwanie. – Jestem zachwycony, że tak świetnie się bawisz – powiedział załamany przyja‐ ciel. – Oj, daj spokój. Jest aż tak źle? Przecież to wspaniałe dzieciaki.
– Tak, wspaniałe. I makabrycznie brudne. W dodatku obsiadły mój stuletni kur‐ dyjski dywan. W tej chwili oglądają telewizję. Annie wzięła głęboki oddech, zbierając się na odwagę, żeby o coś Lucasa popro‐ sić. – Naprawdę uważam, że powinniśmy teraz trzymać dzieci z dala od domu. Lola i Mark muszą pobyć we dwoje, żeby dojść do jakiegoś porozumienia. Obecność dzieci zniszczy szanse na poważną rozmowę. – W słuchawce zapadła cisza, wresz‐ cie rozległ się rozdzierający serce jęk. Annie przygryzła wargę. Lucas doskonale wiedział, co powie. – Musisz zatrzymać je na noc – oznajmiła. – W żadnym wypadku nie mogę… – Musisz. – Nie mam miejsca, nie mam tylu łóżek. Przecież nie położę ich na podłodze, prawda? Poza tym ten facet ma chyba prawo spotkać się z własnymi dziećmi? – Wedle moich zasad nie ma żadnych praw. – W ten sposób robicie ze mnie współwinnego przestępstwa. Annie westchnęła. – Ach, te wielkie słowa! – Annie – zawahał się Lucas – muszę cię o coś zapytać. – No przecież zobaczy się z nimi, tyle że nie dzisiaj. Słuchaj, muszę wracać do Loli i Marka. – A może skorzystać z domku w Honfleur. Samochodem dojedziemy tam w ja‐ kieś dwie godziny. Łóżek wystarczy. Ale mój samochód jest za mały, potrzebny by był twój van. – Honfleur! Plaża! – wykrzyknęła Annie. – Och, Lucas, mogłabym cię teraz uści‐ skać! – No właśnie, à propos, chciałem spytać… – Zapakuję rzeczy do minivana, przyjadę po ciebie i dzieci i dalej, wio do Hon‐ fleur! – Ty? Przyjedziesz po nas? – dopytywał. – Co w tym dziwnego? – Przecież nie siadasz za kierownicą, pamiętasz? – Przyjadę tym cholerstwem do ciebie, a do Honfleur będziesz sobie prowadził sam. – Lola nie pojedzie z nami? – Właśnie o to chodzi! Musi zostać i dogadzać temu troglodycie. A co? – doku‐
czała Lucasowi. – Boisz się, że zostaniesz ze mną sam na sam? – Sam na sam? Dobre sobie! Z pięciorgiem dzieci? – odpowiedział Lucas. – Po‐ zwól, że zadam ci jedno pytanie. – Oj, żebym nie zapomniała o kąpielówkach! – Annie, nigdzie nie pojedziemy, jeśli nie zamkniesz się na sekundę i nie posłu‐ chasz, co mam do powiedzenia. Chciała odłożyć słuchawkę, żeby nie tracić nad nim przewagi, ale po dłuższej chwili milczenia odezwała się: – Zamieniam się w słuch. – Czy ty… – Lucas odchrząknął. – Wiesz, czy zeszła noc miała dla ciebie jakieś znaczenie? – Znaczenie? Oczywiście, że miała znaczenie – wymamrotała. – Annie, nie znęcaj się nade mną. – Będziemy mieli cały weekend, żeby o tym pogadać. – Ale skłaniałabyś się ku pozytywnemu znaczeniu czy raczej negatywnemu? – drążył Lucas. Miała pustkę w głowie. Nie przygotowała się na to pytanie. W zasadzie nie była gotowa na żadne. – Annie? Poczuła drapanie w nosie, zwiastun łez. – Jesteś uroczy, wiesz? – Uznam to za komplement, dobrze? Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu chusteczek higienicznych. Za żadne skarby świata nie pozwoli, żeby usłyszał, jak płacze. – Tak, komplement, zdecydowanie. – Jesteś przekonana co do tej przejażdżki vanem? – Słuchaj, poradzę sobie, dobra? – Pewnie. Czekamy. Przywieź spory zapas aspiryny. • Wyjęli jej z ręki wenflon. W miejscu wkłucia została tylko gaza z plasterkiem. Nie czuła już obezwładniającej słabości, ale nadal była wykończona, choć przespała wiele godzin snem tak głębokim, że nawet nie zauważyła, kiedy przetransportowa‐ no ją karetką ze szpitala do ośrodka. Althea ubrała się, wyszła na korytarz i spytała o drogę do gabinetu, w którym miała się spotkać z Madame Defloret. Kilka razy skręcała, idąc przez długi hol. Unikała wszelkiego kontaktu wzrokowego. Było już
po dziewiątej wieczorem, a światło dnia dopiero teraz zaczynało gasnąć. Niebo miało fioletowy odcień. Na każdym oknie w budynku była metalowa siatka jak w więzieniu. Weszła do pomieszczenia przypominającego salę lekcyjną. Pośrodku ustawiono w krąg dziesięć krzeseł. Madame Defloret zajmowała jedno z nich. – Usiądź, Altheo – uśmiechnęła się. – Reszta grupy zjawi się zaraz na naszym wieczornym spotkaniu. Althea oplotła się ramionami. Odruchowo rozejrzała się za drogą ucieczki, kie‐ dy do sali zaczęły wkraczać kolejno dziewczęta i młode kobiety, wszystkie chude. O wiele za chude. Obserwowała je, kiedy wchodziły do ascetycznego pomieszczenia i z ociąganiem zajmowały miejsca, nie zwracając uwagi na siebie nawzajem. Althea wpatrywała się w oczy i twarze towarzyszek w poszukiwaniu porozumienia. Jed‐ nak nie były tym zainteresowane. Cóż miała wspólnego z punkówą w podartych czarnych rajstopach, z kolcem w uchu, wbijającą wzrok we własne stopy, wyraźnie zdecydowaną, by nie mówić i nie słuchać. Czy coś łączyło ją z tą drobną dziewczy‐ ną w różowych dżinsach i koszulce pod kolor, patrzącą przed siebie zabójczym, płomiennym wzrokiem? Widać było, że dziewczyny są uwięzione we własnych cia‐ łach. Nie chciała być do nich podobna, jednak wiedziała, dlaczego ją tu przywiezio‐ no i że wszystkie są tu z jednego powodu. Miały jeden i ten sam cel, jedną wspólną obsesję: jedzenie, a raczej unikanie jedzenia. Nie mogła się dłużej wypierać. Kolejne pacjentki wchodziły i zajmowały miejsca, a Althea zrozumiała ze smut‐ kiem, że zgadzając się na pobyt w tym miejscu, zostawiając Lolę, Annie, dzieci i ich zwykłe, codzienne zajęcia, pozostawiła za sobą cały świat. Zgromadzenie kobiet, do którego miała należeć, było pozbawione empatii i bliskości. Tu każda będzie sobie radzić sama. Lola i Annie oferowały jej przyjaźń, kiedy nie była w stanie jej przyjąć. Doświadczyła też troski i zrozumienia ze strony Jareda. Tu tego nie spotka. Cieszy‐ ła się, że wie, iż związki między ludźmi naprawdę istnieją i że potrafią dawać uko‐ jenie. Tej myśli trzymała się kurczowo, siedząc w otoczeniu kobiet, które za wszel‐ ką cenę unikały kontaktu z drugim człowiekiem. W pewnym sensie nie należała do życia Annie i Loli, ale nie czuła też bliskości z tymi dziewczynami. Gdzie w takim razie było jej miejsce? Miała nadzieję, że odnalazła je u boku Jareda, ale stało się ja‐ sne, że cały czas musiał być na prochach, żeby z nią wytrzymać. Ta świadomość niespodziewanie wywołała w niej gniew, a nie smutek. Zaczęła wymyślać wymówki, które pozwoliłyby jej wstać i wyjść. Nagle pojęła obecność siatek w oknach. To szpital psychiatryczny. Z pewnością nie mają prawa trzymać jej tu wbrew jej woli. Jednak jeśli ucieknie, będzie musiała sama stawić czoła prześladującym ją zmorom. Bez pomocy, wsparcia i wskazówek – jak zawsze.
Świat zewnętrzny nie istniał, był metaforą życia, dla Althei nieosiągalną. Znajdo‐ wała się w szpitalu psychiatrycznym, bo ona, Althea, była psychicznie chora. Wie‐ działa, że sama nie da sobie rady, i po raz pierwszy w życiu nie chciała walczyć w pojedynkę. Siedząc pośród kobiet, które tak jak ona cierpiały niewyobrażalne ka‐ tusze, Althea podjęła najważniejszą decyzję w swoim życiu. Postanowiła uwierzyć, że może wyzdrowieć. Dla Jareda. Dla siebie. Madame Defloret zaczęła mówić, Althea słuchała uważnie. • Lola zdawała sobie sprawę, że tak zwana mediacja małżeńska, którą wymyśliła An‐ nie, była tylko sposobem zyskania na czasie. Żadna z nich nie miała pojęcia, co robi, a jeśli Mark to zauważył, nie dawał niczego po sobie poznać. Lola starała się opanować drżenie głosu i zadawała banalne pytania o to, jak mu minął lot, o której wylądował i gdzie się zatrzymał, a on odpowiadał w cywilizowany sposób. Gdyby popatrzeć z boku, mogli być dwojgiem nieznajomych podczas pierwszego spotka‐ nia. Annie udawała, że notuje, ale najwyraźniej obce jej były jakiekolwiek mediacje. Co do Marka, może i zgodził się na obecność Annie, ale nie znaczyło to, że zamie‐ rza wyjawić przed nią cokolwiek na temat swoich planów. Nie był typem człowie‐ ka, który publicznie pierze rodzinne brudy. Emocje potrafił wyrażać jedynie przez gniew i krzyk, ale jak na razie starannie się kontrolował. Wybuch z groźbami i obelgami nastąpi w swoim czasie, ale te darowane godziny i świadomość, że dzieci są daleko, a Annie blisko, pomogły się Loli pozbierać. Kiedy Annie na chwilę wyszła, siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu. Lola wi‐ działa, że Mark chce coś powiedzieć, że układa coś w głowie, zmaga się ze słowa‐ mi. Czekała. Kiedy wreszcie otworzył usta, padło tylko jedno zdanie: – Tak bardzo za tobą tęskniłem, Lolu. Zaskoczenie odebrało jej mowę. Chwilę później pojawiła się Annie i dyskretnie wsunęła w dłoń Loli nagryzmolo‐ ną karteczkę: „Jadę vanem po Lucasa i dzieci, zabieram nad ocean na weekend (he, he). OK??? Idźcie do restauracji, muszę nas spakować”. Lola zaproponowała więc, żeby ona i Mark wyszli porozmawiać w cztery oczy. Annie odstawiła całą szopkę z upewnianiem się, czy przyjaciółka wie, co robi, i czy jest absolutnie pewna, że tego chce. I że może jednak ona, Annie, pójdzie z nimi. Ostatecznie uzgodniono kolację we dwoje w restauracji. Lola wciąż miała na sobie strój do jogi, w którym jeszcze kilka godzin temu czuła się świetnie i bardzo kobieco. Uwiodła w nim Güntera, ale teraz wydał jej się
zupełnie nieodpowiedni. Poprosiła Marka o chwilę, żeby mogła się przebrać. Po‐ prosiła, zdała sobie sprawę. Mark czekał w salonie a ona z palącymi policzkami pobiegła na górę przeszuki‐ wać swoją maleńką szafę. Mąż pokonał tysiące mil tylko dla niej specjalnie po to, by ją odnaleźć. Jedyne przyzwoite ubranie, które posiadała, to spodnie i golf, w których przyleciała do Paryża. Trudno, założyła je. Markowi zawsze podobały się jej cycki w golfach. Pod spód włożyła krótką jedwabną haleczkę na wszelki wypa‐ dek. Nie znosił czekać, więc popędziła do łazienki, gdzie znalazła wszystkie swoje kosmetyki ustawione w idealnym porządku na toaletce. Nałożyła tusz, pomalowała usta brzoskwiniową szminką, wklepała odrobinę podkładu w pudrze. Jej pewność siebie wzrosła, kiedy odbicie w lustrze zaczęło przypominać dawną, znaną Marko‐ wi Lolę. Nagle rozległo się łomotanie do drzwi. – Otwórz, to ja! – zażądała Annie. Lola wpuściła przyjaciółkę, zrobiła obrót wokół własnej osi i dla żartu błysnęła uśmiechem gwiazdy filmowej. – Co ty na to? Annie patrzyła wzgardliwie. – Robisz się na bóstwo? Lola zmarszczyła brwi, słysząc gniewny ton Annie. – W czym problem? – To ty mi powiedz, w czym tkwi problem! Właśnie przeżyliśmy godziny dra‐ matu, udawania, wleczenia dzieci Bóg wie gdzie, zostawiania Althei i Jareda sa‐ mych na cholernych łożach śmierci, a to wszystko po to, żebyś poszła sobie na ro‐ mantyczną kolacyjkę z tym palantem? – A niby co mam zrobić? Annie z trudem powstrzymywała furię. – Na pewno nie rzucać mu się w ramiona w ten sposób! – Annie, przykro mi. Nie umiem sobie z nim radzić. Przyjaciółka podniosła głos. – Nie widzisz, że musisz przestać starać się wszystkich zadowolić? – Ciii… – Rzygać mi się chce od patrzenia, jak ludzie sami robią sobie krzywdę! Lola pomyślała o dzieciach. I o Marku, który chodzi już pewnie po ścianach ze zdenerwowania, że tyle musi czekać. Pomyślała o życiu, które tu wiodła i z którym nie chciała się żegnać. O życiu, które czekało na nią w Beverly Hills. Bezduszna re‐ zydencja, zakupy w sieciowych sklepach, właściwa koszula na czas przywieziona
z pralni. Patrzenie pod nogi. Oglądanie się za siebie. Poczuła, że się dusi. Dziwny prąd przeszył całe jej ciało. – Może ty mi powiesz, co jest dla mnie najlepsze, skoro zjadłaś wszystkie rozu‐ my – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Nie chcesz wiedzieć, co myślę – warknęła Annie. Loli skoczyło ciśnienie. – Ależ słucham – rzuciła chłodno. Annie wzięła się pod boki i powiedziała: – Może skończysz wreszcie tę farsę i wyznasz mu prawdę? Zażądaj rozwodu. Lola poczuła, jak zalewa ją fala gorąca. Co Annie sobie wyobraża, że będzie jej dyktować, jak ma żyć? Jak śmie przemawiać do niej jak do jakiejś smarkuli? Mimo‐ wolnie podniosła głos. Nigdy tego nie robiła, a teraz – tak. – Skąd pewność, że tego właśnie chcę? – Przecież to oczywiste! – Nie znasz go! Nie jesteś na moim miejscu! – Jedno życie! Mamy tylko jedno życie! A jeśli wrócisz z nim teraz, dobrze wiesz, jak będzie wyglądał twój los. Mnie to wisi. Ale to ty uciekłaś od męża. Ty zniknęłaś. Ty ukrywasz się od miesięcy. Już zapomniałaś, jak musiało być strasz‐ nie, skoro ktoś taki jak ty zdecydował się na tak dramatyczny krok? Byłaś w piekle! Twoje życie było koszmarem! Lola, wściekła, przemierzała łazienkę od wanny do drzwi i z powrotem. Ta ła‐ zienkowa kłótnia była bez sensu. – Niezależnie od wszystkiego będę musiała wrócić do Stanów. W przeciwnym razie wiesz, co Mark zrobi? Zabierze mi dzieci. Porwałam je! Mogę iść do więzie‐ nia! – Ha! Teraz się zorientowałaś? Po tylu miesiącach? – I dzieci… I Mark nadal mnie kocha. Powiedział mi to! Powiedział, że tęsknił. – Ha! Pieprzone słówka! Kocha cię mieć na własność, nie mów, że nie zauważy‐ łaś! Lola zauważyła. Z całych sił starała się ugasić budzący się w niej wulkan. – Nie, nie zauważyłam! Łzy popłynęły Annie z oczu. Nie zawracała sobie głowy ich ocieraniem. – Dobra, to ja znikam. Sprawiłaś mi wielki, pieprzony zawód! Lola jednak wybuchła. – Przestań powtarzać „pieprzony”! Nie przyjechałam tu po to, żeby ci sprawić przyjemność! Chcesz, żebym przestała się podporządkowywać Markowi, bo wtedy
będę mogła podporządkować się tobie! Mam zamienić tyrana na tyrankę? Annie otworzyła usta szeroko ze zdumienia. – Nie postawię złamanego centa na twoją decyzję! – Przestań się babrać w moim życiu, co? Zajmij się lepiej swoim, skoro jesteś taka mądra, i zostaw mnie w spokoju! – Świetnie! Daj mu sobą poniewierać. Uwielbiasz to! – Annie otarła łzy, a z jej głosu nagle wyparował cały gniew. – Czy nadal zabieram dzieci nad ocean? – Tak! Zabierz je sobie nad pieprzony ocean! – wrzasnęła Lola. Co za wspaniałe uczucie tak krzyczeć. Cudowne. Annie uniosła brwi, jakby zastanawiała się, o co Lola się złości, wzruszyła ra‐ mionami i wyszła. Lola przysiadła na skraju wanny, trzęsąc się jak w febrze. Mark wciąż czekał na dole. Niech sobie poczeka. Przejrzała się w lustrze i zobaczyła uosobienie furii. Z trudem się rozpoznawała. Dłonie miała zaciśnięte w pięści. Gdyby Annie nie wy‐ szła, chybaby ją uderzyła. Tak, na pewno. Nagle drzwi się uchyliły i Annie wsunęła głowę w szparę. – Dobra, kochanie, tak trzymaj. Gniew jest twoim sprzymierzeńcem. Świetnie, doskonale! A więc tak to działa? Lola pobiegła z powrotem do sypialni i niemal zdarła z siebie ubranie. Zamiast eleganckiego stroju założyła wytarte dżinsy i rozciągnięty sweter. Starła szminkę grzbietem dłoni. Pięści nadal miała zaciśnięte. Była gotowa stawić czoła Markowi. • Dziwnie się czuła, gdy schodziła po schodach, a potem szła ulicami szesnastej dzielnicy Paryża u boku Marka. Serce waliło jej jak młotem. Jak udało jej się na tak długo wypchnąć go z myśli? Teraz, kiedy był tuż obok, wypełniał wszystkie jej my‐ śli, niestety, również serce. Pachniał tą lawendową wodą po goleniu, którą tak bar‐ dzo lubiła, a to wcale nie pomagało. Wiedziała, że to irracjonalne, ale przepełniała ją radość. Fakt, że znalazł się w Paryżu, odczytywała jako znak, że mąż ją kocha. Oczywiście to mało prawdopodobne, ale tak mocno pragnęła, żeby ten wieczór był romantyczny. Gdyby Mark wziął ją w ramiona, czy wtuliłaby twarz w jego szyję, czy też umiałaby mu się oprzeć? Ale Mark szedł przed siebie, nie próbując nawet wziąć jej za rękę. Dzięki Bogu, że tego nie robił. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Szli w milczeniu. Żadne z nich nie po‐ dejmowało wysiłku grzecznościowej konwersacji. Mijali wszystkie znajome sklepy,
pozamykane już na noc. Nie uda jej się pokazać mu ciasteczek wyłożonych na wy‐ stawie piekarni niczym biżuteria ani staromodnego sklepiku z serami. Pragnęła podzielić się z nim zachwycającymi widokami i doświadczeniami Paryża. Jednak zerkając na jego profil, na mocno zarysowaną szczękę, patrząc, jak spiesznie poko‐ nuje drogę i błądzi gdzieś myślami, miała wątpliwości, czy Markowi w ogóle spodobałby się Paryż. Złapała się na tym, że przypisuje mężowi cechy, które chcia‐ łaby w nim widzieć. W rzeczywistości były przeciwieństwem tych, które miał na‐ prawdę. Zbliżali się do rue de Passy, rozglądając się za restauracją. Mijali budynek, w którym uczyła jogi. Oto rue de l’Annonciation, gdzie kupowała piwonie i froma‐ ge de chêvre, kozi ser. O, skrzynka pocztowa, do której wrzucała kartki do Stanów. Tam, u wylotu rue de Passy, jest stacja metra i ciągnące się po horyzont miasto. Pomiędzy wiekowymi budynkami prześwitywało ciemnoniebieskie niebo, ozdobio‐ ne smugami różowych chmur. Mark maszerował przed siebie, jakby miał klapki na oczach, więc szła za nim, nie dzieląc się niczym, a serce ściskało jej się mocniej z każdym krokiem. Gdy tak przemierzali ulice, Lola zaczęła wyczuwać w powietrzu coś nowego, ja‐ kąś zmianę, która nie miała nic wspólnego z obecnością Marka. Miasto było wyraź‐ nie bardziej ożywione niż zwykle o tej porze w piątkowy wieczór. Zamieszkiwana przez wyższe sfery i sterylna okolica na ogół nie przyciągała paryżan skorych do nocnych imprez. Jednak im dalej szli, tym więcej mijali kobiet i mężczyzn – wszę‐ dzie pary i grupki nastolatków. Czy słuch jej nie mylił? Skądś dobiegała muzyka? Wokół panowała niecodzienna atmosfera oczekiwania i podekscytowania. Przypomniała sobie dopiero w połowie rue de Passy. Dziś dwudziesty pierwszy czerwca, przesilenie letnie. Tego dnia przypadała doroczna Fête de la Musique, co oznaczało, że tej nocy mijały trzy lata od śmierci Johnny’ego. Nic dziwnego, że An‐ nie była kłębkiem nerwów. Muzycy wyjmowali instrumenty, a paryżanie masowo wylegali na ulice. Wokół kapel zbierały się grupki ludzi, wielu już tańczyło. Czy Mark w ogóle to dostrzega? Paryż ruszał w tany, a jej trafił się smutas psujący zabawę. Zwolnili kroku, gdy dotarli do okolicy, w której było gęsto od lokali. Na chodni‐ ku stały stoliki z długimi białymi obrusami i migoczącymi świecami. Na tarasach pary patrzyły sobie w oczy nad menu w sztywnych oprawach. Wieczór był ciepły, choć dzień wcześniej przeszły burze. Wilgotny zapach powietrza skojarzył jej się z hawajską bryzą, z ich miesiącem miodowym. Kochali się bez pamięci na wyspie Lanai. Cały tydzień spędzili nago, karmiąc się nawzajem mango i ananasami, upo‐
jeni wzajemnym dotykiem. Przymknęła oczy i miała wrażenie, że czuje zapach oce‐ anu. Mark zatrzymał się nagle, wskazując na neon jednej z restauracji. – Może tu? Chińszczyzna? Chińska knajpa? W Paryżu? Wybór lokalu zawsze należał do Marka i Lola daw‐ niej wolała nie podejmować podobnych decyzji. Mark już wszedł do środka, ale ona ku swojemu zaskoczeniu nie podążyła za nim. Stała bez ruchu przy stoliku wci‐ śniętym pomiędzy chodnik a ścianę budynku, stoliku nakrytym dla dwojga z bu‐ kiecikiem orchidei pośrodku. Mark rozmawiał z kierownikiem sali oczywiście po angielsku, a w ten sposób nie miał szans, żeby coś osiągnąć. Lola patrzyła przez szybę. Czy w ogóle zauważył, że została na zewnątrz? Jej ciało buzowało dziwną energią, której wystarczyłoby do wysłania rakiety w kosmos. Energią płynącą wartkim strumieniem wzdłuż ramion i gromadzącą się w zaciśniętych pięściach. Mark w końcu odwrócił się, żeby coś do niej powiedzieć, a gdy zorientował się, że jest sam, wypadł z lokalu jak burza. Zo‐ baczył ją stojącą przy stoliku na zewnątrz. Wyglądał na tak osłupiałego, że omal nie wybuchnęła śmiechem. – Nie wchodzisz? – spytał. Machnęła ręką w kierunku białego obrusu. – Chcę usiąść tutaj. Była w szoku, jak łatwo przyszło jej stwierdzić ten prosty fakt. Mark odwrócił się w miejscu, wszedł z powrotem do środka i zamienił parę słów z tym kierownikiem sali, który zaraz pospieszył za nim, trzymając karty z menu. Lola i Mark usiedli. Mark nie wydawał się ani trochę zły, jak gdyby to, co zaszło, nie miało najmniejszego znaczenia. Czy możliwe, żeby to było tak proste? Mówisz – masz? Mark, obszernie gestykulując, próbował zamówić szkocką. Kelner ewidentnie udawał głupiego, mrużąc oczy i kręcąc głową, wymownie odgrywając brak zrozu‐ mienia. Lolę szalenie bawiło patrzenie, jak Jego Wysokość Mark Wielki, Władca Wszystkiego, Na Czym Wzrok Jego Spocznie, mierzy się z przedstawicielem społe‐ czeństwa, które amerykańskie pojęcie „usługi” postrzega jako upokarzające służal‐ stwo. Paryż szybko osłabi arogancję Amerykanina. Lola nie potrafiła ukryć uśmie‐ chu. – Może ty dasz sobie z tym radę? – zwrócił się do niej Mark. – Bonsoir, pourrais-je avoir un whisky pour monsieur et pour moi un verre de rosé, s’il vous plaît? Dobry wieczór, czy mogłabym prosić whisky dla pana, a dla mnie kieliszek
rosé? – powiedziała. Kelner rozpromienił się natychmiast, po czym odparł: Bien sûr, Madame, oczywiście, proszę pani, i zniknął. – Widzę, że opanowałaś tutejszy dialekt. Szybko się nauczyłaś. – Wiele lat chodziłam na francuski. – Nie wiedziałem. – Chyba niewiele o mnie wiesz, co? – spytała, zaskoczona wrogością w swoim głosie. Mark zdębiał, słysząc prowokacyjny ton. – Oszczędź mi takich tekstów, dobra? – powiedział. Jakiej riposty udzieliłaby Annie? Lola spojrzała mu prosto w oczy. – Na twoim miejscu włożyłabym z powrotem rękawiczki dyplomaty – rzuciła. – Ja? Dyplomaty? To ty zniknęłaś. – Zamilkł na chwilę, odwrócił wzrok. – Zabra‐ łaś dzieci. Zostawiłaś mnie. To chyba ty jesteś mi winna przeprosiny – ponownie zawiesił głos. – I skruchę. Nie sądzisz, że może najwyższy czas na to, skoro nie kręci się tu już twoja przyjaciółka pitbullka? I… – Mark przerwał wypowiedź, która zapowiadała się na wstęp do jednej z jego tyrad. Wbił wzrok w menu. Lola się nie odzywała. Gdyby nie pomoc przyjaciółki pitbullki, w ogóle nie miałaby czasu, żeby wziąć się w garść, i sprawy przyjęłyby zupełnie inny obrót. W tym momencie czuła się silna, silniejsza niż kiedykolwiek. Czekała, by Mark dokończył zdanie, gotowa do walki. Ale on milczał, a Lolę po raz kolejny zastanowiła dziwna rozbieżność po‐ między obecnym Markiem – zgaszonym, niemal skromnym – a tym, którego dotąd znała.
