Chaos i spokój, ciemność i światło - Wszystko to było dziełem jednego umysłu, rysami Tej samej twarzy, kwiatami jednego drzewa; Postaci wielkiej Apoka...
7 downloads
22 Views
2MB Size
Chaos i spokój, ciemność i światło Wszystko to było dziełem jednego umysłu, rysami Tej samej twarzy, kwiatami jednego drzewa; Postaci wielkiej Apokalipsy, Znaki i symbole Wieczności, Te pierwsze, te ostatnie, te w środku, i tak bez końca. —William Wordsworth Preludium, Księga Szósta
Przedtem
Cukier i sól To zabawne, jak w Gatlin rzeczy dobre powiązane są ze złymi. Czasem trudno wręcz odróżnić jedne od drugich. Tak czy inaczej, cukier miesza ci się z solą, a za każdym pocałunkiem kryje się kopniak, jak by to ujęła Amma. Nie wiem, czy tak jest wszędzie. Znam tylko Gatlin. I wiem, że kiedy usiadłem z powrotem na swoim starym miejscu w kościelnej ławce obok Sióstr, jedyne plotki, jakie krążyły razem z tacą po kościele, dotyczyły tego, że w Bluebird Cafe przestali podawać zupę hamburgerową i że akurat kończył się sezon na placki brzoskwiniowe. I jeszcze, że jacyś chuligani ukradli huśtawkę zrobioną z opony, która wisiała na starym dębie w parku Generała. Połowa parafii wychodziła już powoli wyłożonymi dywanami nawami kościoła. Panie miały na nogach buty, które moja mama zwykła nazywać „charytatywnymi”. Widok tych wszystkich napuchniętych, fioletowych kolan sprawiał wrażenie, jakby całe morze nóg wstrzymywało oddech. Ja w każdym razie to zrobiłem. Ludzie wychodzili, ale Siostry się nie ruszały. Każda z nich wciąż w jednej dłoni ściskała śpiewnik otwarty na niewłaściwej stronie, a z drugiej ręki, poznaczonej plamami starości, wystawała ulubiona chusteczka do nosa, niczym rozkwitła róża. Nic nie mogło powstrzymać staruszek przed śpiewaniem, głośno i przejmująco, tak by przekrzyczeć dwie pozostałe. Poza ciocią Prue. Raz na trzysta dźwięków trafiała w jakieś trzy nuty właściwej melodii, ale nikomu to nie przeszkadzało. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają i być może nie powinny. Niektóre, jak na przykład ciocia Prue, po prostu musiały być inne. Zdawało się, że lato po prostu się nie wydarzyło i że byliśmy zupełnie bezpieczni w tych kościelnych murach. Jakby nic, oprócz jasnych promieni słońca wpadających przez przybrudzone szyby, nie mogło dostać się do środka. Żaden Abraham Ravenwood albo Hunting i jego krwawe stado, ani matka Leny, Sarafine, nawet sam diabeł. Każdego powstrzymałaby uduchowiona gościnność parafianek z ich programem nabożeństwa. A gdyby komuś udało się tu wtargnąć, pastor dalej głosiłby swoje kazanie, a chór by śpiewał nieprzerwanie. Bo nic, prócz samej Apokalipsy, nic mogłoby odciągnąć mieszkańców Gatlin od kościoła, ani od plotkowania o sobie nawzajem. Jednak poza murami kościoła tego lata zmieniło się wszystko, zarówno w świecie Obdarzonych, jak i śmiertelników, nawet jeśli ludność Gatlin nie miała o tym żadnego pojęcia. Lena naznaczyła się jednocześnie Światłem i Ciemnością i przepołowiła siedemnasty księżyc. Bitwa między Istotami Ciemności a Istotami Światła przyniosła śmierć jednej i drugiej stronic, a także otworzyła w porządku rzeczy szczelinę wielkości Wielkiego Kanionu. W świecie Obdarzonych czyn Leny można było porównać do rozbicia tablic z dziesięcioma przykazaniami. Zastanawiałem się, co powiedzieliby mieszkańcy Gatlin, gdyby się o tym wszystkim dowiedzieli, choć miałem nadzieję, że to nigdy nic nastąpi. To miasteczko przyprawiało mnie niegdyś o klaustrofobię i szczerze go nienawidziłem. Teraz jednak stało mi się bliskie, mógłbym zapewne nawet za nim tęsknić. I ten dzień nadchodził. Nikt nic wiedział o tym lepiej ode mnie. Cukier i sól, i całusy, i kopniaki. Dziewczyna, którą kochałem, wróciła do mnie i zniszczyła nasz świat. Właśnie to wydarzyło się tego lata.
Doczekaliśmy końca zupy hamburgerowej, placka brzoskwiniowego i huśtawki z opony. Ale byliśmy też świadkami początku czegoś innego. Początku końca świata.
Siódmy września
Linkub Stałem na szczycie białej wieży wodnej, a słońce ogrzewało mi plecy. Mój bezgłowy cień padał na rozgrzany pomalowany metal i znikał gdzieś poza jego krawędzią. Widziałem Summerville rozciągające się przede mną aż do jeziora, między drogą numer 9, a Gatlin. To było nasze szczęśliwe miejsce, moje i Leny. Przynajmniej jedno z takich miejsc. Ja jednak wcale nie czułem się szczęśliwy, raczej miałem wrażenie, że za moment zwymiotuję. Miałem łzy w oczach, ale nic wiedziałem dlaczego. Być może przez światło. Chodź wreszcie. Już czas. Na zmianę zaciskałem i rozluźniałem pięści. Wpatrywałem się w malutkie domy, malutkie samochody i malutkich ludzi, czekając, aż to się wydarzy. Żołądek skręcał mi się w oczekiwaniu, trudnym i strasznym. Wreszcie znajome ramiona wbiły się w moje ciało, wycisnęły powietrze z płuc i przyciągnęły mnie do metalowej drabiny. Uderzyłem szczęką w poręcz, potknąłem się. Skoczyłem do przodu, próbując go zrzucić. Kim jesteś? Ale im bardziej się miotałem, tym mocniej uderzał. Kolejny cios wylądował na moim brzuchu, zginając mnie wpół. Wtedy je zobaczyłem. Jego czarne buty. Były tak stare i znoszone, że mogłyby być moje. Czego chcesz? Nie czekałem na odpowiedź. Chwyciłem go za gardło, a on zrobił to samo. Wtedy zobaczyłem jego twarz i wszystko zrozumiałem. Był mną. Kiedy tak wpatrywaliśmy się sobie nawzajem w oczy i ściskaliśmy się za gardła, potoczyliśmy się po brzegu dachu wieży i spadliśmy. Przez całą drogę w dół towarzyszyła mi tylko jedna myśl. Nareszcie.
Moja głowa uderzyła o podłogę z głośnym łomotem, a zaraz za nią podążyła reszta zaplątanego w pościel ciała. Próbowałem otworzyć oczy, ale wciąż były zamglone snem. Czekałem, aż opuści mnie panika. Kiedyś w snach próbowałem powstrzymać Lenę przed upadkiem. Teraz to ja leciałem w dół. Co to mogło oznaczać? I dlaczego budziłem się z poczuciem, że już spadłem? — Ethanie Lawsonie Wate! Co ty, na rany Chrystusa, wyprawiasz?! — Amma była zdolna krzyknąć w naprawdę osobliwy sposób. Mój tata mawiał, że takim głosem potrafiła wyciągnąć kogoś z samego Hadesu. * Outsiderzy – lektura szkolna w USA, autorstwa Susan E. Hinton. Jest to opowieść o młodym chłopaku uwikłanym w wojnę osiedlowych gangów. Nie zrażając się tym, że jest to lektura – to kawałek naprawdę fajnej literatury!
Otworzyłem oczy, ale zobaczyłem tylko samotną skarpetę, pająka idącego ścieżką pośród kurzu i
kilka zaczytanych książek z podniszczonymi grzbietami. Paragraf 22, Gra Endera. Outsiderzy* i parę innych — wspaniałe widoki spod mojego łóżka. — Nic, zamykałem tylko okno. — Spojrzałem na nie, ale go nie zamknąłem. Od dawna spałem przy otwartym oknie, od czasu kiedy zginął Macon. Przynajmniej wtedy sądziliśmy, że zginął. Nawyk pozostawiania otwartego okna działał uspokajająco. Większość ludzi czuje się bezpieczniej z pozamykanymi oknami, lecz ja już wiedziałem, że zamykanie ich nie uchroni mnie przed rzeczami, których się obawiałem. Nie powstrzymałoby Istoty Ciemności ani inkuba krwi. Nic byłem pewien, czy cokolwiek mogło je powstrzymać. Ale jeśli istniał na to jakiś sposób, Macon wydawał się zdeterminowany, by go znaleźć. Prawie go nie widywałem od powrotu z Wielkiej Bariery. I tak ciągle siedział w tunelach albo pracował nad ochronnym zaklęciem, które rzucał na Ravenwood. Po siedemnastym księżycu, kiedy to porządek rzeczy — delikatna równowaga świata Obdarzonych — został zniszczony, dom Leny stał się fortecą samotności. A Amma wznosiła w naszym domu swoją własną fortecę samotności, czy też fortecę przesądów, jak nazywał to Link. Ale dla Ammy były to jedynie „środki zapobiegawcze”. Na każdym parapecie usypała linię z soli i używając starej drabiny taty, na wszystkich gałęziach krzewu lagerstremii przed naszym domem powiesiła do góry dnem poobtłukiwane szklane butelki. W Wader’s Creek takie butelkowe drzewa nie były niczym dziwnym. Teraz, gdy tylko spotykałem mamę Linka w Stop & Steal, pytała z przekąsem: — I jak? Złapaliście już jakieś złe duchy w te swoje butelki? Szkoda, że nie złapaliśmy ciebie, to chciałem powiedzieć. Pani Lincoln upchnięta w zakurzoną, brązową butelkę po coli. Nic byłem pewien, czy jakiekolwiek drzewo butelkowe byłoby w stanic to udźwignąć. Ale teraz jedyną rzeczą, którą chciałem złapać, była odrobina świeżego powietrza. Kiedy oparłem się o starą drewnianą ramę łóżka, zalała mnie fala gorąca — gruba i dusząca niczym koc, którego nie da się zrzucić. Niezmordowane słońce Karoliny Południowej odpuszczało zazwyczaj odrobinę we wrześniu, ale nie dzisiaj. Potarłem guza na czole i poczłapałem pod prysznic. Puściłem zimną wodę. Pozwoliłem jej płynąć przez jakąś minutę, ale wciąż była ciepła. Pięć razy z rzędu. Wypadałem z łóżka przez pięć kolejnych poranków i wciąż bałem się powiedzieć Ammie, że mam koszmary. Kto mógł przewidzieć, co tym razem powiesiłaby na naszej starej lagerstremii? Po tym wszystkim, co się wydarzyło w lecie, Amma wsiadła na mnie jak orlica broniąca swego gniazda. Po każdym wyjściu z domu prawie fizycznie wyczuwałem jej cień za sobą, jakbym miał swoją osobistą Widzącą, ducha, przed którym nic mogłem uciec. Ledwie to wytrzymywałem. Musiałem uwierzyć, że czasem koszmar jest po prostu koszmarem. Poczułem zapach smażonego bekonu i odkręciłem jeszcze bardziej kurek wody. W końcu popłynęła zimna. Dopiero gdy się wycierałem, zorientowałem się że okno samo się zamknęło.
— Pospiesz się. Śpiąca Królewno. Jestem gotów zmierzyć się z książkami — usłyszałem Linka, jeszcze zanim go zobaczyłem, ale ledwo rozpoznałem jego głos. Był niższy, takim głosem mógł mówić mężczyzna, a nie koleś, którego specjalnością było walenie w bębny i pisanie zdecydowanie kiepskich piosenek. — Taa… Na pewno jesteś na coś gotów, ale tym czymś raczej nie są książki. — Usiadłem na krześle obok niego przy naszym odrapanym kuchennym stole. Link urósł tak bardzo, że wyglądał, jakby siedział na jednym z tych malutkich plastikowych krzesełek ze szkoły podstawowej. — Od kiedy to nie spóźniasz się do szkoły?
Przy kuchni Amma pociągnęła nosem. Jedną rękę oparła na biodrze, a drugą mieszała jajecznicę Jednooką Groźbą — drewnianą łyżką sprawiedliwości. — Dzień dobry Ammo. — Czułem, że zaraz mi się dostanie. Widać to było ze sposobu, w jaki przekrzywiła biodra, tak że jedno znalazło się wyżej od drugiego. Wyglądała jak naładowany pistolet. — Zdaje się, że mamy już prawie popołudnie. Najwyższy czas żebyś zdecydował się do nas dołączyć. Mimo że stała przy rozgrzanej kuchni w jeszcze gorętszy dzień, nie spociła się nawet odrobinę. Byle upał nie potrafił choćby odrobinę zakłócić codziennych rytuałów Ammy. Wyraz jej oczu przypomniał mi o tym, kiedy wrzuciła na mój biało-niebieski talerz jajecznicę zrobioną chyba z jajek z całego kurnika. Im większe śniadanie, tym lepszy dzień, przynajmniej według Ammy. W tym tempie w okolicach matury będę wielkim biszkoptem pływającym w tłustej fryturze. Tuzin jaj na moim talerzu nie pozostawiał żadnych złudzeń. Naprawdę nadszedł pierwszy dzień szkoły. Jakiś czas temu raczej bym się nic spodziewał, że nie będę mógł się doczekać powrotu do Jackson High. W zeszłym roku wszyscy moi tak zwani przyjaciele, nie licząc Linka, traktowali mnie jak śmiecia. Ale teraz, prawdę mówiąc, każdy pretekst był dobry, żeby wyjść z domu. — Zjedz wszystko, Ethanie Wate. — Na talerzu wylądował tost a tuż obok pojawił się bekon, co przypieczętowała łycha kukurydzy w maśle. Amma wyłożyła podkładkę dla Linka, ale nic było na niej talerza ani szklanki. Wiedziała, że Link nie tknie jej jajek ani niczego innego, co wyczarowała w kuchni. Nawet Amma nie mogła nam powiedzieć, do czego był teraz zdolny, tego nic wiedział nikt, a już na pewno nie Link. Nawet jeśli John Breed był hybrydą Obdarzonego i inkuba, to Link nie musiał odziedziczyć po nim wszystkich zdolności. Z tego co mówił Macon. Link był dla inkubów odpowiednikiem dalekiego kuzyna z Południa, na którego wpada się co kilka lat na jakimś weselu lub pogrzebie i zapomina się jego imienia. Link wyciągnął leniwie ręce nad głową. Drewniane krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem. — To było długie lato Wate. Jestem gotów na powrót do gry. Przełknąłem łyżkę kukurydzy, ale mało brakowało, żebym ją wypluł. Smakowała dziwnie sucho. W całym swoim życiu Amma nic przygotowała tak kiepskiej kukurydzy. Może to była kwestia gorąca. — A może spytasz Ridley, jak się czuje i potem pogadamy jeszcze raz? Skrzywił się. Zrozumiałem, że ten temat już się pojawił. — Zaczynamy właśnie przedostatnią klasę, a ja jestem jedynym inkubem w Jackson. Pełen czaru i to bez umiaru. Mam piękne ciałko i… — I co? Jakiś rym do „ciałko”? „Lubię bawić się pralką”? „Ty tępa pałko”? — Zaśmiałbym się, ale nie dałbym wtedy rady przełknąć kukurydzy. — Oj, wiesz, co miałem na myśli. Wiedziałem. Było w tym naprawdę sporo ironii. Jego od-czasu-do-czasu-dziewczyna, kuzynka Leny, Ridley, była kiedyś syreną. I w każdej chwili mogła sprawić, by facet zrobił wszystko, czego sobie zażyczyła, gdziekolwiek się znalazł. W każdym razie dopóki Sarafine nic odebrała jej mocy i nic zmieniła Ridley w śmiertelniczkę ledwie kilka dni przed tym jak Link stał się częściowo inkubem. Na własne oczy widzieliśmy początek jego przemiany po ugryzieniu. Nieprzyzwoicie tłuste sterczące włosy Linka stały się nieprzyzwoicie fajnymi tłustymi i sterczącymi włosami. Nabrał mięśni, bicepsy napuchły mu jak skrzydełka do nauki pływania, które matka kazała mu nosić jeszcze długo po tym, jak nauczył się utrzymywać na wodzie. Wyglądał teraz jak koleś z prawdziwego rockowego zespołu, a nic jak ktoś kto tylko marzy o tym, by grać rocka. — Nic zadzierałbym z Ridley. Może i nie ma już syrenich mocy, ale wciąż jest groźna. — Zebrałem kukurydzę i jajka na tosta, w środek wcisnąłem bekon i zrolowałem wszystko w jedną kanapkę. Link spojrzał na mnie, jakby miał zaraz zwymiotować. Odkąd stał się inkubem, jedzenie straciło dla
niego swój urok. — Stary, nic zadzieram z Ridley. Jestem głupi, ale nie aż tak. Zaczynałem w to wątpić. Wzruszyłem ramionami i wepchnąłem sobie pół kanapki do ust. Ona też dziwnie smakowała. Pewnie dodałem za mało bekonu. Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, na moje ramię spadła jakaś dłoń. Podskoczyłem z wrażenia. Przez chwilę myślałem, że jestem z powrotem na szczycie wieży wodnej z mojego snu i przygotowałem się na atak. Ale to była tylko Amma, gotowa do wygłoszenia swojego zwykłego wykładu na początek roku szkolnego. Tak mi się przynajmniej wydawało. Powinienem był zauważyć czerwony sznurek obwiązany wokół jej nadgarstka. Nowy amulet oznaczał, że dzieje się coś niedobrego. — Nie wiem, co wy sobie myślicie, chłopcy, siedząc tu jak gdyby nigdy nic. Nic się jeszcze nic skończyło. Ani ten księżyc, ani upały, ani cały ten bałagan z Abrahamem Ravenwoodem. Wy dwaj zachowujecie się, jakby wszystko było załatwione, kurtyna opadła i czas wychodzić z kina. — Ściszyła głos. — No to jesteście w błędzie, wielkim jak dzwon kościelny. Wszystko ma swoje konsekwencje, a my jeszcze nic widzieliśmy nawet połowy z nich. Wiedziałem co nieco o konsekwencjach. Gdziekolwiek spojrzałem, natykałem się na jakieś, nieważne, jak bym się starał ich nie widzieć. — To znaczy? — Link powinien trzymać gębę na kłódkę, kiedy Amma była w ponurym nastroju. Chwyciła go mocniej za koszulkę, przyprawiając naprasowankę Black Sabbath o kilka nowych pęknięć. — Trzymaj się blisko mojego chłopca. W twoich żyłach płyną teraz kłopoty i jest mi po stokroć przykro z tego powodu. Jednak właśnie to może was powstrzymać przed wpadaniem w kolejne tarapaty, głuptasy. Słyszysz mnie, Wesleyu Jeffersonie Lincolnie? — Tak, pszepani. — Link przestraszony skinął głową. Spojrzałem na Ammę ze swojej strony stołu. Wciąż nie rozluźniła uścisku, w który złapała Linka, a i mnie raczej nic miała zamiaru puścić zbyt szybko. — Ammo, nie nakręcaj się. To po prostu pierwszy dzień szkoły. W porównaniu z tym, przez co przeszliśmy, to pestka. Żadne wścieki, inkuby ani demony nic biegają przecież po Jackson High. Link odchrząknął. — Cóż, to nie do końca prawda. — Próbował się uśmiechnąć, ale Amma wykręciła jego T-shirt jeszcze bardziej i nie puszczała, aż Link musiał wstać z krzesła. — Au! — Myślisz, że to zabawne? — Tym razem Link miał dość rozumu, by trzymać język za zębami. Amma zwróciła się do mnie. — Byłam przy tobie, kiedy straciłeś pierwszy ząb w tamtym jabłku i kiedy przegrałeś swój pierwszy mecz. Dmuchałam ci wydmuszki i posypywałam cukrem pudrem setki urodzinowych babeczek. Nie powiedziałam ani słowa, kiedy twoja kolekcja wody wyparowała, tak jak cię uprzedzałam. — Zgadza się. — To była prawda. Amma była ze mną przez całe życie. Także wtedy, kiedy zmarła mama, prawie półtora roku temu. I kiedy tata się przez to pogubił. Puściła koszulkę Linka tak nagle, jak ją chwyciła, wygładziła fartuch i ściszyła głos. Cokolwiek wywołało tę burzę, już minęło. Może to przez upał. Dawał się nam wszystkim we znaki. Wyjrzała przez okno ponad naszymi głowami. — Byłam tu, Ethanie Wate. I będę tak długo jak ty. Tak długo, jak mnie będziesz potrzebował. Ani minuty krócej. I ani minuty dłużej. Co to miało znaczyć? Amma nigdy przedtem tak do mnie nic mówiła. Jakby miał nadejść kiedyś czas, kiedy opuszczę to miejsce, albo kiedy ona uzna, że nie potrzebuję już jej opieki. — Wiem, Ammo. — Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie jesteś tak przerażony jak ja — powiedziała bardzo cicho,
prawie szeptem. — Wróciliśmy cali i zdrowi. Tylko to się liczy. Z resztą też sobie jakoś poradzimy. — To nie takie proste — wciąż mówiła tak cicho, jakbyśmy byli w pierwszym rzędzie w kościele. — Skup się. Czy cokolwiek, choć jedna rzecz, wydaje ci się taka sama, odkąd wróciliśmy do Gatlin? Link podrapał się po głowie. — Pszepani, jeśli martwi się pani o Ethana i Lenę, to obiecuję, że tak długo, jak będę w pobliżu z moją supersiłą, nic im się nic stanie. — Naprężył z dumą biceps. — Wesleyu Lincolnie — parsknęła. Nie rozumiesz? Tego, o czym mówię, nic jesteś w stanie powstrzymać, tak jak nie możesz powstrzymać nieba przed spadnięciem nam na głowy. Upiłem łyk mleka czekoladowego i prawie wyplułem wszystko na stół. Było za słodkie, cukier wręcz obklejał mi gardło jak syrop na kaszel. Niedobre jak jajka, które smakowały raczej jak wełna. I kukurydza, która przypominała piasek. Wszystko dzisiaj wydawało się nie takie. Wszystko i wszyscy. — Co jest nie tak z mlekiem, Ammo? — Nic mam pojęcia Ethanie Wate. — Pokręciła głową. — A co jest nic tak z twoim czołem? Chciałbym wiedzieć. Kiedy już wyszliśmy i załadowaliśmy się do Rzęcha, odwróciłem się, żeby spojrzeć jeszcze raz na mój dom. Nie wiem dlaczego. Amma stała w oknie, między zasłonami, i patrzyła, jak odjeżdżam. I gdybym nic znał jej lepiej, mógłbym przysiąc, że płakała.
Siódmy września
Śmiertelniczki Jechaliśmy wzdłuż Dove Street. Trudno było uwierzyć, że nasze miasteczko miało kiedyś inny kolor niż brązowy. Trawa przypominała spalony tost, zanim zeskrobiesz z niego czarny nalot. Chyba jedyną rzeczą, którą się nie zmieniła, był Rzęch. Link wyjątkowo nie przekraczał dozwolonej prędkości, nawet jeśli robił to tylko dlatego, że chciał zobaczyć, co pozostało z ogródków przed domami sąsiadów. — Stary, spójrz na azalie pani Asher. Słońce tak grzeje, że zrobiły się czarne. — Link miał rację, jeśli chodzi o upał. Według Almanachu farmera i Sióstr, które były chodzącym almanachem Gatlin, w naszym hrabstwie nie odnotowano tak wysokich temperatur od 1942 roku. Ale to nie słońce zabiło azalie pani Asher. * Koniki polne [ang. lubber grasshoppers lub lubbers] – mowa tu o typowych dla Karoliny Południowej konikach polnch, a dokładniej szarańczach z gatunku romalea guttata. Nie mają odpowiednika w polskiej nomenklaturze entymologiczne. Samo słowo lubber oznacza po angielsku „ciamajdę”, „niezdarę”, co odpowiada powolnemu, acz systematycznemu poruszaniu się tych czarno-żółtych owadów.
— Wcale nie są spalone. Pełno na nich koników polnych*. Link wychylił się przez okno, żeby się lepiej przyjrzeć. — Niemożliwe. Trzy tygodnie po tym, jak Lena się naznaczyła, a dwa po najgorszej fali upałów od siedemdziesięciu lat w Gatlin pojawiły się stada koników polnych. I to nie zwykłych zielonych owadów, jakie Amma od czasu do czasu znajdowała w kuchni. Te były czarne, a grzbiet miały jaskrawo-żółty. Przemieszczały się w rojach i zachowywały jak szarańcza, pożerając każdy centymetr zieleni w mieście, łącznie z parkiem Generała. Pomnik generała Jubala A. Early’ego stał na samym środku brązowego koła martwej trawy, a bohater dzierżył w ręku obnażony miecz, obleziony jego nową czarną armią. Link dodał gazu. — Ohyda. Moja mama uważa, że to jedna z plag Apokalipsy. Czeka teraz, aż pokażą się żaby, a woda zmieni kolor na czerwony. Przynajmniej raz nie mogłem się przyczepić do pani Lincoln. W mieśćcie zbudowanym w połowie na religii, a w połowie na przesądach trudno było zignorować bezprecedensową inwazję owadów, które nadciągnęły nad Gatlin jak czarna chmura. Każdy dzień wyglądał jak kolejna odsłona Apokalipsy. Tylko ja nie zamierzałem zapukać do drzwi pani Lincoln i wyjaśnić jej, że to zapewne efekt rozłupania księżyca przez moją Obdarzoną dziewczynę i zakłócenia przez nią porządku rzeczy. Wystarczająco trudno było przekonać mamę Linka, że nowy image jej syna to nie efekt używania sterydów. Link wylądował już dwukrotnie w gabinecie doktora Ashera w tym miesiącu. Kiedy wjechaliśmy na parking, Lena już tam była. Dostrzegłem kolejną zmianę. Nie jeździła fastbackiem swojego kuzyna Larkina. Stała przy karawanie Macona w oldscholowym T-shircie U2 ze słowem WOJNA. Oprócz tego miała na sobie szarą spódnicę i stare czarne trampki. Na ich czubkach błyszczały ślady po nowym flamastrze. Może to szalone, ale nie macie pojęcia, jak bardzo widok karawanu i pary butów potrafi podnieść człowieka na duchu. Milion myśli przeleciało mi przez głowę. Że kiedy na mnie patrzyła, czułem się, jakby na świecie nie było nikogo poza nami. Że kiedy na nią patrzyłem, dostrzegałem każdy szczegół, który jej dotyczył, a
wszystko INNE wydawało się rozmyte. Że czułem się sobą tylko wtedy, gdy byliśmy razem. Nie dało się tego wszystkiego wypowiedzieć słowami. A nawet gdyby było inaczej, nie wiem, czy słowa byłyby odpowiednie. Zresztą nie próbowałem, bo Lena i ja nie musieliśmy mówić na głos o swoich uczuciach, Wystarczyło, że o tym pomyśleliśmy, a celtowanie załatwiało za nas całą resztę. Cześć. Co tak długo? Kiedy wygramoliłem się z fotela pasażera, tył mojej koszulki był już zupełnie przepocony. Link z kolei zdawał się odporny na upał. Kolejna zaleta bycia w części inkubem. Przytuliłem Lenę i głęboko wciągnąłem w nozdrza jej zapach. Cytryna i rozmaryn. Podążałem za tym aromatem po korytarzach Jackson, zanim jeszcze ją poznałem. Woń, która nigdy nie zniknęła, nawet gdy Lena wkroczyła w ciemność i odeszła ode mnie. Pochyliłem się ostrożnie, by ją pocałować i nie dotknąć przy tym żadnej innej części jej ciała. Ostatnio im więcej się dotykaliśmy, tym trudniej było mi złapać oddech. Fizyczne skutki naszej bliskości nasiliły się i chociaż próbowałem to ukryć, Lena i tak o tym wiedziała. Poczułem prąd, gdy tylko nasze usta się zetknęły. Słodycz jej pocałunku była tak idealna, a szok wywołany dotknięciem jej skóry tak silny, że zawsze kręciło mi się potem w głowie. Ale teraz było inaczej, miałem wrażenie, że Lena wciąga mój oddech za każdym razem, kiedy nasze usta się spotykały, tak jakby szarpała za niewidzialny sznurek, nad którym nie miałem kontroli. Wygięła szyję i odepchnęła mnie, zanim zdążyłem cokolwiek zrobić. Później. Westchnąłem, a ona posłała mi całusa w powietrzu. Ale L., minęło… Całe dziewięć godzin? No. Uśmiechnąłem się do niej, tylko potrząsnęła głową. Nie chcę, żebyś spędził pierwszy dzień w szkole u pielęgniarki. Lena bardziej niż ja martwiła się o mnie. Jeśli coś by mi się stało — co było całkiem prawdopodobne, skoro coraz trudniej było mi ją całować, a jeszcze trudniej się przed tym powstrzymać — nie miało to dla mnie znaczenia. Nie mogłem znieść myśli o tym, że miałbym jej nie dotykać, Wszystko się zmieniało. To uczucie — cierpienie, które nie było cierpieniem — siedziało we mnie nawet, gdy nie byliśmy razem. Powinno być na to specjalne określenie, na ten niesamowity ból, jaki czułem w pustych miejscach, które ona zazwyczaj wypełniała. Jest na to jakieś słowo? Może ściśnięcie serca? W ten sposób wymyślono to powiedzenie? Tyle że ja to czułem w żołądku, w głowie, w całym ciele. Widziałem Lenę nawet wtedy, gdy wyglądałem przez okno albo po prostu gapiłem się w ścianę. Spróbowałem się skupić na czymś, co tak nie bolało. — Podoba mi się twoja nowa bryka. — Masz na myśli starą brykę? Ridley nieźle się wkurzyła, kiedy się dowiedziała, że jedziemy karawanem. — Gdzie jest Rid? — Link już się rozglądał po parkingu. Lena wskazała na samochód za jej plecami. — W środku, przebiera się — Nie może przebierać się w domu jak normalni ludzie? — zapytałem, — Słyszałam to, Krótka Zapałko — krzyknęła Ridley ze środka karawanu. — Nie jestem… - kula pogniecionej tkaniny wyleciała przez okno po stronie kierowcy i wylądowała na parującym asfalcie — normalnym człowiekiem. — Powiedziała to, jakby słowo „normalny” było inwektywą -I nie zamierzam nosić produkowanych taśmowo śmieci z supermarketu. Ridley kręciła się w środku, a skórzana tapicerka popiskiwała, podczas gdy burza blond włosów raz pojawiała się, a raz znikała w oknie.
Wyleciała przez nie właśnie para srebrnych butów. — Wyglądam, jakbym urwała się Disney Channel. Pochyliłem się i podniosłem to najwyraźniej obraźliwe ubranie — Krótką sukienkę z nadrukiem z sieciówki z Summerville. Była to wariacja na temat sukienek, które nosiły Savannah Snow, Emily Asher, Eden Westerly i Charlotte Chase — królowe drużyny cheerleaderek -a co za tym idzie, połowa dziewczyn w Jackson High. Lena przewróciła oczami. — Babcia powiedziała, że Ridley powinna ubierać się bardziej stosownie, skoro będzie chodzić do szkoły dla śmiertelników. — Lena ściszyła głos — Wiecie, jak zwykła dziewczyna. — Słyszałam to! — Biały top wyleciał z samochodu. — To, że jestem jakąś ohydną śmiertelniczką, nie oznacza, że muszę się ubierać jak one. Lena spojrzała przez ramię i odsunęła się od karawanu. Ridley wysiadła z niego i poprawiła swój nowy strój — jasnoróżowy T-shirt i czarny pasek materiału, który miał udawać spódnicę. Koszulka była cała pocięta i dla bezpieczeństwa pospinana tu i ówdzie agrafkami. Zsuwała się też na jedną stronę, odsłaniając ramię. — Nie wiem, czy kiedykolwiek będziesz wyglądać jak śmiertelniczką, mała — Link obciągnął nerwowo swój własny T-shirt, który wyglądał, jakby skurczył się w praniu. — Bogu dzięki za drobne łaski. I nie mów do mnie „mała”. — Ridley chwyciła sukienkę w dwa palce. — Trzeba to oddać do Armii Zbawienia. Może wyślą to komuś na Halloween. Lena gapiła się na klamrę paska wiszącego nisko na biodrach Ridley. — A propos Armii Zbawienia, co to jest? — Co? Ta staroć? — Ogromna klamra przy znoszonym skórzanym pasku przypominała kawałek plastiku, w którym zatopiony był jakiś insekt. Chyba skorpion. Wyglądało to dziwnie i ohydnie. I jakoś bardzo ridleyowato. — Po prostu próbuję się dostosować. — Ridley się uśmiechnęła, żując gumę. — Wiecie. Wszystkie fajne dziewczyny takie noszą. — Bez swoich lizaków wyglądała tak samo smętnie jak mój tata, gdy Amma przestawiła go na kawę bezkofeinową. Lena postanowiła odpuścić. — Będziesz musiała się znów przebrać, zanim wrócimy do domu, bo inaczej babcia się zorientuje, co knujesz. Ridley zignorowała to, rzuciła pomiętą sukienkę na rozgrzany asfalt i przydeptała ją sandałem na superwysokim obcasie. Lena westchnęła i wyciągnęła rękę. Sukienka pofrunęła w jej stronę, ale zanim doleciała do jej dłoni, tkanina stanęła nagle w płomieniach. Lena szarpnęła rękę do siebie i sukienka spadła na ziemię. Jej brzegi już się zajęły. — Jasny gwint! — Link zaczął skakać po materiale, aż na ziemi nie pozostało nic oprócz czarnego placka. Lena zaczerwieniła się gwałtownie. Ridley pozostała niewzruszona. — Brawo, kuzyneczko. Sama bym tego lepiej nie zrobiła. Lena przyglądała się ostatnim kłębkom czarnego dymu. — Nie chciałam… — Wiem. — Ridley wyglądała na znudzoną. Moce Leny zaskakiwały, odkąd się naznaczyła, co było dość niebezpieczne, biorąc pod uwagę, że należała teraz zarówno do Istot Światła, jak i Ciemności. Jej moce zawsze były nieprzewidywalne, ale teraz mogła spowodować wszystko: począwszy od ulewy, przez huraganowe wiatry, aż po pożary lasów. Lena westchnęła sfrustrowana. — Kupię ci nową przed powrotem, Rid.
Ridley przewróciła oczami, grzebiąc w torebce. — Nie chcę twoich przysług. — Wyjęła okulary przeciwsłoneczne. — Dobry pomysł. — Link wsunął na nos porysowane czarne okulary W stylu Bono z U2, które były fajne przez jakieś dziesięć minut, kiedy chodziliśmy do szóstej klasy. — Dajmy czadu, cukiereczku. Odwrócili się w stronę schodów, a ja zwietrzyłem wtedy swoją szansę. Złapałem Lenę za ramię i przyciągnąłem do siebie. Odgarnęła moje brązowe, zawsze trochę za długie włosy i spojrzała spod gęstych, czarnych rzęs. Jedno idealnie złote oko i jedno idealnie zielone wpatrywały się we mnie. Nie zmieniły się od tej nocy, kiedy Sarafine wezwała siedemnasty księżyc przed czasem. Lena patrzyła na mnie złotym okiem Istoty Ciemności i zielonym Istoty Światła. To różnokolorowe spojrzenie nie pozwalało zapomnieć o chwili, w której Lena zorientowała się, że włada obydwoma typami mocy. Nie pozwalało też zapomnieć o jej wyborze, o tym, że zmienił on wszystko w obu światach — Obdarzonych i śmiertelników. Zmienił wszystko dla nas. Ethan, nie… Cśś…. Za dużo się martwisz. Objąłem ją i poczułem, jak ogień rozchodzi się po moich żyłach. Starałem się utrzymać w miarę równy, choć płytki oddech i wyczuwałem intensywność tego uczucia. Ugryzła mnie delikatnie w dolną wargę w trakcie pocałunku i natychmiast poczułem oszołomienie i dezorientację. Wydawało mi się, że już nie stoimy wcale na środku parkingu. Obrazy przelatywały mi przez głowę, chyba miałem halucynacje, bo nagle całowaliśmy się w wodzie, w jeziorze Moultrie, na mojej ławce w sali od angielskiego, na stołówce, na trybunach naszej sali gimnastycznej, w ogrodzie w Greenbrier… Nagle pojawił się nade mną jakiś cień i ogarnęło mnie coś, co nie było efektem naszego pocałunku. Znałem to uczucie, pamiętałem je ze snu, ze szczytu wieży wodnej. Fala nudności zalała moje ciało. Nie byliśmy już w ogrodzie. Otaczała nas ziemia, całowaliśmy się w otwartym grobie. Czułem, że zaraz zemdleję. Kolana się pode mną ugięły, a jakiś głos przeciął powietrze, przerywając nasz pocałunek. Lena oderwała się ode mnie. — Hej, jak się macie? Savannah Snow. Oparłem się o karawan i osunąłem na ziemię. Zaraz potem poczułem, że ktoś mnie podnosi. Moje stopy ledwo dotykały ziemi. — Co się stało Ethanowi? — zapytała przeciągle Savannah. Otworzyłem szeroko oczy. — To na pewno upał. — Link wyszczerzył zęby w uśmiechu i postawił mnie na ziemi. Lena była zszokowana, ale i tak trzymała się nieźle w porównaniu z Ridley. A wszystko przez Linka. Wyglądał, jakby ktoś mu zaoferował kontrakt płytowy. Tym kimś była Savannah Snow — kapitan drużyny cheerleaderek, najgorętsza laska w szkole i Święty Graal wśród nieosiągalnych dziewczyn w Jackson High. Savannah stała w miejscu, przyciskając książki do piersi tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. Miała na sobie sukienkę prawie identyczną jak ta, którą Ridley rzuciła na asfalt chwilę wcześniej. Tuż za Savannah dostrzegłem Emily Asher, ubraną w niemalże taki sam strój. Wyglądała na nieco zagubioną. Savannah podeszła do Linka. Dzieliły ich teraz tylko jej książki. — Chciałam zapytać, jak się masz? Link nerwowo przeczesał dłonią włosy i zrobił krok w tył. — W porzo. Co tam? Savannah zarzuciła blond kucykiem i sugestywnie przygryzła dolną wargę, z której spływał roztapiający się w słońcu różowy błyszczyk. — Niewiele. Tak się tylko zastanawiałam, czy nie wybierasz się może do Dar-ee Keen po szkole. Mógłbyś mnie podwieźć. Emily wyglądała na tak samo zaskoczoną jak ja. Po Savannah prędzej można się było spodziewać
dobrowolnej rezygnacji z kapitańskiej opaski w drużynie cheerleaderek niż zgody na jazdę tą zardzewiałą puszką, którą Link nazywał samochodem. A ponieważ towarzyszenie Savannah podczas jazdy po mieście było jednym z obowiązków jej popychadeł, Emily chrząknęła. — Savannah, mamy już podwózkę. Earl nas zabiera, pamiętasz? — Sama jedź sobie z Earlem, ja wolę przejechać się z Linkiem. — Wpatrywała się w niego, jakby był gwiazdą rocka. Lena spojrzała na mnie i pokręciła głową. Mówiłam ci. To efekt Johna Breeda. Wystarczająco silny w przypadku ćwierćinkuba. Trudno oczekiwać, by śmiertelniczka tego nie odczula. Było to pewne niedomówienie. To działa tylko na śmiertelniczki, L..? Udała, że nie wie, o czym mówię. — Nie na wszystkie. Spójrz… Miała rację. Wyglądało na to, że Link nie zrobił żadnego wrażenia na Emily. Wręcz przeciwnie — im częściej Savannah oblizywała wargi, tym większe obrzydzenie malowało się na twarzy Emily. Wyglądała, jakby miała zaraz zwymiotować. Ridley złapała Linka za ramię i odciągnęła go od Savannah. — Ma już zajęte popołudnie, kochana. Powinnaś słuchać przyjaciółki. — Oczy Rid nie były już żółte, ale wyglądała tak samo onieśmielająco jak w swoim poprzednim wcieleniu. Savannah jednak nie uznała Ridley za zagrożenie, albo nie przejmowała się tym. — Och, przepraszam… Jesteście razem? — Zrobiła krótką pauzę, udając, że się zastanawia. — Nie. No tak, nie jesteście. Każdy, kto choć raz zajrzał do Dar-ee Keen, wiedział, że w tym schodząco-rozchodzącym się związku Linka i Ridley nastał właśnie etap rozejścia. Savannah wzięła Linka pod drugie ramię. Stanowiło to oczywiste wyzwanie. — No to może niech Link sam podejmie decyzję. Link wyplątał się z gąszczu rąk i położył im obu dłonie na ramionach. — Drogie panie, nie ma potrzeby się kłócić. Tego ciałka starczy dla każdej z was. Wypiął klatkę piersiową, która i tak już była wystarczająco potężna. Normalnie pomysł, że dwie dziewczyny mogą się bić o Linka, by mnie rozśmieszył. Ale to nie były zwykłe dziewczyny. Mówimy tu o Savannah Snow i Ridley Duchannes. Z supermocami czy bez nich, były to jednak dwie najpotężniejsze syreny, jakie ludzkość miała kiedykolwiek szczęście — lub nieszczęście, w zależności od tego, jak używały swoich zdolności — spotkać. — Chodźmy, Savannah. Spóźnimy się na lekcje — powiedziała z obrzydzeniem Emily. Ciekawe, dlaczego inkubowy magnetyzm Linka na nią nie działał. Savannah wczepiła się mocniej w jego ramię. — Powinnaś sobie znaleźć faceta, który jest bardziej… - Spojrzała na Ridley i jej pospinaną agrafkami koszulkę. — Bardziej jak ty. Ridley strząsnęła rękę Linka z ramienia. — A ty powinnaś uważać, do kogo się tak zwracasz, barbie. — Savannah miała szczęście, że Ridley straciła moce. Będzie z tego niezłe bagno, L. Nie martw się. Nie pozwolę, żeby Rid wyleciała pierwszego dnia. Nie dałabym dyrektorowi Harperowi takiej satysfakcji. — Ridley, idziemy. — Lena podeszła do dziewczyn i stanęła przy swojej kuzynce. — Ona nie jest tego warta, wierz mi. Savannah właśnie miała się odgryźć, gdy coś nagle odwróciło jej uwagę. Zmarszczyła nos.
— Twoje oczy… mają różne kolory. Co jest z tobą nie tak? Emily podeszła, żeby się lepiej przyjrzeć. I tak w końcu ktoś by wreszcie zauważył różnokolorowe oczy Leny. Nie dało się ich nie zauważyć. Ale miałem nadzieję, że dojdziemy dalej niż na parking, zanim plotki zaczną krążyć po całej szkole. — Savannah, a może byś tak… Lena przerwała mi, nim zdążyłem dokończyć. — Mogłabym zadać ci to samo pytanie, ale chyba wszyscy już znamy odpowiedź. Ridley skrzyżowała ręce na piersiach. — Podpowiem ci. Zaczyna się na S i brzmi jak „suka”. Lena odwróciła się od Savannah i Emily, i ruszyła w kierunku popękanych betonowych schodów Jackson High. Złapałem ją za rękę. Poczułem, jak przez moje ramię przepływa pulsująca energia. Spodziewałem się, że Lena będzie roztrzęsiona po konfrontacji z Savannah, ale zachowywała się spokojnie. Coś się zmieniło i nie chodziło tylko ojej oczy. Pewnie po tym, jak zmierzysz się z Istotą Ciemności, która przy okazji jest twoją matką, a także ze stupięćdziesięcioletnim inkubem krwi, który chce cię zabić, nie przerażają cię jakieś tam cheerleaderki. W porządku? Lena ścisnęła moją dłoń. W porządku. Słyszałem stukot obcasów Ridley, która szła za nami. Link podbiegł do mnie. — Stary, jeśli to jest to, na co mam się nastawić, to będzie naprawdę odlotowy rok! Próbowałem sobie wmówić, że ma rację, kiedy przecinaliśmy brązowy trawnik, a martwe koniki polne chrzęściły nam pod stopami.
Siódmy września
Stare śmieci Jest coś we wchodzeniu do szkoły i jednoczesnym trzymaniu za rękę osoby, którą się naprawdę kocha. To dziwne, ale nie w zły sposób. To najfajniejsza dziwność. Pomyślałem o tym, co sprawiało, że ludzie lgnęli do siebie jak pszczoły do miodu. Było tak wiele sposobów, w jakie mogliśmy być spleceni ze sobą — ramiona wokół szyi, ręce na krzyż w kieszeniach. My nawet nie mogliśmy iść obok siebie, nie trącając się co chwila ramionami, jakby nasze ciała wytwarzały jakąś wzajemną grawitację. Każdy taki moment naznaczony był krótkim porażeniem jakby prądem elektrycznym, dlatego odczuwałem go trochę intensywniej niż przeciętny chłopak. Mimo że powinienem był się już do tego przyzwyczaić, to wciąż dziwnie szło się korytarzami, kiedy wszystkie oczy wlepione były w Lenę. Zawsze pozostanie najpiękniejszą dziewczyną w szkole, nieważne, jakiego koloru będą jej oczy, i wszyscy o tym wiedzieli. Była właśnie taką dziewczyną — taką, która ma własną moc, ponadnaturalną czy nie. I żaden chłopak nie mógł się powstrzymać, każdy się za nią oglądał. Bez względu na to, co zrobiła i jak wielką była dziwaczką. I właśnie teraz faceci obrzucali ją takimi spojrzeniami. Spokojnie. Lena zderzyła się swoim ramieniem z moim. Zdążyłem już zapomnieć, jak się z nią chodziło. Po jej szesnastych urodzinach traciłem ją przecież coraz bardziej każdego dnia. Pod koniec roku szkolnego była już tak daleko, że ledwie ją widziałem. To było tak niedawno, kilka miesięcy temu. Ale teraz, gdy tak szliśmy razem, przypomniałem to sobie bardzo wyraźnie. Nie podoba mi się sposób, w jaki na ciebie patrzą. Jaki sposób? Zatrzymałem się obok i dotknąłem jej twarzy, tuż poniżej znamienia w kształcie półksiężyca, które miała na kości policzkowej Dreszcz przeszedł nas oboje, pochyliłem się, by ją pocałować. W taki sposób. Odsunęła się z uśmiechem i pociągnęła mnie korytarzem. Rozumiem. Chyba jednak coś ci się pomyliło. Spójrz. Emory Watkins i inni kolesie z drużyny koszykówki gapili się, ale raczej „przez nas” niż na nas, kiedy przechodziliśmy obok ich szafek. Emory skinął mi na powitanie. Przykro mi to stwierdzić, Ethan, ale nie patrzą na mnie. Usłyszałem głos Linka. — Czołem, dziewczyny, porzucamy trochę po południu? — Skleił żółwia z Emorym i poszedł dalej. Lecz oni nie gapili się na niego. Ridley szła krok za nami, ciągnąc długimi, różowymi palcami po metalowych drzwiczkach szafek. Kiedy dotarła do Emory’ego, zamknęła jego drzwiczki. — Czołem, dziewczyny… - Sposób, w jaki przeciągała głoski, powodował, że wciąż brzmiała jak syrena. Emory zająknął się, a Ridley przejechała paznokciem po jego klatce piersiowej i poszła dalej. Jej spódnica odkrywała tyle ciała, że to właściwie powinno być nielegalne. Cała drużyna patrzyła, jak
odchodzi. — Kim jest twoja koleżanka? — Emory pytał Linka, ale nie odrywał oczu od Ridley. Widział ją już wcześniej w Stop & Steal, kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, a także na zimowym balu, kiedy rozwaliła salę gimnastyczną. Teraz jednak chciał zostać przedstawiony. I to tak dobrze i tak osobiście, jak to tylko możliwe. — A kto chce wiedzieć? — Rid zrobiła balona z gumy i pozwoliła, by pękł. Link spojrzał na nią z ukosa i złapał ją za ramię. — Nikt. Ludzie na korytarzu rozstępowali się, kiedy była syrena i ćwierćinkub podbijali Jackson High. Ciekawe, co Amma by na to powiedziała. „Słodki Jezu, królu nieba, miej nas w swojej opiece”.
— Żartujesz sobie? Mam trzymać rzeczy w tej brudnej blaszanej trumnie? — Ridley gapiła się na swoją szafkę, jakby się spodziewała, że zaraz coś z niej wyskoczy. — Rid, chodziłaś już przecież do szkoły i miałaś szafkę — tłumaczyła cierpliwie Lena. Ridley zarzuciła blond włosami. — Musiałam to wyprzeć z pamięci. Szok pourazowy. Lena podała Ridley kłódkę z zamkiem szyfrowym. — Nie musisz jej używać, ale możesz trzymać tu swoje książki, żeby nie nosić ich ze sobą przez cały dzień. — Książki — powtórzyła Ridley z obrzydzeniem. — Nosić? Lena westchnęła. — Dostaniesz je dzisiaj na zajęciach. I tak, musisz je nosić. Powinnaś wiedzieć, jak to działa. Ridley poprawiła bluzkę, by odsłonić jeszcze kawałek ciała. — Ostatnim razem w szkole byłam syreną. Nie chodziłam na żadne zajęcia i na pewno niczego nie nosiłam. Link położył jej dłoń na ramieniu. — Chodź, mamy godzinę wychowawczą. Pokażę ci, jak to wszystko wygląda. Wiesz, po linkowemu. — Tak uważasz? — zapytała sceptycznie Ridley. — A niby dlaczego tak jest lepiej? — Cóż, zacznijmy od tego, że nie wiąże się to z żadnymi książkami. — Link był przeszczęśliwy, mogąc odprowadzić ją na lekcję. Chciał mieć na nią oko. — Rid, czekaj ! Potrzebujesz tego. — Lena zamachała do niej zeszytem. Ridley wsunęła ramię pod rękę Linka i zignorowała ją kompletnie. — Wyluzuj, kuzyneczko, skorzystam z zeszytu ciacha. Zatrzasnąłem drzwiczki szafki. — Twoja babcia to optymistka. — Serio? Jak cała reszta patrzyłem, jak Link i Rid oddalają się korytarzem. — Daję temu całemu eksperymentowi maks trzy dni. – Trzy dni? Ty to dopiero jesteś optymistą — westchnęła Lena i po-szliśmy schodami na angielski. Klimatyzacja była włączona na pełne obroty, a jej żałosny mechaniczny szum odbijał się echem po korytarzach. Przestarzały system nie miał jednak najmniejszych szans w starciu z falą gorąca. Na piętrze budynku było jeszcze goręcej niż na parkingu. Gdy weszliśmy do sali od angielskiego, zatrzymałem się na chwilę pod jarzeniówką. Tą, która się przepaliła, gdy Lena i ja zderzyliśmy się ze sobą w drodze na angielski w dniu, w którym się
poznaliśmy. Spojrzałem na kwadraty ze sklejki pokrywające sufit. Jak się przyjrzysz, zobaczysz ślady spalenizny wokół nowej lampy. Jak romantycznie. Miejsce naszej pierwszej katastrofy. Lena podążyła oczami za moim wzrokiem. Chyba widzę. Wciąż wpatrywałem się w białe kwadraty z perforowanymi kropkami. Ile to razy siedziałem na jakiejś lekcji, gapiąc się na te dziurki i próbując nie zasnąć, albo licząc je dla zabicia czasu. Odliczając minuty do końca lekcji, lekcje do końca dnia, dni do końca tygodnia, tygodnie do końca miesiąca… Aż do momentu, kiedy opuszczę Gatlin. Lena przeszła obok pani English, zasypanej papierami związanymi z początkiem szkoły, i wśliznęła się na swoje stare miejsce po stronie dobrego oka. Czyli po tej, którą pani English — mająca jedno szklane oko -widziała lepiej. Chciałem usiąść obok niej, ale wyczułem za sobą czyjąś obecność. Było to takie wrażenie, jak wtedy, gdy czekasz w kolejce i osoba za tobą stoi zdecydowanie za blisko. Odwróciłem się, ale nikogo nie dostrzegłem. Lena już pisała coś w notesie, kiedy usiadłem w ławce obok niej. Zastanawiałem się, czy to kolejny wiersz. Już miałem zajrzeć jej przez ramię, kiedy coś usłyszałem. Głos był ledwie słyszalny i nie należał do Leny. Cichy szept dochodzący zza moich pleców. Obróciłem się. Miejsce za mną było puste. Mówiłaś coś, L.? Lena podniosła wzrok znad notesu, zaskoczona. Co? Celtowałaś? Wydawało mi się, że coś słyszałem. Zaprzeczyła. Nie. Wszystko okej? Skinąłem jej głową i otworzyłem zeszyt. I znowu usłyszałem ten głos. Tym razem rozpoznałem słowa. Na kartce przede mną pojawiły się litery. Naskrobane moim charakterem pisma. CZEKAM Zatrzasnąłem notes i zacisnąłem pięści, by powstrzymać dłonie przed drżeniem. Lena spojrzała na mnie. Jesteś pewien, że wszystko okej? Nic mi nie jest. * Czarownice z Salem [ang. The Crucible] – głośna sztuka Arthura Millera, alegoryczny dramat o słynnych procesach czarownic z 1692 roku. Tak naprawdę sztuka opisywała dramat makkartyzmu – polowania na rzekomych komunistów na początku lat pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych
Nie podniosłem wzroku do końca lekcji. Nie podniosłem go nawet, gdy zawaliłem kartkówkę z treści Czarownic z Salem*. Ani gdy w dyskusji o polowaniu na czarownice wzięła udział Lena, zachowując oczywiście kamienną twarz. Ani wtedy, gdy Emily Asher rzuciła nienajmądrzejszą uwagę, porównując biednego zmarłego Macona Ravenwooda do opętanych przez złe moce mieszkańców miasteczka. Ani nawet wtedy, gdy zaraz potem na jej głowę spadł znienacka kwadrat z białej sklejki sufitu. Nie podniosłem też wzroku, kiedy zadzwonił dzwonek. Pani English wpatrywała się we mnie tak pustym i przerażającym wzrokiem, że przez chwilę myślałem, że ma dwoje szklanych oczu. Próbowałem sobie wmówić, że to tylko pierwszy dzień szkoły, który każdego może przecież
doprowadzić do szaleństwa. Że nauczycielka wypiła po prostu kiepską kawę. Ale to było Gatlin, istniała więc spora obawa, że się myliłem.
**W USA szkoła dostosowuje się do ucznia, a nie uczeń do szkoły. No, ale cóż począć, dobrze, że w naszym systemie nauczania masz chociaż czas, żeby poczytać o Ethanie i Lenie…
Po angielskim nie mieliśmy z Leną wspólnych zajęć aż do lunchu. Ja poszedłem na trygonometrię, a Lena na rachunki. Link -a teraz i Ridley -mieli matematykę użytkową, przedmiot, na który zsyłali cię nauczyciele**, kiedy orzekli, że rozszerzona algebra ci jednak nie posłuży. Nazywano to matematyką hamburgerową, bo jedyne, czego tam się uczono, to jak wyliczyć resztę. Cały plan zajęć Linka wyglądał tak, jakby nauczyciele stwierdzili, że po maturze będzie pracował na stacji BP razem z Edem. Cały jego plan lekcji wyglądał jak przejażdżka po wesołym miasteczku. Ja chodziłem na biologię, on na „rozpoznawanie skałek”. Ja na historię, on na KPS — Kulturę Południowych Stanów. Czy też Kontemplację Panny Savannah, jak to nazywał Link. W porównaniu z nim czułem się niemal jak fizyk jądrowy. Jemu to nie przeszkadzało, a jeśli nawet, to zbyt wiele dziewczyn się wokół niego kręciło, żeby zwracał na to uwagę. Mówiąc szczerze, nie miało to żadnego znaczenia, bo wszystko, czego chciałem, to zanurzyć się w znajomym szmerze pierwszego dnia szkoły tak, by zapomnieć o dziwacznej wiadomości w moim zeszycie. Jedyna rzecz, która sprawia, że pierwszy dzień szkoły wypada rewelacyjnie, to beznadziejne wakacje, podczas których co krok prawie ocierałeś się o śmierć. Myślałem tak przynajmniej, dopóki nie dotarłem do bufetu, gdzie podawali burgery z sosem bolońskim. Oczywiście. Nic się tak nie kojarzy z rozpoczęciem roku szkolnego jak hamburgery z sosem bolońskim. Z łatwością odnalazłem Lenę i Ridley. Siedziały same przy jednym z okrągłych pomarańczowych stolików. A wokół kręciła się chmara chłopaków, zupełnie jak stado sępów. Każdy z nich już słyszał o Ridley i koniecznie chciał ją obejrzeć. — Gdzie Link? Ridley wskazała głową tył stołówki, gdzie Link chodził od stolika do stolika, jakby był gwiazdą finału mistrzostw stanu. Na tacy Rid pełno było czekoladowych puddingów, czerwonych galaretek i kawałków lekko czerstwego biszkoptu. — Zgłodniałaś, Rid? — Co mogę powiedzieć, chłoptasiu? Lubię słodycze. — Podniosła miskę puddingu i wbiła w niego łyżkę. — Nie drażnij się z nią. Ma zły dzień — uprzedziła Lena. — Serio? A to niespodzianka. — Wgryzłem się w spłaszczonego burgera z sosem bolońskim. — Co się stało? Lena obejrzała się na jeden ze stolików. — To się stało. Link opierał się jedną stopą na plastikowej ławce i pochylał nad blatem, gawędząc z cheerleaderkami. Jego uwaga skupiała się głównie na kapitan drużyny. — E, tam. To nic takiego. Po prostu Link to Link. Nie masz się czym martwić, Rid. — Jakbym się martwiła — odwarknęła. — To, co on robi, obchodzi mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg. — Ale na jej tacy cztery miski po puddingu były już puste. — Tak czy siak, jutro tu nie przyjdę. Cała ta sprawa ze szkołą jest idiotyczna. Chodzicie od sali do sali jak jakieś stada, czy roje, czy… — Klasy? — Nie mogłem się powstrzymać. — Właśnie o tym mówię. — Ridley przewróciła oczami, zirytowana moją ociężałością umysłową.
— A ja mówię o biologii. No wiesz, królestwa, gromady, klasy. Jakbyś chodziła do szkoły, to byś o tym wiedziała. — Uchyliłem się przed lecącą łyżką. — I o to chodzi. — Lena posłała mi ostrzegawcze spojrzenie. — Chodzi o to, że po prostu jesteś typem singielki — powiedziałem, próbując brzmieć empatycznie. Ridley wróciła do swojego puddingu z taką agresją i żądzą cukru, że musiałem to docenić. Cały czas nie spuszczała Linka z oczu. — Wiecie, staranie się, żeby ktoś cię polubił, jest absolutnie poniżające. Żałosne. Jest… — Takie śmiertelne? — Dokładnie.. — Wzdrygnęła się i zabrała się za galaretki. Kilka minut później Link przebił się do naszego stolika. Klapnął obok Ridley, a strona stołu, po której siedzieliśmy z Leną, natychmiast wyskoczyła do góry. Miałem sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i byłem jednym z najwyższych chłopaków w Jackson, ale teraz Link był ode mnie niższy ledwie o jakieś dwa, trzy centymetry. — Uważaj stary. Link podniósł się nieco, więc nasza strona stołu uderzyła z powrotem o linoleum. Przyciągaliśmy spojrzenia. — Przepraszam, wciąż zapominam, że się transponuję. Pan Ravenwood mówił, że może być ciężko, tak jak kiedy się przeprowadzasz do nowego miejsca. Lena kopnęła mnie pod stołem, powstrzymując się od śmiechu. Ridley była mniej subtelna. — Od tego całego cukru zrobiło mi się niedobrze. Ojej, powiedziałam cukier, a miałam na myśli cymbała. A mówiąc o cymbale, miałam na myśli ciebie. Link się uśmiechnął. Właśnie taką Ridley lubił najbardziej. — Twój wujek mi mówił, że nikt tego nie zrozumie. * Hulk – wielki, zielony potwór z popularnego amerykańskiego komiksu, w którego w niekontrolowany sposób zmieniał się główny bohater.
— No, pewno ciężko być Hulkiem*. — Chciałem zażartować, ale w sumie nie mijałem się za bardzo z prawdą. — Stary, to nie żarty. Nie mogę usiedzieć w jednym miejscu przez pięć minut, a ludzie zaczynają rzucać we mnie żarciem, tak jakby oczekiwali, że połknę to wszystko. — No wiesz, miałeś reputację chodzącego kosza na odpady. — Wciąż mógłbym jeść, gdybym chciał — odparł z obrzydzeniem. — Ale żarcie nie smakuje mi już tak jak kiedyś. Jakbym żuł karton. Jestem na diecie Macona Ravenwooda. No wiecie, podjadam sobie różne sny tu i tam. — Czyje? — Jeśli tylko Link żywił się moimi snami, to miałem zamiar się z nim policzyć. Były wystarczająco dziwne bez niego. — No coś ty! W twojej głowie siedzi za dużo szaleństwa jak dla mnie. Ale nie uwierzylibyście, o czym śni Savannah. Powiedzmy tylko, że nie są to mistrzostwa stanu w kosza. Nikt nie chciał poznać szczegółów. A już na pewno nie Ridley, która dźgała zawzięcie swoją galaretkę. Próbowałem oszczędzić jej dalszego ciągu. — Chyba przeżyję bez reszty opowieści. — Spoko. Ale nigdy nie zgadniecie, co widziałem. Jeśli chciał nam powiedzieć, że zobaczył Savannah w bieliźnie, to już był trupem. Lena myślała o tym samym. — Link, chyba to nie jest…
— Lalki. — Co? — Nie takiej odpowiedzi się spodziewaliśmy. — Barbie, ale nie takie, jakie mają dziewczynki w podstawówce. Te laleczki są nieźle odstawione. Ma pannę młodą, Miss America i Królewnę Śnieżkę. Są zamknięte w wielkiej szklanej gablocie. — Wiedziałam, że przypomina mi Barbie. — Ridley dziabnęła kolejny kawałek galaretki. Link przysunął się do niej. — Wciąż mnie ignorujesz? — Nie jesteś wart czasu, jaki zabrałoby mi ignorowanie cię. — Spojrzała na nadziany na łyżkę kawałek czerwonej galaretki. — Nasza kuchnia chyba tego nie robi. Powtórzcie, jak to się nazywa. — Galaretkowa niespodzianka. — Link wyszczerzył zęby w uśmiechu. — A na czym polega niespodzianka? — Ridley uważniej przyjrzała się czerwonemu glutowi. — Na tym, co pakują do środka. — Pstryknął palcem w nadziany na łyżkę kawałek, a Rid natychmiast odsunęła galaretkę jak najdalej od Linka. — Czyli? — Zmielone kopyta, skórę i kości. Niespodzianka! Ridley spojrzała na niego, wzruszyła ramionami i wsadziła łyżkę do ust. Nie miała zamiaru ustąpić ani na jotę. Przynajmniej tak długo, jak długo Link będzie się czaił po nocach w sypialni Savannah Snow, a za dnia z nią flirtował. Link spojrzał na mnie. — To co? Może porzucasz ze mną do kosza po lekcjach? — Nie. — Wsadziłem sobie resztę kanapki do ust. — Nie wierzę, że to jesz. Przecież ich nie znosisz. — Wiem. Ale dzisiaj są nawet niezłe. — Chyba pierwszy raz w Jackson. Jeśli kuchnia Ammy się zepsuła, a ta w szkole poprawiła, to być może naprawdę nadchodziła Apokalipsa? Wiesz, możesz pograć w kosza, jeśli chcesz. Lena coś mi oferowała. To samo co Link. Szansę na zawarcie pokoju z moimi byłymi przyjaciółmi, szansę na to, żebym już przestał być wyrzutkiem, o ile to jeszcze możliwe. Bo jak dla mnie było już za późno. Przyjaciele powinni być z tobą zawsze i teraz wiedziałem, kto naprawdę zasługuje na to miano. A kto nie. Nie chcę. — Będzie fajnie. Cały ten bajzel z chłopakami to już historia. — Link wierzył w to, co mówił. Ale trudno było zapomnieć o tym wszystkim, o dręczeniu mojej dziewczyny przez cały rok. — Jasne. Ludzie tutaj nie za bardzo lubią historię. Nawet Link dostrzegł mój sarkazm. — Dobra, ja idę na boisko. — Nie spojrzał na mnie. — Może nawet wrócę do drużyny. To znaczy, w sumie to nikt mnie z niej nie wyrzucał. W przeciwieństwie do ciebie. Tego już nie powiedział. — Ale tu gorąco. — Pot spływał mi po plecach. Tylu ludzi ściśniętych w jednej sali. Dobrze się czujesz? Nie. Tak. Muszę tylko zaczerpnąć powietrza. Wstałem, żeby wyjść. Drzwi były strasznie daleko. Ta szkoła sprawiała, że człowiek czuł się mały. Tak mały, jak to tylko możliwe , albo i mniejszy. Chyba pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają.
Okazało się, że Ridley nie była zainteresowana studiowaniem kultury południowych stanów, ani tym
bardziej Linkiem studiującym Savannah Snow, więc po pięciu minutach lekcji przekonała go, że powinni się przepisać Na prawdziwą historię. Nie zdziwiłoby mnie to specjalnie, gdyby nie fakt, że przepisywanie się na inne przedmioty zazwyczaj wymagało uzgodnienia planu lekcji z panną Hester — więc kłamania, błagania, a jeśli było się na serio zdesperowanym, płakania. I właśnie dlatego, kiedy Link i Ridley pojawili się na historii i powiedzieli mi, że w ich planie lekcji w tajemniczy sposób zaszła zmiana, zrobiłem się podejrzliwy. — Co macie na myśli, mówiąc, że się zmienił? Link rzucił notes na ławkę obok mnie i wzruszył ramionami. — Nie wiem. W jednej chwili Savannah siedzi obok mnie, potem przychodzi Rid i siada po drugiej stronie. — A potem nagle w moim planie lekcji jest napisane „historia”.W Ridley też. Pokazuje to nauczycielce, która wyrzuca nas z sali. — Jak ci się to udało? — zapytałem, gdy Ridley usiadła. — Co? — Spojrzała na mnie wzrokiem niewiniątka, zapinając i rozpinając swoją ohydną sprzączkę ze skorpionem. Lena nie miała zamiaru łatwo odpuścić. — Dobrze wiesz, o czym on mówi. Wzięłaś jakąś książkę z gabinetu wujka Macona? — Serio, oskarżasz mnie o czytanie? Lena ściszyła głos. — Próbowałaś rzucić zaklęcie? To niebezpieczne, Ridley. — Masz na myśli to, że jest niebezpieczne dla mnie. Bo jestem głupią śmiertelniczką. — Zaklęcia są niebezpieczne dla śmiertelników, chyba że przeszło się lata treningów, jak Marian. Czego ty nie zrobiłaś. — Lena nie chciała być niemiła, ale za każdym razem, gdy mówiła „śmiertelnik”, Ridley się krzywiła. To było jak dolewanie oliwy do ognia. Może wysłuchiwanie tego od Obdarzonej było za trudne. — Lena ma rację. Kto wie, co się stanie, jeśli coś pójdzie nie tak. Ridley nie odezwała się ani słowem i przez sekundę wyglądało na to, że udało mi się ugasić pożar. Ale kiedy odwróciła się do mnie, jej niebieskie oczy płonęły tak samo jasno jak niegdyś złote i zrozumiałem, jak bardzo się pomyliłem. — Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek narzekał, kiedy ty i twoja mała brytyjska przyszła Marian rzucaliście zaklęcia. Lena zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. Ridley miała trochę racji. Razem z Liv rzuciliśmy zaklęcie przy Wielkiej Barierze. Dzięki temu uwolniliśmy Macona ze świetlika i dlatego Liv nie mogła już zostać strażniczką. Było to też bolesne wspomnienie czasu, kiedy ja i Lena oddaliliśmy się od siebie, jak tylko dwoje ludzi potrafi się oddalić. Nie odezwałem się. Zamiast tego pogrążyłem się głęboko we własnych myślach, robiąc tam niemałe zamieszanie. Niemal nie słyszałem, jak pan Littleton próbował nas przekonać, jak fascynującym przedmiotem może być historia powszechna. Próbowałem wymyślić coś, co mógłbym powiedzieć, żeby wybrnąć z tej krępującej sytuacji, ale po dziesięciu sekundach się poddałem. Bo nawet jeśli Liv nie było w Jackson i cały swój czas spędzała z Maconem w tunelach, to wspomnienie o niej wciąż stawało nam ością w gardle. Nie poruszaliśmy jej tematu z Leną. Od nocy siedemnastego księżyca widziałem Liv tylko raz i brakowało mi jej. I nie mogłem się z tego komukolwiek zwierzyć. Brakowało mi jej dziwacznego brytyjskiego akcentu i tego, że na frytki mówiła smażonki. Brakowało mi jej selenometru, który wyglądał jak gigantyczny plastikowy zegarek sprzed trzech dekad, i tego, że zawsze coś pisała w swoim malutkim czerwonym notesie. Tego, jak żartowaliśmy i jak dobrze się ze sobą bawiliśmy. Brakowało mi mojej przyjaciółki. Najsmutniejsze było to, że pewnie by mnie zrozumiała.
Tylko nie mogłem jej o tym powiedzieć.
Siódmy września
Przy drodze numer 9 Link po szkole grał w kosza z chłopakami. Ridley nie chciała zostawić go samego — głównie ze względu na cheerleaderki, które kręciły się po sali gimnastycznej, choć oczywiście za nic by się do tego nie przyznała. Stałem w drzwiach sali i patrzyłem, jak Link kozłuje na parkiecie. Nawet się przy tym nie spocił. Widziałem, jak rzuca osobiste, spod kosza, za trzy punkty, ze środka boiska. Widziałem, jak innym chłopakom opadają szczęki. Widziałem, jak trener siedzi na widowni z nieruchomym gwizdkiem w ustach. I cieszyłem się każdą sekundą, prawie tak jak Link. — Tęsknisz za tym? — Lena przyglądała mi się z korytarza. Pokręciłem głową. — Ani trochę. Nie chcę już się więcej prowadzać z tymi kolesiami. — Uśmiechnąłem się. — I chociaż raz, nikt na nas nie patrzy. — Wyciągnąłem do niej rękę. Chwyciła ją ciepłą, miękką dłonią. — Chodźmy stąd -rzuciła. Boo Radley siedział w rogu parkingu przy znaku STOP, dysząc, jakby na całym świecie nie było tyle powietrza, by go ochłodzić. Byłem ciekaw, czy Macon się nam ciągle przyglądał oczami psa Obdarzonych. Zatrzymaliśmy się przy nim i otworzyliśmy drzwi karawanu. Boo nie wahał się ani chwili. Pojechaliśmy drogą numer 9, minęliśmy domy w Gatlin i skręciliśmy między pola. O tej porze roku zazwyczaj były całe w zieleni i brązach -kukurydza i tytoń. Jednak w tym roku widać było tylko martwe rośliny i koniki polne przegryzające sobie drogę na jezdnię. Słyszeliśmy, jak chrzęszczą nam pod kołami. Nie wyglądało to dobrze. To była kolejna rzecz, o której nie rozmawialiśmy. Apokalipsa, która pojawiła się nad Gatlin zamiast jesieni. Mama Linka żywiła przekonanie, ze upały j robaki były efektem bożego gniewu, ale wiedziałem, że się myliła. Przy Wielkiej Barierze Abraham Ravenwood obiecał, że wybór Leny wpłynie zarówno na świat Obdarzonych, jak i śmiertelników. Nie żartował.. Lena patrzyła przez okno na zniszczone pola. Nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym powiedzieć, żeby poczuła się lepiej, czy mniej winna. Mogłem jedynie odciągnąć jej uwagę. — Szalony dzień, nawet jak na rozpoczęcie roku. — Przykro mi z powodu Ridley. — Odgarnęła włosy spadające jej na ramiona i splątała w dziwny węzeł. — Nie jest sobą. — Co oznacza, że nie jest złą syreną potajemnie pracującą dla Sarafine. Jak bardzo powinno być mi przykro? — Wygląda na zagubioną. — Wiesz, co myślę? Że znowu namiesza Linkowi w głowie. Lena zagryzła wargę. — No cóż. Ridley wciąż sądzi, że jest syreną. Zabawianie się ludźmi to po prostu część niej samej. — Założę się, że rozwali całą drużynę cheerleaderek. — No to ją wyrzucą ze szkoły — odparła. Wyhamowałem przy skrzyżowaniu i skręciłem z drogi numer 9 na szosę prowadzącą do Ravenwood.