G
28
dy tylko zamknęły się drzwi za Lolą i Markiem, Annie zaczęła pakowanie. Biegała po całym domu, chwytając torby podróżne, ładując ubrania, piża‐ my, mydło, przybory toaletowe, pluszowe misie. Odnalazła parasol plażowy na stry‐ chu, krem do opalania w łazience, pistolety na wodę w ogrodzie. W pół godziny była gotowa do drogi. Trochę ciągnąc, a trochę popychając, przetransportowała ba‐ gaże po schodach i do garażu. Wyprawa będzie niespodzianką dla dzieciaków. Po‐ goda była idealna. Ale będzie frajda! Wykopią dół w piasku i urządzą sobie grilla. Ona i Lucas będą popijać zimne piwo. Plaża i piwo – to jest to. Poczuła się jak dwudziestolatka. Co tam, licealistka! Cały ten dzień dostarczał jej adrenaliny i wciąż była nabuzowana. Roześmiała się na wspomnienie nocy spędzonej z Luca‐ sem. Rzuciła torby i parasol na podłogę w garażu i popędziła z powrotem na górę po golarkę i krem przeciw cellulitowi. Zbiegła z powrotem do samochodu, potem do domu po kluczyki i znów do garażu. Przez głowę przebiegały jej sceny z udzia‐ łem Althei i Jareda, Loli i Marka. Do diabła z nimi wszystkimi! Otworzyła bagaż‐ nik, upchnęła w nim torby, ręczniki i piłki plażowe. Obeszła samochód i położyła dłoń na klamce. Ścisnęło ją w dołku. Pociągnęła drzwiczki, wsiadła, poczuła zimną skórę fotela kierowcy. Van był jak dobry znajomy, a jednak wyglądał obco. Zapach chłodnego wnętrza, kurz na desce rozdzielczej, nawet zepsute zabawki na podłodze, ona sama za kierownicą – wszystko było tak koszmarnie niezmienione od czasu feral‐ nej nocy sprzed trzech lat. Włożyła kluczyk do stacyjki i zapaliła silnik. Położyła dłonie na kierownicy i jej ciało przeszył dziwny dreszcz. Natychmiast zgasiła auto, próbowała złapać oddech. Coś strasznego zgniatało jej klatkę piersiową, jej palce. Nagle nie rozpoznawała własnych rąk. Oczy zaszły jej mgłą. Na czoło wystąpił zimny pot, dłonie zaczęły drżeć. Grypa? Zatruła się czymś? Może to atak serca? Czy zawałowi towarzyszy okropne poczucie przerażenia? W jej gardle rodził się krzyk, ale usta nie chciały się otworzyć. Coś kazało jej wyskoczyć z vana i biec. Uciekaj, już! Ale była bezsilna, nie mogła się ruszyć. Straciła czucie w ramionach, nogach, całym ciele. Miała jednak dość przytomności umysłu, żeby rozpoznać, co się dzieje. Już kiedyś to przechodzi‐ ła. Wiedziała, co jej jest. Wydarzenia całego dnia, teraz ten samochód… To był atak paniki. Jak on mógł? Jak Johnny mógł jej to zrobić? Czekała. To minie. Albo umrze, albo atak minie. Kiedyś przeszło samo. Gdzie
jest Lucas? Potrzebowała go bardzo. Zimne poty i drżenie ciała, nic nie dało się na to poradzić. Czekała, czekała, czekała bez końca. Chciała krzyknąć, ale i to było niemożliwe. I wszystko wtem minęło jak ręką odjął. Przestała się trząść. Wrócił jej oddech. Siedziała, dysząc ciężko, z rękami na kierownicy. Pot spływał jej strumie‐ niami po twarzy i nagle trysnęły potoki łez, gorzkich łez. Skroplona furia. Johnny ją ograbił. Umarł jak tchórz. Zginął bez udzielenia wyjaśnień. Odszedł, zrezygnował. I teraz już nigdy się nie dowie. Nigdy jej nie pozna – kobiety, dla któ‐ rej Johnny ją rzucił. Zaczęła łkać, a każdy szloch był jak cięcie skalpelem przez serce. Śmierć ojca sprawiła, że dzieciom prawda została oszczędzona. Ale jej nie ominęła. W mroku garażu odtwarzała w pamięci tamte sceny. Przypominała sobie kłamstwo, które wymyśliła dla siebie i synów praktycznie na poczekaniu, stojąc w chłodni nad zwłokami Johnny’ego. Przysięgła sobie w życiu nie zdradzić, że Johnny chciał ich zostawić. Dzieci nie mogą się dowiedzieć. Trzy lata temu, co do dnia. Przesilenie letnie. Święto Muzyki. Zanosiło się na coś szczególnego. Zaprosił ją na kolację. Powiedział, że chce z nią wyjść, żeby omó‐ wić jakąś ważną sprawę. W drodze samochodem paplała bez przerwy, nie pozwoli‐ ła mu dojść do słowa. Czy naprawdę tak słabo ją znał? Przecież o wiele prędzej zro‐ biłaby scenę w restauracji niż w domu, gdzie dzieci mogłyby usłyszeć. Tamtej nocy czuła, że jest z nim blisko. Tylko że był to niewłaściwy rodzaj bli‐ skości, zrodzony z nieodwzajemnianej namiętności. Jej rodzice wytknęli to już na początku małżeństwa: „Czy Johnny nie jest zbyt przystojny?”. Byli niedobraną parą. Niedopasowanie, oczywiste dla wszystkich, z Annie włącznie, najwyraźniej nie przeszkadzało Johnny’emu. Chciał pojąć za żonę właśnie ją, tak mówił. Pokochał ją. Wybrał ją. A potem jakby nigdy nic dziesięć lat i troje dzieci później, Johnny rzucił właśnie ją. W minivanie, w samym sercu Paryża, tak po prostu. Słowa, które padły tamtej nocy, sączyły jej się do mózgu, wnikały w serce, oplatały duszę jak trujący bluszcz. Te zjadliwe słowa, które wypowiadał i które tkwiły w Annie, starannie przechowa‐ ne w jej świadomości. Jechała przez Paryż, Johnny siedział obok w fotelu pasażera, ufając jej. – Annie, poznałem kogoś. – Tak, a kogo? – spytała, nie przestając patrzeć przed siebie. Prawda łatwo do niej nie dotrze. – Kobietę. Ogarnęła ją groza. To jakieś nieporozumienie. Skręciła w prawo na pierwszych
lepszych światłach. Na jakiej byli ulicy, w jakim mieście, w jakim kraju – nie umia‐ łaby powiedzieć. – Jaką kobietę? – spytała. – Po prostu kobietę. Zakochałem się w kimś. – Po czym dodał: – Przykro mi. – Kto to jest? – Wcale nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Johnny wyjawił imię ko‐ chanki, ale Annie jej nie znała. – Ile ma lat? Wiek miał znaczenie i go nie miał. Oni byli razem od dwóch lat. Zakochani, za jej plecami; radosna, beztroska zdrada. I co teraz? Tylko bez owijania w bawełnę. – Planujemy razem zamieszkać – oznajmił on. My? Jacyś nowi my, do których ona się nie zaliczała? Te słowa były jak złośliwy rak, przerzuty atakowały w przerażającym tempie. Życie Annie zmieniło się raz na zawsze. Ta inna kobieta była jak postać z horroru, która rzuciła się na nią, kąsała i wstrzykiwała truciznę. Annie prowadziła jak automat, a Johnny mówił tym swoim ciepłym, rozsądnym, czarującym głosem. Nie można było się na niego złościć. Nikt nie potrafiłby się na niego gniewać. Wszyscy kochali Johnny’ego. Wreszcie ocknęła się i zorientowała, że trzeba się raczej zatrzymać. Jednak na‐ dal pragnęła rozpoczętej randki z mężem, choćby nawet ze zranionym sercem. Jed‐ na myśl dźwięczała jej w głowie, odbijała się tysięcznym echem: miała szansę i zro‐ bi to – odbije Johnny’ego tej suce, kimkolwiek ona była. – Annie, chcę rozwodu – usłyszała wreszcie. Słowa nie dotarły do jej świadomości. Cóż, trzeba będzie powalczyć mocniej. Johnny zadurzył się w jakiejś laseczce, ale przecież nie rozbije dla niej rodziny. Ale wtedy poznała straszliwą prawdę. – Chcemy zacząć od nowa w Australii. Ona stamtąd pochodzi. Nie może tu zo‐ stać ze względów służbowych i prawnych. Oto Johnny jedzie z nią samochodem, pozwala jej prowadzić, ufając jej bezgra‐ nicznie. Jej facet. Jej zabawny, uroczy mężczyzna. Jej miłość i najlepszy przyjaciel. Najwyraźniej miał mnóstwo czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć, bo mówi z cierpliwością i współczuciem. Stawiał się w jej położeniu. Obracał to w głowie wielokrotnie, aż przyzwyczaił się do obranego planu, opracował logistykę porzuce‐ nia jej i synów. – A chłopcy? – wrzasnęła. – Australia? – To niemożliwe. Niech sobie łamie serce żony ile wlezie, ale serduszka jej dzieci? Ogień furii, która nią wtedy owładnęła, wypalił znamię na każdej komórce jej organizmu. Była o włos od wdepnięcia hamulca, tak żeby Johnny wyleciał przez
przednią szybę. Jakże chciała zranić go, tak jak on zranił ją. Wyobraziła sobie ka‐ wałki szkła wbite w jego klatkę piersiową. To byłaby sprawiedliwość. Jak inaczej miałby zrozumieć, co to porzucenie, i poczuć ból, który sam zadawał? Ale zamiast tego zatrzymała się przy krawężniku, traf zdarzył, że przy Avenue Victor Hugo. Oparła czoło o kierownicę. Nie kochał jej. Johnny postąpił głupio i położył dłoń na jej ramieniu. – Zdaję sobie sprawę, że robię wam świństwo, ale dacie sobie radę. Dzieci po‐ trzebują ciebie o wiele bardziej niż mnie. – Gówno prawda! – ryknęła, strząsając jego rękę. Johnny uśmiechnął się nie‐ pewnie jak człowiek, który wie, że nadciąga nieunikniona burza. – Musisz miesz‐ kać blisko nich – krzyknęła. – Nie możesz sobie wyjechać tak daleko. Oczywiście wiedziała, że może. Już raz to zrobił. Zostawił rodzinę, żeby prze‐ prowadzić się do Francji. Nigdy nie dzwonił do rodziców. To oni wydzwaniali do Paryża, by się poskarżyć, a ona niezbyt ich pocieszała, bo właśnie zmieniała pie‐ luszkę czy gotowała obiad. Nie mogli wreszcie przeboleć jego wyjazdu? To ona dzwoniła do jego rodziców z nowinami. To ona pamiętała o wysyłaniu prezentów i listów. Pilnowała dat urodzin, przepraszała w imieniu męża i kryła go, chroniła uczucia kogo tylko mogła najlepiej, jak potrafiła. Johnny’ego nie dało się zamknąć w klatce, czy oni tego nie rozumieli? W zaparkowanym samochodzie zaczęła się wydzierać, wydawać dźwięki, które trudno byłoby uznać za ludzkie. Siła, jaka w nią wstąpiła, też była nadludzka. Ude‐ rzyła Johnny’ego w ramię. „Wysiadaj! Już! Won z mojego pieprzonego auta!”. Pa‐ trzyła, jak Johnny zamyka drzwi, i odprowadzała go wzrokiem, gdy oddalał się bul‐ warem, zmierzając tam, gdzie pokieruje go los. Jego los dopełnił się dwie godziny później, gdy siedział za kierownicą auta bra‐ ta i prowadził je wprost w objęcia śmierci. Tej samej nocy, kiedy jej wydawało się, że umrze, Johnny odszedł na tamten świat. Wiele, wiele razy wałkowała w głowie wydarzenia tamtego wieczora. Przez trzy lata wracały do niej co noc i prawie każdego dnia. Czy to ona była winna wypadko‐ wi, bo wyrzuciła Johnny’ego z vana? Czy to on ponosił winę? Przyczyniła się do jego śmierci czy zabił się sam? Czy gdyby chłopcy znali prawdę, obarczyliby ją winą? Znienawidziliby? I przez trzy lata uparcie wracało jedno i to samo: nie ko‐ chał jej. Atak paniki ustąpił i Annie ogarnęła nieznana błogość. Przeżyła. Cała i zdrowa siedziała w fotelu kierowcy swojego samochodu, wciąż zaparkowanego w jej wła‐ snym garażu. Odetchnęła z ulgą, wygrzebała z torebki chusteczkę i wytarła oczy
i nos. Czuła się dziwnie, pusto w środku. Co znowu? Nagle czegoś jej brakowało, ale czego? I wtem spłynęło na nią olśnienie. Zrozumiała, że mimo wszelkich starań i wkładanego wysiłku przez trzy długie, samotne lata tkwiła uwięziona w tym va‐ nie, szlochając od tamtej nocy do dziś. I była wściekła, tak bardzo wściekła. Jednak nagle zupełnie znikąd przyszło poczucie lekkości. Co to? Czy coś z siebie zrzuciła? Upłynęło kilka minut, zanim zrozumiała, że pozbyła się bólu. Dawno minęła pora, o której dzieci chodziły spać. Wyobraziła sobie synów o twarzyczkach bladych z wyczerpania. Zaczerwienione oczka. To był czas spędza‐ ny zawsze z mamusią, tymczasem biedactwa czekają na nią, stłoczone w mieszka‐ niu Lucasa. Na pewno tęsknią za domem. Lucas. Przyjaciel Johnny’ego. Wiedział o romansie jej męża z inną, ale nigdy nie pisnął na ten temat ani słówka. Próbował coś mówić, ale mu nie pozwoliła – teraz zrozumiała dlaczego. Dzięki temu mogła zachować nienaruszony obraz Johnny’ego, nie musiała psuć historii ich miłości dla dobra dzieci, a może i swojego. Lucas pozwolił jej zachować tajemnicę. Sekret nie‐ kochanej, niedbale odrzuconej kobiety. Tajemnicę zbyt ciężką, by ją unieść w poje‐ dynkę. Cios dotknął chłopców następnego ranka. Niezgłębione cierpienie, lecz o innym wymiarze. Ból ten był przypuszczalnie łatwiejszy do zniesienia niż trauma, jakiej doświadczyliby, gdyby Johnny’emu udało się wykonać plan i gdyby porzucił ich wszystkich. Tak długo, jak zależało to od niej, pamięć Johnny’ego jako kochającego męża i ojca miała być zachowana. Nie dla niego. Nie, nie dla Johnny’ego, ale dla chłopców, żeby nigdy nie przestali czuć się kochani przez tatę. Przekręciła kluczyk w stacyjce. – Pieprz się, Johnny – wykrzyczała. – Pieprz się, dupku, obrzydliwy kłamco, zdrajco, tchórzu, samolubny sukinsynie! Miałeś rację, łajdaku! Nie jesteś nam po‐ trzebny! Z piskiem opon wyjechała z garażu. Prowadziła przy zachodzącym słońcu, roz‐ siewającym czerwone światło po ścianach budynków. Przez otwarte okno wpadała muzyka i ciepłe powietrze, wiatr plątał włosy Annie. Mknęła przez Paryż, żeby za‐ brać synków na weekend na plaży. Jechała przez Paryż na spotkanie z kochankiem. • Jared wyczekał, aż pielęgniarka wyjdzie z sali, po czym wyrwał z ręki igłę kroplów‐ ki. Sturlał się z łóżka i przytrzymał ściany, żeby nie upaść, ale zanim dotarł do sza‐ fy, w której znalazł swoje równiutko poskładane ubranie, był już w stanie w miarę
normalnie utrzymać się na nogach. Gdy siostra po raz kolejny zajrzała do jego po‐ koju, pacjenta już nie było. Siedział w przeciskającej się przez korki taksówce. Ostatnie promienie zacho‐ dzącego słońca odbijały się w Sekwanie, zmieniając ją we wstęgę czystego srebra. Głęboka zieleń drzew sprawiała wrażenie czerni na tle kobaltu nieba. Oddychanie przychodziło mu z trudem, a oczy miał rozbiegane, bo wciąż jeszcze działały nar‐ kotyki, które zażył, ale i leki, którymi naszprycowali go w szpitalu. Zdał sobie sprawę, że dziś jest Fête de la Musique. Zasunął szybę, żeby ochronić pękającą głowę przed kakofonią przeróżnych melodii, rozbrzmiewających w każdej uliczce, w każdym domu i mieszkaniu. Wnętrze taksówki stało się ostoją ciszy, dryfującą przez miasto jak nieprzepuszczalna bańka. Mury budynków lśniły w świetle latarni – każde światło jak rozmazana gwiazda. Rzeźby i inne ozdoby ar‐ chitektoniczne zdawały się budzić do życia, kościoły przypominały zakutych w zbroję olbrzymów w hełmach, a drewniane drzwi wiekowych budowli ziały jak wielkie rozdziawione paszcze. Gdyby była z nim teraz Althea, pokazałby jej zatłoczone restauracje, ludzi tań‐ czących i pijących na kawiarnianych tarasach, osłupiałych z wrażenia turystów, za‐ stanawiających się, na jakiej planecie wylądowali. Szalone dzieciaki mknęły slalo‐ mem na skuterach z rozwianymi wiatrem włosami, zakochane pary spacerowały pod rękę, ciało blisko ciała, całowały się, czekały nastania nocy, czasu namiętności. Gdyby Althea jechała z nim taksówką, położyłby jej głowę na kolanach i pozwolił, by głaskała go po włosach, aż odpłynąłby w sen. Ale nie było jej przy nim i musiał ją odnaleźć. Samochód skręcił w boulevard Richard-Lenoir i nagle sto osób na łyż‐ worolkach otoczyło wóz jak ławica ryb w mrocznej głębi oceanu. Jakaś dziewczyna zastukała w szybę i mignęła niemal odkrytym biustem. Chwilkę później już ich nie było. Czas spędzony bez Althei uważał za stracony. Nienawidził jej kruchości, zależ‐ ności, choroby. Ale mimo że była krucha, potrzebująca i chora, zamierzał ją odszu‐ kać. Mimo wykrętów pielęgniarek, które twierdziły, że nie mogą zdradzić, do jakie‐ go szpitala ją przewieziono. • Lola siedziała naprzeciw niego we francuskiej wersji chińskiej restauracji, rozparta w krześle, zadowolona, spokojna. Mark pomyślał, że to zadowolenie i spokój mogą być pozorne. Przecież kiedy wyjeżdżała, też nic nie wskazywało na to, że jest nie‐ szczęśliwa. No, prawie nic.
Uroda Loli zapierała dech w piersiach. Jako blondynka była piękniejsza niż kie‐ dykolwiek. Chciał jej to powiedzieć. Czuł się dziwnie w tym mieście, które trudno mu było pojąć. Wybiła jedenasta wieczór, a ludzie nadal przychodzili na kolację, i to w towarzystwie psów. W tym mieście heteroseksualni mężczyźni ubierali się jak geje, ponętne kobiety tańczyły na ulicy, kelnerzy ignorowali ciebie i pusty talerz przed twoim nosem, chińskie restauracje miały w karcie niewiele chińskich dań, a preferowanym środkiem lokomocji były rolki i skutery. Paryż rozbrzmiewał wszechobecną muzyką. Lola zdjęła kurtkę. Jaśniała jak gwiazdka. Był zachwycony karmelowym odcie‐ niem jej skóry, kształtem ust, jasną zielenią pozbawionych makijażu oczu. Na jej twarzy malował się spokój. Lola była zawsze spokojna. To właśnie ten spokój po‐ zwalał mu bezkarnie wylewać z siebie gniew na świat. To też chciał jej powiedzieć. Sporo czasu minęło od chwili, gdy prywatny detektyw dostarczył Markowi pary‐ ski adres Loli. Mark nosił karteczkę w portfelu i kilka razy dziennie patrzył na nią, żeby przypominała mu, co robił i po co to robił. To był rodzaj terapii, takie zajęcia z panowania nad gniewem. Chciał nauczyć się panowania nad depresją i furią. Szczególnie nad depresją. Nie był typem człowieka, który cofa się przed problema‐ mi. Brał się z nimi za bary, pokonywał metodycznie. Zatrudnił najlepszych specjali‐ stów i dawał z siebie wszystko. Łykał lekarstwa, które mu przepisali, i skończył z okłamywaniem samego siebie. Zaliczył też leczenie grupowe. Wystarczyła jedna sesja, żeby rozpoznał siebie w siedzących obok mężczyznach – pozbawionych sa‐ mokontroli despotach, znęcających się emocjonalnie nad partnerkami. W tej chwili niekoniecznie chciał się chwalić podobnymi odkryciami. Jego celem było zdobycie Loli od nowa. Poza tym nie był przekonany, że wiele zdziała, jeśli uświadomi żo‐ nie, że zmienił się w płaczącego do poduszki mięczaka. Gdy patrzył na Lolę, trudno mu było ukryć targające nim uczucia. Wtedy przy‐ pomniały mu się słowa psychiatry, który przestrzegał, że Mark powinien dawać upust wszelkim emocjom, a nie dusić ich w sobie, bo tłumienie uczuć jest pierw‐ szym krokiem ku kłopotom. Jednak jak uzewnętrzniać emocje inaczej niż przez mazgajenie się albo bezmyślny krzyk? Do tego Mark jeszcze nie doszedł. Lola piła wino małymi łyczkami, łagodne wieczorne powietrze pieściło jej skórę jak balsam. – Jak mnie odnalazłeś? – przerwała wreszcie milczenie. – Cóż – zachichotał – było to pewne wyzwanie, ale wystarczy rzucić na stół tro‐ chę forsy i problem na ogół znika. – Nie wszystkie problemy tak łatwo rozwiązać – powiedziała Lola, patrząc na
niego znacząco. – Nie, nie wszystkie – przyznał. Kelner zabrał sprzed Marka talerz z nietkniętą przystawką i pusty talerz Loli i przyniósł danie główne. Mark nie był w stanie przełknąć ani kęsa, ale ona, proszę bardzo – jadła beztrosko, kiwając głową w takt muzyki. – Kiedy odkryłeś, gdzie jestem? Mark zawahał się, lecz zaraz wyznał: – Jakiś miesiąc temu. – Miesiąc? – Loli najwyraźniej zrobiło się przykro. – To strasznie długo – dodała z naganą. Mark znów zawahał się nad odpowiedzią. – Musiałem się zająć pewnymi sprawami. – Jakimi sprawami? – chciała wiedzieć. Patrzył, jak Lola z wprawą chwyta pałeczkami jedzenie i niesie je z wdziękiem do ust. – No wiesz… Chyba powinniśmy pomówić o tym, co w tej chwili dzieje się mię‐ dzy nami, i pomyśleć o jakimś porozumieniu na przyszłość. – Nie może być tak jak do tej pory – powiedziała, wyraźnie zdenerwowana. – Zmieniłam się. Po prostu nie mogę stać się znów taka jak dawniej. Mark wzruszył ramionami. – Zmieniłaś się już dawno temu, tylko z jakiegoś powodu nie odważyłaś się dać mi znać. Lola odłożyła pałeczki. – Z jakiegoś powodu? Hm, jaka twoim zdaniem mogła być przyczyna? Mark milczał. Oboje znali tę przyczynę. Zamiast tego powiedział: – Mogłem zgłosić twój wyjazd na policję. Mogłem ich wysłać w pościg za tobą dziesiątki razy, ale tego nie zrobiłem. To chyba jasne, że mi na tobie zależy. Nie je‐ stem jakimś potworem. Dałem ci czas i przestrzeń, których potrzebowałaś. A teraz jestem tutaj, żeby rozwiązać nasze drobne problemy. Głos Loli był zdecydowany. – Tylko że one nie są drobne. Są olbrzymie. Nie jestem pewna, czy uda nam się je rozwiązać. – Jedno jest pewne. Nie naprawimy niczego między nami, póki mieszkasz we Francji. – Wrócę do Los Angeles, naturalnie. Jestem to winna tobie i dzieciom. Ale mu‐ szę wprowadzić zmiany w swoim życiu.