— Najpierw spali Jackson na popiół. Korony dębów rosnących po obu stronach drogi do domu Leny splatały się w łuki, w cieniu temperatura była może o pół stopnia niższa. Wiatr wpadający przez otwarte okno rozwiewał ciemne włosy Leny. — Ridley chyba nie wytrzyma w domu. Cała moja rodzina zachowuje się jak banda wariatów. Cioci Del wszystko się miesza. — Nic nowego. — Wczoraj myślała, że Ryan to Reece. — A Reece? — zapytałem. — Jej moce też wariują. Wciąż na to narzeka. Czasami patrzy na mnie i świruje, a ja nie wiem, czy to z powodu tego, co przeczytała, czy dlatego że nie może nic przeczytać. Reece była, jak dla mnie, wystarczająco nerwowa nawet w normalnych okolicznościach. — Masz przynajmniej wujka. — Tak jakby. Wujek Macon codziennie znika w tunelach i nie wspomina o tym, co tam robi. Jakby nie chciał, żebym wiedziała. — I co w tym dziwnego? On i Amma nigdy nam o niczym nie mówią. — Próbowałem się zachowywać, jakbym nie był zmartwiony. Pod oponami chrzęściły koniki. — Wrócił już kilka tygodni temu, a ja wciąż nie wiem, jakim jest Obdarzonym. To znaczy, oprócz tego że jest Istotą Światła. Z nikim o tym nie rozmawia. Nawet ze mną. — To miała na myśli. — Może sam nie wie. — Nieważne. — Wyjrzała przez okno, wziąłem ją za rękę. Obojgu nam było tak gorąco, że prawie nie poczuliśmy poparzenia związanego z naszym dotykiem. — Możesz porozmawiać z babcią? — Spędza połowę czasu na Barbadosie, próbując to wszystko rozgryźć. — Lena miała na myśli to, że jej rodzina usiłowała znaleźć sposób na przywrócenie porządku rzeczy, na pozbycie się upałów, koników polnych i co tam jeszcze miało nawiedzić świat śmiertelników. — Na Ravenwood rzucono więcej wiążących czarów niż na jakiekolwiek więzienie Obdarzonych. Jest tak klaustrofobicznie, że sama czuje się tam związana. Uziemienie nabiera nowego wymiaru. — Pokręciła głową. — Mam wciąż nadzieję, że Rid tego nie odczuwa, skoro jest teraz śmiertelniczką. Nie odpowiedziałem, ale wiedziałem, że Ridley to czuje, bo ze mną było tak samo. Im bliżej wielkiego domu, tym wyraźniej wyczuwałem magię — drgania, jakbym stał pod linią wysokiego napięcia. Widziałem też gęstą, ciężką mgłę, która nie miała nic wspólnego z pogodą. Oto magia Obdarzonych, Istot Ciemności i Światła. Odbierałem te drgania, odkąd wróciliśmy z Wielkiej Bariery. Kiedy dojechałem do powyginanych żelaznych wrót, które wyznaczały granicę posiadłości Ravenwoodów, powietrze wokół nas zatrzeszczało, naładowane niczym podczas burzy. Sama brama nie była prawdziwą barierą. Ogrody Ravenwood, które nieco zarosły podczas nieobecności Macona, były teraz jedynym miejscem w całym hrabstwie, gdzie można było się schronić przed upałem I robalami. Może to kwestia potęgi rodziny Leny, ale kiedy przejechaliśmy przez bramę, poczułem, jak energia z zewnątrz prze w jedną stronę, a ta z Ravenwood w drugą. Ravenwood się nie poddawało. Można to było poznać po tym, jak nieskończone połacie brązu na zewnątrz odbijały się od zieleni w środku, po tym że ogrody pozostały nietknięte. Grządki Macona były piękne i kwitnące, jego drzewa przycięte i zadbane, a jego szerokie zielone trawniki, równo i czysto skoszone, rozciągały się od wielkiego domu aż do rzeki Santee. Nawet ścieżki wysypano nowym żwirem. Ale zewnętrzny świat napierał na bramy i na zaklęcia zapewniające Ravenwood bezpieczeństwo. Zmiany były jak fale rozbijające się o skały, wciąż i wciąż uderzające o postrzępiony brzeg — kruszyły go ziarnko po ziarnku.
W końcu fale zawsze docierają tam, gdzie chcą. Jeśli porządek rzeczy naprawdę został naruszony, to Ravenwood nie mogło długo pozostać ostatnim bastionem starego świata. Zaparkowałem karawan przed domem i nim zdążyłem wypowiedzieć choć słowo, oboje wyskoczyliśmy na zewnątrz i wdychaliśmy wilgotne powietrze. Lena rzuciła się na chłodną trawę, a ja położyłem się obok. Cały dzień czekałem na tę chwilę i współczułem Ammie, tacie i reszcie mieszkańców Gatlin uwięzionym w mieście pod palącym błękitnym niebem. Nie wiedziałem, ile jeszcze zniosę. Wiem. Cholera. Nie miałem… Wiem. Nie winisz mnie. W porządku. Przysunęła się bliżej i sięgnęła dłonią do mojej twarzy. Spiąłem się. Moje serce nie łomotało już tak po prostu w piersi, kiedy się dotykaliśmy. Teraz czułem, że energia wycieka z mojego ciała, jakby była wysysana. — To moja wina. Wiem, że sam tego nigdy nie powiesz, aleja mogę to zrobić. — L.. Przekręciła się na plecy i spojrzała w niebo. — W nocy leżę w łóżku, zamykam oczy i próbuję się przez to przebić. Przyciągnąć chmury i odepchnąć upał. Nawet nie przypuszczasz, jakie to trudne. Jak wiele nas kosztuje utrzymanie Ravenwood w takim stanie. — Wyrwała źdźbło trawy. — Wujek Macon mówi, że nie wie, co się teraz wydarzy. Babcia twierdzi, że tego nie da się przewidzieć, bo nigdy przedtem nic takiego nie miało miejsca. — Wierzysz im? Gdy sprawy dotyczyły Leny, Macon wydawał się tak samo chętny do udzielania informacji jak Amma, gdy chodziło o mnie. Jeśli istniała choć jedna rzecz, którą Lena mogła zrobić inaczej, Macon był ostatnią osobą, która by jej o tym powiedziała. — Nie wiem. Ale to dotyczy nie tylko Gatlin. Cokolwiek zrobiłam, wpływa też na Obdarzonych spoza mojej rodziny. Moce innych szaleją tak jak moje. — Twoje nigdy nie były przewidywalne. Lena odwróciła wzrok. — Samozapłon to trochę więcej niż „nieprzewidywalne”. Wiedziałem, że ma rację. Gatlin balansowało na krawędzi niewidzialnego urwiska i nie mieliśmy pojęcia, co też może kryć się na dnie przepaści. Ale nie mogłem jej przecież tego powiedzieć. Skoro była osobą, która nas w to wszystko wpakowała. — Dowiemy się, o co w tym chodzi. — Wcale nie jestem tego taka pewna. — Wyciągnęła rękę do nieba, a ja wróciłem myślami do pierwszego razu, kiedy poszedłem za nią do ogrodu w Greenbrier. Podglądałem, jak przesuwa czubkami palców chmury, tworząc na niebie różne kształty. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, w co się wplątuję, ale i tak nie miałoby to znaczenia. Wszystko się zmieniło, nawet niebo. Tym razem nie było na nim żadnej chmury do oglądania. Nic prócz złowrogiego żaru. Lena podniosła drugą rękę i przeniosła wzrok na mnie. — To się nie zatrzyma, niedługo będzie jeszcze gorzej. Musimy być na to przygotowani. — Rękoma bezwiednie przyciągała do siebie niebo, powoli okręcając powietrze wokół palców, jakby było z waty. — Sarafine i Abraham nie odejdą ot tak, po prostu. Jestem gotowy. Zakręciła palcem w powietrzu.
— Ethan, musisz wiedzieć, że już się niczego nie boję. Ja też nie. Tak długo, dopóki jesteśmy razem. — Właśnie o to chodzi. Jeśli coś się stanie, będzie to moja wina. I to ja będę musiała to naprawić. Rozumiesz, o czym mówię? — Nie spuszczała wzroku ze swoich palców. Nie, nie rozumiem. — Nie rozumiesz? Czy nie chcesz zrozumieć? Po prostu nie pojmuję. — Pamiętasz, jak Amma mówiła, żebyś nie robił dziury w niebie, bo cały wszechświat spadnie ci przez nią na głowę? W-S-P-Ó-Ł-I-S-T-N-I-E-N-I-E. — Uśmiechnąłem się. — Czternaście pionowo. Tak jak „pociągnij za nitkę i spójrz, jak cały świat pruje się jak sweter, Ethanie Wate”. Lena powinna się roześmiać, ale nie zrobiła tego. — Pociągnęłam za nitkę, kiedy użyłam Księgi księżyców. — Przeze mnie. — Bez przerwy o tym myślałem. Nie była jedyną osobą, która szarpnęła za nitkę i rozwinęła kłębek wełny trzymający w kupie całe hrabstwo Gatlin, zarówno to na ziemi, jak i pod nią. — Naznaczyłam się. — Musiałaś. Powinnaś być z tego dumna. — Jestem… - Zawahała się. — Ale? — Przyglądałem się jej uważnie. — Ale będę musiała za to zapłacić. I jestem na to gotowa. Zamknąłem oczy. — Nie mów tak. — Po prostu patrzę na to wszystko realnie. — Czekasz, aż zdarzy się coś złego. — Nie chciałem o tym myśleć. Lena bawiła się amuletami ze swojego naszyjnika. — Bo to nie jest kwestia „czy”, tylko „kiedy”. „Czekam”, tak powiedział zeszyt. Jaki zeszyt? Nie chciałem, żeby się o tym dowiedziała, ale teraz nie mogłem już cofnąć swoich myśli. I nie mogłem udawać, że wrócimy do tego, co było przedtem. Beznadziejność naszej sytuacji uderzyła mnie jak grom z jasnego nieba. Lato. Śmierć Macona. Lena zachowująca się jak ktoś obcy. Uciekająca ode mnie z Johnem Breedem. I cała reszta — to, co się wydarzyło, zanim się poznaliśmy. Moja mama niewracająca do domu, jej buty stojące tam, gdzie je zostawiła, jej ręcznik wciąż wilgotny po porannym prysznicu. Pusta strona jej łóżka, zapach jej włosów wciąż na poduszce. Listy, które wciąż przychodziły na jej nazwisko. Nagłość tego wszystkiego. I ostateczność. Samotne odkrywanie prawdy że najważniejsza osoba w twoim życiu nagłe przestała istnieć. Jak masz kiepski dzień, to może oznaczać, że nigdy nie istniała. A jeżeli masz dobry, to wciąż nęka cię ten inny rodzaj strachu. Że nawet jeśli jesteś na sto procent pewien, że istniała, to możesz być tym jedynym, który o niej pamięta. Jak to możliwe, że poduszka pachnie jak osoba, której nie ma już nawet na tej samej planecie? I co się robi, kiedy zaczyna pachnieć jak zwykła stara poduszka? Jak obca rzecz? Jak zmusić się do odłożenia gdzieś tych butów? Ale ja się zmusiłem. I widziałem ducha mojej mamy na cmentarzu w Bonaventure. Po raz pierwszy w życiu uwierzyłem, że coś się jednak dzieje kiedy ktoś umiera. Moja mama nie leżała sama w piachu w Pańskim Ogrodzie Wiecznego Odpoczynku, tak jak się tego zawsze obawiałem. Mogłem się z nią pożegnać. A przynajmniej byłem blisko.
Ethan? Co się dzieje? Sam chciałbym wiedzieć. — Nie pozwolę, żeby ci się cokolwiek stało. Nikt nie pozwoli. — Powiedziałem to, chociaż wiedziałem, że nie jestem w stanie jej ochronić. Powiedziałem tak, bo czułem, że serce zaraz znów mi się rozpadnie na kawałki. — Wiem — skłamała. Lena nie odezwała się więcej, ale wiedziała, co czułem. Przyciągnęła do siebie niebo dłońmi tak mocno, jak tylko mogła, jakby chciała oderwać je od słońca. Usłyszałem głośne trzaśnięcie. Nic miałem pojęcia, skąd się wziął ani jak długo potrwa, ale na nasze twarze spadł deszcz, prosto z bezchmurnego, błękitnego nieba. Czułem mokrą trawę i krople w moich oczach. Zdawały się prawdziwe. Nasze przepocone ubrania wilgotniały. Przyciągnąłem Lenę do siebie i wziąłem jej twarz w dłonie. A potem całowałem tak długo, aż straciłem dech w piersiach, a ziemia pod nami wyschła i niebo znów stało się surowe i błękitne.
* Placki w kuchni anglosaskiej nie przypominają w niczym naszych racuchów z jabłkami czy swojskich płaskich placków ziemniaczanych. Przyrządza się je w głębokim naczyniu, wyłożonym kruchym ciastem, podobnym do francuskiego, do środka wkłada się farsz i to zakrywa się „pokrywką”z koljnej porcji ciasta. W efekcie farsz gotuje się także podczas pieczenie i po rozkrojeniu placka jest bardzo gorący.
Na kolację jedliśmy specjalność Ammy — placek z kurczakiem. Moja porcja była wielkości talerza, a może i tacy. Przebiłem kruche ciasto, pozwalając parze uciec ze środka*. Czuć było dobre sherry — sekretny składnik Ammy. Każdy placek w naszym hrabstwie miał swój sekretny dodatek: kwaśną śmietanę, sos sojowy, pieprz cayenne czy świeżo starty parmezan. Sekrety i potrawy tworzyły tu nierozłączne pary. Spróbuj rozkroić kawałek placka, a każdy da się zastrzelić, byle się dowiedzieć, co kryje jego środek. — Ach! Ten zapach wciąż sprawia, że czuję się jak ośmiolatek. — Tata uśmiechnął się do Ammy, ona jednak zignorowała zarówno komentarz, jak i podejrzanie dobry nastrój ojca. Teraz, gdy zaczął się już rok akademicki, siedział w swojej nauczycielskiej koszuli z kołnierzykiem i wyglądał zupełnie normalnie. Prawie można było zapomnieć o roku, który spędził, śpiąc w ciągu dnia, a po nocach zaszywając się w gabinecie i „pisząc” książkę, na którą składało się kilkaset stron bazgrołów. Rzadko się odzywał i jeszcze rzadziej jadł, dopóki nie zaczął powolnej i stromej wspinaczki z otchłani szaleństwa. Zapach placka działał też na mnie. Wbiłem głębiej widelec. — Ethanie, dobrze ci minął pierwszy dzień szkoły? — zapytał tata z pełnymi ustami. Przyjrzałem się kawałkowi placka na widelcu. — Wystarczająco dobrze. Wszystko było posiekane naprawdę drobno. Nie dawało się odróżnić kurczaka od warzyw w małym chaosie wymieszanych wnętrzności placka. Cholera. Kiedy Amma używała tasaka, nie oznaczało to niczego dobrego. Ten placek był dowodem jakiegoś furiackiego popołudnia, którego nawet nie chciałem sobie wyobrażać. Współczułem poznaczonej bliznami desce do krojenia. Spojrzałem na pusty talerz Ammy i wiedziałem, że tego wieczora nie usiądzie z nami, żeby pogawędzić. Czy też wyjaśnić, dlaczego nas unika. Przełknąłem kęs. — A co u ciebie, Ammo? Stała przy blacie kuchennym, mieszając sałatę tak energicznie, że bałem się o los naszej wyszczerbionej szklanej miski. — Wystarczająco dobrze. Tata spokojnie podniósł szklankę mleka. — Cóż, mój dzień był niewiarygodny. Obudziłem się z niesamowitym pomysłem, który przyszedł mi
do głowy nie wiadomo skąd. Pewnie przyśnił mi się w nocy. W przerwie między zajęciami napisałem ofertę. Zacznę nową książkę. — Tak? To świetnie. — Sięgnąłem po miskę z sałatą, skupiając się na tłusto wyglądającym kawałku pomidora. — Będzie o wojnie secesyjnej. Może nawet przydadzą mi się do czegoś stare badania mamy. Muszę porozmawiać o tym z Marian. — A jaki będzie miała tytuł, tato? — I właśnie to przyszło mi do głowy znikąd. Obudziłem się z tymi słowami w głowie. „Osiemnasty księżyc”. Co o tym sądzisz? Miska wyśliznęła mi się z rąk, uderzyła o stół i roztrzaskała się na podłodze. Podarte liście sałaty, wymieszane z ostrymi kawałkami szkła, lśnił na moich trampkach i panelach w kuchni. — Ethanie Wate! — Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Amma już wkroczyła do akcji, sprzątając mokry, śliski i niebezpieczny bałagan. Jak zwykle. Gdy klęknąłem, usłyszałem, jak syczy do mnie po cichu: — Ani słowa! Mogła równie dobrze cisnąć mi plackiem w twarz.
Jak myślisz, co to oznacza, L. ? Leżałem w łóżku sparaliżowany, z twarzą ukrytą w poduszce. Amma zamknęła się po kolacji w swoim pokoju, co — jak przypuszczałem — znaczyło, że też nie ma pojęcia, co się dzieje z tatą. Nie wiem. Celtowanie Leny docierało do mnie tak wyraźnie, jakby siedziała na łóżku obok mnie, jak zwykle zresztą. I jak zwykle, żałowałem, że jej tu nie ma. Skąd on to wytrzasnął? Wspominaliśmy przy nim o piosenkach? Coś pokręciliśmy? Tak, pokręciliśmy, ale coś innego. Tego nie powiedziałem i starałem się też nie pomyśleć. Odpowiedź nadeszła szybko. Nie, Ethan. Nigdy o tym nie mówiliśmy. Więc jeśli on mówi o osiemnastym księżycu… Prawda dotarła do nas w tym samym momencie. To dlatego, że ktoś tego chce. To miało sens. Istoty Ciemności zabiły moją mamę. Tata, który właśnie stawał na nogi, był łatwym celem. Zresztą kiedyś już miały go na celowniku, w noc szesnastego księżyca Leny. Nie było innego wytłumaczenia. Moja mama odeszła, ale znalazła sposób, by mną pokierować. Zesłała mi zwiastopieśni, Szesnaście księżyców i Siedemnaście księżyców, które tłukły się w mojej głowie, aż zaczynałem ich wreszcie słuchać. Ale ta wiadomość nie pochodziła od mojej mamy. L. ? Myślisz, że to jakieś ostrzeżenie? Od Abrahama? Może? Albo od mojej wspaniałej matki. Sarafine. Lena właściwie nigdy nie wymawiała jej imienia, jeśli tylko mogła tego uniknąć. Nie winiłem jej za to. To musi być któreś z nich, prawda? Nie odpowiedziała, więc leżałem w ciemności i ciszy w swoim łóżku, mając nadzieję, że to któreś z nich. Zagrożenie, które już znaliśmy, pochodzące z oswojonego świata Obdarzonych. Gdyż niebezpieczeństwa, których nie znaliśmy, były zbyt przerażające, by chcieć o nich myśleć. A światy, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia, jeszcze bardziej.
Jesteś tam? Ethan? Tak. Poczytasz mi coś? Uśmiechnąłem się i sięgnąłem pod łóżko, wyciągając pierwszą książkę, na jaką natrafiłem. Robert Frost, jeden z ulubionych autorów Leny. Otworzyłem na przypadkowej stronie.
* Fragment wiersza Objawienie Roberta Lee Frosta w tłum. Stanisława Barańczaka.
Budujemy / sobie na uboczu /Z przekomarzań i kpin tajny szałas, / Ale serce omal nie wyskoczy / Żebyż ktoś nas z naszą prawdą znalazł! *. Czytałem dalej. Czułem uspokajającą obecność umysłu Leny, lgnącego do mojego, a wrażenie to było tak prawdziwe, jakby opierała głowę o moje ramię. Chciałem ją zatrzymać najdłużej, jak się da. Dzięki niej czułem się mniej samotny. Każdy wers wydawał się opowiadać o niej, przynajmniej mi się tak zdawało. Gdy Lena odpłynęła, słuchałem cykania świerszczy, aż się zorientowałem, że to wcale nie świerszcze. To były koniki polne. Plaga, czy jak też pani Lincoln chciała to nazywać. Im dłużej ich słuchałem, tym bar-dziej dźwięki, jakie wydawały, przypominały miliony pił łańcuchowych pracujących w oddali, niszczących moje miasto i wszystko wokół niego. A potem cykanie ucichło, zmieniło się w coś innego -w ciche akordy piosenki, którą rozpoznałbym wszędzie. Słyszałem tę muzykę, odkąd poznałem Lenę. Szesnaście księżyców mnie do niej doprowadziło — piosenka. I tylko ja miałem ją w głowie. Nie mogłem uciec przed zwiastopieśniami, nie bardziej niż Lena mogła uciec od swojego przeznaczenia, czy ja od swojego. Były to ostrzeżenia od mojej mamy, osoby, której ufałem najbardziej na świecie. Osiemnaście księżyców, osiemnaście sfer, Ze świata, który jest poza latami, Jedna Niewybrana, życie bądź śmierć, Ziemię czeka Zniszczenia Dzień… Próbowałem zrozumieć te słowa, tak jak zawsze. „Świat poza latami” wykluczał świat śmiertelników. Ale co pochodziło z tego innego świata? Osiemnasty księżyc czy Jedna Niewybrana”. Kto miał nią być? Jedyną osobą, którą z góry wykluczały słowa tej piosenki, była Lena. Ona dokonała swojego wyboru. Chodziło więc o inny wybór, postawiony przed kimś, kto miał go dopiero dokonać. Ale to ostatni wers mnie przerażał. „Zniszczenia Dzień”? Właściwie teraz oznaczało to każdy dzień. Niby jak sprawy mogłyby potoczyć się jeszcze gorzej? Żałowałem, że moją jedyną wskazówką jest ta piosenka. I że nie ma ze mną mamy, która mogłaby mi wytłumaczyć, co znaczą te słowa. Ale bardziej jeszcze żałowałem, że nie wiem, jak naprawić to wszystko, co zniszczyliśmy.
Dwunasty września
Kamienie i szklane domy Sum wpatrywał się we mnie szklistymi oczami, a jego ogon wygiął się w ostatnim machnięciu. Po jednej stronie ryby znajdował się ogromny talerz, pełen kawałków tłustego, surowego boczku. Miska surowych prześwitującoszarych krewetek stała po drugiej stronie, obok półmiska z kukurydzą w proszku. Miseczka z surowymi jajkami, z żółtkami pływającymi w gęstych białkach, była najprzyjemniejszym widokiem w tej kompozycji. Dziwnie to wszystko wyglądało, nawet jak na Ravenwood. Siedzieliśmy z Leną w jadalni. Połowa jedzenia sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz wstać i odbiec albo odpłynąć ze stołu. Zresztą i tak nikt w Gatlin, u już na pewno nie ja, nie zjadłby niczego takiego na śniadanie. Spojrzałem na swój pusty talerz, obok którego stała wysoka kryształowa szklanka z mlekiem czekoladowym. W pobliżu surowych jajek mleko jakoś traciło na atrakcyjności. Lena skrzywiła usta w grymasie. — Kuchnia? Znowu? Serio? — Usłyszałem pełne oburzenia szczękanie talerzy, dochodzące z pokoju obok. Lena zirytowała tajemniczego kucharza Ravenwood, którego jakoś nigdy nie udało mi się spotkać. Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie. — Mówiłam ci. Wszystko jest tutaj pokręcone. I codziennie jest gorzej. — Chodź, kupimy jakieś drożdżówki w Stop & Steal. — Straciłem apetyt mniej więcej na etapie surowego bekonu. — Kuchnia stara się jak może. Obawiam się, że życie jest ostatnio wystarczająco trudne. Zeszłej nocy Delphine dobijała się do mojego pokoju w środku nocy, twierdząc, że nadciągają Brytyjczycy. — Znajomy głos, ciche szuranie kapci, bujany fotel, a w nim on — Macon Ravenwood. Trzymał naręcze zwiniętych gazet i podnosił do ust filiżankę, która nagle wypełniła się czymś, co zapewne miało być herbatą, ale wyglądało jak jakiś rodzaj zawiesistego zielonego błota. Boo wśliznął się do pokoju i zwinął w kłębek u stóp swojego pana. Lena westchnęła. — Ryan płacze. Nie przyzna się do tego, ale boi się, że nigdy już nie odzyska pełni swoich mocy. Wujek Barclay nie może się już zmieniać. Ciocia Del mówi, że nie umie nawet zmienić grymasu w uśmiech. Macon podniósł filiżankę i skinął do mnie głową. * „Jak ci się podoba słońce o poranku?”,- How do you rate the morning sun?” — tytuł piosenki Robbiego Williamsa.
— To wszystko może poczekać, aż zjemy śniadanie. „Jak ci się podoba słońce o poranku”*, panie Wate? — Słucham? — Zabrzmiało to jak podchwytliwe pytanie. — Robbie Williams. Niezły tekściarz, nie uważasz? No i całkiem aktualne pytanie ostatnimi czasy. — Spojrzał na swoją herbatę, zanim upił łyczek, po czym odstawił filiżankę. — To chyba jest mój sposób mówienia „dzień dobry”. — Dzień dobry, proszę pana. — Starałem się na niego nie gapić. Miał na sobie czarny, atłasowy szlafrok, a przynajmniej wydawało mi się, że to szlafrok, bo nigdy nie widziałem żadnego, z którego
kieszeni na piersi wystawałaby chusteczka. W niczym nie przypominało to powyciąganego szlafroka mojego taty. Macon zauważył mój wzrok. — Myślę, że termin, którego szukasz, to „bonżurka”. Teraz, kiedy mam do dyspozycji całe dnie pełne słońca, odkryłem, że w życiu liczy się coś więcej niż tylko formalna odzież. — Hę? — Wujaszek M. lubi paradować w piżamie. To chciał powiedzieć. — Lena pocałowała go w policzek. — Musimy lecieć albo nie zdążymy kupić drożdżówek. Bądź grzeczny, to przywieziemy ci jedną. Westchnął. — Głód jest straszliwą niedogodnością. Lena podniosła swój plecak. — Uznam to za „tak”. Macon ją zignorował, otwierając pierwszą ze swoich gazet. — Trzęsienia ziemi w Paragwaju. — Otworzył kolejną, chyba francuską. — Sekwana wysycha. — Jeszcze jedną. — Czapa polarna roztapia się dziesięć razy szybciej, niż prognozowano, jeśli wierzyć prasie z Helsinek. — czwarta gazeta. — A całe południowo-wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych opanowała tajemnicza zaraza. Lena zamknęła gazetę, odsłaniając talerz jasnego chleba stojący przed wujem. — Jedz. Świat wciąż będzie na krawędzi katastrofy, kiedy skończysz śniadanie. Nawet w swojej bonżurce. Oblicze Macona rozchmurzyło się, a jego zielone oczy inkuba, który stał się Istotą Światła, błysnęły odrobinę jaśniej pod wpływem dotyku siostrzenicy. Posłała mu uśmiech zarezerwowany tylko dla niego. Uśmiech, który mówił, że docenia każdą minutę ich wspólnego życia. To, co mieli, i co wiedzieli. Odkąd Macon właściwie powstał z martwych, Lena celebrowała każdą chwilę, którą spędzali razem. Nigdy w to nie wątpiłem. I zazdrościłem im. Tak samo było między mną a moją mamą, ale jej zabrakło. Zastanawiałem się czasem, czy uśmiechałem się inaczej, gdy na nią patrzyłem. Czy czuła, że też doceniałem każdą spędzoną z nią chwilę? To, że przeczytała każdą książkę, którą czytałem, żebyśmy mogli porozmawiać o niej przy kolacji, siedząc przy naszym starym, dębowym stole? Że wiedziałem, iż spędzała całe godziny w księgami Blue Bicycle w Charleston, żeby znaleźć dla mnie odpowiednią lekturę? — Idziemy! — Pospieszyła mnie Lena. Strząsnąłem z siebie wspomnienia i podniosłem plecak. Uściskała wujka. — Ridley! — krzyknęła w stronę schodów. Stłumione jęknięcie dobiegło z jednej z sypialni. — No już! — Proszę pana. — Złożyłem serwetkę i wstałem. Spokój zniknął z twarzy Macona. — Bądźcie ostrożni na zewnątrz. — Będę uważał na Lenę. — Dziękuję, panie Wate. Wiem, że tak będzie. — Opuścił filiżankę. — Ale sam też bądź ostrożny. Sprawy są bardziej skomplikowane, niż może się wydawać. — Miasto chyliło się ku upadkowi, podobnie jak reszta świata. Nie byłem pewien, co może być bardziej skomplikowane. — Na co mamy uważać, proszę pana? — Przy stole, który nas dzielił, panowała cisza, mimo że słyszałem, jak babcia i Lena kłócą się w korytarzu z Ridley. Macon spojrzał na stertę gazet, otworzył jedną z nich i wygładził stronę. Tekst napisano w języku, którego nigdy nie widziałem, ale z jakiegoś powodu mogłem go rozpoznać. — Chciałbym wiedzieć.
Po śniadaniu w Ravenwood, jeśli można je nazwać śniadaniem, dzień stawał się coraz dziwniejszy. Spóźniliśmy się do szkoły, bo gdy podjechaliśmy po Linka, jego mama akurat przyłapała go na wyrzucaniu śniadania do śmieci i zmusiła, by zjadł kolejne. Potem, kiedy przejeżdżaliśmy obok Stop & Steal, Fatty, wiemy stróż Jackson, wyjątkowo nie siedział w swym samochodzie, zajadając się drożdżówkami i czytając gazetę. A w sekcji z pieczywem zostało pół tuzina słodkich bułek — to musiał być pierwszy znak nadciągającej Apokalipsy. Co jeszcze bardziej niewiarygodne, dotarliśmy do szkoły dwadzieścia minut po pierwszym dzwonku, a panna Hester nie czekała przy swoim biurku, by wysłać nas do kozy. Jej fioletowy lakier do paznokci stał na blacie. Cały świat jakby obrócił się o pięć stopni w niewłaściwym kierunku. — To nasz szczęśliwy dzień! — Link uniósł pięść i skleiłem z nim żółwika. Chociaż sam powiedziałbym raczej, że to wszystko jest dziwaczne. Gdy tylko zobaczyłem Ridley idącą w stronę łazienki, przekonałem się, że miałem rację. Przysiągłbym, że zmieniła się w zwykłą dziewczynę i nosiła dziwnie zwyczajne dziewczyńskie ciuchy. Aż wreszcie usiadłem na swoim miejscu obok Leny — które powinno się znajdować po stronie dobrego oka pani English -i okazało się, że jesteśmy w Strefie Mroku kłusowych ławek. Siedziałem tam, gdzie zawsze. To klasa się zmieniła. Klasa albo pani English, która poświęciła całą lekcję na przepytywanie uczniów z drugiej strony sali. — „Nastały nowe czasy, nie żyjemy już w mroku wieczoru, gdzie zło i dobro mieszają się ze sobą i mieszkają obok siebie na całym świecie”. — Pani English podniosła wzrok. — Panno Asher? Czy Arthur Miller uznałby, że żyjemy w mrocznych czasach? Emily gapiła się na nią, kompletnie zszokowana. — Pszepani? Nie powinna pani pytać… ich? — Emily spojrzała na Abby Pttilrr, Lenę i mnie, jedyne osoby, które kiedykolwiek siadały po stronie zdrowego oka. — Powinnam pytać każdego, kto spodziewa się zdać do następnej klasy panno Asher. A teraz proszę odpowiedzieć na pytanie. Może rano wsadziła sobie szklane oko ze zlej strony. Lena uśmiechnęła się, spoglądając na mnie znad notesu. Może. — E… myślę, że Arthur Miller miałby niezłego doła, że przestaliśmy być wszyscy tacy pokręceni. Wyjrzałem znad egzemplarza Czarownic z Salem. Gdy Emily, jąkając się, potępiała polowanie na czarownice, bardzo podobne do tego, które sama prowadziła. Szklane oko patrzyło wprost na mnie. Jakby nie tylko mogło mnie zobaczyć, ale i przejrzeć na wylot.
Nim skończyły się lekcje, wszystko zaczęło wracać do normy. Nieznosząca mnie Emily zasyczała, kiedy obok niej przechodziłem, a zaraz po niej syknęły Eden i Charlotte, trzecia i czwarta w kolejce do władzy. Jak za starych, dobrych czasów. Ridley zorientowała się, że Lena rzuciła na nią Facies Celatai zaczarowała ubrania syreny tak, by wyglądały na zwykłe ciuchy. Teraz Ridley znowu była sobą, w czarnej skórze i różowych dodatkach, i pałała żądzą zemsty, wendety i takich tam. Co gorsza, jak tylko zadzwonił ostatni dzwonek, zaciągnęła nas oboje na trening koszykówki, żebyśmy oglądali popisy Linka. Tym razem nie skończyło się na podglądaniu zza drzwi sali gimnastycznej. Ridley wyglądała na zadowoloną dopiero, kiedy usiedliśmy na środku widowni. Linka nie było nawet na boisku i musiałem się przyglądać, jak moi byli koledzy z drużyny psują zagrania, których kiedyś byłem liderem. Ale Lena i Ridley kłóciły się jak siostry, a na trybunach działo się więcej niż na boisku. Dopóki Link się nie
podniósł. — Rzuciłaś na mnie Facies? Jakbym była jakąś śmiertelniczką? — Ridley praktycznie krzyczała. — Myślałaś, że się nie zorientuję? Że teraz jestem nie tylko pozbawiona mocy, ale i głupia? — To nie był mój pomysł. Babcia mi kazała po tym, jak zobaczyła, w co byłaś ubrana w domu. — Lena wyglądała na zawstydzoną. Twarz Ridley była tak różowa jak jej pasemka. — To jest wolny kraj. Przynajmniej poza tą Gat-dziurą! Nie możesz używać mocy, żeby ubierać ludzi tak, jak ci się podoba. A już na pewno nie w takie ciuchy! — Zadygotała. — Nie jestem jedną z lalek Barbie Savannah Snow. — Rid. Nie musisz być taka jak one. Ale nie musisz się też aż tak bardzo wyróżniać. — Na to samo wychodzi — odwarknęła Ridley. — Nieprawda. — Spójrz na to stado owiec i powiedz, dlaczego miałabym się przejmować, co oni sobie o mnie pomyślą! Ridley miała rację. Gdy Link poruszał się na boisku, oczy całej drużyny cheerleaderek były wbite w niego. Tak jakby nagle dziewczyny stały się jednym organizmem. Co, właściwie, było prawdą. Po jakimś czasie straciłem zainteresowanie grą. Wiedziałem, że dzięki swoim nowym supermocom Link może rzucić kosza z każdej pozycji. Ethan, on skacze za wysoko. O jakieś trzy stopy. Lena była zdenerwowana, ale wiedziałem, że Link marzył o tym momencie przez całe życie. No. I biega za szybko. No. Nie masz zamiaru nic powiedzieć? Nie. Nic nie mogło go powstrzymać. Rozeszła się plotka, że Link przez lato intensywnie trenował, i wyglądało na to, że pół szkoły przyszło na zajęcia, żeby zobaczyć efekty na własne oczy. Nie mogłem się zdecydować, czy świadczyło to o tym, jak nudne jest życie w Gatlin, czy jednak o tym, jak kiepski w udawaniu śmiertelnika był Linkub. Savannah rozruszała cheerleaderki. Prawdę mówiąc, to był także ich trening. Ale na pewno nie spodziewaliśmy się nowej piosenki zagrzewającej do boju. Sądząc po minach Emily, Eden i Charlotte, one także nie. Emily nawet nie podniosła się z ławki. Przy linii bocznej Savannah skakała prawie tak wysoko jak Link. — Dajcie mi L! — To jakiś żart. — Lena prawie wypluła swój napój. Słyszeliśmy Savannah z drugiego końca sali. — Dajcie mi I! Pokręciłem głową. — Och, ona nie żartuje. W Savannah Snow nie ma nic ironicznego. — Dajcie mi N! — Ale co się nasłuchamy, to nasze. — Lena spojrzała na Ridley, która żuła gumę tak zawzięcie, że wyglądała jak palacz, który rzuca palenie i co chwila przykleja sobie plastry nikotynowe. Im wyżej Savannah skakała, tym szybciej Ridley żuła. — Dajcie mi K! — Dajcie spokój. — Ridley wypluła gumę, przykleiła ją pod ławką i zanim zdążyliśmy ją powstrzymać, schodziła już po aluminiowych ławkach na boisko. Sandały na superwysokim obcasie,
burza upstrzonych różem włosów, czarna minispódniczka i w ogóle. — O, nie! — Lena zaczęła się podnosić, ale ściągnąłem ją z powrotem. — Nie możesz tego powstrzymać, L. — Co ona robi? — Lena nie mogła na to patrzeć. Ridley mówiła coś do Savannah, zaciskając przy tym swój nisko zawieszony pasek z jadowitym insektem uwięzionym w środku. Wyglądała jak gladiator tuż przed walką. Na początku wysilałem się, żeby coś usłyszeć, ale po chwili darły się już na siebie. — Z czym masz problem? — warknęła Savannah. — Z niczym. — Uśmiechnęła się Ridley. — A nie, czekaj… Z tobą. Savannah upuściła pompony na podłogę. — Jesteś suką. Więc jeśli chcesz złapać jakiegoś kolesia, proszę bardzo. Ale Link jest jednym z nas. — I o to właśnie chodzi, barbie. On już jest mój, a ponieważ staram się być miła, to potraktuj to jako ostrzeżenie. Odpuść, zanim zrobisz sobie krzywdę. Savannah założyła ręce na piersiach. — Zmuś mnie. Wyglądało na to, że brakuje im tylko sędziego. Lena zasłoniła oczy. — Biją się? — Hm, chyba raczej… dopingują. — Odciągnąłem dłonie Leny od jej oczu. — Musisz to sama zobaczyć. Ridley z kciukiem wsuniętym za pasek drugą dłonią potrząsała pojedynczym, pożyczonym od kogoś pomponem, jakby to był co najmniej zdechły skunks. Tuż obok cheerleaderki ustawiały się w ich zwykłą piramidę, z Savannah na czele. Link się zatrzymał. Wszyscy stanęli. L., nie wiem, czy to dobry moment na zemstę. Lena nie spuszczała Ridley z oczu. Nic nie robię. Ale ktoś na pewno macza w tym palce. Savannah uśmiechała się u podstawy formacji. Emily z grymasem na twarzy wdrapywała się na górę. Reszta dziewczyn wykonywała ćwiczenie niemalże mechanicznie. Ridley machnęła zwisającym pomponem nad głową. Link kozłował piłkę w miejscu. Czekał, jak wszyscy z nas, którzy znali Ridley, na jakąś straszną rzecz, która jeszcze się nie wydarzyła, ale musi nastąpić lada chwila. L., Myślisz, że Ridley…? To niemożliwe. Nie jest już Obdarzoną. Nie ma żadnych mocy. — Dajcie mi… - Ridley zamachała swoim pomponem bez przekonania — R! Emily drgnęła na szczycie piramidy. Ridley zawołała znowu. — Hm, a teraz I! Tym razem dreszcz przebiegł całą drużynę, jakby dziewczyny próbowały zrobić falę w piramidzie. — No a teraz spróbujmy z D. — Rid upuściła pompon. Oczy Emily otworzyły się szeroko. Link złapał piłkę w jedną rękę. — No i co nam to daje, cheeridiotki? — Ridley puściła do nich oko. Leno… Zacząłem biec, zanim zobaczyłem, co się dzieje. — Rid? — Link krzyknął do niej, ale nawet na niego nie spojrzała. Lena była w połowie drogi z naszej ławki na boisko. Ridley, nie! Byłem tuż za nią, lecz nie dało się tego zatrzymać. Było za późno.
Piramida zawaliła się na Savannah.
Potem wszystko potoczyło się naprawdę szybko, jakby Gatlin chciało zamienić całą tę hecę z gorącego newsu w przebrzmiałą historię. Po Savannah przyjechała karetka, która zabrała ją do szpitala w Summerville. Mówiło się, że to cud, iż Emily nie zginęła, spadając z samego szczytu. Połowa szkoły powtarzała: „uraz kręgosłupa”, co było jednak tylko plotką, bo nie wyglądało, by sztywny kręgosłup Emily zmiękł choćby odrobinkę. Najwyraźniej Savannah zamortyzowała jej upadek, jakby męczeńsko poświęciła się w imię dobra drużyny. Tak przynajmniej mówiono. Link pojechał do szpitala, żeby sprawdzić, jak się czuje kapitan cheerleaderek. Chyba czuł się tak winny, jakby sam pobił Savannah. Oficjalna diagnoza brzmiała jednak, przynajmniej według Linka, który dzwonił ze szpitalnej poczekalni, „poobijana, ale cała”. Wszyscy zaangażowani poczuli się zdecydowanie lepiej, kiedy Savannah wysłała mamę do domu po zestaw do makijażu. Pomogło również, jeśli wierzyć opowieściom Linka, że cała drużyna cheerleaderek była na miejscu, dopytując go, kto, według niego, najdłużej przyjaźnił się z Savannah. Link wciąż relacjonował: — Dziewczyny dadzą sobie radę. Jakoś tak siadają mi na zmianę na kolanach. — Tak? — No wiesz, wszyscy są trochę podenerwowani. Staram się robić swoje i pocieszać drużynę. — I jak ci idzie? Miałem wrażenie, że zarówno Link, jak i Savannah spędzają miło popołudnie, każde na swój sposób. Ridley przepadła jak kamień w wodę, ale gdyby się zorientowała, gdzie jest Link, sprawy potoczyłyby się pewnie jeszcze gorzej. Może i dobrze, że zapoznawał się ze szpitalem hrabstwa. Kiedy się rozłączył, siedzieliśmy już z Leną w jej pokoju, a Ridley myła podłogę na dole. Sypialnia Leny była bardzo daleko od Jackson High. Wystarczyło tu wejść, żeby wszystko, co wydarzyło się w miasteczku, znalazło się milion kilometrów od nas. Pokój zmienił się od naszego powrotu z Wielkiej Bariery. Lena powiedziała, że to dlatego, że musi oglądać świat przez swoje zielono-złote oczy. Ravenwood zmieniło się, by odzwierciedlać jej uczucia, tak jak zawsze robiło to dla niej i Macona. Teraz sypialnia była kompletnie przezroczysta, jak jakiś dziwny domek na drzewie zrobiony ze szkła. Z zewnątrz ciągle wyglądała tak samo, podniszczone przez pogodę okiennice ciągle porastała winorośl. Widziałem pozostałości starego pokoju Leny. Okna znajdowały się wciąż tam, gdzie przedtem, drzwi też. Ale sufit był otwarty, szklane panele przesunęły się na jedną stronę, by wpuścić do środka nocne powietrze. Popołudniami wiatr rozsiewał liście po łóżku. Podłoga stała się lustrem, w którym odbijało się czyste niebo. Kiedy słońce mocno świeciło, czyli właściwie bez przerwy ostatnimi czasy, światło odbijało się i rozchodziło po tylu powierzchniach, że nie dawało się odgadnąć, które słońce jest prawdziwe. Wszystkie lśniły tak samo, oślepiając blaskiem. Znowu leżałem na łóżku Leny. Zamknąłem oczy i pozwoliłem bryzie owiewać moją twarz. Wiedziałem, że powiewy nie są prawdziwe, że są to tylko kolejne wersje zaczarowanego wiatru Leny. Ale nie obchodziło mnie to. Ściągnąłem przepoconą koszulę i rzuciłem ją na podłogę. Od razu poczułem się lepiej. Otworzyłem jedno oko. Lena pisała po najbliższej szybie, a słowa zawisły w powietrzu jak wypowiedziane zdania w kolorze jej flamastra. nie światło nie mrok nie ty nie ja znaj światło znaj mrok znaj siebie znaj mnie
Poczułem się lepiej, widząc charakter pisma, który pamiętałem sprzed szesnastego księżyca. to jest ciężka droga – (pół)-droga dzień (złamanego) serca Przewróciłem się na bok. — Hej, co ma oznaczać „dzień złamanego serca”? — Nie podobał mi się ten tekst. Spojrzała na mnie i się uśmiechnęła. — To nie dzisiaj. Pociągnąłem ją na łóżko obok mnie i położyłem dłoń na jej karku. Palce zaplątały mi się w jej długie włosy. Przejechałem palcem po obojczyku Leny. Uwielbiałem dotyk jej skóry, nawet jeśli parzyła. Przycisnąłem usta do jej ust i usłyszałem, jak głęboko wciąga powietrze do płuc. Ja nie mogłem tego zrobić, ale nie dbałem o to. Przejechała dłonią po moich plecach i wodziła palcami po mojej nagiej skórze. — Kocham cię — wyszeptałem jej do ucha. Objęła moją twarz dłońmi i odchyliła się, żeby móc na mnie spojrzeć. — Nie sądzę, żebym kiedykolwiek mogła kochać kogoś innego w taki sposób, jak kocham ciebie. — Ja wiem, że bym nie mógł. Położyła dłoń na mojej piersi. Wiedziałem, że czuje, jak wali mi serce. Usiadła i podniosła moją koszulę z podłogi. — Lepiej to włóż, bo przez ciebie zostanę uziemiona do końca życia. Wujek M. nie śpi teraz przez cały dzień. Jest pewnie w tunelach razem z … - Ugryzła się w język, więc wiedziałem, o kim mówi. — Siedzi chyba w swoim gabinecie i będzie chciał się ze mną widzieć. Usiadłem, trzymając koszulę w dłoniach. Lena wspięła się na łóżko obok mnie. — Tak czy siak, nie wiem, dlaczego piszę takie rzeczy. Po prostu przychodzą mi do głowy. — Jak mojemu tacie jego nowy bestseller Osiemnasty księżyc— Nie mogłem przestać o tym myśleć. Amma omijała mnie i nie chciała rozmawiać. Może Macon będzie znał odpowiedź. — Jak Savannah i jej supernowy doping dla Linka. — Przytuliła się do mnie. — Ale syf. — Dajcie mi S, dajcie mi Y, dajcie mi F. — Zamknij się — zażądała i pocałowała mnie w policzek. — Wkładaj koszulę. Naciągnąłem koszulę na ramiona, ale zatrzymałem się w połowie. — Jesteś pewna? Pochyliła się, żeby pocałować mnie w brzuch, a potem naciągnęła na niego koszulę. Poczułem kłujący ból, który natychmiast zniknął, ale sięgnąłem po Lenę tak czy inaczej. Uciekła przede mną. Powinniśmy powiedzieć wujkowi Maconowi, co się dzisiaj stało. — Ale co dokładnie? Ze Ridley wszczyna awantury? I mimo że jest zupełnie pozbawiona mocy, złe rzeczy przydarzają się cheerleaderkom, kiedy jest w pobliżu? — Na wszelki wypadek. Ona może coś knuć. Może opowiesz mu również o nowej książce twojego taty? — Wyciągnęła do mnie dłoń, a ja ją chwyciłem, czując, jak powoli wycieka ze mnie energia. — Bo co, bo ostatnia książka poszła mu tak świetnie? Nawet nie wiemy, czy ta książka w ogóle istnieje. — Nie chciałem myśleć o moim tacie i jego pisaniu podobnie jak o Ridley i Savannah Snow. Byliśmy w połowie korytarza, kiedy się zorientowałem, że milczymy. Im bliżej tuneli byliśmy, tym bardziej Lena zwalniała. Nie miała nic przeciwko schodzeniu znowu do tuneli. Po prostu nie chciała, żebym ja tam szedł. No nie miało to nic wspólnego z samymi tunelami, ale za to bardzo wiele z ulubioną uczennicą Macona.
Dwunasty września
Adam i Ewa Stanęliśmy przed czarnymi polakierowanymi drzwiami. Ręcznie robiona ulotka Holy Rollers z napisem CZYM BYŁBY ROCK BEZ ROLL’A? — wisiała na klamce, przechylona na bok. Lena zapukała do drzwi Ridley. — Rid? — Dlaczego jej szukamy? — Już się jej dzisiaj naoglądałem. — Nie szukamy. W jej pokoju jest skrót do tuneli. Tajne przejście wujka Macona, pamiętasz? — No tak. Bo teraz jego sypialnia jest… - Spojrzałem na drzwi, próbując sobie wyobrazić, jak Ridley zmasakrowała stary pokój Macona. Nie byłem tam od dnia, w którym zerwaliśmy z Leną. Lena wzruszyła ramionami. — Nie chciał zostać w swoim starym pokoju. No i tak czy siak śpi teraz głównie w swoim gabinecie w tunelach. — Nieźle dobraliście pokój dla Ridley. W końcu nie jest dziewczyną, która wymykałaby się tajnymi przejściami po nocach — odparłem. Lena zatrzymała się z dłonią na framudze. — Ethan, ona jest najmniej magiczną osobą w tym domu. Bardziej obawia się zejścia do tuneli niż… Nim dokończyła zdanie, usłyszałem coś, co rozpoznałbym wszędzie. Odgłos rozdzieranego nieba, albo uciekającego inkuba. Odgłos podróżowania. — Słyszałaś? — Co takiego? — Spojrzała na mnie z ukosa. — Jakby ktoś podróżował. — Wujek Macon już tego nie robi, a Ravenwood jest kompletnie chronione. Nie ma mowy, żeby jakiś inkub, nieważne jak potężny, mógł się tu dostać. — Jednak nawet mówiąc to, wyglądała na zmartwioną. — To musiało być coś innego. Może Kuchnia znowu eksperymentuje. — Dotknąłem jej dłoni, opierającej się o drzwi, i z trudem złapałem oddech. — Otwórz. Lena popchnęła drzwi. Nic się nie wydarzyło. Spróbowała ponownie. — Dziwne, klamka się zacięła. — Ja spróbuję. — Naparłem na drzwi ciężarem całego ciała, ale nawet nie drgnęły, co było nieco upokarzające, więc spróbowałem jeszcze raz, mocniej. — Nie są zacięte, są… no wiesz. — Co? — Nie znam łacińskiego słowa na magiczne zamykanie drzwi. — Masz na myśli zaklęcie? To niemożliwe. Ridley nie mogłaby użyć Obex, nawet gdyby znalazła je w księdze, jest za trudne. — Żartujesz sobie? Po tym numerze, który wywinęła cheerleaderkom? Kiedy Lena spojrzała na drzwi, jej zielone oko rozbłysło, a złote po-ciemniało. Czarne włosy zaczęły unosić się wokół jej ramion i nim usłyszałem, jak wypowiada słowa zaklęcia, drzwi otworzyły się z taką siłą, że wyleciały z zawiasów i wpadły do sypialni Ridley. Wyglądało to jak wersja „chrzań
się!”u Obdarzonych. Włączyłem światło w pokoju. Lena zmarszczyła nos i podniosła różowy lizak, przyklejony do długich blond włosów owiniętych wokół gigantycznej lokówki. Wszędzie panował nieład. Ubrania, buty, przeróżne lakiery do paznokci, przybory do makijażu i słodycze — wszystko to leżało na każdej dostępnej powierzchni, w pościeli i nawet zatopione w staromodnym, różowym i włochatym dywanie. — Pamiętaj, by odłożyć rzeczy tam, gdzie je znalazłeś. Serio się wkurzy, jeśli się zorientuje, że tu byliśmy. Dziwnie się ostatnio zachowuje, jeśli chodzi o jej pokój. — Lena dotknęła buteleczki z lakierem do paznokci, który wyciekał powoli na komodę. — Ale nie widzę tu śladów zaklęć. Żadnych ksiąg ani amuletów. Podniosłem różowy dywan, odsłaniając gładkie linie przejścia ukrytego w podłodze. — Nic oprócz… - Lena podniosła niemal pustą torbę po nachos. — Ridley nie znosi nachos. Lubi słodycze, a nie słone przekąski. Spojrzałem w mrok ogarniający schody, w których istnienie prawie nie wierzyłem. — Patrzę na niewidzialne stopnie, a ty mi mówisz, że jakieś chipsy są dziwne? Podniosła kolejną, pełną paczkę. — W sumie to tak. Uniosłem stopę i pomacałem nią, nim natrafiłem na solidną podstawę wiszącą w powietrzu. — Kiedyś lubiłem mleko czekoladowe. Teraz chce mi się od niego rzygać. Czy to znaczy, że też mam magiczne moce? Nim otrzymałem odpowiedź, wkroczyłem w ciemność. Dostrzegliśmy go na dole schodów, pochylonego nad biurkiem, wpatrzonego w strony ogromnej księgi. Lena zrobiła krok… — Siedem. — Usłyszeliśmy dziewczęcy głos. Oboje zastygliśmy na jego znajomy tembr. Położyłem dłoń na ramieniu Leny. Zaczekaj. Staliśmy w cieniu korytarza, na progu drzwi. Nie zauważyli nas. — Siedem czego, panno Durand? — zapytał Macon. Liv pojawiła się w drzwiach, trzymając stos ksiąg. Blond włosy opadały na jej ulubioną koszulkę Pink Floydów, a światło odbijało się w niebieskich oczach. W ciemności podziemi Liv wyglądała, jakby była zrobiona z promieni słońca. Była asystentka Marian i moja eks-przyjaciółka. Chociaż to nie do końca tak, i wszyscy o tym wiedzieliśmy. Liv czuła się kimś więcej niż przyjaciółką. Tyle że kiedy nie było Leny wszystko wyglądało inaczej. A gdy wróciła, co mogliśmy zrobić? Liv już zawsze pozostanie moją przyjaciółką, nawet jeśli teraz nie mogła nią być w sensie dosłownym. Pomogła mi odnaleźć drogę prowadzącą z powrotem do Leny, do Wielkiej Bariery, miejsca mocy należącego do Istot Światła i Ciemności. Poświęciła swoją przyszłość jako strażniczki dla mnie i dla Leny. Wiedzieliśmy, że zawsze będziemy jej dłużnikami. Istnieje jednak kilka sposobów, by być związanym z jakąś osobą. Nauczyłem się tego sam, w bolesny sposób. Liv upuściła księgi na biurko przed Maconem. Kurz uniósł się ze starych tomów. — Jest tylko pięć możliwości połączenia krwi Obdarzonych, na tyle potężnych, by dać taką kombinację. Sprawdziłam każde drzewo genealogiczne Obdarzonych po obu stronach Atlantyku, łącznie z pańskim. Mieszana magiczna krew. Ethan, oni szukają Johna. Lena ledwie potrafiła to wyceltować. Nawet jej myśli były ciche.
Macon mamrotał do swojej księgi. — Ach, tak. Cóż. Wszystko w imię nauki, oczywiście. — Oczywiście. — Liv otworzyła swój czerwony notes. — Więc? Wpadłaś na kogoś takiego jak on w jakichkolwiek materiałach genealogicznych? Na cokolwiek, co mogłoby wyjaśniać istnienie naszej tajemniczej hybrydy, nieuchwytnego Johna Breeda? Chyba masz rację. Liv rozpostarła na stole dwa zwoje pergaminu, które rozpoznałem natychmiast. Drzewa genealogiczne Duchannesów i Ravenwoodów. — Były tylko cztery podobne mariaże, przynajmniej według Rady Samotnej Strażnicy. Rady czego? Później ci wyjaśnię. Liv mówiła dalej. — Pierwsze z nich to rodzice Sarafine Duchannes, czyli Emmaline Duchannes, Istota Światła, i pański ojciec Silas Ravenwood, inkub krwi. Dziadkowie Leny. — Liv uniosła wzrok, a jej policzki się zarumieniły. Macon odrzucił tę możliwość. — Emmaline jest empatką, a to dar, który na pewno nie pozwala współtworzyć hybrydowego inkuba, na którego nie wpływa słońce. No i oczywiście nasza hybryda jest jednak za młoda, by być owocem tego konkretnego związku. Lena zadrżała i ścisnąłem jej dłoń. Przyglądają się wszystkim pokręconym drzewom genealogicznym, L. I o jeszcze nic nie znaczy. Jeszcze nie. Oparła mi głowę na ramieniu, a ja nachyliłem się do drzwi i słuchałem. — W takim razie pozostają nam trzy możliwe kandydatury, z których mogła powstać hybryda Obdarzonego z inkubem. Oczywiście nie biorę pod uwagę żadnej pary wśród Istot Światła, skoro nie istnieją… — Dobre inkuby, tak jak ja w mojej poprzedniej formie? Zgadza się. Inkuby z natury należą do Istot Ciemności. Wiem to może lepiej, niż ktokolwiek inny, panno Durand. — Liv zamknęła swój notes z zakłopotaną miną, ale Macon machnął ręką. — Nie martw się. Nie gryzę. Jakoś nigdy ludzka krew mi nie przypadła do gustu. Od razu mnie… zniesmaczyła. [DRZEWO RODZINY DUCHANNESÓW]
[DRZEWO RODZINY RAVENWOODÓW]
Liv ciągnęła dalej. — Jeśli John Breed jest jakiegoś rodzaju ponad naturalnym mieszańcem, to nie przez przypadek. To wydarzenie bez precedensu, nigdzie nie odnotowane i tak daleko wstecz, jak sięgają archiwa dr Ashcroft, niezarchiwizowane. Wygląda to tak, jakby zapiski o wszelkich narodzinach tego typu zostały usunięte z Lunae Libri. — Co dowodzi tego, co podejrzewaliśmy. Chłopak jest czymś więcej niż tylko inkubem, który nie boi się słońca. W przeciwnym razie nikt nie zadawałby sobie tyle trudu, by ukryć jego pochodzenie. — Macon potarł skroń dłonią. Jego zielone oczy były przekrwione i zorientowałem się, że nie miałem pojęcia, czy teraz, jako Obdarzony, w ogóle sypiał. Po raz pierwszy w życiu wyglądał, jakby przydało mu się trochę snu. — Pięć par. To już postęp, panno Durand. Dobra robota. Liv była sfrustrowana, widziałem to po jej twarzy. — Nie bardzo. Wciąż nie odnaleźliśmy genetycznego śladu. Bez tej informacji nie uda się ustalić możliwości Johna. Ani jego miejsca w tej układance. — Celna uwaga, ale musimy skupić się na tym, co wiemy. John Breed wydaje się bardzo ważny dla Abrahama. Co oznacza, że chłopak ma swoją rolę w tym, co planuje mój pradziad. Liv wyciągnęła rękę, a wskazówki na jej dziwnym domowej roboty zegarku kręciły się w kółko. To był selenometr, dawał jej jedyne odpowiedzi, którym ufała. — Mówiąc szczerze, proszę pana, nie wiem, ile mamy jeszcze czasu, by to ustalić. Nigdy przedtem nie widziałam takich odczytów. Wygląda na to, że księżyc spadnie prosto na Gatlin. Macon wstał, kładąc jej ciężką dłoń na ramieniu. Poczułem ten ciężar, a przynajmniej część mnie go poczuła. — Nigdy nie bój się mówić prawdy, panno Durand. Etap uprzejmości mamy już za sobą. Musimy po
prostu działać dalej. I to wszystko, co możemy zrobić. Wyprostowała się pod jego dotykiem. — Nie wydaje mi się, żeby w protokole były przewidziane działania mające zapobiegać zniszczeniu całego świata śmiertelników.
Piętnasty września
Izabel — Jesteś pewien, że dobrze jedziemy? — Zjechaliśmy z autostrady na południe od Charleston. Najpierw po jednej stronie drogi widzieliśmy tradycyjne wiktoriańskie domy z okalającymi je werandami i białymi wieżyczkami pnącymi się w stronę chmur, a potem przy asfalcie nie było już nic, oprócz ciągnących się kilometrami pól tytoniu, od czasu do czasu widok urozmaicała podniszczona stodoła. Lena spojrzała na wyrwaną z notesu kartkę leżącą na jej kolanach. — To jest ta droga. Babcia powiedziała, że przy moim starym… tam, gdzie kiedyś mieszkałam, nie będzie zbyt wielu zabudowań. — Kiedy Lena oznajmiła mi, że chce zobaczyć dom, w którym się urodziła, miało to sens. Przez jakieś dziesięć sekund. Bo to nie był po prostu dom, w którym stawiała pierwsze kroki i mazała po ścianach kredkami. Tam umarł jej ojciec. Lena też mogła stracić życie, kiedy jej matka podpaliła budynek na dzień przed pierwszymi urodzinami córki. Ale Lena naciskała i nie dało się jej odwieźć od tego pomysłu. Nie zamieniliśmy ani słowa na temat rewelacji, które usłyszeliśmy w gabinecie Macona, lecz wiedziałem, że to musi być kolejny element tej układanki. Macon sądził, że przeszłość Leny i Johna zawierała klucz do tego, co się działo w świecie śmiertelników i Obdarzonych. I dlatego jechaliśmy teraz przez lasy i pola. Ciocia Del nachyliła się z tylnego siedzenia volvo. Lucille siedziała jej na kolanach. — Nie wygląda mi to znajomo, ale mogę się mylić. — To było niedopowiedzenie. Ciocia Del była ostatnią osobą, którą pytałbym o drogę, chyba że błądzilibyśmy w tunelach. Chociaż ostatnio zastanawiałem się, czy i tam potrafiłaby się odnaleźć. Jeżeli odwiedziny w osmalonych ruinach miejsca narodzin Leny były złym pomysłem, to zabieranie ze sobą cioci Del wydawało się jeszcze gorszym. Od naznaczenia Leny nikt nie zdawał się tak rozbity jak jej ciotka. Lena wskazała palcem przez okno. — To chyba tutaj. Wujek M. mówił, żeby szukać wjazdu po lewej stronie. — Płot, z, którego złaziła płatami biała farba, strzegł drogi. Kilka metrów przed nami ziała w nim wyrwa. — To tutaj. Kiedy skręciłem między powyginane słupki, usłyszałem, że Lena wstrzymała oddech. Wziąłem ją za rękę, a mój puls od razu wyraźnie przyśpieszył. Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Nie. Ale muszę wiedzieć, co się stało. L., przecież wiesz. Tu się to wszystko zaczęło. Tu moja matka trzymała mnie na rękach. Tu zdecydowała się mnie nienawidzić. Stała się Istotą Ciemności. Nie jest zdolna do miłości. Lena oparła się o moje ramię. Przejeżdżaliśmy wzdłuż zakurzonego podjazdu. Część mnie też jest Istotą Ciemności, Ethan. A przecież cię kocham. Zesztywniałem. Lena nie była zła, nie tak jak jej matka. To nie to samo. Jesteś też Istotą Światła. Wiem, ale Sarafine nie zginęła. Wciąż gdzieś tam jest z Abrahamem. I czeka. A im więcej się o niej dowiem, tym lepiej będę przygotowana do walki z nią. Nie do końca wierzyłem, że właśnie o to chodziło w tej wycieczce. Ale nie miało to znaczenia, bo
kiedy zaparkowałem przed ruinami domu, okazało się, że chodzi o coś zupełnie innego. O rzeczywistość. — Moje gwiazdy — wyszeptała ciocia Del. To było gorsze niż pożółkłe fotografie w archiwum mojej mamy. Te, na których uwieczniono zgliszcza plantacji po Wielkim Pożarze — Czarne szkielety ogromnych domów, zredukowanych zaledwie do osmalonych konstrukcji, tak pustych, jak te miasta, które pozostawili po sobie przechodzący żołnierze Unii. Ten dom, dawny dom Leny, był teraz niczym więcej niż popękanymi fundamentami pływającymi w morzu spalonej ziemi. Nic tu nie odrosło. Tak jakby to, co tu się wydarzyło, poraniło także glebę. Jak Sarafine mogła zrobić coś takiego własnej rodzinie? Nic dla niej nie znaczyliśmy, oto dowód. Lena puściła moją dłoń i ruszyła w stronę gruzowiska. Jedźmy już, L. Nie musisz tego robić. Spojrzała na mnie, w jej oczach, zielonym i złotym, błyszczała determinacja. Owszem, muszę. Zwróciła się do cioci Del. — Muszę zobaczyć, co tu się wydarzyło. Przed… tym. — Chciała, by ciotka użyła swoich zdolności i zdjęła kolejne warstwy czasu tak, by Lena mogła ujrzeć dom, który tu kiedyś stał, a co ważniejsze — jego wnętrze. Ciocia Del wyglądała na bardziej zdenerwowaną niż zwykle, nawet włosy wypadały jej z koka, kiedy podchodziliśmy do Leny. — Moje moce są ostatnio troszkę rozregulowane. Nie wiem, czy znajdę dokładnie ten moment, którego szukasz, kochanie. — A który to był? Pożar? Nie wiedziałem, czy zniosę ten widok. Ani czy Lena go zniesie. — Mogą nawet w ogóle nie zadziałać. Położyłem dłoń na karku Leny. Jej skóra była gorąca. — Możesz spróbować? Z twarzą wykrzywioną bólem ciocia Del spojrzała na spalone drewno porozrzucane wokół fundamentów. Skinęła głową i wyciągnęła ręce. Nasza trójka usiadła na czarnej ziemi. Złączyliśmy dłonie, a upał rozpalał nas swoim własnym ogniem. — No dobrze… - Ciocia Del wpatrywała się w sypiące się ruiny, przygotowując się na użycie mocy palimpsesta, by pokazać nam historię tego miejsca. SEPARARTOR Powietrze wokół zawibrowało, z początku powoli. W chwili, w której świat zaczął się kręcić dookoła mnie, znowu to poczułem. Ten cień, który poruszał się za szybko, bym zdążył go zobaczyć. Ten, który towarzyszył mi w sali od angielskiego, który mnie śledził. Ten, któremu nie mogłem uciec. Przyglądał się, jakby i on mógł dostrzec to, co miało nam się ukazać w warstwach percepcji cioci Del. Wtedy otworzyły się drzwi przeszłości i zajrzałem do sypialni… Ściany mają blady, lśniący srebrny kolor, a pod sufitem wiszą warkocze białego światła, jak gwiazdy na magicznym niebie. Dziewczyna z długimi czarnymi włosami stoi w oknie i przygląda się prawdziwemu niebu. Znam te włosy i ten piękny profil. To Lena. Ale dziewczyna się odwraca i widzę, że trzyma w rękach jakieś zawiniątko. Dociera do mnie, że to nie Lena. To Sarafine. Jej złote oczy lśnią. Patrzy na niemowlę, które sięga do niej maleńkimi rączkami. Sarafine wyciąga palec, a maleństwo go łapie. Matka patrzy na dziecko i się uśmiecha. — Jesteś wyjątkową dziewczynką, zawsze będę o ciebie dbała… Drzwi się zatrzasnęły. Czekałem, aż otworzą się kolejne, tak jak bywało zawsze – otwierały się i zamykały jak w reakcji łańcuchowej. Ale nie tym razem. Niebo wjechało nam z powrotem przed oczy i przez minutę widziałem
podwójnie. Obie ciocie Del wydawały się podenerwowane. — Ja… przepraszam. Nic takiego przedtem się nie zdarzyło. To nie ma sensu. — Ale miało. Moce cioci Del wymknęły się spod kontroli tak jak wszystkich innych. Zazwyczaj widziała jednocześnie fragmenty przeszłości, teraźniejszości i przyszłości jak przewracane kartki książki. Ale teraz wielu kartek brakowało i dostrzegła tylko pojedynczy przebłysk przeszłości. Była tym ewidentnie wstrząśnięta i wyglądała na jeszcze bardziej zmieszaną niż zwykle. Podałem jej rękę, by ją podnieść. — Nie martw się, ciociu Del. Macon stara się rozgryźć, jak… przywrócić porządek rzeczy. — To chyba najbardziej odpowiednie słowa, które można powiedzieć w takiej sytuacji, nawet jeśli to jasne, że Gatlin, a może i cały świat, były nieźle pokiereszowane. Lena także wyglądała na pokiereszowaną. Wstała i podeszła bliżej do Zgliszczy, jakby wciąż widziała tamtą sypialnię. Deszcz lunął bez ostrzeżenia i błyskawica rozświetliła niebo. Koniki polne zaczęły uciekać, a ja po chwili byłem przemoczony do suchej nitki. L.? Stała w deszczu, a mnie przypomniała się ta pierwsza noc, kiedy się spotkaliśmy, na środku drogi numer 9. Lena wyglądała prawie tak samo, a jednak zupełnie inaczej. Oszalałam albo wyglądało to tak, jakby Sarafine o mnie dbała? Nie oszalałaś. Ale Ethan… To niemożliwe. Odgarnąłem mokre włosy z oczu. Może jednak tak. Deszcz nagle ustał, pogoda przeszła z ulewy w pełne słońce w kilka chwil. Takie rzeczy zdarzały się teraz bez przerwy — moce Leny wahały się ekstremalnie, a ona tego nie kontrolowała. — Co robisz? — Podbiegłem do niej. — Chcę zobaczyć, co tu zostało. — Nie mówiła o kamieniach i spalonym drewnie. Chciała znaleźć uczucie, dowód na jakąś szczęśliwą chwilę, której tu doświadczyła. Poszedłem za nią na skraj fundamentów, które teraz tworzyły właściwie ścianę. Nie wiem, czy to działała moja wyobraźnia, ale im bliżej osmalonych ruin podchodziliśmy, tym wyraźniej czułem zapach spalenizny. Dostrzegłem miejsce, w którym znajdowały się schody prowadzące na werandę. Byłem wystarczająco wysoki, by móc zajrzeć na drugą stronę muru. Nie zobaczyłem tam nic prócz dziury wypełnionej popękanym betonem i połamanymi kawałkami gnijącego czarnego drewna walającymi się po ziemi. Lena klęczała w błocie. Sięgnęła po coś wielkości pudełka po butach. — Co to? — Nawet kiedy się nad tym pochyliłem, trudno mi było rozpoznać tę rzecz. — Nie jestem pewna. — Starła ręką błoto, odsłaniając rdzę i powyginany metal. Po jednej stronie widniała nadtopiona dziurka od klucza. — To skrytka. — Podała mi pudełko. Było cięższe, niż się spodziewałem. — Zamek się stopił, ale chyba mogę je otworzyć. — Rozejrzałem się dookoła i sięgnąłem po kawałek ukruszonej skały. Zamachnąłem się, by nabrać rozpędu, kiedy nagle metalowe zawiasy skrzypnęły i wieko się uchyliło. — Co do…? — Spojrzałem na Lenę, a ona tylko wzruszyła ramionami. — Czasem moje moce działają tak, jak chcę. — Rozchlapała kałużę. A czasem nie bardzo. Mimo że pudełko było spalone i powyginane na zewnątrz, ochroniło jednak przed zniszczeniem swoją zawartość — srebrną bransoletę o dziwnym kształcie, zaczytany egzemplarz Wielkich nadziei, zdjęcie Sarafine w niebieskiej sukience i ciemnowłosego chłopca na szkolnym balu. Za ni mi stało jakieś tandetne tło, takie samo jak to, przed którym pozowaliśmy z Leną na balu semestralnym. Było tam też inne zdjęcie, wetknięte pod bransoletkę. Fotografia malej dziewczynki. Wiedziałem, że to Lena,
gdyż wyglądała dokładnie jak dziecko, które Sarafine trzymała w ramionach. Lena dotknęła brzegu zdjęcia i wyciągnęła je z pudełka. Świat wokół nas zaczął przygasać, a światło słoneczne szybko ustępowało ciemności. Wiedziałem co to, ale tym razem nie dotyczyło to mnie. Podążyłem za Leną w tę wizję tak, jak ona poszła za mną w dniu, w którym siedziałem w kościele z Siostrami. W ułamku sekundy błotnista ziemia zmieniła się w trawę… Izabel trzęsła się przeraźliwie. Wiedziała, co się dzieje, i to musiała być jakaś pomyłka. Tego bała się najbardziej, koszmary prześladowały ją od dzieciństwa. To nie powinno się jej zdarzyć — była Istotą Światła, a nie Ciemności. Tak się starała robić to, co właściwe, być tą osobą, którą wszyscy chcieli, by była. Jak po tym wszystkim miałaby nie być Istotą Światła? Ale gdy rozdzierający chłód wdzierał się w jej żyły, Izabel wiedziała już, że nie miała racji. To nie żadna pomyłka. Ogarniała ją Ciemność. Księżyc, jej szesnasty księżyc, był w pełni i jasno świecił. Patrząc na niego, Izabel wyczuwała, jak rzadkie dary, co do których jej rodzina była pewna, że je posiada — moce Istoty Naturalnej — są wykrzywiane i zmieniane w coś innego. Wkrótce jej myśli i serce nie będą już do niej należeć. Smutek, zniszczenie i nienawiść wyprą wszystko inne. Wszystko, co dobre. Własne myśli były dla niej torturą, ale to fizyczny ból był nie do zniesienia. Jakby jej ciało samo rozdzierało się na kawałki od środka. Zmusiła się, by wstać i pobiegła. Mogła pójść tylko w jedno miejsce. Zamrugała gwałtownie, bo wzrok zasnuła jej złota poświata. Łzy parzyły jej skórę. To nie mogła być prawda. Gdy dotarła do domu matki, ledwo oddychała. Sięgnęła nad drzwi I dotknęła nadproża. Jednak po raz pierwszy w życiu drzwi nie otworzyły się przed nią. Zaczęła w nie walić z całej siły, aż dłonie miała pocięte i pokrwawione, a potem osunęła się na ziemię, policzkiem dotykając drewna. Drzwi się otworzyły. Izabel upadła i uderzyła twarzą o marmurową posadzkę korytarza. Nawet to nie mogło się równać z bólem przenikającym całe jej ciało. Para czarnych wysokich butów znajdowała się o centymetry od jej twarzy. Izabel chwyciła się kurczowo nóg matki. Emmaline podniosła córkę z podłogi. — Co się stało? Co się dzieje? Izabel próbowała ukryć oczy, ale to było niemożliwe. — Mamusiu, to pomyłka. Wiem, jak to wygląda, ale jestem wciąż taka sama. To ciągle ja. — Nie. To niemożliwe. — Emmaline chwyciła Izabel za podbródek i spojrzała córce w oczy. Byty żółte jak słońce. Dziewczyna niewiele starsza od Izabel zeszła po kręconych schodach, przeskakując po dwa schodki naraz. — Mamusiu, co się dzieje? Emmaline odwróciła się gwałtownie, chowając Izabel za sobą. — Wracaj na górę, Delphine! Nie dało się jednak ukryć błyszczących żółtych oczu Izabel. Delphine zamarła. — Mamusiu? — Powiedziałam, na górę! Nic nie możesz zrobić dla siostry. — W głosie matki słychać było rezygnację. — Już za późno. Za późno? Mama wcale tak nie myślała, nie mogła! Izabel objęta matkę ramionami, a Emmaline podskoczyła, jakby nagle ją coś ugryzło. Skóra Izabel stała się zimna jak lód. Emmaline odwróciła się, trzymając córkę za ramiona. Łzy pokryły już jej twarz. — Nie mogę ci pomóc. Nic nie mogę zrobić. Błyskawica przecięła ciemne niebo i uderzyła w ogromny dąb, który ocieniał ich dom, przepoławiając go. Złamany pień runął, zabierając ze sobą kawałek dachu. Okno na piętrze się
roztrzaskało, a brzęk rozbijanego szkła poniósł się echem po całym domu. Izabel rozpoznała obcy wyraz twarzy matki. Strach. — To pomyłka. Nie jestem… - Istotą Ciemności… Izabel nie mogła się zmusić do wypowiedzenia tych słów. — Nie ma pomyłek, przynajmniej nie tam, gdzie chodzi o klątwę. Można być naznaczonym jako Istota Światła lub Ciemności, nie ma nic pomiędzy. — Ale mamusiu… Emmaline pokręciła głową, wypychając Izabel z domu. — Nie możesz tu zostać. Nie teraz. Przerażenie pojawiło się w oczach Izabel. — Babcia Katherine już mi nie pozwoli tu mieszkać! Nie mam dokąd iść… - Łkała histerycznie. — Mamusiu, proszę, pomóż mi. Razem możemy z tym walczyć. Jestem twoją córką! — Już nie. Delphine się nie odzywała, ale nie mogła uwierzyć w to, co mówiła matka. Nie mogła przecież odrzucić jej siostry. — Mamusiu, to Izabel! Musimy jej pomóc! Emmaline spojrzała na Izabel, przypominając sobie dzień, w którym ją urodziła. Dzień, w którym Emmaline skrycie wybrała prawdziwe imię swojego dziecka. Wyobrażała sobie moment, kiedy podzieli się tym z Izabel. Popatrzy w jej zielone oczy, wsunie kosmyk czarnych włosów za jej ucho i wyszepcze jej prawdziwe imię. Emmaline spojrzała w lśniące żółte oczy córki, po czym się od niej odwróciła. — Ona nie nazywa się już Izabel. To Sarafine.
Prawdziwy świat powoli stawał się namacalny. Lena tkwiła kilka metrów dalej, wciąż trzymając pudełko. Widziałem, jak trzęsie się w jej dłoniach, a jej oczy toną we łzach. Nie mogłem sobie wyobrazić, co teraz czuje. W wizji Sarafine była dziewczyną, której los został wybrany bez jej udziału. Nie dostrzegałem w niej śladu potwora, którym się stała. Czy to się tak działo? Otwierasz oczy i całe twoje życie się zmienia? L. ? Wszystko gra? Nasze spojrzenia się spotkały, ale milczała jeszcze przez chwilę. Kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał zaledwie szeptem w mojej głowie. Była dokładnie taka jak ja.
Piętnasty września
Beztroskie Miasto W mroku popatrzyłem na swoje trampki. Czułem, jak wilgoć przenika przez płótno, potem przez moje skarpetki, aż w końcu skóra na stopach cierpła mi z zimna. Stałem w wodzie. Słyszałem pluskanie, ale woda była spokojna. Coś musnęło moją kostkę i popłynęło dalej. Liść. Gałąź. Rzeka. Czułem zapach stęchlizny zmieszany z wonią błota. Może to bagna przy Wuder’s Creek? Czarne frędzle w oddali mogły być bagienną trawą, wysokie kształty cyprysami. Sięgnąłem w górę — trzepoczące listki, delikatne, długie i lekkie. Oplątwa. To musiało być bagno. Kucnąłem na brzegu i dotknąłem wody. Była gęsta i mazista. Napełniłem dłoń i podniosłem do nosa, pozwalając uciec wodzie przez palce. Nasłuchiwałem. Ten odgłos nie brzmiał tak, jak powinien. Mimo całej swojej wiedzy o stęchliźnie, bakteriach i larwach, wsadziłem palce do ust. Znałem ten smak. Poznałbym go wszędzie. Jakbym ssał garść monet, które ukradłem z fontanny parku Forsyth, kiedy miałem dziewięć lat. To nie była woda. To krew. Wtedy usłyszałem znajomy szept i poczułem, jak czyjeś ciało napiera na moje. To znowu on. Ja i nie ja. CZEKAM. Usłyszałem te słowa w chwili, gdy upadałem. Próbowałem odpowiedzieć, ale gdy otworzyłem usta, zachłysnąłem się wodą. Więc pomyślałem to, co chciałem powiedzieć, choć ledwie mogłem myśleć. Na co czekasz? Czułem, jak idę na dno. Tyle tylko, że nie było żadnego dna. Opadałem i opadałem…
Obudziłem się, szamocząc. Wciąż czułem jego dłonie na swojej szyi i kręciło mi się w głowie, jakby cały pokój się zmniejszał. Próbowałem złapać oddech, ale koszmarne uczucie nie mijało. Pościel była cała wy-smarowana krwią, a w ustach czułem smak brudnych monet. Ściągnąłem kołdrę i schowałem ją pod łóżkiem. Będę musiał ją wyrzucić. Nie mogłem pozwolić, by Amma znalazła przesiąkniętą krwią pościel w koszu na brudną bieliznę. Lucille wskoczyła na łóżko i przechyliła łepek na jedną stronę. Koty syjamskie mają taki swój sposób patrzenia na ludzi, jakby były nimi rozczarowane. Tak właśnie wyglądała Lucille. — Na co się gapisz? — Odgarnąłem przepocone włosy z oczu, w których sól potu mieszała się z solą krwi. Nie rozumiałem tych snów i nie byłem w stanie znów zasnąć. Odezwałem się więc do jedynej osoby, o której wiedziałem, że nie śpi. Link wdrapywał się przez moje okno jakieś dwadzieścia minut później. Wciąż nie mógł się zebrać w sobie i spróbować podróżowania, rozrywając przestrzeń i materializując się, gdziekolwiek chciał, ale na pewno nieźle się skradał.
— Stary, o co chodzi z tą całą solą? — Ścieżka białych kryształków zleciała z parapetu, gdy Link przekładał przez niego nogę. Podrapał się po rękach. — Czy to ma mnie boleć, czy coś? Bo na pewno jest wkurzające. — Amma jest bardziej zakręcona niż zwykle. — Niedopowiedzenie. Ostatnim razem, gdy wokół porozkładała mnóstwo wiązanek ziół i malutkich ręcznie robionych laleczek, starała się powstrzymać Macona przed wchodzeniem do mojego pokoju. Byłem ciekaw, kogo teraz nie chciała wpuścić. — Wszyscy są bardziej pokręceni niż zwykle. Moja mama znowu gada o wybudowaniu bunkra. Wykupuje wszystkie konserwy ze Stop & Steal, jakbyśmy mieli się schować w piwnicy do czasu, aż szatan się podda, coś takiego. — Opadł na krzesło obrotowe przy moim biurku. — fajnie, że zadzwoniłeś. Zazwyczaj koło pierwszej albo drugiej rano kończą mi się rzeczy do roboty. — To co robisz przez całą noc? — Nigdy go przedtem o to nie pytałem. Wzruszył ramionami. — Czytam komiksy, oglądam filmy na kompie, siedzę w pokoju Savannah. Ale dzisiaj podsłuchiwałem, jak moja mama całą noc gadała z pastorem i panią Snow. — Twoja mama na serio przejęła się tym, co się stało z Savannah? Link pokręcił głową. — Nie tak jak tym, że jezioro wyschło. Płacze i modli się. I dzwoni do wszystkich, mówiąc, że to jeden z siedmiu znaków. A potem muszę przez cały dzień siedzieć w kościele. Pomyślałem o śnie i zakrwawionej pościeli. — Co masz na myśli? Jakie jezioro wyschło? — No, jezioro Moultrie. Dziekan Wilks poszedł tam na ryby po południu i jezioro było suche. Mówił, że wygląda jak krater i że doszedł do samego środka. Chwyciłem jakiś T-shirt. — Jeziora nie wysychają tak po prostu. — Sytuacja się pogarszała. Upały, robale, wahania mocy Obdarzonych, teraz to. Co dalej? — Wiem, stary. Ale nie mogę powiedzieć mamie, że twoja dziewczyna popsuła wszechświat. — Wziął jedną z pustych butelek po niesłodzonej mrożonej herbacie, które stały na moim biurku. — Od kiedy to pijesz herbatę? I gdzie dostałeś niesłodzoną? Miał rację. Od szóstej klasy wypijałem tyle mleka czekoladowego, ile ważyłem. Ale przez ostatnich kilka miesięcy wszystko zdawało się być słodsze i teraz ledwie mogłem przełknąć łyk mleka czekoladowego. — W Stop & Steal zamawiają to dla pani Honeycutt, bo jest cukrzyczką. A ja po prostu nie mogę pić nic słodkiego. Coś mi się zrobiło z kubkami smakowymi. — Ty nie kłamiesz. Najpierw jesz burgery z sosem bolońskim w szkole, a teraz pijesz herbatę. Może wyschnięte jezioro wcale nie jest największym dziwactwem. — To nie… Lucille zeskoczyła z łóżka, a Link odwrócił się gwałtownie na krześle w stronę drzwi. — Ćśś! Ktoś wstał. Nadstawiłem uszu, ale niczego nie usłyszałem. — To pewnie mój tata. Pracuje nad nowym projektem. Link pokręcił głową. — Nie. To na dole. Amma się obudziła. — Ćwierćinkub czy nie, słuch miał całkiem imponujący. — Jest w kuchni? Podniósł rękę, żeby mnie uciszyć. — Taa… Coś tam przesuwa. — Umilkł na chwilę. — Teraz jest przy tylnych drzwiach. Słyszę ten skrzypiący zawias moskitiery. — Jaki skrzypiący zawias?
Startem resztę krwi z ramienia i wygramoliłem się z łóżka. Ostatnim razem, gdy Amma wymknęła się z domu w środku nocy, szła na spotkanie z Maconem, żeby porozmawiać o mnie i Lenie. Znowu się spotykali? — Muszę sprawdzić, dokąd idzie. — Włożyłem szybko dżinsy i chwyciłem trampki. Zszedłem za Linkiem na dół, tupiąc na każdym stopniu. On szedł cicho jak mysz. W kuchni nie paliło się światło, ale widziałem Ammę na chodniku, oświetloną tylko przez księżyc. Miała na sobie bladożółtą sukienkę niedzielną i białe rękawiczki. I szła zdecydowanie w kierunku bagien. Tak jak w moim śnie. — Idzie nad Wader’s Creek. — Znalazłem kluczki volvo w misce na blacie w kuchni. — Jedziemy za nią. — Weźmy Rzęcha. — Musimy jechać bez świateł. To trudniejsze, niż myślisz. — Stary, mam teraz normalnie rentgen w oczach. Dajesz. Poczekaliśmy, aż studebaker z 1950 roku podjedzie pod nasz dom. Oczywiście, pięć minut później ciężarówka Carltona Eatona pojechała w dół Molton Bend. — Dlaczego pan Eaton podwozi Ammę? — Link pozwolił, by Rzęch potoczył się chwilę na luzie, zanim włączył silnik. — Wozi ją czasem w środku nocy nad Wader’s Creek. To wszystko, co wiem. Może piecze mu ciastka, albo coś. — To jest jedyna rzecz, za którą tęsknię, jeśli chodzi o jedzenie. Ciastka Ammy. Link nie żartował, kiedy mówił, że nie potrzebuje świateł. Trzymał się kilka długości samochodu za ciężarówką, ale nie dlatego, że koncentrował się na drodze. Cały czas narzekał na Ridley, lecz nie mógł przestać o niej gadać. Albo puszczał mi piosenki z nowego demo jego zespołu. Holy Rollers brzmieli tak źle jak zwykle, ale nawet ich potrafiło zagłuszyć cykanie koników polnych. Nie mogłem go znieść. Holy Rollers nie skończyli grać swojego czwartego kawałka, kiedy ciężarówka dojechała do nieoznaczonej ścieżki wiodącej prosto do Wader’s Creek. Właśnie tu pan Eaton zostawił Ammę ostatnim razem, gdy ją śledziłem. Ale tym razem się nie zatrzymali. — Stary, dokąd on jedzie? Nie miałem pojęcia, lecz długo nie musiałem się zastanawiać. Ciężarówka Carltona Eatona wpadła z impetem na szeroki na dwa kilometry pas piachu, który służył za parking jeszcze kilka miesięcy temu. Brudna przestrzeń ciągnęła się aż do ogromnego pola, zapewne równie martwego i wyschniętego jak trawa w całym hrabstwie. Ale nawet i bez upałów trawa by jeszcze nie odrosła. Nie po tych wszystkich namiotach, przyczepach, niedopałkach i ciężarze metalowych konstrukcji, które zostawiały czarne blizny w ziemi. — Teren festynu? Dlaczego miałby przywozić tu Ammę? — Link zaparkował na kępie wyschniętych krzaków. — A jak sądzisz? — Kiedy nie było festynu, tylko jedna rzecz pozostawała na tym polu. Drzwi do tuneli Obdarzonych. — Nie kumam. Po co pan Eaton miałby zabierać Ammę do tuneli? — Nie wiem. Pan Eaton wyłączył silnik i obszedł auto, by otworzyć Ammie drzwi. Pacnęła go, kiedy chciał jej pomóc wysiąść. Powinien był się już nauczyć. Amma miała ledwie metr pięćdziesiąt i ważyła około czterdziestu pięciu kilogramów, ale nie było w niej nic delikatnego. Poszła za nim w stronę pola i drzwi do tuneli. Jej białe rękawiczki błyszczały w ciemności.
Otworzyłem drzwi Rzęcha tak cicho, jak tylko potrafiłem. — Chodź, bo ich zgubimy. — Żartujesz? Słyszę ich paplaninę nawet tutaj. — Serio? — Wiedziałem, że Link posiada jakieś moce, ale nie sądziłem, że okażą się przydatne. — Nie jestem tak beznadziejnym bohaterem jak Aquaman. — Link nie miał wielkiego mniemania o moich kwalifikacjach jako przewodnika. Poza tym że radziłem sobie z mapą i świetlikiem, dotąd nie odkryłem w sobie żadnych innych użytecznych umiejętności. Więc tak, Aquaman by się zgadzał. Link wciąż mówił. — Myślałem raczej o Magneto albo Wolverine’ie. — Udało ci się wygiąć metal siłą umysłu albo wysunąć noże z knykci? — Nie, ale pracuję nad tym. — Zatrzymał się. — Poczekaj. Rozmawiają. — O czym? — Pan Eaton szuka klucza do drzwi, a Amma dogaduje mu, że nie wie, co nosi w kieszeniach. — To rzeczywiście było do niej podobne. — Czekaj, znalazł właśnie klucz i otwiera drzwi. Teraz pomaga jej zejść. — Link przerwał. — Co się dzieje? Link zrobił kilka kroków naprzód. — Pan Eaton odchodzi. Amma zeszła tam sama. Nie powinienem był się martwić. Amma wędrowała sama tymi tunelami wiele razy, zazwyczaj szukając mnie. Ale miałem złe przeczucia. Poczekaliśmy, aż pan Eaton wróci do ciężarówki, i puściliśmy się biegiem do drzwi. Link dopadł ich pierwszy, czego trudno było nie zauważyć, gdyż nadał nowe znaczenie słowu „szybki”. Pochyliłem się przy nim, przyglądaliśmy się zarysowi wejścia, którego nie dało się zobaczyć, jeśli się go specjalnie nie szukało. — To jak tam wejdziemy? Pewnie nie masz przy sobie sekatora? — Poprzednim razem, gdy tu byliśmy, Link podważył drzwi parą olbrzymich nożyc ogrodowych, które zwędził z sali od biologii w Jackson. — Nic potrzebuję go, mam klucz. — Gapiłem się wielkimi oczami na klucz, w kształcie półksiężyca. Nawet Lena takiego nie miała. — Skąd go zwędziłeś? Link uderzył mnie lekko w ramię, a ja poleciałem w tył i wylądowałem w piachu. — Sorry, stary. Nie panuję nad tym. — Podniósł mnie i wsadził klucz do dziurki. — Wujek Leny dał mi go, żebyśmy mogli się spotykać w tym jego ponurym gabinecie, gdzie uczy mnie, jak być dobrym inkubem. — To było podobne do Macona. On sam spędził lata, ucząc się tłumić swoje potrzeby i karmić się snami śmiertelników, a nie ich krwią. Nie mogłem się powstrzymać przed myślą o alternatywie — Huntingu i jego Krwawej Bandzie czy Abrahamie. Klucz pasował i Link z dumą podniósł okrągłe drzwi. — Widzisz? Magneto! Mówiłem ci. Normalnie bym z tego zażartował, ale nie tej nocy. Link był znacznie bliżej stania się taki jak Magneto niż ja.
Tunel przypominał loch starego zamku. Sklepienie było niskie, a nieociosane skały w ścianach wilgotne. Odgłos kapiącej wody odbijał się echem po korytarzu, chociaż nigdzie nie dostrzegłem jego źródła. Szedłem już kiedyś tym tunelem, ale tej nocy wydawał się jakiś inny. Choć może to ja się
zmieniłem. Tak czy inaczej, wydawało mi się, że ściany się do siebie zbliżają, i chciałem już mieć to za sobą. — Pośpiesz się, bo ją zgubimy. — To ja nas tak naprawdę spowalniałem, potykając się co chwila w ciemności. — Wyluzuj, nie ma mowy, żeby nam uciekła. Jest głośna jak koń idący po żwirze. — To nie było porównanie, które by mogło przypaść Ammie do gustu. — Serio? Słyszysz jej kroki? — Ja nie słyszałem nawet tego, jak Link się poruszał. — Jasne. Nawet ją czuję. Wystarczy iść za zapachem grafitu z ołówków i cukierków cynamonowych. A więc Link podążał za zapachem krzyżówek Ammy i jej ulubionych słodyczy, a ja szedłem za nim, aż zatrzymał się u podstawy prymitywnych schodów, wiodących w górę, z powrotem do świata śmiertelników. Pociągnął nosem, tak jak to robił, kiedy Amma piekła swój brzoskwiniowy biszkopt. — Wyszła tędy. — Jesteś pewien? Link uniósł brew. — A czy moja mama potrafi wygłosić kazanie księdzu?
Link pchnął ciężkie kamienne drzwi i światło zalało wnętrze tunelu. Znaleźliśmy się za jakimś starym budynkiem, drzwi były wmurowane w stalli ceglaną ścianę. Powietrze aż się lepiło od smrodu piwa i potu. — Gdzie my do cholery jesteśmy? — Nie mam pojęcia. — Nic w tym miejscu nie wyglądało znajomo. Link obszedł budynek od frontu. Tu zapach piwa stał się jeszcze silniejszy. Zajrzał przez okno. — To jakiś bar. Przy drzwiach wisiała metalowa tabliczka: SKLEP KOWALSKI LAFITTE’ÓW. — To nie wygląda na miejsce pracy kowala. — Bo nim nie jest. — Starszy pan w słomkowym kapeluszu, jakie nosił mąż cioci Prue, stał za Linkiem. Pochylił się i mocno oparł na nas. — Stoicie przed cieszącym się najgorszą sławą budynkiem na Bourbon Street, a historia tego miejsca jest tak znana, jak sama dzielnica. Bourbon Street. Dzielnica francuska. Jesteśmy w Nowym Orleanie. — No tak. Oczywiście, że jesteśmy. — Po ostatnim lecie wiedzieliśmy z Linkiem, że tunele mogą prowadzić dokądkolwiek, a czas i przestrzeń nie działały w nich w taki sam sposób jak na zewnątrz. Amma też o tym wiedziała. Starszy pan mówił dalej. — Ludziska gadają, że Jean i Pierre Lafitte’owie otworzyli tu warsztat kowalski pod koniec osiemnastego wieku jako przykrywkę dla działalności przemytniczej. Byli piratami, napadali na hiszpańskie statki i przewozili łupy do Nowego Orleanu. Handlowali wszystkim, od mebli i przypraw po ciało i krew. Ale w tamtych czasach większość ludzi przychodziła tu tylko na piwo. Odsunąłem się nieco. Facet uśmiechnął się i uniósł lekko kapelusz. * Beztroskie Miasto, ang. The City That Care Forgot – Amerykanie mają zwyczaj nadawania przydomków różnym miejscom, stanom, miastom. Na przykład Nowy Jork to Wielkie Jabłko, czyli The Big Apple
Bawcie się dobrze w Beztroskim Mieście*, dzieciaki. Byłem pewien, że tak właśnie będzie. Starszy pan znów oparł się na lasce, ale tym razem wyciągnął do nas kapelusz, potrząsając nim wyczekująco.
— Och, jasne. Okej. — Pogrzebałem w kieszeni, ale znalazłem ledwie ćwierć dolara. Spojrzałem na Linka, który tylko wzruszył ramionami. Pochyliłem się, żeby wrzucić monetę do kapelusza. I wtedy koścista dłoń chwyciła mnie za nadgarstek. — Taki mądry chłopiec. Gdybym był tobą, to zmykałbym z tego miasta z powrotem do tuneli. — Wyrwałem rękę. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając żółte, nierówne zęby. — Do zobaczyska. Potarłem nadgarstek, a gdy znowu podniosłem wzrok, mężczyzny już nie było. Link szybko odnalazł ślad Ammy. Zachowywał się jak pies myśliwski. Teraz zrozumiałem, w jaki sposób Hunting i Krwawa Banda odnaleźli nas tak prędko, kiedy szukaliśmy Leny i Wielkiej Bariery. Szliśmy teraz przez dzielnicę francuską w stronę rzeki. Czułem zapach mętnej brązowej wody, wymieszany z wonią potu i przypraw z okolicznych restauracji. Nawet w nocy wilgoć wisiała w powietrzu, ciężkim i mokrym jak kurtka, której nie można zdjąć, nieważne, jak bardzo by się chciało. — Jesteś pewien, że idziemy we właściwym… Link wyciągnął nagle ramię przede mnie, więc się zatrzymałem. — Ćśś… Cukierki cynamonowe. Przeczesałem wzrokiem chodnik przed nami. Amma stała pod latarnią naprzeciwko Kreolki siedzącej na plastikowym pojemniku po butelkach z mlekiem. Podeszliśmy do rogu budynku, wbijając wzrok w ziemię i mając nadzieję, że Amma nas nie zauważy. Trzymaliśmy się cienia przy murze, blisko miejsc, które latarnia oświetlała bladym kręgiem światła. Kreolka sprzedawała pączki na chodniku. Jej ciemne włosy były splecione w setki warkoczyków. Przypominała nieco Twylę. — Ti kcesz pomczki? Ti kupi? — Kobieta wyciągnęła przed siebie małe zawiniątko z czerwonej szmatki. — Ti kupi. Prezącik. — Pre… co? — wymamrotał skołowany Link. — Chyba ta kobieta da coś Ammie, jeśli kupi od niej ciastka. — Wskazałem na zawiniątko, odpowiadając mu szeptem. — Jakie ciastka? — No pączki. Amma podała nieznajomej kilka dolarów i wzięła czerwoną szmatkę dłonią ubraną w białą rękawiczkę. Kobieta rozejrzała się dookoła, a warkoczyki śmignęły jej wokół ramion. Gdy upewniła się, że nikt nie słucha, wyszeptała coś szybko w języku, który zabrzmiał jak kreolska odmiana francuskiego. Amma pokiwała głową i schowała zawiniątko do torebki. Szturchnąłem Linka łokciem. — Co powiedziała? — Skąd ja mam wiedzieć? Może i mam ten supersłuch, ale nie znam francuskiego. To nie miało znaczenia. Amma szła już w przeciwną stronę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ale coś tu było nie w porządku. W ogóle cała ta noc nie była w porządku. Nie śledziłem Ammy na bagnach przy Wader’s Creek, gdzie spotykała się z Maconem. Co zmusiło ją do podróży dwa tysiące kilometrów od domu w środku nocy? Kogo znała w Nowym Orleanie? Link miał inne pytanie. — Dokąd ona idzie? Na nie też nie znałem odpowiedzi. Kiedy dogoniliśmy Ammę na St. Louis Street, było tam zupełnie pusto. Co miało sens, biorąc pod
uwagę, gdzie się znaleźliśmy. Patrzyłem wprost na wysoką żelazną bramę Pierwszego Cmentarza w St. Louis. — Mają tyle cmentarzy, że muszą je numerować. To nie jest najlepszy znak… - Mimo że Link częściowo był inkubem, nie pałał zbytnim entuzjazmem do łażenia nocą po cmentarzach. Siedziało w nim siedemnaście lat bogobojnego baptysty z Południa. Pchnąłem bramę. — Miejmy to już za sobą. Pierwszy Cmentarz w St. Louis nie przypominał mi żadnego innego cmentarza, na jakim byłem. Nie znalazłem tu rozległych trawników upstrzonych nagrobkami i starymi dębami. To miejsce było miastem umarłych. Wąskie alejki wiodły między ozdobnymi kryptami w różnych stadiach rozkładu. Niektóre z tych mauzoleów były wysokie na dwa piętra. Co bardziej imponujące otaczały czarne płoty z kutego żelaza, a olbrzymie posągi świętych i aniołów spoglądały na nas z dachów tych budowli. W takim miejscu ludzie oddawali cześć swym zmarłym. Dowody widziałem wyryte w twarzy każdego posągu, w każdym zniszczałym imieniu, które było dotknięte tysiące razy. — To miejsce sprawia, że Pański Ogród Wiecznego Odpoczynku wygląda jak wysypisko. — Przez chwilę myślałem o mojej mamie. Rozumiałem chęć budowania marmurowych domów dla tych, których się kochało. A w tym miejscu tę chęć było widać szczególnie. Link pozostał niewzruszony. — E, tam. Jak umrę, rzuć na mnie po prostu trochę ziemi. Oszczędzisz kasę. — No tak. Przypomnij mi o tym, proszę, za kilkaset lat, gdy wpadnę na twój pogrzeb. — No to w takim razie ja przysypię ciebie… — Ćśś… Słyszałeś to? — Gdzieś blisko coś zaszurało po żwirze. Nie byliśmy sami. — Oczywi… - Głos Linka się rozmył, kiedy jakiś cień przemknął obok mnie. Miał tak samo rozmazane kontury jak duch mojej mamy. Ale ten byt ciemniejszy i brakowało mu wyrazistych kształtów, które sprawiały, że duch wygląda jak człowiek. Gdy przemknął obok, a nawet przeze mnie, poczułem znaną mi ze snów panikę. Byłem zamknięty we własnym ciele, nie mogłem się ruszyć. Kim jesteś? Próbowałem się skupić na cieniu, ujrzeć coś poza zamazanym ciemnym powietrzem, ale nie byłem w stanie. Czego chcesz? — Hej, stary? Wszystko w porządku? — Usłyszałem głos Linka i nacisk tak, jakby ktoś klęczał mi na klatce piersiowej i nagle wstał. Link patrzył na mnie. Nie wiedziałem, jak długo do mnie mówił. — Tak, okej. — Nie czułem się dobrze, ale nie chciałem się przyznać, Że co? Ze miałem zwidy? Koszmary o rzekach pełnych krwi i spadaniu z wież wodnych? Im głębiej wchodziliśmy w cmentarz, tym mniej widzieliśmy kunsztownych ozdób, grobowce stawały się coraz mniej zadbane, aż w końcu zastąpiły je ciągnące się wzdłuż alejek mauzolea w kompletnej ruinie. Niektóre wzniesiono jeszcze z drewna jak znajdujące się w opłakanym stanie szopy, które stały przy bagnach nad Wader’s Creek. Dostrzegałem wszędzie wciąż czytelne nazwiska: Delassixe, Labasiliere, Rousseau, Navarro. Wszystkie były kreolskie. Na samym końcu stała, nieco oddalona od reszty, kamienna budowla, szeroka zaledwie na dwa metry. Zbudowano ją w stylu greckim, jak Ravenwood. Ale jeśli dom Macona wyglądał jak zdjęcie z książki o Karolinie Południowej, tak ten grobowiec nie wyróżniał się specjalnie. Dopóki nie podszedłem bliżej. Sznurki paciorków, przeplatane krzyżykami i czerwonymi jedwabnymi różami, wisiały obok drzwi, a na kamieniu wydrapano setki prymitywnych krzyżyków, różnej wielkości i kształtu. Na ścianach widniały też inne dziwne rysunki, najwyraźniej pozostawione przez odwiedzających. Ziemia była zarzucona prezentami i pamiątkami: laleczkami, zniczami z twarzami świętych wymalowanymi na szkle, pustymi butelkami po rumie, wyblakłymi fotografiami, kartami tarota i kolejnymi sznurami
jasnych, kolorowych koralików. Link schylił się i podniósł jedną z przybrudzonych kart. Wieża. Nie wiedziałem, co oznacza, ale karta z ludźmi wypadającymi z okien nie mogła wróżyć niczego dobrego. — Jesteśmy na miejscu. To tutaj. Rozejrzałem się dookoła. — O czym ty gadasz, przecież tu nic nie ma. — Nie powiedziałbym tego. — Rozmokłą na deszczu kartą wskazał drzwi do mauzoleum. — Amma tam weszła. — Żartujesz, nie? — Stary! Żartowałbym sobie z wchodzenia do ponurej krypty w środku nocy w najbardziej nawiedzonym mieście Południa? — Pokręcił głową. — Przecież wiem, co nam zaraz każesz zrobić. Też nie chciałem wchodzić do środka. Link odrzucił kartę z powrotem między śmieci. Na dolnej desce framugi zauważyłem mosiężną tabliczkę. Pochyliłem się, by przeczytać tyle, ile tylko się dało w świetle księżyca: MARIE LAVEAU, SŁYNNA „KRÓLOWA WUDU”. TEN GROBOWIEC JEST RZEKOMO MIEJSCEM JEJ POCHÓWKU. Link zrobił krok wstecz. — Królowa wudu? Jakbyśmy nie mieli dosyć problemów. Słuchałem go jednym uchem. — Co Amma miałaby tu robić? — Nie wiem, stary. Laleczki Ammy to jedno, ale nie mam pojęcia, czy moje moce inkuba zadziałają przeciwko martwej królowej wudu. Spadajmy stąd. — Nie bądź idiotą. Nie ma się czego bać. Wudu to po prostu kolejna religia. Link rozejrzał się nerwowo dookoła. — No. Taka, w której się robi lalki i wbija w nie szpilki. — Pewnie usłyszałeś to od swojej mamy. Ale ja spędziłem wystarczająco dużo czasu z Ammą, by się porządnie mul tym zastanowić. Wudu było częścią jej dziedzictwa, mieszanką religii i mistycyzmu tak wyjątkową jak kuchnia Ammy. — Mówisz o ludziach, którzy próbują używać czarnej magii. W wudu chodzi o coś innego. — Mam nadzieję, że się nie mylisz. Nie lubię igieł. Położyłem dłoń na drzwiach i je pchnąłem. Nic się nie stało. — Może są zaczarowane, jak drzwi do tuneli. Link uderzył w nie ramieniem i drzwi przejechały z chrzęstem po kamieniach, otwierając się do środka. — A może nie. Wszedłem ostrożnie do grobowca. Miałem nadzieję, że zobaczę Ammę pochyloną nad kośćmi kurczaków. Ale krypta była pusta, z wyjątkiem marmurowego sarkofagu z trumną, mnóstwa brudu i pajęczyn. — Niczego tu nie ma. Link podszedł do tylnej ściany małej krypty. — Nie byłbym tego taki pewien. — Przejechał palcami po podłodze. W kamieniu wyryty był kwadrat, w którego środku znajdowało się metalowe kółko. — Patrz, wygląda jak klapa w podłodze. Bo to była klapa, prowadząca pod cmentarz. W grobowcu królowej wudu. Zaczęło się robić poważnie i mrocznie, nawet jak na Ammę. Link chwycił metalowy pierścień. — Robimy to czy nie? Skinąłem głową, a on podniósł klapę.
Piętnasty września
Koło Losu Kiedy zobaczyłem zbutwiałe drewniane schody, oświetlone niewyraźnym, żółtym światłem, dochodzącym z dołu, wiedziałem, że nie prowadzą do tuneli Obdarzonych. Pokonałem już kilka kondygnacji schodów wiodących ze świata śmiertelników do tuneli i rzadko wtedy widywałem stopnie. Były zwykle ukryte pod zaklęciami ochronnymi tak, że zdawało się iż po zrobieniu kroku, człowiek spadnie w mrok na spotkanie śmierci. Wejście po schodach wymagało innego rodzaju wiary i z jakiegoś powodu wydawało się bardziej niebezpieczne. Schody były pokrzywione, i poręcz niczym zbita na chybił trafił z kilku desek. Mogłem równie dobrze patrzeć na zakurzoną piwnicę Sióstr, w której zawsze było ciemno, i nigdy nie pozwalały mi wymienić żarówki przy schodach. Tylko że to nie była jakaś tam piwnica i nie pachniała kurzem. Na dole coś się paliło i wydzielało gęsty, duszący odór. — Co to za zapach? Link wciągnął powietrze i zakaszlał. — Lukrecja i benzyna. No tak, mieszanka, którą Link wdycha na co dzień. Chwyciłem za poręcz. — Myślisz, że schody wytrzymają? — Amma dała radę. — Wzruszył ramionami. — Ona waży ze czterdzieści pięć kilo. — Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. Ruszyłem pierwszy, a każdy stopień jęczał pod moim ciężarem. Zacisnąłem dłoń na poręczy, czując, jak drobne drzazgi wbijają mi się w skórę. Po jednej stronie schodów znajdowała się ogromna sala, która była źródłem zarówno światła, jak i mdlących zapachów. — Gdzie my do cholery jesteśmy? — wyszeptał Link. — Nie mam pojęcia. — Wiedziałem jednak, że to złe miejsce, do którego normalnie Amma by nie przyszła. Śmierdziało czymś więcej niż tylko benzyną i lukrecją. W powietrzu czuć było śmierć, a kiedy weszliśmy do sali, zrozumiałem, dlaczego. Był to jakiś rodzaj sklepu. Ściany zastawiono regałami, gnieździły się na nich popękane skórzane tomy i szklane słoje wypełnione żywymi i martwymi stworzeniami. W jednym były skrzydła nietoperzy, w idealnym stanie, tyle że oddzielone od ciał. Inne wypełniały zęby i pazury zwierząt oraz skóry węży. Pomniejsze nieoznakowane buteleczki kryły mętne płyny i ciemne proszki. Ale to żywe stworzenia, uwięzione w tym miejscu, wydawały się najbardziej niepokojące. Ogromne ropuchy wspinały się po szklanych ścianach słoi, pragnąc wydostać się na wolność. Węże wiły się jeden pod drugim, poupychane w terrariach pokrytych grubą warstwą kurzu. Żywe nietoperze zwisały z czubków pordzewiałych klatek. Coś jeszcze było nie tak z tym miejscem — począwszy od porysowanego metalowego stołu na środku sali, kończąc na dziwnym ołtarzu w kącie, otoczonym świecami, rzeźbami i laską czarnego kadzidła, które cuchnęło benzyną i lukrecją. Link szturchnął mnie łokciem, wskazując na martwą żabę pływającą w jednym ze słoi.
— To miejsce wygląda gorzej niż letnie zajęcia poprawkowe z biologii. — Jesteś pewien, że Amma tu weszła? — Nie mogłem sobie jej wyobrazić w tej pokręconej wersji piwnicy moich praciotek. Link skinął w stronę przeciwległego końca sali, skąd dochodziło żółte światło. — Cynamonowe cukierki. Weszliśmy między rzędy półek i po chwili usłyszałem głos Ammy. Na końcu alejki dwa niskie regały na książki wyznaczały wąskie przejście na tyły sklepu — czy czymkolwiek to miejsce było. Opadliśmy na czworaka i schowaliśmy się za regałami. Kurze stopy pływały w butli na wysokości mojego ramienia. — Pokaż mi zawiniątko — powiedział męski głos z wyraźnym akcentem. — Byłabyś zdziwiona, jak wiele osób tu przychodzi i nie jest tym, za kogo się podaje, Położyłem się na brzuchu i podczołgałem do przodu, żeby wyjrzeć zza regału. Link miał rację. Amma stała przed czarnym drewnianym stołem, ściskając torebkę w obu dłoniach. Nogi stołu były wyrzeźbione w kształcie ptasich stóp, których pazury znajdowały się o centymetry od maleńkich ortopedycznych butów Ammy. Stała bokiem do mnie, a jej ciemna skóra odbijała żółte światło. Miała kok zgrabnie upchnięty pod ozdobionym kwiatami wyjściowym kapeluszem, wyprostowane plecy i wysoko uniesiony podbródek. Nawet jeśli się bała, to tego nie zauważyłem. Duma była integralną częścią jej osobowości, jak krzyżówki, ciastka i zagadki. — Wyobrażam sobie. — Otworzyła torebkę i wyjęła z niej czerwone zawiniątko, które dała jej Kreolka. Link też leżał na brzuchu. — Czy to jest to, co dostała od babki z pączkami? — zapytał szeptem. Przytaknąłem i machnąłem ręką, żeby był cicho. Mężczyzna wychylił się zza stołu i na jego twarz padło światło. Miał czarną skórę, ciemniejszą i gładszą niż Amma. Włosy posplatał w grube, niesforne warkocze, które związał na wysokości karku. Wplatał w nie sznurek i małe, błyszczące przedmioty, ale nie widziałem ich zbyt dokładnie. Pogładził się po koziej bródce, przyglądając się uważnie Ammie. — Podaj mi to. — Wyciągnął dłoń, a rękaw jego czarnej tuniki zjechał mu po przedramieniu. Cały nadgarstek oplatały cienkie bawełniane i skórzane nitki, obwieszone amuletami. Dłoń była poznaczona bliznami, skóra pomarszczona i lśniąca, jakby się wielokrotnie oparzył. Amma upuściła zawiniątko na jego dłoń, nie dotykając jej przy tym. Zauważył tę ostrożność i się uśmiechnął. — Ech, wy wyspiarki jesteście wszystkie takie same. Uprawiacie sztukę, żeby ochronić się przed moją magią. Ale twoje zioła i proszki na nic się zdadzą przy ręce bokora. Sztukę. Wudu. Słyszałem już gdzieś, jak ją tak nazywano. Ale jeśli kobiety takie jak Amma zapewniały ochronę przed nim, mogło to oznaczać tylko jedno. Uprawiał czarną magię. Rozwinął czerwony pakunek i wyjął z niego pojedyncze pióro. Przyjrzał mu się uważnie, obracając je w dłoniach. — Nie jesteś nieproszonym gościem, to widzę. Czego potrzebujesz? Amma rzuciła na biurko chusteczkę. — Nie jestem nieproszonym gościem, ale nie jestem też jedną z kobiet z wyspy, które zwykłeś widywać. Bokor podniósł delikatną tkaninę, przyglądając się wzorom. Wiedziałem, co przedstawia haft, mimo że go nie widziałem. Wróbla. Bokor przeniósł wzrok z chustki na Ammę. — Znak Sulli Prorokini. Jesteś Widzącą. Jedną z jej potomkiń? Uśmiechnął się szeroko, a jego białe zęby rozbłysły w ciemnościach. Cóż, twoja wizyta jest tym bardziej niespodziewana. Co sprowadza
Widzącą do mojego warsztatu. Amma przyjrzała mu się uważnie, jakby był jednym z węży pełzających po terrarium. — Najwyraźniej popełniłam błąd. Nie mam żadnej sprawy do takich jak ty. Znam drogę do wyjścia. — Wsunęła torebkę w zagłębienie łokcia i odwróciła się na pięcie. — Już wychodzisz? Nie chcesz wiedzieć, jak zmienić karty? — Jego złowrogi śmiech wypełnił całe pomieszczenie. Amma zatrzymała się w pół kroku. — Chcę. — Jej głos był cichy. — Więc znasz już odpowiedź, Widząca. Dlatego tu przyszłaś. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. — Myślisz, że to wizyta towarzyska? — Nie zmienia się raz rozdanych kart. A przynajmniej nie takich, o jakich mówimy. Los to koło, które toczy się bez naszego udziału. Amma uderzyła dłonią w stół. — Nie próbuj mi tu wciskać pięknych historyjek ustami czarnymi jak Twoja dusza. Wiem, że to się da zrobić. Bokor postukał paznokciem w butelkę pełną pokruszonych skorupek jaj, która stała na brzegu stołu. Jego zęby znów rozbłysły w uśmiechu. — Wszystko się da zrobić. Za odpowiednią cenę, Widząca. Pytanie, ile jesteś w stanie zapłacić. — Ile będzie trzeba. Zadrżałem. W sposobie, w jaki Amma to powiedziała, w barwie jej głosu usłyszałem coś dziwnego. I to coś sprawiło, że niewidzialna granica między nimi zniknęła. Byłem ciekaw, czy ta granica rysowała się wyraźniej niż tamta, którą przekroczyła w noc szesnastego księżyca, kiedy użyły z Leną Księgi Księżyców, by wyrwać mnie z ramion śmierci. Potrząsnąłem głową. Przekroczyliśmy już zbyt wiele granic. Bokor patrzył uważnie na Ammę. — Pozwól mi więc spojrzeć w karty. Muszę wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Amma wyjęła z torebki talię kart przypominających tarota, ale obrazki na nich były inne. To nie był tarot. Kładła je uważnie na stole, odtwarzając układ. Bokor patrzył, obracając pióro między palcami. Amma położyła ostatnią kartę. — Oto i one. Wzdrygnął się, mamrocząc coś do siebie w niezrozumiałym dla mnie języku. Widać było, że nie jest zadowolony. Zrzucił wszystko ze swojego biurka, roztrzaskując butelki i fiolki o posadzkę. Nachylił się do Ammy tak blisko, jak chyba jeszcze nikt się nie odważył. — Rozgniewana Królowa. Niezrównoważona Waga. Dziecko Mroku. Burza. Poświęcenie. Rozdzielone Bliźnięta. Krwawe Ostrze. I Rozdarta Dusza. Splunął, wymachując piórem w jej stronę, jakby trzymał swoją wersję Jednookiej Groźby. — Widząca z rodu Sulli Prorokini jest dość mądra, by wiedzieć, że to nie byle ułożenie. — Chcesz powiedzieć, że nie możesz tego zrobić? — To miało być wyzwanie. — Że przebyłam całą tę drogę jedynie dla pokruszonych skorupek kurzych jaj i zdechłych bagiennych ropuch? Mogę je przecież łatwo dostać u byle wróżbity. — Chcę powiedzieć, że nie stać cię na to, starucho! — Podniósł głos. Zesztywniałem. Amma była jedyną matką, jaka mi pozostała. I nie mogłem znieść, gdy ktokolwiek mówił do niej w ten sposób. Wbiła wzrok w sufit, mamrocząc coś pod nosem. Mogłem się założyć, że mówi do Wielkich. — Ani jedna kość w moim ciele nie chciała się zbliżyć do tego przeklętego gniazda zła… Bokor podniósł długą laskę owiniętą w kruchą skórę węża i zaczął obchodzić Ammę jak zwierzę czekające na sposobność do ataku.
— A jednak przyszłaś. Bo twoje laleczki i zioła nie uratują ti-bon-ange. Prawda? Amma rzuciła mu wyzywające spojrzenie. — Ktoś umrze, jeśli mi nie pomożesz. — Ktoś umrze, jeśli pomogę. — To już rozmowa na inne spotkanie. — Stuknęła w jedną z kart. — To o tę śmierć się martwię. Przyjrzał się karcie, dotykając jej piórem. — To ciekawe, że wybrałaś tego, który już jest stracony. A co jeszcze ciekawsze, przyszłaś z tym do mnie, zamiast pójść do swoich ukochanych Obdarzonych. Chyba ich to martwi, czyż nie? Obdarzeni. Poczułem, jak żołądek kurczy mi się gwałtownie. Kto był zgubiony? Mówił o Lenie? Amma głęboko zaczerpnęła tchu. — Obdarzeni nie mogą mi pomóc. Sami ledwie sobie radzą. Link spojrzał na mnie, zmieszany. Nie rozumiałem wcale więcej od niego. Jak bokor mógł pomóc Ammie w czymś, z czym nie potrafili się uporać Obdarzeni? Przed moimi oczami przeleciała seria obrazów: nieznośne upały, planu insektów opanowujących każdy centymetr miasta, koszmary i panika. Obdarzeni nie kontrolowali swoich mocy albo w ogóle nie mogli ich używać. A potem pojawiła się rzeka krwi. I głos Abrahama rozbrzmiewający w Jaskini po tym, jak Lena się naznaczyła. Będą konsekwencje. Bokor krążył dalej, aż stanął naprzeciwko Ammy, patrząc jej w twarz. — Chcesz powiedzieć, że Istoty Światła nie mogą ci pomóc? — Innych o pomoc bym nie prosiła Ta odpowiedź chyba go usatysfakcjonowała, ale z innego powodu, niż sądziłem. — A jednak przyszłaś do mnie. Bo zgłębiłem coś, o czym oni nie mają pojęcia — starą magię, którą nasz lud zabrał tu ze sobą zza oceanu. Magię, którą mogą się posługiwać zarówno śmiertelnicy, jak i Obdarzeni. — Mówił o wudu, religii, która narodziła się w Afryce i na Karaibach. — Oni nie rozumieją ti-bon-ange. Amma patrzyła na niego tak, jakby chciała go zamienić w kamień, ale nie wyszła. Potrzebowała go. Niestety, nie wiedziałem do czego. — Podaj swoją cenę. — Jej głos drżał. Widziałem, jak bokor ocenia zarówno jej prośbę, jak i determinację. Byli przedstawicielami przeciwstawnych sił, działających w tak różnych odcieniach mistycyzmu jak Światło i Ciemność w świecie Obdarzonych. — Gdzie to teraz jest? Wiesz, gdzie to schowali? — Co? — zapytał cicho Link. Pokręciłem głową. Nie miałem pojęcia, o czym mówili. — Nie jest schowane. — Po raz pierwszy Amma spojrzała mu w oczy. — Jest na wolności. Z początku nie zareagował, jakby się przesłyszał. Ale kiedy się zorientował, że Amma mówi serio, wrócił za stół i spojrzał na karty. Słychać było zniekształcony francuski akcent w jego szorstkim głosie. — Jeśli mówisz prawdę, starucho, cena może być tylko jedna. Amma przebiegła palcami po kartach, zsuwając je na jeden stos. — Wiem. Zapłacę. — Rozumiesz, że nie będzie już powrotu? Nie da się odczynić tego, co zostanie uczynione. Jeśli igrasz z Kołem Losu, będzie się ono kręcić tak długo, aż zmiażdży cię na swojej drodze. Amma uporządkowała karty i schowała je z powrotem do torebki. Widziałem, że dłoń jej drży. — Zrób, co do ciebie należy, a ja będę robiła swoje. — Zatrzasnęła torebkę i odwróciła się do wyjścia. — Koniec końców Koło i tak zmiażdży nas wszystkich.
Dziewiętnasty września
Samotna Strażnica — Potem uciekliśmy z Linkiem, jakby Amma goniła nas z Jednooką Grozillą w ręku. Byłem tak przerażony, że się dowie, iż ją śledziliśmy, że do rana siedziałem w łóżku. — Opuściłem tę część, w której obudziłem się na podłodze, tak jak zawsze, gdy miałem jeden ze swoich snów. Gdy skończyłem opowiadać to wszystko Marian, jej herbata wystygła. — A co z Ammą? — Słyszałem, jak o wschodzie słońca zamyka drzwi z moskitierą. Gdy zszedłem na dół, robiła śniadanie jakby nigdy nic. Stare dobre jajka na bekonie. — Tyle że ani jajka, ani bekon nie smakowały tak jak kiedyś. Siedzieliśmy w archiwum Biblioteki Hrabstwa Gatlin. Było to prywatne Sanktuarium Marian, które dzieliła kiedyś z moją mamą. W tym miejscu Marian szukała odpowiedzi na pytania, których większość mieszkańców Gatlin nawet nie umiałaby zadać. I właśnie dlatego tu przyszedłem. Marian Ashcroft była najlepszą przyjaciółką mojej mamy i stała się mi bliższa niż prawdziwa ciocia. Zapewne to było kolejnym powodem, dla którego się tu zjawiłem. Amma była jedyną matką, jaka mi została. Nie chciałem o niej myśleć źle ani nie chciałem, by ktokolwiek o niej tak myślał. Jednak nie czułem się dobrze z faktem, że zadawała się z kimś, kto reprezentował kompletne przeciwieństwo wszystkiego, w co wierzyła. Musiałem o tym pogadać. Marian bezwiednie zamieszała herbatę. — Jesteś absolutnie pewien tego, co słyszałeś? Przytaknąłem. — Nie jest to rozmowa, którą łatwo zapomnieć. — Od kiedy zobaczyłem ich razem, próbowałem wymazać z głowy obraz Ammy i bokora. — Widziałem już, jak Amma świrowała, kiedy nie podobało jej się to, co zobaczyła w kartach. Gdy dowiedziała się, że Sam Turley zjedzie z mostu nad Wader’s Creek, zamknęła się w swoim pokoju i nie odzywała przez tydzień. Ale teraz było inaczej. — Widząca nigdy nie próbuje zmieniać kart, a już na pewno nie prapraprawnuczka Sulli Prorokini. — Marian zapatrzyła się w kubek, zamyślając się nad czymś. — Dlaczego miałaby to robić teraz? — Nie wiem. Bokor powiedział, że może jej pomóc, ale że to będzie kosztować. Amma odparła, że zapłaci bez względu na cenę. Nie miało to sensu, ale chodziło chyba o Obdarzonych. — Jeśli to bokor, to nie była to czcza gadanina. Oni używają wudu, by niszczyć i ranić, a nie uczyć i leczyć. Pokiwałem głową. Po raz pierwszy, odkąd sięgałem pamięcią, naprawdę bałem się o Ammę. Choć wyglądało to mniej więcej tak, jakby kociak martwił się o tygrysa. I miało tyle samo sensu. — Wiem, że nie możesz mieszać się do świata Obdarzonych, ale bokor jest śmiertelnikiem. — I to dlatego do mnie przyszedłeś. — Westchnęła. — Mogę poszukać informacji, ale jedyne pytanie, na które nie odpowiem, będzie tym najistotniejszym. Co zmusiło Ammę do spotkania z kimś, kto jest przeciwieństwem wszystkiego, w co ona wierzy? — Marian podała mi ciasteczko na tacy, co oznaczało, że nie zna odpowiedzi. — Ciasteczka owsiane? — Skrzywiłem się. To nie były zwykłe ciastka. Liv przywiozła takich pełną walizkę, kiedy przyjechała do Karoliny Południowej na początku lata. Marian musiała się zorientować, bo westchnęła i odłożyła tacę.
— Rozmawiałeś z Olivią o tym, co się wydarzyło? — Nie wiem. Nie o… cóż… nie. — Westchnąłem. — Co naprawdę jest do bani, bo Liv jest… no wiesz, Liv. — Też za nią tęsknię. — To dlaczego nie pozwoliłaś jej dalej ze sobą pracować? — Po tym, Jak Liv złamała zasady i pomogła uwolnić Macona ze świetlika, zniknęła z Biblioteki Hrabstwa Gatlin. Jej szkolenie na strażniczkę dobiegło końca I myślałem, że wróci do Wielkiej Brytanii. Zamiast tego zaczęła spędzać całe dnie z Maconem w tunelach. — Nie mogłabym. To by było nie w porządku. Albo jeśli wolisz, jest zakazane. Dopóki wszystko nie zostanie załatwione, nie wolno nam się widywać. Przynajmniej oficjalnie. — Chcesz powiedzieć, że już tu nie mieszka? Marian westchnęła. — Na razie przeprowadziła się do tuneli. Tam jest jej zdecydowanie lepiej. Macon dopilnował nawet, by miała własny gabinet. — Nie mogłem sobie wyobrazić Liv spędzającej tyle czasu w ciemnych tunelach, gdy ona przywodziła mi na myśl tylko słońce. Marian obróciła się na krześle, podniosła teczkę z biurka, wyjęła z niej jakiś papier i mi go podała. Był dość ciężki i po chwili zorientowałem się, ile mniej więcej waży woskowa pieczęć na dole kartki. Takich rzeczy raczej nie dostaje się pocztą. — Co to? — Przeczytaj, sam zobacz. — Rada Samotnej Strażnicy postanawia w związku ze sprawą Marian Ashcroft z Lunae Libri… Przebiegłem tekst wzrokiem. - …zawieszona w pełnieniu obowiązków, z uwzględnieniem Zachodniej Strażnicy… Data rozprawy zostanie podana później. — Uniosłem z niedowierzaniem wzrok. — Zwolnili cię? — Wolę sformułowanie „zawiesili”. — I będzie rozprawa? Odstawiła filiżankę na stół i zamknęła oczy. — Tak. Przynajmniej tak chcą to nazywać. Nie sądź, że śmiertelnicy mają monopol na hipokryzję. W świecie Obdarzonych nie ma całkowitej demokracji, jak już pewnie zauważyłeś. Cała idea wolnej woli schodzi na dalszy plan w obliczu reguł i praw. — Ale przecież nie miałaś z tym nic wspólnego. To Lena naruszyła porządek rzeczy. — Choć podoba mi się twoja wersja wypadków, żyjesz już wystarczająco długo w Gatlin, żeby wiedzieć, że wersje potrafią się zmieniać. Tak czy siak, mam nadzieję, że pojawisz się na rozprawie. — Rysy Marian miały w zwyczaju zmieniać się z linii w cienie, kiedy była czymś naprawdę zmartwiona. Jak teraz. — Ale przecież się nie wmieszałaś. — To była nasza najdłuższa kłótnia. Kiedy dowiedziałem się, że Marian jest strażniczką, jak moja mama przez nią, poznałem też jedyną zasadę, która się liczyła. Bez względu na to, co się działo, Marian się w to nie mieszała. Była tylko obserwatorką, odpowiedzialną za spisywanie historii świata Obdarzonych, wyznaczając jednocześnie miejsce, gdzie ich świat stykał się ze światem śmiertelników. Marian strzegła historii, nie tworzyła jej. Oto podstawowa zasada. To, czego chciało serce Marian, to zupełnie inna sprawa. Liv odczuła na własnej skórze skutki tego, że nie umiała stosować się do jedynej reguły, która ją obowiązywała, i teraz nie mogła już zostać strażniczką. Byłem prawie pewien, że moja mama czuła to samo. Jeszcze raz podniosłem list. Dotknąłem czarnej, woskowej pieczęci Identycznej z pieczęcią stanu Karolina Południowa. Księżyc Obdarzonych nad drzewem palmowym. Gdy dotknąłem półksiężyca, usłyszałem znajomą melodię i zatrzymałem się w pół ruchu, by się jej przysłuchać, zamknąłem oczy
Osiemnaście księżyców, dusz osiemnaście, Żywiąc się tym, czego boisz się strasznie, Wściekłość ukryta przed tobą w ciemności, Tajemne oczy i uszy w skrytości… — Ethan? — Otworzyłem oczy, Marian pochylała się nade mną. — To nic takiego. — To nigdy nie jest nic takiego, nie w twoim przypadku, Ethanie W. — obdarzyła mnie nieco smutnym uśmiechem. — Usłyszałem piosenkę. — Wciąż jeszcze wybijałem palcami rytm melodii, który utkwił mi w głowie. — Twoją zwiastopieśń? Przytaknąłem. — No i? Nie chciałem jej mówić, ale nie bardzo też wiedziałem, jak z tego wybrnąć. Nie potrafiłem wymyślić niczego w trzy sekundy. — Nic dobrego. Jak zwykle. Duchy, wścieki, sekrety i mrok. Nie chciałem niczego czuć — ani skręcającego się żołądka, ani chłodu, który rozchodził się po moim ciele, gdy o tym mówiłem. Mama próbowała mi coś przekazać. A jeśli wysyłała mi tę piosenkę, to znaczyło, że mówi o czymś ważnym. I niebezpiecznym. — Ethan, to nie żarty. — Wiem, ciociu Marian. Ale trudno mi się zorientować, co mam robić. — Rozmawiaj ze mną. — Dobrze, ale jeszcze sam nie wiem, o co w tym chodzi. — Wstałem. Nie powinienem był nic mówić. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, a im bardziej Marian na mnie naciskała, tym szybciej chciałem się wydostać. — Lepiej już pójdę. Odprowadziła mnie do drzwi archiwum. — Tym razem nie znikaj na tak długo, Ethanie. Tęskniłam za tobą. Uśmiechnąłem się i przytuliłem ją, spoglądając ponad jej ramieniem na Bibliotekę Hrabstwa Gatlin. I prawie padłem. — Co się stało? Marian wyglądała na równie zaskoczoną jak ja. Biblioteka wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Jakby w ciągu tego czasu, który spędziliśmy w archiwum, przeszło przez nią tornado. Regały leżały poprzewracane, wszędzie walały się pootwierane książki, na stołach, na blacie, na podłodze. Coś takiego widziałem raz w życiu w poprzednie święta Bożego Narodzenia, kiedy każda książka w bibliotece otwierała się na cytacie, który miał coś wspólnego ze mną i z Leną. — Jest gorzej niż poprzednim razem — stwierdziła cicho Marian. Wyraźnie pomyśleliśmy o tym samym. To była wiadomość przeznaczona dla mnie. Tak jak wtedy. — Yhy… — Cóż. Zaczyna się. Jesteś już wściekły? — Marian sięgnęła po książkę leżącą na czubku katalogu zbiorów. — Bo ja z pewnością. — Trochę jestem. — Odgarnąłem sobie włosy z oczu. — Szkoda, że nic znam zaklęcia, które odstawiłoby książki na półki bez potrzeby podnoszenia ich z ziemi. Marian pochyliła się i podała mi jeden z tomów.
— Emily Dickinson. Otworzyłem ją tak wolno, jak tylko się da na przypadkowej stronie * Fragment wiersza Czyste szaleństwoEmily Dickinson w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.
— „Czyste szaleństwo to najwyższy rozum…”*. — Szaleństwo. Świetnie. — Co to znaczyło? I co ważniejsze, co znaczyło dla mnie? Spojrzałem na Marian. — Co o tym sądzisz? — Sądzę, że nieporządek rzeczy wreszcie dotarł na moje półki. No i tutaj. — Otworzyła kolejną książkę i podała mi ją. — Leonardo da Yinci. Świetnie. Kolejna sławna i szalona osoba. Oddałem książkę Marian. — Ty czytaj. — „Myślałem, że uczę się jak żyć, a uczyłem się jak umierać”. — Delikatnie zamknęła książkę. — Szaleństwo, a teraz śmierć. Po prostu pięknie. Objęła moją szyję, pozwalając, by książka wysunęła się z drugiej ręki. Jestem z tobą — mówiły jej dłonie. Moje nie mówiły nic, oprócz tego, że byłem przerażony, co zapewne Marian mogła stwierdzić po tym, jak bardzo się trząsłem. — Będziemy się zmieniać. Jedno czyta, a drugie sprząta. — Ja wolę sprzątać. Marian spojrzała na mnie z ukosa, podając mi następną książkę. — To teraz ty rządzisz w mojej bibliotece? — Ależ nie, pszepani. To nie byłoby zbyt dżentelmeńskie. — Spojrzałem na tytuł. — No błagam cię. — Edgar Allan Poe. Pisał tak mroczne teksty, że pozostała dwójka wypadała w porównaniu z nim dość radośnie. — i cokolwiek ma do powiedzenia, nie chcę tego wiedzieć. — Otwórz ją. * Fragment Kruka Edgara Alana Poe w tłumaczeniu Władyslawa Jerzego Kasińskiego.
— „Patrząc w ciemność tę głęboką, stałem ze zdumieniem w oku sny śniąc, jakich nikt z śmiertelnych nie śmiał śnić; drżąc w zwątpień męce…”* Zatrzasnąłem książkę. — Rozumiem. Nie rozumiem. Zaraz zwariuję. Miasto jest podziurawione jak ser szwajcarski. Wszechświat to jeden wielki dom wariatów. — Wiesz, co Leonard Cohen mówi o dziurach, Ethanie? — Nie wiem. Ale mam za to wrażenie, że jakbym otworzył jeszcze kilka książek w tej bibliotece, to dorobiłbym się jednej, w głowie. „Dziury są wszędzie”. — Ależ to pomocne. * Tłumaczenie fragmentu piosenki Leonarda Cohena Anthem.
— Właściwie tak. — Położyła mi dłonie na ramionach. — „Dziury są we wszystkim. Tak światło dostaje się do środka”*. Miała sporo racji. Albo ten koleś Cohen miał. Czułem jednocześnie smutek i radość. I nie wiedziałem, co powiedzieć. Ukląkłem więc i zacząłem zbierać książki. — Lepiej zabierzmy się za ten bałagan. Marian mnie zrozumiała. — Sądziłam już, że nigdy tego nie powiesz, Ethanie W. — Miała rację. Wszechświat był cały
popękany, a ja razem z nim. Miałem nadzieję, że światło jakoś odnajdzie drogę do środka.
Dziewiętnasty września
Zło, które znamy Śniłem. Nie byłem w środku snu, gdzie naprawdę czułem wiatr, gdy spadałem, czy smakowałem metaliczną krew w Santee, ale naprawdę śniłem. I śniłem całe sceny rozgrywające się w moim umyśle. Tylko że coś było nie w porządku. Cały sen był nie w porządku. Albo i nie, bo niczego nie wiedziałem. Mogłem równie dobrze siedzieć sobie na krawężniku i oglądać to. Noc, której Sarafine wezwała siedemnasty księżyc. Księżyc pękający na niebie nad Leną i jego dwie połówki układające się w skrzydła złoto-zielonego motyla. Johna Breeda na swoim harleyu i Lenę obejmującą go ramionami. Pusty grób Macona na cmentarzu. Ridley trzymającą w dłoniach czarne zawiniątko i światło uciekające spod materiału. Świetlika leżącego w błocie. Pojedynczy srebrny guzik, zagubiony na przednim siedzeniu Rzęcha pewnej deszczowej nocy. Obrazy przepływały na peryferiach umysłu, tuż poza moim zasięgiem. Ten sen był kojący. Może nie każda moja podświadoma myśl musiała się okazać przepowiednią, powyginanym kawałkiem układanki, który oplatał moje przeznaczenie jako przewodnika. Może to był najprawdziwszy sen. Odprężyłem się i poddałem delikatnemu przeciąganiu liny, jakim było balansowanie na granicy snu i przebudzenia. Mój umysł sięgał po coraz więcej konkretnych myśli, próbując przejść przez to sito jak mąka wsypywana przez Ammę do ciasta. Bez przerwy wracałem do obrazu świetlika. Świetlik w moich dłoniach. Świetlik w grobie. Świetlik i Macon w morskiej jaskini przy Wielkiej Barierze. Macon patrzący na mnie. — Ethanie, obudź się! To nie jest sen! Wstawaj! Już! Potem Macon stanął w ogniu, a mój umysł dostał szału i niczego już nie widziałem. Bo ból stał się tak silny, że nie mogłem już ani śnić, ani myśleć. Ostry dźwięk przeciął ciągłe buczenie koników za oknem. Usiadłem gwałtownie, a odgłos nasilał się w miarę tego, jak się budziłem. To Lucille. Siedziała na łóżku, sycząc. Sierść na jej wygiętym w łuk grzbiecie była zjeżona. Uszy położyła po sobie i przez chwilę myślałem, że syczy na mnie. Podążyłem za jej wzrokiem w poprzek pokoju, przez mrok. Ktoś stał u stóp łóżka. Światło odbijało się w wypolerowanej rączce laski. Mój umysł wcale nie sięgał po konkretne myśli. Robił to Abraham Ravenwood. — Jasna cholera! Odczołgałem się do tyłu, uderzając w drewniane wezgłowie łóżka plecami. Nie miałem dokąd uciec, a właśnie to chciałem zrobić. Instynkt wziął górę — uciekać czy walczyć? Nie było szansy, żebym zmierzył się z Abrahamem Ravenwoodem. — Wynoś się. Natychmiast. — Ścisnąłem dłońmi skronie, jakby wciąż mógł sięgnąć do moich myśli przez tępy ból w głowie.
Przyjrzał mi się uważnie, oceniając te wysiłki. — Dobry wieczór, chłopcze. Widzę, że tak jak mój wnuk, nie nauczyłeś się jeszcze, gdzie twoje miejsce. — Pokręcił głową. — Malutki Macon Ravenwood. Zawsze był takim rozczarowującym dzieckiem. — Bezwiednie zacisnąłem pięści. Abraham wyglądał na szczerze rozbawionego. Machnął ręką. Upadłem na podłogę przed nim, próbując złapać oddech. Uderzyłem twarzą o twarde deski i jedyne, co widziałem, to popękane skórzane buty Abrahama. Próbowałem podnieść głowę. — Tak lepiej. — Uśmiechnął się. Biała broda okalała jego jeszcze bielsze kły. Wyglądał inaczej niż poprzednim razem, gdy widziałem go przy Wielkiej Barierze. Biały niedzielny garnitur zniknął, zastąpiony ciemniejszym, okazalszym, bardziej formalnym. Jego znak firmowy — czarna muszka — zawiązana była ciasno pod kołnierzem koszuli. Iluzja przyjaznego gentelmena z Południa zniknęła. To coś stojące przede mną nie było ani trochę człowiekiem, nawet mniej niż Macon. Abraham Ravenwood, ojciec każdego inkuba w Ravenwood, jakie przyszły po nim, był potworem. — Nie powiedziałbym, że potworem. Ale mniejsza o to. Nie sądzę, żeby to, co o mnie myślisz, chłopcze, miało znaczenie. Lucille zasyczała jeszcze głośniej. Próbowałem podnieść się z podłogi i powstrzymać drżenie głosu. — Co do, cholery, robiłeś w mojej głowie? Uniósł brew. — Ach! Wyczułeś, że się pożywiam. Nieźle jak na śmiertelnika. — Pochylił się. — Powiedz mi, jakie to uczucie? Zawsze mnie to zastanawiało, przypomina bardziej ostrze czy ugryzienie? Gdy zabieram ci myśli, które skrywasz najbardziej? Sekrety i marzenia? Stanąłem powoli na nogi, ale ledwo mogłem utrzymać ciężar własnego ciała. — Uczucie? Masz trzymać się z dala od mojego umysłu, świrze. Roześmiał się. — Z największą przyjemnością. Nie ma tam zbyt wiele do oglądania. Siedemnaście lat i ledwie posmakowałeś życia. Pomijając kilka pozbawionych znaczenia wycieczek na śmietnik Obdarzonych. Skrzywiłem się. Miałem ochotę złapać go za kołnierz i wyrzucić przez okno. Zrobiłbym to, gdybym tylko mógł ruszać rękami. — Tak? Skoro mój umysł jest taki bezużyteczny, to po co zakradasz się tu, żeby w nim pogrzebać? — Cały się trząsłem. Mogłem robić dobrą minę do złej gry, ale koncentrowałem się na tym, żeby nie zemdleć przed najpotężniejszym inkubem, jakiego ktokolwiek widział. Abraham podszedł do okna i przejechał palcem po kresce, którą Amma pieczołowicie usypała z soli. Zlizał kryształki z palca. — Nigdy nie mam dość soli. Nadaje krwi aromatycznego posmaku. Przerwał, wyglądając przez okno na uschnięty trawnik. — Mam do ciebie pytanie. Coś, co należy do mnie, zostało mi zabrane. I myślę, że ty wiesz, gdzie to znajdę. Stuknął palcem w okno, a szkło rozpadło się na kawałeczki. Zrobiłem krok w jego stronę. Czułem się, jakbym ciągnął stopy przez stygnący cement. — A skąd pomysł, że ci cokolwiek powiem? , — Pomyślmy. Może zacznijmy od strachu. Spójrz tylko. — Wychylił się przez okno, patrząc w dół, na podwórko. — Hunting i jego psy nie przybyli tu przecież na darmo. Wprost uwielbiają podjadać nocami. W uszach usłyszałem dudnienie własnego serca. Byli na zewnątrz Hunting i jego Krwawa Banda. Abraham odwrócił się, by móc spojrzeć na mnie czarnymi, błyszczącymi oczami. — Dość gadania, chłopcze. Gdzie John? Wiem, że mój bezużyteczny wnuk go nie zabił. Gdzie Macon go trzyma?
Proszę. Ktoś to wreszcie powiedział. John nie umarł. Wiedziałem, że to prawda. Czułem to przez cały czas. Nigdy nie znaleźliśmy jego ciała. Zapewne wciąż chował się w tunelach i czekał w jakimś klubie, może nawet w Wygnaniu? Wezbrał we mnie gniew i ledwie wykrztusiłem z siebie odpowiedź. — Ostatnim razem, gdy go widziałem, był w jaskini przy Wielkiej Barierze, gdzie pomagał Sarafine i tobie zniszczyć świat. Gdy akurat nie zajmował się uciekaniem z moją dziewczyną. Abraham wyglądał na zadowolonego z siebie. — Nie jestem pewien, czy w pełni rozumiesz powagę sytuacji, więc pozwól, że cię oświecę. Świat śmiertelników, twój świat, włączając to żałosne miasteczko, rozpada się właśnie na kawałki dzięki siostrzenicy Macona i jej idiotycznemu zachowaniu, a nie przeze mnie. Upadłem na łóżko, jakby mnie uderzył. Tak się zresztą czułem. — Lena zrobiła to, co musiała. Naznaczyła się. — Naruszyła porządek rzeczy, chłopcze. A odchodząc od nas, dokonała złego wyboru. — Co cię to obchodzi? Chyba nie dbasz o nikogo poza sobą, prawda? Roześmiał się krótko. — Celna uwaga. I chociaż znajdujemy się w stanie zagrożenia, dostrzegam w tym pewną okazję dla siebie. Nie wyobrażałem sobie, co ma na myśli, nie licząc Johna Breeda, i nie mogłem sobie wyobrażać. Ze wszystkich sił starałem się nie pokazać, jak bardzo się boję. — Nie dbam o to, co John ma wspólnego z twoimi okazjami. Mówiłem już że nie wiem, gdzie on jest. Abraham przyglądał mi się uważnie jak sybilla, która potrafi wyczytać wszystko z mojej twarzy. — Wyobraź sobie pęknięcie biegnące głębiej niż tunele. Pęknięcie, które ciągnie się aż do podziemi, gdzie żyją tylko najmroczniejsze z demonów. Młodzieńcze nieposłuszeństwo twojej dziewczyny, a także jej dary, spowodowały taką szczelinę. — Umilkł na chwilę, przerzucając niedbale kartki podręcznika do historii, który leżał na moim biurku. — Nie jestem młody, a z wiekiem przychodzi moc. Też mam swoje dary. Mogę wzywać demony i Istoty Ciemności nawet bez użycia Księgi księżyców. Jeśli nie powiesz mi, gdzie jest teraz John, to ci to zademonstruję. — Uśmiechnął się na swój koszmarny sposób. Dlaczego John był dla niego taki ważny? Przypomniałem sobie, jak Macon i Liv rozmawiali o nim w gabinecie Macona. John Breed był kluczem. Pytanie do czego? — Mówiłem ci już… Abraham nie pozwolił mi dokończyć. Rozerwał powietrze, pojawiając się przy moim łóżku. W jego czarnych oczach widziałem nienawiść. — Nie kłam, chłopcze! Lucille znowu zasyczała i w tym momencie usłyszałem, jak ktoś jeszcze rozrywa powietrze. Nie miałem czasu dostrzec, kto to taki. Coś ciężkiego zleciało mi na głowę, spadając na łóżko jak worek cementu zrzucony z sufitu. Uderzyłem głową o drewnianą ramę za moimi plecami i ugryzłem się w dolną wargę. Ohydny metaliczny smak krwi, jak w moim śnie, wypełnił mi usta. Przez wściekłe miauki Lucille słyszałem trzask stuletniego mahoniu, pękającego pode mną. Poczułem łokieć wbity w żebra i wiedziałem już, że to nie cement spadł mi na głowę. Tylko ktoś. Pękająca rama i materac lądujący na podłodze wydały z siebie głośny łomot. Próbowałem zrzucić z siebie tego kogoś, ale byłem przygnieciony Błagam, niech to nie będzie Hunting.
Jakieś ramię wyciągnęło się przede mną, tak jak kiedyś ramię mojej mamy, kiedy jeszcze byłem mały, a ona musiała znienacka użyć hamulców w samochodzie. — Stary, wyluzuj! — Link? — Przestałem się szamotać. — A kto inny ryzykowałby, że rozpadnie się na milion kawałków, żeby ratować ci tyłek? Prawie się roześmiałem. Link nigdy przedtem nie podróżował i teraz wiedziałem już dlaczego. To musiało być trudniejsze, niż się zdawało, i on był w tym beznadziejny. Głos Abrahama przeciął mrok. — Uratować go? Ty? Chyba trochę już na to za późno. — Link prawie wyskoczył z rumowiska, kiedy to usłyszał. Zanim zdołałem coś odpowiedzieć, drzwi do mojej sypialni otworzyły się z takim impetem, że prawie wyleciały z zawiasów. Rozległo się pstryknięcie włącznika i nagle ciemno plamy pojawiły mi się przed oczami, gdy mój wzrok przyzwyczajał się do światła. — Jasna… — Co się tu, u diabła, dzieje?! — Amma stała w drzwiach, ubrana W szlafrok w róże, który kupiłem jej na Dzień Matki. We włosach miała wałki, a w dłoni trzymała swój stary, drewniany wałek do ciasta. …cholera! — dokończył Link. Zorientowałem się, że praktycznie siedzi mi na kolanach. Ale Amma nie zwróciła na nas uwagi. Wzrok miała skupiony na Abrahamie Ravenwoodzie. Wycelowała w niego wałkiem, a oczy zwęziły jej się niebezpiecznie. Zaczęła obchodzić go niczym dzikie zwierzę, tyle że nie potrafiłem powiedzieć, kto tu jest drapieżnikiem, a kto ofiarą. Co robisz w moim domu? — zapytała niskim i wściekłym głosem. Nic się bała, nie było tego po niej widać. Abraham tylko się roześmiał. — Naprawdę myślisz, że można mnie przegonić wałkiem do ciasta jak wściekłego psa? Stać cię na więcej, panno Treadau. — Lepiej wynoś się z mojego domu, bo Bóg mi świadkiem, będziesz żałował, że nie jesteś wściekłym psem. — Twarz Abrahama spoważniała. Amma obróciła wałek tak, że mierzyła nim teraz w jego pierś niczym czubkiem miecza. — Nikt nie zadziera z moim chłopcem. Ani Abraham Lincoln, ani upadły wąż, ani stary rogacz, słyszysz? Wałek wbijał się już w marynarkę Abrahama. Z każdym centymetrem napięcie między Ammą a Abrahamem się potęgowało. Stanęliśmy z Linkiem po bokach Ammy. — Zadam to pytanie ostatni raz — warknął Abraham, patrząc cały czas na Ammę. — A jeśli chłopak mi nie odpowie, Lucyfer, którego tak barwnie opisujesz, będzie miłym wytchnieniem od piekła, które spuszczę na to miasto. Przerwał i spojrzał na mnie. — Gdzie jest John? Rozpoznałem wyraz jego oczu. Widziałem go w wizjach, gdy zabijał swojego własnego brata i pożywiał się jego krwią. W tym spojrzeniu były zło i sadyzm. Przez głowę przemknęła mi myśl, by podać Abrahamowi jakiekolwiek miejsce i pozbyć się tego potwora z mojego domu. Ale nie myślałem wystarczająco szybko. — Przysięgam na Boga, nie… Silny wiatr wpadł przez rozbitą szybę, wirując wokół nas i rozrzucając papiery po całym pokoju. Amma cofnęła się, a wałek wyleciał jej z dłoni Abraham się nie poruszył, a wiatr nawet nie musnął jego marynarki, jak by bał się go tak samo jak my. — Na twoim miejscu nie przysięgałbym, chłopcze. — Uśmiechnął się strasznym, martwym uśmiechem. — Raczej bym się modlił.