Mark rozluźnił się nieco. – Tak, potrzebujesz innego życia. Rozumiem. Chcesz pracować. Uczyć tej swojej jogi, tak? Pokręciła głową. – Chyba nie będę w stanie wrócić do tego domu. Mark skrzywił się. – Chciałabyś, żebyśmy się przeprowadzili? – Nie wrócę do tego małżeństwa. Mark bał się spojrzeć jej w oczy. Bezskutecznie próbował ukryć lęk i przygnę‐ bienie. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Zamieszkam z powrotem w Kalifornii, ale… – wbiła wzrok w talerz. – Przykro mi, ale wynajmę sobie jakieś mieszkanie. – Daj spokój, Lolu! Oboje nabroiliśmy, ale to nie koniec świata. – Mylisz się. To właśnie jest koniec świata – powiedziała Lola z taką siłą, że mąż ledwo ją poznawał. Jej oczy jarzyły się gniewem. Nigdy nie widział, żeby tak się złościła. – Jak mam to powiedzieć wprost, żebyś wreszcie zrozumiał? Szczególnie że jak zwykle mnie nie słuchasz. – Jak sądzisz, po co przejechałem taki kawał drogi, jeśli nie po to, żeby wysłu‐ chać tego, co masz do powiedzenia? Lola spojrzała na niego. – Dobrze więc. Mówiłeś, że wszystko się zmieniło, kiedy na świat przyszły dzie‐ ci. To dlatego, że miałeś się świetnie, dopóki mój świat kręcił się wokół ciebie. Mark otworzył usta, jakby szykował ripostę, ale po chwili je zamknął. Lola wyce‐ lowała w niego pałeczkami i przemówiła cichym, opanowanym głosem. – Zdajesz sobie sprawę, jak wiele poświęciłam, żeby być z tobą? Ile poświęcałam każdego dnia, żeby zasłużyć na twoją aprobatę? Wiecznie liczysz się tylko ty – two‐ je śliczne koszule, twój głupi dom i twoje podróże służbowe, w które musiałam z tobą jeździć, zamiast być w domu z dziećmi. Uznajesz tylko swoje pomysły na spędzanie czasu i urządzanie domu, choć szczerze powiedziawszy, zazwyczaj są do dupy. – Wypowiedź dokończyła szeptem, ale równie dobrze mogła krzyczeć – efekt był ten sam. – Rozumiem, Lolu. Naprawdę rozumiem. Jestem dupkiem. – Ostrzegam tylko, że jeśli się nie zmienisz, wystąpię o rozwód. Mark upił spory łyk drinka i spytał: – Jakich zmian ode mnie oczekujesz?
Słowa zabrzmiały tak dziwnie w jego ustach, że przez dobrą minutę oboje mil‐ czeli, a pytanie dryfowało w przestrzeni między nimi. – Gigantycznych zmian, Marku – odezwała się w końcu Lola, kręcąc głową. – Nie wiem, czy podołasz temu zadaniu. – Potrafię się zmienić. Lola znów ostro zareagowała. – To może zacznij od razu na przykład od przeprosin za swój niepohamowany gniew? Krzyki, wszystko, przez co musiałam przechodzić i… – Przepraszam – powiedział Mark. Lola siedziała jak ogłuszona. – Przepraszam – powtórzył. Tym razem wytrzymał jej spojrzenie. – Masz rację, taki byłem. Ale potrafię się zmienić. Wiem, że to konieczne. Już zacząłem nad sobą pracować. – Musiałbyś skorzystać z profesjonalnej pomocy w radzeniu sobie z gniewem. – Już to robię. To są właśnie te sprawy, o których mówiłem. Biorę udział w pew‐ nym programie… Przysięgam, zrobię, co tylko będzie trzeba. Lola otworzyła oczy szeroko ze zdumienia. – Programie? – Tak, programie. Panowanie nad gniewem, unikanie przemocy – uśmiechnął się przepraszająco. – Cały pakiet. – Cały program – powiedziała Lola, kompletnie zaskoczona niezwykłą nowiną. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odezwało. Lola przestała jeść. Nieopo‐ dal ich stolika stanął muzyk, który grał na gitarze coś w rodzaju flamenco. Patrzyli, jak jego palce tańczą po strunach. Oczywiście Mark mógł powiedzieć więcej, tylko co? Nie da się nikogo zmusić do miłości. Kości zostały rzucone. Przyszłość nie leża‐ ła już w jego rękach. – Dobrze, w takim razie może… – odezwała się wreszcie. – Może? – Może, jeśli chcesz. I potrafisz. Poczuł ucisk w gardle. – Chcę i z całą pewnością potrafię. – A więc może – powtórzyła Lola. Spojrzała na męża z łagodnym uśmiechem, ale jej twarz spoważniała na widok lśniących w jego oczach łez. Nie zdążył ich obe‐ trzeć. – Nic ci nie jest? – spytała. Mark wyciągnął ku niej rękę. Po kilku sekundach Lola zrobiła to samo. W zwol‐
nionym tempie uścisnęli sobie dłonie. Mark nie pozwolił żonie się wycofać, splótł jej palce ze swoimi i… rozpłakał się na oczach wszystkich gości chińskiej restauracji w sercu Paryża.
L
29
ucas wreszcie poczuł się jak pełnoprawna istota ludzka. Dzieci były zajęte oglądaniem filmu, więc udało mu się ogolić, umyć i przebrać. Ani na chwi‐ lę nie zaprzestał układania nagany, jakiej zamierzał udzielić Annie za zostawienie go samego z pięciorgiem dzieci. Jednak kiedy kobieta stanęła w drzwiach, zalana łzami, roztrzęsiona, i z miejsca rzuciła mu się w ramiona, pomyślał, że ktoś ją po‐ bił lub wyrządził jeszcze gorszą krzywdę. Może Mark się na nią rzucił, a potem za‐ mordował Lolę w afekcie? Annie tuliła się do piersi Lucasa, szlochając przez dłuż‐ szą chwilę. Choć mogło to wywołać wyrzuty sumienia, jednak on z tej chwili czer‐ pał radość. Trzymanie jej w ramionach było takie cudowne. Wreszcie się uspokoiła, osuszyła łzy, a jego pytające spojrzenie skwitowała krótko: – Nie chcę o tym rozmawiać. Pobiegła do łazienki, z której wyłoniła się już z umytą twarzą i uszminkowany‐ mi ustami. Była znów silna, a przynajmniej taka postanowiła pokazać się dzieciom. Zajrzała do salonu. Nie było aż tak źle. Dzieciarnia siedziała stulona na kanapie, wszystkie pary oczu wlepione były w ekran. Tylko Simon już od dwóch godzin smacznie spał. Maxence na widok matki zerwał się na równe nogi i wyłączył tele‐ wizor, co Annie wydało się wysoce podejrzane. – Co oglądaliście? – spytała w ramach powitania. – Eee, nic – odpowiedzieli zgodnie Lia i Laurent. – Arachnofobię! – pisnął Paul. Annie zwróciła pełne nagany spojrzenie na Lucasa. – Pozwoliłeś im włączyć horror? – Mówili – starał się bronić – że ty im pozwalasz, kiedy tylko przyjdzie im ocho‐ ta. – Spodziewałam się po tobie więcej rozsądku – matka chłodno upomniała Ma‐ xence’a. Na wieść, że jadą na wyprawę niespodziankę, dzieci zaczęły skakać do góry z radości. – Pozwalamy waszej mamie mieć cudowny weekend tylko dla siebie – Annie uspokoiła Lię. Chłopcy ustawili się jeszcze w kolejce do łazienki, po czym światła zostały zgaszone. Lucas wziął śpiącego Simona na ręce. Zamknęli drzwi i wsiedli do windy. Gdy dotarli do samochodu, Lucas przypiął maluszka do fotelika, a on na‐ wet się nie przebudził. Pozostałe dzieci w szampańskich nastrojach zajmowały miejsca.
Miastem zawładnęło Święto Muzyki. Dzieci z miejsca wyczuły atmosferę zaba‐ wy i zaczęły prosić, błagać, żeby pozwolono im wysiąść z auta i „zobaczyć muzykę”. Annie rzuciła krótkie: „Nie ma szans” i marudzenie ustało jak nożem uciął. Jak ona to robi? Lucas prowadził samochód, a Annie pozwoliła dzieciakom pootwierać wszystkie okna. Wiele ulic było zamkniętych dla ruchu kołowego. Lucas był już na‐ wet bliski zwątpienia, czy kiedykolwiek uda im się wyjechać z miasta. Maxence i Laurent straszyli Lię wymyślonymi tarantulami i piski dziewczynki szargały ner‐ wy kierowcy. Tymczasem Annie siedziała obok niego w fotelu pasażera z rękami na kolanach, zagubiona w myślach. Ha, jak ona to robi? – Nie zauważyłam żadnej twojej torby – odezwała się wreszcie, przekrzykując hałasy z tylnych siedzeń. Było to jej pierwsze wypowiedziane zdanie, odkąd przed dwudziestoma minutami opuścili mieszkanie. Lucasowi zajęło chwilkę, zanim zorientował się, o co jej chodzi, po czym od‐ rzekł: – No tak. Chyba zapomniałem się spakować na wyjazd. – Co takiego? – Annie złapała się za głowę. – Zapomniałeś? Jak to możliwe? – To był ciężki dzień. – Jak cholera, ale spójrz na mnie – jestem idealnie przygotowana. – Gdy się widzi, jaka jesteś przy dzieciach, można by pomyśleć, że masz nerwy ze stali, ale najmniejsze niedociągnięcie z mojej strony… Annie odwróciła się przez ramię i ryknęła do dzieci: – Zamknijcie się! Zapanowała cisza jak makiem zasiał. Jechali wprost ku olbrzymiemu księżycowi. Miasto zostawili daleko za sobą, niebo było usiane milionem gwiazd. Jedno po drugim dzieci pozapadały w sen. Byli prawie sami na autostradzie. Tylko kilka samochodów wyprzedziło ich z za‐ wrotną prędkością, wprawiając vana w drżenie. – Jak się trzymasz? – spytał niepewnie, kiedy oczy małych pasażerów były za‐ mknięte. – Ciii. – Już śpią. – Maxence jeszcze nie. Dopiero jak zacznie chrapać – szepnęła Annie. Wkrótce przekroczyli granicę Départment de Normandie. Poza głośnym warko‐ tem silnika cisza i mrok były niemal doskonałe. Lucas wyczuł, że Annie się rozluź‐ nia. Oddychała spokojniej, a z każdym jej oddechem i z niego wyparowywał stres. Zdjął jedną rękę z kierownicy i sięgnął po dłoń kobiety, wciąż zaciśniętą w pięść na
kolanach. Ujął ją i przysunął do swoich ust. Trzymał ją tak, dopóki nie zrobiła się zupełnie miękka, wiotka. Lucas się ucieszył, bo sprawiało mu radość przebywanie z Annie w samochodzie z pięciorgiem śpiących na tylnym siedzeniu dzieci. Jak ro‐ dzina. Jego rodzina. Nieważne, jak popaprane było życie otaczających go ludzi, jego własne zaczynało nabierać sensu. Przejechał przez uśpione miasteczko Honfleur, po czym zwolnił i skręcił w wą‐ ską drogę, którą znał doskonale. Zatrzymał vana przed żelaznym ogrodzeniem po‐ siadłości. Nie gasząc silnika, wysiadł, pchnął ciężkie skrzydło bramy, wsiadł z po‐ wrotem i w jasnym świetle księżyca pokonał sto metrów wysypanego żwirem pod‐ jazdu. Noc była bezchmurna i ciepła. Jutro będzie przepiękny dzień. Annie otworzyła oczy szerzej na widok domku, zbudowanego z ciemnych bali, tylko częściowo otynkowanych na biało. Ściany lśniły w księżycowym blasku. – Lucasie, to jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe! Spójrz na te róże pnące się aż po dach. Zupełnie jak na Nantucket! – Co to takiego? – Martha’s Vineyard i Nantucket – wyspy przy przylądku Cape Cod. – Eee, tu jest o wiele lepiej. Lucas zaparkował. Annie wyskoczyła z samochodu, zanim zdążył zgasić silnik. Dzieci spały tak głęboko, że żadne nie zauważyło, iż dotarli na miejsce. Annie od‐ dalała się od auta, kierując się w bezkresny mrok. Lucas wysiadł i podążył za nią. Przywitała ich świeża bryza, niosąca woń oceanu, piasku i wodorostów. Annie wy‐ ciągnęła rękę ku falom. – Nie wspominałeś, że dom stoi na plaży! Tak dosłownie na samej plaży! – A gdzie miałby stać? Mimo że „idealnie przygotowana” Annie miała na sobie jedynie koszulkę bez rękawów i jej ramiona pokryła gęsia skórka. Lucas zdjął sweter i otulił jej plecy. – Niech dzieci pośpią jeszcze przez chwilę w aucie. Nic im nie będzie – powie‐ działa Annie. – Jesteś pewna? – Jak najbardziej. – Nagle w jej oczach błysnęła radość. Uśmiechnęła się figlar‐ nie. Była taka piękna. Chwyciła go za rękę i ruszyła szybkim krokiem w stronę szumiących fal. Po chwili oboje zaczęli biec. Nagle stanęła, zrzuciła z nóg sandały. Wspięli się na nie‐ wielką wydmę, to ciągnąc się nawzajem, to popychając. Ochłodziło się, ale Lucaso‐ wi było gorąco. Annie uklękła i rozłożyła jego kurtkę na piasku – jeszcze ciepłym, gładkim i srebrzystym w świetle księżyca. Złapała mężczyznę za rękę i położyła się,
przyciągając go do siebie. Serce biło mu coraz szybciej. Ujął jej twarz w dłonie i po‐ całował w usta, a Annie sięgnęła do klamry jego paska. • Blask słońca był oślepiający, więc Annie włożyła ciemne okulary. Fale wzbierały w oddali, po czym łagodnie kończyły bieg u jej stóp. Powietrze znad oceanu, pach‐ nące i świeże, oczyszczało jej płuca i serce. Rozpierała się wygodnie w leżaku, mia‐ ła na sobie jednoczęściowy czerwony kostium retro, w którym wyglądała jak dziew‐ czyna z rozkładówki. Stopy zagrzebała w ciepłym piasku. Przy niej – choć nie za blisko, żeby nie wzbudzać podejrzeń dzieci – siedział na drugim leżaku Lucas w ubraniu z poprzedniego dnia. Rozpięta biała koszula powiewała na wietrze, pod‐ winięte nogawki spodni były mokre, a kiedy mrużył oczy przed słońcem, wyglądał zupełnie jak Clark Gable. Kilka metrów od nich bawiły się dzieci, lśniące od olejku i wody. Maxence i Lia tkwili po pas w wykopanej przez całą gromadkę dziurze w piasku. Rówieśnicy gadali bez ustanku, kopiąc coraz głębiej. Annie nie słyszała, co było tematem rozmowy, bo głosy zagłuszał huk fal. Z zaciekawieniem obserwo‐ wała, jak najstarszy syn wysyła Paula, Laurenta i Simona po wodę czy muszelki, ro‐ biąc to tak sprytnie, że maluchy pędziły do oceanu i z powrotem z wiaderkami, jakby od tego zależało ich życie. Zauważyła też, że Lia i Maxence byli w siebie cał‐ kowicie zapatrzeni, zupełnie nieświadomi otaczającego ich świata. Lucas zaczął zaczepiać ją stopą mniej lub bardziej dyskretnie. Ten dotyk wywo‐ łał u niej natychmiastową reakcję erotyczną. Poprzedniej nocy kochali się na wy‐ dmach, bo ona wyszła z inicjatywą. Nie mogła uwierzyć, jaka była pobudzona. To była piękna chwila, najpiękniejsza, jaka przydarzyła się na ziemi. Lucas był cudow‐ nym człowiekiem i wspaniałym mężczyzną. Co więcej, on jej pragnął. Z kimś takim mogłaby zacząć od nowa. On potrafiłby ją rozbawić, śmiałby się z jej ostrych żar‐ tów. Mężczyzna, który ją rozumiał. Widział ją poranioną, znał jej wszystkie wady – i nadal wykazywał zainteresowanie nią. Ale życie było idealne tylko w kiepskich hollywoodzkich scenariuszach. W praw‐ dziwym życiu wakacje dobiegały końca, dzieci wracały do szkoły, dorastały i opusz‐ czały swoje matki. Najlepsze przyjaciółki padały z powrotem w ramiona żałosnych mężów. Ludzie stawali na krawędzi śmierci, bo narzucali sobie głodowe diety albo ćpali bez opamiętania. I to wtedy, kiedy wydawało ci się, że im pomogłaś. Mężowie żegnali się z tobą i z życiem. A nowi kochankowie znajdowali sposób, żeby zdusić w zarodku powstający właśnie związek, zanim przerodzi się w coś zbyt intymnego i zanim szczęście powiedzie ich na pokuszenie tylko po to, żeby rozgnieść ich na
proch. – Lucasie, nic z tego nie będzie – powiedziała cicho, śledząc wzrokiem lśniące fale. Lucas zesztywniał. Znał ją dobrze, więc spodziewał się tej przemowy. Czekał. – Czego ty właściwie oczekujesz? – ciągnęła coraz ostrzejszym tonem. – To zna‐ czy to wszystko jest naprawdę urocze – domek, plaża, namiętny seks pod gwiazda‐ mi. Ale oboje wiemy, że to kłamstwo. – Które z nas kłamie? – spytał Lucas po chwili milczenia. – Ty, ja. Wiesz, było świetnie, ale znamy się jak łyse konie. Ten związek to pra‐ wie kazirodztwo! Naprawdę uwielbiam cię… no wiesz. Ale podobało mi się też to, jacy byliśmy wcześniej. – Kiedy byliśmy tylko przyjaciółmi? – Właśnie. – Chcesz powiedzieć, że wolisz, żebyśmy zostali przyjaciółmi? Zawahała się, ale niezbyt długo. – Tak, zostańmy przyjaciółmi. – To ty tak chcesz! – rzucił, wbijając wzrok w połyskującą toń. Zaśmiała się lekko. – Seks to nie wszystko. Lucas wstał. Zrobił kilka kroków w stronę oceanu, oddalając się od Annie. My‐ ślała, że odejdzie, ale nie, nagle odwrócił się, zbliżył się do niej i opadł na piasek. Włosy na jego piersi miały kolor pieprzu z solą. Lubiła zmarszczki, które tworzyły się wokół jego oczu, gdy się uśmiechał. Zmarszczki szczęśliwego człowieka. Jednak teraz jego twarz była poważna. Sięgnął ręką po jej okulary, zdjął je i Annie niespo‐ dziewanie poczuła się zupełnie bezbronna. – Annie, nie jestem zainteresowany czymś takim. Nie mam ochoty na zabawę w le chat et la souris. – Wcale się nie bawię w kotka i myszkę! – zaprzeczyła z oburzeniem, ale miała świadomość, że nie mówi prawdy. – Annie. To nie jest przypadek. Może dla ciebie tak, ale nie dla mnie. Czekam na ciebie i żyję nadzieją od… od lat. Milczała. Proszę, mów tak jeszcze. – Zawsze marzyłem, że zdobędę coś więcej – dodał, starając się odnaleźć wzro‐ kiem jej spojrzenie. – Zawsze? – Proszę, mów dalej, jeszcze, jeszcze! – Nawet kiedy Johnny żył, byłem w tobie zadurzony. – Zadurzony?
– Bardzo zadurzony, Annie. Nie zmuszaj mnie, żebym wypowiedział to słowo. – Jakie słowo? – Szybko włożyła okulary, bo jej oczy zaczynały zachodzić mgieł‐ ką. Lucas był niemal profesjonalnym uwodzicielem. Tyle dziewczyn! Z pewnością jest ekspertem w odgrywaniu szczerości. Widziała go w akcji. Chciał tylko, żeby wszystko poszło po jego myśli. – Chcesz tylko, żeby wszystko poszło po twojej myśli! – krzyknęła. – Bien sûr, oczywiście, że chcę, żeby było po mojej myśli. A jak ci się wydaje, co sobie myślę? I czy mogłabyś, błagam, zdjąć te okulary? Są irytujące. – Jest za jasno. Oślepia mnie. – Co cię oślepia – słońce czy prawda? Staw temu czoła. Staw czoła mnie. Daj się oślepić, na litość boską. Zdejmij te idiotyczne okulary. Annie zdjęła je posłusznie. – Płaczesz! – wykrzyknął. – Ulżyło mi. – Ulżyło – powtórzyła za nim jak echo, niezdolna, by wymyślić własne słowa. – Ty – powiedział Lucas, kładąc jej na nosie palec wskazujący – nie jesteś jak głaz. W stosunku do mnie. – O czym ty mówisz? Oczywiście, że nie jestem jak głaz. Lucas otarł jej łzy grzbietem dłoni i w tym przelotnym dotyku wyczuła testoste‐ ron – swój czy jego? – i zapach olejku do opalania. Pragnęła, żeby wgryzł jej się w szyję i mówił, że jest piękna jak poprzedniej nocy na wydmach. – Jesteś piękna. Zaśmiała się. – Jesteś kobieciarzem. Musiałabym być szalona. – Co? Miałem żyć w celibacie przez dwanaście lat? – Mam uwierzyć, że zaliczałeś panienki na prawo i lewo, ale to ja byłam kobietą twoich snów? Lucasie, nie jestem nastolatką. Nie kupuję tej bajeczki. – Musisz kupić! Bo to prawda! – Prawda? – Merde! – Zacisnął pięść i wbił ją w piach u jej stóp. – Pragnę cię, tu comprends, rozumiesz? Zawsze o tobie marzyłem. Nie mogłem żyć w celibacie, kiedy ty byłaś szanującą się i oddaną małżonką, a potem szanującą się wdową w żałobie, w do‐ datku przez wszystkie te lata trzęsąc przede mną tym swoim seksownym tyłecz‐ kiem! – Jak śmiesz! Nigdy nie… nigdy niczym nie trzęsłam! – O tak, trzęsłaś! – Jak śmiesz! – I wybuchnęła śmiechem. Uważał jej wielki zad za „seksowny ty‐
łeczek”! – Ale nie chodzi tylko o twoje ciało. Podoba mi się w tobie wszystko, nawet… nawet twój dramatycznie nieznośny charakter. I nie zamierzam się poddać. Nie zostanę tylko przyjacielem. Chcę być twoim kochankiem. Jeśli się zgodzisz. – Dobrze, już dobrze, do licha! – powiedziała. Lucas zbliżył rękę do jej szyi, jakby rozważał, czy nie udusić Annie tu i teraz. – Co – już dobrze? – Zgadzam się. – Nareszcie! – Lucas ujął w palce jej podbródek i pocałował ją namiętnie. Z oddali Annie usłyszała pisk Lii: – Maxence, patrz! Twoja mama całuje się z Lucasem! Nic jej nie obchodziło.
P
Lipiec 30
rzebywające tu kobiety były w równym stopniu chore, co zdesperowane. Zaledwie sześć miesięcy temu Althea byłaby w nie lepszym stanie. Pół roku temu też okłamywałaby personel i siebie samą. Tak jak inne pacjentki potajemnie spalałaby kalorie, przemierzając bez końca szpitalne korytarze czy biorąc zimne prysznice. Oszukiwałaby na ilości jedzenia, które miała spożywać, i postrzegałaby cały program za przeszkodę na drodze do najbardziej upragnionego, najistotniej‐ szego celu: niejedzenia. Ale wszystko było teraz inaczej. Nadal z całej siły chciała się oprzeć spożywaniu pokarmów, ale rozumiała, że to patologia. Ta choroba mo‐ gła ją zabić. Wszystko było inaczej niż przed sześcioma miesiącami, bo czuła na coś ochotę. Pragnęła więcej, niż kiedykolwiek byłaby sobie w stanie wyobrazić. Nie chciała się z nikim widzieć. Z własnego wyboru stawała do walki sama. An‐ nie telefonicznie zawiadomiła rodziców dziewczyny o jej stanie. Althea zastanawia‐ ła się, gdzie się podziewa jej matka. Gdzie była całe jej życie? Próbowała sobie wy‐ obrazić przyszłość bez Pameli, uwolniona od poczucia tego najstraszniejszego ro‐ dzaju odrzucenia – odrzucenia dziecka przez matkę. Ten problem leżał u źródła wszystkich jej lęków i teraz, kiedy wreszcie stawiła mu czoła, czuła się bezpiecz‐ niejsza, nie była bezbronna. Przecięcie toksycznej pępowiny oznaczało śmierć w wielu wymiarach, ale było jedyną szansą na wolność. Dezercja otwierała drogę do czegoś nowego, do stwo‐ rzenia czegoś od nowa. Jednak kiedy próbowała sobie wyobrazić przyszłość bez Ja‐ reda, ogarniała ją rozpacz. Jeśli miała żyć dalej, musiała wierzyć, że choć przez chwilę na ten swój ostrożny, platoniczny sposób Jared darzył ją miłością. Jednak co ważniejsze, musiała wierzyć, że ona kocha jego – że sama jest zdolna do miłości, tego ulotnego uczucia, które zawsze ją omijało. Althea wyszła z pokoju, który dzieliła z Valerie, czterdziestoletnią matką trojga dzieci, która nie zamieniła z nią nigdy ani słowa, bo cały czas spędzała na robieniu pompek i przysiadów, choć były zabronione. Althea i Valerie były najstarsze na od‐ dziale. Współlokatorka miała zęby popsute od wywoływanych przez lata wymiotów. Budziła w Althei przerażenie i obrzydzenie, bo uosabiała przyszłość, która mogła czekać i ją, Altheę. Jechała windą z Veronique, czterdziestokilową szesnastolatką,
która miała głowę za dużą w stosunku do reszty ciała. Kolejna chora dziewczyna. Nie patrzyły na siebie. Althea zapukała do drzwi, nacisnęła klamkę. Usiadła w fote‐ lu naprzeciw Madame Defloret przy mahoniowym biurku, oparła brodę na ręce i czekała, aż starsza pani skończy rozmawiać przez telefon. Nawet tu w oknie były kraty. Za nimi, pod szumiącymi koronami drzew, spacerowali psychicznie chorzy ludzie. Madame Defloret odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do dziewczyny. – Altheo, jesteś z nami od dziesięciu dni. Świetnie się spisujesz. Jesteś dzielną i silną młodą damą. Althea rozważyła te słowa. Dzielna i silna. Tak, była dzielna i niespodziewanie silna. – Dziękuję – odwzajemniła uśmiech. – Jak na chorą psychicznie czuję się wy‐ śmienicie. – Widzę, że masz też poczucie humoru. To wspaniale! Podjęcie walki z chorobą w tak zdecydowany sposób, jak to zrobiłaś, wymaga od człowieka bardzo wiele. Nie każdy potrafi się na to zdobyć. – Dziękuję. – Althea zrozumiała, że była gotowa na leczenie dzięki zmianie, któ‐ ra zachodziła w niej przez ostatnie sześć miesięcy, choć nie była jej świadoma. Gdyby nie zamieszkała w domu Annie, tym zwariowanym domu, gdzie ludzie kłó‐ cili się, posiłki celebrowano, a dzieci się bawiły; gdyby nie poznała Jareda, który malował ją i całował; gdyby nie Paryż tętniący chaosem życia – nie dałaby sobie rady. – Rozmawiałyśmy o możliwości zmiany twojego statusu na pacjentkę docho‐ dzącą, kiedy tylko uznamy – wspólnie, ty i ja – że jesteś na to gotowa. – Madame Defloret urwała na chwilkę, po czym dodała: – Według mnie ten czas właśnie nad‐ szedł. – Nie jestem gotowa! – zawołała Althea, zdjęta przerażeniem. – Nie zaprzestaniemy terapii, ale nie musisz być hospitalizowana. Przed nami jeszcze wciąż długa i trudna droga, co najmniej tak ciężka jak ta, którą już prze‐ szłaś, żeby w ogóle do nas trafić. Nie oczekuj natychmiastowych skutków, ale wie‐ rzę, że sobie poradzisz. – Ale ja… – Althea nie mogła wydusić z siebie słów. – Nie uda mi się samej. Madame Defloret uśmiechnęła się serdecznie. – Teraz wszystko będzie inaczej. Ustaliliśmy stworzenie systemu wsparcia, któ‐ ry… – Moi rodzice nawet nie zadzwonili. Nie zależy im.