Dziewiętnasty września
Piekielne wiatry Wiatr wdzierał się przez okno z taką siłą, że porwał ze sobą wszystko z mojego biurka. Książki, notatki, nawet mój plecak, tańczyły w powietrzu, wirując jak tornado zamknięte w butelce. Wieże z pudełek po butach, które stały pod ścianami, runęły na podłogę, rozsypując dookoła wszystko, od komiksów do kolekcji kapsli z pierwszej klasy. Złapałem Ammę — była tak mała, że bałem się, że wiatr uniesie i ją. — Co się dzieje? — Słyszałem Linka, jak wrzeszczy coś za mną, ale go nie widziałem. Abraham stał na środku pokoju, krzycząc do środka wirującej czarnej dziury. — Wy, którzy wnieśliście zniszczenie do mego domu, oto przyzywam chaos do waszego domostwa. Wiatr tańczył wokół inkuba krwi, nie podnosząc pół jego marynarki. To Abraham rozkazywał żywiołowi. — Porządek został naruszony. Drzwi są otwarte. Powstań, przybądź, zniszcz! — Uniósł głos. - Ratio Fracta Est! Ianua Aperta Est! Sugite, As- cendite, Exscindite!— teraz już krzyczał. - Ratio Fracta Est! Ianua Aperta Est! Sugite, Ascendite, Exscindite! Wirujące powietrze pociemniało i zaczęło gęstnieć. Rozmyte czarne kształty wypadały z wiru, jakby wspinały się na szczyt trąby powietrznej i wyskakiwały z niej do naszego świata. Nie wyglądało to zbyt pokrzepiająco, zwłaszcza że wskakiwały wprost do mojej sypialni. Wiedziałem dobrze, czym były. Widziałem je wcześniej i nie chciałem już nigdy mieć z nimi do czynienia. Wścieki. Demony bez duszy i ciała, zamieszkujące Podziemia. Wyłaniały się z wiatru, zwijając w ciemne kształty, które rozpierzchły się po moim niebieskim suficie, rosnąc tak, że zdawało się, iż zaraz wyssą całe powietrze z pokoju. Kreatury poruszały się niczym gęsta, wzburzona mgła, która wciąż zmienia kształt. Pamiętałem tego demona, który prawie nas zaatakował przed Wygnaniem i jego przerażający wrzask, gdy rozwarł szczęki. Gdy cienie zmieniały się na naszych oczach w bestie, wiedziałem, że zaraz usłyszymy ten krzyk. Amma próbowała wyrwać się z mojego uścisku, ale jej nie pozwoliłem. Gdybym ją puścił, rzuciłaby się na Abrahama z gołymi pięściami. — Nie waż się wchodzić do mojego domu i sprowadzać za sobą istoty zła przez jakąś małą dziurkę w niebie! — Twojego domu? Zdaje się, że to raczej dom przewodnika. A to właśnie przewodnik jest idealną osobą, by wskazać moim przyjaciołom drogi, przez tę twoją małą dziurkę w niebie. Amma zamknęła oczy, mamrocząc do siebie. — Ciociu Delilah, wujku Abnerze, babciu Sullo… - próbowała wezwać Wielkich, przodków z zaświatów, którzy już dwukrotnie ochronili nas przed wściekami. Wielcy byli mocą samą w sobie. Abraham się roześmiał, a syczący wiatr poniósł jego głos. — Nie masz po co wzywać tych swoich duchów, starucho. Wychodzimy właśnie. — Usłyszałem dźwięk rozdzieranego powietrza. — Ale nie martw się. Do zobaczenia. Szybciej niżbyś tego chciała. Rozerwał powietrze i przeszedł przez powstałą dziurę. Zniknął. Nim którekolwiek z nas zdołało coś powiedzieć, wścieki wyskoczyły przez otwarte okno niczym
pojedyncza smuga czerni przelatująca nad domami przy Cotton Bend. Na końcu ulicy chmura rozeszła się w kilku kierunkach jak palce czarnej dłoni zaciskającej się w pięść wokół naszego miasteczka. W pokoju panowała dziwna cisza. Link próbował omijać papiery i komiksy opadające powoli na ziemię. Nie był w stanie ustać w miejscu. — Stary, myślałem, że zaciągną nas do piekła, czy skądkolwiek przybyły. Może moja mama jednak ma rację z tą Apokalipsą? — Podrapał się po głowie. — Mamy szczęście, że sobie poszły. Amma podeszła do okna, pocierając złoty amulet, który nosiła na szyi. — Nigdzie nie poszły i wcale nie mamy szczęścia. Tylko głupiec by tak myślał. Koniki polne fałszowały pod oknem, a ich pieśń brzmiała jak symfonia zniszczenia, która stała się motywem muzycznym naszego życia. Na twarzy Ammy malowały się jeszcze gorsze uczucia — mieszanina strachu, głębokiego smutku i czegoś, czego jeszcze nie widziałem. Niezgłębiona, nieodgadniona Amma. Patrząca gdzieś daleko w noc. — Dziura w niebie robi się coraz większa.
Nie było mowy o tym, żebyśmy poszli spać. Amma ani myślała spuścić nas z oczu, więc usiedliśmy we trójkę przy poobijanym sosnowym stole kuchennym, słuchając tykania zegara. Na szczęście mój tata pojechał do Charlestonu, jak niemal co wieczór, odkąd zaczął uczyć na uniwersytecie. Po takim wieczorze z pewnością wylądowałby znowu z powrotem w Blue Horizons. Zorientowałem się, jak bardzo rozkojarzona jest Amma, gdy ukroiła kawałek czekoladowoorzechowego ciasta zarówno mnie, jak i Linkowi. Wykrzywił twarz i zsunął je na porcelanowy talerzyk przy misce z wodą Lucille. Kotka tylko powąchała poczęstunek i odeszła, by zwinąć się po cichu w kłębek pod drewnianym krzesłem Ammy. Nawet Lucille nie miała dzisiaj apetytu. Kiedy Amma wstawiała wodę na herbatę, energia rozpierała Linka do tego stopnia, że wybijał rytm jakiejś piosenki widelcem o korkową podkładkę. Spojrzał na mnie. — Pamiętasz, jak w naszej stołówce dawali to ohydne ciasto z czekoladą i orzechami, a Dee Dee Guiness powiedziała wszystkim, że to ty dałeś Emily niepodpisaną walentynkę? — No. — Skubałem zaschnięty klej, który przywarł do blatu jeszcze za czasów mojego dzieciństwa. Ciasto na moim talerzu pozostało nietknięte — Chwila, co? — Nie słuchałem. — Dee Dee Guiness była całkiem niezła. — Link uśmiechał się sam do siebie. — Kto? — Nie miałem pojęcia, o kim mówił. — Halo? Pamiętam, że wściekłeś się wtedy tak bardzo, że nadepnąłeś na widelec i kompletnie go rozwaliłeś. A potem nie wpuszczali cię do stołówki przez pół roku. — Przyjrzał się swojemu widelcowi. — Chyba sobie przypominam widelec. Ale nie pamiętam żadnej Dee Dee. — To było kłamstwo. Widelca też nie pamiętałem. Jeśli się nad tym zastanowić, to walentynki też nie. Link pokręcił głową. — Znamy ją przez całe życie, a w trzeciej klasie naskarżyła na ciebie nauczycielom. Jak mógłbyś ją zapomnieć? — Nie odpowiedziałem, a on wrócił do stukania widelcem. Dobre pytanie. Amma przyniosła swoją herbatę do stołu i dalej siedzieliśmy już wszyscy. To było jak czekanie na falę, która w końcu zmyje nas z brzegu. Było jednak już za późno, by się bronić, panikować, czy uciekać. Nawet Amma podskoczyła, kiedy zadzwonił telefon. — Kto by dzwonił tak późno? — Powiedziałem „późno”, choć miałem na myśli „wcześnie”. Dochodziła szósta rano. Wszyscy myśleliśmy o tym samym, cokolwiek się działo, cokolwiek Abraham wpuścił do naszego świata, to coś mogło wykręcić nasz numer.
Link wzdrygnął się, a Amma podniosła słuchawkę czarnego telefonu z tarczą, który wisiał na ścianie, od kiedy tylko pamiętałem. — Halo? Słyszałem, jak ucisza osobę po drugiej stronie. Link ciągle stukał widelcem. — To jakaś pani, ale nie wiem, kto dokładnie. Mówi bardzo szybko — stwierdził. Amma wciągnęła gwałtownie powietrze i odwiesiła słuchawkę. Przez chwilę stała jeszcze, trzymając rękę na telefonie. — Ammo, co się stało? Odwróciła się, a w jej oczach zbierały się łzy. — Wesleyu Lincolnie, masz tu ten swój samochód? — Tata zabrał volvo na uniwersytet. — Przyprowadzę — przytaknął. — Jest trochę brudny, ale… Amma była już w połowie drogi do drzwi. — Pośpiesz się, musimy jechać. Link ruszył spod naszego domu trochę wolniej niż zwykle, ze względu na Ammę. Nie byłem pewien, czyby zauważyła i czyby ją obeszło, gdyby pędził po ulicy na dwóch kołach. Siedziała na przednim siedzeniu, ściskając rączki torebki w obu dłoniach. — Ammo, co się stało? Dokąd jedziemy? — Wychyliłem się z tylnej kanapy, a ona nawet nie obsztorcowała mnie za to, że miałem niezapięte pasy, zdecydowanie stało się coś złego. Kiedy Link skręcił w Blackwell Street, zobaczyłem, jak bardzo złego. — Co, do cho… - spojrzał na Ammę i zakaszlał — cholibki ? Cała droga usłana była drzewami, wyrwanymi z ziemi razem z korzeniami. Wyglądało to jak scena z jakiegoś dokumentalnego filmu o katastrofach, które Link oglądał na Discovery. Coś jak Człowiek przeciw naturze. Ale to nie było naturalne. To był efekt ponadnaturalnej katastrofy – poczynań wścieków. Wyczuwałem je, zniszczenie, które ze sobą niosły. To one to zrobiły. Przeze mnie. Przez Johna Breeda. Amma kazała Linkowi skręcić w Cypress Grove, ale droga była zablokowana i musieliśmy pojechać Main Street. Żadna latarnia nie działała, a dzień dopiero zaczynał rozpraszać mrok, nadając czarnemu niebu niebieskawy odcień. Przez chwilę myślałem, że przynajmniej tej ulicy udało się przetrwać Abrahamowe tornado wścieków, dopóki nie zobaczyłem trawnika. Bo teraz już tylko to zostało. Huśtawka ze skradzionej opony nie bujała się już nad asfaltem. Prastary dąb zniknął. A posąg generała Jubala A. Early’ego nie stał już dumnie na środku z mieczem wzniesionym do walki. Generał padł, a jego miecz złamał się u rękojeści. Czarny płaszcz z koników polnych, które od tygodni oblepiały posąg, też zniknął. Nawet one go opuściły. * Czwarty lipca to amerykański Dzień Niepodległości.
Nie mogłem przypomnieć sobie czasów, kiedy nie było tu generała strzegącego swojego trawnika i naszego miasta. Był czymś więcej niż tylko posągiem. Był częścią Gatlin, wplecioną w naszą niezbyt tradycyjną tradycję. Czwartego lipca* generał nosił na plecach amerykańską flagę. W Halloween na jego głowie znajdował się w tajemniczy sposób kapelusz czarownicy, a z jego ramienia zwisała plastikowa dynia ze słodyczami. Kiedy odtwarzano bitwę o Honey Hill, ktoś zawsze zawieszał prawdziwy płaszcz Konfederacji na jego odlanym z brązu ubraniu. General był jednym z nas, od pokoleń czuwał nad Gatlin ze swojego posterunku.
Zawsze miałem nadzieję, że moje miasto się zmieni, dopóki nie zobaczyłem, że tak się dzieje. Teraz chciałem, by Gatlin stało się na powrót tym samym nudnym miasteczkiem, które znałem przez całe życie. By znowu wszystko było takie jak wtedy, gdy go serdecznie nienawidziłem. Gdy wszystko to, co się miało wydarzyć, było do przewidzenia. Gdy nigdy się nic nie działo. Nie chciałem na to patrzeć. Wciąż gapiłem się jeszcze przez tylną szybę na przewróconego generała, gdy Link nagle zwolnił. — Stary, to wygląda, jakby spadła tu bomba. Chodniki przed sklepami, które ciągnęły się wzdłuż Main Street, były pokryte szkłem. Szyby wyleciały ze wszystkich okien, pozostawiając za sobą ziejące dziury w sklepach pozbawionych szyldów. Widziałem złote I i I z okna „Little Miss”, oddzielone od innych liter. Brudne różowe I czerwone sukienki walały się na chodniku, a w tysiącach malutkich cekinów odbijały się kawałki naszej codzienności. — Żadna bomba, Wesleyu Lincolnie. — Słucham? Amma wpatrywała się w to, co pozostało po Gatlin. — Bomby spadają z nieba. A to przyszło z piekieł. — Nie odezwała się ani słowem, tylko wskazała na koniec ulicy. „Jedź dalej”, to chciała powiedzieć. Link zrobił, jak mu kazano. Żaden z nas nie zapytał, dokąd jedziemy. Amma do tej pory nam nie powiedziała, to znaczyło, że nie miała takiego zamiaru. Może nie jechaliśmy w żadne konkretne miejsce. Może Amma chciała po prostu zobaczyć, które części miasta zostały oszczędzone, a które pochłonęło zniszczenie. Wtedy dostrzegłem biało-czerwone przebłyski światła na końcu ulicy. Ogromne kłęby czarnego dymu wznosiły się w powietrze. Coś płonęło. Nie w mieście, ale samo jego serce, czy też jego dusza. Miejsce, w którym czułem się zawsze bezpieczny. Biblioteka Hrabstwa Gatlin — która znaczyła tyle dla Marian i która była wszystkim, co zostało po mojej mamie — stała w płomieniach. Na samym środku jej zawalonego dachu leżał słup telefoniczny, a ogień lizał oba jego końce. Z węży strażackich lała się woda, ale gdy tylko strażacy ugasili jedno źródło ognia, buchał on w innym miejscu. Pastor Reed, który mieszkał przy tej samej ulicy, wylewał wodę z kubłów na obrzeża budynku. Całą twarz miał pokrytą sadzą. Co najmniej piętnaścioro członków zboru zebrało się do pomocy, co zakrawało na ironię, gdyż większość podpisała petycję pani Lincoln w sprawie zakazania czytania książek z biblioteki, którą próbowali ratować. „Zakazywanie książek nie jest lepsze niż ich palenie”. Tak mawiała moja mama. Nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym zobaczę, jak książki naprawdę płoną. Link zwolnił, manewrując pomiędzy parkującymi samochodami i wozami strażackimi. — Biblioteka! Ależ Marian się wścieknie! Myślicie, że te stwory to zrobiły? — A myślisz, że nie? — Mój głos dobiegał z daleka, jakby nie należał do mnie. — Wypuść mnie. Tam są książki mojej mamy. Link zaczął parkować, ale Amma położyła rękę na kierownicy. — Jedź dalej. — Co? — Myślałem, że nas tu przyciągnęła, bo ochotnicza straż pożarna potrzebowała pomocy w gaszeniu pozostałej części dachu. — Nie możemy odjechać. Mogą potrzebować naszej pomocy. To biblioteka Marian. To biblioteka mojej mamy! Amma nie odwróciła wzroku od okna. — Powiedziałam, jedź dalej, chyba że chcesz się zatrzymać, by dać mi prowadzić. Marian tu nie ma i nie jest jedyną osobą, która potrzebuje dzisiaj naszej pomocy. — Skąd wiesz? Amma zesztywniała. Oboje wiedzieliśmy, że kwestionuję jej zdolności Widzącej. Ten dar był tak
samo częścią jej samej, jak biblioteka była częścią mojej mamy. Wbiła wzrok przed siebie, a jej knykcie zbielały, gdy ścisnęła mocniej rączki torebki. — To tylko książki. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się, jakby mnie spoliczkowała. Ale tak jak przy policzku, po chwilowym bólu wszystko stało się wyraźniejsze. — Powiedziałabyś to samo Marian, albo mamie, gdyby tutaj były? Są częścią naszej rodzinnej… — Najpierw spójrz tam, zanim zaczniesz wykład o swojej rodzinie, Ethanie Wate. Kiedy podążyłem za jej spojrzeniem poza bibliotekę, dotarło do mnie, że nie liczyła strat. Ona już wiedziała, co straciliśmy. Jako ostatni miałem zrozumieć. W końcu. Serce zaczęło mi walić, a ręce zacisnęły się w pięści, kiedy Link wskazał w dół ulicy. — Stary, czy to nie jest dom twoich ciotek? Skinąłem, ale się nie odezwałem. Nie byłem w stanie niczego z siebie wydusić. — Był. — Amma pociągnęła nosem. — Jedź dalej. Widziałem już czerwoną poświatę koguta karetki i wozu strażackiego, stojących na trawniku przed domem Sióstr, czy też tym, co z niego pozostało. Jeszcze wczoraj stał tam dumny, biały, dwupiętrowy dom w stylu i kolonialnym z okalającą go werandą i prowizoryczną rampą, zrobioną specjalnie pod wózek cioci Mercy. Teraz została tylko połowa domu. Budynek wyglądał, jakby go przecięto na pół na samym środku, jak domek dla lalek. Ale zamiast idealnie ustawionych mebli, w domu Sióstr panował kompletny chaos. Obita niebieskim aksamitem sofa się przewróciła, bujane fotele leżały na niej, jakby cały dom przechylił się na jedną stronę. Na łóżkach walały się ramy obrazów, które spadły ze ścian. Przed tą upiorną wycinanką piętrzyło się istne rumowisko — drewniane panele, kawałki gipsu, nierozpoznawalne kawałki mebli, porcelanowa wanna z pazurzastymi nogami — cała ta część domu, której nie udało się przetrwać. Wystawiłem głowę przez okno samochodu, gapiąc się na budynek Czułem się, jakby Rzęch jechał w zwolnionym tempie. W głowie liczyłem to, co kiedyś było pokojami. Thelma miała swój na dole, z tyłu, najbliżej tylnych drzwi. Jej pokój wciąż tam był. Ciocie Grace i Mercy dzieliły najciemniejszy pokój, za schodami. A schody wciąż widziałem To już coś. Odhaczyłem je w myślach. Ciocia Grace, ciocia Mercy i Thelma. Ciocia Prue. Nie widziałem jej pokoju. Nie widziałem jej różowej narzuty w kwiaty, do której przyszyto mnóstwo maleńkich kuleczek, nie pamiętałem, jak się je nazywało. Nie widziałem pachnących środkiem na mole szafy i komody ani zalatującego tak samo szmacianego dywanika. Wszystko to przepadło, jakby jakaś gigantyczna pięść spadła z niebu i zmieniła te rzeczy w gruz i pył. Ta sama gigantyczna pięść oszczędziła resztę ulicy. Inne domy na Milk Oak Road stały nietknięte, żadne drzewo ani żadna dachówka nie zostały zniszczone na terenie posesji leżących obok. Wyglądało to jak skutek prawdziwego tornada. Trąby powietrzne właśnie w tak przypadkowy sposób niszczą jeden dom, inne pozostawiając w spokoju. Ale to nie była katastrofa naturalna. Wiedziałem, do kogo należała gigantyczna pięść. To była wiadomość dla mnie. Link podjechał Rzęchem do krawężnika, a Amma wysiadła, zanim się jeszcze zatrzymał. Ruszyła od razu w stronę karetki, jakby wiedziała, co tam zastaniemy. Zamarłem. W żołądku miałem wielki kamień. Telefon. To nie był po prostu element wielkiej plotkarskiej sieci Gatlin, meldującej, że tornado zniszczyło większość miasta. Ktoś dzwonił żeby powiedzieć Ammie, że dom moich praciotek się zawalił i… co? Link złapał mnie za ramię i powlókł przez ulicę. Praktycznie wszyscy z okolicy stłoczyli się wokół ambulansu. Widziałem ten tłum, nie widząc go tak naprawdę, bo cała sytuacja
wydawała mi się surrealistyczna. Nic takiego nie mogło się przecież wydarzyć. Edna Haynie miała we włosach plastikowe różowe wałki, a na sobie włochaty szlafrok, pomimo ponad trzydziestostopniowego upału. A Melvin Haynie wciąż był ubrany w biały podkoszulek i szorty, w których sypiał. Mamcia i papcio Riddle’owie, którzy w swym garażu prowadzili pralnię, byli przygotowani na kataklizm. Mamcia kręciła wściekle swoim ręcznie napędzanym radiem, chociaż chyba coś się w nim zepsuło, bo nie słyszałem żadnej transmisji. Papcio Riiddle ściskał strzelbę. — Przepraszam, pszepani. Przepraszam. — Link przepychał się przez tłum, aż dotarliśmy na drugą stronę karetki. Metalowe drzwi wciąż były ul warte. Marian stała na brązowym trawniku przed samochodem obok kogoś opatulonego kocem. Thelma! Dwie malutkie osóbki były wciśnięte pomiędzy nie, a ich chude, białosine kostki wystawały spod długich, białych koszul z falbankami. Ciocia Mercy kręciła głową. — Harlon James. Przecież on tak nie lubi bałaganu. Ani trochę mu się to nie spodoba. Marian próbowała owinąć ją kocem, ale ciocia Mercy go zrzuciła. — Jesteś w szoku. Musisz się ogrzać, tak mówili strażacy. — Marian podała mi koc. Działała w trybie awaryjnym, starając się ochronić tych, których kochała, i zminimalizować straty, nawet jeśli cały jej świat właśnie płonął kilka ulic dalej. Tych strat nie dało się zminimalizować. — On uciekł, Mercy — wymamrotała ciocia Grace. — Mówiłam ci, ten pies jest do niczego. Prudence musiała pewnie znowu zostawić otwarte drzwiczki. — Odruchowo spojrzałem w miejsce, w którym kiedyś były te drzwiczki, ale teraz brakowało tam całej ściany. Rozprostowałem koc i delikatnie owinąłem nim ramiona cioci Mercy. Trzymała się kurczowo Thelmy jak małe dziecko. — Musimy powiedzieć Prudence Jane. Wiesz, jakiego ona ma hopla na punkcie tego psa. Musimy jej powiedzieć. Będzie później wściekła jak osa w czerwcu, jeśli usłyszy to od kogoś obcego. Thelma wzięła je obie w objęcia. — Nic jej nie będzie. Ma po prostu jakieś komplikacje tak jak ty kilka miesięcy temu, Grace. Pamiętasz przecież. Marian spojrzała przeciągle na Thelmę jak matka oglądająca dziecko, które przybiegło z podwórka. — Czy dobrze się czujesz, Thelmo? Thelma była tak skołowana, że wyglądała trochę jak czwarta Siostra. — Nie wiem, co się wydarzyło. W jednej chwili śniłam sobie o kawałku George’a Clooneya i randce z piernikiem z jagodami, a zaraz potem cały dom runął nam na głowy. — Głos Thelmy drżał, jakby nie potrafiła się opanować i mówić z sensem. — Ledwie zdążyłam dojść do dziewczyn, a kiedy znalazłam Prudence Jane… Ciocia Prue. Nie usłyszałem już nic więcej. Marian spojrzała na mnie — Zajmują się nią lekarze. Nie martw się, Amma z nią jest. Przepchnąłem się obok Marian, czując, jak moje ramię wyślizguje się jej z palców, gdy chciała mnie złapać. Dwóch ratowników pochylało się nad kimś leżącym na noszach. Jakieś rurki zwisały z metalowych wieszaków i znikały w delikatnym ciele mojej cioci, ukryte przed moim wzrokiem pod białą taśmą. Lekarze umieszczali torby z przezroczystym płynem na kolejnych wieszakach. Nie słyszałem tego, co mówili w chaotycznym hałasie pozostałych głosów, jęków i syren. Amma klęczała obok cioci Prue i trzymała jej bezwładną rękę, szepcząc. Nie wiedziałem, czy się modli, czy rozmawia z Wielkimi. Zapewne jedno i drugie. — Ona żyje. — Link stanął za mną. — Czuję ją… To znaczy, widzę. — Zaciągnął się jeszcze raz. — Miedź, sól i sos do mięsa. Uśmiechnąłem się pomimo całej tej sytuacji i wypuściłem powietrze które wstrzymywałem w płucach. — Wyjdzie z tego?
Link nadstawił ucha w stronę ratowników schylonych nad ciocią Prue. — Nie wiem. Mówią, że kiedy dom się zawalił, dostała udaru i że nie reaguje na bodźce. Odwróciłem się, by spojrzeć na pozostałe Siostry. Amma i Thelma sadzały je na wózki, odganiając strażaków, jakby nie wiedziały, że ci mężczyźni to tak naprawdę pan Rawls, który realizował ich recepty w Stop & Steal, i Ed Landry, który lał benzynę na stacji BP. Pochyliłem się i podniosłem kawałek szkła ze śmietnika pod moimi stopami. Nie wiedziałem, z czego wyleciał, ale kolor wskazywał na zielonego szklanego kota cioci Prue, tego, którego trzymała z dumą tuż obok szklanych winogron. Oznaczonego, jak wszystko w domu Sióstr, by trafić do tego lub innego krewnego po ich śmierci. Czerwona naklejka. Kot miał być dla mnie. Ten kot, to rumowisko, ten pożar — to wszystko było dla mnie. Wsadziłem obtłuczone zielone szkło do kieszeni i przyglądałem się bezradnie, jak moje ciocie wsiadają do drugiego z dwóch miejskich ambulansów. Amma rzuciła mi spojrzenie, które z miejsca rozpoznałem. Nie mów nic ani nic nie rób. Idź do domu, zamknij drzwi i trzymaj się z daleka. Ale wiedziała, że nie mógłbym jej posłuchać. Cztery słowa wracały do mnie jak bumerang. „Nie reaguje na bodźce", Ciocie Grace i Mercy nie zrozumiałyby, gdyby lekarze oznajmili im, że ciocia Prue nie reaguje na bodźce. Usłyszałyby to co ja, gdy Link wypowiedział te słowa. Nie reaguje na bodźce. Równie dobrze mogłaby nie żyć. To była moja wina. Bo nie umiałem pomóc Abrahamowi znaleźć jego Johna Breeda. John Breed. Nagle wszystkie kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsca. To ten zmutowany inkub zaprowadził nas wprost w pułapkę Sarafine i Abrahama. Próbował mi ukraść dziewczynę, którą kocham. I przemienił mojego najlepszego przyjaciela. Teraz po raz kolejny niszczył moje życie. Moje i ludzi, których kochałem. To przez niego Abraham uwolnił wścieki. To przez niego moje miasto zostało zniszczone, a ciocia Prue prawie zginęła. Książki płonęły i po raz pierwszy nie działo się to przez małe umysły małych ludzi. Macon i Liv mieli rację. Wszystko rozbijało się o Johna Breeda. To jego należało winić. Zacisnąłem pięść. Może nie była gigantyczna, ale moja. Tak jak i to. Mój problem. Byłem przewodnikiem. Jeśli miałem znaleźć drogę — albo raczej służyć jakiemuś wielkiemu i strasznemu celowi, czy jak tam Marian i Liv nazywały to coś, z czego albo do czego miałem poprowadzić Obdarzonych — to właśnie ją znalazłem. A teraz musiałem znaleźć Johna Breeda. Nie było już odwrotu, nie po tym dniu. Jedna karetka już odjechała, a zaraz po niej druga. Syreny odbijały się echem po ulicy, a kiedy straciłem ambulanse z oczu, zacząłem biec. Myślałem o Lenie. Biegłem szybciej. Myślałem o mamie i Ammie, i cioci Prue, i Marian. Biegłem, aż nie mogłem złapać tchu, aż wozy strażackie zostały tak daleko za mną, że nie słyszałem wycia ich syren. Zatrzymałem się przy bibliotece. Płomienie zniknęły, a przynajmniej większość. Dym wciąż unosił się do nieba. Popiół wirował w powietrzu niczym śnieg. Pudła książek, niektóre czarne, inne ociekające wodą, były ustawione w stosy przed budynkiem. Wciąż stała, i to większa jej część. Ale nie miało to znaczenia. Nie dla mnie. Nigdy już nie będzie tak samo pachnieć. Moja mama — to, co zostało po niej w Gatlin — teraz odeszła. Nie da się naprawić spalonych książek. Można tylko kupić nowe. Ale ich strony nie były nigdy dotykane jej dłońmi ani zaznaczone łyżką.
Tej nocy jej część umarła po raz kolejny. Nie wiedziałem zbyt wiele o Leonardzie da Vinci. Co było w tej książce? Może uczyłem się, jak żyć, a być może uczyłem się, jak umrzeć? Po dzisiejszym dniu nie miało to znaczenia. Może powinienem był posłuchać Emily Dickinson i pozwolić szaleństwu ustanowić nowy sens. Tak czy siak, to Poe utkwił mi w głowie. Bo miałem wrażenie, że patrzę w ciemność tak głęboką, jak tylko głębokim można być. Wyciągnąłem kawałek zielonego szkła z kieszeni i wpatrywałem się w nie, jakby mogło mi powiedzieć to, czego musiałem się dowiedzieć.
Dwudziesty piąty września
Panie domu — Ethanie Wate, czy możesz mi nalać mrożonej herbaty? — zawołała ciocia Mercy z salonu. Ciocia Grace była czujna. — Nie dawaj jej żadnej herbaty. Jeśli wypije jeszcze trochę, będzie musiała przypudrować nosek. — Ethanie, nie słuchaj Grace. Jest wredna jak stąd do Georgii i żaden puder tego nie ukryje. Spojrzałem na Lenę, która trzymała dzbanek z mrożoną herbatą. — To znaczyło tak czy nie? Amma zatrzasnęła drzwi i wyciągnęła rękę po dzbanek. — Nie macie żadnych lekcji do odrobienia? Lena uniosła brew i uśmiechnęła się do niej z ulgą. Odkąd ciocia Prue wylądowała w Spokojnej Lecznicy, a Siostry wprowadziły się do naszego domu, miałem wrażenie, że nie byłem z Leną sam na sam od tygodni. Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem w stronę drzwi do kuchni. Jesteś gotowa na ucieczkę? Zdecydowanie. Wypadliśmy na korytarz tak szybko, jak tylko się dało, starając się dobiec do schodów. Ciocia Grace leżała na kanapie z palcami przełożonymi przez dziury w jej ulubionym haftowanym kocu w chyba dziesięciu różnych odcieniach brązu. Idealnie pasował do naszego salonu, który od podłogi do sufitu został zastawiony brązowymi tekturowymi pudłami, wypełnionymi wszystkim, co Siostry kazały mnie i tacie przytargać z ich domu w zeszłym tygodniu. Nie były usatysfakcjonowane tym, co przetrwało — prawie wszystkimi rzeczami z pokoju cioci Grace i cioci Mercy, mosiężną spluwaczką, której używało wszystkich pięciu mężów cioci Prue (i której żaden nie czyścił), czterema łyżkami z kolekcji południowych łyżek cioci Grace, a także drewnianym stojakiem, kilkoma zakurzonymi albumami fotograficznymi, dwoma różnymi krzesłami jadalnymi, plastikowym jelonkiem z ich ogrodu oraz setkami nieotwartych miniaturowych słoików z dżemem, które zwinęły z Millie’s Breakfast’n’Biscuits. To, co udało się uratować, nie wystarczało. Męczyły nas, aż przynieśliśmy też zniszczone rzeczy. Większość leżała w pudłach, ale ciocia Grace stwierdziła, że dekoracje pomogą im ulżyć w „cierpieniu”, więc Amma pozwoliła porozkładać niektóre z ich rzeczy po domu. Dlatego właśnie Harlon James I, Harlon James II oraz Harlon James III — każdy z nich zakonserwowany dzięki temu, co ciocia Prue nazywała delikatną sztuką południowego wypychaniu zwierząt — gapili się teraz na mnie. Harlon James I siedząc, Harlon James II stojąc, a Harlon James III śpiąc. To właśnie śpiący Harlon James III niepokoił mnie najbardziej. Ciocia Grace położyła to… A może go? Położyła go obok kanapy, więc bez przerwy ktoś się o niego potykał, przechodząc obok. Mogło być gorzej, Ethan. Mógł leżeć na kanapie. Ciocia Mercy siedziała nadąsana na swoim wózku przed telewizorem, ewidentnie poruszona faktem, że przegrała poranną walkę o miejsce na kanapie. Tata siedział obok, czytając gazetę. — Jak tam, dzieciaki? Dobrze cię widzieć, Leno. — Jego spojrzenie mówiło: „Uciekajcie, póki jeszcze możecie”. Lena uśmiechnęła się do niego.
— I pana, panie Wate. Brał urlop, kiedy tylko mógł, żeby uratować Ammę przed postradaniem zmysłów. Ciocia Mercy ściskała pilota, mimo że telewizor był wyłączony, a potem machnęła nim w moją stronę. — A wy dokąd się wybieracie, gołąbeczki? Idź w stronę schodów, L. — Ethanie, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że właśnie zabierasz tę młodą damę na górę. To byłoby niestosowne. — Ciocia Mercy kliknęła pilotem w moją stronę, jakby mogła mnie „zapauzować”, nim zdążę dojść do swojego pokoju. Przeniosła wzrok na Lenę. — A ty trzymaj swój słodki mały zadek z daleka od chłopięcych pokojów, sikoreczko. — Mercy Lynne! — Grace Ann! — Nie życzę sobie słyszeć takich bezeceństw z twoich ust! — Co, zadek? Zadek, zadek, zadek! Ethan! Zabierz mnie stąd. Nie zatrzymuj się. Ciocia Grace pociągnęła nosem. — Przecież nie zabiera jej na żadną górę. Jego ojciec przewróciłby się w grobie. — Jestem tutaj. — Tata pomachał znad gazety. — Jego mamusia — poprawiła ją ciocia Mercy. Ciocia Grace machnęła chusteczką do nosa, tą, która zdawała się na stałe przyklejona do wnętrza jej ściśniętej pięści. — Mercy Lynne, chyba się starzejesz. Właśnie to powiedziałam. — Na pewno nie to powiedziałaś. Usłyszałam cię bardzo wyraźnie, i to tym dobrym uchem. Słyszałam, jak powiedziałaś przed momentem, że jego ojciec przewróciłby… Ciocia Grace odrzuciła koc na bok. — Nie usłyszałabyś słonia, gdyby stanął za tobą i ugryzł cię w… — Mrożonej herbaty, drogie panie? — Amma pojawiła się z tacą w samą porę. Lena i ja czmychnęliśmy po schodach, gdy nas tylko zasłoniła. Nie dało się przekraść obok Sióstr, nawet bez cioci Prue. A nie było jej już kilka dni. Od czasu wprowadzenia się Sióstr do domu i zniesienia tu wszystkiego, co zostało z ich dobytku, ja, tata i Amma nie robiliśmy nic innego oprócz usługiwania im. Lena weszła do mojego pokoju, a ja zamknąłem za nami drzwi. Objąłem ją w pasie, a ona przytuliła się do mnie. Tęskniłam za tobą. Wiem, sikoreczko. Uderzyła mnie lekko. — Tylko mi nie zamykaj drzwi, Ethanie Wate! — Nie dosłyszałem, czy to powiedziała ciocia Grace, czy Mercy, ale nie miało to znaczenia. W tej kwestii akurat obie były zgodne. — Na tym świecie jest więcej kurcząt niż ludzi i zapewniam cię, że to nie jest przypadek! Lena uśmiechnęła się i sięgnęła za mną, otwierając z powrotem drzwi. — Nie rób tego — jęknąłem. Dotknęła moich ust. — A kiedy Siostry po raz ostatni weszły po schodach? Pochyliłem się, nasze czoła się zetknęły. Puls zaczął mi przyspieszać, gdy tylko się dotknęliśmy. — Skoro już o tym wspomniałaś, Amma będzie nalewać im tę herbatę, i wypiją cały dzbanek. Podniosłem ją i zaniosłem do swojego łóżka, które dzięki Linkowi było teraz właściwie tylko materacem na podłodze. Położyłem się obok Leny, celowo ignorując rozbite okno, otwarte drzwi i te
resztki, które zostały z mojego łóżka. Byliśmy tylko my dwoje. Spojrzała na mnie złoto-zielonymi oczami Czarne włosy rozłożyły się wokół niej na materacu niczym aureola. — Kocham cię, Ethanie Wate. Podniosłem się na łokciu i spojrzałem na nią z góry. — Podobno łatwo się we mnie zakochać. — A kto ci to powiedział? — roześmiała się. — Różne dziewczyny. Jej oczy zachmurzyły się na chwilę. — Tak? Które? — Moja mama. Ciocia Caroline. No i Amma. — Dźgnąłem ją delikatnie palcem w żebra i zaczęła się wić, chichocząc w moją koszulkę. — Kocham cię, L. — Mam nadzieję. Bo nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. — Głos miała niski i szczery jak zawsze. — Nie ma mnie bez ciebie, Leno. — Pochyliłem się i pocałowałem ją, opuszczając się na ręce, aż moje ciało przylegało do niej, jakbyśmy byli stworzeni dla siebie. Bo przecież byliśmy. Bez względu na wszystko, co wszechświat czy mój puls miały na ten temat do powiedzenia. Poczułem jak energia wycieka ze mnie, ale to tylko spowodowało, że znów zacząłem szukać jej ust. Lena odsunęła się, zanim moje serce zaczęło niebezpiecznie dudnić. — Chyba powinniśmy przestać. Westchnąłem tylko i przewróciłem się na plecy. Moja dłoń była wciąż wplątana w jej włosy. — Nawet nie zaczęliśmy. — Dopóki nie dowiemy się, dlaczego jest coraz gorzej… coraz intensywniej między nami, musimy uważać. Złapałem ją za nadgarstek. — A jeślibym ci powiedział, że o to nie dbam? — Nie mów tak nawet. Wiesz, że mam rację. Nie chcę cię też niechcący podpalić. — No nie wiem. To wciąż może być tego warte. Uderzyła mnie w ramię i uśmiechnąłem się sam do siebie. Wiedziałem jednak, że ma rację. Jedynie inkuby zdawały się wciąż kontrolować swoje moce. Ravenwood było w rozsypce, tak samo zresztą jak wszyscy jego mieszkańcy. Ale to nie sprawiało, że było mi łatwiej. Musiałem dotykać Leny tak długo, jak musiałem oddychać. Usłyszałem miauknięcie. Lucille mościła się w nogach materaca. Od kiedy straciła swoje posłanie na rzecz Harlona Jamesa IV, zaanektowała moje łóżko. Tata wrócił czym prędzej z Charlestonu w noc tak zwanego tornada i następnego dnia znalazł psa cioci Prue skulonego w rogu przedszkolnego podwórka. Harlon James IV nie różnił się zbytnio od Sióstr, kiedy dotarł do naszego domu. Na posłaniu Lucille poczuł się jak u siebie. Tak samo, gdy jadł jej kurczaka w galarecie z jej porcelanowego talerzyka. Nawet gdy ostrzył pazury ojej drapak. — Daj już spokój, Lucille. Mieszkałaś z nimi dłużej niż ja. — Ale to nie miało znaczenia. Dopóki Siostry zostaną z nami, Lucille będzie ze mną. Lena dała mi szybkiego buziaka w policzek i przechyliła się na drugą stronę łóżka, sięgając do torby. Stare wydanie Wielkich nadziei wypadło ze środka. Rozpoznałem książkę od razu. — Co to? Podniosła ją, nie patrząc mi w oczy. — To się nazywa książka. — Wiedziała, o co naprawdę pytam. — To ta, którą znalazłaś w pudełku Sarafine? — Wiedziałem, że tak. — Ethan, to tylko książka. Czytam ich sporo. — To nie jest zwykła książka, L. Co się dzieje?
Zawahała się, a potem przerzuciła pożółkłe strony. Kiedy dotarła do miejsca z zagiętym rogiem, zaczęła czytać. * Fragment Wielkich nadziei Charlesa Dickensa
— „Czyż mogłem patrzeć na nią bez współczucia, ja, który widziałem jej karę w jej opuszczeniu, w jej zupełnym niedostosowaniu się do życia…”* — Lena utkwiła wzrok w książce, jakby były tam odpowiedzi widoczne tylko dla niej. — Ten fragment był podkreślony. Wiedziałem, że Lena interesuje się swoją matką. Nie Sarafine, ale kobietą, którą widziała w wizji. Tą, która nosiła Lenę w ramionach, gdy była niemowlęciem. Może Lena wierzyła, że ta książka albo metalowe pudełko z rzeczami jej matki zawierają odpowiedzi. Ale to, co było podkreślone w starym wydaniu Dickensa, nie miało znaczenia. Nic w tym pudełku nie było wolne od krwi, którą Sarafine miała na rękach. Chwyciłem książkę. — Daj mi to. — Zanim Lena zdążyła coś powiedzieć, moja sypialnia odpłynęła… Zaczęło padać, jakby niebo łkało razem z Sarafine. Gdy dotarła do domu Eadesów, była kompletnie przemoczona. Wspięła się po białym trejażu pod okno Johna i się zawahała. Wyciągnęła z kieszeni okulary przeciwsłoneczne, które ukradła z Winn-Dixie, i założyła je, zanim delikatnie zapukała w szybę. Zbyt wiele pytań przelatywało przez jej głowę. Co ma powiedzieć Johnowi? Jak go zmusić, by zrozumiał, że wciąż jest tą samą osobą’.’ Czy Istota Światła mogła ją nadal kochać, skoro stała się… tym? — Izabel? — John jeszcze nie do końca się obudził, ale jego ciemne oczy patrzyły wprost na nią. — Co tam robisz? — Złapał ją za rękę nim odpowiedziała i wciągnął do środka. — Musiałam… się z tobą zobaczyć. John sięgnął do lampki na biurku. Sarafine chwyciła go za rękę. — Nie, zostaw wyłączone. Obudzisz rodziców. Przyjrzał się jej — jego oczy przyzwyczajały się powoli do ciemności — Coś się stało? Jesteś ranna? Znalazła się poza bólem, poza nadzieją. I nie umiała przygotować go na to, co musiała powiedzieć. Wiedział i o jej rodzinie, i o klątwie. Ale Sarafine nigdy nie podała mu prawdziwej daty swoich urodzin. Wymyśliła jakąś, która była dopiero za kilka miesięcy, żeby się nie martwił. Nie wiedział więc, że to dziś w nocy przypadł jej szesnasty księżyc. Ze dziś była noc, której się bała, odkąd tylko sięgała pamięcią. — Nie chcę ci tego mówić. — Jej głos się załamał i zalała się łzami. John wziął ją w ramiona, opierając podbródek na jej głowie. — Jesteś taka zimna. — Potarł dłońmi jej ramiona. — Kocham cię. Możesz mi wszystko powiedzieć. — Ale nie to — wyszeptała. — Wszystko przepadło. Sarafine myślała o planach, które mieli. Wspólny wyjazd na studia, John w przyszłym roku, a ona rok później. John pragnął studiować inżynierię, a ona zamierzała zdobyć dyplom magistra z literatury. Zawsze chciała być pisarką. Po studiach by się pobrali. Ale nie było sensu teraz o tym myśleć. Nic z tego już nie mogło się wydarzyć. John przytulił ją mocniej.
— Izabel, straszysz mnie. Nic nie może zniszczyć tego, co mamy. Sarafine odepchnęła go, po czym zdjęła okulary, odsłaniając żółtozłote oczy Istoty Ciemności. — Jesteś tego pewien? Przez chwilę tylko na nią patrzył. — Co się stało? Nie rozumiem. Pokręciła głową, a łzy parzyły skórę na jej lodowatych policzkach. — Dziś są moje urodziny. Nie mówiłam ci, bo byłam pewna, że stanę się Istotą Światła, nie chciałam, żebyś się martwił. Ale o północy… Sarafine nie potrafiła dokończyć. Wiedział, co chciała powiedzieć. Widział to w jej oczach. — To jakaś pomyłka, na pewno. — Mówiła teraz zarówno do siebie, jak i do Johna. — Przecież wciąż jestem tą samą osobą. Wszyscy wkoło mówią, że gdy ktoś się zmienia w Istotę Ciemności, czuje się inaczej , że zapomina o osobach, na których mu zależy. A ja nie zapomniałam Nigdy nie zapomnę. — Wydaje mi się, że to się dzieje stopniowo… - głos Johna ucichł — Mogę z tym walczyć! Nie chcę stać się zła, przysięgam! -To było zbyt wiele. Matka ją odrzuciła, siostra ją wołała, traciła Johna. Sarafine nie była w stanie znieść kolejnego ciosu. Nogi się pod nią ugięły i osunęła się na podłogę. John klęknął przy niej, przytulił ją. — Nie jesteś zła. Nie dbam o to, jakiego koloru są twoje oczy. — Nikt mi nie wierzy. Matka nie chce mnie nawet wpuścić do do mu — zaszlochała. John podniósł ją na nogi. — A więc wyjedziemy tej nocy. — Chwycił wojskową torbę i zaczął wpychać do niej ubrania. — Dokąd pójdziemy? — Nie wiem. Ale coś z pewnością znajdziemy. — Zapiął suwak torby i chwycił jej twarz w dłonie, spoglądając w złote tęczówki. — Kolor oczu nie ma znaczenia. Tak długo, jak jesteśmy razem.
Znowu znaleźliśmy się w moim pokoju rozgrzanym ciepłem jasnego po południa. Wizja zniknęła, zabierając kogoś, kto w niczym nie przypominał Sarafine. Książka upadła na podłogę. Twarz Leny była poznaczona łzami i przez chwilę wyglądała dokładnie jak twarz dziewczyny z wizji. — John Eades był moim ojcem. — Jesteś pewna? Przytaknęła i otarła łzy dłońmi. — Nie widziałam nigdy jego zdjęć, ale babcia powiedziała mi, jak się nazywał. W tej wizji był taki prawdziwy, jakby wciąż żył. I wyglądało na to, że naprawdę się kochali. — Sięgnęła po książkę, która upadła okładką do góry. Pęknięcia i wytarcia na jej grzbiecie były dowodem na to, że często ją czytano. — Nie dotykaj jej, L. Lena podniosła tom. — Ethan, czytałam ją. Ale to się nigdy przedtem nie zdarzyło. Myślę, że to dlatego, że dotykaliśmy jej jednocześnie. Znowu ją otworzyła i zobaczyłem czarne kreski, którymi ktoś popodkreślał zdania i pozaznaczał wyrażenia. Lena zauważyła, że zaglądam jej przez ramię. — Cała książka tak wygląda, poznaczona, jak jakiś rodzaj mapy. Gdybym tylko wiedziała, dokąd prowadzi. — Wiesz dokąd. — Oboje wiedzieliśmy. Do Abrahama i Ognia Ciemności, do Wielkiej Bariery,
mroku i śmierci. Lena nie odrywała wzroku od książki. — Ten fragment lubię najbardziej: „Zniszczono mnie i złamano, ale — mam nadzieję — ku lepszemu”. Oboje zostaliśmy zniszczeni i złamani przez Sarafine. I czy wyszło nam to na dobre? Czy stałem się lepszy przez to, co przeszedłem? A Lena? Pomyślałem o cioci Prue leżącej w szpitalnym łóżku i o Marian przedzierającej się przez pudła spalonych książek, osmalonych dokumentów, zalanych fotografii. Dzieło jej życia zostało zniszczone. Co przyszło nam z tego, że ludzie, których kochaliśmy byli niszczeni i zostawiani na pastwę losu? Musiałem znaleźć Johna Breeda, zanim wszyscy oberwą tak mocno, że nic da się ich już poskładać.
Dwudziesty szósty września
Godziny odwiedzin Następnego dnia ciocia Grace odkryła, gdzie Mercy schowała lodówkę turystyczną, w której trzymała swoje lody kawowe. Dzień później ciocia Mercy zorientowała się, że Grace zjadła te jej lody i wpadła w dziki szał. Jeszcze później grałem w scrabble z Siostrami i ich nonsensownymi słowami. Byłem już tak zdołowany, że nawet nie sprawdzałem takich haseł jak „załóżsię” jako jedno słowo czy inne perełki takie jak: „pocytrynić” „wymemłany” albo „nicpońka”. Miałem dość. Nie było tu jednej osoby. Osoby, która pachniała miedzią, solą i sosem do mięsa. Osoby, która mogłaby ułożyć „cholernydureń”, choć sama durniem nie była. Osoby, która umiała własnoręcznie narysować mapę większości tuneli Obdarzonych na Południu. Po kilku podobnych dniach nie byłem już w stanie tak żyć. Więc kiedy Lena zaproponowała odwiedziny u cioci Prue, nie protestowałem. Naprawdę chciałem ją zobaczyć. Nie wiedziałem, jak będzie wyglądała. Tak, jakby spała, jak w chwilach, gdy drzemała na sofie? Czy może tak jak w karetce? Nie dało się tego przewidzieć. Czułem strach wymieszany poczuciem winy. Jednak ponad wszystko nie chciałem więcej tej samotności.
Spokojna Lecznica była zakładem rehabilitacyjnym, czymś pomiędzy domem opieki a miejscem, w którym lądowało się po ciężkim wypadku samochodowym. Albo gdy spadło się z roweru, rozwaliło ciężarówkę czy wpadło pod dostawczak. Niektórzy uważali ofiary takich wypadków za szczęściarzy, bo jeśli potrąciła cię odpowiednia ciężarówka, można było na tym nieźle zarobić. Albo zginąć. Albo jedno i drugie, tak jak dziekan Hurrigan, któremu dostał się najładniejszy nagrobek w mieście, a jego żona i dzieci odmalowały dom i wstawiły do ogrodu wielką trampolinę, a potem zaczęli wspólnie jadać w Applebee’s w Summerville pięć razy w tygodniu. Carlton Eaton opowiedział o tym pani Lincoln, ona powtórzyła to Linkowi, a on mnie. Co miesiąc z białego budynku w Waszyngtonie przychodziły czeki, bez względu na wszystko. Tak się działo, gdy przejechała cię stanowa śmieciarka. Kiedy jednak już wszedłem do Spokojnej Lecznicy, wcale nie miałem wrażenia, że cioci Prue się poszczęściło. Nawet fakt, że cykanie koników polnych zastąpił szum szpitalnej klimatyzacji, nie poprawił mi samopoczucia. Całe to miejsce pachniało czymś mdląco słodkim jak puder. Jak coś złego, co miało dobrze pachnieć. Co gorsza, hol, korytarze, nawet grudkowato otynkowane sufity, pomalowano na kolor gatlińskiej brzoskwini. Wyglądało to tak, jakby ktoś wylał wannę sosu tysiąca wysp i kolejną wannę serka wiejskiego, a potem rozchlapał to po całym mi licie. A może pół wanny majonezu i pół keczupu? Lena próbowała mnie rozweselić. Może. Tak czy siak, robi mi się niedobrze. Spokojnie, Ethan. Może gdy już ją zobaczymy, nie będzie tak źle. A co, jeśli będzie gorzej? I było, zaledwie trzy metry od wejścia. Bobby Murphy spojrzał na nas zza swego biurka. Ostatnim razem, gdy go widziałem, nabijał się ze mnie po tym, jak na imprezie rzuciła mnie Emily — szybko
przeskoczyła od miłości do nienawiści. Pozwoliłem mu na to. Był środkowym obrońcą przez trzy lata z rzędu i nikt z nim nie zadzierał. Teraz Bobby siedział za biurkiem w recepcji w brzoskwiniowym uniformie sanitariusza i nie wyglądał już na takiego twardziela. Nie wyglądał też na zbytnio uszczęśliwionego moim widokiem. Pewnie plakietka z napisem BUBBY nie pomagała. — Hej, Bobby. Myślałem, że jesteś na uniwerku w Summerville. — Ethan Wate. Ty jesteś tu i ja tu jestem. Nie wiem, którego z nas mi bardziej żal. — Rzucił spojrzenie w stronę Leny, ale się z nią nie przywitał Plotki to plotki i byłem pewien, że Bobby zna je wszystkie dobrze, nawet tu, w Spokojnej Lecznicy, gdzie połowa osób nie umiała już wydać z siebie żadnego dźwięku. Chciałem się zaśmiać, ale zabrzmiało to bardziej jak kaszlnięcie i między nami znowu zapadła cisza. — No, przyszedłeś w samą porę, twoja ciocia pytała o ciebie. — Bobby uśmiechnął się szeroko, przesuwając po stole listę odwiedzających. — Serio? — Zamarłem na sekundę, chociaż mogłem się spodziewać tego, co nastąpi. — Nie, robiłem sobie tylko jaja. Podpiszesz mi się tutaj i możesz iść do ogrodu. — Do ogrodu? — Oddałem mu listę. — Ano. Na tyłach internatu. Tam, gdzie hodujemy wszystkie nasze warzywa. — Uśmiechnął się do mnie ponownie, co przypomniało mi jego zachowanie w szatni. „Bądź mężczyzną, Wate. Nie pozwolisz chyba, żeby jakaś smarkula w spódniczce tobą pomiatała? Przez ciebie wszyscy tak wyglądamy”. Lena przechyliła się przez blat. — Ten tekst nigdy się nie zestarzeje, Bubby? — Nie tak bardzo jak ten. — Wstał z krzesła. — Może wolisz: „pokaż mi, co tam masz, to i ja pokażę ci coś fajnego”? — Bobby patrzył się w miejsce w którym bluzka Leny tworzyła literę „V” na jej piersiach. Zacisnąłem pięści. Czarne włosy Leny zaczęły skręcać się wokół jej ramion i nachyliła się do Bobby’ego. — Chyba to świetny moment, żebyś się zamknął. Bobby otworzył i przymknął usta, jakby był karpiem rzucającym się w wyschniętym dnie jeziora Moultrie. Nie powiedział ani słowa. — Od razu lepiej. — Lena się uśmiechnęła i zabrała nasze plakietki odwiedzających z kontuaru. — Na razie, Bobby — rzuciłem, gdy odchodziliśmy. Im głębiej wchodziliśmy na teren szpitala, tym intensywniejszy był ten słodki, ciężki zapach. Zaglądałem przez drzwi, które mijaliśmy. Za nimi widać było coś w rodzaju pokręconych obrazów Normana Rockwella, na których zawsze działy się tylko złe rzeczy, zastygnięte w bezruchu, jak klipklatki z czyjegoś żałosnego życia. W szpitalnym korytarzu siedział jakiś starzec z głową owiniętą taką ilością białych bandaży, że wydawała się gigantyczna i nierealna. Wyglądał jak jakiś obcy i bawił się przy tym metalowym jo-jo, puszczając je w górę i w dół. Naprzeciwko niego siedziała kobieta, szyjąc coś wewnątrz drewnianej ramki. Pewnie element jakiejś wyszywanki, której mężczyzna już nigdy nie zobaczy. Nie podniosła wzroku, a ja się nie zatrzymywałem. Jakiś nastolatek leżał w kolejnym łóżku. Poruszał ręką nad kawałkiem papieru leżącym na stoliku śniadaniowym, który miał wyglądać, jakby wykonano go z drewna. Nastolatek patrzył w przestrzeń, ślinił się, ale jego dłoń nie przestawała pisać, jakby nie mógł jej powstrzymać. Długopis zdawał się nie dotykać papieru, wyglądało to raczej, jakby litery pisały się same. Może każde słowo, które kiedykolwiek napisał ten chłopak, znajdowało się w tym wielkim stosie liter ułożonych jedna na drugiej? Może to była historia jego życia? Może jego dzieło? Kto to wiedział? Kogo to obchodziło? Na pewno nie Bobby’ego Murphy’ego. Powstrzymałem chęć sięgnięcia po kartkę i odszyfrowania zapisków.
Wypadek motocyklowy? Pewnie tak. Nie chcę o tym myśleć, L. Ścisnęła moją dłoń i starałem się wyprzeć z pamięci widok jej, bosej i bez kasku, na harleyu Johna Breeda. Wiem, że to było głupie. Odciągnąłem ją od tych drzwi. W pokoju małej dziewczynki na końcu korytarza tłoczyło się mnóstwo ludzi, ale było to najsmutniejsze przyjęcie urodzinowe, jakie kiedykolwiek widziałem. Na stole leżała cerata, na której stały plastikowe kubki wypełnione czymś, co wyglądało jak sok żurawinowy. Obok stał tort kupiony w Stop & Steal. I generalnie tyle. Na torcie wyrysowano kremem cyfrę pięć, a rodzina śpiewała Sto lat. Świeczki się nie paliły. Pewnie nie można tu używać ognia. To ma być tort urodzinowy? Gęsty, słodki zapach nasilił się jeszcze bardziej i spojrzałem przez ot warte drzwi prowadzące do swego rodzaju kuchni. Pudełka płynnego pokarmu ustawiono w stosach, które sięgały do sufitu. Stąd właśnie do biegał ten zapach, od jedzenia, które nie było jedzeniem. Dla tych żywych ludzi, którzy tak naprawdę nie żyli. Dla cioci Prue, która zniknęła w otchłani nieznanego, zamiast spokojnie spać w swoim łóżku. Która robiła mapy tuneli Obdarzonych z precyzją godną Ammy i jej krzyżówek. To wydawało się zbyt okropne, by było realne. Ale jednak, wszystko to się działo naprawdę i to nie w jakimś tunelu, w którym czas i przestrzeń były inne niż w świecie śmiertelników. To się działo w hrabstwie Gatlin W moim mieście. W mojej rodzinie. Nie wiedziałem, czy potrafię stawić temu czoło. Nie chciałem oglądać cioci Prue w takim stanie. Nie chciałem jej takiej zapamiętać. Smutne drzwi, otwarte opakowanie płynnego pokarmu, korytarz w kolorze brzoskwiniowych wymiocin. Prawie zawróciłem. Naprawdę bym stamtąd uciekł, ale wtedy doszliśmy do końca korytarza i zapach powietrza się zmienił. Byliśmy na miejscu. Zorientowałem się po specyficznym zapachu Sióstr, który dobiegał zza otwartych drzwi. Woda różana i lawenda — pachniały nimi małe woreczki, które Siostry trzymały w szufladach. Kiedy wcześniej słuchałem opowieści Sióstr, prawie nie zwracałem uwagi na ten zapach. Ale teraz okazało się, że jest bardzo charakterystyczny. — Ethan. — Lena stanęła przede mną. Słyszałem cichy szum maszyn za jej plecami, w pokoju. — Chodź. — Zrobiłem krok w jej stronę, ale położyła dłonie na moich ramionach. — Wiesz, ona może… Może jej tam nie być. Próbowałem jej słuchać, ale zbytnio rozpraszały mnie dźwięki nieznanych maszynerii, które robiły nie wiadomo co mojej dobrze znanej cioci. — O czym ty mówisz? Oczywiście, że tam jest. Przecież na drzwiach widzę jej nazwisko. — Ktoś wpisał je wyblakłym czarnym markerem na białej tablicy, takiej jak te, z których korzysta się w szkołach. STATHAM, PRUDENCE. — Wiem, że jej ciało tu jest. Ale mimo to ciocia Prue… To wszystko, sprawia, że jest twoją ciocią Prue… Może tu jej nie być. Wiedziałem, co chciała powiedzieć, nawet jeśli nie przyjmowałem tego do wiadomości. A za żadne skarby nie chciałem się z tym pogodzić. Położyłem dłoń na drzwiach. — Chcesz mi powiedzieć, że możesz to stwierdzić? Tak jak Link mógł wyczuć jej krew i usłyszeć jej serce? Mogłabyś ją… znaleźć?
— Co znaleźć? Jej duszę? — Czy Istota Naturalna może to zrobić? — Słyszałem nadzieję we własnym głosie. — Nie wiem. — Lena wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. — Nic jestem pewna. Czuję, że powinnam coś zrobić, ale nie wiem co. Odwróciła wzrok i spojrzała na drugi koniec korytarza. Po jej policzku popłynęła łza. — Nie możesz tego wiedzieć, L. To nie jest twoja wina. To wszystko się dzieje przeze mnie. Abraham szukał mnie. — Nie przyszedł wcale po ciebie. Szukał Johna. — Nie powiedziała nic więcej, ale i tak to usłyszałem. Przeze mnie. Przez moje naznaczenie. Zanim miałem okazję odpowiedzieć, zmieniła temat. — Pytałam wujka Macona, co się dzieje z ludźmi w śpiączce. Wstrzymałem oddech, pomimo tych wszystkich rzeczy, w które wierzyłem i które uważałem za bujdę. — No i? — Nie miał pewności. — Wzruszyła ramionami. — Ale Obdarzeni wierzą, że duch może opuścić ciało w pewnych okolicznościach, na przykład podczas podróżowania. Wujek M. opisywał mi to jako rodzaj wyzwolenia, jak stan przypominający bycie zjawą. — To chyba nie tak źle. — Pomyślałem o nastolatku, który bezwiednie coś notował, i o starcu z jo-jo. Oni nie podróżowali. Ani nie byli zjawami. Utknęli w najbardziej śmiertelnym stanie. W pułapce swoich zniszczonych ciał. Nie mogłem tego znieść, bez względu na wszystko. Coś takiego nie mogło spotkać cioci Prue. Mojej cioci Prue. Minąłem Lenę bez słowa i wszedłem do pokoju.
Ciocia Prudence była najmniejszą osobą na świecie. Jak lubiła to nieraz podkreślać, z każdym rokiem pochylała się coraz bardziej i z każdym mężem coraz bardziej kurczyła. Teraz ledwo sięgała mi do piersi, nawet gdyby stanęła wyprostowana w swoich „charytatywnych” butach na grubej podeszwie. Ale gdy tak samotnie leżała, rzucona na środek wielkiego szpitalnego łóżka, z wszelkimi możliwymi rurkami wychodzącymi z jej ciała, zdawała się jeszcze mniejsza. Pod jej niewielkim ciężarem materac ledwie się uginał. Promyki światła wpadały do pokoju przez plastikowe żaluzje, malując paski na nieruchomej twarzy i ciele cioci. Wydawało mi się, że widzę pacjentkę szpitala więziennego. Nie mogłem patrzeć na jej twarz. Przynajmniej z początku. Podszedłem bliżej. Wszędzie poustawiano monitory, ale nie wiedziałem, co pokazywały. Coś tam pikało, jakieś kreski się przesuwały. W całym pokoju było tylko jedno krzesło. Miało oczywiście kolor brzoskwiniowy i było twarde jak kamień. Obok niego stało drugie puste łóżko. Po tym, co widziałem w innych pokojach, wyglądało jak zastawiona pułapka. Zastanawiałem się, kto i jak bardzo chory będzie leżał na tym łóżku podczas mojej następnej wizyty u cioci Prue. — Jest stabilna. Nie musisz się martwić, dbamy o to, żeby było jej wygodnie. Po prostu jest nieobecna duchem. — Pielęgniarka zamykała za sobą drzwi. Nie widziałem jej twarzy, jedynie burzę ciemnych włosów ściągniętych w koński ogon. — Zostawię was na chwilę, jeśli chcecie. Prudence nie miała od wczoraj żadnych gości. Z pewnością dobrze jej zrobi trochę czasu z wami. Głos pielęgniarki był miły, nawet znajomy, ale zanim zdołałem jej się lepiej przyjrzeć, drzwi się już zamknęły. Wazon ze świeżymi kwiatami stał na stole przy łóżku. Werbeny. Wyglądały tak jak kwiatki, które Amma zaczęła hodować u nas w domu. Płomień lata — tak je nazywała. Czerwone jak sam ogień. Odruchowo podszedłem do okna i odsłoniłem żaluzje. Światło zalało pokój i więzienie zniknęło. Na samym skraju okna wysypano grubą białą linię z soli.
— Amma. Musiała przyjść tu wczoraj, gdy zajmowaliśmy się ciocią Grace i ciocią Mercy. — Uśmiechnąłem się do siebie i potrząsnąłem głową. — Dziwne, że zostawiła tylko sól. — Właściwie… - Lena wyjęła tajemnicze zawiniątko spod poduszki cioci Prue. Powąchała je i się skrzywiła. — Cóż, lawenda to to nie jest. — Na pewno ma ją chronić. Lena przyciągnęła krzesło bliżej łóżka. — Cieszę się. Gdybym miała tu sama leżeć, bałabym się jak diabli. Za cicho tu. — Sięgnęła po dłoń cioci Prue i się zawahała. Kroplówka była przyklejona do jej knykci. Plamiste różyczki — pomyślałem. Te ręce powinny trzymać książeczkę do nabożeństwa, karty do remika, kocią smycz albo mapę. Próbowałem strząsnąć wsiąkający we mnie smutek. — Nie bój się. — Nie jestem pewna… — Chyba możesz ją wziąć za rękę, L. Lena wzięła malutką dłoń cioci Prue w obie ręce. — Wygląda na spokojną, jakby spała. Spójrz na jej twarz. Nie mogłem. Wyciągnąłem do niej niezgrabnie dłoń i chwyciłem coś, co chyba było dużym palcem u stopy, która tworzyła uwypuklenie w kocu, przypominając schowanego szczeniaka. Ethan, nie musisz się bać. Nie boję się, L. Myślisz, że nie wiem, co czujesz? A co czuję? Martwisz się, że ktoś, kogo kochasz, może umrzeć. Siedziała troskliwie pochylona nad moją ciocią jak jakaś Obdarzona pielęgniarka. Martwię się, L. Cały czas. Wiem. Marian, mój tata, Amma. Kto będzie następny? Spojrzałem na Lenę. Martwię się o ciebie. Ethan, nie… Pozwól mi się o ciebie martwić. — Ethan, proszę. — W końcu. Zaczynaliśmy mówić, kiedy celtowanie stawało się zbyt intymne. Robiliśmy wtedy jeden krok wstecz od myślenia i o jeden bliżej zmiany tematu. Nie pozwoliłem na to tym razem. — Martwię się, L. Od chwili, w której się budzę, do momentu, gdy zasypiam, a potem w każdej sekundzie moich snów. — Ethan, spójrz na nią. Lena przysunęła się do mnie i położyła swoją dłoń na mojej, tak że oboje dotykaliśmy malutkiej zabandażowanej ręki cioci Prue. — Spójrz na jej oczy. Spojrzałem. Wyglądała inaczej. Ani smutno, ani wesoło. Jej oczy były zamglone, nieskupione na niczym konkretnym. Nie było jej tu, tak jak nam mówiła pielęgniarka. — Ciocia Prue jest inna niż tamci. Na pewno powędrowała gdzieś daleko i odkrywa nowe miejsca, tak jak zawsze chciała. Może właśnie kończy swoją mapę tuneli. — Lena pocałowała mnie w policzek i wstała. — Idę poszukać czegoś do picia. Masz na coś ochotę? Być może mają mleko czekoladowe. Wiedziałem, że tak naprawdę chciała mi po prostu podarować trochę czasu z ciocią. Ale nie
przyznałem się, że się tego domyśliłem. Ani nie powiedziałem, że nie mogę już znieść smaku mleka czekoladowego. — Nie, dzięki. — Daj, proszę, znać, jak będziesz mnie potrzebować. — Zamknęła drzwi, wychodząc. Kiedy Lena wyszła, nie wiedziałem, co robić. Patrzyłem, jak ciocia Prue leży w szpitalnym łóżku z rurkami powplatanymi w ciało. Uniosłem delikatnie jej dłoń, uważając, by nie naruszyć kroplówki. Nie chciałem jej zrobić krzywdy. Byłem pewien, że wciąż może poczuć ból. To znaczyło że nie była martwa. Powtarzałem to sobie non stop. Przypomniało mi się, że usłyszałem kiedyś, że powinno się mówić do ludzi w śpiączce, bo wszystko słyszą. Próbowałem wymyślić coś sensownego do powiedzenia, ale do głowy wciąż przychodziły mi te same słowa Przepraszam. To moja wina. Ponieważ taka niestety była prawda. Ciężar tego, tej winy, przygniatał mnie przez cały czas. Miałem nadzieję, że Lena się nie myli. Że ciocia Prue gdzieś tam rysuje mapy albo wpada w tarapaty. Zastanawiałem się, czy jest z moją mamą. Czy mogły się odnaleźć, gdziekolwiek teraz były? Wciąż o tym myślałem, gdy przymknąłem na chwilę oczy… Czułem zabandażowaną dłoń cioci Prue w mojej ręce. Ale kiedy podniosłem głowę i spojrzałem na łóżko, cioci na nim nie było. Mrugnąłem i zniknęło też łóżko, a po chwili cały pokój. Stałem w nicości, wpatrując się w nicość i niczego nie słysząc. Kroki. — Ethanie Wate, to ty? — Ciocia Prue? Wydreptała nagle z absolutnej nicości. Była tam i jednocześnie jej nie było. Migotała mi przed oczami w swojej najlepszej podomce, tej w wielkie kwiaty z zatrzaskami imitującymi perły. Jej zrobione na szydełku kapcie miały kolor tej samej brązowej tęczy jak ulubiony kot cioci Grace. — Już wróciłeś? — Machnęła chusteczką, którą trzymała w dłoni — Mówiłam ci wczoraj, że kiedy tak znikam, to mam swoje ważne sprawy, o których ty nie musisz wiedzieć. Nie możesz tak przylatywać do mnie za każdym razem, kiedy potrzebujesz odpowiedzi na jakieś cholerne pytanie. Ethanie, nie znam wszystkich odpowiedzi. — Co? Nie byłem tu zeszłej nocy, ciociu Prue. Zdziwiła się. ‘ — Robisz sobie żarty ze starej kobiety? — Co mi powiedziałaś? — zapytałem. — A o co pytałeś? — Podrapała się po głowie i uświadomiłem sobie z rosnącą paniką, że zaczyna znikać. — Czy masz zamiar wrócić, ciociu Prue? — Jeszcze nie wiem. — A może pójdziesz ze mną teraz? Pokręciła głową. — Nie wiesz? To już kwestia Koła Losu. — Czego? — Wcześniej czy później zmiażdży nas wszystkich. To właśnie ci powiedziałam, pamiętasz? Gdy zapytałeś o przyjście tutaj. Dlaczego dzisiaj zadajesz aż tyle pytań? Jestem koszmarnie zmęczona i muszę odpocząć. Już prawie jej nie było.
— Zostaw mnie w spokoju, Ethanie. I nie poddawaj się. Koło jeszcze z tobą nie skończyło. Jej brązowe haftowane kapcie zniknęły na moich oczach.
— Ethan? — Słyszałem głos Leny i czułem jej dłoń na ramieniu, gdy potrząsała mną, próbując mnie obudzić. Głowa mi ciążyła, powoli starałem się otworzyć oczy. Natychmiast poraziło je światło wpadające do pokoju przez odsłonięte okno. Zasnąłem na krześle obok cioci Prue, tak jak kiedyś zasypiałem na krześle mamy, gdy czekałem, aż skończy pracę w archiwum. Spojrzałem na łóżko, ciocia Prue leżała tak jak przedtem. Wciąż miała otwarte, zamglone oczy, jakby nic się nie stało. Puściłem jej dłoń. Chyba wyglądałem na przestraszonego, bo Lena z kolei wydawała się zmartwiona. — Ethan, co się stało? — Ja… widziałem ciocię Prue. Rozmawiałem z nią. — Kiedy spałeś? — Tak. Ale nie czułem się jak we śnie. I nie była zaskoczona moim widokiem. Już tam byłem wcześniej. — O czym ty mówisz? — Lena przyglądała mi się z uwagą. — Zeszłej nocy. Powiedziała, że przyszedłem ją odwiedzić. Tylko że ja tego nie pamiętam. — Zdarzało mi się to coraz częściej i było coraz bat dziej frustrujące. Ostatnio zapominałem wiele rzeczy. Zanim Lena zdążyła odpowiedzieć, pielęgniarka zapukała do drzwi, otwierając je tylko odrobinkę. — Wybaczcie, czas odwiedzin minął. Musisz dać swojej cioci trochę odpocząć, Ethanie. Zabrzmiało to przyjaźnie, ale było jasne, co ma na myśli. Wyszliśmy z pokoju na pusty korytarz, zanim moje serce zdążyło przestać bić.
Kiedy wychodziliśmy, Lena zorientowała się, że zostawiła torbę w pokoju cioci Prue. Czekając na Lenę i rozmyślając, snułem się korytarzem noga za nogą, aż zatrzymałem się przy jednych drzwiach. Nie mogłem się powstrzymać. Ten chłopak w pokoju był mniej więcej w moim wieku i przez chwilę zastanawiałem się, jak by to było znaleźć się na jej miejscu. Siedział wciąż przy stoliku, a jego ręka nie przestawała pisać. Rozejrzałem się po korytarzu i wślizgnąłem do środka. — Cześć, stary, wpadłem tylko na chwilę. Usiadłem na brzegu krzesła przed nim. Jego oczy nawet nie drgnęły, dłoń nie przestała się poruszać. Pisał i pisał, aż wypisał dziurę w papierze i w ceracie pod spodem. Pociągnąłem za kartkę. Przesunęła się o centymetr lub dwa. Ręka się zatrzymała. Spojrzałem mu w oczy. Wciąż nic. Znów pociągnąłem za kartkę. — Dajesz. Ty piszesz, ja czytam. Chcę się dowiedzieć, co masz do powiedzenia. Chcę zobaczyć twoje dzieło. Ręka ruszyła ponownie. Ciągnąłem za papier, milimetr po milimetrze, próbując dopasować się do tego, jak prędko pisał. tak się kończy świat tak się kończy świat tak się kończy świat tak się kończy świat tak się kończy świat tak się kończy świat tak się kończy świat tak się kończy świat na osiemnastym księżycu na osiemnastym księżycu na osiemnastym księżycu na osiemnastym księżycu tak się kończy
Ręka zatrzymała się, a cienki strumień śliny rozlał się po długopisie i kartce. — Rozumiem. Kumam to, stary. Osiemnasty księżyc. Ogarnę to jakoś. Ręka wróciła do pisania i tym razem pozwoliłem już słowom zapisywać się jedno na drugim, aż wiadomość znowu przepadła. — Dzięki — powiedziałem cicho. Spojrzałem nad nim, na małą białą tabliczkę, na której ktoś napisał markerem imię. Imię, które nigdy nie pojawiło się, ani się nie pojawi na drzwiach żadnego pokoju w akademiku. — Dzięki, John.
Dwudziesty ósmy września
Koniec świata — To jakiś znak. — Odwoziłem Lenę do domu, pędziliśmy drogą numer 9 . Lena wciąż patrzyła na prędkościomierz. — Zwolnij. — Była tak samo wystraszona jak ja, ale udawało jej się to ukryć. Ja zaś musiałem znaleźć się jak najszybciej, jak najdalej od lecznicy, od brzoskwiniowych ścian i mdlącego zapachu, zniszczonych ciał i pustych oczu. — Ten chłopak miał na imię John i w kółko pisał tylko „świat się kończy na osiemnastym księżycu”. Na jego karcie było napisane, że miał wypadek samochodowy. — Wiem. — Dotknęła mojego ramienia, a jej włosy skręcały się na wietrze. — Ale jeśli nie zwolnisz, zrobię to za ciebie. Samochód zwolnił, ale moje myśli wciąż gnały jak szalone. Zdjąłem ręce z kierownicy, ale ta ani drgnęła. — Chcesz poprowadzić? Zatrzymam się. — Nie chcę, ale jeśli sami skończymy w Spokojnej Lecznicy, nie rozgryziemy tego. — Wskazała na drogę. — Uważaj, jak jedziesz. — Ale co to znaczy? — Pomyślmy o tym, co już wiemy. Cofnąłem się myślami do nocy, której Abraham pojawił się w moim pokoju. Wtedy po raz pierwszy uwierzyłem, że John Breed wciąż jednak żyje. Tej nocy wszystko się zaczęło. — Abraham przychodzi, gdyż szuka Johna Breeda. Wścieki rozwalają miasto i ciocia Prue ląduje w szpitalu. Poznaję tam jakiegoś Johna, który ostrzega mnie przed osiemnastym księżycem. Może to jakieś ostrzeżenie. — Jak zwiastopieśń. — Miała rację. — No i jest jeszcze książka twojego taty. — Chyba tak. — Wciąż nie mogłem się zebrać, by zastanowić się nad tym, jak wplątał się w to mój tata. — Więc John Breed ma jakiś związek z osiemnastym księżycem… - Lena myślała na głos. — Musimy się dowiedzieć, kiedy ma się w ogóle pojawić osiemnasty księżyc. Jak to zrobić? — No, zależy, o czyim osiemnastym księżycu mówimy. — Lena wyjrzała za okno i powiedziałem na głos tę jedną rzecz, której nie chciała słyszeć. — O twoim? — Nie wydaje mi się. — Potrząsnęła głową. — Skąd wiesz? — Do moich urodzin jeszcze naprawdę sporo czasu. A Abraham wydawał się mocno zdesperowany w poszukiwaniach Johna. — Miała rację. Tym razem to nie jej szukał Ravenwood. Chciał Johna. Lena ciągnęła temat. — Tamten chłopak nie miał na imię Lena. Przestałem jej słuchać. Nie miał na imię Lena. Lecz John. I wypisywał wiadomości o osiemnastym księżycu. Prawie wypadłem z drogi. Karawan sam utrzymał się na jezdni, a ja się poddałem i zdjąłem ręce z kierownicy. Byłem zbyt zszokowany, by prowadzić. — Myślisz, że mogło chodzić o osiemnasty księżyc Johna Breeda?
Lena się zamyśliła. Bawiła się szczęśliwym naszyjnikiem. — Nie wiem, ale pasowałoby to jak ulał. Wziąłem głęboki oddech. — A co, jeśli wszystko, o czym mówił ci Abraham, jest prawdą i John Breed żyje? I jeśli w dzień jego osiemnastego księżyca stanie się coś na prawdę straszliwego? — O mój Boże — wyszeptała Lena. Karawan zatrzymał się z piskiem opon na środku drogi numer 9. Usłyszeliśmy klakson ciężarówki i pas wyblakłego czerwonego metalu śmignął tuż obok mojej szyby. Przez chwilę żadne z nas nie powiedziało ani słowa. Cały świat wymykał się spod kontroli i nie mogliśmy nic zrobić, by to powstrzymać.
Gdy odstawiłem Lenę do Ravenwood, nie byłem jeszcze gotów na powrót do domu. Musiałem przemyśleć parę rzeczy, a nie mogłem tego zrobić w swoim pokoju. Ammie wystarczyłoby na mnie spojrzeć i już wiedziałaby, że coś jest nie tak. Nie chciałem udawać, że wszystko OK. Że Amma nie zawarła żadnego układu z bokorem, odpowiednikiem Istoty Ciemności w religii wudu. Że nie rozmawiałem z ciocią Prue, gdy leżała, nie reagując na bodźce, w swoim brzoskwiniowym więzieniu. Czy, że nie spotkałem przypadkowego gościa o imieniu John, który przekazał mi wiadomość o tym, że nadchodzi koniec świata. Chciałem zmierzyć się z prawdą, z upałem, robakami i z wyschniętym jeziorem, z rozwalonymi domami i zniszczonymi dachami, i kosmicznym porządkiem rzeczy, którego nie mogłem naprawić. Z konsekwencjami, jakie naznaczenie Leny już przyniosło światu śmiertelników, i z gniewem Abrahama, który spadł na nasze miasto. Gdy jechałem Main Street, ulica wyglądała sto razy gorzej w świetle słońca niż kilka dni temu w nocy. Gipsówki – małe, białe kwiatki , często używane do przyozdabiania bukietów, wianków
Wszystkie witryny sklepowe były zabite dyktą. Nie widziałem Maybelline Sutter plotkującej z klientami, których włosy obcinała za krótko lub farbowała je na niebieskawy odcień bieli w Snip’n’Curl. Nie dostrzegłem też Sissi Honeycutt upychającej wazony z goździkami i gipsówkami* na ladzie Ogrodów Raju ani Millie i jej córki podających ciasteczka i obiady kilkoro drzwi dalej. Ci wszyscy ludzie byli na swoim miejscu, ale Gatlin nie było już miastem szklanych okien. Teraz stało się miastem zamkniętych na klucz drzwi i zastawionych po sufity spiżami, miastem pełnym ludzi czekających na kolejną trąbę powietrzną. Albo na koniec w świata, w zależności od tego, kogo spytać. Nie zaskoczył mnie więc widok mamy Linka stojącej przed Ewangelicznym Kościołem Baptystów, kiedy skręciłem w Cypress Grove. Zebrała się tu prawie połowa mieszkańców Gatlin, i to zarówno metodyści, jak i baptyści. Zgromadzili się na chodnikach, trawnikach, wszędzie, gdzie udało im się dopchnąć. Wielebny Blackwell stał przed drzwiami kaplicy pod słowami: TYLKO SPRAWIEDLIWI ZNAJDĄ MIEJSCE W NIEBIE. Podwinął rękawy białej koszuli, zmiętej i wystającej ze spodni. Wyglądał, jakby od kilku dni nie zmrużył oka. W ręku trzymał megafon. Nie, żeby go potrzebował. Krzyczał do stojącej przed nim masy ludzi. Niektórzy trzymali kawałki zapisanej tektury i krzyże, jakby pastor był zmartwychwstałym Elvisem. — Bi-i-blia — zawsze przeciągał ten wyraz — mówi nam o znakach. Siedem pieczęci, które oznaczają Apokalipsę. — Amen! Chwalmy Pana! — odkrzyczał tłum. Oczywiście, jeden głos przebijał się przez resztę. Pani Lincoln stała u podstawy schodów, a przyjaciółki z CAR otaczały ją, trzymając się pod ręce. Ona sama zaś ściskała tabliczkę z wypisanym krwistoczerwonym markerem hasłem: KONIEC JEST BLISKO.
Zatrzymałem się przy krawężniku. Upał uderzył we mnie z całą swoją siłą, gdy tylko samochód przestał się poruszać. Pochylony nad kościołem dąb oblazły koniki polne. W ich czarnych grzbietach odbijało się słońce * Ewengalia wedłgu św. Łukasza, rozdział 21, wers 11 – Biblia Tysiąclecia
— Zniszczenie! Susza! Zaraza! — Wielebny Blackwell zrobił pauzę, spoglądając na żałosny, umierający dąb. — „Ukażą się straszne zjawisku i wielkie znaki na niebie”*. Tak mówi Łukasz w swojej Ewangelii. — Pas tor pochylił z szacunkiem głowę, ale zaraz ją podniósł ze świeżą determinacją w oczach. — Powiadam wam, widziałem straszne zjawiska! Tłum pokiwał zgodnie głowami. — Kilka nocy temu, niczym palec Boży, prosto z nieba spadło na nas tornado! Ten palec nas dotknął, miażdżąc przy tym samo serce naszego miasta! Dobra rodzina straciła swój dom. Nasza biblioteka, dom słów Bożych i ludzkich, do szczętu spłonęła. Myślicie, że to był przypadek? Wielebny broniący biblioteki? Chyba pierwszy raz w życiu. Jaka szkoda że mama tego nie widziała. — Nie! — Zebrani ludzie kręcili głowami, spijając każde słowo z ust kaznodziei. Wskazał na nich, przesuwając palcem po morzu twarzy, jakby mówił do każdego z osobna. — Więc pytam cię, czy to był wielki znak na niebie? — Amen! — To był znak! — Krzyknął ktoś. Wielebny Blackwell przycisnął do piersi Biblię, jakby utrzymywała go przy życiu. — Bestia stoi u naszych bram, a wraz z nią jej wielka armia demonów! — Przypomniałem sobie, jak John Breed nazywał samego siebie demonicznym żołnierzem. — A przyszły po nas. Czy będziecie gotowi? Pani Lincoln wyrzuciła swój lichy transparent w górę, a inne wytworne damy z CAR zrobiły to samo w wyrazie solidarności. KONIEC JEST BLISKO zderzył się z ZATRĄB DLA DUCHA ŚWIĘTEGO i prawie zerwał ZBAWIENI NIE PRZEKRACZAJĄ PRĘDKOŚCI, który przyklejono taśmą do trzonka łopaty. — Będę gotowa zagnać diabła tam, skąd przyszedł, gołymi rękami, jeśli trzeba! — wrzasnęła. Wierzyłem jej. Jeśli naprawdę mieliśmy do czynienia z diabłem, to z panią Lincoln na czele mieliśmy nawet jakieś szanse. Wielebny uniósł Biblię nad głowę. * Ewengalia wedłgu św. Łukasza, rozdział 21, wers 28 – Biblia Tysiąclecia
— Bi-i-blia obiecuje nam więcej znaków. Trzęsienia ziemi. Prześladowania i torturowanie wybranych. — W uniesieniu przymknął oczy, jak to czasem robił. — „A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie”*. Łukasz, rozdział dwudziesty pierwszy, wers dwudziesty ósmy. — Dramatycznym gestem opuścił głowę. Koniec kazania. Pani Lincoln nie mogła się już opanować. Chwyciła megafon w jedną rękę, a drugą wciąż machała swoim transparentem. — Nadchodzą demony i musimy być na to przygotowani! Powtarzam wam to od lat! Podnieście głowy i wyglądajcie ich. Mogą stać u waszych drzwi! Nawet teraz mogą kroczyć pośród nas! Cóż za ironia. Chyba po raz pierwszy mama Linka miała rację. Demony naprawdę nadchodziły, ale mieszkańcy Gatlin nie byli gotowi na taką walkę. Nawet Amma z jej lalkami, które nie były lalkami, i kartami tarota, które nie były zwyczajnymi kartami tarota, z posypanymi solą parapetami i drzewami obwieszonymi butelkami też nie była na to gotowa. Abraham i Sarafine z armią wścieków? Hunting i jego Krwawa Banda? John Breed, który był
nigdzie i w wielu miejscach naraz? To przez niego koniec był już blisko, a demony kroczyły pośród nas Tu chodziło tylko o niego. To jego należało winić. A jeśli istniała choć jedna rzecz, z którą czułem się tak nierozerwalnie złączony, że wprost pełzała mi pod skórą, tak jak koniki pełzały po tym starym dębie, to była to właśnie wina.
Dwudziesty ósmy września
Va banque Robiło się już późno, kiedy wreszcie dotarłem do domu. Lucille czekała na werandzie. Przekręciła łebek, jakby chciała zobaczyć, co zrobię. Kiedy utworzyłem drzwi i poszedłem korytarzem w stronę pokoju Ammy, już wiedziałem. Nie byłem gotów na konfrontację z nią, ale potrzebowałem porady. Osiemnasty księżyc Johna Breeda to zbyt wiele, bym mierzył się z tym sam. A jeśli ktokolwiek wiedział, co robić, była to Amma. Drzwi do jej sypialni zastałem zamknięte, ale słyszałem, że krząta się w środku. Mamrotała coś do siebie, lecz zbyt cicho, bym mógł zrozumieć poszczególne słowa. Zapukałem delikatnie, przytykając głowę do chłodnego drewna. Niech się nie złości, proszę. Tylko dzisiaj. Otworzyła drzwi na taką szerokość, by spojrzeć przez szparę. Wciąż miała na sobie fartuch, a w ręku trzymała igłę z nitką. Spojrzałem nad nią na jej pogrążony w półmroku pokój. Na łóżku rozłożone były kawałki materiału, szpulki nici i zioła. Bez wątpienia robiła swoje lalki. Ale coś było nie tak. Zapach, ohydna kombinacja lukrecji i benzyny, którą pamiętałem ze sklepu bokora. — Ammo, co się dzieje? — Nic, czym miałbyś się martwić. Może pójdziesz na górę i odrobisz lekcje? — Nie spojrzała mi w oczy ani nie spytała, gdzie byłem. — Co to za zapach? — Przeczesałem wzrokiem pokój, szukając źródła smrodu. Gruba czarna świeca paliła się na komodzie. Wyglądała dokładnie jak ta, którą widziałem u bokora. Malutkie ręcznie szyte zawiniątka piętrzyły się wokół niej. — Co robisz? Na chwilę się zmieszała, ale zaraz zebrała się, wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. — Amulety, takie jak zawsze. A teraz idź już na górę i zrób coś z tym bałaganem w swojej sypialni. Amma nigdy wcześniej nie paliła w naszym domu czegoś, co śmierdziało jak toksyczne odpady, nawet gdy przygotowywała swoje lalki czy inne amulety. Ale nie mogłem jej przecież powiedzieć, że wiedziałem, skąd pochodzi ta świeca. Obdarłaby mnie żywcem ze skóry, gdyby się dowiedziała, że byłem w sklepie bokora, a ja chciałem wierzyć, że zrobiła to z powodu, którego po prostu nie rozumiałem. Bo była teraz jedyną matką, jaka mi pozostała. I tak jak niegdyś moja prawdziwa mama, zawsze mnie chroniła. Mimo to chciałem, żeby wiedziała, że widzę to wszystko, co się zmieniło, i wiem, że coś nie gra. — Od kiedy to robisz swoje lalki i palisz świece, które śmierdzą, jakby pochodziły z laboratorium chemicznego? Końskie włosie i… Mój umysł był kompletnie pusty. Nie mogłem sobie przypomnieć, co jeszcze wkładała do lalek.. Co było w słojach ustawionych na jej półkach? Końskie włosie, oczyma duszy widziałem ten słój. Ale co było w innych? Amma mi się przyglądała. Nie chciałem, by się zorientowała, że nie pamiętam. — Nieważne. Nie chcesz mi powiedzieć, co tam tak naprawdę robisz? W porządku. Wybiegłem korytarzem na zewnątrz. Oparłem się o filar werandy, słuchając dźwięków, które wydawały koniki polne pożerające nasze miasto. Mój umysł też coś zżerało. Tu, na mojej werandzie, zapadająca ciemność zdawała się zarówno ciepła, jak i smutna. Przez
otwarte okno słyszałem szczękanie garnkami i pojękiwanie podłogi, kiedy Amma silną ręką ogarniała kuchnię. Musiała odpuścić sobie robienie amuletów na ten wieczór. Jednak inaczej niż zwykle znajomy rytm tych odgłosów jakoś wcale mnie nie pocieszył. Raczej poczułem się jeszcze bardziej winny, przez co moje serce zaczęło bić mocniej. Chodziłem szybko tam i z powrotem, a deski werandy jęczały prawie tak głośno jak podłoga w kuchni. Po obu stronach tego muru każde z nas było pełne kłamstw i tajemnic. Zastanawiało mnie, czy drewniana podłoga w domu Wate’ów była jedynym miejscem w całym Gatlin, które widziało wszystkie trupy w mojej rodzinnej szafie. Będę musiał zapytać o to ciocię Del, jeśli kiedyś odzyska moce. Zrobiło się już ciemno, a ja wciąż musiałem z kimś pogadać. Amma nic wchodziła już w grę. Nacisnąłem trójkę w książce adresowej mojego telefonu. Nie chciałem przyznać, że nie pamiętałem numeru, który wybierałem setki razy. Teraz wciąż zapominałem o przeróżnych rzeczach i nie miałem pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Zdawałem sobie jednak sprawę, że to nie wróży nic dobrego. Ktoś podniósł słuchawkę. — Ciociu Marian? — Ethan? Wszystko w porządku? — Chyba zaskoczyło ją, że usłyszała mój głos w słuchawce. Nie, nic nie jest w porządku. Boję się i nie wiem, co robić. I jestem prawie pewien, że u żadnego z nas nie będzie w porządku. Wypchnąłem te słowa z głowy i powiedziałem cicho: — Tak, wszystko okej. Jak się trzymasz? W jej głosie słychać było zmęczenie. — Wiesz, twoja mama byłaby dumna z tego miasta. Więcej ludzi przychodzi i zgłasza się do pomocy przy odbudowaniu biblioteki, niż przyszło wypożyczyć książki przez cały czas jej istnienia. — No cóż. Pewnie właśnie o to chodzi w paleniu książek. Wszystko zależy od tego, kto je pali. Zniżyła głos. — Udało ci się może znaleźć odpowiedź na pytanie, kto je spalił? — Po sposobie, w jaki o to spytała, domyśliłem się, że myśli tylko o tym. I tym razem wiedziała, że to nie pani Lincoln za tym stoi. — Właśnie dlatego dzwonię. Mogę cię prosić o małą przysługę? — Możesz sprawić, by wszystko było tak jak kiedyś, kiedy moim największym problemem było to, że utknąłem z chłopakami w Stop & Steal, czytając magazyny samochodowe? — Dla ciebie wszystko. Wszystko, co tylko nie każe mi się zaangażować w sprawy Obdarzonych, bo tego mi nie wolno. To miała na myśli. — Możesz spotkać się ze mną w Ravenwood? Muszę koniecznie po rozmawiać z tobą i Maconem. I ze wszystkimi, tak właściwie. Cisza, która oznaczała, że Marian się zastanawia. — Będziemy rozmawiać o tym? — W pewnym sensie. Dłuższa cisza. — Nie jest u mnie ostatnio za dobrze, Ethanie W. Jeśli Rada Samotnej Strażnicy dowie się, że znowu łamię reguły… — Odwiedzisz przyjaciela w jego własnym domu. To przecież nie może być sprzeczne z zasadami. — Na pewno? — Przecież nie prosiłbym cię, gdyby nie chodziło coś ważnego. To nie gra o bibliotekę, upał… o to, co się dzieje w mieście. Mówię o osiemnastym księżycu. Proszę, powtarzałem w myślach. Ty i Amma jesteście wszystkim, co mam, a ona stała się dalsza niż kiedykolwiek. I nie mogę porozmawiać z mamą. Więc to musisz być ty.
Znałem odpowiedź, zanim Marian się odezwała. Jeśli miałbym wybrać jedną rzecz, za którą ją kochałem, to byłoby to, że zawsze słyszała, co zostało powiedziane, nawet jeśli nikt nie mówił tego na głos. — Daj mi kilka minut.
Rozłączyłem się i rzuciłem telefon na schodek obok mnie. Czas na kolejną rozmowę, tym razem bez telefonu. Spojrzałem w niebo. Zaczynały pojawiać się na nim gwiazdy, księżyc już świecił. L.? Jesteś tam? Nastąpiła długa pauza i po chwili poczułem, że Lena powoli rozluźnia swój umysł, że znowu jesteśmy połączeni. Jestem, Ethan. Musimy to jakoś rozgryźć. Po tym, co się stało w Spokojnej Lecznicy, nic możemy już zmarnować ani chwili. Znajdź wujka. Rozmawiałem już z Marian, Linka zgarnę po drodze. A Amma? Chciałem jej powiedzieć, co się dzisiaj wydarzyło, ale to wciąż za bardzo bolało. Jest teraz w nieciekawym miejscu. Możesz poprosić też swoją babcię? Nie ma jej. Ale jest ciocia Del. No i trudno będzie pominąć Ridley. To akurat nie pomoże nam zanadto, ale skoro zapraszaliśmy Linka, było nieuniknione. Nigdy nie wiesz, może nam się poszczęści. Może Rid okaże się zbyt zajęta wbijaniem szpilek w swoje lalki wudu z pomponami. Lena się roześmiała, ale ja nie. Nie umiałem sobie już wyobrazić lalek, które nie cuchnęłyby jak trucizna w pokoju Ammy. Poczułem pocałunek na policzku, chociaż siedziałem sam na werandzie. Zbieram się. Nie wspomniałem imienia jeszcze jednej osoby, która miała tam być. Ale Lena też tego nie zrobiła. W domu ciocia Grace razem z ciocią Mercy oglądały Va banque i miałem nadzieję, że skutecznie odciągnie to ich uwagę. Amma znała wszystkie odpowiedzi, ale udawała, że tak nie jest. A Siostry nie znały żadnej, twierdziły, że jest inaczej. — Śpi przez trzy lata? Konczaszima, Grace. Jak mi świat miły, wiem, lecz na pewno ci nie powiem. — „Konczaszima” była wymyślonym przez ciocię Mercy przekleństwem, które zachowywała na okazje, kiedy naprawdę chciała zirytować którąś ze swoich sióstr. Zwłaszcza że nie powiedziała im nigdy, co też ono znaczy. Byłem zresztą pewien, że sama nie ma pojęcia. Ciocia Grace pociągnęła nosem. — Sama się konczaszimuj, Mercy. Jestem przekonana, że chcieli zapytać, co robił każdy z mężów Mercy, kiedy powinien był zarabiać na życie. — Ależ Grace Ann, myślę, że tak naprawdę pytają, jak długo spałaś na nabożeństwie w ostatnią Wielkanoc. Śliniąc się pod moją piękną szydełkową czapką. — Mówią o trzech latach, a nie trzech godzinach. I gdyby nasz kochany wielebny nie był aż tak bardzo zakochany w swoim własnym głosie, może nam wszystkim łatwiej byłoby go słuchać. Wiesz przecież, że i tak nie widziałam nic przez te wszystkie pióra i kwiaty w kapeluszu Dot Jessup, która siedziała przede mną. — Ślimaki. — Spojrzały bez zrozumienia na Ammę, która rozwiązała swój fartuch. — Jak długo może spać ślimak? Trzy lata. A jak długo każecie mi czekać z kolacją, dziewczyny? I gdzie, na miłość Boską, wyobrażasz sobie, że idziesz, Ethanie Wate? Zamarłem przy drzwiach. Amma była zawsze czujna. Zawsze.
To oczywiste, że nie ma zamiaru wypuszczać mnie gdziekolwiek samego po nocy. Nie po Abrahamie, pożarze i cioci Prue. Wciągnęła mnie do kuchni tak szybko, że można by pomyśleć, że miałem czelność jej napyskować. — Nie myśl sobie, że nie widzę, kiedy masz głowę pełną głupich pomysłów. — Rozejrzała się po kuchni w poszukiwaniu Jednookiej Groźby, ale byłem szybszy i schowałem ją do tylnej kieszeni spodni. Nie miała też pod ręką żadnego ołówka, więc była nieuzbrojona. To była moja szansa. — Ammo, to nic takiego. Obiecałem Lenie, że zjem kolację z jej rodziną. — Chciałem powiedzieć jej prawdę, ale nie mogłem. Przynajmniej dopóki nie dowiedziałem się, co naprawdę robiła z tym bokorem w Nowym Orleanie. Przechyliła głowę i wyrzuciła z siebie potok słów: — Akurat w wieczór duszonej wieprzowiny? Trzykrotnie nagrodzonej pierwszym miejscem w stanowych mistrzostwach? I ja mam uwierzyć w tę bajkę? — Pociągnęła nosem i pokręciła głową. — Wolałbyś pasztecik z pawia na złotym talerzyku zamiast mojej duszonej wieprzowiny? — Amma nie darzyła zbytnim uznaniem Kuchni i musiałem jej przyznać, że miała rację. — Nie. Po prostu zapomniałem. — Naprawdę, mimo że mówiła o tym dzisiaj rano. — Hmm… - Nie uwierzyła mi, co było zrozumiałe, ponieważ w normalnych okolicznościach taka kolacja byłaby dla mnie synonimem raju. — F-A-Ł-S-Z-Y-W-Y, osiem poziomo. Czyli że knujesz coś, Ethanie Wate, i nie chodzi o kolację. Ona także coś knuła. Tyle że ja nie miałem na to odpowiedniego hasła i krzyżówki. Pochyliłem się i ją objąłem. — Kocham cię, Ammo, wiesz? — To była prawda. — Och, ja dużo wiem. Wiem, że jesteś tak daleki od prawdy jak mama Wesleya od butelki whisky, Ethanie Wate. — Odepchnęła mnie od siebie, ale wiedziałem już, że do niej dotarłem. Stała w swoim ciepłym swetrze i ochrzaniała mnie, czy na to zasługiwałem, czy też nie. I czy tego chciała, czy nie. — Nie musisz się o mnie martwić. Wiesz, że zawsze wracam do domu. Zmiękła na chwilę. Przytuliła dłoń do mojej twarzy i pokręciła głową. — Ta brzoskwinia, którą próbujesz mi tu wcisnąć, z pewnością słodko pachnie, ale wciąż jej nie kupuję. — Będę przed jedenastą. — Zgarnąłem kluczyki od samochodu z blatu i dałem jej szybkiego całusa w policzek. — O dziesiątej i ani sekundy później, bo będziesz jutro kąpał Harlona Jamesa. A najlepiej wszystkich czterech! — Wycofałem się z kuchni, nim zdążyła mnie zatrzymać. I zanim zorientowała się, że wziąłem ze sobą Jednooką Groźbę.
— Ogarnij to! — Link wychylił się z okna volvo i samochód zaczął skracać w tę stronę. — Łał! — Siadaj. Wsunął się z powrotem na swoje miejsce. — Widzisz te czarne rowy? Jakby ktoś odpalił tu napalm albo wzdłuż całej drogi do Ravenwood strzelał z miotacza płomieni. A potem przestał. Link miał rację. Nawet w świetle księżyca widać było głębokie bruzdy, szerokie na ponad metr, po obu stronach szutrowej drogi. Kilka metrów przed bramą Ravenwood nagle się urywały. Ravenwood pozostało nietknięte, ale pełna skala ataku na dom Leny w noc, której Abraham uwolnił wścieki, musiała być ogromna. Lena nic wspominała, że było aż tak źle, a ja jej nie pytałem. Zbyt się martwiłem o rodzinę, dom i bibliotekę. O moje miasto.
Teraz gapiłem się na te zniszczenia i miałem nadzieję, że najgorsze już za nami. Zjechałem na pobocze i wysiedliśmy z samochodu. Takie fajerwerki warte były rzucenia okiem z bliska. Link kucnął przy czarnym śladzie przed bramą. — Jest najgrubszy tuż przed, a potem się urywa. Podniosłem czarną gałąź, która rozpadła mi się w dłoniach. — Dom cioci Prue wyglądał inaczej. Tamto było jak tornado. Tutaj wydarzył się raczej pożar, jak w bibliotece. — Nie wiem, stary. Może te wścieki robią po prostu różne rzeczy różnym… ludziom, czy jak ich tam nazwać. — Obdarzeni są ludźmi. Link podniósł kolejną gałąź i przyjrzał się jej uważnie. — Tak. Wszyscy jesteśmy ludźmi, nie? Wygląda na to, że to zostało totalnie usmażone. — Myślisz, że to Sarafine? Ogień jest w jej stylu. — Nawet nie chciałem o tym myśleć, ale było to dość prawdopodobne. Sarafine nie zginęła i czaiła się gdzieś tam, w ciemności. — No, w końcu jest gorąca. — Zauważył, że patrzę na niego, jakby zwariował. — No co? Nie mogę mówić tego, co myślę? — Sarafine jest królową ciemności, palancie. — A widziałeś ostatnio jakiś film? Królowa ciemności jest zawsze totalnie gorąca. Poparzenia trzeciego stopnia. — Wytarł ręce z popiołu z rozpadającej się gałęzi. — Chodźmy już. Coś w tym miejscu przyprawia mnie o ból głowy. Słyszysz to bzyczenie, jakby ktoś uruchomił całą kupę pił mechanicznych albo coś w tym stylu? Zaklęcia ochronne. Teraz je wyczuwał. Skinąłem głową i odpaliliśmy Rzęcha. Pordzewiałe, krzywe skrzydła bramy otwarły się przed nami w półmroku, jakby nas oczekiwały
Jesteś tu, L. ? Wsadziłem dłonie do kieszeni i spojrzałem na wielki dom. Widziałem okna i stare drewniane okiennice porośnięte bluszczem, jakby pokój Leny wcale się nie zmienił. Wiedziałem, że to złudzenie i Lena, stojąc w swojej sypialni, widziała mnie przez szklane ściany. Próbuję namówić Reece, by została na górze z Ryanem, ale jak zwykle nie chce współpracować. Link patrzył na portyk naprzeciwko pokoju Leny. Co się stało z Ridley? Spytałam ją, czy przyjdzie. Pomyślałam, że się zorientuje, że wszyscy się schodzą. Zgodziła się, ale kto to wie? Ostatnio zachowuje się nu prawdę dziwnie. Gdyby Ravenwood miało twarz, to okno w pokoju Leny byłoby jednym mrugającym okiem, a w sypialni Ridley drugim. Zdezelowane okiennice zostawiono otwarte, choć wisiały nierówno, a szyba za nimi była brudna. Zanim się odwróciłem, jakiś cień przemknął pod oknem Ridley. Przynajmniej myślałem, że to cień, w świetle księżyca trudno było to ocenić. Nie widziałem, kto to. Byli za daleko. Ale okno zaczęło się trząść, co raz bardziej i bardziej, aż okiennica wypadła z zawiasów i ześlizgnęła sic całkiem pod parapet. Tak jakby ktoś naprawdę mocno starał się ją otworzyć, nawet gdyby oznaczało to rozwalenie całego domu. Przez chwilę po myślałem, że to trzęsienie ziemi, lecz ziemia się nie ruszała. Tylko dom Dziwne. Ethan? — Widziałeś to? — Spojrzałem na Linka, ale on właśnie gapił się w górę na komin.
— Patrz, cegły lecą — powiedział. Wstrząsy przybrały na sile i jakiś rodzaj energii przeszedł przez cały dom. Frontowe drzwi się zatrzęsły. Lena! Zacząłem biec w kierunku drzwi. Słyszałem, jak w środku jakieś rzeczy się przewracają i pękają. Sięgnąłem i nacisnąłem nadproże, w miejscu, w którym wyrzeźbiono ukryty półksiężyc. Nic. Ethan, zaczekaj, coś jest nie tak. Nic ci nie jest? Nic nam się nie stało. Wujek Macon sądzi, że coś próbuje dostać się do środka. Z tej strony wygląda to raczej, jakby coś próbowało się właśnie stamtąd wydostać. Drzwi otworzyły się nagle i Lena wciągnęła mnie do domu. Poczułem, jak przesuwa się po mnie kurtyna mocy, kiedy przekraczałem próg. Link wskoczył za mną i drzwi się zatrzasnęły. Po tym, co widziałem na zewnątrz, poczułem ulgę, gdy wreszcie znalazłem się w środku. Dopóki się nie rozejrzałem. Przyzwyczaiłem się już do nieustannie zmieniającego się wnętrza rezydencji Ravenwood. Widziałem tu już wszystko: od kolonialnych antyków po wystrój rodem z gotyckiego horroru, ale na to, co zobaczyłem teraz, nie byłem przygotowany. W środku zastaliśmy swego rodzaju bunkier nie z tego świata — wypełnioną zapasami piwnicę pani Lincoln w krzywym odbiciu świata Obdarzonych. Ściany pokryte były czymś, co wyglądało jak pancerz, płytami matowego srebrnego metalu, ciągnącymi się od podłogi do sufitu. Meble zniknęły. Stosy książek i obite aksamitem fotele zostały zastąpione przez wielkie plastikowe bębny i skrzynie pełne świec i taśmy klejącej. Była tu też torba z psim jedzeniem, które było oczywiście przeznaczone dla Boo, choć nigdy nie widziałem, by jadł coś innego niż steki. Rząd białych słoi wyglądał podejrzanie podobnie do zapasu wybielacza, który mama Linka trzymała, by „zapobiec rozwojowi infekcji”. Podszedłem do nich i podniosłem jeden. — Co to? Jakiś rodzaj środka dezynfekującego Obdarzonych? Lena wyjęła słój z mojej reki i odstawiła na miejsce. — No, nazywa się „wybielacz”. Link postukał w jeden z plastikowych bębnów. — Mojej mamie bardzo by się tu spodobało. Twój wujek na pewno zyskałby u niej parę punktów. Olać trzydziestosześciogodzinne i siedemdziesięciodwugodzinne zestawy. Są dla cieniasów. A to są przygotowania do konkretnej katastrofy. Powiedziałbym, że macie tu zapasy na jakieś trzy tygodnie. Tylko brakuje łomu. Spojrzałem na niego bezmyślnie. — Łomu? — Do wyciągania ciał spod gruzów. — Ciał? — Pani Lincoln była bardziej szalona, niż myślałem. Link spojrzał na Lenę. — No i nie macie jedzenia. — Właśnie tym różnią się Obdarzeni, panie Lincoln. — Macon pojawił się w drzwiach jadalni i wydawał się kompletnie rozluźniony. — Kuchnia całkiem nieźle sobie radzi z zapewnianiem nam wszystkiego, czego potrzebujemy. Należy jednak być przygotowanym. To popołudnie z pewnością tego dowodzi. Wskazał jadalnię i poszliśmy za nim. Czarny stół z pazurzastymi nogami zniknął, zastąpiony innym, lśniącym i aluminiowym, który wyglądał jak wyciągnięty z laboratorium medycznego. Link i ja przyjechaliśmy najwyraźniej jako ostatni, ponieważ przy stole zostały już tylko dwa wolne krzesła. Jeśli nie zwracało się uwagi na laboratoryjny stół i metalowe płyty im ścianach, to można było się
poczuć jak na Dniach Zbiorów, gdy po raz pierwszy spotkałem rodzinę Leny. Kiedy Ridley była jeszcze Istotą Ciemności i wrobiła mnie w przywiezienie jej do Ravenwood. Teraz wspomnienie tego było prawie zabawne. Świat, w którym to właśnie Ridley wydawała się największym zagrożeniem. — Panie Wate, panie Lincoln, siadajcie, proszę. Próbujemy ustalić pochodzenie wstrząsów. Usiadłem na jednym z dwóch wolnych krzeseł obok Leny, Link zajął ostatnie. Sądząc po liczbie osób przy stole, nie byłem jedyną, którą coś gryzło, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie Maconowi. Wiem. Jakby nas oczekiwał. Kiedy mu powiedziałam, że przyjdziecie, nie wyglądał na zaskoczonego. I wszyscy zaczęli się pojawiać. Marian nachyliła się, by się znaleźć w kręgu, który padał na stół z najbliższej świecy. — Co tam się stało? Czuliśmy to w środku. Usłyszałem za sobą jakiś głos. — Nie wiem, ale na zewnątrz też to czuliśmy. Widziałem, jak Macon — ukryty w cieniu — skinął w stronę stołu. — Leah, może usiądziesz obok Ethana? — Kiedy się odwróciłem, między mną a Linkiem pojawiło się krzesło, a po chwili siedziała w nim Leah Ravenwood. — Siemka, Leah. — Link zasalutował. Zrobiła wielkie oczy, gdy zobaczyła, jak się zmienił. Byłem ciekaw, czy jest w stanie wyczuć swojego. — Czołem, bracie. — Ciemne włosy związała w koński ogon, przypomniałem sobie pielęgniarkę w Spokojnej Lecznicy. — Leah. To byłaś ty, przy cioci Prue. — Ćśś… Mamy ważniejsze rzeczy do omówienia. — Ścisnęła moją dłoń I mrugnęła, co było jej sposobem na udzielenie odpowiedzi. To Leah czuwała dla mnie nad ciocią Prue. — Dziękuję. — Nie ma za co. Robię, co mi każą. — Kłamała. Leah była tak samo niezależna jak Lena. — Nigdy nie robisz tego, co ci każą. Roześmiała się. — No dobra, więc robię to, co chcę. A chcę mieć moją rodzinę na oku. Moja rodzina i twoja rodzina to to samo. Zanim zdążyłem coś jeszcze odpowiedzieć, do pokoju wpadła Ridley Miała na sobie coś, co wyglądało bardziej jak bielizna niż ubranie. Ogień świeczek rozgorzał na chwilę, Ridley wciąż miała wpływ na ten pokój. — Nie widzę nigdzie karteczki ze swoim imieniem. Ale wiem, że jestem zaproszona na tę imprezkę. Prawda, wujku M.? — Będzie nam bardziej niż miło, jeśli do nas dołączysz. — Macon był spokojny. Pewnie już się przyzwyczaił do wybuchów Ridley. — A w co ty właściwie jesteś ubrana, kochanie? — Ciocia Del podniosła dłoń do oczu, jakby miała problem z zobaczeniem jakichkolwiek ubrań na Rid. Ridley odpakowała gumę do żucia, papierek rzucając na stół. — No to jak? Bardzo wam miło czy jednak nie? Chciałabym znać rozmiary afrontu. Inaczej nie wiem, czy się dąsać. — Ravenwood jest teraz twoim domem, Ridley. — Macon postukał palcami, zniecierpliwiony, ale uśmiechnął się, jakby miał tyle czasu, ile tylko trzeba. — Właściwie to Ravenwood należy do mojej kuzynki, wujku M. bo dałeś go jej, pomijając resztę z nas. — Była dzisiaj naprawdę wściekła. Co to, nie ma żadnego żarcia? No tak. Kuchnia jest w nie najlepszym na stroju. Nikt z was, ponadnaturalnych, nie ma humoru. Co za ironia, nie? Siedzę oto w pokoju pełnym superpotężnych ludzi, którzy nie są w stanie ogarnąć obiadu. — Ależ ta dziewczyna ma jadaczkę. — Ciocia Del pokręciła głową.
Macon wskazał gestem miejsce przy stole. — Byłoby miło, gdybyś okazała odrobinę szacunku dla drobnych spraw, które zaistniały. — Nieważne. — Ridley machnęła niedbale przeraźliwie różowymi paznokciami w stronę Macona. — Zaczynajmy już tę imprezkę. — Podciągnęła pasek czegoś, co miała na sobie. Nawet jak na jej standardy, nie było tego za wiele. — Nie jest ci zimno? — wyszeptała ciocia Del. — To jest vintage — odwarknęła Rid. — Ach tak? A ja myślałam, że Moulin Rouge. — Liv stała w drzwiach z naręczem książek. Ridley strzeliła palcami w jeden z loków Liv, kiedy tają mijała, by zająć najbliższe wolne miejsce. — Tak właściwie, Pippi… — Proszę. — Macon uciszył je obie spojrzeniem. — Jestem pod wrażeniem tego przedstawienia, Ridley. Jeśli chodzi o kostium, niespecjalnie mnie zaskoczył. Byłbym wdzięczny, gdybyś teraz zechciała usiąść. — Westchnął. — Olivio, dziękuję ci, że do nas dołączyłaś. Ridley wcisnęła się na krzesło, które pojawiło się obok Linka, ignoruje go tak ostentacyjnie, jak to tylko możliwe. Puścił do niej oko. — Nie wiem, jakiego rodzaju sklepem jest Moulin Rouge (czyt: mulę róż), ale jeśli mają taki w Summerville, to wiem, gdzie kupię ci prezent na urodziny. Ridley sztywno patrzyła przed siebie, udając, że nie zauważyła zainteresowania Linka. Rozpoczął Macon. — Olivio, odczułaś wstrząsy? Wpatrywałem się w twarz Macona, ale usłyszałem, że Liv usiadła i rzuciła na stół to, co musiało być jej czerwonym notatnikiem. Potem przestawiła wskazówki na swoim selenometrze. Znałem ten odgłos, tak samo jak znałem dźwięki towarzyszące Linkowi, Ammie czy Lenie. — Jeśli pan pozwoli, sir Maconie. — Liv przesunęła po stole stos książek i papierów w jego kierunku. — Musiałam się tylko upewnić, czy mam dokładne pomiary. — Słuchamy, Olivio. — Lena spinała się za każdym razem, gdy Macon wypowiadał imię Liv. Czułem to jak napływające w moją stronę fale. Liv mówiła dalej, nie zdając sobie sprawy z tego napięcia. — Generalnie, jest coraz gorzej. Jeśli liczby się zgadzają, to ten dom przyciąga konkretną energię. — Super. Jedyne, czego potrzebowałem, to Liv opowiadająca o przyciąganiu. — Interesujące. — Macon pokiwał głową. — A więc tak, jak się spodziewaliśmy, nasila się? „My” musiało zaboleć Lenę. Jestem nią taka zmęczona. — Liv? — Cholera. Niechcący powiedziałem to na głos. Co było ze mną nie tak? Nie mogłem już nawet odróżnić celtowania od mówienia. Lena spojrzała na mnie, oszołomiona. — Tak, Ethanie? — Liv czekała, aż zadam jej pytanie. Wszyscy przy stole obrócili się w moją stronę. Musiałem coś wymyślić. O czym mówiliśmy? Przyciąganie. — Zastanawiam się… — Tak? — Liv popatrzyła na mnie wyczekująco. Dobrze, że Reece nie było w pokoju, nawet jeśli jej moce nie działały normalnie. Sybilla dostrzegłaby, co czuję. I nie potrzebowałem selenometru, by to udowodnić, czy też zmierzyć. Nawet jeśli nigdy nie mieliśmy być czymkolwiek więcej niż przyjaciółmi, Liv i ja zawsze będziemy coś dla siebie znaczyć. Żołądek mi się skręcał. Tym razem nie mroziła go bryła lodu. Raczej w środku siedziało stado wścieków żujących moje organy. — Wścieki — wyrwało mi się nagle. Wszyscy się na mnie gapili. Liv pokiwała cierpliwie głową, czekając, aż powiem coś, co ma jakiś sens.
— Tak. Ostatnio ich aktywność jest poważnie wzmożona. — Nie. To znaczy… Dotąd zakładaliśmy, że coś próbuje się dostać do Ravenwood z powodu tego wszystkiego, co Abraham przeciwko nam rzucił… Marian spojrzała na mnie, nie rozumiejąc. — Moja biblioteka spłonęła do fundamentów. Dom twoich ciotek z o stał zniszczony. To chyba całkiem bezpieczne założenie, nie uważasz? Wszyscy spojrzeli na mnie jak na idiotę, ale ciągnąłem dalej. — A jeśli się mylimy? Jeśli to robi ktoś, kto już tutaj jest? Liv uniosła brew. Ridley wyrzuciła ręce w powietrze. — To najgłupsza… — Właściwie… To genialne — stwierdziła Liv. — Oczywiście, że ty tak uważasz, Mary Poppins. — Ridley przewróciła oczami. — Owszem. I o ile nie masz przekonujących obliczeń, musisz się zamknąć i choć raz mnie posłuchać. — Liv zwróciła się do Macona. — Ethan może mieć rację. W moich obliczeniach jest anomalia, której nie byłam w stanie wyjaśnić. Ale jeśli tylko odwrócimy kalkulacje, to nagle wszystko nabiera sensu. — Tylko po co ktoś miałby to robić? — zapytała Lena. Trzymałem wzrok wbity w czerwony notes na stole. Rzędy cyfr, sprawy, które były pewne i znane. — Prawidłowe pytanie to nie „po co”. — Głos Macona brzmiał dziwnie — tylko „kto”. Lena spojrzała na Ridley. Myśleliśmy o tym samym. Ridley wyskoczyła z krzesła. — Myślicie, że to ja? Zawsze spada na mnie, jak cokolwiek tu idzie nie tak! — Ridley, uspokój się — zaczął Macon. — Nikt… Nie dała mu skończyć. — A przyszło wam kiedyś do głowy, że cyferki na gównianym zegarku panny perfekcyjnej mogą się pomylić? Nie, to byłoby przecież niemożliwe, bo w końcu i tak wszyscy tańczycie, jak ona wam zagra! Lena się uśmiechnęła. To nie jest śmieszne, L. Przecież się nie śmieję. Macon uniósł dłoń. — Dosyć. Jest bardzo możliwe, że nic nie próbuje dostać się do Ravenwood. Tylko już tu jest. — Nie sądzisz, że jednak zauważylibyśmy, gdyby któryś z potworów Abrahama zrobił wyrwę w naszych zaklęciach? — Lena nie wydawała się przekonana. Macon podniósł się ze swojego miejsca, nie odrywając ode mnie wzroku. Tak samo patrzył na mnie, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy i pokazałem mu naszyjnik Genevieve. — Bardzo słuszna uwaga, Leno. Przy założeniu, że mamy do czynienia z wyrwą. Leah Ravenwood spojrzała na brata. — Maconie, o czym ty mówisz? Macon obszedł stół dookoła i stanął dokładnie przede mną. — Bardziej interesuje mnie, co myśli Ethan. — Zielone oczy Macona zaczęły błyszczeć. Przypominały mi fosforyzujące barwy świetlika. — Co tu się dzieje? — szepnąłem do Leah, która wyglądała na zupełnie zszokowaną. — Wiedziałam, że moce Macona zmieniły się, gdy został Istotą Światła. Nie wiedziałam jednak, że może umysłowić. — Co to właściwie znaczy? — To nie mogło być nic dobrego, biorąc pod uwagę, że Macon skupiał się wyłącznie na mnie.
— Umysł to labirynt ,a Macon potrafi odnaleźć w nim drogę. Brzmiało to jak odpowiedź Ammy, czyli taka, która właściwie nic mi nie mówi. — Chcesz powiedzieć, że umie czytać w myślach? — Nie tak, jak sądzisz. Wyczuwa zakłócenia i anomalie, rzeczy, które nie pasują do siebie. — Leah patrzyła na Macona. Jego zielone źrenice stały się teraz niewidzące, a jednak wiedziałem, że na mnie patrzy. Nie było to przyjemne uczucie — być widzianym, nie będąc widzianym. Macon wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilię. — Z nas wszystkich — ty. — Ja co? — Zdaje się, że przyniosłeś coś, a raczej kogoś ze sobą tego wieczora. Nieproszonego gościa. — Ethan by tego nie zrobił! — Lena była równie zaskoczona jak ja. Macon ją zignorował i wciąż patrzył na mnie. — Nie do końca jestem pewien, co się stało, ale na pewno zaszła jakaś zmiana. — O czym pan mówi? — Czułem, że zbiera mi się na wymioty. Marian wstała powoli, jakby nie chciała go przestraszyć. — Maconie, dobrze wiesz, że porządek rzeczy wpływa przecież na moce wszystkich Obdarzonych. Nie jesteś na to odporny. Możliwe, że wyczuwasz coś, czego nie ma? Zielone światło zniknęło z oczu Macona. — Wszystko jest możliwe, Marian. Serce waliło mi w piersiach. Przed chwilą oskarżył mnie o przyprowadzenie kogoś do Ravenwood, a teraz co? Zmienił zdanie? — Panie Wate, zdaje się, że nie jest pan sobą. Brakuje czegoś ważnego. A to wyjaśnia, dlaczego wyczułem w tym domu obcego, nawet jeśli to ty nim jesteś. Wszyscy znowu się na mnie patrzyli. Żołądek zwinął mi się w kłębek, jakby ziemia pod moimi nogami jeszcze się ruszała. — Brakuje? Co pan ma na myśli? — Gdybym wiedział, na pewno bym się tym podzielił. — Macon zaczął się rozluźniać. — Niestety, nie jestem do końca pewien. Nie wiedziałem, o czym on mówi, ale nie zależało mi już. Nie miałem zamiaru siedzieć i wysłuchiwać oskarżeń o coś, czego nie zrobiłem. I to tylko dlatego że jego moce się pochrzaniły, a był zbyt arogancki, by się do tego przyznać. Świat rozpadał się na moich oczach i desperacko potrzebowałem odpowiedzi. — Mam nadzieję, że miło się łowiło, czy jak to tam nazywacie. Ale nie o tym przyszedłem rozmawiać. — O czym więc? — Macon wrócił na swoje krzesło u szczytu stołu. Powiedział to takim tonem, jakbym marnował ich czas, co wkurzyło mnie jeszcze bardziej. — Z osiemnastym księżycem nie chodzi wcale o Ravenwood ani o Lenę, tylko o Johna Breeda. Tyle że nie wiem, gdzie on jest ani co się stanie. — Ethan ma chyba rację. — Liv żuła koniec ołówka. — Myślałem, że może chcielibyście to wiedzieć, żebyśmy mogli go odnaleźć. — Wstałem. — Przepraszam, jeśli zdaję się nie być sobą. Może to ma coś wspólnego z tym, że świat się właśnie kończy. Ethan, dokąd idziesz? Ta cała narada jest bez sensu. — Ethan, uspokój się, proszę. — Marian zaczęła się podnosić. — Powiedz to wściekom, które rozwaliły całe miasto. Albo Abrahamowi, Sarafine i Huntingowi. —
Spojrzałem wprost na Macona. — Może to na nich użyjesz swoich supermocy? Ethan! Spadam stąd. On nie chciał… Nie dbam o to, czego chciał, L. Macon mi się przyglądał. — Przypadki nie istnieją, prawda? Więc kiedy wszechświat mnie przed czymś ostrzega, zazwyczaj robi to za pośrednictwem mojej mamy. No to zamierzam posłuchać. — Wyszedłem, zanim ktokolwiek zdołał coś powie dzieć. Nie musiałem być przewodnikiem, żeby wiedzieć, kto się zgubił.
Czwarty października
Gumowaty kurczak Widziałem tylko ogień. Czułem ciepło i rozróżniałem kolory płomieni. Pomarańcz, czerwień, błękit. Ogień ma znacznie więcej kolorów, niż się powszechnie sądzi. Byłem w domu Sióstr, w pułapce. Gdzie jesteś? Spojrzałem na swoje stopy. Wiedziałem, że pojawi się tu lada chwila, między płomieniami, gdzieś pode mną, usłyszałem ten głos. CZEKAM. Ruszyłem po schodach tam, skąd dochodził. Ale stopnie zapadły się pod moim ciężarem i runąłem w dół. Gdy przeleciałem przez drewno, uderzyłem w podłogę piwnicy, przebijając się przez deski ramieniem. Widziałem pomarańcz, czerwień i błękit. Zrozumiałem, że jestem w bibliotece, chociaż powinienem być w piwnicy cioci Prue. Wokół mnie płonęły książki. Da Vinci, Dickinson, Poe… I jeszcze jedna. Księga księżyców. Wtedy zobaczyłem szary błysk, który wcale nie był ogniem. To był on. Dym mnie pochłonął i zapadła ciemność.
Obudziłem się na podłodze. A kiedy spojrzałem w lustro w łazience, całą twarz miałem czarną od sadzy. Resztę dnia spędziłem, starając się nie kasłać popiołem.
Od czasu kłótni z Maconem, czy jakkolwiek by to nazwać, sypiałem jesz cze gorzej. Kłótnie z Maconem oznaczały zazwyczaj nieporozumienia z Leną, co było znacznie bardziej bolesne niż spięcia ze wszystkimi ludźmi naraz, których znałem. Ale teraz wszystko potoczyło się inaczej i Lena nie wiedziała, co powiedzieć, tak samo jak ja. Próbowaliśmy unikać myślenia o tym, co się wokół nas działo -o rzeczach, których nie mogliśmy powstrzymać, i odpowiedziach, których nie mogliśmy znaleźć. Ale to zawsze czaiło się gdzieś z tyłu głowy, nawet jeśli się do tego nie przyznawaliśmy. Staraliśmy się skupiać na tym, co mogliśmy kontrolować, a więc na trzymaniu Ridley z dala od kłopotów, a koników polnych z dala od naszych domów. Bo gdy każdego dnia przeżywasz koniec świata, to wszystkie problemy zaczynają się zlewać w jeden, nawet jeśli wiesz, że to szaleństwo. I nic nie jest takie samo. Robale zrobiły się żarłoczniejsze, upał jeszcze nieznośniejszy, a miasto bardziej szalone. Jednak to wciąż temperatura dawała się nam najbai dziej we znaki. Była dowodem, że bez względu na to, czy grałeś w kosza, szedłeś na randkę, czy leżałeś w łóżku w Spokojnej Lecznicy, to w każdym aspekcie
życia, od momentu przebudzenia aż po wieczorny sen, coś szło nie tak. I że to się nie poprawiało. Raczej przeciwnie. Nie musiałem wychodzić na dwór i obserwować pogody, żeby sobie cokolwiek udowodnić. Wszystkie dowody, których potrzebowałem, miałem w naszej kuchni. Amma zawsze wydawała się połączona z naszym starym piekarnikiem na poziomie molekularnym — gdy coś nie dawało jej spokoju, efekty było widać w kuchni. Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi, i byłem pewien, że mi o tym nie powie. Mogłem jedynie składać do kupy jej wskazówki w języku, którego używała najczęściej — języku przepisów. Wskazówka numer jeden: gumowaty kurczak. To danie bardzo użyteczne w kontekście ustalania stanu umysłu oraz umiejscowienia go na osi czasu. Coś podobnego jak stężenie pośmiertne w serialach detektywistycznych. U Ammy, która w trzech stanach słynęła ze swojego kurczaka z kluseczkami, gumowaty kurczak oznaczał dwie rzeczy: a) coś odciągało jej uwagę; b) była zajęta. Nie tylko zapomniała wyjąć kurczaka z piekarnika, ale też nie miała czasu się nim zająć, kiedy już był na zewnątrz. Tak więc kurczak za długo się piekł, a potem jeszcze dłużej chłodził, czekając jak i my wszyscy, aż pojawi się Amma. Chciałbym wiedzieć, gdzie była i co robiła przez cały ten czas. Wskazówka numer dwa: ogólny brak ciasta. Nie było ciasta, nie było więc również słynnej cytrynowej bezy Ammy. A to oznaczało, że: a) nie rozmawiała z Wielkimi; b) zdecydowanie nie rozmawiała z wujkiem Abnerem. Nie sprawdzałem barku, ale brak Jacka Danielsa również wykluczałby wujka Abnera. Byłem bardzo ciekaw, czy jej mała wycieczka do bokora miała z tym wszystkim coś wspólnego. Wskazówka numer trzy: mrożona herbata była straszliwie słodka. Co oznaczało, że: a) Siostry zakradały się do kuchni i dosypywały cukru do dzbanka, tak samo jak dosypywały soli do sosu do mięsa; b) Amma nie była sobą do tego stopnia, że nie pamiętała, ile użyła cukru; c) coś było nie tak ze mną. A może wszystkie te rzeczy naraz? W każdym razie Amma coś knuła i byłem zdeterminowany, by odkryć co. Nawet jeśli miałbym o to spytać samego bokora. No i jeszcze ta piosenka. Każdego mijającego dnia słyszałem ją coraz częściej, jak jedną z tych piosenek z list przebojów, które grają w radiu tak często, że zostają w głowie na cały dzień. Osiemnaście księżyców, obaw osiemnaście, Krzyk śmiertelników znika i pojawia się, Tych niepoznanych i nigdy niewidzianych Przez demonów królową w dłoniach zgniatanych… Królowa demonów? Serio? Pamiętając, jak dosłownie sprawdziła się zwrotka o wściekach, nie chciałem sobie nawet próbować wyobrażać, co mogło oznaczać spotkanie z królową demonów. Miałem nadzieję, że mama miała na myśli królową balu. Ale zwiastopieśni nigdy się nie myliły. Starałem się wyrzucić z głowy myśli o krzykach śmiertelników i dłoniach królowej demonów. Jednak nie mogłem uciekać przed wszystkimi rzeczami, o których nie chciałem myśleć, przed rozmowami, które nic zostały przeprowadzone, i lękami, które nie zostały wyznane. Nie mogłem uciec przed potwornym strachem, który we mnie narastał. Szczególnie w nocy, gdy leżałem bezpieczny w pokoju. Bezpieczny i najbardziej bezbronny. I nie byłem jedyny. Nawet w chronionych czarami ścianach Ravenwood Lena była równn bezbronna. Bo też miała coś od swojej mamy. Zorientowałem się, że dotyka rzeczy z tego pogiętego metalowego pudełka, kiedy
zobaczyłem pomarańczową poświatę płomieni… Zapłonął ogień. Pojedyncze płomyki pojawiały się dookoła palnika gazowego jeden po drugim, aż stworzyły piękne koło. Sarafine patrzyła na to, zafascynowana. Zapomniała o garnku z wodą, który stał na blacie obok. Ostatnio często zapominała o obiedzie. Nie mogła myśleć o niczym innym, tylko o płomieniach. Ogień miał w sobie energię, moc, która pokonywała nawet prawa fizyki. Nie dało się go kontrolować, potrafił zniszczyć hektary lasu w kilka minut. Sarafine od miesięcy studiowała ogień. Oglądała programy na kanale naukowym i wiadomości. Telewizor miała włączony przez cały czas. Jeśli tylko ktoś wspomniał o ogniu, przerywała to, co właśnie robiła, i pędziła posłuchać. Ale to nie było jeszcze takie złe. Zaczęła używać swoich mocy, by wzniecać małe pożary. Nic niebezpiecznego, małe zabawy w lesie. Coś jak ognisko na biwaku. Niegroźne. Fascynacja ogniem zaczęła się mniej więcej w tym samym czasie co głosy. Może to właśnie one sprawiały, że lubiła przyglądać się, jak płoną przeróżne rzeczy. Tego nie dało się określić z całą pewnością. Za pierwszym razem, gdy usłyszała ten cichy głos w głowie, robiła właśnie pranie. „To nędzne, bezwartościowe życie. Właściwie śmierć. Marnotrawstwo najwspanialszego daru, jaki świat Obdarzonych ma do zaoferowania. Moc zabijania i niszczenia, moc używania powietrza, którym oddychasz, jako paliwa do twojej broni. Sam Ogień Ciemności to oferuje. Oferuje wolność”. Kosz z praniem wypadł jej z rąk, a ubrania rozleciały się po podłodze. Sarafine wiedziała, że głos nie należał do niej. Nie brzmiał jak ona. No i nie od niej pochodziły te myśli. A jednak takie i podobne przemyślenia tłukły się jej po głowie. „Najwspanialszy dar, jaki świat Obdarzonych ma do zaoferowaniu”. Dar katalisty, o to mu chodziło. To właśnie się działo, kiedy Istota Naturalna przechodziła na stronę Ciemności. I bez względu na to, jak bardzo Sarafine chciała udawać, że nie jest to prawdą, była teraz Istotą Ciemności. Jej żółte tęczówki przypominały o tym za każdym razem, gdy spoglądała w lustro, co nie działo się często. Nie mogła znieść własnego widoku ani też tego, że John może znów zobaczyć te oczy. Sarafine bez przerwy nosiła okulary przeciwsłoneczne, mimo tego że John nie dbał o kolor jej oczu. — Może rozjaśnią nieco tę dziurę — powiedział kiedyś, rozglądając się po ich malutkim mieszkaniu. To była dziura, farba odchodziła od ścian, kafelki były popękane, grzejniki nigdy nie działały i co chwila wysiadały korki. Ale Sarafine nigdy by tego nie przyznała, bo to przez nią musieli tu żyć. Nikt nie wynajmował przecież ślicznych miejsc nastolatkom, którzy ewidentnie byli uciekinierami. Stać ich było na lepsze mieszkanie. John przynosił mnóstwo pieniędzy. Nie było trudno znaleźć rzeczy pod zastaw, kiedy umiało się sprawiać, by znikały prosto z czyichś kieszeni czy sklepowych wystaw. Był znikaczem, jak wszyscy najwięksi w historii magicy. I złodzieje. Ale był też Istotą Światła i używał swojego daru w ten łagodny sposób tylko po to, by zapewnić im przetrwanie. By zapewnić jej przetrwanie. Głosy zostały już z nią na dobre. „Jeśli odejdziesz, będzie używać tych swoich jarmarcznych sztuczek, by imponować śmiertelniczkom. A ty wreszcie zaczniesz robić to, do czego jesteś stworzona”. Wyrzucała te głosy ze swojej głowy, ale słowa pozostawiały obraz, który nigdy do końca nie znikał. Głosy rozbrzmiewały najgłośniej, gdy wpatrywała się w płonący ogień, jak teraz. Nim się zorientowała, ręcznik kuchenny już dymił, a jego ciemniejące brzegi zwijały się do środka jak jakieś przestraszone zwierzątka. Alarm przeciwpożarowy zaczął wyć.
Sarafine zaczęła tłuc ręcznikiem o podłogę, aż płomienie zasnuła strużka smutnego dymu. Płacząc, patrzyła na osmalone szczątki Musiała go wyrzucić przed powrotem Johna. Nie mogła mu o tym powiedzieć. Ani o głosach. To był jej sekret. Każdy miał jakieś sekrety, prawda? Jeden sekret jeszcze nikogo nie skrzywdził.
Usiadłem gwałtownie, ale w moim pokoju nikogo nie było. Okno pozostawało zamknięte. Dojmujący upał sprawiał, że pot, który spływał mi po karku, przypominał stado pełzających pająków. Wiedziałem, że zamknięte okno nie zatrzyma Abrahama, ale czułem się wtedy lepiej. Ogarnęła mnie irracjonalna panika. Przy każdym skrzypnięciu schodka, każdym jęknięciu starej podłogi spodziewałem się zaraz zobaczyć twarz Abrahama wyłaniającą się z ciemności. Rozejrzałem się dookoła, ale ciemność w moim pokoju była najzwyklejszą ciemnością. Zrzuciłem z siebie pościel. Było mi tak gorąco, że nie dałbym już rady znowu zasnąć. Wylałem sobie trochę wody na kark ze szklanki, która stała na nocnym stoliku. Na moment owiało mnie chłodne powietrze, ale zaraz znowu zrobiło się gorąco. — Wiesz, żeby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Serce mi prawie stanęło, kiedy usłyszałem ten głos. Podniosłem wzrok na mamę, która siedziała na krześle w rogu pokoju. Na krześle, na którym położyłem swoje ubrania w dniu jej pogrzebu i nigdy już na nim nie usiadłem. Wyglądała tak jak wtedy, gdy ją widziałem ostatnim razem na cmentarzu. Wydawała się jakby zamazana, ale wciąż była moją mamą w każdy istotny sposób. — Mamo? — Kochanie. Wyczołgałem się z łóżka i usiadłem na podłodze obok niej, plecami opierając się o ścianę. Bałem się podejść za blisko, w razie gdyby to był tylko sen i gdyby zaraz znikła. Chciałem po prostu posiedzieć przy niej trochę, tak jak siadywaliśmy w kuchni, rozmawiając o tym, jak minął mój dzień w szkole czy o czymś równie trywialnym. Bez względu na to, czy to się działo naprawdę. — Co się tu dzieje, mamo? Jeszcze nigdy przedtem nie widziałem cię w taki sposób. — Są pewne… - zawahała się. — Są pewne okoliczności, które pozwalają ci mnie zobaczyć. Nie mam czasu, by to wyjaśnić. Ale od ostatniego naszego spotkania wiele się zmieniło, Ethanie. — Wiem. Wszystko się chrzani. Pokiwała głową. — Chciałabym, żeby wszystko potoczyło się lepiej. Nie wiem, czy tym razem nastąpi szczęśliwe zakończenie. Musisz to zrozumieć. — Miałem ściśnięte gardło i próbowałem je rozluźnić. — Nie mogę tego rozgryźć. Wiem, że cała ta sytuacja wiąże się pewnie jakoś z osiemnastym księżycem Johna Breeda, ale nie mogę go znaleźć Nie wiem też, z czym tak naprawdę powinniśmy walczyć. Z osiemnastym księżycem? Abrahamem? Sarafine i Huntingiem? Pokręciła głową. — To nie jest wcale takie proste ani oczywiste. Zło nie zawsze ma tyl ko jedną twarz, Ethanie. — A właśnie, że tak. Mówimy o Świetle i Ciemności. Nic nie jest bai dziej białe albo czarne niż to. — Chyba oboje wiemy, że to nieprawda. — Mówiła o Lenie. — Nie jesteś odpowiedzialny za cały świat, Ethanie. Nie jesteś też jego sędzią, a tylko zwykłym chłopcem. Wstałem i rzuciłem się w jej objęcia. Myślałem, że moje dłonie przez nią przelecą, ale czułem ją, jakby naprawdę tu była. Jakby żyła, chociaż gdy na nią patrzyłem, wciąż wydawała się trochę
niewyraźna. Wtuliłem się w nią, moje palce wbiły się głęboko w jej miękkie, ciepłe ramiona Zdawało mi się, że doświadczam cudu, mogąc jej znów dotykać. Może i tak było. — Mój chłopczyk — wyszeptała. Czułem jej zapach. Czułem to wszystko, smażone pomidory, olej, którym impregnowała swoje książki w archiwum. Zapach świeżo skoszonej trawy z naszego trawnika, który towarzyszył nam nocami, gdy siedzieliśmy, oglądając te wszystkie podświetlone krzyże. Przytulała mnie dłuższą chwilę i poczułem się, jakby nigdy mnie nie opuściła. W końcu lekko mnie odepchnęła, ale wciąż się w nią wtulałem. Tych kilka minut było naszych. Potem zacząłem łkać. Po raz ostatni płakałem w ten sposób w dzieciństwie. Kiedy spadłem ze schodów, gdy bawiłem się resorakami na poręczy albo gdy spadłem z huśtawki na szkolnym podwórku. Ale ten upadek bolał o wiele bardziej niż wszystkie inne prawdziwe upadki w życiu. Otoczyła mnie ramionami, jak wtedy, gdy byłem mały. — Wiem, że jesteś na mnie zły. Zrozumienie prawdy zajmie jednak trochę czasu. — Nie chcę tego rozumieć. Za bardzo boli. Uścisnęła mnie mocniej. — Jeśli jej nie zrozumiesz, nie będziesz w stanie iść dalej. — Nie chcę iść dalej. — Nie możesz walczyć z losem. To był mój czas — powiedziała te słowa z taką pewnością, z takim spokojem jak ciocia Prue, gdy trzymałem ją za rękę w Spokojnej Lecznicy. Albo Twyla, gdy odchodziła w zaświaty w noc siedemnastego księżyca. To nie było fair. Ci, których opuściły, nigdy nie mogli już być pewni czegokolwiek. — Chciałbym, żeby stało się inaczej. — Ja też, Ethanie. — Twój czas. Co to właściwie znaczy? Uśmiechnęła się, głaszcząc mnie po plecach. — Gdy nadejdzie twój czas, będziesz wiedział. — Nie wiem, co robić. Boję się, że wszystko schrzanię. — Postąpisz słusznie, Ethanie. A jeśli nie, to odpowiednia droga sama cię znajdzie. Tak działa Koło Losu. Przypomniałem sobie, co mówiła ciocia Prue. „Koło Losu… zmiażdży nas wszystkich”. Spojrzałem mamie w oczy i zauważyłem, że jej twarz znaczyły łzy, tak jak i moją. — O co chodzi, mamo? — Nie „o co”, najdroższy chłopcze. — Dotknęła mojego policzka i zaczęła powoli znikać w ciepłych ciemnościach. — „O kogo”.
Dziewiąty października
Babskie spięcie * Tater Tots – marka bardzo popularnych w agnlosaskiej kuchni „hash browns”, czyli smażonych na głębokim tłuszczu szcześcianów ulepionych z tartych ziemniaków. Podczas obiadu zastępują frytki, kopytka czy po prostu ziemniaki.
Kilka dni później siedziałem przy najlepszym stoliku w Dar-ee Keen, które należało teraz nieoficjalnie do Linka. Jacyś nerwowi pierwszoroczniacy wstali ze swoich miejsc, gdy tylko weszliśmy. Przypomniałem sobie mój pierwszy rok, kiedy to ja i Link ustępowaliśmy komuś miejsca dokładnie w ten sam sposób. Teraz Link witał się z przechodzącymi obok naszego stolika dziewczynami, a ja wcinałem dziką ilość tater totsów.* — Chyba zaczęli kupować jakiś inny rodzaj albo coś. One są naprawdę smaczne. — Wrzuciłem do ust kolejnego tater totsa. Od lat ich nie jadłem. Ale dzisiaj wyglądały naprawdę zacnie na brudnej tablicy z menu. — Stary, chyba świrujesz. Nawet ja nigdy tego nie tknąłem. Wzruszyłem ramionami, a Lena i Ridley przysiadły się do nas, trzymając w dłoniach po szklance z koktajlem. Ridley spróbowała obu. — Mniam, malina. — To twój pierwszy raz, Rid? — Link ucieszył się na jej widok. Znowu ze sobą rozmawiali. Dawałem im jakieś pięć minut, zanim znowu zaczną się kłócić. — Mmm, ciasteczkowy. O mój Boże! — Wsadziła słomkę do ust i zaczęła pić oba koktajle naraz. Lena skrzywiła się z obrzydzeniem i otworzyła torbę frytek. — Co ty wyprawiasz? — Chciałam mieć taki malinowo-ciasteczkowy koktajl — wymamrotała Ridley, walcząc z wyślizgującymi jej się z ust słomkami. Wskazałem na znak wiszący nad kasą, na którym było napisane: DAMY CI WSZYSTKO, CO MAMY, WYSTARCZY, ŻE SOBIE TEGO ZAŻYCZYSZ! — Wiesz, że mogłaś po prostu zamówić taki koktajl? — Ale ja wolę to zrobić po swojemu. Tak jest zabawniej. O czym mówiliśmy? Link rzucił na stół stosik złożonych ulotek. — Na pewno hitem tygodnia jest impreza u Savannah Snow po meczu z Summerville. — No to baw się dobrze. — Ukradłem Lenie frytkę. — Fuj! — Skrzywił się. — Stary, najpierw tater totsy, a teraz to? Jak możesz jeść to świństwo? Śmierdzi jak brudne włosy i stary olej. — Pociągnął nosem. — i jakiś szczur albo dwa na dodatek. Lena odłożyła torebkę. Wziąłem jeszcze jedną frytkę. — Kiedyś ciągle jadłeś to świństwo. I byłeś zdecydowanie fajniejszy — Cóż, fajnie to dopiero będzie, bo ogarnąłem dla was zaproszenia na imprezę. Idziemy tam razem. — Rozłożył ulotki i naszym oczom ukazały się cztery pomarańczowe zaproszenia, każde wycięte w kształt koła i pomalowane tak, by przypominało piłkę do koszykówki. Lena podniosła jedno z zaproszeń dwoma palcami, jakby to one miały coś wspólnego z brudnymi włosami i starym olejem.
— Złoty kupon. To chyba oznacza, że teraz należymy do tych fajnych dzieciaków. Link nie dostrzegł sarkazmu w jej głosie. — No, przyjęli was wszystkich! Ridley siorbnęła głośno. Opróżniła obie szklanki do dna. — Właściwie to ja przyjęłam. — Co? — Musiałem się przesłyszeć. — Savannah zaprosiła całą drużynę, więc powiedziałam, że ja muszę przyprowadzić swoją świtę. No wiecie, do ochrony czy coś takiego. — Odstawiła obie szklanki. — Możecie podziękować mi później. Albo teraz. — Powtórz. — Lena spojrzała na kuzynkę, jakby ta zwariowała. — Jesteście moją świtą? — Ridley wyglądała na zmieszaną. — Tę drugą część. — Lena pokręciła głową. — Ochrona? — Wcześniej. Rid zastanawiała się chwilę. — Drużyna? — To-o — potwierdziła Lena przeciągle. To chyba musiał być jakiś żart. Spojrzałem na Linka, który specjalnie odwrócił wzrok. Ridley wzruszyła ramionami. — No tak. Wiecie, te drużynowe rzeczy. Zapomniałam, jak to się nazywa. Podobają mi się te spódniczki. No i taki występ jest rzeczą najbliższą temu, co miałam jako syrena, przynajmniej póki jestem uwięziona w tym beznadziejnym ciele. — Rid obdarzyła nas swoim najlepszym sztucznym uśmiechem. — Dalej, Żbiki! Lenie odebrało mowę. A ja czułem, jak okna Dar-ee Keen zaczynają drgać, jakby walił w nie huraganowy wiatr, co pewnie się właśnie działo. Zgniotłem serwetkę. — Żartujesz? Jesteś teraz jedną z nich? — Co? — Kolejną wersją Savannah Snow i Emily Asher. Czyli taką dziewczyną jak te, które nękały nas od zawsze w szkole — warknęła Lena. — Taką jak te, których nienawidzę. — Nie rozumiem, dlaczego się tak denerwujesz. — Och, sama nie wiem. Może dlatego że dołączyłaś do ekipy, która założyła klub i chciała mnie wywalić ze szkoły w zeszłym roku? Wiesz Zabójcze Cheerleaderki z Jackson High... — E, tam — ziewnęła Ridley. — Powiedz mi, co to ma wspólnego ze mną. Kątem oka widziałem okna. Szyby wciąż drżały. Jakaś gałąź wpadła na jedną z nich, jakby ktoś podrzucił ją z ziemi jak chwast. Wyprostowałem palcami kosmyk włosów Leny. Uspokój się, L. Jestem spokojna. Ona nie chce cię zranić. Nie. Bo albo o to nie dba, albo nie zwraca na to uwagi. Odwróciłem się do Linka. Siedział z rękoma za głową, przyglądając się z satysfakcją temu, jak reagujemy. — Wiedziałeś o tym? — Nie opuściłem żadnego treningu. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu Spojrzałem na niego chłodno. — Oj, daj spokój. Wygląda naprawdę gorąco w tych miniówkach. Oparzenia trzeciego stopnia, mała. Ridley się uśmiechnęła. Byłem przekonany, że Link postradał zmysły.
— I myślisz, że to dobry pomysł? Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Niech robi to, co ją kręci. A wiesz, co mówią: przyjaciół trzymaj blisko, ale wrogów za bieliznę... Zaraz, jak to szło? Spojrzałem na Lenę. Muszę to zobaczyć. Szyby zadygotały jeszcze mocniej.