– Aby leczenie przynosiło rezultaty, trzeba się skupić na osobach, którym zale‐ ży. Zadzwonił telefon. – Tak – powiedziała Madame Defloret do słuchawki. – Proszę, niech poczeka. – Rozłączyła się i spojrzała na Altheę. – No właśnie, akurat przyszedł do ciebie gość. Althea omiotła wzrokiem swoje dłonie, kraty w oknie, starszą panią. – Chyba nie jestem gotowa na żadne spotkania. – Bliscy potrafią działać jak lekarstwo. Mama! Althea poczuła mdłości. – To jak rzucanie mnie lwu na pożarcie. – Cóż, ten młody człowiek nie przyjmie raczej twojej odmowy – zasępiła się Ma‐ dame Defloret. – Wpuścić go czy nie? Młody człowiek? Althea skuliła się w fotelu. Poczuła nadzieję. – Tak, proszę. Drzwi do gabinetu otworzyły się. Jared wydawał się wyższy, czy może szczuplejszy. Był starannie ogolony. Miał podkrążone oczy. – Zostawię was samych – powiedziała Madame Defloret i wyszła. Althea ani drgnęła. Miała wrażenie, że tonie. – Nikt nie chciał mi powiedzieć, dokąd cię zabrali – zaczął z niepewnym uśmie‐ chem. – Dlaczego? Dlaczego nie? – Mówili, że ćpun tylko by ci zaszkodził. – Och, Jaredzie. Tak mi przykro. – Nie była pewna, z jakiego powodu jest jej przykro. – Szukałem cię. Potem spędziłem kilka dni na odwyku. Ale teraz jestem. – Dobrze, wszystko dobrze – szepnęła. – Rozumiem, oczywiście. Jared uklęknął przy jej fotelu, ujął obie jej ręce i przyłożył je sobie do twarzy. – Mam nierówno pod sufitem. Ty też. Razem mielibyśmy może równiej, jak myślisz? Althea walczyła ze łzami: tęsknoty, rozpaczy i szczęścia. – Tylko obiecaj, że wydobrzejesz – powiedział. Althea patrzyła na jego piękne, męskie dłonie obejmujące jej trupie nadgarstki. Wstrząsnęło nią obrzydzenie. To jasne, że wydobrzeje. Skończy z tym natychmiast. Nie potrzebowała już starych sposobów na życie. Już nie była sama. Chciał ją mieć całą, niezałamaną. Niechorą. Zwycięży dla niego, dla siebie. Althea wstała i pozwo‐
liła, by Jared wziął ją w ramiona. Zapach jego koszuli był jak powrót do domu. Wyjrzała przez okno i świat wyciągnął ku niej ręce – ciepło słońca było jak piesz‐ czota, ptaki śpiewały, wiatr tańczył w koronach drzew, pachniała świeżo skoszona trawa. Teraz. W tej chwili. To było takie proste. Czuła, czuła wszystko. • Spocone włosy kleiły się Loli do karku. Z milion razy przebiegła schody w górę i w dół, zrobiła kilka prań, zrobiła błyskawiczne zakupy i teraz serce tłukło jej się w piersi z wysiłku i strachu. Coś składało się w całość, coś rozpadało się na kawał‐ ki. Jared i Althea opuścili ośrodki – każde swój – i oznajmili, że zamieszkają razem w mieszkaniu Jareda przy rue de Cambronne. Annie i Lucas starali się nie obnosić publicznie ze swoim uczuciem, ale rumieńce na policzkach i uśmiechy od ucha do ucha zdradzały, jak bardzo się cieszą, że mogą wreszcie nadrobić dziesięć lat skry‐ wania uczuć. Aż miło było patrzeć na szczęście Annie. A czy jej, Loli, własne życie ulegało właśnie naprawie, czy rozpadowi? Nie była pewna. Wiedziała tyle, że ona, Mark i dzieci wracają do domu. Jutro opuszczają Paryż. To przyjazd Marka przeważył szalę. Gdyby jej nie odszukał, mogłaby na zawsze zostać we Francji. Ale ją odnalazł. Gdy była z dala od niego, udawało jej się przeko‐ nać samą siebie, że ucieczka była uzasadnioną reakcją na jej problemy. Jednak gdy obserwowała spotkanie Marka z Lią i Simonem, czuła niemal obrzydzenie do sie‐ bie samej za okrucieństwo, jakim wykazała się w stosunku do męża i dzieci. Zdała sobie sprawę, że to egoistyczne postępowanie było skutkiem lęku. Strach doprowa‐ dził, jak ujął to Lucas, do tchórzostwa. Tak, zachowała się jak tchórz i teraz palił ją wstyd. Ale spędzony we Francji czas ją odmienił. Wiedziała, że już nigdy nie musi się czuć zaszczuta, nie musi być ofiarą. Może podejmować działanie, stawiać żąda‐ nia, wyznaczać granice. Postanowiła, że nie będzie więcej się bać. Jeśli bała się coś zrobić, powinna to właśnie zrobić. Jeśli bała się coś powiedzieć, powinna mówić otwarcie. Rozejrzała się po maleńkiej sypialni, w której czuła się tak bezpieczna. Kobieta, która sześć miesięcy temu wkraczała do różowego pokoiku, zniknęła. O wiele bar‐ dziej lubiła tę nową Lolę. Zamknęła ostatnią walizkę i wyszła z pokoju. Klatkę scho‐ dową wypełniał zapach pieczonej jagnięciny, dania przyrządzanego przez Annie na wielkie przyjęcie. Lola z ciężkim sercem myślała o wyjeździe. Tego ranka już trzy razy wybuchała płaczem. Zmuszała się jednak do pomocy Annie. Mark nie pojmo‐ wał, dlaczego nie mogą wyjechać przed imprezą. Dlaczego musi zwlekać z zabra‐ niem rodziny do domu? Lola chciała jednak zostać na przyjęciu ze względu na An‐
nie. Dawniej uległaby Markowi. Dawniej – zaledwie sześć miesięcy temu. Wszyscy mieli pomagać i wszyscy posłusznie robili, co im polecono, choć nikt nie rozumiał, dlaczego Annie tak bardzo upiera się przy tej zabawie. Jakie znacze‐ nie miało dla niej przyjęcie? Nikt nie śmiał zapytać. Lola podejrzewała, że Annie organizuje je, by uczcić coś wyjątkowo ważnego w jej życiu osobistym – tak głębo‐ ko osobistym, że nie chciała o tym mówić. Uroczystość była dla Annie symbolem powrotu do życia. Na schodach Lola nie zdążyła powstrzymać Simona przed rzuceniem piłki teni‐ sowej w głowę Laurenta. – Ty głąbie, jesteś w mojej drużynie! – krzyknął Laurent. Simon zaśmiał się radośnie i pobiegł za starszym chłopcem, nie zauważając na‐ wet matki. Chłopcy galopowali dziko po domu, wrzeszcząc i kłócąc się. Lola pomy‐ ślała, że jej synek będzie samotny bez tego towarzystwa. Pójdzie oczywiście do przedszkola. Jak się okazało, był aktywnym dzieckiem, nieustraszonym, kochają‐ cym piłki, pistolety i zapasy. Nie potrzebował klosza chroniącego go przed świa‐ tem. Wcześniej tego dnia dzieci zwinęły wielki dywan w salonie, pozbierały wszyst‐ kie porozrzucane poduszki i wyniosły je do ogrodu, gdzie rozpięto olbrzymi płó‐ cienny baldachim. Rozwiesili lampiony i porozkładali ogrodowe stoliki. Pod da‐ chem było przestronnie, ale przytulnie. I egzotycznie jak w baśni o Aladynie. Lola zastała Lię układającą kwiaty. Była śliczna w balowym ubraniu – jedwabnym pąso‐ wym sari z różowymi wstawkami. Wyglądała zupełnie jak księżniczka. Już nie za‐ dzierała nosa, nie grymasiła. Lia nauczyła się wreszcie, że bycie wredną nie opłaca się w domu pełnym niesfornych chłopców, co świadczyło o jej umiejętności adapta‐ cji. Może znów zmienić się w małą diwę, kiedy z powrotem otoczą ją małe diwy. Ale teraz Lola przestała się bać swoich dzieci. Dzieciom potrzebne były klarowne granice i przywódca, który je wytycza. Matki mięczaki miały zagubione dzieci. A ze szkoły macierzyństwa u Annie Lola wyniosła najważniejszą naukę: nie musi bać się, że z powodu asertywności matka może stracić miłość dzieci. – Skarbie, sama przybrałaś te stoły? – spytała Lię. – Są boskie! Lia aż pojaśniała. – Jak dorosnę, będę dekoratorką wnętrz. – Masz talent! – Myślisz, że tacie spodoba się przyjęcie? – Niezależnie od tego, czy spodoba mu się, czy nie, my będziemy się świetnie bawiły, prawda?
– Cieszę się, że tatuś tu jest. – Ja też, kochanie. I była to prawda. Mark spał z nią w jej wąskim łóżku i pod obsypanym stokrotkami baldachimem przeprowadzili wielogodzinne rozmowy. Nawet o tym, co bolało. Płakali oboje i tu‐ lili się do siebie, ale nie uprawiali seksu, jeszcze nie. Dopiero kiedy minie jej złość. Dopiero kiedy wspólnie ustalą, jak powinna odtąd wyglądać ich codzienność, a jak wyglądać nie może. Za dwadzieścia cztery godziny startuje ich samolot. Mark wyszedł z domu pod pretekstem potrzeby skorzystania z Internetu, ale Lola podejrzewała, że potrzebo‐ wał odpoczynku od panującego wokół chaosu. Niechęć Annie do Marka, za którą Lola mogła oczywiście winić tylko siebie, była wyczuwalna, mimo że Amerykanin był miły i przyjazny w stosunku do wszystkich. Z Lucasem z miejsca przypadli so‐ bie do gustu, co nie zmieniało faktu, że w Annie gotowało się, ilekroć znalazła się z Markiem w jednym pomieszczeniu. Lia pocałowała ozdobioną warkoczykami gło‐ wę córeczki i poszła do kuchni, zbierając siły na spotkanie z Annie. Panujący przez ostatnie dni upał i wysoka wilgotność groziły załamaniem pogo‐ dy, ale Annie uparła się, żeby przyjęcie odbyło się na świeżym powietrzu, nawet je‐ śli miałaby przyjść burza z piorunami. Tego wieczora, w deszczu czy nie, pod bal‐ dachimem miała się znaleźć setka gości, dorosłych i dzieci. Będzie jedzenie, picie i tańce do białego rana. Potem croissanty i kawa dla wszystkich, którzy dotrwają. To będzie niezapomniana impreza. Annie od dwóch dni zajmowała się przygotowywaniem jedzenia. Méchoui, ja‐ gnię w całości, piekło się nad olbrzymim paleniskiem w kuchni, a fantastyczny aro‐ mat roznosił się po całej szesnastej dzielnicy. Annie nagotowała też całe góry ku‐ skusu i upiekła masę tunezyjskich ciastek i marokańskich bułeczek z anyżkiem. Je‐ dzenie miało być pyszne, słodkie, ciężkie do strawienia, a przede wszystkim miało występować w nadmiarze. Będzie wspaniale. Lola weszła do kuchni, w której było gorąco jak w piecu. Powietrze stało, niemal lepkie od zapachu mięty i pieczonej jagnięciny. Annie w wielkim garze mieszała ugotowany kuskus z warzywami – czyli robiła taboulé. Przypominała czarownicę nad magicznym kotłem. Lucas i Jared pojawiali się w kuchni i znikali, nosząc ba‐ gietki, skrzynki wina, kosze owoców. Przy stole siedziała Althea, obierając i krojąc marchewki, rzepę i cukinie. Jej oczy lśniły blaskiem, który był u niej czymś nowym. – Podłoga, Annie, spójrz na podłogę! – krzyknął Lucas. Podłoga pokryta była brudem z butów krążących tam i z powrotem organizatorów i przypominała po‐
sadzkę na dworcu kolejowym. – To się nigdy nie domyje! – wyraził przekonanie Lucas. – Bywało gorzej – uspokajała Annie. – Spójrz lepiej na moje włosy. To dopiero przerażające. – Fryzura była nastroszona od buchającej z garnków pary i włosy sterczały na wszystkie strony. – Wyglądam jak jakaś afromama. – Twoja coiffure, fryzura, przedstawia najpiękniejszy widok, jaki w życiu widzia‐ łem – wysapał Lucas, uginając się pod ciężarem skrzynki wina. Lola podeszła do stojącej przy kuchence Annie. – Pakowanie skończone. Mogę się do czegoś przydać? Annie mieszała w garnku, nie podnosząc wzroku na przyjaciółkę. – Nie potrzebuję pomocy – odparła chłodno. Lucas i Jared odstawili dźwigany ładunek i uciekli z kuchni. – Proszę, nie wściekaj się – powiedziała Lola. – Na pewno jest coś, w czym mo‐ głabym pomóc. – Chyba powinnam się zacząć przyzwyczajać do radzenia sobie bez ciebie. – Annie mieszała coraz zamaszyściej. – Nawet sama sobie nie umiesz pomóc. Wyja‐ śnij mi, jak w takim razie zamierzasz pomóc mnie? Siedząca przy stole Althea zamarła, posłała Loli ostrzegawcze spojrzenie, które oznaczało: „Uważaj, zaraz wybuchnie”, po czym odłożyła obieraczkę do warzyw, wytarła ręce i wyszła z kuchni. – Daj spokój, Annie – zaczęła Lola słabnącym głosem, ale przecież nie była tchó‐ rzem, więc musiała sobie poradzić. – To nie mogło trwać wiecznie. Dobrze o tym wiesz. Annie odwróciła się w miejscu, komiczna i groźna zarazem, uzbrojona w drew‐ niane łyżki. Włosy miała posypane czymś, co chyba było natką pietruszki. – Niby czemu nie? Tu jesteś szczęśliwa, a tam będziesz cierpieć. – Może nie pochwalasz… – Powrót do domu na chybcika niczego nie rozwiązuje. Co więcej, jest idioty‐ zmem. – Nie większym niż to, co sama robisz – odparowała Lola tonem bardziej napa‐ stliwym, niż zamierzała. – Na przykład co takiego? Lola, zaskoczona sama sobą, odpowiedziała: – Na przykład wynajmujesz pokoje obcym ludziom i spodziewasz się, że będą żyli wedle twoich zachcianek i kapry‐ sów. – To cios poniżej pasa. Ale w porządku, Lolu. Leć sobie do swojego głupiego Be‐
verly Hills. Wracaj tam, maluj paznokcie od rana do wieczora i patrz, jak życie przelatuje ci między palcami. – Annie – powiedziała łagodnie – nadal będziemy przyjaciółkami. – Telefon od wielkiego dzwonu to nie przyjaźń, tylko żałosna namiastka! Nie robisz tego, co dobre dla ciebie, tylko to, co się podoba Markowi. – Co więc powinnam zrobić, bo przecież ty znasz wszystkie odpowiedzi? – Przyjechałaś tu, żeby zacząć wszystko od nowa, pamiętasz? O to chodziło! Spójrz na Altheę, ona zaczyna wszystko od początku! Prawda, Altheo? – Rozejrzała się, a widząc, że dziewczyna zniknęła, grzmiała dalej: – Ty wpełzasz z powrotem do skorupy! Lola poczuła uderzenie gorąca. – O, nie martw się, nie pozwolę, żeby właził mi na głowę. Nikomu na to nie po‐ zwolę. – Nabrała powietrza i spuentowała: – Począwszy od ciebie. – Ode mnie? Ja ci łażę po głowie? – Zgadza się. Nie możesz wpadać w histerię, ilekroć ktoś sprawi ci zawód. Przez to trudno z tobą wytrzymać. – Lola natychmiast pożałowała swoich słów. Annie najpierw zamarła, a potem odłożyła drewniany oręż i usiadła przy stole. Schowała twarz w dłoniach, a jej ramiona zaczęły się trząść. Z początku Lola my‐ ślała, że przyjaciółka się śmieje, ale raptem zrozumiała z przerażeniem, że Annie płacze. Usiadła przy niej. – Nic ci nie jest? – To dlatego ludzie ode mnie odchodzą? – Annie spytała przez łzy. – Bo jestem taka straszna? Lola nie była pewna, jakich ludzi Annie ma na myśli, ale nagle jej wybuch prze‐ stał być irracjonalny. Wypłakiwany żal musiał mieć źródło gdzieś bardzo głęboko. Lola wahała się, czy pogłaskać Annie po plecach. – Skądże. Będę za tobą bardzo tęsknić. – Lola szukała właściwych słów. – Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam. Wcale nie odpychasz ludzi od siebie. Odszczekuję to. Przepraszam. Jest na odwrót. Przyciągasz ludzi. Kochają cię. Ja… ja cię kocham, wiesz? Cholera, żałuję, że musimy przez to przechodzić. – Przepraszam, że stawiam cię w niezręcznej sytuacji – wychlipała Annie. Pod‐ niosła zalaną łzami twarz i spojrzała na Lolę. – No? Co tak sztywno siedzisz? Uści‐ skaj mnie i popłacz trochę. – Nie będę płakać. Ale cię przytulę. Nie znoszę pożegnań. Annie śmiała się i płakała jednocześnie. – Chodź tu! – Wyściskała przyjaciółkę mocno i serdecznie, a Lola jednak ukrad‐
kiem ocierała łzy. – Ale z ciebie wrzód na tyłku – pociągnęła nosem modelka. – Niewiarygodne! Przez resztę popołudnia gotowały, pochlipując wspólnie. • – Nie wyglądam jak klaun w tej sukience? – spytała Annie Lucasa, przekrzykując Lady Gagę. Partner wziął ją za rękę i poprowadził na parkiet. Poszła za nim w szpilkach godnych tancerki na rurze, a sukienka w stylu flamenco, wycięta ni‐ sko, marszczona, czarna w czerwone grochy, w tańcu uroczo wirowała. – Nigdy jeszcze nie miałem erekcji na widok klauna – odparł z powagą Lucas. Atmosfera zaczynała się robić gorąca. Kobiety obnażały ciała, a Annie była na tyle trzeźwa, że jej uwadze nie uszły wyjmowane z kieszeni skręty. – Lepiej wyprowadzę dzieci z tego gniazda rozpusty – powiedziała Lucasowi. Odeszła, kołysząc biodrami w takt muzyki. Przecinając parkiet, rozglądała się za Lolą. Poszła na górę i ostrożnie otworzyła drzwi różowego pokoju. Sześcioro ma‐ luszków, w tym Simon, spało smacznie na łóżku i podłodze. Loli nie było. Wróciła na dół, witając się z kilkoma osobami, które zaprosiła, mimo że ledwo je znała. Maxence, Paul, Laurent wraz z tuzinem innych dzieciaków biegali szaleńczo po domu. Było po północy. – Słuchajcie, czas ochłonąć. Za pięć minut zbiórka w salonie. Włączę wam film. Wyszła na zewnątrz. Pod baldachimem jakieś pary zaczynały tańczyć w rytm reggae. Inni goście siedzieli na poduszkach wokół niskich stolików, pijąc, jedząc i rozmawiając. Wedle oceny Annie przyjęcie było rewelacyjne. Jeden tylko Mark nie wyglądał na zadowolonego. Siedział samotnie w kącie, ob‐ serwując podrygujące pary. Przyglądała mu się ukradkiem i widziała, że mężczy‐ zna wodził wzrokiem głównie za Lolą, która okazała się niezmordowaną tancerką. Ale gdzie ona się teraz podziała? W drugim krańcu namiotu Althea i Jared siedzieli przytuleni jak bliźnięta sy‐ jamskie. Althea mówiła coś Jaredowi na ucho, on wsuwał jej jedzenie do ust. Byli szczęśliwi. Wreszcie odnalazła Lolę pogrążoną w szeptanej konwersacji z boskim facetem. Annie pomachała do przyjaciółki, która podeszła, zostawiając mężczyznę samego. Razem wróciły do namiotu. – Kto to był? – spytała Annie. – Ciacho! Można by go schrupać. – To – oznajmiła Lola nie bez dumy – był Günter! – Seksmaszyna?
– Cicho! Od dawna próbowałam się z nim skontaktować. Był w Nepalu. O mało nie zemdlałam, kiedy się tu pojawił. Tak czy inaczej, wyznałam mu prawdę o mężu. – I co on na to? – Że wcale nie jest zazdrosny! Rozstanie było dla niego tak samo ciekawe co sam romans. – Lolu, musimy coś zrobić, zebrać dzieci i posadzić jej przed telewizorem. Lu‐ dzie palą trawkę, a niektórzy na parkiecie niebezpiecznie zbliżają się do figur z pornoli. Jakby na potwierdzenie jej słów mężczyzna przyciskający partnerkę przy wol‐ nym kawałku wsunął jej rękę pod spódnicę. – No tak, masz rację. Zagoniły dzieci do salonu, włączyły im film i zamknęły dokładnie drzwi. – Dobrze się bawisz? – Annie spytała Lolę. – Tak, ale byłoby o niebo lepiej, gdyby nie było Marka. Nie pije, nie tańczy. A ja najchętniej zdarłabym z siebie bluzkę i błysnęła ponętnie biustem! – Co cię powstrzymuje? – Mark zdecydowanie pełni rolę cerbera w tym związku. – Bo mu na to pozwalasz. Nie trzęś się ze strachu pod jego pełnym dezaprobaty spojrzeniem, nie dawaj mu swojego życia do rąk, aby go potem o coś winić. – Nagle go bronisz? – Cóż, wygląda naprawdę mizernie. Uratuj go przed nim samym. – A jeśli nie będzie chciał… – Zmuś go! Annie patrzyła, jak Lola podchodzi do baru, miesza wódkę z sokiem pomarań‐ czowym w dwóch szklankach, wypija spory łyk z jednej z nich, krztusi się, a potem zdejmuje bluzkę, ujawniając czarną koronkową koszulkę opinającą jej przypomina‐ jące torpedy piersi. Zachwycającym, niespiesznym krokiem ruszyła ku mężowi, który wydawał się skrępowany na widok jej biustu. – Upijesz się wreszcie i porwiesz mnie do tańca? – spytała Lola. – Jedną ręką podała mu drinka, drugą sięgnęła po jego dłoń. – Wiesz, wolałbym zachować trzeźwą głowę – jutro lecimy – sztywno wykręcał się Mark. Lola niemal na siłę wcisnęła mu do ręki szklankę. – Będzie lepiej dla nas obojga, jeśli troszkę wyluzujesz. Mark wypił łyk.
– Niezłe. Tylko nie chcę mieszać alkoholu z lekami, które biorę, wiesz. – Kiwnął brodą w stronę tancerzy. – Jak to się tańczy? – Salsę? Chodź, pokażę ci. – Wyciągnęła do niego rękę, a on wstał. Wtedy ujęła jego biodra i zaczęła go uczyć. Annie wydawało się, że nie wytrzyma do rana, i to nie tylko z powodu gorsetu, który włożyła pod tę zwariowaną sukienkę. Bo wypełniały ją i radość, i smutek. Nie myliła się w kwestii przyjęcia. To nie był luksus, tylko konieczność. Wszystko, cze‐ go dotąd była pewna, stanęło na głowie. Jej stary dobry przyjaciel został jej nowym ukochanym. Kobieta, o którą była wściekle zazdrosna, stała się jej najlepszą przyja‐ ciółką. Mogła też nienawidzić Johnny’ego. I choć nadal szalenie kochała swój dom, nagle przestał być już dla niej taki ważny. Jej dom był tam, gdzie akurat toczyło się jej życie. Chodziła pomiędzy gośćmi, kołysząc się w takt muzyki, witając się z dawnymi znajomymi, których bardzo cieszył jej powrót do dawnej siebie i którzy nie szczę‐ dzili jej komplementów. Zbierała puste talerze i kubeczki. Z głośników popłynęła gorąca latynoska melodia. Dostrzegła Güntera, obracającego w tańcu ślicznotkę, z którą kiedyś spotykał się Lucas. Gdzie w ogóle podział się Lucas? Poczuła lekkie zdenerwowanie i zaczęła szukać go wzrokiem, przyglądając się kolejnym wirują‐ cym parom. Jest, rzeczywiście tańczy. Z kobietą. To była żywiołowa salsa, a dziew‐ czyna była świetną tancerką. Lucas, sztywny jak dygnitarz na misji, próbował za nią nadążyć. Annie podeszła do nich zdecydowanym krokiem i bez wahania odcią‐ gnęła Lucasa od jego partnerki. – C’est mon homme, to mój facet. – Mam dziś wzięcie, bardzo mi się to podoba – Lucas zdążył zawołać do tancer‐ ki, nim Annie siłą ściągnęła go z parkietu. Trzymając go pod rękę, przeprowadziła go przez dom. Wyszli na ulicę. Powie‐ trze było rześkie, odgłosy przyjęcia stłumione. Mrok rozjaśniała tylko jedna stara latarnia. Annie zatrzymała się i spojrzała Lucasowi prosto w oczy. W jednej chwili po jej policzkach polały się łzy. – Przepraszam – powiedziała, cofając się o kilka kroków i chowając twarz w dłoniach. – Jak to? Za co? – Nie chciałam tak wparować. Takie coś już kiedyś wpędziło mnie w kłopoty. Johnny mówił, że jestem straszną zazdrośnicą. Lucas wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. – Pewnie, że tak mówił. Johnny był uganiającym się za spódniczkami draniem.