Następnego dnia po południu poszliśmy obejrzeć doping Rid na własne oczy. Trzeba przyznać, że ta dziewczyna wiedziała, jak się ruszać. Nawet jeśli do drużynowej spódniczki wkładała błyszczący top zamiast standardowego złoto-niebieskiego kostiumu, to na pewno nie można jej było odmówić wdzięku. — Ciekawe, czy jest w tym dobra, bo była syreną? — zastanawiałem się. Ridley właśnie robiła serię przerzutów wzdłuż całej długości boiska do koszykówki. — No... ciekawe. — Lena nie wyglądała na przekonaną do tego, na co patrzyliśmy. — A co, myślisz, że istnieje jakieś cheerleaderskie zaklęcie? Znajdziesz łaciński odpowiednik cheerleaderki? Lena przyglądała się, jak Ridley robi kolejny wychwyt. — Nie jestem pewna, ale się tego dowiem. Oglądaliśmy trening z najwyższej ławki i po jakichś dziesięciu minutach stało się jasne, co tu naprawdę się wydarzyło. Prawdziwy powód, dla którego Ridley dołączyła do drużyny? Zastąpiła Savannah. I to w każdy możliwy sposób. Rid stała w podstawie piramidy, podtrzymując swoje nowe koleżanki. Prowadziła doping i w kilku przypadkach dodawała na bieżąco nowe elementy, przynajmniej tak to wyglądało z boku. Reszta drużyny człapała za nią, próbując naśladować jej pozornie tylko przypadkowe ruchy. Ridley dopingowała i krzyczała tak głośno, że właściwie rozpraszała chłopaków na boisku. A może to ten metaliczny top? — Żbiki, chwyćcie za swe piłki! Zwiększcie dla mnie swe wysiłki! Żbiku, wszystko z siebie daj! Ridley jest już w Jackson High! Kolesie z drużyny zaczęli rechotać, wszyscy poza Linkiem, który wyglądał, jakby chciał w nią rzucić piłką. Jednak ktoś był od niego szybszy. Savannah zeskoczyła z ławki z ręką wciąż na temblaku i naskoczyła na Ridley. — Chyba to nie jest jeden z ustalonych okrzyków. Lena zakryła twarz dłońmi. — Wydaje mi się, że dzięki Ridley i Savannah wszystkich nas wywalą ze szkoły, zanim skończy się sezon koszykarski. — Oboje wiedzieliśmy, co się działo, kiedy zadarło się z taką kobietą jak pani Snow. Nie mówiąc już o samej Savannah. — Cóż, trzeba oddać Ridley jedno. To już październik, a ona wciąż jest w Jackson High. Wytrzymała dłużej niż trzy dni. — Przypomnij, żebym upiekła jej tort, gdy wrócę do domu. — W głosie Leny słychać było irytację. — Ostatnim razem, gdy chodziłyśmy do szkoły, połowę wolnego czasu spędzałam, odrabiając jej prace domowe. Inaczej zagoniłaby do tego każdego chłopaka w szkole. Ona nie umie funkcjonować inaczej. Oparła głowę o moją pierś. Spletliśmy dłonie i poczułem ukłucie prądu. Nawet jeśli moja skóra miała zacząć płonąć za kilka minut, to było tego warte. Chciałem zapamiętać to uczucie. Nie porażenie, ale dotyk tuż przed nim. Sposób, w jaki jej dłoń leżała w mojej.
Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie taki czas, że będę musiał to zapamiętywać. Że Lena będzie gdziekolwiek indziej niż w moich ramionach. Nie sądziłem aż do poprzedniej wiosny, kiedy mnie zostawiła. Kiedy wspomnienia — niektóre zbyt bolesne, by je pamiętać, inne zbyt bolesne, by zapomnieć — były wszystkim, co miałem. Kiedy tylko one nie pozwalały im się rozpaść na kawałki. To, jak siedziałem z nią na schodach mojego domu. Celtowanie, gdy każde z nas leżało w swoim łóżku. Sposób, w jaki bawiła się swoim szczęśliwym naszyjnikiem, kiedy się zamyśliła. Dokładnie tak jak teraz, gdy oglądała trening. Cała ta zwyczajność naszego związku była właśnie tak niewiarygodna i nadzwyczajna. Nie chodziło o to, że jest Obdarzoną. Ale o to, że jest Leną i że ją kocham. Więc przyglądałem się jej, jak patrzyła na Ridley i Savannah. Przynajmniej dopóki awantura na boisku nie zrobiła się głośna, choć od początku nie należała do najcichszych. Zresztą wcale nie trzeba było słyszeć słów, by wiedzieć, co się dzieje. — Phi, błąd żółtodzioba! — Lena robiła za narratora, podczas gdy Savannah darła się na Ridley, która z kolei zjeżyła się jak kot przy śmietniku. — Widzisz, o czym mówię? Nie można tak po prostu wsiąść na Ridley, spodziewając się, że nie wydrapie ci za to oczu. — Spięła się. Widziałem, że zastanawia się nad zejściem na boisko, zanim sprawy przybiorą zły obrót. Emory ją jednak uprzedził, przywabiając Ridley do linii bocznej. Savannah próbowała wyglądać na wkurzoną, ale ewidentnie jej ulżyło. Lenie również. — Właśnie prawie polubiłam Emory’ego. — Nie możesz rozwiązywać wszystkich problemów Rildey za nią. — Nie mogę rozwiązać żadnego z nich. Całe życie spędziłam, nie mogąc rozwiązać jej problemów. Szturchnąłem ją ramieniem. — Właśnie dlatego to są jej problemy. Rozluźniła się i rozparła na ławce. — Od kiedy to wyznajesz zen? — Nie wyznaję zen. — A może? Gdzieś w podświadomości wciąż rozpamiętywałem wizytę mamy. I wszystkie te rzeczy, które wtedy od niej usłyszałem, a które wiedziała tylko mama. Zresztą może to nie było w mojej podświadomości. — Mama mnie odwiedziła. — Pożałowałem tych słów, gdy tylko je wypowiedziałem. Lena usiadła tak gwałtownie, że moja ręka wystrzeliła do góry. — Kiedy? Dlaczego nic nie powiedziałeś? Co mówiła? — Kilka nocy temu. Później nie miałem nastroju na zwierzenia. Zwłaszcza nie po tym, jak widziałem matkę Leny zapadającą się coraz głębiej w mrok w wizji jeszcze tej samej nocy. Ale chodziło o coś więcej. Zaczynałem się naprawdę denerwować. Rozmowy z moją nieprzytomną ciocią we śnie, zapominanie rzeczy, które robiłem na jawie. No i ten niewiarygodny ciężar nadchodzącej zagłady, który nie dawał o sobie zapomnieć. Nie chciałem przyznać, jak źle to wszystko wyglądało, ani Lenie, ani sam przed sobą. Lena spojrzała z powrotem na boisko. Zraniłem ją. — Widzę, że jesteś dzisiaj bardzo rozmowny. Chciałem ci powiedzieć, L. Ale musiałem to najpierw przetrawić. Teraz mi jakoś powiedziałeś. Próbowałem sobie wszystko poukładać. Chyba wciąż byłem na nią wściekły, jakbym ją winił za to, że umarła. Nieźle pokręcone, co? Ethan, pomyśl, jak ja się zachowywałam, kiedy myślałam, że wujek Macon nie żyje. Oszalałam wtedy.
To nie była twoja wina. Nie mówię, że była. Dlaczego u ciebie wszystko sprowadza się do winy? To nie wina twojej mamy, że umarła, ale część ciebie wciąż ją za to wini. To normalne. Siedzieliśmy obok siebie na ławce, nie odzywając się ani słowem. Poniżej cheerleaderki dopingowały, a koszykarze rozgrywali sparing. Jak myślisz, dlaczego odnaleźliśmy siebie nawzajem w snach? Nie wiem, Leno. Nie można tego raczej zaliczyć do najnormalniejszych i najzwyklejszych sposobów poznania drugiej osoby. Chyba nie. Czasami zastanawiam się, czy to wszystko nie jest jednym z tych psychotycznych snów w stanie śpiączki. Może ja sam leżę właśnie w Spokojnej Lecznicy? Prawie się roześmiałem, ale coś sobie przypomniałem. Spokojna Lecznica. Osiemnasty księżyc. Zapytałem o niego moją mamę. O Johna Breeda? Przytaknąłem. Powiedziała tylko coś o złu, które ma wiele twarzy. I że nie do mnie należy wydawanie sądów. Ach! Ty i to twoje osądzanie. Widzisz? Ona się ze mną zgadza. Myślę, że twoja mama by mnie polubiła. Miałem jeszcze jedno szalone pytanie. L., słyszałaś kiedyś o Kole Losu? Nie. Co to? Według mojej mamy to nie jest coś, tylko ktoś. — Co? — Lena straciła na chwilę rezon i przestała celtować. — Najdziwniejsze jest to, że wciąż gdzieś słyszę tę nazwę: „Koło Losu”. Ciocia Prue też o nim wspominała, kiedy zasnąłem w jej pokoju. To musi mieć coś wspólnego z osiemnastym księżycem. Inaczej moja mama by o tym nie wspomniała. Lena wstała i wyciągnęła rękę. — Chodź. — Co robisz? — Wstałem za nią. — Pozwalam Ridley samej rozwiązywać jej problemy. Chodźmy. — Dokąd idziemy? Rozwiązać twoje.
Dziewiąty października
Po stronie dobrego oka Najwyraźniej Lena uważała, że odpowiedź na moje problemy czeka na nas w Bibliotece Hrabstwa Gatlin, bo znaleźliśmy się tam już po pięciu minutach. Cały budynek otoczono ogrodzeniem z łańcucha, a całość wyglądała bardziej jak plac budowy niż biblioteka. Brakującą połowę dachu okryto ogromnymi niebieskimi foliami. Przy drzwiach leżał dywan zdarty z betonowej podłogi, zniszczony zarówno przez ogień, jak i wodę. Przeszliśmy po osmalonych deskach i weszliśmy do środka. Drugą stronę biblioteki odgrodzono ciężką plastikową zasłoną. To tu płonął ogień. Nie chciałem wiedzieć, jak to teraz wygląda. Część, w której staliśmy, też przedstawiała żałosny widok. Regały zniknęły, zastąpione pudłami z książkami poukładanymi w stosy. Zniszczone. Częściowo zniszczone. Do uratowania. Jedynie szafka z katalogiem przetrwała nietknięta. Nigdy się tego nie pozbędziemy. — Jesteś tu, ciociu Marian? — Przeszedłem obok pudełek, spodziewając się znaleźć Marian w szale segregowania, chodzącą po budynku z otwartą książką w ręku. Zamiast tego zobaczyłem mojego tatę siedzącego na pudle za katalogiem książkowym i rozmawiającego z entuzjazmem z jakąś kobietą. To było niemożliwe. Lena zasłoniła mnie. Inaczej szybko by dostrzegli, że wyglądam, jakbym miał zaraz zwymiotować. — Pani English! Co pani tu robi? I pan Wate! Nie wiedziałam, że zna pan naszą nauczycielkę. — Lenie udało się nawet uśmiechnąć, jakby fakt, ze na nich wpadliśmy, był przyjemnym zbiegiem okoliczności. Nie mogłem przestać się gapić. Co on, do diabła, tu z nią robił? Jeśli mój tata był zawstydzony, to nie było tego po nim widać. Wyglądał na podekscytowanego, a nawet szczęśliwego, co było jeszcze gorsze. — Wiedzieliście, że Lilian wie o historii naszego hrabstwa prawie tyle, ile wiedziała twoja mama? Lilian? Moja mama? Pani English podniosła wzrok z rozsypanych na podłodze książek i nasze spojrzenia się spotkały. Przez jedną sekundę jej źrenice wyglądały jak szparki, jak u kota. Nawet w jej szklanym oku, które nie było prawdziwe. L., widziałaś to? Co? Ale nie było już nic do oglądania. Oprócz naszej nauczycielki angielskiego, mrugającej powieką swego szklanego oka, gdy tym dobrym przyglądała się mojemu tacie. Jej fryzura była siwiejącym bałaganem, pasującym do szarego swetra włożonego na bezkształtną sukienkę. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że pani English mogłaby istnieć poza szkolną klasą. Ale oto miałem dowód, widziałem ją w towarzystwie mojego taty. Zrobiło mi się niedobrze. Tata mówił dalej. — Lilian pomaga mi w badaniach nad Osiemnastym księżycem. Moją książką, pamiętacie? — Odwrócił się rozpromieniony do pani English. Dzieciaki nie słuchają już zupełnie, co się do nich mówi.
Połowa moich studentów słucha iPodów albo rozmawia przez komórki. Równie dobrze mogliby być głusi. Pani English spojrzała na niego dziwnie i się roześmiała. Zorientowałem się, że nigdy przedtem nie słyszałem jej śmiechu. Sam śmiech jeszcze nie był tak niepokojący, ale ona śmiała się z żartów mojego taty. Niepokojące i ohydne. — To nie do końca prawda, Mitchell. Mitchell? Tak ma na imię twój tata, Ethan. Bez paniki. — Według Lilian osiemnasty księżyc może być uważany za niezwykle ważny motyw historyczny. Fazy księżyca mogą iść w parze z… — Miło było panią spotkać. — Nie potrafiłem spokojnie stać i wysłuchiwać teorii mojego taty na temat osiemnastego księżyca ani patrzeć, jak dzieli się nimi z moją nauczycielką angielskiego. Przeszedłem obok nich kierując się do archiwum. — Wróć do domu wcześniej, tato. Amma ma pieczeń wołową. — Nie miałem pojęcia, co Amma gotowała, ale pieczeń była jego ulubioną potrawą. A chciałem, żeby wrócił do domu na kolację. Chciałem, żeby trzymał się z dala od mojej nauczycielki angielskiego. Ona chyba zrozumiała wszystko to, czego nie zdołał załapać mój tata że chcę, aby pozostała moją nauczycielką, nikim więcej. Gdy próbowałem się oddalić, Lilian English zniknęła, a jej miejsce zajęła pani English. — Ethanie, nie zapomnij o konspekcie wypracowania o Czarownicach z Salem. Ma być na moim biurku pod koniec jutrzejszej lekcji, pamiętaj. Tak samo panna Duchannes. — Tak, pszepani. — Rozumiem, że macie już jakieś założenia? Przytaknąłem, ale kompletnie zapomniałem o tym, że mamy wypracowanie do napisania, a co dopiero konspekt. Angielski jakoś spadł ostatnio z mojej listy priorytetów. — I? — Pani English spojrzała na mnie wyczekująco. Może byś mi trochę pomogła? Nie patrz na mnie. Nie zastanawiałam się nad tym. Dzięki. Schowam się w tym bałaganie w czytelni, dopóki sobie nie pójdą. Zdrajczyni. — Ethan? — Wciąż czekała na moją odpowiedź. Gapiłem się na nią, a ojciec na mnie. Wszyscy na mnie patrzyli. Czułem się jak złota rybka w szklanej kuli. Jak długo żyje złota rybka? To było jedno z pytań z ostatniego teleturnieju Va banque, który oglądały Siostry. Próbowałem coś wymyślić. — Złota rybka. — Sam nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Ale ostatnio najpierw mówiłem, a potem myślałem. — Słucham? — Pani English wyglądała na zmieszaną. Tata podrapał się po głowie, usiłując nie okazywać zażenowania. — To znaczy, jak to jest żyć w szklanej kuli… z innymi złotymi rybkami To skomplikowane. Pani English raczej nie była pod wrażeniem. — Proszę mnie oświecić, panie Wate. — Wydawanie sądów i wolna wola. Myślę, że będę pisał o wydawaniu wyroków. Kto ma prawo — decydować, co jest dobre, a co złe, rozumie pani? Czy to jest dane z góry przez jakąś siłę, czy nie pochodzi od ludzi, z którymi się żyje? Albo z własnego miasta? To były słowa z mojego snu albo słowa mojej mamy.
— Więc? Kto ma to prawo, panie Wate? Kto jest sędzią ostatecznym? — Chyba nie wiem. Nie napisałem jeszcze tej pracy, pszepani. Ale nie jestem pewien, czy my, złote rybki, mamy prawo osądzać się nawzajem. Wystarczy spojrzeć, dokąd zaprowadziło to dziewczyny z Salem… — Czy ktoś spoza społeczności byłby w tym lepszy? Ogarnął mnie nagły chłód, jakby naprawdę istniała dobra i zła odpowiedź na to pytanie. Na angielskim nie było złych i dobrych odpowiedzi, o ile umiało się poprzeć swoją teorię jakimiś argumentami. Ale wydawało mi się, że nie rozmawiamy już o pracy domowej. — Na pewno odpowiem na to pytanie w swoim wypracowaniu. — Odwróciłem wzrok, czując się trochę głupio. W klasie to byłaby dobra odpowiedź, ale inaczej to wyglądało, gdy rozmawialiśmy w ten sposób. — Nie przeszkadzam? — Marian przybyła mi z odsieczą. — Wybacz, Mitchell, ale muszę dziś wcześniej zamknąć bibliotekę. Przynajmniej to, co z niej zostało. Obawiam się, że mam trochę… oficjalnych spraw bibliotekarskich do załatwienia. Spojrzała z uśmiechem na panią English. — Proszę nas jeszcze odwiedzić. Jeśli nam się poszczęści, to do wakacji staniemy na nogi. Uwielbiamy gościć kadrę naukową w naszych skromnych progach. Pani English zaczęła zbierać swoje papiery. — Oczywiście. Marian zamknęła za nimi drzwi, nim mój tata zdążył zapytać, dlaczego nie wychodzę razem z nim. Odwróciła tabliczkę i przekręciła zamek Nie, żeby było tu jeszcze coś do ukradzenia. — Dzięki za ratunek, ciociu Marian. Lena wytknęła głowę zza stosu pudeł. — Poszli już? — Trzymała jakąś książkę, owiniętą w chustę. Tytuł był wciąż widoczny, tylko częściowo zakryty przez połyskującą szarą tkaninę. Wielkie nadzieje. Książka Sarafine. Jakby to popołudnie nie było już wystarczająco beznadziejne. Marian wyjęła chusteczkę i przetarła nią szkła okularów. — To nie był do końca ratunek. Oczekuję oficjalnych gości i byłoby dobrze, gdybyście zniknęli stąd przed ich przyjściem. — Daj mi chwilę, zgarnę tylko swoją torbę. — Lena z powrotem zniknęła za pudłami, ale nie dałem jej uciec. — Co ty z tym robisz? — Chwyciłem książkę i w tej chwili, w której jej dotknąłem, połamane półki rozpłynęły się w ciemności… Kiedy spotkała go po raz pierwszy, było już późno. Sarafine wiedziała, że nie powinna chodzić sama o tej porze. Śmiertelnicy nie stanowili dla niej zagrożenia, ale była świadoma, że czają się tu też różne stwory. Jednak głosy zaczęły do niej szeptać i musiała wyjść z domu. Gdy dostrzegła postać na rogu, jej serce biło szybciej. Ale gdy mężczyzna się zbliżył, zorientowała się, że nie może jej zagrozić. Długa biała broda zlewała się z włosami tego samego koloru. Miał na sobie czarny garnitur, a na szyi muchę. Opierał się na wypolerowanej czarnej lasce. Uśmiechał się, jakby się znali. — Dobry wieczór, dziecko. Czekałem na ciebie. — Słucham? Chyba mnie pan z kimś pomylił. — Odpowiedziała uśmiechem. Dopadła go pewnie demencja starcza. Starszy pan się tylko roześmiał.
— Ciebie nie da się z nikim pomylić. Zawsze rozpoznam kataklistę. Sarafine poczuła, jak lodowata krew przyspiesza w jej żyłach. Wiedział. Nagle na chodniku zapłonął ogień, zaledwie kilka metrów od laski starca. Sarafine przymknęła oczy, próbując go ujarzmić, ale nie potrafiła tego zrobić. — Niech płonie. Zimną noc dziś mamy. — Uśmiechnął się nietknięty płomieniem. Sarafine wstrząsały dreszcze. — Czego ode mnie chcesz? — Przyszedłem ci pomóc. Widzisz, jesteśmy spokrewnieni. Może powinienem się przedstawić. — Wyciągnął dłoń. — Nazywam się Abraham Ravenwood. Znała to imię. Widziała je w drzewie genealogicznym przyrodniego brata. — Hunting i Macon mówili, że nie żyjesz. — A wyglądam, jakbym był martwy? — Uśmiechnął się. — Nie mogłem jeszcze umrzeć. Czekałem na ciebie. — Na mnie? Dlaczego? — Własna rodzina nie chciała z nią rozmawiać. Trudno było uwierzyć w to, że ktoś na nią czekał. — Nie zrozumiałaś jeszcze, czym jesteś, prawda? Słyszysz ten zew? Te głosy? — Spojrzał w płomienie. — Widzę jednak, że już odnalazłaś swój dar. — To nie dar. To przekleństwo. Odwrócił gwałtownie głowę w jej stronę i zobaczyła jego czarne oczy. — Powiedz mi, kto ci nagadał takich rzeczy. Domyślam się, że lstoty Światła. — Potrząsnął głową. — Nie dziwi mnie to. To kłamcy, kitórzy tylko trochę różnią się od śmiertelników. Ty jesteś inna. Kataklista to najpotężniejszy Obdarzony w naszym świecie, narodzony w Ogmiu Ciemności. Zbyt potężny, żeby w ogóle uważać go za Obdarzonego, przynajmniej moim zdaniem. Czy to możliwe? Czy mogła posiadać najpotężniejszy dar w świecie Obdarzonych? Część jej pragnęła, by to była prawda. Oto stała się kimś wyjątkowym, a nie wyrzutkiem. Ta część chciała dać upust pragnieniom. Spalić wszystko na swej drodze. Sprawić, by ludzie, którzy ją skrzywdzili, zapłacili za to. Nie! Wypchnęła te myśli z głowy. John. Musiała się skupić na Johnie i jego pięknych, zielonych oczach. Cała się trzęsła. — Nie chcę być Istotą Ciemności. — Na to jest już za późno. Nie możesz walczyć z tym, kim jesteś Abraham roześmiał się złowieszczo. — A teraz pokaż mi te swoje piękne żółte oczka. Abraham miał rację. Sarafine nie mogła walczyć ze swoją prawdziwą naturą, ale mogła to ukryć. Nie miała innego wyboru. Była teraz dwiema duszami, walczącymi o jedno ciało. Dobrem i złem. Światłem i Ciemnością. Tylko John trzymał ją po stronie Światła. Kochała go, chociaż czasami ta miłość zdawała się być jedynie wspomnieniem. Czymś bardzo dalekim, co mogła zobaczyć, ale czego nigdy nie dosięgnie. A jednak sięgała. To wspomnienie powracało najczęściej, gdy leżeli spleceni ze sobą w łóżku. — Wiesz, jak bardzo cię kocham? — wyszeptał John, prawie dotykając ustami jej ucha. Sarafine przysunęła się bliżej, jakby jego ciepło mogło w jakiś sposób wsiąknąć w jej zimną
skórę i zmienić ją od środka. — Jak bardzo? — Bardziej niż wszystko i wszystkich. Bardziej niż siebie samego. — Ja też. — Kłamczucha. Nawet teraz słyszała głosy. John pochylił się nad nią, aż ich czoła się zetknęły. — Nigdy nie będę czuł czegoś takiego do kogoś innego. To zawsze będziesz ty. — Jego głos był niski i zachrypnięty. — Masz już osiemnaście lat. Wyjdź za mnie. Sarafine w głowie słyszała inny głos. Ten sam, który przychodził do niej w myślach i ostatniej nocy we śnie. Głos Abrahama. „Myślisz, że go kochasz, ale to nieprawda. Nie możesz kochać kogoś, kto nie wie, kim jesteś. Nie jesteś zwykłą Obdarzoną, jesteś jedną z nas”. — Izabel? — John patrzył jej w oczy, szukając w nich dziewczyny, w której się zakochał. Dziewczyny, która powoli znikała. Jak wiele z niej jeszcze pozostało? — Tak. — Sarafine oplotła jego szyję ramionami, raz jeszcze chwytając się Światła. — Wyjdę za ciebie.
Lena otworzyła oczy. Leżała na brudnej betonowej podłodze obok mnie. Czubki naszych trampek prawie się stykały. — O mój Boże, Ethan! To się zaczęło, gdy spotkała Abrahama. — Twoja mama była Istotą Ciemności już przedtem. — Nie wiesz tego. Może dałaby radę to zwalczyć, jak wujek Macon. Wiedziałem, jak bardzo Lena chciała wierzyć, że w jej matce tkwi jakieś ziarnko dobra. Że nie była predestynowana do tego, bystać się potworną morderczynią, którą oboje znaliśmy. Może. Podnieśliśmy się, gdy Marian wyszła zza połamanych półek. — Robi się późno. Chociaż bardzo mi brakuje waszego polegiwania na tutejszej podłodze, to naprawdę musicie już iść. Obawiam się, że nie będzie to przyjemne spotkanie. — Co masz na myśli? — Rada ma zamiar mnie odwiedzić. — Rada? — Nie miałem pojęcia, o której radzie mówi. — Rada Samotnej Strażnicy. Lena skinęła głową i uśmiechnęła się współczująco. — Wujek Macon mi mówił. Czy możemy coś zrobić? Napisać jakiś list albo podpisać petycję? Rozdawać ulotki? Marian uśmiechnęła się zmęczonym uśmiechem. — Nie. Oni po prostu robią, co do nich należy. — Czyli? — Dbają o to, by reszta z nas przestrzegała zasad. Myślę, że można to podciągnąć pod kategorię nadstawiania za kogoś karku. Jestem przygotowana do wzięcia odpowiedzialności za wszystko, co zrobiłam. Ale nic więcej. „Ceną wielkości jest odpowiedzialność”. — Marian spojrzała na mnie wyczekująco. — Eee… Platon? — Strzeliłem z nadzieją. — Winston Churchill. — Westchnęła. — I to wszystko, czego mogą ode mnie oczekiwać i czego mogę oczekiwać sama od siebie. A teraz czas już na was. Gdy pani English i mój tata sobie poszli, zorientowałem się, że Marian jest ubrana bardzo nie w
swoim stylu. Zamiast jasnej kolorowej sukienki miała na sobie czarną szatę zarzuconą na czarną sukienkę. Jakby szła na pogrzeb. Wiedziałem, że to ostatnie miejsce, gdzie pozwoliłbym jej pójść beze mnie. — Nigdzie nie pójdziemy. — Owszem, do domu. — Potrząsnęła głową. — Nie. — Ethanie, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. — Kiedy Lena i ja znaleźliśmy się na celowniku, ty stałaś z nami ramię w ramię. Ty i Macon. Nie ma opcji, żebym gdziekolwiek teraz poszedł. Lena usiadła na jednym z ocalałych krzeseł. Rozparła się wygodnie. — Ja też nigdzie się nie wybieram. — Jesteście oboje bardzo mili. Ale wolałabym, żebyście się do tego nie mieszali. Tak będzie lepiej dla wszystkich. — Nie zauważyłaś, że jeśli ktoś tak mówi, to nigdy nie jest lepiej dla wszystkich, a już na pewno nie dla osoby, której to dotyczy? — Spojrzałem na Lenę. Idź, proszę, po Macona. Ja zostanę tu z Marian. Nie chcę, żeby przechodziła przez to sama. Lena stała już przy drzwiach, które same się otworzyły, zanim Marian zdołała powiedzieć słowo. Się robi. Objąłem Marian ramieniem i uścisnąłem ją. — Czy to nie jeden z tych momentów, w których powinnaś wyciągnąć jakąś książkę, a ta w jakiś tajemniczy sposób powie nam, że wszystko będzie dobrze? Roześmiała się i przez chwilę brzmiała jak stara Marian. Marian, której nie groziła rozprawa za rzeczy, których nie zrobiła, i która nie martwiła się o sprawy, którym nie mogła zaradzić. — Nie przypominam sobie, żeby którakolwiek z książek, jakie ostatnio znaleźliśmy, miała coś takiego do zaoferowania. — W sumie… Lepiej odpuśćmy sobie literę P. Żadnego Edgara Allana Poe na dzisiaj. Uśmiechnęła się. — P nie jest wcale aż taka zła. Mamy przecież Platona. — Poklepała mnie po ramieniu. — „Odwaga jest drogą do zbawienia”. — Poszperała chwilę w jakimś pudle i wyciągnęła z niego osmaloną książkę. — I pewnie będziesz zadowolony, bo Platon przetrwał wielki pożar Biblioteki Hrabstwa Gatlin. Może i sprawy źle się miały, ale po raz pierwszy od tygodni poczułem się naprawdę lepiej.
Dziewiąty października
Dzień sądu Siedzieliśmy w archiwum w migoczącym świetle świecy. Ten pokój był stosunkowo najmniej uszkodzony przez pożar, co wydawało się właściwie cudem. Archiwum zostało zalane, a nie spalone, dzięki automatycznym spryskiwaczom przeciwpożarowym. Czekaliśmy we trójkę przy długim stole ustawionym na środku sali. Piliśmy herbatę z termosu. W zamyśleniu mieszałem swój napój. — Czy rada nie powinna odwiedzać cię w Lunae Libri? Marian potrząsnęła głową. — Nie jestem nawet pewna, czy jeszcze mnie tam będą chcieli. To jedyne miejsce, w którym ze mną rozmawiają. — Przepraszam — powiedziała Lena. — Nie ma za co przepraszać. Mam tylko nadzieję… Trzask błyskawicy wypełnił pokój, po chwili rozległ się grzmot, a następnie oślepiło nas jasne światło. Nie był to rwący dźwięk podróżowania, tylko coś nowego. Pierwsza pojawiła się Księga. Kroniki Obdarzonych. Tak brzmiała inskrypcja na okładce. Księga wylądowała na stole między nami. Była tak ogromna, że blat się ugiął i jęknął pod jej ciężarem. — Co to jest? — zapytałem. — Ćśśś… - Marian przyłożyła palec do ust. Trzy postaci pojawiły się jedna po drugiej. Pierwszy był wysoki mężczyzna z ogoloną głową. Podniósł dłoń, a błyskawice i gromy natychmiast ustały. Potem przybyła kobieta. Gdy zrzuciła kaptur, ukazała się nienaturalna i wszechobecna biel. Białe włosy, biała skóra i tęczówki tak białe, że zdawały się nie istnieć. Ostatnim przybyszem okazał się mężczyzna postury rosłego zapaśnika, który pojawił się między biurkiem mojej mamy a naszym stołem, rozrzucając jednocześnie kartki i książki wokół siebie. Trzymał wielką mosiężną klepsydrę. Pustą. W środku nie było ani jednego ziarenka piasku. Jedyną rzeczą, która łączyła nowo przybyłych, był strój. Każde z nich nosiło czarną szatę z kapturem. Na nosy włożyli jednakowe, dziwne okulary, jakby i one były częścią jakiegoś munduru. Przyjrzałem się tym okularom uważniej. Zdawało się, że zrobiono je ze złota, srebra i brązu, splecionych ze sobą w jeden gruby warkocz. Ich szkła oszlifowano jak diamenty, tak że wyglądały jak kamień z zaręczy nowego pierścionka mojej mamy. Zastanawiałem się, czy było przez nie cokolwiek widać. — Salve, Marian z Lunae Libri, strażniczko Słowa, Prawdy i Świata bez Końca. — Prawie podskoczyłem z zaskoczenia, bo odezwali się jedno cześnie, jakby byli jedną osobą. Lena chwyciła mnie za rękę. Marian zrobiła krok w ich stronę. — Salve, Wielka Rado Samotnej Strażnicy. Rado Mądrości, Znanej i Tego, Czego Nie Można Poznać. — Czy wiesz, w jakim celu przybyliśmy do tego miejsca? — Tak.
— Czy do tego, co już wiemy, chciałabyś coś dodać? Marian potrząsnęła głową. — Nie. — Czy przyznajesz, że ingerowałaś w porządek rzeczy, łamiąc tym samym świętą przysięgę? — Pozwoliłam tej, która była oddana mi pod opiekę, na taki czyn. Tak. Chciałem to wyjaśnić, ale w obliczu białych oczu kobiety z rady i idealnie pustego chóralnego głosu całej trójki ledwo mogłem oddychać. — Gdzie ona jest? Marian ściągnęła swoją szatę mocniej wokół siebie. — Nie ma jej tu. Została odesłana. — Dlaczego? — By ustrzec ją przed krzywdą — odpowiedziała Marian. — Przed nami — stwierdzili bez najmniejszego śladu emocji. — Tak. — Jesteś mądra, Marian z Lunae Libri. Marian nie wyglądała w tym momencie na specjalnie mądrą, a raczej przerażoną. — Czytałam o Kronikach Obdarzonych,o opowieściach i o zapiskach dotyczących Obdarzonych, których strzeżecie. I wiem, co zrobiliście ze śmiertelnikami, którzy naruszyli zasady tak jak ona. I z Obdarzonymi. Przyglądali się Marian jak owadowi pod mikroskopem. — Zależy ci na niej? Na tej strażniczce, którą nie będzie? Na tej małej dziewczynie? — Tak. Jest dla mnie niczym córka. I nie wam ją osądzać. Głosy zabrzmiały ostrzej. — Nie ty będziesz nas nauczać o naszych prawach. To my stanowimy o twoich. Wtedy usłyszałem inny głos, ten który słyszałem tyle razy wcześniej, kiedy czułem się równie bezsilny jak teraz. — Droga pani, panowie… Tu, na Południu, nie rozmawiamy w ten sposób z dobrze urodzonymi damami. — Macon stał za nami, a Boo Radley siedział u jego stóp. — Będę musiał poprosić państwa o zachowywanie się z nieco większym szacunkiem wobec doktor Ashcroft. Jest uwielbianą strażniczką tej społeczności. Uwielbianą przez wielu, którzy posiadają wielką moc, zarówno w świecie Obdarzonych, jak i inkubów. Macon był ubrany nienagannie. Zauważyłem, że miał na sobie ten sam garnitur, który włożył na spotkanie Komitetu Dyscyplinarnego, gdy pojawił się niegdyś, by uratować Lenę przed panią Lincoln i jej żądnym linczu tłumem. Leah Ravenwood zmaterializowała się tuż obok niego, ubrana w czarny, długi płaszcz, w ręku trzymając laskę. Bade, jej górska lwica, zawarczała i stanęła przed nią. — Mój brat mówi prawdę. Nasza rodzina popiera i jego, i tę strażniczkę. Powinniście o tym wiedzieć, nim podążycie dalej. Nie jest sama. Marian spojrzała na Macona i Leah z wdzięcznością. Ktoś przeszedł przez drzwi za Leah. — Jeśli kogoś należy tu winić, to mnie. — Liv minęła Macona i Leah. Czy to nie mnie przybyliście ukarać? Oto jestem. Róbcie swoje. Marian złapała ją za rękę, nie chcąc, żeby poszła dalej. Rada przyjrzała się jej beznamiętnie. — Inkub i sukkub nas nie interesują. — Przyszli tu wesprzeć swoją rodzinę — stwierdziła Liv. — Ja nie mam nikogo oprócz profesor Ashcroft.
— Jesteś odważna, dziecko. Liv nie ruszyła się ani nie puściła dłoni Marian. — Dziękuję. — I głupia. — Tak mi nieraz mówiono. Właściwie, to całkiem często. — Liv spojrzała na nich, jakby zupełnie nie miała się czego bać, co było raczej niemożliwe. Jednak głos jej nie zadrżał. Ale rada z nią jeszcze nie skończyła. — Zostałaś obdarzona świętym zaufaniem i zawiodłaś je. — Postanowiłam pomóc przyjacielowi, uratować czyjeś życie. Zrobiłabym to raz jeszcze — odparła Liv. — Nie miałaś prawa podejmować takich decyzji. — Jestem gotowa ponieść konsekwencje swojego działania. Tak, jak powiedziałam, zrobiłabym to jeszcze raz, gdybym była zmuszona. Takie rzeczy robi się dla tych, których się kocha. — Miłość nas nie interesuje — odpowiedziały głosy równocześnie. * All You Need is Love – tytuł piosenki Bitelsów.
— „Miłość to wszystko, czego ci trzeba”*. — Liv zacytowała radzie Samotnej Strażnicy Bitelsów. Jeśli już miała polec, to z pewnością zrobi to z klasą. — Czy rozumiesz, co mówisz? — Tak. Członkowie rady rozejrzeli się po pokoju, przenosząc wzrok z Marian i Liv na Macona i Leah. Błysnęło i pokój wypełniły ciepło i energia. Kroniki Obdarzonych rozświetliły się nagle. Wysoki mężczyzna odezwał się do pozostałej dwójki. Bez akompaniamentu towarzyszy, jego głos brzmiał jeszcze głębiej. — Wrócimy z tym wszystkim, co zostało tu powiedziane, do Samotnej Strażnicy. Ustalimy cenę za takie postępowanie. Zostanie zapłacona. Macon się skłonił. — Życzymy bezpiecznej podróży. Koniecznie odwiedźcie nas ponownie, kiedy znów będziecie przejeżdżać przez nasze piękne miasteczko. Mam nadzieję, że zostaniecie wtedy na dłużej i spróbujecie naszego słynnego placka śmietanowego. Kobieta o mlecznobiałych oczach zdjęła okulary i popatrzyła w jego stronę. Nie miałem pojęcia, na kogo tak naprawdę patrzy, bo jej oczy były kompletnie nieruchome. Błysnęło po raz kolejny i rada zniknęła. Po pokoju przetoczył się grzmot, a księga wciąż leżała na stole. Chwilę później zniknęła i podążyła w światło za ciemnymi postaciami. — A niech to diabli! — Liv osunęła się w ramiona Marian. Nie mogłem ruszyć się z miejsca. Diabeł by tego nie wymyślił.
Gdy Macon upewnił się, że strażnicy odeszli, ruszył w stronę drzwi. — Marian, przykro mi, że muszę was opuścić, ale jest kilka rzeczy, którym powinienem się przyjrzeć. A raczej, które muszę sprawdzić. Liv zrozumiała aluzję i zaczęła się zbierać. Ale Macon nie patrzył na Liv. — Leno, chciałbym, żebyś poszła ze mną, jeśli nie masz nic przeciwko.
— Co? — Lena wydawała się zaskoczona. Ale nie tak zaskoczona jak Liv, która już pakowała swój notes. — Mogę pomóc. Wiem, gdzie są wszystkie księgi… — Zgadza się, Olivio. Jednak informacji, które są mi potrzebne, nic znajdziesz w księgach, które czytałaś. Samotna Strażnica nie udostępnia innym strażnikom informacji na temat powstania samej rady. Te zapiski posiadają Obdarzeni. — Skinął na Lenę, która już wrzucała swoje rzeczy do torby. — Oczywiście… Tak. — Liv wyglądała na zranioną. — Rozumiem. Macon zatrzymał się przy drzwiach. — Leah, czy mogłabyś zostawić tu Bade? Myślę, że Marian przydałoby się dzisiaj jej towarzystwo. — Co oznaczało, że nie chciał zostawiać Marian samej, bez siedemdziesięciokilowej asysty. Leah podrapała wielką kocicę po głowie. — Nie ma problemu. I tak muszę wracać do Spokojnej Lecznicy, a tam niezbyt lubią zwierzęta. Bade obeszła stół, przy którym siedzieliśmy, i w końcu położyła się przy Marian. Lena spojrzała na mnie. Wiedziałem, że nie chce zostawić mnie samego z Liv i Marian, ale nie chciała też zawieść Macona. Zwłaszcza gdy poprosił o pomoc ją, a nie Liv. Idź, L. W porządku, nie mam nic przeciwko. W ramach odpowiedzi pocałowała mnie ostentacyjnie, po czym spojrzała wymownie na Liv. Zaraz potem wyszli z Maconem. Po ich wyjściu siedziałem w archiwum z Liv i Marian, rozkoszując się tą chwilą tak długo, jak to było możliwe. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy spędziliśmy razem trochę czasu, sami we trójkę. Bardzo mi tego brakowało — Liv i Marian przerzucających się cytatami, które zawsze przypisywałem nie temu, komu trzeba. Wreszcie Liv wstała. — Muszę iść. Nie chcę wpędzić cię w jeszcze większe kłopoty. Marian wbiła wzrok w spód swojej filiżanki z herbatą. — Olivio, a nie sądzisz, że umiałabym cię powstrzymać, gdybym naprawdę chciała? Liv najwyraźniej nie mogła zdecydować, czy wybuchnąć płaczem czy śmiechem. — Nawet cię tam nie było, kiedy pomogłam Ethanowi uwolnić Macona ze świetlika. — Ale byłam tu, gdy weszłaś z Ethanem i Linkiem do tuneli. Mogłam cię wtedy powstrzymać. — Marian zaczerpnęła tchu, drżąc przy tym zauważalnie. — Ja też kiedyś miałam przyjaciółkę. I gdybym tylko mogła cofnąć czas, gdybym mogła cokolwiek uczynić, by ją uratować, nie wahałabym się. A teraz jej już nie ma, a ja nie mogę nic zrobić, by znów mieć ją z powrotem. Uścisnąłem dłoń Marian. — Przykro mi — powiedziała Liv. — I przepraszam, że wpakowałam cię w takie tarapaty. Gdybym tylko wiedziała, jak mogę ich przekonać, żeby zostawili cię w spokoju. — Nie możesz. Nikt nie może. Czasami tak już jest, że nikt nie ma złych intencji, a i tak na końcu zostaje bałagan do posprzątania. Ktoś musi wziąć za to odpowiedzialność. Liv spojrzała na poznaczone zaciekami pudło stojące na podłodze. — Tym kimś powinnam być ja. — Nie zgadzam się. To moja szansa na to, by pomóc innej przyjaciółce, którą bardzo mocno kocham. — Marian uśmiechnęła się i sięgnęła po dłoń Liv. — No i w mieście musi być chociaż jedna bibliotekarka, strażniczka czy nie? Liv objęła Marian i przytuliła ją mocno, jakby nigdy nie miała jej już puścić. Marian uścisnęła ją jeszcze raz i spojrzała na mnie. *W Wielkiej Brytanii jeździ się po lewej stronie drogi, w przeciwieństwie do Stanów i kontynentalnej Europy, gdzie obowiązuje ruch prawostronny.
— Ethanie W., byłabym ci wdzięczna, gdybyś odwiózł Liv do Ravenwood. Dałabym jej mój samochód, ale martwię się, że skończyłby po niewłaściwej stronie drogi*. Przytuliłem Marian, szepcząc jej jednocześnie do ucha: — Uważaj na siebie. — Zawsze uważam.
Teraz, żeby poruszać się po Gatlin, trzeba było pokonać wiele objazdów. Tak więc pięć minut później przejeżdżałem obok własnego domu z Liv na siedzeniu pasażera, tak jak wtedy, gdy rozwoziliśmy książki z biblioteki albo jeździliśmy do Dar-ee Keen. Jakby to było zeszłe lato. Jednak wszechobecny brąz i cykanie dziesięciu tysięcy koników polnych skutecznie przypomniały mi, że tak nie jest. — Prawie czuję stąd zapach ciasta — powiedziała Liv, patrząc tęsknie na mój dom. Spojrzałem na otwarte okno. — Amma już od dawna nie piecze ciast, ale pewnie czujesz jej kurczaka panierowanego w orzechach. Liv jęknęła. — Nawet nie masz pojęcia, jak się żyje w tunelach, szczególnie kiedy Kuchnia jest nie w sosie. Od tygodni żywię się swoimi zapasami ciastek owsianych. Jeśli szybko nie dostanę nowej paczki, to już po mnie. — Wiesz, mamy tu takie coś jak Stop & Steal — stwierdziłem. — Wiem. Ale jest też takie coś jak domowej roboty panierowany kurczak Ammy. Od początku wiedziałem, dokąd prowadzi ta rozmowa, i kiedy to mówiła, już parkowałem. — Właź. Stawiam dziesięć dolców, że upiekła też jakieś ciasteczka. — Przekonałeś mnie już przy kurczaku. Amma wyłożyła na talerz Liv wszystkie nóżki, więc wiedziałem, że nadal współczuła jej z powodu tego, co się wydarzyło zeszłego lata. Na szczęście Siostry spały. Nie miałem ochoty odpowiadać na pytania o to, dlaczego przyprowadziłem do domu dziewczynę, która nie była Leną. Liv obżerała się szybciej niż Link w swojej szczytowej formie. Kiedy zaczynałem trzeci kawałek kurczaka, ona wcinała już dokładkę. — To drugi najlepszy kurczak, jakiego jadłam w życiu. — Liv dosłownie oblizywała palce. — Drugi najlepszy? — To ja zadałem pytanie, ale widziałem wyraz twarzy Ammy, kiedy to robiłem. Używanie takich słów było, według standardów Gatlin, absolutnym świętokradztwem. — A który był lepszy? — Ten, którego zaraz zjem. No i może ten następny. — Przesunęła swój pusty talerz po stole. Amma, słysząc to, uśmiechała się do siebie, dolewając olej do dwunaststolitrowego gara. — Poczekaj, aż spróbujesz porcji prosto z oleju. Chyba nie jadłaś tak podanego kurczaka, prawda, Olivio? — Zgadza się, pszepani. Ale od siedemnastego księżyca w ogóle nie jadłam niczego domowego. — Znowu się zaczęło. Znajome ciemne chmury pojawiły się nad kuchnią i odsunąłem swój talerz. Superchrupka panierka stanęła mi w gardle. Amma osuszyła Jednooką Groźbę ścierką do naczyń. — Ethanie Lawsonie Wate, przynieś naszej przyjaciółce trochę moich najlepszych przetworów. Z tyłu spiżami. Górna półka. — Tak, Ammo.
Zanim zdążyłem dojść do korytarza, już za mną wołała. — Tylko nie marynowane skórki arbuza. Trzymam je dla mamy Wesleya. Skisły mi w tym roku. Wejście do piwnicy znajdowało się naprzeciw pokoju Ammy. Drewniane drzwi poznaczone były czarnymi śladami — takimi jak przypalone pianki z czasów, gdy ja i Link postawiliśmy gorący garnek na schodach, próbując zrobić prażynki na własną rękę. Prawie wypaliliśmy wtedy dziurę w jednym schodku i Amma patrzyła na mnie spode łba całymi dniami Nabrałem zwyczaju stawania na tym śladzie za każdym razem, gdy schodziłem po schodach. Schodzenie do gatlińskiej piwnicy wcale nie różniło się od przechodzenia przez zaczarowane drzwi. Nasza piwnica nie była tunelem, ale zawsze uważałem ją za coś w rodzaju tajemniczych podziemi. Pod łóżkami i w piwnicach — tam właśnie znajdowały się najlepiej strzeżone tajemnice naszego miasta. Skarbem mógł być stos starych czasopism w kotłowni albo tygodniowy zapas mrożonych ciasteczek z przemysłowej zamrażarki Ammy. Tak czy siak, zawsze wracałeś z rękoma albo brzuchem pełnym czegoś fajnego. Na dole była futryna obita prostokątnymi panelami. Jednak nie osadzono na niej drzwi, a tylko gruby sznurek wisiał po drugiej stronie wejścia. Pociągnąłem go i moim oczom ukazała się pilnie strzeżona kolekcja Ammy. W każdym tutejszym domu znajdowała się spiżarnia, a ta była najlepiej zaopatrzoną spiżarnią w trzech hrabstwach. Weki Ammy skrywały wszystko: od marynowanych skórek arbuza i najdelikatniejszej fasolki szparagowej po najokrąglejsze cebule i najzieleńsze pomidory. Nie wspominając już nawet o farszach do placków i dżemach: brzoskwiniowych, śliwkowych, rabarbarowych, jabłkowych i wiśniowych. Ich rzędy ciągnęły się tak daleko w głąb pomieszczenia, że ślinka ciekła od samego patrzenia na to wszystko. Przejechałem dłonią po górnej półce, gdzie Amma trzymała wszystkie swoje najlepsze smakołyki, tajemne przepisy i słoiki, które zachowała na specjalną okazję. Wszystko to było poporcjowane, jakbyśmy byli w armii i te słoiki zawierałyby penicylinę albo amunicję -a może miny przeciwpiechotne, sądząc po tym, jak ostrożnie trzeba je było trzymać. — Ależ widok. — Liv stała w przejściu za moimi plecami. — Jestem bardzo zdziwiony, że Amma cię tu wpuściła. To jej tajemny skarbiec. Podniosła jakiś słoik, trzymając go tuż przed sobą. — Ale się błyszczy. — Galaretka powinna migotać, a owoce opadać na dno słoika. Marynaty powinny mieć ten sam rozmiar, marchewki muszą być ładne i okrągłe. W ogóle wszystkie weki… — Wszystkie co? — Chodzi o sposób przechowywania, widzisz? — Oczywiście. — Liv się uśmiechnęła. — Jak poczułaby się Amma, gdyby się dowiedziała, że sprzedajesz sekrety jej kuchni? Jeśli ktokolwiek je znał, byłem to ja. Towarzyszyłem Ammie w kuchni, odkąd sięgałem pamięcią, parząc się wszystkim, czego nie wolno było dotykać, wrzucając kamienie i gałęzie do wszelkich, niczego się nie spodziewających garnków i słoików. — Płyn powinien przykrywać to, co znajduje się w środku. — A bąbelki są dobre czy złe? Roześmiałem się. — W przetworach Ammy nigdy nie zobaczysz bąbelków. Wskazała na dolną półkę. Stał tam słoik tak pełny bąbelków, że można by pomyśleć, że to właśnie one miały być zamarynowane, a nie wiśnie. Przyklęknąłem przed tą półką i wyciągnąłem go — stary wek, pokryty pajęczynami. Nigdy go przedtem nie zauważyłem. — To nie może być Ammy. — Obróciłem słoik w dłoniach. Z KUCHNI PRUDENCE STATHAM. Pokręciłem głową. — To od cioci Prue. Chyba była bardziej szalona, niż myślałem. — Nikt nigdy nie
dawał Ammie czegokolwiek, co pochodziło z innej kuchni. Przynajmniej jeśli wiedział, co dla niego dobre. Gdy wstawiałem słój na miejsce, zauważyłem brudną zwiniętą linę, wiszącą z tyłu ciemnej półki. — Czekaj, a to co? — Pociągnąłem za linę, a półki wydały z siebie głośny jęk, jakby miały się zapaść. Pomacałem dłonią wokoło, aż znalazłem miejsce, w którym lina łączyła się ze ścianą. Znowu pociągnąłem i drewno zaczęło się wyginać. — Tam coś jest. — Ethan, uważaj. Półki powoli się rozwarły, odsłaniając przestrzeń za nimi. Za spiżarnią znajdowała się ukryta komnata z nieotynkowanymi ceglanymi ścianami i klepiskiem. Pokój przechodził w ciemny tunel. Wszedłem do środka. — Czy to jeden z tuneli? — Liv zajrzała w mrok przede mną. — Raczej jeden z tuneli śmiertelników. — Spojrzałem na Liv z ciemnego pomieszczenia. Wyglądała na bezpieczną i drobną, kiedy tak stała w spiżami, otoczona starymi, złapanymi w słoiki tęczami Ammy. Zrozumiałem, co takiego odkryłem. — Widziałem wiele zdjęć podobnych sekretnych pokoi i tuneli. Zbiegli niewolnicy używali takich, by wymykać się z domów. — Chcesz powiedzieć… Przytaknąłem. — Ethan Carter Wate, albo ktoś z jego rodziny, musiał należeć do Kolei Podziemnej.
Dziewiąty października
Temporis Porta — Kim właściwie był Ethan Carter Wate? — zapytała Liv. — Moim praprapraprawujkiem. Brał udział w wojnie secesyjnej, ale później zdezerterował, ponieważ nie wierzył, że walka toczy się w słusznej sprawie. — Już pamiętam. Doktor Ashcroft opowiadała mi historię Ethana, Genevieve i naszyjnika. Przez chwilę czułem się winny, że to Liv tu stoi zamiast Leny. Ethan i Genevieve byli dla nas czymś więcej niż tylko historią. Poczułaby wagę tej chwili. Liv przebiegła dłonią po ścianie. — I sądzisz, że to może być kryjówka Kolei Podziemnej? — Byłabyś zaskoczona, gdybyś wiedziała, jak wiele domów na Południu ma taki pokój. — Jeśli to jest prawda, dokąd biegnie ten tunel? — Stała teraz tuż obok. Zdjąłem starą lampę naftową z gwoździa wbitego pomiędzy niszczejące cegły w ścianie. Przekręciłem pokrętło. Knot się wysunął, ale i tak musiałem wrócić do piwnicy Ammy po zapałki. Po chwili lampa zapłonęła jasnym światłem. — Jak to możliwe, że jest w niej jeszcze olej? To musi mieć ze sto pięćdziesiąt lat. Pod jedną ze ścian w ukrytym pomieszczeniu stała podniszczona drewniana ławka. Pod nią, równo ułożone, leżały resztki czegoś, co wyglądało jak wojskowa menażka, jakiś płócienny worek i gruby wełniany koc. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu. — Chodź. Zobaczymy, dokąd prowadzi tunel. — Wyciągnąłem przed siebie lampę. Widziałem tylko skręcający korytarz, a gdzieniegdzie ceglane łaty wmurowane w ziemię. — Przewodnicy. Myślicie, że możecie łazić, gdzie wam się podoba. Sięgnęła ręką nad głowę, dotykając sufitu nad nami. Brązowy piach posypał się na nas i odchyliła się, kaszląc. — Boisz się? — Szturchnąłem ją ramieniem. Odskoczyła w tył i pociągnęła za linę. Ukryte drzwi zamknęły się za nami z głośnym hukiem i ogarnęła nas ciemność. — A ty? Tunel kończył się ślepym zaułkiem. Nie zauważyłbym klapy nad naszymi głowami, gdyby Liv nie dostrzegła promienia światła. Od dawna nikt nic otwierał tych drzwiczek, bo gdy wypchnęliśmy je do góry, cała kupa piachu wpadła do środka. Prosto na nas. — Gdzie jesteśmy? Widzisz coś?! — krzyknęła Liv z dołu. Nie mogłem złapać porządnego oparcia w piaszczystej ścianie, ale udało mi się podciągnąć nad ziemię. — Jesteśmy na polu po drugiej stronie drogi numer 9. Widzę stąd mój dom. Chyba zanim zbudowali tę drogę, pole należało do mojej rodziny. — A więc dom Wate’ów musiał być kryjówką. Pewnie łatwo było wykradać jedzenie ze spiżami wprost z tego tunelu. — Liv patrzyła na mnie i widziałem, że myślami błądzi daleko stąd. — A w nocy, kiedy już było bezpiecznie, wychodziło się tutaj. — Zsunąłem się na dół, zamykając klapę za sobą. — Ciekawe, czy Ethan Carter Wate o tym wiedział? Czy był tego częścią? — Po tym, co widziałem w wizjach, uznałem, że pasowałoby to do niego. — Ciekawe, czy Genevieve wiedziała? — zastanawiała się Liv. — Ile wiesz o Genevieve?
— Czytałam akta. — Oczywiście, że czytała. — Może razem to zrobili. — A może miało to coś wspólnego z tym czymś? — Liv patrzyła gdzieś za mnie. — Z czym? Pokazała palcem. Do ściany za mną przybitych było kilka desek, układających się w literę X. Zbutwiały już mocno i widać było za nimi jakieś drzwi. — Ethan, czy mi się wydaje… — Nie, też to widzę. — Potrząsnąłem głową. To nie były drzwi śmiertelników. Rozpoznawałem te symbole wyryte w starym drewnie, nawet jeśli nie mogłem ich przeczytać. Naprzeciwko klapy prowadzącej do świata śmiertelników znajdowało się drugie przejście, do świata Obdarzonych. — Lepiej już chodźmy — stwierdziła Liv. — Masz na myśli, chodźmy tam. — Odstawiłem lampę na ziemię. Liv już miała w dłoni czerwony notes i coś w nim rysowała, ale w jej głosie słychać było obawę. — Raczej, żebyśmy wrócili do ciebie do domu. — Wydawała się zdenerwowana, ale widać było, że jest tak samo ciekawa tego, co znajdowało się za drzwiami, jak ja. — Przecież chcesz tam wejść. — Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Pierwsza z desek złamała się, pozostając mi w dłoni, gdy tylko za nią pociągnąłem. — Chcę, żebyś trzymał się z dala od tuneli, bo przez to wszystko wpakujemy się w kłopoty. Ostatnia z desek odpadła sama. Przede mną zaś ukazała się rzeźbiona drewniana futryna, okalająca potężne podwójne drzwi. Spód zdawał się znikać w ziemi. Pochyliłem się, by się lepiej przyjrzeć. Prawdziwe korzenie łączyły drzwi z ziemią. Przesunąłem po nich dłonią. Były chropowate i grube, ale nie rozpoznawałem tego drewna. — To jesion. I chyba jarzębina — odezwała się Liv. Słyszałem, jak notuje w swoim zeszycie. — Nigdzie w tej okolicy nie rośnie ani jeden jesion i ani jedna jarzębina. To magiczne drzewa. Chronią Istoty Światła. — Czyli? — Czyli te drzwi prawdopodobnie pochodzą z daleka. I pewnie prowa dzą gdzieś bardzo daleko. — Dokąd? Przycisnęła dłoń do rysunków na rzeźbionym nadprożu. — Nie mam pojęcia. Madryt, Praga, Londyn? W Wielkiej Brytanii rosną jarzębiny. — Zaczęła przerysowywać symbole z drzwi do zeszytu. Pociągnąłem za klamkę obiema rękami. Żelazna zasuwa jęknęła, ale drzwi pozostały zamknięte. — „Dokąd” to niewłaściwe pytanie. — Naprawdę? — Właściwym pytaniem jest, co my tu robimy i co mamy zobaczyć? Pociągnąłem jeszcze raz za klamkę. — I jak się dostać na drugą stronę? — To trzy pytania. — Liv przyjrzała się drzwiom. — To chyba wyglądu jak nadproże w Ravenwood. Rzeźbienia skrywają kod pozwalający do stać się do środka. — Rozgryź to. Musimy znaleźć sposób, żeby tam wejść. — Boję się, że to może nie być takie proste. Czekaj. Czy to jakieś słowo? — Wytarła kurz z futryny. Była na niej wyryta inskrypcja. — Jeśli to drzwi Obdarzonych, to nie byłbym zaskoczony. — Potarłem drewno dłonią i zaczęło się kruszyć pod moimi palcami. Cokolwiek się tam kryło, było prastare. - „Temporis Porta”. Wrota Czasu? Co to znaczy? — zapytała Liv. — To znaczy, że nie mamy na to czasu. — Przytknąłem czoło do drzwi. Czułem falę ciepła i energii w miejscu, w którym moja skóra dotykała drewna. Drzwi wibrowały.
— Ethan? — Ćśś… No dalej. Otwórz się. Wiem, że jest tam coś, co powinienem zobaczyć. — Skupiłem swoje myśli na drzwiach przede mną, tak samo jak zrobiłem to ostatnio ze świetlikiem, kiedy to razem próbowaliśmy odnaleźć drogę w tunelach. Jestem przewodnikiem. Wiem, że jestem. Pokaż mi drogę. Usłyszałem wyraźny odgłos pękającego drewna. Drzwi zatrzęsły się, jakby miały się rozpaść. No dalej. Pokaż mi. Cofnąłem się, gdy otworzyły się na oścież, centymetr po centymetrze. Kurz opadł ze szczytu drzwi, jakby nie otwierały się od tysiąca lat. — Jak to zrobiłeś? — Liv gapiła się na mnie. — Nie wiem, ale się otworzyły. Chodźmy. Przeszliśmy przez nie, a kurz i światło wokół nas się rozpłynęły. Liv wyciągnęła dłoń, ale zanim zdążyłem ją chwycić, zniknąłem… Stałem samotnie pośrodku dużego holu. Wyglądał tak, jak sobie wyobrażałem wnętrze olbrzymiego domostwa w Europie, może w Anglii, we Francji albo w Hiszpanii… W jakimś starym i wiecznym kraju. Ale nie byłem pewien, czy to inny kontynent. Najdalsze miejsce, do którego zaprowadziły mnie tunele, to Wielka Bariera. Hol, w którym się znalazłem, był tak wielki jak wnętrze statku, wysoki i prostokątny, w całości wykonany z kamienia. To chyba nie był kościół, ale czułem się jak w świątyni czy klasztorze. Wielka budowla, święta i osnuta aurą tajemnicy. Pod sufitem znajdowały się umieszczone na krzyż ogromne belki, otoczone przez mniejsze drewniane kwadraty. Wewnątrz każdego widniała złota róża, krąg z płatkami. Kręgi Obdarzonych? To się nie zgadzało. Nic w tym miejscu nie wydawało mi się znajome. Nawet moc w powietrzu — wibrująca jak linia wysokiego napięcia — zdawała się inna. Po drugiej stronie sali znajdowała się wnęka z niewielkim balkonem. W ścianie było pięć okien — ciągnęły się wyżej niż najwyższe z budynków w Gatlin, oświetlając hol miękkim światłem, które wpełzało do środka pomiędzy falami przezroczystej tkaniny, rozwieszonej nad oknami. Po bokach wisiały też grube złote zasłony. Nie wiedziałem, czy bryza, która wpada do sali, pochodzi ze świata śmiertelników, czy Obdarzonych. Ściany obito deskami, u dołu, tuż nad podłogą, tworząc niskie ławki. Mnisi i akolici siadali na takich ławkach, by się modlić. Dlaczego się tu znalazłem? Kiedy znów podniosłem wzrok, sala nagle wypełniła się ludźmi. Siedzieli upchnięci na całej długości ławki, wypełniając przestrzeń przede mną, tłocząc się i pchając ze wszystkich stron. Nie widziałem ich twarzy, połowa miała na głowach kaptury. Ale za to wszyscy wprost kipieli niecierpliwością. — Co się dzieje? Na co czekamy? Nikt nie odpowiedział. Tak jakby mnie nie widzieli, co nie miało sensu. To nie był sen. Byłem w prawdziwym miejscu. Tłum ruszył do przodu, mrucząc. Usłyszałem stukot młotka. — Silentium. Wtedy zobaczyłem znajome twarze i zrozumiałem, gdzie się znalazłem. Gdzie musiałem być. Samotna Strażnica. Na końcu sali stała Marian ubrana w szatę z kapturem, który zakrywał jej głowę. Ręce związano jej
złotą liną. Stała na balkonie ponad pomieszczeniem, tuż obok wysokiego mężczyzny, którego widziałem wcześniej w archiwum biblioteki. To był strażnik rady, jak usłyszałem z szeptów dookoła mnie. Albinoska strażniczka stała za nim. Przemawiał po łacinie, więc go nie rozumiałem. Ale ludzie dookoła mnie owszem i zachowywali się jak szaleni. — Ulteriosis Arcis Concilium, quo nulli rei — sive homini, sive animali, sive Numini Atro, sive Numini Albo — nisi Rationi Rerum paret, Maria- nam ex Arce Occidentali Perfidiae condemnat. Strażnik rady powtórzył następnie swoje słowa po angielsku i zrozumiałem, dlaczego ludzie dookoła mnie reagowali w taki sposób. — Rada Samotnej Strażnicy, która odpowiada wyłącznie przed porządkiem rzeczy, a nie przed żadnym człowiekiem, stworzeniem ani mocą Światła czy Ciemności, uznaje, że Marian z Zachodniej Strażnicy jest winna zdrady. Poczułem ból przeszywający brzuch, jakby całe moje ciało szatkowano ogromnym ostrzem. — To są konsekwencje jej działań. Konsekwencje muszą zostać wyciągnięte. Strażniczka ta, chociaż należy do śmiertelników, powróci do Ognia Ciemności, od którego pochodzi wszelka moc. Strażnik rady zsunął kaptur z głowy Marian, odsłaniając jej oczy, otoczone mrokiem. Ogolono jej głowę i wyglądała jak jeniec wojenny. — Porządek został naruszony. Dopóki nie nastąpi nowy porządek, stare prawo musi być przestrzegane. Konsekwencje muszą zostać wyciągnięte. — Marian! Nie możesz im na to pozwolić… — Próbowałem przedrzeć się przez tłum, ale im bardziej się starałem, tym szybciej kolejni ludzie pojawiali się przede mną i zdawało mi się, że jestem coraz dalej. W końcu uderzyłem w coś nieruchomego i twardego. Uniosłem wzrok i spojrzałem prosto w szklane spojrzenie Lilian English. Pani English? A co ona tu robi? — Ethan? — Pani English. Musi mi pani pomóc. Mają Marian Ashcroft. Skrzywdzą ją, a to nie jej wina. Nic nie zrobiła! — Co teraz sądzisz o sędziach? — Co? — Plotła bez sensu. — Twoje wypracowanie. Ma się jutro znaleźć na moim biurku. — Wiem o tym. Nie mówię o wypracowaniu. — Nie rozumiała, co się działo? — Chyba jednak mówisz. — Jej głos brzmiał inaczej, nieznajomo. — Sędzia się myli. Oni wszyscy się mylą. — Ktoś musi być winny. Porządek został naruszony. Jeśli to nie Marian Ashcroft, to kto? Nie miałem na to żadnej odpowiedzi. — Nie wiem. Moja mama mówiła… — Matki kłamią. — Głos pani English był wyprany z emocji. — By pozwolić swoim dzieciom żyć w wielkim kłamstwie, jakim jest egzystencja śmiertelników. Czułem wzbierający gniew. — Nie mów tak o mojej mamie! Nie znałaś jej! — Koło Losu. Twoja matka też o tym wie. Przyszłość nie jest ustalona. Tylko ty możesz powstrzymać Koło Losu przed zmiażdżeniem Marian Ashcroft. Przed zmiażdżeniem ich wszystkich.
Pani English zniknęła, a sala nagle opustoszała. Przede mną wyrosły gładkie jarzębinowe drzwi,
wbudowane w ścianę, tak jakby znajdowały się tam od zawsze. Temporis Porta. Chwyciłem klamkę. W chwili, w której jej dotknąłem, zmaterializowałem się po drugiej stronie, w tunelu śmiertelników. A obok mnie sialu Liv. — Ethan! Co się stało? — Przytuliła mnie i poczułem przebłysk porozumienia, które już zawsze będzie między nami. — Nic mi nie jest, nie martw się. — Odsunąłem się. Jej uśmiech zniknął a policzki oblały się jasnoróżowym rumieńcem, gdy zorientowała się, co zrobiła. Splotła niezgrabnie ręce za plecami, jakby chciała, żeby zniknęły. — Co zobaczyłeś? Dokąd poszedłeś? — Nie jestem pewien na sto procent, ale to chyba była Samotna Strażnica. Rozpoznałem dwóch z tych strażników, którzy pojawili się w bibliotece. Tylko że to się działo w przyszłości. — W przyszłości? Skąd wiesz? — Trybiki w głowie Liv już pracowały. — To była rozprawa Marian, która jeszcze się przecież nie odbyła. Liv bawiła się zatkniętym za ucho ołówkiem. — Temporis Porta oznacza tyle co „wrota czasu”. To możliwe. — Jesteś pewna? — Po tym, co zobaczyłem, miałem nadzieję, że to raczej rodzaj ostrzeżenia, jakaś potencjalna przyszłość, która jeszcze nie była pewna. — Nie da się tego przetłumaczyć dokładnie, ale jeśli Temporis Porta to portal, a tak wygląda, to mogłeś zobaczyć coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Przyszłość… - Liv zaczęła notować w swoim czerwonym zeszycie. Wiedziałem, że chce zapamiętać każdy szczegół tej rozmowy. — Po tym, co widziałem, mam nadzieję, że się mylisz. Przestała pisać. — A więc nie było dobrze, co? — Nie. — Zatrzymałem się. — Jeśli to rzeczywiście przyszłość, nie możemy pozwolić, by Marian pojechała na rozprawę. Obiecaj mi to. Jeśli ponownie przyjdą, pomożesz mi trzymać ją z dala od rady. Nie sądzę, żeby wiedziała… — Obiecuję. — Miała zachmurzoną twarz i głos się jej łamał, z trudem powstrzymywała łzy. — Miejmy nadzieję, że istnieje jakieś inne wyjaśnienie. — Ale nawet wtedy wypowiadałem te słowa, wiedziałem niestety, że to nieprawda. Liv też to wiedziała. Wracaliśmy po swoich śladach, przez piach, upał i mrok, a ja nie czułem już nic, oprócz ciężaru rozpadającego się świata.
Trzynasty października
Szczęśliwy los W nocy, po wizycie rady, Marian poszła do domu i już z niego nie wyszła, przynajmniej z tego, co wiedziałem. Następnego dnia zajrzałem do niej, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nie otworzyła mi drzwi, a w bibliotece też jej nie było. Kolejnego dnia przyniosłem jej pocztę na taras. Próbowałem zajrzeć do środka przez okna, ale żaluzje były opuszczone, a zasłony zaciągnięte. Dzisiaj znowu zadzwoniłem, lecz nikt nie otworzył. Usiadłem na frontowych schodach i przejrzałem jej pocztę. Nic niezwykłego nie znalazłem. Rachunki. List z Uniwersytetu Duke’a, zapewne dotyczących któregoś z jej badawczych grantów. I jeszcze jakiś zwrot listu, ale nie rozpoznałem adresu. Kings Langley. Dlaczego to brzmiało znajomo? Moją głowę wypełniała jednak mgła, jakby coś znajdowało się tuż na skraju mojej pamięci, ale jednak poza jej zasięgiem. — To chyba moje, jak sądzę. — Liv przysiadła na stopniu obok mnie. Włosy miała splecione w warkoczyki, była ubrana w przycięte dżinsy i T-shirt z tablicą Mendelejewa. Na zewnątrz Liv zdawała się taka sama. Ale wiedziałem, że przez lato sporo się u niej zmieniło. — Nigdy nie zapytałem cię, czy wszystko u ciebie w porządku po tej akcji w bibliotece, z radą. A więc… wszystko gra? — Myślę, że tak. To, co się wydarzyło przy Temporis Porta, wystraszyło mnie bardziej. — Wyglądała na przerażoną i nieobecną. — Mnie też. — Ethan… Myślę, że to była przyszłość. Przeszedłeś przez te drzwi i zostałeś przeniesiony do innego miejsca w czasoprzestrzeni. Tak działają portale. Samotna Strażnica nie była snem ani wizją. To było jak wejście do innego świata. Miałem nadzieję, że ten świat nie okaże się przyszłością. Liv się zachmurzyła. Coś ją gryzło. — O co chodzi? — Tak się zastanawiałam. — Pokręciła nerwowo selenometr. - Temporis Porta otworzyły się tylko dla ciebie. Dlaczego mnie nie przepuściły? Bo to mnie przydarzają się złe rzeczy. Pomyślałem to, ale nie powiedziałem na głos. Nie wspomniałem też, że w przyszłości spotkałem moją nauczycielkę angielskiego. — Nie wiem. To co robimy? — Jedyne, co możemy. Upewnimy się, że Marian nie dotrze do Samotnej Strażnicy. Spojrzałem na jej drzwi. — Może powinniśmy się cieszyć, że nie chce opuszczać domu? Powinienem wiedzieć, że nic dobrego nie wyjdzie z myszkowania w spiżami Ammy. — Oprócz przetworów. — Liv uśmiechnęła się blado. Próbowała odwrócić moją uwagę od tej jedynej rzeczy, przed którą nie mogłem uciec, ode mnie samego. — Wiśnie? — Truskawki — powiedziała to z wyraźnym brytyjskim akcentem. — Jedzone łyżką prosto ze
słoika. — Zachowujesz się jak Ridley. Wciąż tylko cukier. — Uśmiechnęła się, gdy to powiedziałem. — A właśnie, miałam cię zapytać, jak się mają Ridley, Link i Lena. — Ach, wiesz. Ridley rozwala szkołę. Jest teraz cheerleaderką. Roześmiała się. — Syrena cheerleaderką. Nie jestem specjalistką od kultury amerykańskiej, ale nawet ja dostrzegam analogię. — Pewnie tak. W szkole Link jest najgorętszym chłopakiem. Dziewczyny garną się do niego stadami. To prawdziwy magnes na laski. — A jak Lena? Pewnie cieszy się, że odzyskała wujka. I ciebie. — Nie spojrzała na mnie, a ja nie spojrzałem na nią. Kiedy wreszcie się odezwała, patrzyła prosto w piekące słońce. Tak bardzo nie chciała mówić mi tego w oczy. — To dla mnie trudne, wiesz? Ciągle łapię się na tym, że myślę o tobie, o rzeczach, które chciałabym ci powiedzieć, które są zabawne albo dziwne. Ale ciebie nie ma. Miałem ochotę rzucić listy Marian i uciec z tych schodów. Zamiast tego głęboko zaczerpnąłem powietrza. — Wiem. Każde z nas kogoś ma, a ty zostałaś sama. Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, wystawiliśmy cię. Do bani. — Wreszcie to po wiedziałem. Ciążyło mi to od dnia, kiedy wróciliśmy do Gatlin, kiedy Liv zniknęła z Maconem w tunelach. — Mam Macona. Jest dla mnie wspaniały, prawie jak ojciec. — Wykręciła kawałki sznurka, którymi obwiązywała nadgarstek. — Ale tęsknię za tobą i za Marian. I to, że nie mogę porozmawiać z żadnym z was jest naprawdę okropne. Nie chcę wpakować doktor Ashcroft w jeszcze większe tarapaty. Ale to tak, jakby ktoś ci powiedział, że masz odstawić lody albo chipsy krewetkowe, albo Ovaltine. — Wiem. Przykro mi, że to wszystko jest takie dziwne. — Dziwna była ta rozmowa. Tak bardzo pasowało do Liv, że zebrała się na odwagę, by ją przeprowadzić. Spojrzała na mnie z ukosa i lekko się uśmiechnęła. — Tak sobie myślałam, kiedy cię wczoraj zobaczyłam… To nie jest tak, że nie mogę z tobą rozmawiać, nie próbując się pocałować. Nie jesteś aż lak zniewalający. — Mnie to mówisz? — Szkoda, że nie mogę wydrukować kartki i przykleić jej sobie do czoła. Napisałabym: „Oficjalnie ogłaszam, że nie chcę całować się z Ethanem Wate’em. A teraz pozwólcie mi się z nim przyjaźnić”. — Może zrobilibyśmy koszulki z napisem „Platonicznie”. — Albo „Nie spotykamy się”. — „Nie lecimy na siebie”. Liv z westchnieniem wyciągnęła zwrócony list ze stosiku. — Użalałam się w nim nad sobą. Kilka tygodni temu napisałam do domu i spytałam, czy mogę wrócić. Zorientowałem się, że niczego nie wiedziałem o jej rodzinie. — Do domu? Do swojej rodziny? — Tylko do mamy. Taty dawno nie ma. No wiesz, wspaniałe życie fizyka teoretyka. Ale nie, to była tylko żałosna próba zmuszenia jej, by odesłała mnie do Oxfordu. Żeby tu przyjechać, odpuściłam studia. Poza tym wtedy wyglądało na to, że to akurat ten moment, w którym powinnam odejść. — A teraz? — Nie chciałem, żeby wyjeżdżała. — A teraz wiem, że nie mogę zostawić Marian, dopóki cały ten bałagan się nie wyjaśni. Przytaknąłem, skubiąc sznurówki. — Cieszyłbym się, gdyby wyszła z domu. — Ale tak naprawdę to nie lubiłem myśleć o przyszłości, której musiałbym stawić czoło, gdyby tak oczywiście zrobiła. — Wiem. W bibliotece też jej nie ma. Może potrzebuje trochę czasu.