Annie pociągnęła nosem, otarła oczy. – To prawda, taki był. – Przy mnie nie będziesz musiała się martwić – zapewnił i pocałował ją w nos. – Niby jakim cudem? – Zamierzam nie opuszczać cię na dłużej niż trzy minuty. Może być? – To brzmi strasznie! – Jutro będzie najszczęśliwszy dzień mojego życia – wszyscy wyjeżdżają i wreszcie doczekam się odrobiny uwagi – powiedział Lucas. – Zabierzmy dzieci do Saint-Tropez na tydzień lub dwa. Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno pocałowała. – To wspaniały pomysł. – Milczała przez chwilę, oddychając głęboko. – Ciekawe, jacy będą – wymamrotała mu do ucha. – Kto jaki będzie? – No, moi przyszli lokatorzy. Lucas spojrzał na nią z przerażeniem. – O, non!
Wstęp
K
Skąd pomysł na kucharski dodatek do Ukrytych w Paryżu? siążkę kucharską stworzyłam na życzenie osób, które pisały do mnie ma‐ ile, komentarze na blogu, a nawet wspominały w recenzjach na Amazonie i innych portalach, że bardzo chciałyby wiedzieć, jak przyrządzić potrawy ze stołu bohaterów. Najwyraźniej książka zaostrzyła im apetyt, co dla pisarza jest nie lada komplementem. Oznacza to, że w jakiś sposób udało mi się przenieść czytelników do Francji, do tej paryskiej kuchni i zaprzyjaźnić ich z neurotyczną Annie i ludźmi, przed którymi otworzyła drzwi swojego domu, kuchni, a wreszcie i serce. Napisałam tę książkę kucharską niejako w podzięce dla tych, którzy obdarzyli kredytem zaufania nieznaną pisarkę, kupili i polubili Ukrytych w Paryżu, polecili po‐ wieść innym i sprawili, że odniosła sukces. Wsparcie i radość, które otrzymałam od czytelników, sprawiają, że lata gryzmolenia, załamywania rąk i zwątpienia we własne siły nabierają sensu. To nie będzie jedna z tych fikuśnych francuskich książek kucharskich, prawda? Choć wizja przyrządzenia francuskich dań w domu może onieśmielać, zawarte w tej książce przepisy są w większości dość proste w wykonaniu. Znajdziecie tu potrawy, które można spotkać na stołach w zwyczajnych domach, podawane na ro‐ dzinny obiad czy w powszedni wieczór, a nie takie, jakie jada się w restauracji. Tak jak i Wy mam wiele rzeczy do zrobienia, miejsc do odwiedzenia, dzieci do wychowania, a gotowaniem nie zajmuję się zawodowo, więc najbardziej odpowia‐ dają mi posiłki jednodaniowe, które można przygotować w piętnaście minut, które mogę zostawić, a potem wrócić i zaserwować za godzinę. Zależy mi na wygodzie i zdrowym nasyceniu się przy minimalnym nakładzie czasu i jeszcze mniejszym zestawie brudnych naczyń. Całe tomy można by pisać o francuskiej filozofii jedzenia. Dla Francuzów kon‐ sumpcja to zmysłowe, pozbawione wyrzutów sumienia doświadczenie, niezbędna do życia przyjemność. Francuzi od dziecka uczą się tej sztuki. Jedzenie we Francji powinno się rozpatrywać w kontekście społecznym. Kupowanie składników, przy‐ rządzanie i dzielenie się z innymi posiłkiem należą do fundamentalnych czynno‐ ści, na których wspierają się kontakty międzyludzkie. Swoim podejściem do gotowania przypominam Annie. Potrawy, które przyrzą‐ dzam, są proste, francuskie i poprawiają humor. Jak większość Francuzek nie stro‐
nię od różnych rodzajów pyszności. Jem z umiarem. Poza sytuacjami, kiedy mój nastrój nie pozwala na umiar. Wszelki nadmiar równoważę, jedząc skromnie na‐ stępnego dnia: sałatka, zupa, bez pieczywa. Jestem Francuzką, zatem fatalnie idzie mi odmawianie sobie czegokolwiek, a jeśli ktoś mówi mi, że czegoś mi nie wolno, to tylko pogarsza sprawę. Miejscowe, świeże, nieprzetworzone… z wyjątkiem miłości do bulionu. Zwrócicie pewnie uwagę, że poza moim godnym ubolewania przywiązaniem do kostek rosołowych i od czasu do czasu puszki krojonych pomidorów, kiedy trudno dostać dojrzałe, pełne słońca pomidory, wszystkie składniki w poniższych przepi‐ sach są świeże, nieprzetworzone i kupione z najdalej dwudniowym wyprzedze‐ niem. Kilka słów o tym, jak zaczęłam gotować. Podpowiedź: nie urodziłam się z drewnia‐ ną łyżką w garści. Gdy w wieku dwudziestu trzech lat przeprowadziłam się z Francji do Stanów Zjednoczonych ze świeżo poślubionym mężem, zorientowałam się, że w życiu nie ugotowałam nawet jednego oeuf, jajka. Gotowanie zajmowało dalekie miejsce na mojej liście priorytetów. Miałam przed sobą paraliżujące przeszkody do pokonania, na przykład słabiutką znajomość angielskiego, co wymagało zmiany, skoro poślubi‐ łam amerykańskiego chłopaka, który marniutko znał francuski. Moja mama jest wspaniałą kucharką, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby się od niej uczyć, a jej – żeby przekazać mi swoją wiedzę. Zresztą po co, skoro gdy dopadał mnie głód, wystarczyło zapukać do drzwi Maman? W rzadkich przypad‐ kach, gdy nie stołowałam się w lokalnych restauracjach i kafejkach, przyrządzałam w moim maleńkiej chambre de bonne, kawalerce, jedyne danie w moim repertuarze – posmarowane dobrym pasztetem z królika kupne grzanki zwane biscottes. Większość Francuzów nie odlatuje daleko od gniazda. Na ogół dorastają, idą na studia, a potem spędzają resztę życia w tym samym regionie, a nawet tym samym mieście, w którym się urodzili. Ja również nie zakładałam wyprowadzki z Paryża, a w zasadzie nie zamierzałam się oddalać dalej niż o rzut beretem od kuchni mojej mamy. Dopóki l’amour, miłość, nie pokrzyżowała moich planów: zakochałam się w Amerykaninie. Od tęsknoty za domem po domowe obiadki. Poznaliśmy i pobraliśmy się w rok, po czym przeprowadziliśmy się do ledwo
umeblowanego domu w Mill Valley, cudnego miejsca w północnej Kalifornii. Jed‐ nak pomimo niezaprzeczalnego uroku tego miejsca, trudno mi było cieszyć się no‐ wym życiem i tęskniłam za domem. Z czasem było tylko gorzej i wkrótce bardzo, bardzo tęskniłam za domem. W północnej Kalifornii nic nie wyglądało, nie smako‐ wało i nie pachniało jak w Paryżu. Nie mogłam pracować, nie potrafiłam się poro‐ zumieć. Nie miałam przyjaciół. Szczerze mówiąc, popadałam w depresję i nawet nie potrafiłam wyrazić, co się ze mną dzieje. Rozpaczliwie potrzebowałam czegoś znajomego, co by mnie pocieszyło. Najbardziej pragnęłam i czułam, że nie przeżyję bez domowych smaków. Nie chodziło mi tylko o jedzenie w ogóle ani nawet fran‐ cuskie jedzenie, ale jedzenie z kuchni mojej mamy. Poprosiłam ją o przepisy, ale żadnych nie miała. Gotowała na wyczucie, co dla mnie stanowiło czarną magię. Mama przesłała mi natomiast egzemplarz jedynej książki kucharskiej, jaką posiadała: Les Recettes faciles de Françoise Bernard (Łatwe prze‐ pisy Françoise Bernarda), które można by uznać za francuski odpowiednik amery‐ kańskiego hitu, Joy of Cooking (Radość gotowania). Posługując się książką, próbowałam skrupulatnie odtwarzać przepisy z mojego dzieciństwa, z kalkulatorem w jednej, słownikiem w drugiej ręce, przekładając (jak Annie w Ukrytych w Paryżu, tylko w drugą stronę) kilogramy na funty, litry na galo‐ ny. Przyrządzanie jedzenia było dla mnie jak koło ratunkowe. Stało się celem, było realizacją planu i dawało satysfakcję. Pomagało umacniać związek i wyrażać mi‐ łość. Gdybym od razu zaszła w ciążę, nie miałabym czasu na zagłębienie się na dwa lata w świat kulinarnych odkryć. Gotowanie pod wpływem. Dwadzieścia kilka lat później gotowanie stało się dla mnie formą relaksu. Kro‐ jenie i szatkowanie oraz popijanie czerwonego wina (wyłącznie dla zdrowia), a tak‐ że i pilnowanie zadań domowych to stałe elementy moich wieczorów. Zobaczycie, że czasem trochę wygłupiam się w opisach potraw i notatkach, bo gotowanie po‐ winno być przecież dobrą zabawą. Zakupy, przyrządzanie i zajadanie mają być przyjemnością. Możecie zastępować wszystko wszystkim. Gotowanie to nie nauka ścisła. Chcecie zastąpić kurczaka wołowiną w przepisie na coq au vin? Proszę bardzo – macie przed sobą boeuf bourguignon. Jeśli zamiast sera i soli użyjecie czekolady i cukru w przepisie na suflet, będziecie mieli co podać na deser. Zastąpcie sól i pieprz mieloną kawą i cukrem, a sos beszamelowy zmieni się w idealne wypełnie‐ nie kawowych eklerków.
Kto robił zamieszczone w książce zdjęcia? Szybko, jak się nazywa ten boski foto‐ graf? Gotowanie i spisanie przepisów do tej książki były banalnie proste w porówna‐ niu z wysiłkiem, jaki trzeba było włożyć w to, żeby potrawy były fotogeniczne. Gu‐ lasze, duszone godzinami warzywa i brązowe sosy mogą smakować wybornie, ale fatalnie prezentują się na zdjęciach, szczególnie robionych aparatem w telefonie komórkowym. Wiele pracy włożyłam w naukę niezbędnych podstaw fotografiki ku‐ linarnej, a także opanowanie aparatu z prawdziwego zdarzenia na statywie. Były chwile frustracji i takie, gdy chciałam się poddać. Był też niezapomniany incydent, kiedy to niechcący wylałam calutki kieliszek czerwonego wina na czyściusieńki, cudnie udekorowany stół, na którym parujący croque-monsieur czekał w świetle re‐ flektorów na swój wielki moment. A zatem skompletowałam przepisy, zdobyłam wiedzę na temat fotografii, zyskałam nową wenę do gotowania i, no cóż, utyłam. Okazuje się, że Francuzkom też zdarza się tyć! Jednak przede wszystkim poczułam motywację do dzielenia się z ludźmi swoją pasją kulinarną poprzez pisanie i foto‐ grafowanie. Więc choć pierwotnie chciałam dać coś moim czytelnikom, wyszło na to, że to ja skorzystałam najwięcej na tym przedsięwzięciu. Dlaczego tak niejasno wyrażam się o soli? Z góry przepraszam, że jestem taka nieprecyzyjna i tajemnicza w kwestii soli. Nie da się dobrze czy źle posolić potrawy. Odkryłam to, gdy ograniczyłam spożycie soli ze względu na wysokie ciśnienie. Postanowiłam zostawić to Wam i Waszym preferencjom smakowym i dietetycznym, sugerując dodawanie soli do smaku. W razie potrzeby każdy może dosolić potrawę na talerzu wedle własnego uznania. Zawsze może być jeszcze lepiej. Mam nadzieję, że spodobają Wam się przepisy. Proszę, dajcie mi znać, co my‐ ślicie i jeśli macie jakieś uwagi. Będę też wdzięczna za maile od wszystkich spo‐ strzegawczych wyszukiwaczy literówek. Bon appétit à tous, życzę wszystkim smacznego! Corine Gantz 10 lutego 2012
Spis potraw
Dania bezmięsne Aubergines au parmesan, bakłażany zapiekane z parmezanem Soufflé au fromage, suflet serowy
Wołowina, drób, jagnięcina, wieprzowina Coq au vin, kurczak w czerwonym winie Croque-monsieur, coś więcej niż grillowana kanapka z serem i szynką Couscous Marocain, kuskus po marokańsku Endives au jambon, cykoria zapiekana z szynką pod beszamelem Lasagne à la Française, lasagne po francusku Gigot de sept herbes, méchoui, pieczone jagnię Poulet Provençal, kurczak po prowansalsku Poulet à l’estragon, kurczak w estragonie Pâtes à la carbonara, pasta carbonara Potage de poulet, rosół z kury
Ryby i owoce morza Paëlla aux fruits de mer, paella z owocami morza
Poisson en croûte de sel, ryba zapiekana w soli Salade Niçoise, sałatka nicejska Ragoût de la mer, gulasz rybny
Desery Moelleux au chocolat, wilgotne ciasto czekoladowe Mousse au chocolat, mus czekoladowy Tartelettes aux fruits, tartaletki z owocami
Saint Germain des Prés
Coq au vin Kurczak w czerwonym winie Lucas nachylił się Annie przez ramię, zerkając do garnka. – Zostawiłaś w środku kości z koguta? – wytknął. – To kurczak – odparła, siekając pietruszkę w zastraszającym tempie. – Coq au vin sans coq? – Duszony w winie kogut bez koguta. Lucas nie mógł tego pojąć. – Ale w takim razie – drążył – trzeba będzie ogryzać kości, żeby się najeść. Nie lepiej byłoby użyć bezkostnego koguta? Uwaga: w sam raz dla początkujących, ponieważ walory smakowe są odwrotnie
proporcjonalne do poziomu skomplikowania przepisu. Potrzebne jest tanie czerwone wino. Oczywiście możecie też użyć drogiego, ale niewiele osób zauważy różnicę. Osobiście jej nie widzę, więc lepsze trunki zostawiam do picia.
Coq au vin, kurczak w czerwonym winie
Składniki na 4–6 porcji • 8 nóżek kurczaka (podudzia i udka) • 1 łyżka stołowa oliwy • 1/2-1 butelka czerwonego wina (na przykład pinot noir) • 1 szklanka pokrojonego w kostkę boczku pancetta. Jeśli nie macie pancetty, zastąpcie go 1/4 szklanki do‐ brego oleju (na przykład oleju z krokosza, unikajcie paskudnego oleju kukurydzianego) • 4 nieduże marchewki, obrane i posiekane • 1 dorodna cebula, obrana i posiekana • 2 obrane ząbki czosnku • 2 obrane szalotki
• 230 g krojonych pomidorów z puszki lub 2 świeże dojrzałe pomidory • 1/4–1/3 szklanki mąki uniwersalnej (do zagęszczenia sosu) • 1 koszyczek pokrojonych w plasterki grzybów • 250 g młodych ziemniaków • 1/2 szklanki posiekanej natki pietruszki • 1 łyżka stołowa suszonego lub świeżego tymianku • 1 listek laurowy • pieprz i sól do smaku
Sposób przyrządzania 1. Podgrzej łyżkę oleju w dużym rondlu, dodaj pancettę i mieszaj, boczek powinien się stopić (albo przejdź do następnego punktu, jeśli przyrządzasz wersję bez boczku). Dodaj posiekaną cebulę i smaż do zeszkle‐ nia. Wyjmij cebulę z garnka. 2. Na pozostałym w garnku oleju lub tłuszczu wytopionym z pancetty obsmaż kurczaka, aż zarumieni się skórka. Jeśli używasz małego garnka lub patelni, być może trzeba to będzie zrobić na raty. 3. Posyp przyrumienionego kurczaka mąką i obsmażaj przez kolejną minutę. 4. Dodaj marchewkę, czosnek, pomidory, zioła (z wyjątkiem pietruszki), sól i pieprz. Potem stanowczym ru‐ chem wlej całe wino. W razie potrzeby dolej wody, tak żeby całe mięso było przykryte płynem. Doprowadź do wrzenia, potem zmniejsz grzanie i gotuj na wolnym ogniu bez przykrycia przez 1 do 1,5 godziny. Ciecz wyparuje i sos zgęstnieje. Przykryj garnek, jeśli będziesz mieć wrażenie, że płyn zbyt szybko odparowuje. Po kuchni powinien się już rozchodzić zapach, za który można się dać posiekać. 5. Na 20 minut przed podaniem do stołu wrzuć ziemniaki. Muszą być zanurzone w sosie, żeby równo się ugotowały. 6. Na 10 minut przed podaniem dorzuć grzyby. Dłuższe gotowanie zmieniłoby je w papkę. 7. Skosztuj! Wydaj jęk zachwytu. Jeśli trzeba, dodaj soli. Włóż coq au vin do ładnego naczynia. Dookoła ułóż ziemniaki. Wlej sos (z grzybami i pancettą) i posyp świeżą, drobno siekaną pietruszką. Można podawać!
Prywatny ogród w Paryżu
Aubergines au parmesan Bakłażany zapiekane z parmezanem Siedząca naprzeciw niego nad bakłażanami zapiekanymi z parmezanem Annie ukrywała złamane serce pod maską nonszalancji. Johnny nalał wina i podał jej kieliszek. Poczekał, aż upije łyk. – No to co? – zagadnął z błąkającym się na ustach uśmieszkiem. – Chcesz wziąć ślub? Przełknęła wino i odkaszlnęła. – Chodzi ci o to, czy w ogóle? Pewnie tak, kiedyś, jak przyjdzie czas, z właści‐ wym facetem.
– Nie pytam ogólnie. Mam na myśli nas dwoje. W tym tygodniu. Gdyby zależało Wam na nieco mniej kalorycznej wersji przepisu, nałóżcie na plastry bakłażana cienką warstwę oliwy (pomijając mąkę) i włóżcie je do piekarnika, połóżcie na grillu, a nawet do tostownicy. Nie otrzymacie wybornego smaku i struktury smażonego bakłażana, ale jest to godna polecenia alternatywa z oczywistych (acz przygnębiających) powodów.
Aubergines au parmesan, bakłażany zapiekane z parmezanem
Składniki na 4–6 porcji • 2 puszki po 800 g krojonych pomidorów • 2 dorodne nieobrane bakłażany pokrojone w plastry o grubości około 21/2 centymetra. Wybieraj bakłaża‐ ny o lśniącej skórce bez widocznych skaz (takie skazy mogą oznaczać bardzo, bardzo niesmacznego ba‐ kłażana). • 1 szklanka posiekanej natki pietruszki • 1/2 szklanki świeżej posiekanej bazylii • 1 łyżka stołowa oliwy • 1 szklanka (lub troszkę więcej) oleju rzepakowego • 1 szklanka mąki uniwersalnej • 2 ząbki czosnku • 220–280 g świeżego sera mozzarella, w cienkich plasterkach albo tartego na grubej tarce • 80 g startego parmezanu • sól i pieprz do smaku (uważaj – krojone pomidory mogą być solone)
Sposób przyrządzania 1. Podgrzej olej w głębokim naczyniu żaroodpornym. Kiedy będzie gorący, ale jeszcze nie zacznie dymić, dodaj posiekaną pietruszkę i zmiażdżone ząbki czosnku. Zamieszaj. Uważaj, żeby nie przypalić, i dodaj pomidory. Zamieszaj. Zmniejsz grzanie i gotuj na wolnym ogniu bez przykrycia, aż część sosu odparuje. Celem jest osiągnięcie sosu, który będzie wilgotny, ale nie wodnisty, gęsty, ale nie kleisty. Niech sobie do‐ chodzi spokojnie, gdy ty będziesz się zajmować dalszą częścią przepisu. 2. Na talerzu posyp pokrojone bakłażany mąką z obu stron. Są tacy, którzy zalecają, by posypać plastry ba‐ kłażana solą i poczekać, aż puści sok. Mnie zawsze brakowało do tego cierpliwości. Otrząśnij plastry ba‐ kłażana z nadmiaru mąki. Podgrzej olej rzepakowy. Kiedy będzie już bardzo gorący, ale nie zacznie jesz‐ cze dymić, ułóż na nim warstwę plastrów bakłażana. Smaż 2–3 minuty, odwróć i smaż z drugiej strony.
Nie chodzi o to, żeby ugotować plastry w oleju, ale żeby obsmażyć obie strony. Połóż na wpół usmażone plastry bakłażana na dwóch papierowych ręcznikach i obsmaż resztę. A teraz chwila prawdy – potrzeba będzie o wiele więcej oleju, niż miałam odwagę przyznać, ale teraz zaszliście już za daleko, żeby się za‐ trzymać. 3. Przyjrzyj się, jak wygląda sos. Jest już boski? Jakieś ostatnie poprawki? Jeśli zbyt mocno odparował, przy‐ kryj naczynie, zmniejsz grzanie i dolej wody. Jeśli jest za rzadki, odlej trochę płynu, zdejmij pokrywkę, zwiększ grzanie (tylko pod żadnym pozorem nie odchodź od kuchenki po zwiększeniu grzania, bo sos się przypali, a twoje życie będzie skończone). Na 5 minut przed połączeniem składników dania dodaj do sosu bazylię i mieszaj. Osobiście najbardziej lubię bazylię, która nie gotowała się zbyt długo. Dodaj sól i pieprz do smaku. 4. Teraz najfajniejsza część. Zdecyduj, czy wybierasz styl rodzinny, czy elegancki wygląd. Zależnie od decyzji – wybierz ładne naczynie żaroodporne (około 20 x 20 cm) lub kokilki na indywidualne porcje. Jeśli jesteś amatorem czosnkowego smaku, przetrzyj obranym ząbkiem czosnku dno i ścianki naczynia/naczyń. 5. Na dno naczynia wlej sos. Ułóż jedną warstwę plastrów bakłażana. Obficie posyp je parmezanem, głośno śpiewając „O sole mio”. Dokładaj warstwy bakłażana i syp parmezanem, dopóki nie zużyjesz całych zapa‐ sów. Na wierzchu ułóż warstwę świeżej mozzarelli, na niej rozsmaruj resztkę sosu. 6. Z ostatnim krokiem wstrzymaj się do przyjścia gości. Gdy się już zjawią, włóż naczynie/naczynia do roz‐ grzanego do 180°C piekarnika na 30–40 minut, żeby sos zawrzał, a ser się roztopił. Zanim podasz danie, udekoruj je kilkoma listkami pietruszki lub bazylii. 7. Podawaj z makaronem, chlebem czosnkowym, sałatką cesarską lub innym włoskim dodatkiem, który przyjdzie ci do głowy.
Jardin du Luxembourg, stoisko ze słodyczami
Couscous Marocain Kuskus po marokańsku Rozpoznała kuskus. Annie podała go kiedyś, ale Althea nie odważyła się wówczas go spróbować. Dziś jednak to zrobi. Ustawi się w ogonku i skosztuje parującego kuskusu, a może nawet jednej z tych cieniutkich, pikantnych parówek. Jednak za‐ nim zdołała dotrzeć do któregoś ze stoisk, fala ludzi poniosła ją dalej, w stronę plam o jaskrawych kolorach – dywanów, złota, klejnotów, koralików i indyjskich tkanin ułożonych w liczne stosy, układane przez kobietę w jaskrawozielonym sari. Pomarszczone dłonie kobiety wyglądały jak skórzane rękawiczki położone na je‐ dwabiu. Wszędzie dokoła dzieci z watą cukrową na patykach śmigały wokół swoich matek jak błyskawice.
Couscous Marocain, kuskus po marokańsku
Składniki na 4–6 porcji • 1/4 szklanki oleju rzepakowego • 1 łyżka stołowa masła • 1 kg kurczaka, jagnięciny albo wołowiny (albo zaszalej i użyj kombinacji wszystkich trzech) • 5 dorodnych marchewek, obranych i pokrojonych na kawałki długości 2–3 centymetrów • 4 nieobrane cukinie, pokrojone na kawałki długości 2–3 centymetrów, końcówki usunięte • 2 obrane rzepy (wybierz małe i jeśli to możliwe, wiosenne; duże stare rzepy mogą być gorzkie i włókni‐ ste, fuj!) • 3 duże pomidory, drobno pokrojone albo 1 puszka 400 g krojonych pomidorów • 1 duża cebula, drobno pokrojona • 1 szklanka świeżych liści kolendry (bez ogonków) • 1 łyżeczka soli • 1 łyżka stołowa imbiru w proszku
• 2 łyżki stołowe kminu rzymskiego w proszku • 1/2 łyżeczki pieprzu • 1/4 łyżeczki czerwonej papryki • 5 lub 6 pręcików szafranu • 3 szklanki suchego kuskusu (dodajemy 1/4 łyżeczki soli podczas gotowania) • Opcjonalnie: można ugotować oddzielnie pikantne kiełbaski i ułożyć na wierzchu gotowego dania.
Sposób przyrządzania 1. W dużym garnku podgrzej olej i masło, aż masło zacznie skwierczeć, potem dodaj całe mięso. Niech zbrązowieje ze wszystkich stron (możliwe, że trzeba to będzie robić partiami). 2. Dodaj drobno posiekaną cebulę i mieszaj, aż lekko się zeszkli. 3. Dodaj wszystkie przyprawy i sól, gotuj, mieszając, przez 3 minuty. Hmm… Wydaje mi się, że twoja kuch‐ nia zaczyna pachnieć północną Afryką. 4. Dodaj świeżą kolendrę i pomidory i gotuj przez kolejne 3 minuty, mieszając. 5. Dodaj marchewkę. 6. Dolej wody, ale tylko tyle, żeby przykryła mięso i jarzyny; doprowadź do wrzenia. Zmniejsz grzanie i przykryj garnek, niech potrawa dusi się przez godzinę. 7. Dorzuć rzepę i gotuj przez 15 minut. 8. Dodaj nieobraną cukinię i gotuj przez kolejne 15 minut. 9. Na 15 minut przed podaniem zagotuj 4 szklanki osolonej wody. Gdy tylko woda zawrze, wyłącz grzanie i wsyp suchy kuskus. Pomieszaj i przykryj naczynie szczelnie folią spożywczą, żeby woda nie wyparowy‐ wała. (Prawidłowym sposobem przygotowywania kuskusu jest gotowanie na parze, ale ja nie czuję żadnej różnicy w smaku). Powinno to zająć 5–7 minut. 10.Rozbij ugotowany kuskus widelcem, po czym usyp z niego wzgórek pośrodku dużego półmiska. 11. Odcedź mięso i warzywa na gęstym sitku. Nie wylewaj sosu. Ostrożnie ułóż jarzyny i mięso wokół kusku‐ su. Podaj sos w osobnym naczyniu (na przykład w sosjerce). 12.Powiedz gościom, żeby jedli gołą ręką, koniecznie prawą (nigdy lewą), „bo tak należy jeść kuskus”. Po‐ śmiej się z ich przerażonych min, a potem rozdaj sztućce.
Kolejki pod wieżą Eiffla
Croque-monsieur Coś więcej niż grillowana kanapka z serem i szynką Wewnątrz lokalu panował gwar – ekspresy do kawy szumiały, kelnerzy wykrzyki‐ wali zamówienia, brzęczały naczynia i sztućce. Przy barze było tak ciasno, że mu‐ siał pić kawę z ramionami przyciśniętymi do boków. Najwyraźniej nikt nie miał ochoty wyściubić stąd nosa i uznać, że skończyła się już dwugodzinna przerwa na lunch. Siedzenie tu sprawiało ludziom przyjemność, mimo że powietrze przesyco‐ ne było zapachem plat du jour, dania dnia, i gęste od dymu z papierosów, a szyby w oknach były zaparowane z powodu wilgoci i ciepła bijącego z ludzkich ciał. Lu‐ cas był stałym bywalcem lokali, miał doświadczenie w wykrawaniu dla siebie miej‐ sca w tłocznych paryskich kawiarniach, zwykle nie narzekał, ale tego dnia tłum był nie do zniesienia. Humoru nie poprawiał mu widok nieogolonego i nieumytego Ja‐ reda, który pożerał właśnie drugą kanapkę croque-monsieur, przyklejony lewym ra‐ mieniem i barkiem do ojca chrzestnego.
Croque-monsieur to o wiele, wiele więcej niż grillowana kanapka z serem. We Francji jest on wszechobecny. To klasyczna szybka przekąska we francuskich kawiarniach. Croque-monsieur ponosi winę za powiększenie się niejednej paryskiej talii.
Croque-monsieur, coś więcej niż grillowana kanapka z serem i szynką
Składniki na 4 sztuki • 8 kromek białego pieczywa ukrojonych niezbyt cienko (tradycyjnie w kawiarniach i restauracjach podaje się kwadratowe kromki, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?) • 4 niezbyt cienkie plastry zwykłej szynki (czyli nie wędzonej) • 20 dag tartego szwajcarskiego sera gruyère • 85 g masła • 1/2 szklanki mąki • 3 szklanki mleka • szczypta mielonej gałki muszkatołowej
• pieprz i sól do smaku
Sposób przyrządzania Skosztuj trochę szynki i sera gruyère. Od tego, jak bardzo są słone, zależeć będzie ilość soli, którą dodasz do beszamelu. 1. Rozpuść masło w średniej wielkości rondlu. 2. Dodaj mąkę i mieszaj, aż składniki się połączą. Nie pozwól, żeby masa zbrązowiała. 3. Pomalutku dodawaj zimne mleko, ciągle mieszając. 4. Mieszaj przez około 15 minut (jeśli wlejesz ciepłe mleko, czas mieszania będzie krótszy). 5. Dodaj sól, pieprz i gałkę muszkatołową do smaku. 6. Delikatnie opiecz chleb. Posmaruj cienko masłem. 7. Na czterech kromkach pieczywa połóż plasterki szynki. 8. Na szynkę nałóż nie więcej niż łyżkę stołową beszamelu i rozsmaruj go. 9. Rozdziel starty ser gruyère na dwie części. Rozłóż połowę równo na plastrach szynki. 10.Przykryj kanapki pozostałymi opieczonymi kromkami pieczywa. 11. Polej każdą z nich pozostałym sosem beszamelowym. 12.Rozłóż na wierzchu resztę tartego sera. 13. Na krótką chwilę włóż do opiekacza, żeby ser się roztopił i przybrał złocisty kolor. Uwaga! Ser gruyère szybko się pali.
Podawaj z sałatką ze świeżych warzyw – chłodną, chrupiącą i niewywołującą wy‐ rzutów sumienia, która będzie stanowiła przeciwwagę dla naszych superkalorycz‐ nych kanapek.
Spacer po Montparnasse
Endives au jambon Cykoria zapiekana z szynką pod beszamelem Ostatnie, na co miała ochotę, to „lekcja gotowania”, jak nazywała to Lola, lub „po‐ rażka”, bo tak określała to Annie. Modelce brakowało instynktu i wyczucia w sztuce kulinarnej. Tymczasem już podążała za Annie.
– Może usiądź sobie na kanapie z dziećmi, odpocznij. Ja zrobię kolację – zasu‐ gerowała. Niestety, odpowiedź brzmiała nie. W kuchni Annie zabrała się za przyrządzanie endives au jambon, cykorii zapiekanej z szynką. Płukała warzywa, układała plastry szynki, tarła ser gruyère i doprawiała sos beszamelowy. Loli powierzyła zadanie przygotowania sosu winegret; wyzwanie leżało w granicach jej możliwości, szcze‐ gólnie że Annie kilka razy udzielała jej instrukcji. Początkująca kucharka podrapała się w głowę, wpatrując się w solniczkę, młynek do pieprzu oraz opakowania z octem, oliwą z oliwek i musztardą. Wreszcie spytała: – Co miało iść pierwsze? Co jedzą cztery młode Francuzki, kiedy spotykają się w domu jednej z nich na piżama party? Ja zawsze proszę swoją przyjaciółkę Isabelle, żeby przyniosła przepyszne endives au jambon. W życiu nie zmusilibyście mnie do zjedzenie surowej cykorii (strasznie gorzka!), ale w tym daniu jakimś cudem przeobraża się w coś cudownego. Tej potrawy nie znajdziecie w kartach francuskich restauracji, ale na stołach w jadalniach w całej Francji – owszem! To domowe francuskie jedzenie w podstawowej i bardzo przyjemnej formie!
Endives au jambon, cykoria zapiekana z szynką pod beszamelem
Składniki dla 4 osób (8 porcji) • 8 średnich/dużych główek cykorii białej • 1 spory garnek nieosolonej wody • 8 niezbyt cienkich plastrów zwykłej szynki (czyli nie wędzonej) • 220 g tartego sera szwajcarskiego gruyère • 85 g masła • ¾ szklanki mąki • 4 szklanki mleka • szczypta mielonej gałki muszkatołowej • pieprz i sól do smaku
Sposób przyrządzania 1. Odetnij końcówki z cykorii. Jeśli widzisz jakieś skazy, możesz usunąć zewnętrzne liście, jeśli nie – zostaw tak, jak jest, i opłucz. 2. Zagotuj wodę. Włóż cykorię i gotuj na średnim ogniu, aż będziesz w stanie bez trudu nakłuć ją nożem. Odcedź. 3. Wysmaruj masłem naczynie żaroodporne na tyle ładne, żeby potem bez wstydu postawić je na stole. 4. Owiń każdą z ugotowanych główek cykorii plasterkiem szynki i ułóż pośrodku wysmarowanego ma‐ słem naczynia. 5. Czas na sos beszamelowy. Najpierw jednak skosztuj szynkę i ser. Od tego, jak bardzo są słone, zależeć bę‐ dzie ilość soli, którą dodasz do beszamelu. 6. Rozpuść masło w średniej wielkości rondlu. 7. Dodaj mąkę i mieszaj, aż składniki się połączą. Nie pozwól, żeby masa zbrązowiała. 8. Pomału dodawaj zimne mleko, ciągle mieszając. 9. Mieszaj przez 15–20 minut (jeśli mleko było ciepłe, czas mieszania będzie krótszy). 10.Dodaj sól, pieprz i odrobinę gałki muszkatołowej do smaku. 11. Kiedy sos beszamelowy osiągnie konsystencję budyniu, polej nim owiniętą w szynkę cykorię. 12.Posyp wszystko tartym serem. 13. Włóż do rozgrzanego piekarnika maksymalnie na 30 minut, tak żeby ser przybrał ładną, złocistą barwą. Możesz włożyć wszystko do opiekacza na krótką chwilkę, ale uwaga – szwajcarski ser szybko się pali.
Słynna Colonne Moris
Gigot de sept herbes Méchoui, pieczone jagnię
Annie od dwóch dni zajmowała się przygotowywaniem jedzenia. Méchoui, jagnię w całości, piekło się nad olbrzymim paleniskiem w kuchni, a fantastyczny aromat roznosił się po całej szesnastej dzielnicy. Annie nagotowała też całe góry kuskusu i upiekła masę tunezyjskich ciastek i marokańskich bułeczek z anyżkiem. Co takiego? Nie dysponujesz piecem, w którym zmieści się w całości jagnię? A może nie masz na tyle zimnej krwi, żeby znaleźć i złapać małą owieczkę, a potem przetworzyć ją w osobistą wersję kebaba? Rozważ poniższe alternatywne rozwiązanie. We Francji nazywamy tę potrawę gigot de sept heures, czyli siedmiogodzinną jagnięciną. To naprawdę niezwykle smakowity sposób przyrządzenia udźca jagnięcego. Przygotowanie wymaga niewiele wysiłku, a w dodatku to wyborne danie jest wygodne do podawania, gdy masz wielu gości, bo można zapomnieć, że tkwi w piekarniku. Ono tam sobie będzie spokojnie dochodziło i z każdą minutą będzie pyszniejsze.
Gigot de sept herbes, méchoui, pieczone jagnię
Składniki na 6–8 porcji (zależnie od wielkości udźca) • 1 duży udziec jagnięcy z kością • 5 obranych szalotek • 10 nieobranych ząbków czosnku • oliwa z oliwek
• 1 łyżeczka nasion kolendry • pieprz, sól • 1 łyżeczka czerwonej papryki w płatkach, żeby dodać ostrości
Opcjonalnie: mieszanka warzyw korzeniowych – obrane młode rzepy, marchewka, obrane młode buraki (choć ja zachowałam je w łupinie, żeby wyglądało bardziej ru‐ stykalnie). Sposób przyrządzania Marzy mi się żeliwny piec francuskiej marki Le Creuset, ale nie aż tak bardzo, że‐ bym się na jego kupno zdecydowała. Posiadam tańszą wersję, która świetnie się sprawdza. Tak naprawdę potrzebujesz tylko żaroodpornego naczynia z dobrze do‐ pasowaną pokrywką. Jego rozmiar będzie zależał od wielkości udźca. Jeśli spodzie‐ wasz się tłumu gości, możesz użyć naczynia, w którym zwykle pieczesz indyka, trzeba je tylko przykryć grubą folią aluminiową przed włożeniem do piekarnika. Ja nie mam bardzo szczelnej pokrywki, więc radzę sobie tak, że robię zwykłe ciasto z 2 szklanek mąki i odrobiny wody i uszczelniam nim pokrywkę. Kiedy nadchodzi czas serwowania dania, stawiam naczynie na stole i „rozpieczętowuję” na oczach wszystkich, co robi niemałe wrażenie. Z początku ciasto będzie przypominało chleb, ale po wielu godzinach pieczenia zrobi się twarde jak skała i niejadalne. Może przydać wam się dziewczęcy, jakiś niewielki młoteczek, żeby je odkuć. 1. Podgrzej oliwę z oliwek, dodaj udziec. Przewracaj go, żeby zarumienił się ze wszystkich stron. 2. Dodaj obrane, poćwiartowane szalotki i kolendrę. 3. Dorzuć nieobrane ząbki czosnku. 4. Dodaj pieprz i sól do smaku. 5. Przykryj naczynie, włóż do rozgrzanego do 150°C piekarnika. 6. Piecz przez 3 godziny, nie zmieniając temperatury. 7. Zmniejsz temperaturę do 120°C i piecz przez następne 2–4 godziny. Jeśli pokrywka jest szczelna, z garnka nie wyparuje wilgoć i mięso nie zrobi się suche, a jedynie pyszniejsze. Jeśli masz wrażenie, że pokrywka nie jest jednak szczelna, dodaj w tym momencie bulion lub wodę. Ja właśnie teraz dodaję warzywa i uszczelniam pokrywkę ciastem. Jak zaznaczyłam, piecz przez kolejne 2–4 godziny. 8. Podajemy! Ja lubię stawiać naczynie pośrodku stołu, tak rodzinnie. Najpierw popisowe odkuwanie po‐ krywki z garnka. Potem nakładam każdemu kilka ząbków czosnku. Zachowały kształt, ponieważ piekły się w skórkach. Teraz w ich wnętrzach znajduje się jakby czosnkowy mus. Mniam! 9. Jeśli przygotowujesz wersję bez warzyw, możesz podać jagnięcinę z kuskusem z warzywami albo pokrze‐ piającym taboulé (kuskusem po arabsku).
Pomnik La Fontaine'a
Lasagne à la Française Lasagne po francusku
– A skąd to się wzięło? – Lucas wykrzyknął z zachwytem, kiedy Annie stawiała na stole w jadalni parujące lasagne z kurczakiem i wielką miskę salade niçoise, sałat‐ ki nicejskiej. – Droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek – powiedziała Annie, żeby popisać się przed Lolą. Najwięcej o sposobach przyrządzania lasagne wiedzą zapewne Włosi, ale Francuzi dodają do tej potrawy ser gruyère lub kozi ser. Mozzarellę i ricottę zastępują beszamelem. Francuska wersja jest o wiele bardziej… nie ma co ukrywać… francuska.
Lasagne à la Française, lasagne po francusku
Składniki na 4–6 porcji Lasagne: • świeżo przygotowany płat makaronu (zobacz przepis na makaron) lub 1 paczka płatów lasagne, najlepiej tego typu, który nie wymaga wcześniejszego gotowania • 1 dorodna cebula • 1 łyżka stołowa oliwy z oliwek • 1 ząbek czosnku • 2 puszki po 800 g krojonych pomidorów
• 2 łyżeczki suszonego lub świeżego oregano i/lub bazylii • 500 g mielonej wołowiny, kurczaka i/lub indyka • 1 szklanka tartego sera o wyrazistym smaku, na przykład szwajcarskiego gruyère, ale może ci bardziej smakować romano, parmezan albo inny, który masz pod ręką • pieprz i sól
Sos beszamelowy: • 2 łyżki stołowe niesolonego masła • 2 łyżki stołowe mąki • 2 szklanki mleka o niskiej zawartości tłuszczu • szczypta mielonej gałki muszkatołowej do smaku • pieprz i sól do smaku
Sposób przyrządzania 1. Podgrzej oliwę w garnku. 2. Dodaj pokrojoną cebulę i obrany czosnek i smaż przez kilka minut, aż nabiorą złocistej barwy. Spalenie ich może nadać potrawie gorzki smak. 3. Dodaj pomidory. Zmniejsz grzanie i skosztuj. Dodaj pieprz i sól do smaku. Dosyp bazylię i oregano, po‐ tem duś przez 20 minut na wolnym ogniu. 4. W oddzielnym garnku/patelni na dużym ogniu usmaż mięso na małej ilości tłuszczu, aż będzie dobrze wysmażone, a cała wilgoć odparuje. 5. Dodaj sok z pomidorów do mięsa. 6. Gotuj razem, aż sos zgęstnieje i nie będzie wodnisty.
Sos beszamelowy 7. W małym rondlu rozpuść 2 łyżki masła, ale żeby się nie spaliło i nie zrobiło brązowe. Wyłącz grzanie i do‐ daj 2 łyżki mąki. Ubijaj, aż zrobi się pieniste. Dodaj zimne mleko, całe za jednym zamachem. Postaw ron‐ del z powrotem na kuchence i gotuj na średnim ogniu, cały czas ubijając, aż zgęstnieje jak kogel-mogel. Dodaj pieprz, sól i gałkę muszkatołową do smaku.
A teraz czas wszystko połączyć 8. Nadchodzi chwila, w której zaproszone do pomocy dzieci mogą zamienić twoją czyściutką kuchnię w strefę skażoną. Do prostokątnego naczynia żaroodpornego o wymiarach około 23 x 33 cm lub do koki‐ lek (zob. zdjęcie): • wlej tyle beszamelu, żeby zakrył dno naczynia (około 1/3 całości);
• połóż jedną warstwę makaronu lasagne (lepiej przyciąć i dosztukować tu i ów‐ dzie, niż żeby płaty nachodziły na siebie); • wlej sos pomidorowo-mięsny, tak żeby zakrył makaron; • posyp 1/3 tartego sera; • i od nowa: warstwa beszamelu, warstwa makaronu, warstwa sosu pomidorowomięsnego, tarty ser; • połóż ostatnią warstwę makaronu, resztę beszamelu, resztę sosu pomidorowo-
mięsnego, ostatnią warstwę sera. 9. Podawaj z prostą sałatką.
Moelleux au chocolat Wilgotne ciasto czekoladowe Monsieur François wypiął pierś i rozejrzał się wokół, jakby spodziewał się gdzieś ukrytej kamery. – C’est une blague? To jakiś żart? – Codziennie widzi pan mnóstwo osób – wyjaśniała Lola swoją najstaranniejszą francuszczyzną. – Jakie jest pana zdanie jako mężczyzny? Monsieur François poprawił sportową kurtkę. – Nie mogę wypowiadać się w imieniu wszystkich przedstawicieli mojej płci, bien sûr… Lola uśmiechnęła się krzepiąco. – To oczywiste… Nachylił się, żeby twarze wszystkich trojga były na jednym poziomie, i rzekł uwodzicielskim szeptem, rozsiewając zapach wina i tytoniu: – Nie mogę mówić za wszystkich, ale osobiście byłbym zaszczycony, gdybym mógł udowodnić, że Madame l’Américaine… – Annie – podsunęła Lola. – Madame Annie może na mnie liczyć. Z przyjemnością zostałbym jej… chevalier servant, uniżonym sługą. Oczywiście moja femme, żona, nie mogłaby o niczym wie‐ dzieć. Wyprostował się, podkręcił wąsa, po czym odszedł, wołając donośnie: – Gérard, dwa razy moelleux au chocolat, ciastko czekoladowe, na koszt firmy! Annie i Lola jednocześnie zanurkowały pod stolikiem, żeby ukryć wybuch śmie‐ chu. Uwaga: niewiele restauracji we Francji odważyłoby się mieć kartę pozbawioną crème brûlée lub moelleux au chocolat. „Moelleux” znaczy wilgotny, niemal ciągnący się. Potrafię zrobić ten deser z zawiązanymi oczami i skrępowanymi rękami. Dziesięć minut
przygotowań, niespełna dwadzieścia minut pieczenia i można podawać gorące ciasto prosto z pieca. Osobiście nigdy nie trafiłam na mniej wymagające ciasto czekoladowe, jak również takie, które przebiłoby moelleux popularnością.
Moelleux au chocolat, wilgotne ciasto czekoladowe
Składniki na okrągłe ciasto o średnicy około 23 cm • 1 szklanka półsłodkich wiórków czekoladowych • 1 osełka (około 110 g) niesolonego masła • 2 duże jajka
• 1 łyżeczka prawdziwego ekstraktu z wanilii • 1/4 łyżeczki soli • 1/2 szklanki cukru granulowanego • 1/2 szklanki jasnego cukru trzcinowego • 1/2 szklanki mielonych migdałów
(Prażone migdały całkowicie zmieniłyby smak. Migdałowa nuta jest ledwo wyczu‐ walna w cieście, choć mielone migdały zastępują mąkę, nadając ciastu niezwykłej konsystencji). 1/2 szklanki skrobi kukurydzianej albo – najlepiej – mąki ziemnia‐ czanej. Sposób przyrządzania 1. Włóż osełkę masła i wiórki czekoladowe do nadającego się do użycia w mikrofalówce naczynia i włącz ku‐ chenkę dokładnie na 1 minutę. Potem mieszaj, aż masa stanie się gładka. Jeśli nie chce się zrobić gładka, podgrzej jeszcze przez kilka sekund i znowu zamieszaj. 2. Rozgrzej piekarnik do 180°C. 3. W średniej wielkości misce ubij jajka, potem dodaj cukier granulowany i trzcinowy. Wymieszaj porząd‐ nie. Dodaj sól i wanilię. 4. Dodaj masę maślano-czekoladową do masy jajeczno-cukrowej. Ubijaj, aż nowa masa będzie jednolita. Do‐ daj mielone migdały i mąkę ziemniaczaną. Wymieszaj porządnie. 5. Natłuść tortownicę o średnicy około 23 centymetrów. Wyłóż spód papierem do pieczenia i rozsmaruj odrobinę masła na papierze. 6. Wlej masę do przygotowanej tortownicy. 7. Włóż tortownicę do piekarnika. Po 25 minutach wsuń ostrze noża lub patyczek w środek ciasta. Nie po‐ winien po wyjęciu być ani kompletnie usmarowany mazią (ciasto niedopieczone i absolutnie pyszne, ale mój strach przed salmonellą nieco studzi uwielbienie dla płynnego środka), ani czysty (ciasto wyschnięte na proch), ale tak jakoś pomiędzy. Podawaj ciasto w temperaturze pokojowej lub lekko ciepłe, najlepiej z gałką lodów waniliowych, bo wtedy efekt jest oszałamiający.
Mousse au chocolat Mus czekoladowy – Do obiadu będzie sałatka z cykorii i buraków, a na deser mousse au chocolat. – Po czym rzuciła w przestrzeń: – Jared jest zbyt niezależny, żeby jadać z nami co wie‐ czór, jednak dzisiaj przypadł nam w udziale zaszczyt spożycia posiłku w jego towa‐ rzystwie.
Lucas udzielał kobiecie o krótkich włosach lekcji degustacji wina – położył dło‐ nie na jej ręce i tak oboje kręcili kieliszkiem. Żadne z nich nie zwracało uwagi na Annie i jej docinki. – Jak ona ma na imię? – Jared spytał Annie półgłosem, żeby pozostała dwójka ich nie słyszała. – No proszę, Casanova się budzi? Lola jest mężatką z dwojgiem dzieci, poza tym wyraźnie widać, że Lucas zarezerwował ją dla siebie. Pożera ją wzrokiem, od‐ kąd tu wylądowała. – Zrobiła krok w stronę lodówki. To chyba jasne, że nie o tę kobietę pytał. – Przestań nazywać mnie Casanovą albo Don Juanem, d’accord, w porządku? – poprosił. – Jak sobie życzysz… Romeo! Uwaga: w tym przepisie nie używa się cukru, więc poziom słodkości zależy od czekolady. Ponadto, choć ryzykujesz oskarżenie o to, że psujesz zabawę, to jeśli masz osłabiony system odpornościowy, jesteś w ciąży, jesteś dzieckiem lub osobą starszą lub też cierpisz na ostrą lub nawet łagodną hipochondrię, nie jedz surowych jajek!
Mousse au chocolat, mus czekoladowy
Składniki na 4–6 porcji • 3 jajka absolutnej świeżości i wiadomego pochodzenia • 1 szklanka półsłodkich wiórków czekoladowych • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii • szczypta soli
Sposób przyrządzania 1. Oddziel żółtka od białek. Włóż białka do dużej miski lub pojemnika robota kuchennego/miksera. Wcze‐ śniej upewnij się, że miska jest czysta i o temperaturze zbliżonej do temperatury jajek. Osobiście nigdy nie miałam problemu z ubijaniem jaj i uzyskaniem odpowiedniej sztywności piany, ale najwyraźniej spo‐ ro osób ma z tym kłopot. Ważne, by miska miała taką temperaturę jak jajka, żeby ani odrobina żółtka nie dostała się do białek i żeby miska była czysta i sucha. No i porządnie machaj ręką! 2. Roztop czekoladę z dodatkiem 1 łyżki wody w szklanym naczyniu w mikrofalówce (albo skorzystaj z me‐ tody kąpieli wodnej, jeśli pasjonuje cię mycie garnków). 3. Dodaj wanilię i po jednym wrzucaj żółtka do roztopionej czekolady, mieszając szybko, żeby połączyły się z masą. Dodawaj żółtka po jednym, żeby nie ugotowały się w ciepłej czekoladzie. 4. Gdy masa czekoladowa stygnie, ubij białka tak sztywno, żeby włożona w środek łyżka sama stała. Mniej więcej w połowie ubijania dodaj sól. 5. Dodaj pianę z białek do masy z żółtek i czekolady. Następnie bardzo ostrożnie i delikatnie przekładaj masę czekoladową z białkami za pomocą łopatki. Ostrożność i brak pośpiechu są wskazane, żeby nie zniszczyć cennych pęcherzyków powietrza, które stanowią kwintesencję musu. 6. Kiedy uzyskasz już jednolitą masę, nałóż ją do 4 ładnych miseczek i wstaw do lodówki na 1–2 godziny. Podawaj z jagodami, a może i odrobiną bitej śmietany.
Paëlla aux fruits de mer Paella z owocami morza – Altheo, jak to jest, że jesteś taka szczupła? – spytała. Nie zdążyła jeszcze dokoń‐ czyć zdania, a Lola już patrzyła na nią karcąco i kręciła głową, dając jednoznacznie do zrozumienia, że nie tędy droga. – W zasadzie nie jestem szczupła – odparła zapytana, obierając ziemniaka, z którego spływała długa obierka. – Są miejsca, gdzie mam cellulit – ciągnęła bez‐ namiętnie. – Na przykład po wewnętrznej stronie ud. Annie nie odrywała się od robienia paelli, jedną ręką nacierając sokiem z cytry‐ ny małże i krewetki, drugą niekontrolowanie skubiąc bagietkę. – Wewnętrznej stronie czego? Althea nosiła dżinsy, które miały pewnie rozmiar zero, a i tak wisiały na niej jak worek. Wstała z krzesła i chwyciła nogawkę. – Tutaj. Annie zaśmiała się. – Cóż, jeśli ty nie jesteś chuda, to ja jestem otyła.