Oczywiście Liv zaliczyła tę samą trasę co i ja. Wydawaliśmy się tak podobni do siebie, i to w wielu różnych aspektach. I nie miał wielkiego znaczenia fakt, że byliśmy jedynymi śmiertelnikami w tej układance. — Wiesz, tam, w bibliotece, zachowałaś się bardzo odważnie. Uśmiechnęła się. — Niesamowite, prawda? Byłam taka dumna z siebie. A potem wlazłam do łóżka i płakałam przez jakieś dziesięć godzin z rzędu. — Nie dziwię się. To było naprawdę ostre. — Chociaż Liv i tak widziała tylko połowę. Samotna Strażnica była jeszcze gorsza. — Zeszłej nocy… - zacząłem. — Wiesz, muszę już iść… - rzuciła w tej samej chwili. Jak zwykle powiedziałem coś w złym momencie i nasze zdania splatały się ze sobą. Siedzieliśmy tak przez jakąś minutę, milcząc i czując się coraz dziwniej. Ale nie mogłem się zebrać do odejścia. Wstała, otrzepując szorty. — Cieszę się, że mieliśmy okazję pogadać. — Ja też. Szła już po starannie wypielęgnowanej ścieżce prowadzącej do furtki Marian, gdy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Może nie wspaniały, ale całkiem niezły. — Czekaj. — Wyciągnąłem z kieszeni złożoną pomarańczową ulotkę. Weź to. — Co to? — Rozłożyła ją. — Zaproszenie na imprezę u Savannah Snow na sobotni wieczór, po meczu z Summerville. To najbardziej pożądany bilet w mieście. — Trudno mi było zachować twarz pokerzysty. — Jak ty i Lena dostaliście zaproszenia do domu Savannah? — Nie doceniasz połączonych mocy ekssyreny i Linkuba. Wsadziła kartkę do kieszeni. — I chcesz dodać do tego niedoszłą strażniczkę? — Właściwie to nie jestem pewien, czy my z Leną tam przyjdziemy ale Link i Ridley na pewno będą. Może ty też powinnaś wpaść i pobawić się jak kiedyś. Zawahała się. — Zastanowię się. — Zastanowisz? — Nie będzie to trochę dziwne, jeśli ty i Lena też tam będziecie? Oczywiście, że będzie. — A dlaczego? — Chciałem, żeby zabrzmiało to przekonująco. — Dlaczego ludzie mówią takie rzeczy? Nie jestem pewna, czy Lena się ucieszy, jeśli zobaczy mnie w pobliżu. — Liv spojrzała w górę, jakby odpowiedź ukrywała się na niezmąconym żadną chmurką niebie. — A więc chyba jednak będziemy potrzebowali tych koszulek. Wsadziłem ręce do kieszeni i szukałem w głowie jakiejś odpowiedzi. — Sprowadziłaś Macona z powrotem do tego świata. Broniłaś Marian. Lena szanuje ciebie i to, co zrobiłaś, by pomóc nam obojgu. Praktycznie mieszkasz w Ravenwood, a przynajmniej pod nim. Jesteś jak rodzina. Zmrużyła oczy i przyjrzała mi się uważnie, jakby nie do końca mi wierzyła. Co miało sens, skoro część tej wypowiedzi była nieprawdą. — Może. Możliwe. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie mogłabym zrobić chyba niczego innego. — Rozumiem, że to znaczy „tak”? — Muszę wracać, Macon na mnie czeka. Ale zastanowię się, czy iść na imprezę. — Wyjęła coś z kieszeni i przytrzymała to w górze. Był to pół-księżycowy klucz, taki sam, jaki miała Marian. Teraz Liv
mogła otwierać drzwi do tuneli, które łączyły światy śmiertelników i Obdarzonych. Pomachała mi jeszcze, zanim zniknęła za rogiem, a ja odwróciłem się w stronę ciemnego domu. Żaluzje wciąż były opuszczone. Zostawiłem listy ułożone w stosik na bujanym fotelu przy drzwiach Marian. Miałem nadzieję, że znikną stąd rano. I miałem nadzieję, że moje wspomnienie o tym, co zobaczyłem za Temporis Porta, zniknie jeszcze wcześniej.
— Co zrobiłeś? Powiedz mi, proszę, że żartujesz. Byliśmy w Cinepleksie i staliśmy w kolejce po popcorn. Wizja pogodzenia się z Liv nie zachwyciła Leny tak bardzo, jak na to liczyłem. Właściwie to Lena była tak bardzo niezachwycona, jak przewidywałem. Ale jeśli Liv postanowiłaby przyjść na imprezę, Lena na pewno dowiedziała by się, że to ja ją tam zaprosiłem. Lepiej było przyjąć to na klatę teraz. Zla dziewczyna to jedna sprawa. Ale zła Obdarzona dziewczyna oznaczała możliwość utraty kończyny albo upadku z urwiska. Chciałem też powiedzieć Lenie o tym, jak zeszłej nocy razem z Liv odnaleźliśmy Temporis Porta, ale jej reakcja na to, że zaprosiłem tą ostatnią na imprezę, przekonała mnie, że lepiej było poczekać. Tak więc na razie postanowiłem wyspowiadać się tylko z tego jednego przewinienia. Westchnąłem i powtórzyłem główny argument, mimo że prowadziło to donikąd. — Dlaczego się tym martwisz? Przecież idę na tę imprezę razem z tobą, więc tak naprawdę zaproszenie tam Liv o niczym nie świadczy. Nie siądzisz, że gdyby mi na niej zależało, robiłbym raczej jakieś tajne plany. — Jakie tajne plany? — Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami. — Nie mam żadnych. — Załóżmy, że je masz. — Ale nie mam. — Przesuwałem się niebezpiecznie blisko krawędzi tego urwiska. — Ethan, rozmawiamy hipotetycznie. — To jakaś pułapka. — Nie miałem zamiaru wdawać się w hipotetyczne rozważania. Doszliśmy do kasy i wyciągnąłem portfel. — Na co masz ochotę? Lena spojrzała na mnie jak na wariata. — Na to co zwykle. To co zwykle? Ale co zwykłe zamawiała? Mój umysł był kompletnie pusty. — To co zwykle — powtórzyłem bezmyślnie. Spojrzała na mnie dziwnie i odwróciła się do kasjera. — Popcorn i maltesersy. Dobrze się czujesz? Tak. Po prostu się zawiesiłem. Nie wiem. Kasjer przesunął popcorn Leny po ladzie i spojrzał na mnie. Przeleciałem wzrokiem po menu na ścianie. — A dla mnie może… Popcorn i żelki cynamonowe? Żelki cynamonowe? Nie mają cukierków, L. Myślisz o kimś, kogo znam? Wzruszyłem ramionami. Oczywiście, że myślałem. Amma nie robiła swoich krokietów tasakiem ani nie mieszała nadzienia placka Jednooką Groźbą. Naostrzone ołówki leżały w szufladzie, a ja nie widziałem krzyżówki na kuchennym stole już od tygodni.
Ethan, nie martw się o Ammę. Wyjdzie z tego. Amma nigdy nie była zasępiona tak długo. W naszym ogrodzie stoi drzewo butelkowe. Od czasu, gdy Abraham się u was pokazał? Raczej od kiedy zaczęła się szkoła. Lena wsypała swoje maltesersy do popcornu. Jeśli to cię martwi, to dlaczego jej o to nie zapytasz? A próbowałaś kiedyś zapytać o coś Ammę? Tak… Nie. Może powinniśmy pójść do tego bokora. Bez urazy, L., ale to nie jest koleś, do którego mam chęć wybrać się w odwiedziny ze swoją dziewczyną. I nie jestem pewien, czy prawdziwa Obdarzona byłaby tam bezpieczna. Cała drużyna cheerleaderek przeszła obok nas. Ridley towarzyszyła jakiemuś nieznajomemu chłopakowi, który trzymał rękę w tylnej kieszeni jej króciutkiej spódniczki. Nie chodził do Jackson. Zgadywałem, że jest z Summerville. Savannah wisiała na Linku, który gapił się na Ridley, która z kolei udawała, że go nie widzi. Emily szła za nimi z Charlotte i Eden Na twarzy Savannah malowała się wściekłość. To już nie ona stała na szczycie piramidy. — Siadacie z nami? — zawołał Link, kiedy nas mijali. Savannah się uśmiechnęła i pomachała nam. Lena spojrzała na nich, jakby szli ulicą w samej bieliźnie. — Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. — Ja też nie. — Czy zdążyłeś już wyjaśnić Ridley kwestię ostatnich czterech rzędów w Cinepleksie? — Och, nie…
Skończyliśmy wciśnięci między Linka i Savannah a Ridley i kolesia z Summerville w ostatnich czterech rzędach. Ledwo zaczęły się napisy, Savannah już szeptała i chichotała w szyję Linka, co było, jak się domyślałem, wymówką, by jej usta znalazły się przy jego wargach. Szturchnąłem go tak mocno, jak umiałem. — Au! — Ridley tu siedzi, stary. — No… Z tym ćwokiem. — A chcesz, żeby zaraz znalazła się na nim? — Ridley nie była typem dziewczyny, która się wkurzała. Ona od razu wyrównywała rachunki. Link się pochylił i popatrzył na Ridley. Na jej nodze leżała już dłoń ćwoka z Summerville. Gdy zobaczyła, że Link im się przygląda, przetoczyła swoje ramię pod jego ręką i rozrzuciła blond włosy. Potem wyjęła lizaka i zaczęła go odpakowywać. Link poruszył się w fotelu. — No, masz rację. Będę musiał skopać mu… Lena złapała go za rękaw, zanim zdążył się podnieść. — Odpuść sobie. Po prostu zachowaj spokój. Rid i tak zrobi to, na co będzie miała ochotę. A potem może zaczniecie się znowu spotykać jak normalni ludzie i przestaniecie grać w tę głupią grę. — Ćśś! — Ćwok z Summerville spojrzał na nas z ukosa. — Zamknijcie się. Niektórzy chcą obejrzeć film. — Ta, jasne! — odkrzyknął mu Link. — Już ja wiem, co ty chcesz sobie obejrzeć. Rzucił mi błagalne spojrzenie. — No dajcie mi wyjść na zewnątrz i zgnieść go jak robaka, zanim mnie ominą najfajniejsze kawałki
filmu. Wiecie, że to się musi tak skończyć. Miał rację. Był Linkubem i reguły uległy zmianie. — A jesteś gotów pozwolić Ridley zgnieść Savannah? Bo wiesz, że to zrobi. Potrząsnął głową. — Nie wiem, ile jeszcze zniosę. Rid doprowadza mnie do szału. — Przez chwilę był z nami znowu stary Link, zadurzony w dziewczynie nie z jego ligi. Może o to chodziło. Może zawsze będzie myślał, że Ridley jest dla niego nieosiągalna. Nawet jeśli on awansował już do ekstraklasy. — Musisz zaprosić ją na randkę na imprezę u Savannah. — To był jedyny sposób na rozbrojenie tej tykającej bomby. — Żartujesz sobie? W ten sposób wywołam otwartą wojnę w drużynie cheerleaderek. Savannah już mnie poprosiła, żebym zrobił parę rzeczy, przyszedł wcześniej i wszystko poustawiał. * Cynamonowy popcorn, popcorn z malteserami – Amerykanie lubią oryginalne połączenia smakowe. Mieszanie żelków cynamonowych z popcornem wydaję się dziwne? To spróbuj kiedyś zjeść frytki, maczając je w koktailu waniliowym…
— Ja tylko mówię, jak to widzę. — Wsadziłem rękę do mojego cynamonowego popcornu*. Piekł mnie język, co niewątpliwie było znakiem. Powinienem go trzymać za zębami. Nie miałem zamiaru dawać już nikomu żadnych rad. Nim wieczór się skończył, Link porządnie obił ćwoka z Summerville na parkingu, Ridley wyzwała go każdym znanym jej wyzwiskiem, a na końcu w dyskusję wmieszała się Savannah. Przez chwilę zanosiło się na poważną szamotaninę między dziewczynami, ale Savannah przypomniała sobie, że wciąż ma rękę na temblaku, i udała, że cała sprawa to po prostu zwykłe nieporozumienie. Kiedy dotarłem do domu, na drzwiach wisiała przyklejona kartka. Od Liv. Zmieniłam zdanie. Do zobacznia na imprezie. :* Liv :* To było tylko takie coś, co dziewczyny wpisywały na końcu liścików, prawda? Jasne. Byłem już trupem.
Osiemnasty października
Naprawdę niedobra dziewczynka Żeby przekonać Ammę do wypuszczenia mnie na imprezę do Savannah Snow, potrzebowałem naprawdę dobrego argumentu. Na pewno zauważyłaby, gdybym próbował się po prostu wymknąć. Amma nigdzie już nie wychodziła. Nie była w domu nad Wader’s Creek, odkąd karty tarota zaprowadziły ją do krypty królowej wudu. Nie przyznawała się do tego, ale kiedy zapytałem ją, dlaczego już nie jeździ do domu, zaczęła się bronić. — Myślisz, że mogę zwyczajnie zostawić Siostry, by pilnowały się nawzajem? Wiesz, że Thelma nie jest sobą od wypadku. — Och, panno Ammo, niech pani przestanie tak marudzić. Od czasu do czasu troszkę mi się miesza i tyle — zawołała Thelma z pokoju obok, gdzie poprawiała kanapy tak, by stały idealnie prosto. Ciocia Mercy lubiła mieć jedną poduszkę i dwa koce. Ciocia Grace zaś wolała dwie poduszki i jeden koc. Ciocia Mercy nie lubiła używanych koców, co znaczyło, że trzeba je było wyprać, zanim zgodziła się ich dotknąć. Ciocia Grace nie lubiła poduszek, które pachniały włosami, nawet jej własnymi. Najsmutniejsze jednak było to, że od czasu „wypadku” wiedziałem więcej o ich wymaga niach co do poduszek i skrytkach na lody kawowe, niż kiedykolwiek chciałem wiedzieć. Wypadek. Tym słowem oznajmiono mi kiedyś, że zginęła mama. Teraz było eleganckim południowym określeniem na stan cioci Prue. Nie mogłem się zdecydować, czy sprawiało, że czułem się lepiej, czy gorzej. W każdym razie kiedy Amma zaczęła mówić o „wypadku”, wiedziałem już, że nigdzie mnie nie puści. Jednak spróbowałem. — Przecież kładą się spać przed ósmą. A może posiedzimy i pogramy razem w scrabble, a ja pojadę na imprezę, kiedy już wszyscy pójdą spać? Amma pokręciła głową. Wyciągnęła blachę ciasteczek z pieca i włożyła do środka kolejną porcję. Maślane. Bezy. Herbatniki. Ciastka były na wynos. Nigdy nie karmiła Wielkich ciastkami. Nie mam pojęcia dlaczego, ale Wielcy nie byli specjalnie ciastkożerni. Czyli tym razem nie piekła dla nich. — Dla kogo to wszystko, Ammo? — A co, moje ciastka nie są dla ciebie wystarczająco dobre? — Nie, ale wyjęłaś ozdobne serwetki, więc raczej nie są dla mnie. Amma zaczęła układać ciastka na blasze. — Ale z ciebie mądrala. Zabieram je do Spokojnej Lecznicy. Pomyślałam, że te miłe pielęgniarki mogą mieć ochotę na towarzystwo ciastka lub dwóch podczas długiego nocnego dyżuru. — No to mogę iść? — Jesteś bardziej niemądry, niż myślałam, jeśli uważasz, że Savannali Snow chce, byś kręcił się po jej domu. — To przecież zwykła licealna impreza. Zniżyła głos. — Nie ma czegoś takiego jak zwykła licealna impreza, jeśli zabierasz na nią Obdarzoną, inkuba i byłą syrenę. — Okazało się, że Amma potrafiła nawet wyszeptać porządny ochrzan. Zatrzasnęła drzwi
piekarnika i stanęła przede mną z odzianymi w kuchenne rękawice rękoma opartymi stanowczo na biodrach. — Ćwierćinkuba — odszepnąłem. Jakby to coś mogło zmienić. — Impreza jest w domu Snowów. Wiesz, jacy oni są. — Zmieniłem głos, by przypominał wielebnego Blackwella. — A więc pobożni parafianie, trzymajcie Bi-i-blię przy łóżku… - Amma spojrzała na mnie wściekle. Poddałem się. — Naprawdę nic się nie stanie. — Gdybym dostawała pięć centów za każdym razem, kiedy to mówisz, żyłabym już w pałacu. — Amma przykryła ciastka folią spożywczą. — Jeśli impreza jest w domu Snowów, to właściwie dlaczego tam idziesz? Z tego co pamiętam, w zeszłym roku Savannah cię nie zaprosiła. — Wiem. Ale pomyślałem, że może być fajnie. Spotkałem się z Leną na rogu Dove Street, ponieważ ona miała jeszcze mniej szczęścia ze swoim wujkiem i zmuszona była ukradkiem wymknąć się z domu. Tak bardzo się bała, że Amma ją zobaczy i odeśle z powrotem do domu, że zaparkowała karawan przecznicę dalej. Nie, żeby jej samochód trudno było przegapić. Macon wyraźnie oświadczył, że nikt nie pójdzie na żadną imprezę, dopóki porządek rzeczy jest w rozsypce. A już na pewno nie do Snowów. Ridley dała równie wyraźnie do zrozumienia, że się na imprezę wybiera. Wykrzyczała, że niby jak ma się wpasować w życie śmiertelników — czego wszyscy od niej oczekują — jeśli nie wolno jej robić normalnych rzeczy z jej nowymi przyjaciółmi. Parę przedmiotów gwałtownie zmieniło położenie. I w końcu ciocia Del się ugięła, nawet jeśli Macon wciąż był przeciwny. Tak więc ostatecznie Ridley wyszła przez drzwi frontowe, a Lena musiała się wymknąć chyłkiem. — Myśli, że siedzę w swoim pokoju, dąsając się, że nie pozwolił mi iść. — Westchnęła. — I to właśnie robiłam, dopóki nie wymyśliłam, jak uciec. — Jak ci się to udało? — zapytałem. — Musiałam użyć chyba z piętnastu różnych zaklęć. Skrywające, oślepiające, zapominające, kamufujące, duplikujące. — Duplikujące? Chcesz powiedzieć, że się sklonowałaś? — To było coś nowego. — Tylko swój zapach. Jeśli ktoś rzuci czar odsłaniający na dom, może się nabierze na chwilę albo dwie. — Znów westchnęła. — Ale wujka Macona nie da się oszukać. Jeśli się zorientuje, że zniknęłam, to już po mnie. Myślisz, że kiepsko jest mieszkać z Widzącą? Wujek Macon ćwiczy teraz ciągle swoją umiejętność umysłowienia. — Ekstra. To znaczy, że mamy całą noc dla siebie. — Przyciągnąłem ją bliżej i oparłem się plecami o samochód. — Mhm, może nawet więcej. Raczej nie ma szans, bym dzisiaj tam wróciła. Dom jest chroniony tysiącem czarów. — Jeśli chcesz, możesz zostać u mnie. — Pocałowałem ją w szyję i zacząłem wędrować ustami do ucha. Moje wargi już płonęły, ale nic mnie to nie obchodziło. — Przypomnij mi, dlaczego idziemy na tę głupią imprezę, skoro mamy tu idealny dla nas samochód. Wspięła się na palce i całowała mnie tak długo, aż w głowie i piersiacli zaczęło mi łomotać. Potem się odsunęła. — Ciocia Mercy i ciocia Grace byłyby naprawdę zadowolone, prawda? Chciałabym zobaczyć ich miny, gdybym zeszła rano na śniadanie. Może owinęłabym się jednym z twoich ręczników? — Zaczęła się śmiać, a ja próbowałem to sobie wyobrazić ze szczegółami, ale głowa mi pękała, więc się poddałem. — Powiedzmy tylko, że mogłyby paść słowa znacznie mocniejsze niż „zadek”. — Założę się, że zadzwoniłyby na „cholerną po-o-licję”. — Miała rację — Ale to mnie chciałyby aresztować za niestosowne zachowanie.
— No to lepiej jedźmy po Linka, zanim się do tego zabierzesz. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz przekroczyłem próg domu Savannah, ale zacząłem się dziwnie czuć od momentu, w którym stanęliśmy u szczytu schodów. Jej zdjęcia były wszędzie. Na większości miała na głowie koronę, a na piersiach szarfę z napisem w stylu: „Miss. Ależ Ja Jestem od Ciebie Lepsza”. Do kilku pozowała w stroju cheerleaderki, trzymając pompony. Wisiał też cały rząd czegoś, co chyba miało stanowić portfolio modelki. Savannah pozowała do tych fotografii w strojach kąpielowych, ze sztucznymi rzęsami i zbyt mocnym makijażem. Z tego, co widziałem, używała szminki, od kiedy przestała nosić pieluchy. Wyszło na to, że na imprezę ten dom wcale nie potrzebował dekoracji. Poza stołem usianym setką babeczek w kształcie piłek do kosza, poza wazą z ponczem z małymi plastikowymi piłkami umieszczonymi w lodowym pierścieniu i poza kanapkami z sałatą i z kurczakiem, również wyciętymi w kształt piłek do kosza, to Savannah była najbardziej efektowną dekoracją ze wszystkich. Wciąż miała na sobie strój cheerleaderki, ale na jednym policzku wypisała imię Linka, a na drugim wymalowała ogromne różowe serce. Stała na środku podwórka, czekająca, uśmiechnięta, generalnie rozświetlająca to miejsce, jakby była choinką na przyjęciu bożonarodzeniowym. A w chwili, w której zobaczyła Linka, ktoś ewidentnie wcisnął przycisk, uruchamiając wszystkie jej lampki. — Wesley Lincoln! — Siemanko, Savannah. Savannah miała nadzieję, że między nimi coś może na serio zaskoczy, nie, na to nie było szans. Jeśli chodziło o Linka, dla niego liczyła się tylko jedna dziewczyna. I lada moment miała się pojawić i na serio rozświetlić to miejsce. Albo lada godzina. Wtedy właśnie weszła Ridley i kilka rzeczy naprawdę zaskoczyło. Albo kilkaset. — Czołem, chłopcy. Głowa Linka obróciła się gwałtownie, kiedy usłyszał jej głos. A gdy ją zobaczył, uśmiechnął się najszerzej, jak umiał, potwierdzając tylko to, co od dawna wiedziałem. Ridley wciąż siedziała mu za skórą. I wszędzie indziej też. Znałem to uczucie, kiedy w głowie ma się radar nastawiony na wyszukiwanie tej jedynej. Tak samo czułem się przy Lenie. O-o. To nie będzie fajne, L. Wiem. — Chodź, boję się, że zaraz stanie się coś paskudnego. — Wziąłem ją za rękę i odwróciłem się do wyjścia, stając twarzą w twarz z Liv. Lena rzuciła mi to swoje spojrzenie. Cholera. — Lena! — uśmiechnęła się Liv. — Liv — tak jakby uśmiechnęła się Lena. — Nie wiedziałam, czy w końcu przyjdziesz. — Serio? Przecież zostawiłam Ethanowi liścik. — Liv uśmiechnęła siv tym razem do mnie. — Serio. — Lena rzuciła mi spojrzenie, które mówiło, że jeszcze sobie o tym pogadamy. Liv wzruszyła ramionami. — Znasz przecież Ethana. — Dałbym głowę, że Lena usłyszała na końcu tego pytania: „prawda?”. — Owszem, znam. — Lena już się nie uśmiechała. Ogarnęła mnie panika. Na szczęście zobaczyłem stół z ponczem jakieś pięć metrów dalej. Wystarczająco bezpieczna odległość. — Idę po coś dojedzenia. Przynieść coś komuś? — Nie. — Liv uśmiechnęła się do mnie, jak gdyby nigdy nic. — Nic a nic. — Lena uśmiechnęła się do mnie, jakby chciała mnie zabić. Uciekłem tak szybko, jak tylko mogłem.
Pani Snow stała przy wazie z ponczem, rozmawiając z dwoma męż czyznami, których nigdy tu wcześniej nie widziałem. Obaj mieli na sobie uniwersyteckie czapki i koszule z kołnierzykiem. — To niespodzianka — mówiła im pani Snow. — Dlatego właśnie moja córka urządziła to małe przyjęcie. Chciała, żebyście mogli porozmawiać z Wesleyem w niezobowiązujących okolicznościach. — Niewątpliwie to bardzo miłe ze strony pani córki, pszepani. — Savannah to bardzo troskliwa osoba. Zawsze przedkładała dobro innych nad swoje. A jej chłopak, Wesley, to naprawdę utalentowany koszykarz. Dlatego właśnie mój mąż prosił, żebyście przyjechali. Wesley pochodzi na dodatek z dobrej, bogobojnej rodziny. Jego matka jest bardzo zaangażowana w życie miasteczka. Zamarłem z czekoladową piłką do koszykówki w połowie wepchniętą do ust. To byli skauci z uniwersytetu. I przyszli tu poznać Linka. Popatrzyłem na podwórko, gdzie Link i Savannah tańczyli ze sobą, u Ridley krążyła wokół nich niczym rekin. Byłem pewien, że lada chwila wykona swój ruch, uderzając tak szybko, że w wodzie nie zostanie nic prócz krwi. Ruszyłem, o mało co nie wywracając wazy z ponczem przy okazji. — Wybacz, Savannah, muszę pogadać z Linkiem przez chwilę. — Złapałem go i wyciągnąłem przez tylną bramę domu Snowów. — Co, do diabła? — Link spojrzał na mnie, jakbym zwariował. — Są tu skauci z uniwersytetu. Pani Snow to dla ciebie ustawiła. Ale jeśli tylko pozwolisz Ridley zbliżyć się dzisiaj do Savannah, spieprzysz tę całą hecę! — O czym ty mówisz? — Wybałuszył oczy. — Koszykówka. Skauci z uniwersytetu. To twoja przepustka do innego świata. — Nie, stary. — Potrząsnął głową. — Niczego nie rozumiesz. Wcale nie chcę się wyrwać z tego miasta, tylko z tej imprezy. — Co? Ale on już wracał do środka, potrząsając ciągle głową. — Nie zależy mi na Savannah. Nigdy nie zależało. To Ridley jest tą jedyną, na dobre i na złe. — Spojrzał na mnie, jakby mówił mi właśnie, że zapadł na jakąś śmiertelną chorobę. — Nie umiem tego zmienić. — Czego nie umiesz zmienić, mały? — Ridley stała z plecami opartymi o bramę. W przeciwieństwie do reszty dziewczyn z drużyny nie miała na sobie stroju cheerleaderki, a jej zielona sukienka była tak obcisła i gdzie-niegdzie tak głęboko wycięta, że trudno było znaleźć bezpieczne miejsce, gdy się na nią patrzyło. Link podszedł do niej. — Chodź, Rid. Chcę z tobą pogadać. — Ta twoja mała dziewczyna twierdzi coś innego. Powiedziała, że nie chcesz ze mną gadać. Właściwie to kazała mi spieprzać z jej posiadłości — Savannah nie jest moją dziewczyną. Próbowałem udawać, że nie wiem, co się zaraz stanie. Nie słuchać, nie dbać o to. Ale słyszałem desperację w głosie Linka. — Nigdy nie było nikogo oprócz ciebie. — O czym ty mówisz? — Zamarła, ale było już za późno, Link nie mógł się powstrzymać. — Czasami mam takie szalone myśli. Na przykład, że chcę być z tobą na zawsze. Moglibyśmy mieszkać w samochodzie kempingowym, zwiedzać świat. To znaczy miejsca, do których da się dojechać. Ty pisałabyś piosenki, a ja bym dawał koncerty. Co o tym myślisz? Ridley wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpaść na tysiące drobnych kawałków. — Ja… Nie wiem, co powiedzieć.
— Powiedz, że będziesz moją dziewczyną, tak jak kiedyś. Widziałem, jak się waha, i zrozumiałem, jakie to musiało być dla niej teraz trudne. Nie była już taką Ridley jak kiedyś, tak jak Link nie był już dawnym sobą. Nic już nie było takie samo. Dla nikogo. Wtedy zobaczyła Lenę i Liv, które przyglądały się jej z jednej strony I mnie z drugiej. Jej twarz stężała. Ridley nie miała zamiaru się rozkleić a już na pewno nie przy nas. — Czego się naćpałeś, mały? — Przestań, Rid. Jesteś przecież moją dziewczyną. Przestań w końcu udawać, że nie czujesz tego samego do mnie. — Jestem syreną. Nie jestem niczyją dziewczyną. I niczego nie czuję. I nie zakochuję się. Nie mogę. — Zaczęła się wycofywać. — To zawsze był tylko wygłup. Ridley obróciła się na pięcie, z niebieskich oczu miotając błyskawice. — Nie mam zamiaru wiecznie tkwić w tej żałosnej namiastce miasta. I nie ma żadnych szans, bym jeździła z tobą po świecie jakąś zasraną przyczepą. Mam plany. — Ridley... — Głos Linka brzmiał żałośnie. — Wielkie plany. I mogę ci już teraz powiedzieć, że nie mają z tobą nic wspólnego! — Odwróciła się do nas. — Z żadnym z was! Link wyglądał, jakby uderzyła go w twarz. Był kolesiem, który większość swojego życia spędził, żartując, i nigdy nie słyszałem, by tak się otworzył przed dziewczyną. Gdy Ridley odeszła w stronę bramy, Link kopnął stojące obok ogrodowe krzesło. Odleciało daleko. Po drugiej stronie podwórka Savannah dostrzegła swoją szansę. Wygładziła blond włosy i przepchnęła się przez tłum do Linka. Wsunęła dłonie pod jego T-shirt. — Chodź, Link, zatańczymy. Już po chwili kołysali się w rytm muzyki, a Savannah cała się do niego kleiła. Patrzyliśmy na to z Liv i Leną jak na wypadek na drodze numer 9. Nic dało się odwrócić wzroku. Liv podrapała się po nosie. — Powinniśmy na to pozwalać? Lena wzruszyła ramionami. — Nie bardzo wiem, co my możemy zrobić, żeby ich powstrzymać. No chyba, że chcesz tam iść. — Nie, dzięki. Wtedy właśnie Savannah, która najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że tańczy z chłopakiem ze złamanym sercem, którego nadzieje na prawdziwą miłość, kontrakty płytowe i pola kempingowe rozsiane po całym kraju właśnie przed chwilą legły w gruzach, zadała cios ostateczny. Nasza trójka jednocześnie wstrzymała oddech. Przed naszymi nosami, pod błyszczącymi światłami, Savannah wzięła twarz Linka w dłonie i przyciągnęła ją do siebie. — Cholera! — Liv schowała twarz w dłoniach. — Niedobrze. — Lena też nie chciała na to patrzeć. — Mamy przerąbane. — Napiąłem mięśnie. Pocałunek trwał pełne dwadzieścia sekund. Dopóki Ridley nie postanowiła obrócić się przez ramię. Ten dźwięk na pewno można było usłyszeć z kilometra. Ridley stała za bramą na skraju podwórka Savannah, krzycząc tak głośno, że wszyscy goście przestali tańczyć. Trzymała swój pasek ze skorpionem, a jej usta poruszały się, jakby rzucała zaklęcie. — Ona nie może... — wyszeptała Lena. Złapałem ją za rękę. — Musimy ją powstrzymać. Zwariowała. Ale było już za późno.
Po chwili wszystko ogarnął totalny chaos. Czułem, jak zaklęcie przedziera się przez powietrze niczym fala. Prawie było je widać, uderzające w jedną osobę i pędzące do kolejnej Można było wskazać, gdzie już trafiło, po wściekłych minach i wrzaskach, które za sobą zostawiało. W jednej chwili pary tańczyły ze sobą a w kolejnej się kłóciły. Faceci rzucali się na innych, którzy nie podejrzewając niczego, próbowali usunąć się z drogi. Przynajmniej dopóki zaklęcie i na nich nie podziałało, a wtedy to oni zaczynali kogoś popychlu i się drzeć. Słyszałem, jak waza z ponczem roztrzaskuje się o podłogę, ale nie wi działem tego, bo zasłaniał mi tłum ciągnących się za włosy cheerleaderek i bijących się koszykarzy. Nawet pani Snow wrzeszczała na uniwersyteckich skautów. Obrzucała ich tyloma obelgami, że nigdy już zapewne nie przekroczą granicy naszego hrabstwa. Oczy Leny pociemniały. — Czuję to... To Furor - Złapała mnie i Liv, ciągnąc nas w stronę bramy, ale było już za późno. Poczułem to, jak tylko do nas dotarło, bo Liv odwróciła się i uderzyła Lenę w twarz tak mocno, jak tylko mogła. — Czyś ty zgłupiała? — Lena dotknęła policzka, który już zaczął przybierać kolor ostrej purpury. Liv wycelowała w nią palcem, a ciężki selenometr obrócił się na jej nadgarstku. — To za to całe narzekanie, księżniczko. — Co? — Włosy Leny zaczęły się skręcać, a jej złoto-zielone oczy zwęziły się niebezpiecznie. Liv ciągnęła dalej. — Biedna, śliczna ja. Mój boski chłopak tak bardzo mnie kocha, aleja mam złamane serce, bo... Hej! Dokładnie tak właśnie powinny zachowywać się piękne emo. — Zamknij się! — Lena wyglądała, jakby za moment miała uderzyć Liv w twarz. Po niebie przetoczył się grzmot. — Zamiast być szczęśliwa, że taki wspaniały facet mnie kocha, machnę sobie jeszcze trochę czarnego lakieru na paznokcie i ucieknę z jakimś kretynem. — To nie było tak! — Lena zamachnęła się na Liv, ale złapałem ją za rękę. Zaczęło padać. Liv nie mogła przestać. — I uwaga! Jestem najpotężniejszą Obdarzoną na świecie. Na wszelki wypadek, gdyby reszta z was, marni śmiertelnicy, nie czuła się wciąż wystarczająco beznadziejnie. — Zwariowałaś? — Lena krzyczała na nią, ale miała trudności z przedarciem się przez panujący dookoła nas chaos. — Mój wujek umarł. Myślałam, że staję się Istotą Ciemności. — A wiesz, jak to jest wędrować z chłopakiem, kiedy się coś do niego czuje? Pomagać mu znaleźć jego dziewczynę, która nie chce zostać znaleziona? Patrzeć, jak łamie swoje i przy okazji twoje serce z powodu głupiej Obdarzonej dziewczyny, która ma go totalnie w dupie? Błyskawica przecięła niebo, a deszcz zaczął uderzać w nas jak grad. Lena znowu zamachnęła się na Liv. Wyszedłem przed Lenę, zasłaniając ją sobą. — Dosyć, Liv. Mylisz się. — Nie miałem pojęcia, co Liv wyprawia, ale chciałem, żeby się zamknęła. — Czujesz coś do niego? Ach, więc wreszcie się przyznałaś! — Lena już krzyczała. — Nie przyznaję się do niczego oprócz tego, że jesteś cholerną małą zdzirą, która myśli, że świat kręci się wokół jej pięknych loczków. To wystarczyło. Lena wyrwała ręce z mojego uścisku i rąbnęła Liv, która poleciała do tyłu, ciężko uderzając o ziemię. Lena nie miała zamiaru dać jej ostatniego słowa. Albo ciosu. — Dobra, Panienko Wcale Nie Chcę Ukraść Ci Chłopaka. — Lena naśladowała głos Liv. — Naprawdę! Jesteśmy tylko przyjaciółmi, nawet jeśli jestem mądrzejsza i udaję większą blondynkę niż wy wszyscy razem. Czy wspomniałam już o moim słodziutkim brytyjskim akcenciku? Liv kopnęła w jej stronę trochę błota, ale Lena odsunęła się w samą porę, żeby nie dać się ochlapać.
— A jeśli to nie wystarczy — ciągnęła — to poudaję męczennicę, żebyście mogli spędzić resztę życia w poczuciu winy. A może będę spędzać cały czas z twoim wujkiem, żeby zaczął mnie uważać za córkę, której nigdy nie miał. Ale czekaj, przecież już ma jedną taką! Lecz kogo to obchodzi, Bo jeśli Lena coś ma, to spróbuję jej to zabrać! Liv podniosła się na nogi i próbowała przebiec obok mnie. Złapałem ją z całej siły. — Przestańcie! Zachowujecie się jak idiotki! To zaklęcie! Nie wiecie, dlaczego się wściekacie i na kogo! — A ty wiesz?! — wrzasnęła Lena, próbując sięgnąć przeze mnie do włosów Liv. — Jasne, że tak. Ale jedyna osoba, na którą jestem wściekły, zniknęła. — Pochyliłem się i podniosłem z ubłoconej trawy należący do Ridley pasek ze skorpionem. Podałem go Lenie. — To Ridley. A że jej tu nie ma, to nie mam na kogo krzyczeć. Nagle usłyszałem silnik Rzęcha. Wskazałem na bramę, spod której odjeżdżał właśnie z piskiem opon Link. — Właściwie, to jest chyba ktoś jeszcze bardziej wściekły na Ridley niż ja. I właśnie odjeżdża, żeby ją znaleźć. — Naprawdę myślisz, że to zaklęcie? — Lena spojrzała na Liv. — Nie. Zawsze gryziemy się jak dzikie psy na ulicy, kiedy próbujemy zmontować jakąś imprezę. — Liv przewróciła oczami. — Widzisz? Proszę bardzo, przez cały czas musisz być najmądrzejsza. — Lena próbowała się wyrwać, ale mocniej zacisnąłem dłonie na ramionach obu dziewczyn. — To Furor, ty głąbie — warknęła Liv. — Ja niby jestem głąbem? Powiedziałam Furor, zanim to się w ogóle zaczęło. Popchnąłem je w stronę bramy. — Obie zachowujecie się jak idiotki. A teraz wsiądziemy do samochodu i pojedziemy do Ravenwood. A jeśli nie potraficie odzywać się do siebie miło, to w ogóle nic nie mówcie. Nie musiałem się o to martwić. Bo jeśli była choć jedna rzecz, której w ostatnich miesiącach nauczyłem się o dziewczynach, to było to, że wkrótce przestaną sobie dokopywać. Będą zbyt zajęte dokopywaniem mnie.
— To dlatego, że boi się podjąć jakąś decyzję — stwierdziła Liv. — Nie, to dlatego, że nie chce nikogo zdenerwować — warknęła Lena. — A skąd możesz to wiedzieć? Nigdy nie mówi tego, co myśli. — To wcale nie tak. Nigdy nie myśli tego, o czym mówi — odbiła piłeczkę Lena. — Dosyć tego! — Podjechałem pod pokrzywioną bramę Ravenwood, wściekły na obie. Na Ridley. Na to, jak toczył się ten rok. Furor wydał mi się świetną nazwą dla tego zaklęcia, czymkolwiek ono było. Robiłem się coraz bardziej wściekły. Przede wszystkim na to, że tak się czuję, a jeszcze bardziej na to, że wiedziałem, iż te uczucia są prawdziwe, nawet jeśli potrzeba było zaklęcia, żeby wyciągnąć je na wierzch. Lena i Liv wciąż się kłóciły, kiedy wysiedliśmy z samochodu. Nic mogły się powstrzymać, chociaż wiedziały przecież, że wszyscy znaleźliśmy się pod wpływem zaklęcia. A może nie chciały przestać? Podeszliśmy we trójkę do drzwi wejściowych. Trzymałem się między dziewczynami. Na wszelki wypadek. — A może dałabyś nam trochę miejsca, co? — Lena wepchnęła się przed Liv. — Słyszałaś kiedyś o piątym kole u wozu? Liv ją odepchnęła.
— Jakbym chciała tu przychodzić. Po co, żeby po raz kolejny sprzątać twój bałagan? A potem znów zapomnisz o mnie, aż do następnego razu. Nie słuchałem ich dłużej, patrzyłem w okno Ridley. Za firankami zo baczyłem jakiś cień. Widać było zaledwie zarys postaci, ale wiedziałem że to nie Rid. Link musiał dotrzeć tu przed nami, lecz nigdzie nie widziałem Rzęcha — Chyba Link tu jest. — I co z tego. Mamy z Ridley sporo do wyjaśnienia. — Lena była już w połowie schodów, kiedy przekroczyłem próg domu. Natychmiast wyczułem zmianę, powietrze było inne. Jakby lżejsze. Spojrzałem na Liv. Wyraz jej twarzy odpowiadał temu, co sam odczuwałem. Dezorientacja. Zagubienie. — Ethan, czy nic nie wydaje ci się tu dziwne? — Tak... — To Furor- stwierdziła. — Przestał działać. Magia nie może przedrzeć się przez czary ochronne. — Ridley! Gdzie jesteś? — Lena była o kilka kroków od pokoju kuzynki. Kiedy doszła do drzwi, otworzyła je gwałtownie, bez pukania. Nie obchodziło jej, czy Link jest w środku. Ale to nie miało znaczenia. Ten ktoś w pokoju Ridley to nie był Link.
Osiemnasty października
Zakładnik — Co, do diabła? — Rozpoznałem ten głos, zanim zobaczyłem tego, do kogo należał. Pewnie byłem ostatnią osobą, jaką spodziewał się zobaczyć w pokoju Ridley. John Breed leżał na różowym szmacianym dywanie Rid z kontrolerem konsoli w jednej dłoni i torbą nachos w drugiej. — John? — Lena była tak samo zaskoczona jak ja. — Myślałam, że nie żyjesz. — John Breed? Ty tutaj? To niemożliwe. — Liv nie mogła otrząsnąć się z szoku. John upuścił torbę i poderwał się na równe nogi. — Przykro mi, że was rozczarowałem. Stanąłem opiekuńczo przed Leną i Liv. — Rzeczywiście jestem rozczarowany. Lena nie potrzebowała opieki. Przepchnęła się przede mnie. — Jak śmiesz przychodzić do mojego domu po tym wszystkim, co zrobiłeś? Udawałeś mojego przyjaciela, a chciałeś mnie tylko zaprowadzić do Abrahama. — Na zewnątrz usłyszałem grzmot. — Każde twoje słowo było kłamstwem! — To nieprawda. Nie wiedziałem, co zamierzają. Przynieś mi Biblię lub Księgę księżyców, jeśli chcesz. Przysięgnę na którąkolwiek z nich. — Nie możemy tego zrobić. Abraham ma Księgę księżyców. — Byłem wkurzony i nie chciałem słuchać, jak John udaje Greka. To była jakaś nowa taktyka, a ja wciąż próbowałem się oswoić z faktem, że ten koleś siedzi sobie w sypialni Ridley, podjadając nachos. Lena nie skończyła. — A jakby tego było mało, zmieniłeś Linka w… siebie. — Włosy Leny się skręcały. Miałem tylko nadzieję, że pokój nie stanie w płomieniach. — Nie mogłem nic na to poradzić. Abraham może z łatwością zmusić mnie do zrobienia różnych rzeczy. — John chodził w kółko. — Ja… nawet nic pamiętam większości tego, co się stało tamtej nocy. Przeszedłem przez pokój i stanąłem tuż przed nim. Nie dbałem o to, czy mnie zabije. — A pamiętasz, jak zaciągnęliście Lenę na ołtarz i przywiązaliście ją do niego? Pamiętasz tę część? John zatrzymał się i spojrzał na mnie. Badał mnie swoimi zielonymi oczami. Kiedy się odezwał, ledwie go usłyszałem. — Nie. Nienawidziłem go. Wspomnienie jego rąk na Lenie… Niemal straciłem ją tamtej nocy. Ale wyglądało na to, że mówi prawdę. John usiadł na łóżku. — Czasami urywa mi się film. Mam tak od dziecka. Abraham mówił, że to dlatego, że jestem inny, ale mu nie wierzę. — Chcesz powiedzieć, że on ma z tym coś wspólnego? — Liv wyciągnęła notes. John wzruszył ramionami. — Nie wiem. Lena spojrzała na mnie. A jeśli mówi prawdę?
A jeśli nie? — To nie wyjaśnia, skąd się wziąłeś w pokoju Ridley — stwierdziła Lena. — Ani jak się dostałeś do Ravenwood. John wstał i podszedł do okna. — A może zapytasz o to swoją kuzynkę manipulatorkę? — Wyglądał na naprawdę wkurzonego jak na kolesia, który właśnie został przyłapany na włamaniu. Twarz Leny pociemniała z gniewu. — A co Ridley ma z tym wspólnego? John pokręcił głową i kopnął stos brudnych ubrań. — Nie wiem. Wszystko? To ona mnie tu uwięziła. Nie mam pojęcia, czy była to kwestia sposobu, w jaki to powiedział, czy raczej tego, że chodziło o Ridley, ale część mnie mu wierzyła. — Chwileczkę. Co masz na myśli? Potrząsnął głową. — Mówiąc dokładniej, uwięziła mnie dwukrotnie. Najpierw w świetliku, a potem tu, gdy mnie wypuściła. — Wypuściła cię? — Lena była oszołomiona. — Ale przecież zakopaliśmy świetlik… — A twoja kuzynka go później odkopała i przyniosła tutaj. Wypuściła mnie i od tamtej pory utknąłem w tym domu. To miejsce jest tak chronione, że nie udało mi się dojść dalej niż do kuchni. Zaklęcia ochronne. Nie powstrzymywały przed wejściem do Ravenwood, tylko przed wyjściem z niego. Tak jak myślałem. — Kiedy cię wypuściła? — Chyba jakoś w sierpniu. Przypomniałem sobie ten dzień, kiedy ja i Lena przyszliśmy tu, żeby zejść do tuneli. Ten odgłos rozrywanego powietrza, który słyszałem. — W sierpniu? Jesteś tu od dwóch miesięcy? — Lena zaczynała odlatywać. — To ty pomagałeś Ridley. Dlatego rzuca zaklęcia! John się roześmiał, ale w tym śmiechu więcej było goryczy niż czegokolwiek innego. — Pomagałem? Dzięki bibliotece twojego wuja wykorzystuje mnie jak osobistego dżina. Ten śmietnik to moja butelka. — Ale jak to się stało, że Macon cię nie odkrył? — Liv zapisywała każde słowo. — Dzięki Occultatio, zaklęciu ukrywającemu. Oczywiście to ona zmusiła mnie, żebym je rzucił. — Uderzył pięścią w ścianę, odsłaniając czarny tatuaż, wijący się wokół jego bicepsu. Kolejny znak, że jednak był Istotą Ciemności, bez względu na kolor oczu. — W bibliotece wuja Leny znajdziesz książki i odpowiedzi na każdy temat, z wyjątkiem tego, jak się stąd wydostać. Nie chciało mi się słuchać tych narzekań na złe traktowanie. Nienawidziłem Johna od chwili, kiedy zobaczyłem go poprzedniej wiosny, a teraz zjawił się, by znowu rozwalić nasze życie. Spojrzałem na Lenę, która miała nieodgadniony wyraz twarzy i odcięła swój umysł od mojego. Czy ona czuła to samo w stosunku do Liv? Tyle że Liv nie próbowała porwać najbliższej mi osoby i poprowadzić większości moich przyjaciół na śmierć. — To zabawne, bo mam kilka butelek na drzewie przed domem i bardzo chętnie wsadziłbym cię do jednej z nich, wiesz? John zwrócił się do Leny. — Znalazłem się w pułapce. Nie mogę stąd wyjść, ale twoja pokręcona kuzynka obiecała mi pomóc. Tyle że najpierw miałem zrobić dla niej kilku rzeczy. Przejechał dłonią po włosach i zauważyłem, że przypominał przystojnego kolesia, którego
zapamiętałem. W pogniecionym czarnym T-shircie i z jednodniowym zarostem wyglądał, jakby znał wszystkie możliwe opery mydlane i jadł sporo nachos. — Ridley nie jest syreną. Jest szantażystką. — Ale w jaki sposób jej pomagałeś, skoro nie mogłeś opuścić Ravenwood? — spytała Liv. To było dobre pytanie. — Uczyłeś ją rzucać zaklęcia? John się roześmiał. — Żartujesz? Zmieniłem cheerleaderki w zombi i wywołałem awanturę na jakiejś imprezie. Myślisz, że Ridley ogarnęłaby takie zaklęcie jak Furor? Jako śmiertelniczka ledwo sobie radzi z wiązaniem sznurówek. Jak myślisz, kto odrabiał jej prace domowe z matmy? — Nie ja. — Lena miękła. Dobijało mnie to. John przypominał bolesną, ohydną infekcję, której nie można się pozbyć. — No to w jaki sposób rzuca zaklęcia, skoro jej nie uczyłeś? John wskazał na pasek wokół talii Leny. — Przez to. — Pociągnął za pustą szlufkę przy swoich dżinsach. — To działa jak przewodnik. Ridley nosi pasek, a ja rzucam zaklęcia. Obrzydliwy pasek ze skorpionem. Nic dziwnego, że nigdy go nie zdej mowała. Był jak gorąca linia z Johnem Breedem i światem Obdarzonych Stanowił jej jedyną szansę na jakąkolwiek moc. Liv pokręciła głową. — Z niechęcią przyznaję, ale to wszystko trzyma się kupy. Rzeczywiście, ale to niczego nie zmieniało. Ludzie kłamią. A według mnie John Breed był kłamcą. Zwróciłem się do Leny. — Naprawdę wierzysz w choć jedno słowo? Nie możemy mu ufać. Lena przeniosła wzrok z Liv na mnie. — A co, jeśli John mówi prawdę? Wiedział o cheerleaderkach i imprezie. Chyba zgadzam się z Liv. To ma sens. To teraz zgadzacie się już ze sobą? Ethan, proszę cię! Rzucono na nas czar. Zaklęcie Furor wprawia ludzi w niekontrolowany gniew. Jak dla mnie wyglądało to całkiem prawdziwie. Spojrzałem nieufnie na Johna. — Nie da się sprawdzić, czy on mówi prawdę. John westchnął. — Wciąż jestem w tym pokoju, wiesz? Lena spojrzała na drzwi. — W sumie to jest jeden sposób. Liv spojrzała na nią, potakując. — Czy myślimy o tym samym? — Halo? — John spojrzał na mnie. — Czy one zawsze się tak zachowują? — Tak… Nie… Zamknij się!
Reece stała na środku pokoju Ridley, trzymając się za ramiona w geście pełnym dezaprobaty. W swetrze i perłach wyglądała, jakby została tu zesłana z jakiejś innej rodziny bardziej godnej Południa. Nie była szczęśliwa, że chcieliśmy ją wykorzystać jako chodzący wykrywacz kłamstw, ale gdy zobaczyła Johna Breeda, denerwowała się już na serio. Może Reece miała jakieś płonne nadzieje, że Ridley będzie harcerką jak ona, skoro już została śmiertelniczką. Ale z drugiej strony, siostra obniżała przecież jej status społeczny. Gdy się nad tym zastanowić, to szkoda, że CAR stawiało potencjalnym członkiniom te wszystkie genealogiczne wymagania. Reece mogłaby się tam naprawdę dobrze
odnaleźć. — Jeśli myślicie, że zachowam to w tajemnicy, to jesteście większymi świrami niż moja siostra. To jest konkretne przegięcie. Żadne z nas nie chciało wysłuchiwać wykładu Reece, ale Lena się nie poddawała. — Nie prosimy cię, żebyś dotrzymała tajemnicy. Chcemy po prostu wiedzieć, czy John mówi prawdę, zanim opowiemy wujkowi Maconowi, co tu się działo. — Lena pewnie miała nadzieję, że John kłamał. Że Ridley nie przetrzymywała w swym pokoju niebezpiecznego inkuba, wykradzionego z grobu i przekazującego jej swoją moc. Nie miałem pojęcia, co z tego było gorsze. — Bo tak bardzo chcecie zostać uziemieni na resztę życia? — zdziwiła się Reece. — Coś w tym stylu. Reece postukała nerwowo stopą. — Żeby wszystko było jasne, powiecie wujkowi Maconowi. Albo ja to zrobię. — Oczywiste, że powiedziałaby mu. Nie odpuściłaby przecież porządnego uziemienia. Bardziej niż jej donosy martwiło mnie jednak co innego. — Czy jesteś pewna, że to zadziała, skoro… — Skoro co? — warknęła. — Skoro moje moce są trochę niestabilne? To próbujesz powiedzieć? — Świetnie. Wściekła Reece nie oznaczała niczego dobrego. — Ja… tylko… Jesteś pewna, że będziesz wiedziała, czy kłamie? — Teraz już było za późno, żeby się wycofywać. Reece wyglądała, jakby chciała urwać mi głowę. — Wprawdzie nie widzę powodu, żeby się przed tobą tłumaczyć, ale wciąż jestem sybillą. To, co zobaczę w jego twarzy, będzie prawdą. Jeśli moje moce nie zadziałają, niczego nie zobaczę. Lena wślizgnęła się między nas dwoje. Nie radzisz sobie. Ja się tym zajmę. Dzięki. Dawałam sobie radę z bestią Reece znacznie dłużej niż ty. Tego trzeba się nauczyć. — Reece… - Lena wzięła ją za rękę i zauważyłem, że jej włosy się sklecają. Skrzywiłem się. Rzucanie czarów na Obdarzonych nigdy nie było dobrym pomysłem. — Jesteś najpotężniejszą sybillą, jaką znam. — Nie próbuj na mnie tych sztuczek. — Reece zabrała dłoń. — Jestem jedyną sybillą, jaką znasz. — Ale wiesz, że ufam ci bez względu na wszystko. — Lena uśmiechnęła się zachęcająco do kuzynki. Reece spojrzała ponuro na nas oboje. Odwróciłem wzrok. Bez względu na to, czyjej moce działały, czy nie, nie miałem zamiaru spojrzeć w oczy sybillii. Zauważyłem, że Liv też konsekwentnie odwracała wzrok od Reece. — Jedno podejście. A potem mówicie wujkowi Maconowi, tak czy inaczej. Bo ta cała heca jeszcze raz potwierdza, że nie powinno się pozwalać, żeby niepełnoletni używali zaklęć. — Znowu skrzyżowała ramiona. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to miało oznaczać „tak”. John zeskoczył z łóżka i podszedł do Reece. — Miejmy to już za sobą. Co mam zrobić? Reece wpatrzyła się w zielone oczy Johna. Przyglądała się jego twarzy, jakby ta kryła w sobie wszystkie odpowiedzi, których szukała sybilla. — Już to robisz. John stał jak słup soli. Odwzajemnił spojrzenie Reece, pozwalając jej przejąć swoje myśli i wspomnienia. Reece odwróciła się pierwsza, kręcąc głową, jakby nie spodobało jej się to, co zobaczyła. — Mówi prawdę. Nie wiedział, co planują Sarafine i Abraham. I nie pamięta, co się stało tamtej nocy. Ridley wypuściła go ze świetlika i jest tu od tamtej pory, odwalając za nią brudną robotę.
John spojrzał na mnie. — Zadowolony? — Chwila. Jak to jest możliwe? Reece wzruszyła ramionami. — Przykro mi, że cię rozczarowałam. On nie jest zły, to po prostu palant. Wiesz, czasem oddziela to cienka granica. — Hej! — John nie wyglądał już na zadowolonego z siebie. — Myślałem, że jesteś tą miłą. Gdzie się podziała słynna gościnność Ravenwoodów? Zignorowała go. Powinienem czuć ulgę, ale Reece miała rację. Byłem rozczarowany. Nic chciałem, żeby John był tylko jednym z pionków Sarafine i Abrahama. W moich oczach odgrywał rolę czarnego charakteru. I nie chciałem tego zmieniać. A co więcej, chciałem, żeby Lena też go tak postrzegała. Ale ona nie myślała teraz o Johnie. — Musimy pogadać z wujkiem i znaleźć Ridley, zanim moja kuzynka zrobi coś głupiego. Jasne. Znając Ridley, to pewnie łapała teraz stopa w Summerville. Bo po numerze, który dzisiaj wykręciła, wiedziała, że Lena pójdzie prosto do Macona. A Ridley nie była wielką fanką zbierania ochrzanu. — Na to chyba już trochę za późno. Lena schyliła się i odsłoniła róg różowego dywanu. — Idziemy. — Jesteś pewna? Nie chcę, wiesz… budzić go, czy coś. — No i nie chciałem oglądać wyrazu twarzy jej wuja, kiedy się dowie, że Ridley zmieniła dom Savannah Snow w ogromny ring bokserski. I że użyła do tego mocy inkuba, którego wszyscy szukaliśmy i który, tak się złożyło, od początku roku szkolnego mieszkał w sypialni Ridley. Lena podniosła klapę. — Wątpię, żeby spał. Liv pokiwała głową. — Lena ma rację, musimy powiedzieć Maconowi. Natychmiast. Nie rozumiesz, próbowaliśmy… Zawahała się, spoglądając na Lenę. — Twój wujek próbował znaleźć Johna Breeda od miesięcy. Lena skinęła jej głową. Może to nie był uśmiech, ale zawsze coś. — Chodźmy. John otworzył kolejną paczkę nachos. — Jak już tam będziecie, możecie go poprosić, żeby mnie wypuścił? — Sam go poproś — stwierdziła Lena. — Pójdziesz z nami. John spojrzał w ciemność, która prowadziła do tuneli, a potem na mnie. — Nigdy nie sądziłem, że będziesz mnie ratował, śmiertelniku. Chciałem go zabić albo przynajmniej walnąć w twarz. Chciałem, aby zapłacił za wszystko, co zrobił Lenie i Linkowi, i za te wszystkie kłopoty, których przysporzył nam Abraham z jego powodu. Ale wolałem zostawić to Maconowi. — Uwierz mi, nie ratuję cię. Uśmiechnął się, a ja zrobiłem krok w ciemność, wyczuwając pod stopami twarde stopnie, których nigdy nie zobaczę.
Dziewiętnasty października
Broń ostateczna Zapukałem do drzwi gabinetu Macona, a te otworzyły się przede mną. Nie musiałem się martwić, że go obudzę. Żałośnie wyglądający Link siedział już przy jego biurku. Macon gestem zaprosił mnie do środka. — Link właśnie mi o wszystkim opowiedział. Całe szczęście przyszedł prosto tutaj, zanim zrobił komuś krzywdę. — Nie pomyślałem o zniszczeniach, jakich mógłby dokonać wściekły inkub. — Jaką część tego wszystkiego już znasz? — Wszedłem do środka — Wiem, że moja siostrzenica wymknęła się z domu. — Spojrzał na mnie oskarżycielsko. — Nie najmądrzejsza decyzja. — To prawda. — Macon już był zły, a nie chciałem mówić czegoś, co rozgniewałoby go jeszcze bardziej. Skrzyżował ramiona. — I to, że Ridley jakimś cudem rzuciła Furor. Zdecydowanie był bardziej rozzłoszczony. — Wiem, że jesteś zdenerwowany, ale jest coś ważniejszego, o czym muszę ci powiedzieć. — Spojrzałem na drzwi. — Ale może sam to powinieneś zobaczyć.
— John Breed. — Macon zmierzył go wzrokiem. — To dość niespodziewany obrót wypadków w kontekście całej sytuacji. John stanął tuż przy wejściu do gabinetu, jakby zamierzał za moment zwiać w sposób godny jedynie śmiertelnika. W obecności Macona jakoś się już tak nie wymądrzał. Link wbił w niego takie spojrzenie, jakby chciał go rozszarpać. — A co on tu, do diabła, robi? — Współczułem Linkowi. Właśnie zobaczył swojego najgorszego wroga. Musiał go nienawidzić jeszcze bardziej niż ja, jeśli było to w ogóle możliwe. Lena nie śmiała patrzeć w oczy ani wujowi, ani Linkowi. Wstydziła się za Ridley i za siebie, że nie rozpracowała tego wcześniej. Ale przede wszystkim martwiła się o kuzynkę, bez względu na to, co tamta zrobiła. — Ridley ukradła świetlik z twojego grobu, wujku, po tym, jak go tam zakopaliśmy. Uwolniła Johna i aż do teraz używała jego paska, żeby korzystać z mocy inkuba. — Paska? Liv wyciągnęła swój mały czerwony zeszyt. — Tego, który ma teraz na sobie Lena. Tego wstrętnego paska ze skorpionem uwięzionym w sprzączce. Macon wyciągnął dłoń. Lena rozpięła pasek i podała go wujowi. Link odwrócił się do Johna. — Co jej zrobiłeś? — Nic. Ridley rozkazywała mi, od kiedy wypuściła mnie ze świetlika. — Ale dlaczego się na to zgadzałeś? — Nawet Macon był podejrzliwy.
— Nie wydajesz się specjalnym altruistą. — Nie miałem wyboru. Od miesięcy tkwię w tym domu, próbując się jakoś wydostać. — John oparł się o ścianę. — Ridley obiecała mi pomóc, pod warunkiem, że znajdę sposób, by mogła czarować. No to znalazłem — Chcesz, byśmy uwierzyli, że potężny hybrydowy inkub dał się uwięzić w sypialni zwykłej śmiertelniczce? John pokręcił z frustracją głową. — Mówimy o Ridley. Chyba wszyscy macie przykry zwyczaj niedoceniania jej. Kiedy czegoś chce, znajdzie sposób, by to dostać. — Wszyscy wiedzieliśmy, że ma rację. — John mówi prawdę, wujku Maconie — odezwała się Reece ze swoje go miejsca przy kominku. — Jesteś absolutnie pewna? Maconowi jakoś Reece nie chciała urwać łba tak jak mnie. — Tak. Johnowi wyraźnie ulżyło. Liv zrobiła krok do przodu z notesem w ręku. Nie była zainteresowana tym, co Ridley już zrobiła, albo czego być może nie zrobiła. Potrzebowała faktów. — Wiesz, szukaliśmy cię — oznajmiła Johnowi. — Tak? Pewnie nie tylko wy. Liv i Macon przekonali Johna, żeby usiadł z nami przy stole, co dla Linka było nie do przyjęcia. Wstał obrażony i oparł się o ścianę przy kominku. Pomijając całą linkubową otoczkę, John zmienił Linka w sposób, którego nigdy nie będę w stanie do końca zrozumieć. No i wiedziałem coś jeszcze, o czym John nie miał pojęcia. Chociaż Link uwielbiał doprowadzać dziewczyny do szaleństwa, nie miało to teraz znaczenia. Pragnął tylko jednej, a nikt z nas nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. — Abraham zrobił naprawdę wiele, by cię znaleźć, dosłownie rozszarpując to miasto na strzępy. Muszę się dowiedzieć dlaczego. On nie robi niczego bez powodu. — Macon zadawał pytania, a Liv zapisywała odpowiedzi Johna. Reece usiadła naprzeciwko inkuba, szukając najmniejszych śladów kłamstwa. John wzruszył ramionami. — Nie jestem do końca pewien. Znalazł mnie, gdy byłem dzieciakiem, ale nie jest jakimś supertatą, jeśli wiecie, co mam na myśli. Macon przytaknął. — Powiedziałeś, że cię znalazł. Co się stało z twoimi rodzicami? John przesunął się nerwowo na krześle. — Nie wiem. Zniknęli. Pewnie mnie porzucili, bo byłem… no wiecie… Inny. Liv przestała pisać. — Wszyscy Obdarzeni są inni. John się roześmiał. — Nie jestem normalnym Obdarzonym. Moje moce nie pojawiły się, kiedy byłem nastolatkiem. — Liv wpatrywała się w niego. Wskazał na jej notes. — Będziesz chciała to zapisać. Uniosła brew. Obiekt wykazuje bojowe nastawienie — oczyma wyobraźni widziałem te słowa na kartce. — Urodziłem się taki, a moje moce wciąż rosły. Wiecie, jak to jest móc robić rzeczy, których nikt inny w twoim wieku nie umie i o których nie ma pojęcia? — Tak. — W głosie Liv pojawiła się dziwna nuta, mieszanina współczucia i smutku. Zawsze była mądrzejsza niż wszyscy dookoła, projektowała urządzenia, które mierzyły przyciąganie Księżyca albo
coś innego, czego nikt nie rozumiał i nie chciał zrozumieć. Macon przyglądał się Johnowi i widać było, jak dawny inkub w nim pokonuje tego dziwnego nowego. — A jakie dokładnie moce posiadasz, poza niepodatnością na promienie słoneczne? — Takie jak wszystkie inne inkuby. Jestem silniejszy, mam lepszy słuch, węch. Mogę podróżować. No i dziewczyny na mnie lecą. — Przerwał i spojrzał na Lenę, jakby mieli jakąś wspólną tajemnicę. Odwróciła wzrok. — Nie tak bardzo, jak myślisz — rzuciłem. Uśmiechnął się do mnie, wykorzystując fakt, że chroniła go obecność Macona. — Mogę też robić inne rzeczy. Liv przyjrzała mu się uważnie. — Na przykład? Link miał skrzyżowane na piersi ręce i patrzył w stronę drzwi, udając, że nie słucha. Ale wiedziałem, że to nie jest prawda. Czy mu się to podobało, czy nie, on i John byli już na zawsze połączeni. Im więcej o nim wiedział, tym więcej wiedział również o sobie. John spojrzał najpierw na Reece, a potem na Lenę. Cokolwiek to było nie chciał o tym mówić. — Różne rzeczy. Oczy Macona rozbłysły niebezpiecznie. — Jakie różne rzeczy? Może mógłbyś to rozwinąć? John się poddał. — To wygląda na coś większego, niż jest w rzeczywistości. Mogę przejmować moce innych Obdarzonych. Liv przestała pisać. — Jak empata? — Babcia Leny mogła pożyczać na jakiś czas moce innych Obdarzonych, ale nigdy nie opisywała tego jako „przejmowanie”. John potrząsnął głową. — Nie. Ja je zatrzymuję. Oczy Liv się rozszerzyły. — Chcesz powiedzieć, że możesz ukraść moce innym Obdarzonym? — Nie. Oni zachowują swoje moce, tylko że ja też je mam. To coś jak kolekcja. — Jak to w ogóle możliwe? — spytała Liv. Macon odchylił się na krześle. — Z pewnością zainteresuje nas pańska odpowiedź na to pytanie, panie Breed. John znowu spojrzał na Lenę. Miałem ochotę przeskoczyć przez stół. — Muszę ich tylko dotknąć. — Co? — Lena wyglądała, jakby dostała od niego w twarz. Czy to właśnie robił, obmacując ją na parkiecie Wygnania? Albo gdy wsiadła na ten jego głupi motocykl tamtego dnia nad jeziorem? Wysysał jej moce jak jakiś pasożyt? — Nie robię tego celowo. To się po prostu dzieje. Nawet nie wiem, jak używać większości umiejętności, które posiadam. — Ale jestem pewien, że Abraham wie. — Macon nalał sobie szklankę ciemnego płynu z karafki, która pojawiła się na stole. To nigdy nie oznaczało niczego dobrego. Liv i Macon spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Trybiki w głowie Liv pracowały pełną parą. — Co takiego może planować Abraham? — Z hybrydowym inkubem, który kolekcjonuje moce innych Obdarzonych? — dopowiedział Macon. — Nie mam pewności, ale dysponując taką kolekcją mocy, Abraham miałby de facto broń
ostateczną. A śmiertelnicy nie byliby w stanie przeciwstawić się jego potędze. John odwrócił się gwałtownie do Macona. — Co powiedziałeś? — Chciałbyś, żebym powtórzył… — Zaczekaj. — John przerwał Maconowi, zanim ten skończył. Zamknął oczy, jakby próbował sobie coś przypomnieć. — „Obdarzeni są niedoskonałą rasą. Zanieczyszczają naszą krew i używają swych mocy, by nas prześladować. Ale przyjdzie ten dzień, w którym użyjemy broni ostatecznej i zmieciemy ich z powierzchni ziemi”. — Co to za bełkot? — John wreszcie zwrócił uwagę Linka. — Abraham i Silas powtarzali to bez przerwy, kiedy byłem mały. Musiałem to wykuć na pamięć. Czasami, kiedy pakowałem się w jakieś kłopoty, Silas kazał mi to pisać godzinami w zeszycie. — Silas? — Macon zesztywniał na dźwięk imienia swojego ojca. Pamiętałem, co moja mama mówiła mi o Silasie w wizjach świetlika. Według niej był potworem, agresywnym rasistą, próbującym przekazać swoją nienawiść synom. I najwyraźniej Johnowi. Macon spojrzał na Johna, a jego zielone oczy pociemniały tak bardzo, że stały się niemal czarne. — Jak poznałeś mojego ojca? John przeniósł puste spojrzenie swych zielonych oczu na Macona. Jego głos się zmienił, kiedy w końcu odpowiedział. I nie wydawał się już tak potężny, nie puszył się, w ogóle nie brzmiał jak John Breed. — Wychował mnie.
Dwudziesty czwarty października
Jeden, który jest dwoma Po tamtym wieczorze Macon i Liv spędzali większość czasu, przepytując Johna na temat Abrahama i Silasa, i kto wie kogo jeszcze, a Lena i ja przejrzeliśmy wszystkie książki w gabinecie Macona. Były tam także stare listy od Silasa zachęcające Macona, by dołączył do ojca i brata w walec przeciwko Obdarzonym. Jednak poza tym nie znaleźliśmy żadnych innych śladów przeszłości Johna ani żadnej wzmianki o Obdarzonym czy Inkubie zdolnym do choćby części tego, co potrafił John. Parę razy pozwolono nam uczestniczyć w przesłuchaniu. Macon przyglądał się uważnie Lenie i Johnowi w takich chwilach. Chyba obawiał się, że ten dziwny magnetyzm, pod którego wpływem Lena już raz się znalazła, może powrócić. Ale Lena była teraz silniejsza i John irytował ją tak samo jak pozostałych. Bardziej bałem się o Liv. Byłem już świadkiem reakcji śmiertelniczek w Gatlin, kiedy John po raz pierwszy wszedł do Dar-ee Keen. Jednak Liv zdawała się na to odporna. Zdążyłem już się przyzwyczaić do plusów i minusów życia pomiędzy światami śmiertelników i Obdarzonych, ale w tych dniach widziałem tylko minusy. W tygodniu, w którym John zjawił się w Ravenwood, ciuchy Ridley zniknęły z jej pokoju, jakby odeszła na dobre. A kilka dni później pogorszyło się cioci Prue. Nie prosiłem Leny, by jechała ze mną kolejny raz do Spokojnej Lecznicy. Chciałem pobyć sam z ciocią Prue. Nie wiem dlaczego, tak jak nie wiedziałem za wiele o tym wszystkim, co się ze mną ostatnio działo. Może dostawałem świra. A może od zawsze byłem szalony, tylko o tym nie wiedziałem.
W środku było przenikliwie zimno, jakby ktoś znalazł sposób na wyssanie całego freonu i całej energii ze wszystkich klimatyzatorów hrabstwa Gatlin i wpompował je do sal Spokojnej Lecznicy. Chłód był tym, czego wszyscy potrzebowali, ale chyba nie tutaj, gdzie zimno owijało się wokół pacjentów, jakby byli ciałami w kostnicy. Taki chłód nigdy nie był przyjemny i zdecydowanie nie pachniał najlepiej. Kiedy się pociłeś, przynajmniej czułeś się jak żywa osoba, a pot był najbardziej ludzki ze wszystkich zapachów. Może spędzałem za dużo czasu, zastanawiając się nad metafizycznymi konsekwencjami upałów Tak jak mówiłem, świr. Bobby Murphy nie odezwał się słowem, gdy podszedłem do recepcji nie spojrzał mi nawet w oczy. Podał mi po prostu listę i przepustkę. Nie wiedziałem, czy wciąż był pod wpływem zamykającego mu gębę zaklęcia Leny, czy może działo się to tylko wtedy, kiedy byłem w pobliżu. Tak czy siak, pasowało mi to. Nie miałem ochoty na pogawędki. Nie zajrzałem do pokoju tego drugiego Johna ani do pokoju niewidzialnej igły. Przeszedłem też obok pokoju smutnych urodzin. Wstrzymałem oddech, mijając pomieszczenie z jedzeniem, które trudno było nazwać w ogóle jedzeniem, dzięki czemu nie dotarł do mnie jego zapach. Wreszcie poczułem lawendę i wiedziałem, że ciocia Prue tu jest. Leah siedziała na krześle przy jej łóżku, czytając książkę napisaną dziwnym językiem Obdarzonych albo demonów. Nie miała na sobie standardowego brzoskwiniowego fartucha Spokojnej Lecznicy. Nogi w glanach oparła o śmietnik na odpady medyczne. Wyraźnie odpuściła sobie udawanie pielęgniarki.
— Cześć. Podniosła wzrok, zaskoczona moją obecnością. — Siemanko. Najwyższy czas. Zastanawiałam się, gdzie się podziałeś. — Nie wiem, byłem zajęty. Głupotami. Zajęty wariowaniem i gonieniem hybrydowych inkubów i Ridley, mojej mamy i pani English, i dowiadywaniem się różnych szalonych rzeczy o jakimś szalonym kole… Uśmiechnęła się. — Cóż, cieszę się, że cię widzę. — A ja ciebie. — Tyle byłem w stanie z siebie wydusić. Wskazałem na jej glany. — Nie czepiają się ciebie za to? — Nie. Nie jestem typem dziewczyny, której ktoś się czepia. Nie mogłem już dłużej ciągnąć pogawędki o niczym. W ogóle rozmawianie z dnia na dzień stawało się dla mnie coraz trudniejsze, i to nawet z ludźmi, na których mi zależało. — Czy będziesz miała coś przeciwko, jeśli spędzę trochę czasu z ciocią Prue? Wiesz, sam na sam? — Oczywiście, że nie. Wyskoczę sobie i sprawdzę, co tam u Bade. Jeśli tylko nie przyuczę jej do mieszkania w domu, będzie musiała sypiać na zewnątrz, a to prawdziwa kocica domatorka. — Rzuciła książkę na krzesło i zniknęła przy wtórze trzasku rozrywanego powietrza. Zostałem sam z ciocią Prue. Od mojej ostatniej wizyty jeszcze się skurczyła. Pojawiły się też nowe rurki, tak jakby zmieniała się powolutku w maszynę. Wyglądała jak wysychające na słońcu jabłko. Nigdy nie sądziłem, że człowiek może się marszczyć w ten sposób. Przez chwilę słuchałem rytmicznego pulsowania plastikowych opasek na jej nogach, które rozkurczały się i kurczyły, rozkurczały i kurczyły… Tak jakby mogły nadrobić brak chodzenia, brak bycia, brak oglądania Va Banque z Siostrami, brak narzekania na wszystko wokoło i kochania tego jednocześnie. Wziąłem ją za rękę. Rurka, która prowadziła do jej ust, bulgotała przy każdym oddechu. Wydawała przy tym mokre i dławiące dźwięki, jak woda w nawilżaczu. Jakby ciocia dusiła się własnym powietrzem. Zapalenie płuc. Usłyszałem o tym z kuchni, kiedy Amma rozmawiała z doktorem. Statystycznie rzecz ujmując, kiedy pacjenci w śpiączce umierają, to zapalenie płuc jest właśnie ich Ponurym Żniwiarzem. Odgłos z rury w jej gardle mógł oznaczać, że ciocia Prue zbliża się do swojego statystycznie prawdopodobnego końca. Myśl o tym, że moja ciocia jest cyferką w rubryce jakiegoś statystyka, spowodowała, że chciałem wyrzucić śmietnik na odpady medyczne przez okno. Zamiast tego złapałem malutką dłoń cioci Prue, której palce były małe jak gałązki w zimie. Zamknąłem oczy i ująłem jej drugą dłoń, splatając moje silne palce z jej kruchymi. Oparłem czoło o nasze dłonie i zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie, że podnoszę wzrok i widzę, jak się uśmiecha, a te wszystkie plastry i rurki znikają. Byłem ciekaw, czy takie wyobrażanie sobie równa się modlitwie. Czy taka rozpaczliwa nadzieja mogła sprawić, że coś się naprawdę stanie? Wciąż o tym myślałem, gdy otworzyłem oczy. Sądziłem, że ujrzę pokój cioci Prue, jej smutne szpitalne łóżko oraz przyprawiające o depresję brzoskwiniowe ściany. A jednak zamiast tego stałem w słońcu, przed domem, w którym byłem już setki razy… Dom Sióstr wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętałem, nim wścieki rozdarły go na strzępy. Ściany, sufit, część, w której znajdowała się sypialnia cioci Prue… To wszystko było na swoim miejscu, białe deski ścian i dachówki wydawały się nietknięte. Po obu stronach ścieżki wiodącej na okalającą dom werandę kwitły hortensje, tak jak lubiła ciocia Prue. Sznur do bielizny, do którego przypinano smycz Lucille, wciąż wisiał nad trawnikiem.