Dziewczyna przetrawiła to oświadczenie. – Powiedziałabym, że jesteś… zaokrąglona – oceniła z och-jakże-subtelnym wy‐ razem obrzydzenia na twarzy. – Piękne dzięki! Lubię myśleć, że jestem zaokrąglona, mniam, mniam, apetycz‐ ne krągłości – żartowała, ale uwaga Althei zraniła jej uczucia. Francuzi ubóstwiają hiszpańską paellę. Zdjęcie tej fantastycznej ogromnej paelli i gulaszu zrobiłam na targu pod gołym niebem w Trouville (w Normandii, na samym nabrzeżu). Wyobrażacie sobie zapach paelli i aromat pieczonego kurczaka roznoszące się po targowisku? Wyobrażacie sobie jedzenie ciepłej paelli podczas pikniku na plaży?
Paëlla aux fruits de mer, paella z owocami morza
Składniki na 6–8 porcji • 2 łyżki stołowe oleju rzepakowego lub z krokosza • 2 l wywaru rybnego (możesz zrobić go samodzielnie z 1 kraba w całości, soli, pieprzu) albo bulion z kury • 500 g omułków i małży (muszą być szczelnie zamknięte) • 6 udek kurczaka • 2 kiełbaski chorizo (albo mniej pikantne kiełbaski, jeśli wolisz) • 350 g surowych krewetek • 250 g posiekanej kałamarnicy • 2 łyżki stołowe masła • 2 małe cebule, pokrojone • 3 pokrojone ząbki czosnku • 2 słodkie czerwone papryki, pokrojone w kostkę • 4 małe cukinie, pokrojone w kostkę • 3 pomidory (w sezonie) lub 800 g całych pomidorów z puszki • 500 g krótkoziarnistego ryżu, na przykład odmiany arborio (unikaj azjatyckich odmian albo typu prze‐ znaczonego na risotto) • 1 duża szczypta pręcików szafranu • 2 szklanki świeżego lub mrożonego groszku • pieprz i sól
Sposób przyrządzania
Będą ci potrzebne dwa rondle – jeden do gotowania, drugi na już ugotowane składniki. Kiedy jakiś składnik zostanie już ugotowany, trzymaj go w piekarniku rozgrzanym do 90°C – to wystarczy, żeby jedzenie nie wystygło, ale nie wystygło i się nie spaliło. 1. Pokrój chorizo w plastry o grubości 1–1,5 centymetra. Pokrój paprykę w kostkę, usuwając pestki. Pokrój pomidory, jeśli masz świeże. Obierz i drobno pokrój czosnek i cebulę. Posiekaj kałamarnice na centyme‐ trowe kawałki. 2. Podgrzej olej roślinny na szerokiej patelni. Podsmaż chorizo ze wszystkich stron. Dodaj kurczaka i ob‐ smaż ze wszystkich stron. Dodaj wywar/bulion, tak żeby zakrył mięso. Gotuj na średnim ogniu przez 20 minut. Dodaj więcej wywaru/bulionu i/lub zmniejsz grzanie, tak żeby potrawa się nie przypaliła. Od‐ staw kurczaka i chorizo i trzymaj je w cieple. Nie wylewaj soków z patelni. 3. Na tej samej patelni, w płynie, który się na niej znajduje, podsmaż krewetki. Po 2 minutach dolej 1 szklankę wywaru. Przykryj i gotuj przez około 6 minut. Odłóż krewetki i trzymaj je w piekarniku w tem‐ peraturze 90°C. Niech z patelni wyparują soki, ale nie pozwól jej się przypalić. 4. Na tę samą patelnię wlej odrobinę oleju i podsmaż kałamarnicę. Odłóż i trzymaj w cieple. Niech soki znów odparują z patelni. 5. Na tę samą patelnię wlej odrobinę oleju i zeszklij pokrojoną w kostkę cebulę. Dodaj czerwoną paprykę i mieszaj. Dodaj czosnek i mieszaj. Teraz dodaj posiekane świeże pomidory albo te z puszki (nie trzeba odcedzać). Mieszaj przez 5 minut. 6. Wrzuć na patelnię ryż i mieszaj porządnie, przykrywając ryż sosem pomidorowym. Dodaj wywar – ilość płynu masz podaną na opakowaniu ryżu. Dodaj pręciki szafranu. Kiedy wszystko zawrze, zmniejsz grza‐ nie na średnie i przykryj patelnię na 20 minut lub dopóki ryż nie wchłonie wywaru. Gdzieś w połowie tego procesu oceń, czy ryż ma odcień żółci, który ci odpowiada, i jeśli zaistnieje taka potrzeba, dodaj sza‐ franu, aby uzyskać śliczną złocistą barwę. 7. Zanim ryż całkiem się ugotuje, dodaj posiekaną cukinię i groszek i gotuj tak długo, by ryż był jędrny, ale już nie chrupiący. Jeśli ryż wchłonął cały bulion i nadal jest chrupki, dolej wywaru, najpierw szklankę, w razie konieczności następną, i gotuj dalej, aż ryż stanie się miękki. Skosztuj i w razie potrzeby dodaj sól. (Jeśli skończy się ci bulion – a może już ci się skończył? – nie wpadaj w panikę. Na tym etapie smak się już utrwalił, więc możesz dolać wody). 8. Gdy ryż dochodzi, w oddzielnym rondlu doprowadź do wrzenia 2 szklanki bulionu z ryby/kury. Wrzuć omułki i małże. Gotuj pod przykryciem przez 10 minut. Wyrzuć wszystkie małże i omułki, których muszle się nie otworzyły. Wodę z tego garnka możesz wlać do gotującego się ryżu. 9. Kiedy ryż wreszcie się ugotuje, usyp z niego górę w szerokim, płaskim naczyniu. Wyciągnij wszystkie podgrzewane w piekarniku składniki. Ułóż kurczaka, chorizo i krewetki wokół ryżu. Na szczycie ryżowej góry połóż omułki i małże. 10.Wymieszaj wszystko, podaj na stół i nakładaj już na oczach gości.
Podawaj z białym winem, zimnym piwem i prostą zieloną sałatką. Nie zapomnij, że wymiana zdań z hiszpańskim akcentem będzie bardzo na miejscu!
Letni wieczór na nadbrzeżu Sekwany
Pâtes à la carbonara Pasta carbonara – Wydaje mi się, że Althea nie unika Lucasa, tylko mojego jedzenia. – Jak to? – Wczoraj powiedziała, że będzie siadała z nami do stołu pod warunkiem, że
będzie mogła jeść swoje jedzenie. Twierdzi, że moje posiłki jej nie służą. Dziwne, ale trudno. Wolę to, niż żeby zanosiła na górę porcję linguini a la carbonara, maka‐ ronu z wędzonym boczkiem i jajkami, a potem spuszczała ją w kiblu jak dwa dni temu. – Tak zrobiła? – Lola zdawała się zszokowana. – Kawałki boczku nie utonęły. Pewnie tłuszcz sprawił, że wypłynęły z powro‐ tem. Taka mała ciekawostka. Powiedziałam Althei, że zauważyłam, że wyrzuca je‐ dzenie, że nie jestem taka tępa. Lola zamyśliła się na chwilę. – Wyrzuca przed spożyciem czy po nim? Zamiast dodawać ser do i tak już wysokokalorycznej potrawy, wolę osobno podać starty parmezan. To danie łatwe do przyrządzenia i stanowi najczystszą formę prostego, domowego posiłku. Natomiast zdecydowanie nie jest koszerne, wegańskie, bezmleczne czy bezglutenowe. Przyczyni się do zwężenia naczyń krwionośnych. Niektórzy nie powinni go jeść ze względu na obecność surowych jaj. Hmm, jak go nie kochać?
Pâtes à la carbonara, pasta carbonara
Składniki na 4 porcje • 1 szklanka pokrojonego w kostkę boczku pancetta (tradycyjny francuski przepis zawiera lardons, smal‐ czyk, ale ja używam zamiast niego pancetty). • 1 duża szalotka, obrana, drobno siekana • 2 jajka absolutnej świeżości (same żółtka) • 1/2 szklanki gęstej śmietany • 1/2 szklanki parmezanu (najlepiej tartego) • 1/3 szklanki drobno posiekanego szczypiorku lub pietruszki (do wyboru) • czarny pieprz i sól • świeżo zrobiony lub kupny makaron: linguini albo spaghetti
Sposób przyrządzania 1. Wrzuć pokrojoną w kostkę pancettę na patelnię i smaż, aż zrobi się złocista. 2. Zmniejsz grzanie i dodaj posiekaną szalotkę. Mieszaj i smaż, aż szalotka się zeszkli; nie może się zezło‐ cić! 3. Dodaj śmietanę i czarny pieprz, porządnie wymieszaj i spróbuj. Pancetta zawiera zazwyczaj wystarczają‐ cą ilość soli dla tej potrawy, ale możesz dosolić do smaku. Ponieważ makaron gotuje się w osolonej wo‐ dzie i będziesz też dodawać parmezan, sos łatwo przesolić, więc uważaj. 4. Trzymaj sos na najmniejszym grzaniu, żeby śmietana się nie zwarzyła, ale nie pozwól mu wystygnąć. 5. Ugotuj swój ulubiony makaron (a jeszcze lepiej – zrób go własnymi rękoma! – ale o tym w mojej następ‐ nej książce) w dużym garnku osolonej wody. Niech będzie al dente – skorzystaj ze wskazówek z opakowa‐ nia makaronu. 6. Tuż przed podaniem nałóż sos carbonara na makaron. Tuż przed zamieszaniem dorzuć dwa żółtka i zio‐ ła. Niech każdy posypie swoją porcję parmezanem wedle uznania. 7. Pasta carbonara świetnie komponuje się z zieloną sałatą z lekkim sosem winegret i kieliszkiem chardon‐ nay.
Péniche o zachodzie słońca
Poisson en croûte de sel Ryba zapiekana w soli Skórka, skorupka. Okoń morski zapiekany w soli. Potrzebny był kilogram grubo‐ ziarnistej soli morskiej z regionu Guérande – najwyraźniej użycie nędznej zwykłej soli kuchennej było wedle francuskich autorów książek kucharskich niewskazane, a wręcz karalne. Przepis stanowił nie lada wyzwanie. Był pracochłonny, potrzebne były też specjalne składniki. Czyli w sam raz. Chwyciła kalkulator z pokemonami i zaczęła przeliczać. Mieszkała we Francji od dziesięciu lat, a nadal przekładała
miary z przepisów na anglosaskie – grammes na uncje, centilitres na filiżanki. Nie chodziło o to, że nie potrafiła przyswoić sobie pewnych rzeczy. Po prostu taki miała system i nie zamierzała go zmieniać. Kalkulator był nieustannie w ku‐ chennym użyciu, więc kiedy wciskała klawisze, odpryskiwały z nich okruchy za‐ schniętego jedzenia. Annie z uśmiechem pomyślała, że jej liczydło też jest en croûte. Uwaga: zanim zaczęłam pracować nad tą książką, nigdy nie przyrządziłam poniższej potrawy. Chciałam, żeby pojawiła się w powieści – miała świadczyć, że bohaterka nie boi się podejmować ryzyka w kuchni. Jednak sama nie zmierzyłam się z niczym podobnym wyzwaniem. Nie mieściło mi się w głowie, że można użyć tyle soli i nie zepsuć ryby. Teraz już wiem, w jakim byłam błędzie, traktując to danie jako popis kulinarnej ekstrawagancji. To najprostszy przepis pod słońcem, a ryba jest delikatna, wilgotna i w sam raz, idealnie słona.
Poisson en croûte de sel, ryba zapiekana w soli
Składniki na 4–6 porcji (w zależności od wielkości ryb) Ryba: • 500 g–1,5 kg ryb w całości, takich jak okoń morski lub inna ryba morska o białym mięsie albo łosoś. Ryby muszą być wypatroszone, ale z głowami, skórą i łuskami. • 500 g gruboziarnistej soli na każdy 1 kg ryby. Im grubsza sól, tym lepiej (dlatego najlepsza jest sól z re‐ gionu Guérande, ale jest piekielnie droga). Drobna sól ma tendencję do przenikania przez skórę ryby, dlatego nie należy jej stosować. • 2 białka • 1/2 szklanki wody
• duża blacha do pieczenia (na tyle długa, żeby pomieścić ryby ułożone na ukos), wyłożona papierem do pieczenia, żeby łatwiej ją było potem doczyścić.
Sos beurre blanc: • 1 osełka (około 110 g) masła pokrojona w kostki i w temperaturze pokojowej (czyli masło miękkie, ale nierozpuszczone) • 1 szklanka białego wina • 1/2 szklanki obranych i posiekanych szalotek
Sposób przyrządzania Choć podanie ryby w całości, ze skórą, głową i tak dalej może wydawać się sprzecz‐ ne ze zdrowym rozsądkiem, to jednak skóra zapobiega wniknięciu soli w mięso ryby, a łuski ułatwiają ściągnięcie skóry razem ze słoną skorupką. A głowa i ogon… po prostu wyglądają ekstra. Jeśli ryba jest oskrobana, trudno – skorupka z soli zej‐ dzie najpierw, a skórę trzeba będzie zdjąć osobno. 1. Jednak pod żadnym pozorem NIE próbuj robić solnej skorupki na obranej ze skóry rybie. Przeprowadzi‐ łam ten eksperyment – danie przestaje być jadalne. 2. Osusz rybę. Jeśli masz ochotę, możesz wsunąć w przeciętą rybę kilka plasterków cytryny, gałązkę lub dwie koperku albo też inne świeże zioła, takie jak pietruszka, rozmaryn czy szałwia. Ja nie dokładam ni‐ czego, bo wolę niezmącony smak ryby. 3. W dużej misce wymieszaj trzepaczką sól, ubite białka jaj i około 1/3 szklanki wody. To wszystko powinno przypominać w konsystencji gruby mokry piasek, z którego najlepiej buduje się zamki. Jeśli chcesz, mo‐ żesz dodać trochę więcej wody, ale nie przesadź, żeby nie rozpuścić soli. 4. Wyłóż blachę do pieczenia solną masą, tak aby zmieściły się na niej ryby bez głów i ogonów. Ugnieć ją, warstwa powinna mieć grubość około 5 mm. 5. Ułóż ryby na posłaniu z soli. 6. Podczas układania ryb uważaj, żeby sól nie dostała się do ich środka. Przykryj ryby pozostałą masą solną. Otul ryby porządnie z wierzchu i dookoła solną kołderką o grubości około 5 milimetrów. Nie przykrywaj głów i ogonów, żeby goście wiedzieli, jaką potrawę im serwujesz. 7. Wsuń blachę do rozgrzanego do 200°C piekarnika. Czas pieczenia będzie zależny od wielkości ryb. Jeśli nie posiadasz wrodzonego pifometre (we francuskim slangu to wyczucie kulinarne), najlepiej wetknąć w rybę termometr, tam, gdzie jest ona najgrubsza (ale nie należy go wkładać w przecięty otwór). Rybę można uznać za upieczoną, kiedy termometr wskazuje pomiędzy 60 a 70°C. Na ogół zajmuje to 30–40 mi‐ nut. 8. Gdy ryba się piecze, przygotuj beurre blanc. Beurre blanc to wspaniały wynalazek, prosty maślany sos, który doskonale uzupełnia dania rybne. Można go doprawić startą skórką cytrynową, sokiem z cytryny, kapara‐ mi lub koperkiem. Można go też zostawić w spokoju (moja ulubiona wersja). 9. Do średniej wielkości rondla wlej wino i dodaj pokrojoną szalotkę. Gotuj aż do odparowania większości płynu, pod koniec mieszając, żeby na dnie została tylko skurczona szalotka i coś w rodzaju gęstej polewy. 10.Zdejmij rondel z kuchenki i zacznij dodawać miękkie masło po małym kawałeczku, cały czas mieszając, żeby masło się nie roztopiło, tylko połączyło z resztą. Kontynuuj, aż dodasz całe masło. Jeśli w pewnym
momencie przestanie się łatwo łączyć z resztą, postaw garnek na chwilkę na maleńkim ogniu, a potem działaj dalej, nie podgrzewając. Nie pozwól masłu się rozpuścić. 11. Dodaj pieprz i sól do smaku. 12.Możesz zabarwić sos, ale to kwestia gustu. 13. Kiedy nadejdzie czas serwowania, proponuję podgrzać sosjerkę poprzez zanurzenie jej na kilka minut w gorącej wodzie. 14.Kiedy ryba będzie gotowa, solna skorupka gdzieniegdzie się zarumieni. Przynieś rybę na blasze do stołu, gdzie będzie podziwiana, a skorupkę możesz połamać na oczach gości – wzorem amerykańskiego mistrza kuchni Mario Bataliego. Ryba może czekać nawet dziesięć minut, zanim ją wydostaniesz. Wyobraź sobie rosnące napięcie! Skrusz skorupkę, kilkukrotnie stukając w nią łyżką. Potem ją odchyl. Jeśli skóra nie schodzi wraz z nią, zdejmij ją za pomocą dwóch łyżek (użycie widelca grozi pęknięciem skóry). Tą samą łyżką oddziel filety od kręgosłupów, ostrożnie, żeby ości nie odczepiły się od kręgosłupa. Połóż filety na talerzach – zwróć uwagę, żeby nie zostawić na nich grudek soli. 15. Polej filety pysznym beurre blanc. 16.Podawaj z gotowanymi na parze ziemniakami albo makaronem i czymś zielonym, na przykład fasolką szparagową.
Katedra Notre Dame o zmierzchu
Potage de poulet Rosół z kury Decyzja została podjęta, klamka zapadła. Zakręciło jej się w głowie jak człowiekowi na skraju przepaści, który spojrzy w dół. Wstała i włączyła grzanie pod zupą. Zagotuje ją ponownie, może to dobrze jej zrobi. Czuła rozpaczliwą potrzebę spożycia czegoś płynnego, gęstego, ciepłego i słonego jak płyn owodniowy, zanim pozwoli narodzić się potrzebie działania. Jej podświadomość najwyraźniej już wcześniej wiedziała, że powinna przyrządzić ro‐ sół dla przyszłej, zemdlonej świadomości. Śmieję się w głos, czytając ten fragment Ukrytych w Paryżu. Niezbyt apetyczny… Ale jak
wszyscy dobrze wiedzą, rosół z kury to o wiele więcej niż potrawa. To najprawdziwsze lekarstwo na przeróżne dolegliwości. Razem z czerwonym winem, rzecz jasna. Składniki na 6–8 porcji • 1 kurzy korpus lub nieduży kurczak w całości • 8 szklanek wody lub więcej – do wypełnienia garnka • 4 łodygi selera naciowego • 4 duże marchewki, obrane • 4 małe rzepy, obrane (najlepiej, żeby były to wiosenne rzepy, bo stare mogą być gorzkie) • 1 średnia cebula • 4 małe ziemniaki, obrane • 1 drobiowa kostka rosołowa (dodaje zupie wyrazu) • pieprz i sól do smaku • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku • 1 mały listek laurowy
Opcjonalnie: kiedy zupa jest już gotowa, można dodać 1/2 szklanki drobnego ma‐ karonu, by pogotował się kilka minut. Mogą to być nitki, literki, gwiazdki itp. Do tej zupy idealnie pasują też kulki macy. Zrób je według przepisu na opakowaniu i wrzucaj pomału do gotującego się na małym ogniu rosołu, potem gotuj pod przy‐ kryciem dodatkowe 20 minut.
Potage de poulet, rosół z kury
Sposób przyrządzania 1. Pokrój obrane marchewki i selery w bardzo cienkie plasterki. Pokrój obraną rzepę i ziemniaki w duże ka‐ wałki. Możesz też w ogóle nie kroić warzyw, tylko obrać i gotować w całości, co uczyni zupę ciekawszą (zob. zdjęcie). 2. Nalej wody do dużego garnka, zostawiając około 8 cm przestrzeni od górnego brzegu. 3. Radośnie wrzuć korpus i WSZYSTKIE pozostałe składniki (z wyjątkiem soli, pieprzu i makaronu/kulek macy) do garnka. 4. Kiedy woda zawrze, zmniejsz grzanie, przykryj garnek i gotuj na małym ogniu przez 1–2 godziny.
5. Wyjmij korpus. Ostrożnie, bo będzie się rozpadał, a w garnku nie mogą zostać żadne kości. Gość ze zła‐ manym zębem to gość niezadowolony. Kiedy korpus ostygnie, obierz go starannie z mięsa, które następ‐ nie wrzuć z powrotem do garnka. Kości wyrzuć. 6. Doprowadź zupę z powrotem niemal do wrzenia. Skosztuj. (Uważaj, żeby się nie poparzyć, najpierw po‐ dmuchaj! Łatwo się mówi! – ja od dwudziestu lat parzę sobie usta rosołem). Teraz zdecyduj, czy dosolić zupę. Ja na ogół, aby wzbogacić smak, wrzucam kostkę rosołową, która jednocześnie zastępuje sól. Jeśli też wrzucisz kostkę, upewnij się, że całkiem się rozpuściła, zanim ponownie dokonasz degustacji. Dodaj pieprz i sól, jeśli jednak uznasz za konieczne. 7. Jeśli masz ochotę, dodaj makaron i gotuj jeszcze przez 5 minut (albo najpierw wrzuć kulki macy, gotuj pod przykryciem przez 20 minut i dopiero na ostatnie 5 minut wrzuć makaron). 8. Rosół podawaj gorący w wazie lub od razu w głębokich talerzach. Można też podawać z grzankami. Wy‐ rzuć za okno tabletki na przeziębienie – nie będą ci już potrzebne!
Budynek z epoki Haussmanna w szesnastej dzielnicy Paryża
Poulet à l’estragon Kurczak w estragonie
[Jared] mruknął coś na powitanie i zaczął się krzątać, zbierając talerze, sztućce, pieczywo, owoce. Annie wymieniła znaczące spojrzenie z Lolą, stłumiła w zarodku chichot Paula za pomocą morderczego spojrzenia i wstała. Nie zwlekała ani chwili. Sięgnęła po chochlę i średniej wielkości miskę, nałożyła sporą porcję kurczaka w estragonie i podała ją Jaredowi w najbardziej naturalny sposób. Może i umierała z ciekawości, ale niech ją licho, jeśli cokolwiek da po sobie poznać. Estragon jest ziołem dominującym w kuchni prowansalskiej. Czasem trudno dostać świeży estragon, ale nie ma sensu zabierać się za ten przepis, jeśli dysponujecie wyłącznie suszonym. Po wyschnięciu zioło pachnie i smakuje zupełnie inaczej i moim skromnym zdaniem do niczego się nie nadaje. Teraz, kiedy mieszkam w Stanach, przyzwyczaiłam się do używania gęstej tłustej śmietany (ponad 36% zawartości tłuszczu) zamiast francuskiej crème fraîche (około 35%), bo tę drugą trudniej jest dostać.
Poulet à l’estragon, kurczak w estragonie
Składniki na 6 porcji • 8 kawałków kurczaka (pełne albo pozbawione kości i skóry – w tej wersji jest mniej kalorii, ale i mniej smaku) • 1 łyżka stołowa oleju rzepakowego • 1 łyżeczka niesolonego masła • 2 średnie szalotki, drobno pokrojone • 2 szklanki bulionu z kury • 3 łyżki stołowe octu winnego z białego wina lub octu ryżowego • 1 łyżka stołowa ostrej francuskiej musztardy Dijon
• 2 szklanki białego wina • 1 łyżeczka czerwonej papryki w płatkach • 2 łyżki świeżego estragonu, posiekanego bądź nie; oddziel ogonki, ale ich nie wyrzucaj • 1/2 szklanki gęstej tłustej śmietany albo crème fraîche • świeży estragon do przybrania • pieprz i sól do smaku
Sposób przyrządzania 1. Do dużego garnka wlej olej, dodaj masło i podgrzewaj, aż masło zacznie skwierczeć, po czym dodaj ka‐ wałki kurczaka i obsmażaj ze wszystkich stron, aby nabrały złocistej barwy (możliwe, że będzie trzeba to zrobić na raty). 2. Kiedy kurczak jest już złocisty, wyjmij z garnka i odłóż. 3. Zmniejsz grzanie. Dodaj drobno pokrojoną szalotkę i mieszaj przez minutę. Nie pozwól szalotce się przy‐ palić. 4. Trzymając garnek nadal na małym grzaniu, oczyść go, dodając najpierw ocet i mieszając, a potem wlewa‐ jąc wino i nadal mieszając. Kiedy od ścianek odkleją się wszystkie przywarte kawałeczki pozostałe ze smażenia i połączą się z płynem, dodaj musztardę Dijon i mieszaj, po czym wlej bulion z kury i włóż ka‐ wałki kurczaka z powrotem do garnka. 5. Dodaj czarny pieprz, czerwoną paprykę w płatkach, ogonki z liści estragonu i połowę liści estragonu. 6. Gotuj pod przykryciem na średnim grzaniu przez 20 minut. Potem zdejmij pokrywkę, zamieszaj i gotuj jeszcze przez 10 minut lub więcej, aż liście zmniejszą objętość o połowę (jeśli kurczak pogotuje się trochę za długo, nic się nie stanie). Skosztuj i dopraw solą i pieprzem do smaku. Niektóre buliony są bardziej słone, inne mniej – spróbuj, zanim dosolisz. Gotuj pod przykryciem na małym grzaniu. Sprawdzaj, czy sos nie robi się zbyt gęsty. Jeśli odparuje zbyt dużo wody, dolej szklankę wody lub rosołu. 7. Na kilka minut przed podaniem wyłów i wyrzuć ogonki z liści estragonu. Porządnie podgrzej potrawę. Kiedy będzie gorąca, dodaj śmietanę i zgaś grzanie pod garnkiem, żeby śmietana się nie zwarzyła. Dwie łyżki stołowe śmietany wystarczą, żeby uzyskać przyjemnie kremową konsystencję sosu. Sama lubię du‐ uużo śmietany. 8. Przełóż swojego kurczaka w estragonie do ładnego naczynia, polej sosem i posyp odrobiną posiekanego świeżego estragonu. 9. Podawaj z ryżem basmati lub makaronem, czerwonym lub białym winem i fasolką szparagową, świeżym groszkiem, a w sezonie – z sałatą.
Uliczka w piątej dzielnicy
Poulet Provençal Kurczak po prowansalsku
Miejsce było przecudne, grały świerszcze, pachniały cyprysy, powietrze orzeźwiała śródziemnomorska bryza. – Pewne starsze małżeństwo mieszka tam przez cały rok – ciągnęła Annie. – Dbają o posiadłość, a w lecie gotują i sprzątają dla Lucasa i jego gości. Madame Denis i ja od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Nauczyła mnie wszystkiego, co wiem o kuchni prowansalskiej. – Prawda była taka, że Madame Denis bardzo przypominała Annie mamę, i obie zalewały się łzami, kiedy przyszedł czas pożegnania. Poza bieganiem na wolności kurczaki najbardziej lubią być przyrządzane po prowansalsku. Wiem to z całą pewnością, bo przez moje ręce przeszło już wiele tuzinów kurczaków!
Poulet Provençal, kurczak po prowansalsku
Składniki na 6–8 porcji • 800 g krojonych pomidorów z puszki albo 4 dorodne, bardzo dojrzałe pomidory pokrojone w kostkę • 10–12 kawałków kurczaka (wersja ze skórą i kośćmi łagodniejsza dla portfela i kubków smakowych; wer‐ sja bez skóry i bez kości łagodniejsza dla talii) • 2 duże albo 4 małe czerwone papryki, umyte, pozbawione pestek i pokrojone w paseczki • 2 obrane i pokrojone w cienkie plasterki marchewki • 2 duże cebule drobno pokrojone • 6 obranych i lekko zgniecionych ząbków czosnku • 1/2 butelki taniego białego wina (albo drogiego, jeśli masz na koncie miliony) • 1/2 szklanki posiekanej świeżej natki pietruszki
• 1 listek laurowy • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku albo kilka gałązek świeżego tymianku • 1/2 łyżeczki suszonego lub świeżego rozmarynu • 1/4 szklanki oleju rzepakowego • 1 łyżka stołowa mąki (do zagęszczenia sosu) • 1/4 łyżeczki czerwonej papryki w płatkach, jeśli lubisz ostrzejszy smak
Sposób przyrządzania 1. Podgrzej połowę oleju w dużym garnku. Dodaj cebulę i czosnek i mieszaj do zeszklenia. Uważaj, by nie przypalić. 2. Wyjmij cebulę z garnka, odłóż na bok. Wlej do garnka resztę oleju. Obsmaż kurczaka ze wszystkich stron, aż będzie złotawy. 3. Posyp kurczaka mąką, zamieszaj. 4. Dodaj białe wino, pomidory, czerwoną paprykę w płatkach, pietruszkę, tymianek, rozmaryn i liść laurowy. Wrzuć zeszkloną cebulę z powrotem do garnka. Jeśli trzeba, dodaj trochę wody, by kurczak był cały przy‐ kryty. Doprowadź do wrzenia. 5. W tym czasie ugotuj na parze (lub w mikrofalówce) paseczki czerwonej papryki i marchewkę. 6. Kiedy płyn w garnku z kurczakiem zawrze, zmniejsz grzanie, dodaj podgotowane warzywa i duś całość co najmniej przez 1 godzinę. 7. Skosztuj i w razie potrzeby dosól. Podawaj na białym ryżu. Targ pod gołym niebem w Trouville
Ragoût de la mer Gulasz rybny – No proszę, a kogo my tu mamy?! – wykrzyknęła Annie. – Dar boski dla ludzkości. Gdzieś ty się podziewał? Jared zrobił w odpowiedzi nieokreślony ruch ręką. – Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zjem u siebie? Annie rzuciła mu groźne spojrzenie, wzruszyła ramionami i wyjęła z szafki duży talerz. Lucas patrzył, jak nakłada makaron i gulasz rybny, obficie polewa wszystko czerwonym sosem, gęstym od małży i krewetek, po czym dekoruje całość listkiem pietruszki. Wręczyła danie Jaredowi. – Dać ci coś jeszcze? Deser? Pieczywo? – Non, c’est parfait, jest idealnie – pochwalił. Podziękował i wyszedł z kuchni jak złodziej wynoszący łup, a aromat owoców morza, białego wina i pomidorów unosił się za nim po ciemnych schodach. – Do diabła z tą zgrają – rzuciła Annie.
Do tej potrawy możesz dorzucić kraba – zachwyty gości gwarantowane. Możesz kupić mięso kraba i podgrzać je, kładąc na gotujących się omułkach i małżach. Zawsze proszę na stoisku z owocami morza (przez co dziwnie się na mnie patrzą w hipermarkecie) o możliwość powąchania produktów. Powinny pachnieć oceanem i niczym więcej. Może zasługuję na miano dziwoląga, ale wolę nie przynosić do domu śmierdzących skorupiaków.
Ragoût de la mer, gulasz rybny
Składniki na 4–6 porcji • 4 filety wybranych przez ciebie ryb: raszpli, soli, tilapii, innej ryby morskiej o białym mięsie i/lub łososia • 250 g szczelnie zamkniętych omułków • 250 g szczelnie zamkniętych małży • 250 g obranych świeżych krewetek • 2 łyżki stołowe masła • 3 obrane, posiekane szalotki • 1/4 butelki taniego białego wina • 1 mały kieliszek koniaku (nieobowiązkowo) • 800 g krojonych pomidorów z puszki lub 6 świeżych dojrzałych pomidorów pokrojonych w kostkę • 1 obrany ząbek czosnku, zgnieciony lub posiekany • 2 łyżki stołowe mąki
• 250 ml gęstej śmietany lub 3 łyżki stołowe crème fraîche • pieprz i sól • 1/4 łyżeczki świeżego lub suszonego rozmarynu • 1/2 łyżeczki świeżego lub suszonego tymianku • czerwona papryka w płatkach (dla dodania ostrości)
Sposób przyrządzania 1. Roztop masło na dużej patelni (z pokrywką). Zanim zbytnio się rozgrzeje, wrzuć szalotkę. Mieszaj, gotu‐ jąc na bardzo małym ogniu – nie chcemy przypalić szalotki, bo zrobi się gorzka. Kiedy szalotka się ze‐ szkli, dodaj mąkę i mieszaj. Zanim mąka zdąży zmienić kolor, dodaj koniak i/lub wino. Doprowadź do ła‐ godnego wrzenia, ciągle mieszając. Wlej półtorej szklanki wody. 2. Włóż do garnka obrane krewetki i szczelnie zamknięte omułki oraz małże i przykryj. Gotuj przez 7 mi‐ nut. Omułki i małże puszczą sok do sosu i zbudują jego smak – to dlatego gotujemy je pod przykryciem. Wyjmij krewetki, omułki i małże z garnka. Jeśli któreś się nie otworzyły, trzeba je wyrzucić. Żeby owoce morza nie wystygły, przełóż je do naczynia, które przykryjesz folią aluminiową. 3. Dodaj pomidory, płatki papryki i rozdrobnione ząbki czosnku do sosu w garnku. Gotuj sos na małym ogniu przez 10 minut. Dorzuć rozmaryn i tymianek. 4. Ostrożnie włóż kawałki ryby do sosu i duś pod przykryciem, aż ryba będzie ugotowana (sprawdzaj, wsu‐ wając ostrze noża – wnętrze ryby nie powinno się rozpadać ani być przejrzyste). 5. Ostrożnie wyjmij rybę i połóż ją na wierzchu omułków i krewetek. Poczekaj kilka minut, nie pozwalając jednak, by produkty wystygły. 6. Dodaj gęstą śmietanę do sosu. Dopraw solą i pieprzem do smaku. Mieszaj przez 2 minuty, by nieco odpa‐ rował. 7. Wlej sos do szerokiego naczynia o niskich ściankach. Ułóż rybę na sosie, wokół niej połóż krewetki, omuł‐ ki i małże. Dodaj gotowane mięso kraba lub nogi z kraba na wierzch, jeśli masz ochotę. 8. Podawaj bardzo gorące z gotowanymi na parze, obranymi ziemniakami, makaronem lub ryżem.
Doniczkowy ogród w paryskiej uliczce
Salade Niçoise Sałatka nicejska [Annie] była dumna ze swoich zdolności organizacyjnych. Już poprzedniego dnia przyrządziła danie i umyła warzywa do sałatki, a teraz tylko podgrzała jedno i wy‐
mieszała drugie z domowym sosem winegret i voilá – posiłek gotowy, w trochę więcej niż pół godziny od przyjazdu z lotniska. Salade niçoise to po francusku synonim słowa „lato”. Nadzwyczaj popularna oczywiście w Nicei, Cannes i innych nadmorskich miejscowościach. Wymieszaj sałatkę z sosem winegret i podaj w okrągłych francuskich bułkach jako kanapkę (ciabatta też się nada). Pałaszuj na plaży w stroju topless i w słomkowym kapeluszu.
Salade Niçoise, sałatka nicejska
Składniki 4–6 porcji Sałatka: • 1 duża główka sałaty rzymskiej lub maślanej • 4 średnie ziemniaki • 2 duże lub 4 niewielkie dojrzałe pomidory • 4 jajka • 250 g zielonej fasolki szparagowej • 1 zielony ogórek (trzeba usunąć pestki) • 1 słodka czerwona papryka • 170 g tuńczyka z puszki (musi być z puszki albo nie będzie nicejsko; nie ma znaczenia, czy pływa w sosie własnym, czy w oleju) • 10 małych czarnych oliwek, wydrylowanych • 1 puszka filetów z sardeli
Sos winegret: • 1/2 szklanki oleju sałatkowego (rzepakowego, z krokosza, ale raczej nie sięgaj po oliwę z oliwek, chyba że o wyjątkowo łagodnym smaku) • 3 łyżki stołowe octu winnego z czerwonego wina • 1 łyżka stołowa mocnej francuskiej musztardy stołowej • pieprz, sól
Sposób przyrządzania 1. Włóż jajka do garnka z zimną wodą, powinny być całkiem zanurzone. Powoli doprowadź wodę do wrze‐ nia. Gotuj we wrzątku przez 7 minut. Pozwól jajkom ostygnąć przez kilka minut. Obierz ze skorupek pod bieżącą wodą. Pokrój ugotowane na twardo jaja na połówki lub ćwiartki. 2. To samo zrób z ziemniakami, tylko tym razem posól wodę. Gotuj ziemniaki w osolonej wodzie przez oko‐ ło 20 minut albo aż uda ci się dość łatwo nakłuć je nożem. Jeśli je rozgotujesz, ziemniaki mogą się roz‐ paść. Zdejmij skórkę pod bieżącą wodą po ugotowaniu lub obierz przed gotowaniem. Pokrój na kawałki wielkości ćwiartki jajka. 3. Oczyść fasolkę, pokrój na kawałki o długości około 3 centymetrów i gotuj na parze, aż będzie miękka (5 minut). Im krócej fasolka będzie gotowana, tym jędrniejsza, bardziej zielona i ładniejsza pozostanie (nie chcemy zwiotczałych fasolek w naszej sałatce!). Oczywiście nie może też być surowa. 4. Pokrój pomidory w ćwiartki. 5. Wyjmij gniazda z papryki i oczyść ją z pestek. Pokrój na cienkie paski o szerokości około 5 milimetrów. 6. Tuńczyka, oliwki i sardele odsącz i odłóż na bok. 7. Obierz i pokrój ogórka w plasterki o grubości 1 centymetra lub na kawałki. 8. Umieść całe liście sałaty w płytkim naczyniu. Na nich ładnie ułóż pozostałe składniki. 9. Tuż przed podaniem skrop całość sosem winegret. Wymieszaj przy stole na oczach gości.
Jezioro w Lasku Bulońskim
Soufflé au fromage Suflet serowy
Nagle Lola energicznie podniosła głowę. – Nie wyjdzie mi to! Parmezan się skończył. – Musisz go czymś zastąpić – poradziła Annie. – Zastąpić? Czym? – Spróbuj cementu. Jeśli suflet ci wyrośnie, będziemy mieć bardzo praktycz‐ ny schodek. Nagle w kuchni zapanowało milczenie. – No co? Co znowu powiedziałam nie tak? – odwróciła się i zobaczyła, że do środka wszedł Jared. Suflety mogą się bardzo różnić w zależności od wystroju kuchni, wysokości nad poziomem morza, twojej własnej osobowości, nastroju w danej chwili… Jeśli po raz pierwszy w życiu przyrządzasz suflet, sugerowałabym, żeby wykonać go najpierw dla własnej niewdzięcznej familii, a dopiero po osiągnięciu mistrzostwa w tej sztuce spróbować zrobić wrażenie na eleganckich gościach. Niewiele jest kulinarnych wpadek mogących się równać z sufletem, który nie wyrósł. Podstawowa zasada brzmi: suflet nie czeka na gości – to goście czekają na suflet.
Soufflé au fromage, suflet serowy
Składniki na 4 małe suflety albo 1 duży • 3 jajka o temperaturze pokojowej • 1 szklanka (lub 75 g) tartego sera szwajcarskiego gruyère • 2 łyżki stołowe niesolonego masła • 1 łyżka stołowa mąki
• 1 szklanka tłustego mleka • pieprz, sól i ewentualnie szczypta mielonej gałki muszkatołowej
Sposób przyrządzania 1. W średnim rondlu podgrzej powoli masło. Kiedy się rozpuści, dodaj mąkę i mieszaj energicznie, żeby masa się spieniła, ale nie zdążyła zbrązowieć. Zdejmij garnek z kuchenki i dolej całe mleko. Wymieszaj i postaw z powrotem na kuchence. Dodaj odrobinkę soli (zaraz będziesz dodawać ser) i pieprzu, a nawet szczyptę mielonej gałki muszkatołowej i mieszaj delikatnie, aż masa zacznie kleić się do łyżki.
Gratulacje! Spod twojej ręki wyszedł właśnie sos beszamelowy, czyli baza dla wielu „kremowych sosów” we francuskiej kuchni. Zauważ: nie było śmietany! Beszamel jest w zasadzie niskokaloryczny. Chociaż kiedy dodamy ser i jajka… 2. Rozgrzej piekarnik do 180°C. Niniejszy przepis jest odpowiedni dla jednej zwykłej litrowej formy na suflet lub naczynia żaroodpornego pod warunkiem, że jest głębokie i okrągłe (jako że najwyraźniej istnieje pra‐ wo, które stanowi, że kwadratowe suflety są w złym guście i przeczą prawom fizyki). Gdy fantazja ponie‐ sie, to mogą to być 4 (oczywiście okrągłe!) kokilki. 3. Oddziel białka jaj od żółtek. Dopilnuj, żeby ani odrobina żółtka nie dostała się do białek, bo suflet nie uro‐ śnie. Za pomocą miksera elektrycznego (lub trzepaczki, ale tylko w przypadku, gdy jesteś zawodowym te‐ nisistą) ubij białka. Dodaj szczyptę soli. Ubijaj białka dalej, aż będą na tyle sztywne, że włożona w środek łyżka nie przewróci się. 4. Sos beszamelowy powinien być jeszcze na tyle ciepły, żeby rozpuścił się w nim ser. Jeśli tak się nie stanie, odrobinę podgrzej garnek na kuchence (1 minuta), stale mieszając. Zdejmij z kuchenki i dorzuć 3 żółtka (których dotąd nie wyrzuciłeś, bo jesteś mądry!). 5. Drewnianą łyżką (nie trzepaczką ani widelcem) wmieszaj pianę z białek ostrożnym, zagarniającym, okrężnym ruchem, tak aby pozostała puszysta. 6. Wlej masę do porządnie wysmarowanej masłem formy. Wstaw centralnie do piekarnika i piecz przez 20– 30 minut lub do momentu, gdy suflet wyrośnie wysoko ponad brzeg naczynia i nabierze pięknej złocistej barwy. Nie spiesz się z wyjmowaniem go z piekarnika. Lepiej potrzymać trochę za długo, niż nie dopiec, bo suflet natychmiast się zapadnie. W końcu i tak do tego dojdzie, ale miejmy nadzieję, że dopiero wtedy, gdy twoi goście wbiją w niego widelec. 7. Podawaj z zieloną sałatą i domowej roboty sosem winegret. Nie, naprawdę nie trzeba podawać nic więcej. Wiesz, ile kalorii kryje się w tym maleństwie? Nie daj się zwieść lekkiemu jak obłoczek wyglądowi – lekko w udach nie będzie!
Malowidło na suficie w Luwrze
Tartelettes aux fruits Tartaletki z owocami
Szli do domu piechotą. Słuchała, jak minął im dzień, aż zatrzymali się przed cu‐ kiernią. Truskawowe tartelettes, tartaletki, były diabelnie drogie, bo sezon na tru‐ skawki dawno minął, ale zgodziła się. – Wczoraj mówiłaś, że to za dużo kasy – zauważył Maxence. – Dziś są tańsze. – Ta sama cena, patrz. Dwa i pół euro za sztukę. Annie westchnęła ciężko. – Dla mnie też, proszę – powiedziała do boulangère, piekarza. Kruchość delikatnej miseczki, dekadencja masy, kwaskowy smak owoców – nie da się oprzeć kombinacji zawartej w tym tradycyjnym przepisie. Przyrządzanie deseru nie jest trudne, ale nieco czasochłonne ze względu sporą liczbę czynności do wykonania oraz konieczność wystudzenia masy oraz podstawek, nim złączy się je w całość. Owoc twojego trudu będzie smakował identycznie jak tarteletki, które znajdziesz w każdej paryskiej piekarni czy cukierni.
Tartelettes aux fruits, tartaletki z owocami
Składniki na 1 dużą tartę albo 6 malutkich tartaletek Foremki na tartaletki muszą mieć zdejmowane dna. Najlepsze są te z nieprzywie‐ ralną powłoką. Jeśli takich nie posiadasz, pamiętaj o wysmarowaniu naczynek ma‐
słem. Owoce: • świeże jagody (truskawki, maliny, jeżyny) lub odsączone owoce z puszki, takie jak brzoskwinie, gruszki, morele itp. Może być i to, i to.
Ciasto, pâte à tarte: • 1 szklanka mąki • 1 żółtko • 4 łyżki stołowe miękkiego niesolonego masła • 1/3 szklanki granulowanego cukru • 1/4 łyżki stołowej soli
Kremowe wypełnienie, crème patîssière: • 1,5 szklanki mleka • 1/3 szklanki + 1 łyżka stołowa granulowanego cukru • 1/3 szklanki mąki • 2 żółtka • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii • szczypta soli
Sposób przyrządzania Ciasto, pâte à tarte: 1. Utrzyj razem miękkie (ale niestopione) masło i cukier, aby powstała kremowa masa. Dodaj żółtko i mie‐ szaj, aż składniki się połączą. Wsyp całą mąkę i ugniataj rękami, szybkimi ruchami rozcierając masę. Nie ugniataj zbyt długo, tylko do momentu, aż składniki się połączą. Zagnieć z ciasta kulkę i włóż ją do lo‐ dówki na 30 minut. To utwardzi ciasto i sprawi, że będzie je łatwiej ułożyć na blasze. 2. Rozgrzej piekarnik do 180°C. 3. Połóż ciasto na lekko oprószonej mąką powierzchni. Za pomocą wałka albo rąk rozprowadź ciasto, tak by uzyskać warstwę o grubości około 5 milimetrów. Nie jestem mistrzynią wypieków, więc osobiście wałkuję ciasto pomiędzy dwiema arkuszami papieru do pieczenia. Dzięki temu wszystko idzie jak z płatka, szcze‐ gólnie przetransportowanie ciasta do formy do pieczenia. Pamiętaj: jeśli za bardzo się klei, podsyp mąką. 4. Przenieś ciasto do formy lub foremek (ja przenoszę je na papierze do pieczenia i z niego wrzucam do for‐ my). Ponakłuwaj ciasto widelcem, żeby równo się piekło i się nie wybrzuszało. 5. Piecz około 10–15 minut, aż ciasto zrobi się lekko złociste. Pod koniec pilnuj uważnie, bo może się spalić, nim się spostrzeżesz. Wyjmij z piekarnika i pozwól ciastu ostygnąć bez wyjmowania z formy/foremek.
Kremowe wypełnienie, crème patîssière: 1. Zagotuj mleko w rondlu, dodaj szczyptę soli i wanilię. 2. W średniej misce utrzyj jajka z cukrem, aż będą stanowić jasną, gładką masę. Powoli dodawaj mąkę (ja lubię przesiewać ją przez sitko o drobnych oczkach, żeby nie było grudek – i ładnie to wygląda!). 3. Kiedy mleko zagotuje się, wlej je pomalutku do miski zawierającej cukier i mąkę. Jeśli wlejesz zbyt szyb‐
ko, jajka się zetną, a tego nie chcemy. 4. Wlej wszystko z powrotem do garnka. Ustaw średniej mocy grzanie i gotuj, nie przestając ubijać. Krem zacznie gęstnieć. Od chwili, gdy po raz pierwszy zauważysz, że masa gęstnieje, gotuj jeszcze 1 minutę. Nie pozwól, żeby masa przywarła do dna rondla. 5. Przykryj szczelnie crème patîssière folią spożywczą, żeby nie zrobił się kożuch. Włóż do lodówki i pozwól całkowicie ostygnąć. 6. Składamy! Masz ciasto (nadal w foremkach), krem i owoce. Włóż kremowe nadzienie do podstawki z cia‐ sta. Ułóż ładnie owoce, wyjmij całość z foremki i – gotowe!
Można też podgrzać w mikrofalówce trochę konfitury porzeczkowej i musnąć nią świeże owoce – to doda im magicznego blasku.
C
O autorce
orine Gantz urodziła się we Francji, gdzie spędziła pierwszych dwadzieścia lat życia. Studiowała sztukę współczesną na Sorbonie i pracowała w rekla‐ mie i marketingu w Paryżu, San Francisco i Los Angeles. W marcu 2011 roku wydała na własny koszt pierwszą powieść, Ukryci w Paryżu, opowiadającą o przyjaźni, miłości, jedzeniu i prawdziwych ludzkich problemach. Obecnie autorka pracuje nad nową powieścią, której akcja również rozgrywa się w Paryżu. Corine prowadzi popularny blog Ukryci we Francji (Hidden in France), gdzie z hu‐ morem snuje rozważania na temat związków międzyludzkich, jedzenia, wystroju wnętrz i wszystkiego, co francuskie. Mieszka w pobliżu Los Angeles z mężem i dwoma synami. Napisz do niej:
[email protected] Odwiedź jej stronę internetową: www.corinegantz.com Odwiedź jej blog: www.hiddeninfrance.typepad.com
S
Od autorki
ięgnęliście po tę książkę kucharską, bo być może czytaliście Ukrytych w Pary‐ żu, spodobało Wam się i chcieliście dokładki! Dziękuję za wspaniale wspól‐ nie spędzony czas. Tak się cieszę, że tu jesteście! Pisząc w mojej klitce (naprawdę ciasnej – tylko kilka metrów kwadratowych), sama i bez kontaktu i wsparcia ze strony innych pisarzy, całe lata zmagałam się z dręczącymi myślami, takimi jak: „Czy w ogóle mam prawo nazywać się pisarką?”, „Piszę po angielsku czy frangiel‐ sku?”, no i „PRZESTAŃ myśleć o tej paczce ciastek, którą wcisnęłaś w najdalszy kąt szafki”. Jednak przede wszystkim zmagałam się ze strachem. Bałam się, że Ukryci w Paryżu okażą się klapą i zniechęcą mnie do pisarstwa. Obawiałam się, że nie będę w stanie dostarczyć czytelnikom takiej przyjemności, jakiej sama doświad‐ czam, kiedy powieść przenosi mnie w zupełnie inne miejsce. Czułam lęk, że kry‐ tyczne uwagi spowodują ubytki w moim pełnym niepewności sercu. W tamtym czasie nie miałam jeszcze grona czytelników, a jedynie garstkę wiernych przyjaciół czytających mojego bloga i z wielkim zapałem zachwalających powieść, kiedy tylko się ukazała. Co dziwne, obyło się bez wstydu. Wręcz przeciwnie – ludzie, którym książka się spodobała, napisali cudne recenzje, nad którymi płakałam całą noc (no dobrze… nad negatywnymi komentarzami też płakałam, ale zupełnie nieoczekiwanie nie za‐ biły mnie). Blogerzy zadziałali… a Amazon, Barnes and Nobles, iTunes i wiele in‐ nych znakomitych niezależnych księgarni zrobiło resztę. Akcja nabrała rozpędu i teraz sprzedaje się tak pięknie, że uśmiech nie znika mi z twarzy. Ukryci w Paryżu nie jest bestsellerem, nie reklamują jej w „New York Timesie” i nie wspomni o niej nigdy Oprah Winfrey, ale dzięki tej powieści mogę być pełnoetatową, samozatrud‐ nioną pisarką. Pewnie, że szefowa jest jak poganiacz niewolników, ale nie wyobra‐ żam sobie wspanialszej pracy. Wolność, moi kochani, jest słodka. Za ten niesamo‐ wity przełom w moim życiu pragnę Wam wszystkim, moi czytelnicy, podziękować. Ogromnie Wam dziękuję, kochani czytelnicy, dziękuję z głębi serca.
D
Podziękowania
ziękuję też mojemu mężowi, Joemu, za to, że z dzikim entuzjazmem przyjmuje wszystko, co ugotuję, nawet jeśli jest to naprawdę okropne. Dziękuję Davidowi, że na studiach tęsknił za kuchnią swojej Maman, i Tobie, Na‐ thanie, nasz rodzinny sceptyku w kwestiach kulinarnych, że skosztowałeś odrobiny „dziwacznego kurczaka”, którego przyrządziłam przedwczoraj. Tak na marginesie, skarbie: to była ryba!
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Prolog Styczeń 1 2 3 4 5 6 Luty 7 8 9 10 11 12 13 Marzec 14 15 Kwiecień 16 17 18
Maj 19 20 21 22 Czerwiec 23 24 25 26 27 28 29 Lipiec 30 Książka kucharska Wstęp Spis potraw Coq au vin Aubergines au parmesan Couscous Marocain Croque-monsieur Endives au jambon Gigot de sept herbes Lasagne à la Française Moelleux au chocolat Mousse au chocolat Paëlla aux fruits de mer Pâtes à la carbonara Poisson en croûte de sel Potage de poulet
Poulet à l’estragon Poulet Provençal Ragoût de la mer Salade Niçoise Soufflé au fromage Tartelettes aux fruits O autorce Od autorki Podziękowania