Na werandzie siedział pies — yorkshire terrier, który był podejrzanie podobny do Harlona Jamesa, tyle że to nie był on. Ten pies miał więcej złotej sierści, ale poznałem go i pochyliłem się, by go pogłaskać. Na jego obroży widniało: „Harlon James III”. — Ciociu Prue? Trzy białe bujane fotele stały na werandzie, a pomiędzy nimi były małe wiklinowe stoliki. Na jednym z nich stała taca z dwiema szklankami lemoniady. Usiadłem w drugim fotelu, pierwszy zostawiając pusty. Ciocia Prue lubiła siedzieć w tym najbliżej ścieżki i pomyślałem, że będzie chciała w nim usiąść, jeśli miała zamiar się pojawić. Czułem, że nadchodzi. W końcu to ona mnie tu sprowadziła, prawda? Podrapałem Harlona Jamesa III, co było dosyć dziwne, ponieważ siedział przecież wypchany w naszym salonie. Jeszcze raz spojrzałem na stolik. — Ciociu Prue! — Zaskoczyła mnie, mimo że się jej spodziewałem. Nie wyglądała wcale lepiej niż w swoim szpitalnym łóżku, w prawdziwym życiu. Zakaszlała i usłyszałem wtedy znajome odgłosy rytmicznych skurczy. Miała na kostkach te plastikowe obręcze, rozkurczające się i kurczące, tak jak gdyby wciąż leżała w swym łóżku w Spokojnej Lecznicy. Uśmiechnęła się. Jej twarz zdawała się przezroczysta, a skórę miała tak bladą i cieniutką, że widać było niebieskawy fiolet żył pod spodem. — Tęsknię za tobą. Ciocia Grace, ciocia Mercy i Thelma wariują bez ciebie. Amma też. — Widuję Ammę prawie codziennie, a twojego tatę w weekendy. Przychodzą porozmawiać znacznie częściej niż pozostali ludzie. — Pociągnęła nosem. — Przepraszam. Wszystko się poplątało. Machnęła ręką. — Ja się nigdzie nie wybieram. Przynajmniej póki co. Nałożyli mi areszt domowy jak tym kryminalistom z telewizji. — Kaszlnęła i pokręciła głową. — Gdzie jesteśmy, ciociu Prue? — Nie sądzę, żebym wiedziała. Ale nie mam dużo czasu. Tu człowiek jest strasznie zajęty. — Odpięła swój naszyjnik i zdjęła coś z niego. Nie widziałem, żeby nosiła ten naszyjnik w szpitalu, ale poznałem go. — Dostałam go od mojego ojca, który otrzymał go od ojca swojego ojca w czasach, kiedy ty nie byłeś jeszcze nawet myślą w umyśle Dobrego Pana. Była to róża, wykuta z miedzi. — To dla twojej dziewczynki. Żebym mogła mieć na was wszystkich oko. Powiedz jej, żeby go nosiła, zawsze. — Dlaczego martwisz się o Lenę? — No, już ty sobie tym głowy nie zaprzątaj. Po prostu rób, co mo wię. — Znowu pociągnęła nosem. — Ale z Leną jest wszystko w porządku. Opiekuję się nią cały czas, wiesz o tym przecież. — Myśl, że ciocia Prue martwi się o Lenę, wystraszyła mnie bardziej niż wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku miesięcy. — Nieważne, po prostu jej go daj. — Dobrze. Ale cioci Prue już nie było, została po niej tylko do połowy opróżniona szklanka lemoniady i bujający się fotel.
Otworzyłem oczy, mrugając nimi w świetle, i zorientowałem się, że słońce pada z boku i jest
znacznie niżej niż wtedy, gdy tu przyszedłem. Zerknąłem na komórkę. Minęły trzy godziny. Co się ze mną działo? Dlaczego łatwiej mi było wślizgnąć się do świata cioci Prue, niż odbyć prostą konwersację w moim własnym? Pamiętałem, że kiedy pierwszy raz rozmawiałem z ciocią, zdawało mi się, że czas stanął w miejscu i nie mógłbym tego zrobić bez potężnej Istoty Naturalnej obok mnie. Usłyszałem, jak drzwi otwierają się za moimi plecami. — Wszystko w porządku, mały? — Leah stała w wejściu. Rozprostowałem palce i spojrzałem na swoją dłoń. Leżała w niej malutka złota róża. „To dla twojej dziewczynki”. Coś się nie zgadzało. Właściwie to nic się nie zgadzało. Przytaknąłem. — Tak, jestem po prostu zmęczony. Do zobaczenia, Leah. Pomachała mi i wyszedłem z pokoju, czując się, jakbym niósł plecak pełen kamieni. Gdy wsiadłem do samochodu, włączyło się radio. Nie zdziwiłem się specjalnie, słysząc znajomą melodię. Po tym, jak zobaczyłem ciocię Prue, właściwie mi ulżyło. Bo oto ona, dobra jak deszcz, który nie padał od miesięcy. Moja zwiastopieśń. Osiemnaście księżyców, osiemnaście się zbliża, Fortuna w Kole już się nie chowa, I wtedy ten Jeden, który jest Dwoma, Przywróci porządek wreszcie od nowa… „Jeden, który jest dwoma”, cokolwiek to znaczyło, miał przywrócić porządek rzeczy. A co to miało wspólnego z Kołem Losu? Z kołem, które było osobą? Kto mógł być tak potężny, by kontrolować porządek rzeczy i przybrać ludzką postać? Istniały Istoty Światła i Ciemności, wszystkie te sukkuby i syreny, sybille i wieszczki. Pamiętałem poprzednią zwrotkę piosenki, tę o królowej demonów. Być może takiej, która mogła przybrać ludzką postać, na przykład wchodząc w ciało śmiertelnika. Znałem tylko jedną królową demonów mogącą zrobić coś takiego. Sarafine. Wreszcie miałem jakąś informację, którą mogłem trochę zająć umysł. Chociaż Liv i Macon spędzili cały zeszły tydzień z Johnem, traktując go jak Frankensteina, rodzinę królewską albo jeńca wojennego w zależności od dnia — nie powiedział im niczego, co mogłoby wyjaśnić jego role w tym wszystkim. Wciąż nie zwierzyłem się nikomu oprócz Leny z tego, czego doświadczyłem podczas wizyt u cioci Prue. Ale to wszystko zaczynało coraz bardziej do siebie pasować. Tak samo jak wszystko, co kucharka ma w misce, w końcu ląduje w cieście — jakby to powiedziała Amma. Koło Losu. Jeden, który jest dwoma. Amma i jej bokor. John Breed. Osiemnasty księżyc. Zwiastopieśń. Obym tylko doszedł do tego, jak to się ze sobą łączy, zanim będzie za późno.
Gdy dotarłem do Ravenwood, Lena siedziała na werandzie. Widziałem że mnie obserwuje, kiedy przejeżdżałem przez powykrzywianą żelazną bramę. Przypomniałem sobie, co powiedziała mi ciocia Prue, dając mi różę. „To dla twojej dziewczynki. Żebym mogła mieć na was wszystkich oko”. Nie chciałem teraz o tym myśleć. Usiadłem tuż przy Lenie na najwyższym stopniu schodków. Wyciągnęła dłoń i wzięła ode mnie amulet różę. Zawiesiła między innymi rzeczami w swoim naszyjniku. Bez słowa.
To dla ciebie. Od cioci Prue. Wiem, mówiła mi. — Zasnęłam na kanapie i nagle się pojawiła — powiedziała Lena. — Było dokładnie tak, jak mówiłeś, sen, który wcale nie wydawał się snem. — Przytaknąłem, a ona położyła mi głowę na ramieniu. — Tak mi przykro, Ethan. Spojrzałem na ogród, wciąż zielony, mimo upałów i koników polnych, i całej reszty, przez którą przeszliśmy. — Mówiła coś jeszcze? Lena pokiwała głową i sięgnęła dłonią do mojego policzka. Gdy spojrzała na mnie, zobaczyłem, że płacze. Chyba nie zostało jej zbyt wiele czasu. Dlaczego? Bo powiedziała, że przyszła się pożegnać.
Tej nocy nie dotarłem do domu. Zamiast tego wylądowałem samotnie na schodach Marian. Chociaż była w środku, a ja na zewnątrz, to i tak czułem się lepiej u niej niż u mnie. Przynajmniej na razie. Nie miałem pojęcia, jak długo jeszcze będzie się ukrywać w domu. A nie chciałem myśleć o tym, gdzie ja bym był bez niej. Zasnąłem na jej dokładnie zamiecionej werandzie. I nawet jeśli miałem jakieś sny, to ich nie pamiętam.
Pierwszy listopada
Próba — Czy wiecie, że dzieci rodzą się bez rzepek kolanowych? — Ciocia Grair wcisnęła się między poduszki na kanapie, zanim jej siostra zdążyła tam dotrzeć. — Grace Ann, jak możesz mówić podobne rzeczy? To zdecydowanie niepokojące. — Mercy, klnę się na Boga, że to prawda. Przeczytałam o tym w „Reader’s Digest”.W tych gazetkach jest mnóstwo informacji. — A dlaczego, na Boga, mówisz w ogóle o dzieciach? — Nie wiem. Po prostu przeczytałam o tym i zaczęłam się zastanawiać jak różne rzeczy się zmieniają. Jeśli dzieciom mogą wyrosnąć rzepki, to dlaczego my nie możemy nauczyć się latać? Dlaczego wciąż nie wybudowali schodów na Księżyc? Dlaczego Thelma nie może wyjść za przystojnego chłopca, Jima Clooneya? — Nie możesz latać, bo nie masz skrzydeł. Wybudowanie schodów Księżyc nie miałoby krzty sensu, bo nie ma tam na górze powietrza do oddychania. A ten chłopiec nazywa się George Clooney i Thelma nie może za niego wyjść, bo to aktor, mieszka aż w Hollywood i nie jest nawet metodystą. Słyszałem ich rozmowę z drugiego pokoju, kiedy jadłem płatki śniadaniowe. Czasami rozumiałem, co mówiły Siostry, nawet jeśli wyglądało to jak zwykła paplanina wariatek. Martwiły się o ciocię Prue. Przygotowywały się na ewentualność jej śmierci. Dzieciom wyrastały rzepki. Różne rzeczy się zmieniały. To nie było ani nic złego, ani dobrego. Tak, jakby się zastanawiać, czy rosnące rzepki kolanowe są złe albo dobre. Przynajmniej tak sobie powtarzałem. Coś innego się zmieniło. Tego ranka Ammy nie było w kuchni. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio poszedłem do szkoły bez pożegnania z nią. Nawet gdy była wściekła i nie chciała mi zrobić śniadania, to i tak rozbijała się po kuchni, mamrocząc do siebie i patrząc na mnie spode łba. Jednooka Groźba leżała na suszarce, sucha jak pieprz. Nie czułem się dobrze, wychodząc, nie zobaczywszy się z nią. Otworzyłem szufladę, gdzie Amma trzymała swoje superostre ołówki. Wziąłem jeden i wydarłem kartkę z notesika na listy zakupów. Chciałem tylko napisać, że poszedłem do szkoły. Nic wielkiego. Pochyliłem się nad kuchennym blatem i zacząłem pisać. — Ethanie Lawsonie Wate! — Nie usłyszałem Ammy, kiedy wchodziła i o mało nie padłem na zawał. — Jezu, Ammo. Wystraszyłaś mnie na śmierć. — Kiedy się jednak obróciłem, to ona wyglądała, jakby właśnie miała wyzionąć ducha. Potrząsała głową jak wariatka, a jej twarz miała kolor popiołu. — Ammo, co się stało? — Ruszyłem w jej stronę, ale wyciągnęła przed siebie dłoń. — Stój! — Ręce jej się trzęsły. — Co robisz? — Pisałem liścik do ciebie. — Pokazałem jej kartkę. Amma wskazała swym kościstym palcem moją dłoń, w której wciąż trzymałem ołówek. — Piszesz nie tą ręką. Spojrzałem na ołówek w mojej lewej dłoni i pozwoliłem, by upadł na podłogę i odtoczył się ode mnie. Pisałem lewą ręką.
Ale byłem praworęczny. Amma wycofała się z kuchni z błyszczącymi oczami, po czym odwróciła się i pobiegła przez korytarz. — Ammo! — Ruszyłem za nią, ale zatrzasnęła drzwi za sobą. Uderzyłem w nie. — Ammo! Musisz mi powiedzieć, co się dzieje. Co się dzieje ze mną. — Co to za hałasy? — krzyknęła z salonu ciocia Grace. — Próbuję oglądać serial. Opadłem na podłogę, opierając się plecami o drzwi Ammy i czekałem Ale nie wyszła do mnie. Nie miała mi zamiaru powiedzieć, co się dzieje. Musiałem odkryć to sam. Najwyższy czas, żeby wyrosły mi rzepki.
Nie miałem już takiego bojowego nastawienia, gdy po południu wpadłem na tatę, któremu znów towarzyszyła pani English. Tym razem nie siedzieli już w bibliotece. Jedli razem obiad w mojej szkole. W mojej klasie Gdzie wszyscy ich widzieli, łącznie ze mną. Nie byłem gotowy na takie zmiany. Popełniłem ten błąd, że chciałem zostawić szkic wypracowania dotyczący Czarownic z Salem w trakcie lunchu, bo zapomniałem oddać go na lekcji angielskiego. Wszedłem przez drzwi, nie zadając sobie trudu, by zajrzeć przedtem do środka przez małą kwadratową szybkę. I zobaczyłem ich. Siedzieli przy koszyku pełnym resztek pieczonego kurczaka Ammy Pocieszałem się, że był pewnie gumowaty. — Tato? Uśmiechnął się, gdy się odwracał. Co oznaczało, że czekał, aż to się wydarzy. Miał już przygotowany uśmiech. — Ethanie? Wybacz, że tak cię zaskakuję na twoim terenie. Chciałem przegadać coś z Lilian. Ma kilka wspaniałych pomysłów odnośnie mojego projektu Osiemnastego księżyca. — Założę się, że ma. — Uśmiechnąłem się do pani English, wyciągając do niej swoją pracę. — Oto mój szkic. Chciałem go tylko położyć na pani biurku. Po prostu mnie zignorujcie. — Tak jakbym ja mógł ignorować was. Jednak nie puściła mnie tak łatwo. — Jesteś przygotowany na jutro? — Pani English spojrzała na mnie wyczekująco. Skupiłem się. Automatyczna odpowiedź na to pytanie brzmiała „nie”, ale zupełnie nie miałem pojęcia, z czego właściwie mam być przygotowany. — Słucham? — Na inscenizację sądu nad czarownicami z Salem? Przygotowałeś swój przypadek? — Tak, pszepani. — To wyjaśniałoby obecność brązowej koperty z napisem ANGIELSKI w moim plecaku. Ostatnimi czasy nie poświęcałem lekcjom zbyt wiele uwagi. — Cóż za wspaniały pomysł, Lilian. Bardzo bym chciał przyjść i popatrzeć, jeśli nie masz nic przeciwko temu — powiedział mój tata. — Oczywiście. Mógłbyś nagrać dla nas rozprawy. Potem obejrzelibyśmy je wspólnie w klasie. — Świetnie. — Tata promieniał ze szczęścia. Czułem, jak zimne szklane oko śledzi mnie aż do drzwi klasy. L., wiedziałaś, że odgrywamy rozprawy czarownic z Salem jutro na angielskim? A nie wkuwałeś swojego przypadku? Zaglądasz jeszcze czasem do plecaka? Wiedziałaś, że mój tata będzie to filmował? Bo właśnie przerwałem jego randkę, czyli lunch z panią English. Fuuuuj. Co teraz robimy?
Długa pauza. Chyba powinniśmy zacząć do niej mówić pani Wate? Mało zabawne, L. A może powinieneś skończyć Czarownice z Salem przed jutrzejszą lekcją? Problem z obecnością prawdziwego zła w moim życiu był taki, że codzienne, zwykłe zło — na przykład dyrektor każący ci zostać w kozie, podręcznikowy przykład zła, które prześladuje każdego w liceum — staje się jakoś mniej przerażające. Chyba że twój ojciec zaczyna randkować ze szklanooką nauczycielką angielskiego. Jakkolwiek na to nie spojrzeć, Lilian English była zła — tak prawdziwie albo tak zwyczajnie. Tak czy siak, jadła właśnie gumowatego kurczaka z moim tatą, a ja miałem przerąbane.
Okazuje się, że Czarownice z Salem to książka bardziej o zdzirach niż o czarownicach, jak by powiedziała Lena. Cieszyłem się więc, że czekałem tak długo z przeczytaniem tego dramatu. Przez niego nienawidziłem połowy Jackson High, i całej drużyny cheerleaderek, jeszcze bardziej niż zwykle. Kiedy zaczęły się zajęcia, byłem dumny, że naprawdę przeczytałem tą książkę i wiedziałem trochę o Johnie Proctorze, kolesiu, który został totalnie wykiwany. Nie przewidziałem tylko kostiumów — dziewczyny poubierały się w szare suknie z białymi fartuchami, a chłopaki w koszule ze szkółki niedzielnej i spodnie wetknięte w skarpetki. Nie dostałem tej informacji, a może wciąż była w moim plecaku? Lena też się nie przebrała. Pani English przydzieliła każdemu pracę oraz swoje jednookie spojrzenie, a ja starałem się zignorować fakt, że mój ojciec siedzi z tyłu klasy z piętnastoletnią szkolną kamerą. Klasa została przemeblowana tak, by przypominała salę sądową. Nawiedzone dziewczyny siedziały po jednej stronie, dowodzone przez Emily Asher. Najwyraźniej miały zadanie zachowywać się jak wariatki i udawać, że zostały opętane. Emily była do tego stworzona. Wszystkie były. Sędziowie siedzieli po ich jednej stronie, a miejsce dla świadków było po drugiej. Pani English spojrzała na mnie swoim dobrym okiem. — Panie Wate. Proszę zacząć jako John Proctor, a później zmienimy role. —A więc byłem kolesiem, którego życie miało zaraz zostać zniszczone przez stado Emily Asher. — Leno, możesz być naszą Abigail. Wyjdziemy od sztuki, a resztę tygodnia poświęcimy prawdziwym przypadkom, na podstawie których została napisana. Podszedłem do krzesła w rogu, a Lena poszła do przeciwległego kąta. Pani English pomachała do mojego taty. — Zacznijmy kręcić, Mitchell. — Jestem gotów, Lilian. Oczy całej klasy zwróciły się na mnie. Akcja inscenizacji rozwijała się bez przeszkód, co oznaczało, że musiały nię pojawić inne przeszkody, właściwie te, które pojawiają się zawsze bez względu na temat zajęć. Bateria w kamerze wyczerpała się po pierwszych pięciu minutach. Główny sędzia musiał skorzystać z łazienki. Opętane dziewczyny zostały przyłapane na esemesowaniu, a konfiskata ich telefonów opętała je bardziej niż diabeł, który miał je nawiedzić w pierwszej kolejności. Mój ojciec nie odezwał się ani słowem, ale wiedziałem, że tu jest. Jego obecność powstrzymywała mnie przed mówieniem, ruszaniem się czy nawet oddychaniem, o ile tylko mogłem się powstrzymać. Dlaczego tu przyszedł? Czemu zadawał się z panią English? Nie widziałem żadnego racjonalnego wyjaśnienia.
Ethan! Powinieneś wygłosić swoją mowę obronną. Co? Spojrzałem w kamerę. Wszyscy w sali gapili się na mnie. Zacznij coś mówić albo zaraz dostanę udawanego ataku astmy, tak jak Link na sprawdzianie semestralnym z biologii. — Nazywam się John Proctor. Przerwałem. Nazywałem się John. Tak jak John w Spokojnej Lecznicy. I John siedzący na różowym dywanie Ridley. I znowu byłem ja i był John. Co tym razem próbował powiedzieć mi wszechświat? — Ethan? — pospieszyła mnie ze zniecierpliwieniem pani English. Zajrzałem do swojego eseju. — Nazywam się John Proctor, a te oskarżenia są fałszywe. — Nie wiedziałem, czy to poprawna kwestia. Spojrzałem z powrotem w kamerę, ale za obiektywem nie zobaczyłem swojego ojca. Zobaczyłem coś innego. Moje odbicie w soczewce obiektywu zaczęło się zmieniać, jakby przeszły po nim kręgi na wodzie. Po chwili znowu się wyostrzyło. Przez sekundę znów patrzyłem na siebie. Gdy się tak sobie przyglądałem, kąciki ust mojego odbicia uniosły się w krzywym uśmiechu. Poczułem się, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Nie mogłem oddychać. Ja się nie uśmiechałem. — Co, do diabła? — Głos mi się trząsł. Nawiedzone dziewczyny zaczęły się śmiać. Ethan, wszystko w porządku? — Czy chciałby pan dodać coś jeszcze do tej przejmującej mowy, panie Proctor? — Pani English była już porządnie rozzłoszczona. Myślała że sobie z tego wszystkiego żartuję. Przerzuciłem notatki roztrzęsionymi dłońmi i znalazłem jakiś cytat. „Jak mam żyć bez swojego nazwiska? Dałem wam swoją duszę, zostawcie mi moje nazwisko!” Czułem na sobie spojrzenie szklanego oka. Ethan! Powiedz coś! — Zostawcie mi moją duszę. Zostawcie mi moje nazwisko. — To był zły cytat, ale z jakiegoś powodu pasował. Coś mnie śledziło. Nie wiedziałem, co to było ani czego chciało. Ale wiedziałem, kim jestem. Ethan Wate — syn Liii Evers Wate i Mitchella Wate’a. Syn strażniczki i śmiertelnika, wyznawca koszykówki i mleka czekoladowego, komiksów i powieści, które trzymałem pod swym łóżkiem. Wychowany przez rodziców i Ammę, i Marian, i całe to miasto, i wszystkich jego mieszkańców, na dobre i na złe. I kochałem pewną dziewczynę. Na imię miała Lena. Pytanie brzmi, kim jesteś. I czego ode mnie chcesz. Nie czekałem na odpowiedź. Musiałem wydostać się z tej sali. Przepchnąłem się przez krzesła. Droga do drzwi zdawała się trwać wieczność. Uderzyłem w nie tak mocno, jak potrafiłem, i pobiegłem korytarzem, nie odwracając się za siebie. Bo wiedziałem, jakie padną słowa. Słyszałem je tuzin razy i za każdym razem miały coraz mniej sensu. I za każdym razem, gdy je słyszałem, mój żołądek kurczył się do rozmiarów pięści. CZEKAM.
Pierwszy listopada
Królowa demonów Jedną z wad mieszkania w małym mieście jest to, że nie da się wykpić z ucieczki z lekcji w środku historycznej inscenizacji, której zorganizowanie zajęło twojej nauczycielce angielskiego całe tygodnie. Na pewno poniesiesz konsekwencje tego czynu. W większości miejsc coś takiego oznaczałoby zawieszenie w prawach ucznia, a przynajmniej ładnych pary godzin w kozie. W Gatlin oznaczało to pojawienie się przed domem twojej nauczycielki z tacą pełną ciastek z masłem orzechowym, do czego na pewno zmusi mnie Amma. Stałem tam dokładnie w tej chwili. Zapukałem, mając nadzieję, że pani English gdzieś wyszła. Gapiąc się na czerwone drzwi, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Lena lubiła czerwone drzwi. Twierdziła, że czerwony to jej szczęśliwy kolor, ale Obdarzeni nie miewali czerwonych drzwi. Dla Obdarzonych drzwi były niebezpieczne — wszystkie progi były niebezpieczne. Czerwone drzwi mieli tylko śmiertelnicy. Moja mama nie znosiła czerwonych drzwi. Nie lubiła też ludzi, którzy takie mieli. Mawiała, że posiadanie czerwonych drzwi w Gatlin oznaczało, że jest się osobą, która nie boi się być inna. Ale jeśli myśli się, że samo sprawienie sobie czerwonych drzwi daje tę przewagę, to znaczy, że nie jest się wcale innym od reszty. Nie miałem czasu na wymyślenie własnej teorii na temat czerwonych drzwi, bo właśnie wtedy otworzyły się te konkretne. Pani English stanęła przede mną w kwiecistej sukience i włochatych kapciach. — Ethanie? Co ty tu robisz? — Chciałem przeprosić, pszepani. — Wyciągnąłem przed siebie tacę. — Przyniosłem pani trochę ciasteczek. — No to chyba powinieneś wejść do środka. — Zrobiła krok do tyłu, otwierając szerzej drzwi. To nie była taka reakcja, jakiej się spodziewałem. Myślałem, że ją przeproszę i dam słynne ciastka Ammy z masłem orzechowym, ona zaś przyjmie przeprosiny i słodycze, i będę mógł sobie pójść. Na pewno nie chciałem wchodzić do jej malutkiego domku. Czerwone drzwi czy nie, zdecydowanie nie byłem z tego zadowolony. — Może usiądziemy w salonie? Poszedłem za nią do malutkiego pokoiku, który nie przypominał żadnego salonu, jaki widziałem. Był to najmniejszy dom, w jakim kiedykolwiek byłem. Ściany pokrywały czarno-białe portrety rodzinne. Były tak stare, a twarze na nich tak małe, że musiałbym się zatrzymać i przyjrzeć dokładnie każdej z osobna, co wydawało mi się dziwnie intymne. Przynajmniej dziwnie jak na Gatlin, gdzie członkowie naszych rodzin wciąż byli na świeczniku, żywi czy martwi. Pani English zachowywała się zdecydowanie dziwnie. — Usiądź, proszę. Przyniosę ci szklankę wody. — To nie była propozycja, to brzmiało raczej jak rozkaz. Weszła do kuchni, która była mniej więcej wielkości dwóch szaf. Usłyszałem dźwięk płynącej z kranu wody. — Dziękuję, pszepani. Na gzymsie nad kominkiem stała kolekcja porcelanowych figurek: globus, książka, kot, pies, księżyc,
gwiazda. Typowe śmieci, które zbierały Siostry i których nigdy nie pozwalały nikomu dotknąć, aż wszystkie te bibeloty zostały wreszcie zwalone na wielkim wysypisku, jakim stało się ich podwórko. Tylko te śmieci były w wersji Lilian English. W środku kominka zobaczyłem mały telewizor z podwójną metalową anteną, który pewnie nie działał od przeszło dwudziestu lat. Na jego czubku stała jakaś dziwna, przypominająca pająka roślina, co sprawiało, że całość wyglądała jak duża doniczka. Tylko że roślina wyglądała, jakby usychała, więc doniczka przestawała być doniczką, stojąc jednocześnie na telewizorze, który nie był telewizorem, umieszczonym w środku kominka, który nie był kominkiem. To wszystko powodowało, że nic tu nie miało sensu. Obok paleniska ustawiono malutki regał na książki. On, dla odmiany, zdawał się być używany zgodnie ze swoim przeznaczeniem, bo stały na nim prawdziwe książki. Pochyliłem się i odczytałem tytuły: Zabić drozda, Niewidzialny człowiek, Frankenstein, Doktor Jekyll i Pan Hyde, Wielkie nadzieje. Drzwi frontowe trzasnęły i nagle usłyszałem głos, którego nigdy nie spodziewałbym się usłyszeć w domu mojej nauczycielki angielskiego. — Wielkie nadzieje. Jedna z moich ulubionych. Jest taka… tragiczna. Sarafine stała w wejściu, obserwując mnie swoimi złotymi oczami. Abraham pojawił się sekundę później, rozdzierając powietrze, na podniszczonym krześle w kwieciste wzory stojącym w rogu pokoju. Rozsiadł się wy godnie, jakby był po prostu kolejnym gościem. Na jego kolanach leżała Księga księżyców. — Ethanie? Otwierałeś frontowe… - Powrót z kuchni zabrał pani English chwilę. Nie wiedziałem, czy sprawił to widok obcych w salonie, czy złote oczy Sarafine, ale upuściła szklankę, obsypując szklanym deszczem wyszywany w kwieciste wzory dywan. — Kim jesteście? Spojrzałem na Abrahama. — Przyszli po mnie. Roześmiał się. — Nie tym razem, chłopcze. Przyszliśmy po coś zupełnie innego. Pani English się trzęsła. — Nie mam niczego wartościowego. Jestem tylko nauczycielką. Sarafine się uśmiechnęła, co sprawiło, że wyglądała na jeszcze bardziej obłąkaną. — Właściwie to masz coś, co jest dla nas bardzo wartościowe, Lilian. Pani English cofnęła się o krok. — Nie wiem, kim jesteście, ale powinniście wyjść. Moi sąsiedzi z pewnością wezwali już policję. To bardzo spokojna ulica. — Podniosła głos. Byłem pewien, że za chwilę się załamie. — Zostawcie ją! — Zacząłem iść w stronę Sarafine, ale ona tylko rozpostarła palce. Poczułem, jak coś dziesięć razy silniejszego niż jakakolwiek pięść uderza mnie w klatkę piersiową. Poleciałem do tyłu i rąbnąłem w regał, z którego powypadały zakurzone książki. — Usiądź sobie, Ethanie. Chyba wypadałoby, żebyś zobaczył koniec świata, jaki znasz. Nie mogłem się podnieść. Wciąż czułem, jak moc Sarafine przytłacza mi pierś. — Wyście poszaleli — wyszeptała pani English. Jej oczy były wielkości spodków. Sarafine wbiła przerażające spojrzenie w panią English. — Nawet nie wiesz jak bardzo. Abraham zgasił swoje cygaro na stoliku pani English i wstał z krzesła, i otworzył Księgę księżyców, jakby miał w niej już wcześniej zaznaczoną stronę. — Co robisz? Wzywasz jeszcze więcej wścieków?! — krzyknąłem. Tym razem roześmiali się oboje. — Przy tym, co wzywam, wścieki będą wyglądać jak domowe koty. — zaczął czytać na głos w języku, którego nie poznawałem. To musiał być jakiś język Obdarzonych. Może niadycki? Słowa brzmiały prawie melodyjnie. Gdy zaczął powtarzać je po angielsku, zrozumiałem, co znaczą. — „Z krwi, popiołu i smutku. Na demony uwięzione na dole…”.
— Przestań! Ale Abraham nawet na mnie nie spojrzał. Sarafine przekręciła delikatnie nadgarstek i poczułem, jak obręcz wokół mojej piersi się zaciska. — Jesteś świadkiem historii, Ethanie. I to zarówno historii Obdarzonych, jak i śmiertelników. Okaż odrobinę szacunku. Abraham wciąż czytał. — „Wzywam ich stworzycielkę”. Gdy Abraham wypowiedział ostatnie słowo, pani English westchnęła, jej ciało szarpnęło się, wygięło w łuk, a oczy się wywróciły. Pani English opadła na podłogę jak szmaciana lalka. Jej szyja w dziwny sposób opierała się o piersi. Wyglądała na pozbawioną życia i tylko o tym potrafiłem w tej chwili myśleć. Jakby była martwa. Abraham wrócił do czytania, a ja poczułem się, jakbym był pod wodą. Wszystko działo się wolno, a dźwięki były przytłumione. Jak wielu ludzi jeszcze musi przez nich zginąć? — „…by ich pomścić. I by służyć!” — Głos Abrahama poniósł się echom po malutkim pokoju, a ściany zaczęły się trząść w posadach. Abraham zatrzasnął księgę i podszedł do ciała pani English. Pająkowata roślina spadła z telewizora, a doniczka roztrzaskała się na kamiennym kominku. Malutkie figurki obijały się o siebie na gzymsie i rozpadały jak życie pani English. — Nadchodzi! — Sarafine krzyknęła do Abrahama i zorientowałem się że oboje przyglądają się ciału pani English. Próbowałem wstać, ale ciężar wciąż zalegał na moich piersiach. Cokolwiek się działo, nie mogłem tego powstrzymać. Było już za późno. Najpierw uniosła się szyja pani English, a po chwili reszta ciała, jakby podciągana na niewidzialnym sznurku. To było straszne — sposób, w jaki jej bezwładne ciało poruszało się niczym marionetka. Kiedy się wyprostowało, pani English uniosła powieki. Jej oczy znikły. W ich miejscu zostały tylko mroczne cienie. Wstrząsy ustały i cały pokój pogrążył się w kompletnej ciszy. — Kto mnie wzywał? — zapytała pani English, ale głos nie należał do niej. Był nieludzki. Nie doszukałem się żadnych zmian intonacji, żadnego akcentu. Wydawał się natarczywy i złowrogi. Abraham się uśmiechnął. Był dumny ze swojego dokonania, czymkolwiek ono było. — Ja. Porządek rzeczy został naruszony, więc wzywam cię, byś przyprowadziła tych bez dusz, tych, którzy błąkają się w otchłani podziemia, by do nas dołączyli. Puste oczy pani English patrzyły przez niego, ale głos odpowiedział: — Tego nie można uczynić. Sarafine spojrzała w panice na Abrahama. — O czym ona… Uciszył ją wzrokiem i zwrócił się z powrotem do istoty zamieszkującej ciało pani English. — Nie wyraziłem się jasno. Mamy tu dla nich ciała. Przyprowadź bezdusznych i zaoferuj im ciała Istot Światła. To będzie nowy porządek, a ty go ustanowisz. Z ciała pani English dobył się dudniący odgłos, jakby stwór śmiał się w jakiś chory sposób. — Ja jestem Lilum. Czasem. Prawdą. Przeznaczeniem. Nieskończoną Rzeką. Kołem Losu. Nie przyjmuję twoich rozkazów. Lilum. Lilian English. To było jak jakiś chory kosmiczny żart. Żart, klóry wcale mnie nie śmieszył i który wciąż powtarzałem w głowie. Koło Losu zmiażdży nas wszystkich. Abrahama najwyraźniej zaczął ogarniać strach, a Sarafine cofnęła się, potykając. Czymkolwiek było to Lilum, ci dwoje myśleli pewnie, że będą w stanie je kontrolować.
Abraham chwycił mocniej Księgę księżyców i zmienił taktykę. — A więc apeluję do ciebie jako królowej demonów. Pomóż nam stworzyć nowy porządek. Taki, w którym Światło wreszcie zostanie na zawsze przesłonięte przez Ciemność. Zamarłem. Wszystko zaczynało do siebie pasować. Zwiastopieśń miała rację. Nawet jeśli nie słyszałem ani słowa na temat Lilum, to pieśń ostrzegła mnie przed królową demonów i Kołem Losu więcej niż raz. Próbowałem zwalczyć ogarniającą mnie panikę. Lilum odpowiedziała swoim denerwująco płaskim głosem. — Światło i Ciemność nie mają dla mnie znaczenia. Ważna jest tylko moc, zrodzona w Ogniu Ciemności. Tym samym ogniu, z którego pochodzi wszelka moc. O czym ona mówiła? Była królową demonów. Czy to nie sprawiało, że była też Istotą Ciemności? — Nie. — Głos Sarafine był ledwie szeptem. — To niemożliwe. Królowa demonów jest prawdziwą Ciemnością. — Moją prawdą jest Ogień Ciemności, źródło mocy zarówno Światła, jak i Ciemności. Sarafine była zmieszana. Nie widziałem jej nigdy w takim stanie poza moimi wizjami. Wtedy pojąłem, że ona i Abraham źle zrozumieli Lilum. Nie mogłem udawać, że ja ją rozumiem, ale nie należała do Ciemności w sposób, o jakim myśleli. Była czymś odrębnym. Może Lilum była szara i po prostu dodawała kolejny kolor do podziałki? A może było wręcz przeciwnie i Lilum nie należała ani do Ciemności, ani do Światła, a była ich brakiem Tak czy siak, nie była jedną z nich. — Ale możesz stworzyć nowy porządek — zaprotestowała Sarafine. Głowa pani English podskoczyła gwałtownie. — Mogę. Ale trzeba za to zapłacić. — Jaka jest cena? — zawołałem, zanim zdążyłem pomyśleć. Jej głowa zwróciła się tym razem w moją stronę. — Próba. Królowa demonów, Koło Losu, kimkolwiek była, mówiła zagadkami. — Nie rozumiem. — Milcz, chłopcze! — warknął Abraham. Lilum patrzyła pustym wzrokiem w moim kierunku. — Ta śmiertelniczka ma słowa, które są mi potrzebne. — Lilum zrobiła pauzę, mówiła o pani English. — Próba. Zawartość metalu w stopie. Ćwiczenia przed spektaklem teatralnym. — Czy ona przeszukiwała właśnie pamięć pani English, aby znaleźć odpowiednie słowo? — Trudny test. — Przerwała. Tak. Test. Podczas osiemnastego księżyca. — Jaki test? — Podczas osiemnastego księżyca — powtórzyła. — Dlatego, kto odnowi porządek. To była wiadomość z mojej zwiastopieśni, a przynajmniej większa jej część. Jeden, który jest dwoma. — Kto? — zażądał Abraham. — Powiedz mi natychmiast! Kto przywróci porządek rzeczy? Głowa pani English obróciła się w nienaturalny sposób w stronę Abrahama, omijając go niewidzącym wzrokiem czarnych oczodołów. Grom z hukiem rozdarł powietrze w domu. — Nie przyjmuję od ciebie rozkazów. Zanim Abraham zdążył zareagować, z czarnych dziur, w których powinny znajdować się oczy pani English, wystrzeliło oślepiające światło. Wprost na Abrahama i Sarafine. Abraham nie zdążył się przemieścić, światło uderzyło w nich i eksplodowało dookoła, wypełniając cały pokój. Niewidzialny uścisk Sarafine zniknął i zasłoniłem oczy ramieniem, by uchronić je przed tym blaskiem. Wciąż jednak mogłem go wyczuć, jakbym patrzył prosto w słońce.
Chwilę później ta niewyobrażalna jasność zniknęła i odsłoniłem oczy. Spojrzałem w miejsce, w którym stali Abraham z Sarafine. Czarne plamki przesłaniały mi widok. Abraham i Sarafine zniknęli. — Czy oni są martwi? — zapytałem z nadzieją. Być może Abraham użył Księgi księżyców o ten jeden raz za dużo. Księga zawsze zabierała coś dla siebie. — Martwi… - Lilum zrobiła pauzę. — Nie. To nie ich czas na sąd. Nie zgadzałem się z tym, ale nie miałem zamiaru sprzeczać się z istotą potężną na tyle, by sprawić, że Abraham i Sarafine zniknęli. — Co się z nimi stało? — Odesłałam ich. Nie chcę słuchać ich głosów. — Nie odpowiedziała tak naprawdę na pytanie. Ale ja miałem jeszcze jedno i musiałem zebrać się na odwagę, by je zadać. — Ten, kto ma stawić czoło próbie podczas osiemnastego księżyca. Czy mówisz o jednym, który jest dwoma? Ciemne oczodoły zwróciły się w moim kierunku i jej głos rozległ się ponownie. — Jeden, który jest dwoma, przez którego zostanie przywrócona równowaga. Ogień Ciemności, z którego pochodzi wszelka moc, przywróci porządek na nowo. — Więc możemy go naprawić? To znaczy porządek rzeczy? — Gdy równowaga zostanie przywrócona, nastanie nowy porządek Jej głos brzmiał zupełnie płasko, tak jakby wszystkie moje nadzieje nic nie znaczyły. — Co masz na myśli, mówiąc o równowadze? — Równowaga. Zapłata. Ofiara. Ofiara. Z jednego, który jest dwoma. — Tylko nie Lena — wyszeptałem. Nie mogłem jej znowu stracić. Ona nie może być ofiarą. Nie chciała naruszyć porządku rzeczy. — Zarówno Istota Ciemności, jak i Światła. Idealna równowaga. Prawdziwa magia. — Lilum zamilkła. Czy zastanawiała się właśnie, szukając słów w umyśle pani English, czy po prostu znudziła się już słuchaniem mojego głosu? — Nie, to nie ona stanie przed tą próbą. Dziecko Ciemności i Światła stworzy nowy porządek. Nie chodziło o Lenę. Wziąłem głęboki oddech. — Chwila. To o kogo? — Jest ktoś inny. Może nie rozumiała, o co pytałem. — Ale kto? — Ty odnajdziesz jednego, który jest dwoma. — Puste mroczne cienie spozierały na mnie z twarzy pani English. — Dlaczego ja? — Bo jesteś przewodnikiem. Tym, który znaczy drogę między naszymi światami. Światem demonów i śmiertelników. — A może nie chcę być przewodnikiem — powiedziałem bez zastanowienia, choć taka była prawda. Nie miałem pojęcia, jak znaleźć tę osobę. I nie chciałem, by los światów śmiertelników i Obdarzonych spoczywał na moich barkach. Ściany znów zaczęły się trząść, a porcelanowe figurki obijać o siebie. Widziałem, jak maleńki księżyc przesunął się niebezpiecznie blisko brzegu gzymsu kominka. — Rozumiem. Nie możemy wybierać naszego miejsca w porządku rzeczy. Ja jestem królową demonów. — Czy próbowała powiedzieć, że też nie chciała być tym, kim była? — Porządek rzeczy
istnieje ponad wszystkim. Rzeka płynie. Koło się toczy. Ta chwila zmienia się w kolejną. Ty zmieniłeś wszystko. — Ściany przestały się trząść, a księżyc zatrzymał się na samym skraju kamiennej półki. — To jest ta ścieżka. Innej nie ma. Rozumiałem to. Była to ostatnia rzecz, którą powiedziała Lilum, nim opętane ciało English opadło na podłogę.
Pierwszy listopada
Po stronie złego oka Ze strąconymi okularami, zamkniętym szklanym okiem i włosami wysuwającymi się z koka Lilian English wyglądała prawie jak człowiek. Jak miły człowiek. Zadzwoniłem po pogotowie i usiadłem na wysłużonym krześle udekorowanym kwiecistym wzorem. Patrzyłem na ciało pani English i czekałom na przyjazd lekarza. Kolejna ofiara tej całej wojny. Coraz bardziej wątpiłem, czy możemy zwyciężyć w tej wojnie. Kolejny raz stało się coś, co było moją winą. Ambulans podjechał dość szybko. Kiedy Woody Porter i Bud Sweet wyczuli puls, odetchnąłem z ulgą. Potem zostało mi już tylko przyglądanie się, jak pakowali nosze na tył „busa”, jak nazywał go Woody. — Czy znasz kogoś, kogo można powiadomić? — zapytał Bud, zatrzaskując drzwi do karetki. Była taka jedna osoba. — Tak, zadzwonię do kogoś. — Wszedłem z powrotem do malutkiego domku pani English i korytarzem powędrowałem do kuchni, której ściany oblepione były tapetą w kolibry. Nie chciałem dzwonić do taty, ale byłem to winien pani English po tym wszystkim, przez co przeszła. Podniosłem różową słuchawkę telefonu i spojrzałem na rzędy cyfr. Ręka zaczęła mi się trząść. Nie mogłem sobie przypomnieć swojego domowego numeru. Może byłem w szoku? Powtarzałem to sobie, ale wiedziałem, że chodzi o coś więcej. Coś się ze mną działo. Nie wiedziałem tylko dlaczego. Zamknąłem oczy, by palce same znalazły właściwy numer. Kombinacje cyfr przelatywały przez moją głowę. Numery Leny, Linka i Biblioteki Hrabstwa Gatlin. Był tylko jeden numer, którego nie mogłem sobie przypomnieć. Mój własny.
Lilian English miała zwolnienie po raz pierwszy od jakichś stu pięćdzie sięciu lat. Diagnoza, jaką jej postawiono, brzmiała: ekstremalne przemęczenie. Pewnie miało to sens. Abraham i Sarafine mogli ekstremalnie przemęczyć każdego, nawet bez pomocy królowej demonów. W takiej właśnie atmosferze ja i Lena siedzieliśmy kilka dni późnie i w klasie. Lekcja się skończyła, dyrektor Harper zebrał stos wypracowali, których nigdy nie sprawdzi, a my wciąż tkwiliśmy w swoich ławkach. Chyba oboje chcieliśmy zostać chwilę dłużej w miejscu, w którym pani English nigdy nie była marionetką, gdzie odgrywała rolę królowej demonów swego własnego rodzaju. Prawdziwa pani English była ramieniem sprawiedliwości, nawet jeśli nie była Kołem Losu. Na jej lekcjach nigdy nie było żadnego odstępstwa od planu. Biorąc pod uwagę to i checę z Czarownicami z Salem, byłem w stanie zrozumieć, dlaczego Lilum tak dobrze się czuła w ciele pani English. — Powinienem był się domyślić. Ona przez cały rok zachowywała się dziwnie. — Westchnąłem. — I
wiedziałem, że jej szklane oko było po złej stronie, przynajmniej raz. — Myślisz, że to Lilum uczyła nas angielskiego? Mówiłeś, że Lilum miała problemy z dobieraniem słów. Na pewno byśmy coś zauważyli. — Lilum musiała być w pani English już od jakiegoś czasu, bo Abraham i Sarafine pojawili się w jej domu. I uwierz mi, doskonale wiedzieli, czego szukają. Siedzieliśmy w ciszy w przeciwległych końcach klasy. Dzisiaj wybrałem stronę złego oka. Tak się jakoś czułem. Trzy razy opowiedziałem już Lenie każdy szczegół tamtego dnia, pomijając część, w której zapomniałem własnego numeru telefonu. Nie chciałem jej martwić. I tak miała problem z ogarnięciem tego wszystkiego. Nie mogłem jej winić. Ja tam byłem, a ogarnianie wcale nie szło mi lepiej. Lena wreszcie odezwała się ze strony dobrego oka: — Dlaczego uważasz, że musimy znaleźć tego jednego, który jest dwoma? — Była bardziej zdenerwowana ode mnie. Może przez to, że dopiero się o tym wszystkim dowiedziała. A być może przez to, że była zamieszana w to jej matka. — Nie słyszałaś, jak mówiłem o tej całej próbie? — Opowiedziałem jej wszystko, co pamiętałem. — Słyszałam. Chciałam spytać raczej, co ten ktoś może zrobić, a czego my nie możemy. To znaczy, by ustanowić nowy porządek? — Podniosła się z krzesła i usiadła na brzegu biurka pani English. Zaczęła machać nogami. Nowy porządek. Nic dziwnego, że o tym myślała. Według tego, co mówiła Lilium, to właśnie Lena miała go stworzyć. — A jak właściwie tworzy się nowy porządek? — zapytałem. — Nie mam pojęcia. — Wzruszyła ramionami. Musiał istnieć jakiś sposób, by się tego dowiedzieć. — Może znajdziemy coś na ten temat w Lunae Libri? Lena była zdenerwowana. — Jasne. Szukaj pod N, jak „nowy”, albo pod T jak „tworzyć”. Albo pod Ś jak „świr”, czyli tak, jak się zaczynam czuć. — Co ty nie powiesz. Westchnęła i zaczęła mocniej machać nogami. — Nawet gdybym wiedziała, jak to zrobić, to istotniejszym pytaniem jest: „dlaczego ja?”. To ja rozwaliłam poprzedni. — Widać było, że jest bardzo zmęczona, jej czarny T-shirt był mokry od potu, a naszyjnik wplątał się w długie włosy. — Może miał być rozwalony? Czasami trzeba coś zepsuć, żeby móc to naprawić. — A może nie potrzebował wcale naprawiania? — Spadamy stąd? Mam już dość gadki o tym wszystkim na dzisiaj. — Ja też. — Skinęła głową z wdzięcznością. Poszliśmy korytarzem, trzymając się za ręce, a jej włosy zaczęły się skręcać. Magiczna bryza. Nie byłem więc zaskoczony, gdy panna Hester nie oderwała wzroku od swoich długich paznokci, które właśnie malowała fioletowym lakierem, kiedy przeszliśmy obok niej, zostawiając światy demonów i śmiertelników za sobą.
Jezioro Moultrie naprawdę okazało się tak gorące, wyschnięte i brązowe, jak mówił Link. W zasięgu wzroku nie było ani kropli wody. W pobliżu nie widziałem nikogo, chociaż pani Lincoln i jej przyjaciółki zostawiły w popękanym błocie pochyłego nadbrzeża kilka pamiątek. GORĄCA LINIA STRAŻY SPOŁECZNEJ
PROSIMY ZGŁASZAĆ WSZELKIE ZNAKI APOKALIPSY Mama Linka nawet zostawiła swój domowy numer na dole tabliczki — Czym właściwie są ZNAKI Apokalipsy? — Lena próbowała się nie roześmiać. — Nie wiem, ale jestem pewien, że gdybyśmy poprosili ją, żeby dowiesiła tu wyjaśnienie, to jutro już by tu było. — Pomyślałem o tym. — Zakaz łowienia ryb. Zakaz wyrzucania śmieci. Zakaz wzywania diabła. Zakaz plag upału, koników polnych i wścieków. Lena kopnęła kupkę piachu. — Zakaz rzek krwi. — Powiedziałem jej o swoim śnie, przynajmniej tym jednym. — I zakaz składania ofiar z ludzi. — Nie podsuwaj Abrahamowi głupich pomysłów. Lena oparła głowę na moim ramieniu. — Pamiętasz, jak przyszliśmy tu ostatnim razem? — Pacnąłem ją suchym kawałkiem trzciny. — Uciekłaś na harleyu Johna. — Nie chcę tego pamiętać. Chcę pamiętać tę dobrą część tamtej wycieczki — wyszeptała. — Było sporo dobrych chwil. Uśmiechnęła się, a ja wiedziałem, że zawsze będę pamiętał ten dzień. Jak ten, w którym znalazłem ją zapłakaną w ogrodzie Greenbrier. Były takie chwile, w których patrzyłem na nią, a cały świat się zatrzymywał, potem wszystko odpływało i wiedziałem, że nic nas nigdy nie rozłączy. Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem mocno, stojąc w martwym jeziorze, gdzie nikt nas nie mógł zobaczyć i gdzie nikogo nie obchodziliśmy. Z każdą mijającą sekundą ból w moim ciele narastał, tak samo jak ciśnienie w mojej piersi, ale nie przestawałem. Nie liczyło się nic oprócz tego. Chciałem czuć jej dłonie na skórze, jej usta skubiące moją dolną wargę. Chciałem czuć jej całe ciało, aż już nie będę czuł niczego innego. Bo jeżeli nie odnajdziemy jednego, który jest dwoma, kimkolwiek by był, i nie zdołamy przekonać go, by zrobił to, co trzeba zrobić podczas oiemnastego księżyca, to miałem takie nieprzyjemne przeczucie, że to, co się z nami stanie, nie będzie miało żadnego znaczenia. Zamknęła oczy, a ja zrobiłem to samo. I chociaż nie trzymaliśmy się za ręce, to miałem wrażenie, jakby tak było. Bo wiedzieliśmy, co mamy.
Dwudziesty listopada
Kolejna generacja — Odpuść sobie, harcerzyku. Powiedziałem wam wszystko, co wiem. Po co miałbym coś teraz ukrywać? — John uśmiechnął się i spojrzał na Liv — Ja tu tylko noszę spodnie. To ona nosi mój pasek. Miał rację. Jego pasek ze skorpionem oplatał talię Liv. Lena dała go jej, bo generalnie rzecz biorąc, Liv niańczyła Johna, kiedy Macona nie było w pobliżu. Nigdy nie zostawiali go samego. Nocami Macon rzucał nawet na gabinet zaklęcia Uwięzienia i Ukrycia. Ale jeśli John mówił prawdę na temat swoich zdolności, to wystarczy łoby, żeby dotknął Macona, by zdobyć jego moce. Nasuwało się pytanie dlaczego tego nie zrobił. Zaczynałem sądzić, że nie chciał stąd odchodzić ale to nie miało sensu. Ostatnio nic nie miało sensu. Od mojej rozmowy z Lilum — Kołem Losu, królową demonów, panlii English, która nie była panią English — zgromadziłem więcej pytań niż odpowiedzi. Nie miałem pojęcia, jak znaleźć jednego, który jest dwoma ani nie wiedziałem, ile miałem czasu. Musiałem się dowiedzieć, kiedy dokładnie miał nastąpić osiemnasty księżyc. Nie mogłem porzucić myśli, że miało to dużo wspólnego z Johnem Breedem, szczególnie od czasu, kiedy tamten inny John w Spokojnej Lecznicy nabazgrał tamtą wiadomość. Ten John zdawał się mieć to gdzieś. Zajął łóżko polowe przy ścianie i zajmował się spaniem albo wkurzaniem mnie. Lena denerwowała się coraz bardziej. Nieodparty urok Johna zdawał się na nią nie działać. — Abraham musiał powiedzieć ci coś o osiemnastym księżycu. Wzruszył ramionami wyraźnie znudzony. — To twój chłopak nie może przestać o tym ględzić. — Tak? A może ruszysz dupę i zamkniesz mi gębę? Ethan, uspokój się. Nie pozwól mu się do siebie zbliżyć. — Ethan — wtrąciła się Liv. — Myślę, że potrafimy zachowywać się w trochę bardziej cywilizowany sposób. Z tego, co wiemy, to John jest taką samą ofiarą terroru Abrahama jak i my. — W jej głosie słychać było współczucie. Zbyt wiele współczucia. — A czy ugryzł ostatnio któregoś z twoich najlepszych przyjaciół? — warknąłem. Liv się zawstydziła. — No to nic nie chcę słyszeć o cywilizowanym zachowaniu. John wstał z połówki. — Nie zwracaj się tak do niej. Jesteś wkurzony na mnie. Nie wyładowuj się więc na Olivii. Ona zapieprza jak mały samochodzik, żeby ci pomóc. Spojrzałem na Liv. Zerknęła na selenometr, żeby ukryć wychodzące na jej policzki rumieńce. Byłem ciekaw, czy inkubowy magnetyzm Johna ma na nią wpływ. — Bez urazy, ale zamknij się. — Ethan! — Lena rzuciła mi swoją wersję spojrzenia Ammy. Teraz dostawało mi się już od każdego. A John się świetnie bawił. — Chcesz, żebym gadał, czy wolisz, żebym się zamknął? Daj znać, jak się już zdecydujesz. Nie chciałem z nim gadać. Lepiej by było, gdyby zniknął.
— Liv, po co go tu właściwie trzymasz? Niczego nam nie powiedział. Założę się, że użył tych swoich wysysających moce zdolności, by wysłać wiadomość do Abrahama i Sarafine. I oni już tu pędzą. Liv z dezaprobatą skrzyżowała ręce na piersiach. — John nie wysysał niczyich mocy. Większość czasu spędza sam na sam ze mną. Albo z Maconem i ze mną. — Zaczęła się rumienić. — A to, że na niego krzyczysz, do niczego cię nie doprowadzi. John jest ofiarą tortur. Nie wyobrażasz sobie nawet, w jaki sposób Silas i Abraham go trak towali, kiedy dorastał. Niczego, co powiesz, nie da się porównać z tym, przez co przeszedł. Odwróciłem się do Johna. — A więc to robisz tu całymi dniami? Opowiadasz Liv łzawe bajeczki, żeby cię żałowała? Stary, serio jesteś manipulującym dupkiem. John wstał i podszedł do miejsca, w którym stałem. — Zabawne, właśnie myślałem o tym, jak uroczym dupkiem ty jesteś — Naprawdę? — Zacisnąłem pięści. — Nie. — On zrobił to samo. — Dosyć. — Lena weszła między nas. — To w niczym nie pomaga. — Nie jest też naukowe, ani uprzejme, ani choć odrobinę zajmujące dodała Liv. John wrócił na swoją połówkę. — Nie wiem, czemu wszyscy są tacy pewni, że to, co się dzieje, ma coś wspólnego ze mną. Nie miałem zamiaru mówić mu o wiadomościach od dzieciaka, który doznał urazu głowy i nie mówił. — W tym wszystkim chodzi o osiemnasty księżyc. Lena obchodzi dopiero w lutym, chyba że Sarafine i Abraham znowu zechcą przywołać księżyc przed czasem. Lena założyła ręce i spojrzała na Johna. Wzruszył ramionami, odsłaniając czarny tatuaż na jednym z nich. — No to macie jeszcze kilka miesięcy. Lepiej się bierzcie do roboty. — Mówiłem ci, nie powiedziała, że to osiemnasty księżyc Leny. Możemy nie mieć tyle czasu. Liv odwróciła się gwałtownie w moją stronę. — Kto tego nie powiedział? Cholera! Nie chciałem jej jeszcze mówić o Lilum, a zwłaszcza przy Johnie. Lena nie była jedyną dziewczyną o dwóch obliczach, którą znalem. Liv nie była już strażniczką, ale wciąż się tak zachowywała. — Nikt. Nieważne. Liv przyglądała mi się z uwagą. — Powiedziałeś, że jakiś chłopak o imieniu John w Spokojnej Lecznicy wiedział coś o osiemnastym księżycu. Ten z pokoju smutnych urodzin. Myślałam, że to powód, dla którego prześladujesz Johna. — Prześladuję Johna? Uważasz, że to właśnie robię? — Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko ją dopadł. — Właściwie to nazwałbym to nachodzeniem — powiedział John z chytrą miną. Zignorowałem go. Byłem zbyt zajęty ukrywaniem śladów przed Liv. — Ten koleś nazywał się John, ale to nie on był w pokoju urodzin… Przerwałem. Koleś imieniem John. Lena spojrzała na mnie. Pokój urodzin. Myśleliśmy o tym samym. A co, jeśli od początku patrzyliśmy na to ze złej strony? — John, kiedy masz urodziny?
Wyciągnął się na łóżku, odbijając piłkę od ściany, w miejscu, w którym oparł o nią swoje glany. — A co, zrobisz mi imprezę, śmiertelniku? Nie jestem wielkim fanem tortów. — Po prostu odpowiedz na pytanie — poprosiła Lena. Piłka znowu odbiła się od ściany. — Dwudziestego drugiego grudnia. Przynajmniej tak mi mówił Abraham. To pewnie tylko jakaś przypadkowa data, którą wymyślił na poczekaniu. On mnie znalazł, pamiętacie? Nie miałem przecież przypiętej do pieluchy kartki z datą urodzin. Przecież nie mógł być tak głupi. — Czy Abraham wygląda na faceta, którego by obchodziło, kiedy masz urodziny? Piłka przestała uderzać o ścianę. Liv wertowała jakiś almanach. Nagle wstrzymała oddech. — O mój Boże! John podszedł do stołu i spojrzał jej przez ramię. — Co takiego? — Dwudziesty drugi grudnia to przesilenie zimowe, to najdłuższa noc w roku. John usiadł na krześle obok niej. Udawał znudzonego, czyli wyglądał jak zwykle. Ale nie do końca udało mu się ukryć, że jest zainteresowany. — No, to długa noc. I co z tego? Liv zamknęła almanach. — Starożytni Celtowie uważali dzień zimowego przesilenia za najważniejszy dzień roku. Wierzyli, że Koło Roku zatrzymuje się na chwilę podczas przesilenia. Był to czas oczyszczenia i odrodzenia… Liv mówiła dalej, ale nie słyszałem już nic oprócz własnych myśli. Koło Roku. Koło Losu. Oczyszczenie i odrodzenie. Ofiara. To właśnie to Lilum próbowała mi powiedzieć w domu pani English. W dzień osiemnastego księżyca, zimowego przesilenia, trzeba będzie złożyć ofiarę, by ustanowić nowy porządek. — Ethan? — Lena patrzyła na mnie z troską w oczach. — Wszystko jest w porządku? — Nie. U nikogo z nas. — Spojrzałem na Johna. — Jeśli mówisz prawdę i nie czekasz, aż Sarafine z Abrahamem cię uratują, to musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz. John przechylił się przez stół w moją stronę. — Jeśli myślisz, że nie mogę uciec z jakiegoś gabineciku w tunelach, to jesteś większym idiotą, niż sądziłem. Nie masz pojęcia, co potrafię zrobić. Jestem tu, bo... — Zerknął na Liv. — Bo nie mam dokąd pójść. Nie wiedziałem, czy mówi prawdę. Ale wszystkie znaki — piosenki, wiadomości, nawet ciocia Prue i Lilum — wskazywały na niego. John podał Liv ołówek. — Wyjmij ten swój czerwony notesik, powiem ci wszystko, co chcesz. Wysłuchałem opowieści Johna o jego dzieciństwie z Silasem Ravenwoodem. Opiekun zdawał się być sierżantem od musztry, który większość swojego czasu spędzał na biciu Johna na kwaśne jabłko albo zmuszaniu go do wkuwania silasowej doktryny walki z Obdarzonymi. Teraz nawet ja zaczynałem współczuć Johnowi. Nie, żebym miał się kiedykolwiek do tego przyznać. Liv zapisywała każde słowo. — Więc generalnie Silas nienawidzi Obdarzonych. Interesujące, biorąc pod uwagę, że przecież ożenił
się z dwiema. — Spojrzała na Johna. — Jednego nawet wychował. John się roześmiał, choć trudno było jednak nie dostrzec goryczy w jego głosie. — Nie chciałbym być w pobliżu, gdyby usłyszał, że mnie tak nazywasz. Silas i Abraham nigdy nie uważali mnie za Obdarzonego. Według Abrahama byłem „kolejną generacją” — silniejszą, szybszą, odporną na światło słoneczne, no i cała ta reszta. Abraham jest niezłym kibicem Apokalipsy jak na demona. Wierzy, że koniec się zbliża, a jeśli będzie trzeba, sam go wywoła, a wtedy wroga rasa zostanie wreszcie zniszczona. Potarłem twarz dłońmi. Nie wiedziałem, ile jeszcze zniosę. — To chyba nie najlepsze wieści dla nas, śmiertelników. John spojrzał na mnie dziwnie. — Śmiertelni nie są wrogą rasą. Po prostu znajdujecie się na końcu łańcucha pokarmowego. On ma na myśli Obdarzonych. Liv wsunęła ołówek za ucho. — Nie wiedziałam, że aż tak nienawidzi Istot Światła. John pokręcił głową. — Nie zrozumiałaś. Nie mówię tylko o nich. Abraham chce się pozbyć wszystkich Obdarzonych. Lena podniosła wzrok, zaskoczona. — Ale Sarafine... — zaczęła Liv. — On o nią nie dba. Mówi jej tylko to, co ona chce usłyszeć — tłumaczył John z powagą. — Abraham Ravenwood nie dba o nikogo.
Przez wiele nocy kręciłem się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Ale dzisiejszej po prostu nie chciałem zasnąć. Chciałem zapomnieć o Abrahamie Ravenwoodzie, jego planach zniszczenia świata i Lilum twierdzącej, że świat sam go w tym wyręczy. O ile, oczywiście, ktoś nie zechce się poświęcić Ktoś, kogo miałem odnaleźć. Jeśli zasnąłbym, to myśli te wypaczyłyby się i zmieniły w rzeki krwi tak rzeczywistej jak błoto w mojej pościeli, kiedy poznałem Lenę. Chciałem znaleźć miejsce, w którym mógłbym się schować, gdzie koszmary, rzeki i rzeczywistość nie mogłyby mnie znaleźć. Dla mnie takie miejsce zawsze znajdowało się w jakiejś książce. Nawet wiedziałem w jakiej. Nie było jej pod moim łóżkiem, ale leżała w jednym z pudełek po butach poustawianych pod ścianami. W tych pudełkach znajdowało się wszystko, co miało dla mnie znaczenie i znałem zawartość każdego z nich na wylot. Przynajmniej tak mi się wydawało. Przez chwilę nie mogłem się poruszyć. Przeleciałem wzrokiem po jasnokolorowych tekturowych pudełkach, szukając w pamięci mojej mentalnej mapy, która miała doprowadzić mnie do tego właściwego. Ale nie było jej tam. Zaczęły mi się trząść ręce. Prawa, którą pisałem kiedyś, i lewa, którą pisałem teraz. Nie wiedziałem, do którego pudełka wsadziłem tę książkę. Coś było ze mną nie tak i nie miało to nic wspólnego z Obdarzonymi, strażnikami ani porządkiem rzeczy. Zmieniałem się, każdego dnia tracąc po kawałeczku siebie. I nie miałem pojęcia dlaczego. Lucille zeskoczyła z mojego łóżka, kiedy zacząłem przekopywać się przez pudełka, rozrzucając pokrywki i wysypując wszystko — od kapsli, kart bejsbolowych po wyblakłe zdjęcia mojej mamy — na podłogę. Nie przestawałem. Wreszcie dotarłem do czarnego pudełka po adidasach, zrzuciłem pokrywkę i oto była — Myszy i ludzie Johna Steinbecka. Nie była to wesoła powieść. Taka, po którą powinno się sięgać, chcąc odgonić prześladujące cię
duchy. Ale wybrałem ją z jednego powodu: opowiadała o poświęceniu. Czy było to poświęcenie siebie, czy poświęcenie kogoś, by ratować własną skórę — to była kwestia dyskusyjna. Stwierdziłem, że tej nocy mogę wdać się w taką dyskusję. Za późno zorientowałem się, że ktoś inny też szukał odpowiedzi na kartach książki. Lena! Ona też otwierała książkę... Gdy Sarafine skończyła dziewiętnaście lat, urodziła piękną dziewczynkę. Dziecko było niespodzianką i chociaż Sarafine długie godziny wpatrywała się w delikatną twarzyczkę, miała mieszane uczucia co do tego błogosławieństwa. Sarafine nigdy nie chciała mieć dziecka. Nie chciała, by musiało żyć w wiecznej niepewności, z którą wiązało się bycie Duchannesem. Nie chciała, by też musiało walczyć z Ciemnością, o której wiedziała, że się w niej czai. Dopóki dziecko nie otrzyma swojego prawdziwego imienia w dniu szesnastych urodzin, Sarafine nazwała je Lena, bo to znaczyło Jasna”. Kierowała się próżną nadzieją uchronienia małej od klątwy. John się tylko śmiał. Brzmiało to jak coś, co zrobiłaby śmiertelniczka, powierzając swoje nadzieje imieniu. Sarafine musiała powierzyć swoje nadzieje czemukolwiek. Lena nie była jedyną niespodziewaną osobą, która zjawiła się w jej życiu. Sarafine spacerowała samotnie, gdy dostrzegła Abrahama Ravenwooda stojącego na tym samym rogu, przy którym spotkała go po raz pierwszy niemal rok temu. Zdawało się, że na nią czekał, jakby wiedział, że przyjdzie. Jakby jakoś mógł dostrzec wojnę, która toczyła się w jej umyśle. Wojnę, której koleje wciąż były nierozstrzygnięte. Pomachał jej, jakby byli starymi przyjaciółmi. — Wyglądasz na zmartwioną, panno Duchannes. Czy coś się dręczy? Mogę ci pomóc? Ze swoją białą brodą i laską Abraham przypominał Sarafine jej dziadka. Tęskniła za swoją rodziną, mimo że nie chcieli jej widzieć — Nie sądzę. — Wciąż walczysz ze swoją naturą? Czy głosy stały się silniejsze? Owszem, ale skąd mógł o tym wiedzieć? Inkuby nie stawały się istotami Ciemności. One nimi były. Spróbował raz jeszcze. — Znów wzniecałaś pożary przez przypadek? To się nazywa budzenie Ognia. Sarafine zamarła. Podpaliła niechcący kilka rzeczy. Kiedy ogrrniały ją emocje, manifestowała je dosłownie — płomieniami. W jej głowie istniały tylko dwie najważniejsze rzeczy: Lena i ogień. — Nie wiedziałam, że to ma jakąś nazwę — szepnęła. — Wielu rzeczy jeszcze nie wiesz. Chciałbym zaprosić cię do mojego gabinetu. Nauczę cię wszystkiego, co powinnaś znać. Sarafine odwróciła wzrok. Był Istotą Ciemności, demonem. Jego czarne oczy mówiły wszystko to, co musiała wiedzieć. Nie mogła ufać Abrahamowi Ravenwoodowi. — Masz teraz dziecko, prawda? — To nie było pytanie. — Chcesz, by szło przez świat w cieniu klątwy, której powstanie sięga czasów przed twymi narodzinami? A może chcesz, żeby sama mogło się naznaczyć? Sarafine nie powiedziała Johnowi, że spotyka się z Abrahamem Ravenwoodem w tunelach. Nie zrozumiałby. Dla Johna świat był czamo-biały, należał do Światła lub Ciemności. Nie wiedział, że obie te rzeczy mogą istnieć razem, w tej samej osobie, tak jak w jej przypadku. Nie znosiła kłamać, ale robiła to dla Leny.
Abraham pokazał jej coś, o czym nikt w jej rodzinie nigdy nie mówił — proroctwo związane z klątwą. Proroctwo, które miało uratować Lenę. — Jestem pewien, że Obdarzeni w twojej rodzinie nie mówili ci nigdy o tym. — Wyciągnął przed siebie wyblakły papier i odczytał słowa, które były zapowiedzią kompletnej zmiany. — „Pierwsza Czarna się stanie, lecz przed Drugą wyboru dokonanie”. Sarafine wstrzymała oddech. — Rozumiesz, co to znaczy? — Abraham wiedział, że te słowa znaczyły dla niej wszystko, i wsłuchiwała się w nie, jakby były częścią przepowiedni. — Pierwsza Istota Naturalna w rodzinie Duchannesów będzie Istotą Ciemności, będzie kataklistą — mówił o niej. — Ale kolejna będzie miała wybór. Będzie mogła sama się naznaczyć. Sarafine znalazła w sobie odwagę, by zadać dręczące ją pytanie. — Dlaczego mi pomagasz? Abraham się uśmiechnął. — Sam mam syna niewiele starszego od Leny. I twój ojciec go wychowuje. Jego rodzice porzucili go, bo ma pewne bardzo niezwykle moce. Ma też niezwykłe przeznaczenie. — Ale ja nie chcę, żeby moja córka stała się Istotą Ciemności. — Wydaje mi się, że nie w pełni rozumiesz Ciemność. Twój umysł zatruły Istoty Światła. Światło i Ciemność to dwie strony tego samego medalu. Jakaś część Sarafine zastanawiała się, czy Abraham ma rację. Modliła się, żeby tak było. Abraham uczył ją także, jak kontrolować swoje potrzeby i głosy. Był tylko jeden sposób, by się ich pozbyć. Sarafine podpalała ogromne pola kukurydzy i połacie lasu. Dawanie ujścia jej mocom przynosiło sporą ulgę. I nikomu nie działa się krzywda. Ale głosy wciąż powracały, powtarzając na okrągło te same słowo. „Pal". Kiedy nie była przez nie prześladowana, słyszała w swojej głowie Abrahama, urywki ich rozmów, zapętlone i powtarzające się po wielokroć. „Istoty Światła są gorsze niż śmiertelnicy. Pełne zazdrości, ponieważ ich moce są słabsze, chcą rozmyć naszą krew krwią śmiertelników. A jednak porządek rzeczy na to nie pozwoli”. Późną nocą niektóre z tych słów nabierały sensu. „Istoty Światła odrzucają Ogień Ciemności, z którego pochodzi wszelka moc”. Inne z kolei starała zepchnąć głęboko w ciemności swojego umysłu. „Jeśli oni byliby wystarczająco silni, zabiliby nas wszystkich”.
Leżałem na podłodze mojej zagraconej sypialni, wpatrując się w błękitny sufit. Lucille siedziała mi na klatce piersiowej, wylizując sobie łapki Głos Leny odezwał się w mojej głowie tak cichutko, że ledwie ją usłyszałem. Robiła to dla mnie. Kochała mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Miała rację, ale to nie było takie proste. Przecież Sarafine z każdą następną wizją zapadała się coraz głębiej i głębiej w Ciemność. Wiem, że cię kochała, L. Nie sądzę po prostu, żeby była w stanie przezwyciężyć to, co się z nią działo. Nie mogłem uwierzyć, że bronię kobiety, która zabiła moją mamę. Ale Izabel nie była Sarafine, przynajmniej nie od początku. Sarafine zabiła Izabel tak samo, jak zabiła mamę. Abraham był tym, co ją zmieniło.
Lena chciała znaleźć winnego. Wszyscy chcieliśmy. Usłyszałem szelest przewracanych kartek. Leno, nie dotykaj tego! Nie martw się, wizje nie zawsze się pojawiają. Pomyślałem o świetliku. O tym, jak w niekontrolowany sposób wyciągał mnie z tego świata i wrzucał do innego. Nie chciałem tylko myśleć o tym, co powiedziała Lena: „nie zawsze”. Ile razy otworzyła już książkę Sarafine? Zanim zdążyłem zdecydować, czy ją o to zapytać, znowu do mnie celtowała. To mój ulubiony fragment. Zapisała tym obie okładki: „Cierpienie jest silniejsze niż wszystkie inne nauki i nauczyło mnie rozumieć, czym było twoje serce”. Byłem ciekaw, o czyim sercu myślała Sarafine. Może o swoim własnym.
Dwudziesty czwarty listopada
Święto Dziękczynienia Było Święto Dziękczynienia, co oznaczało dwie rzeczy. Wizytę cioci Caroline. Doroczną walkę o palmę pierwszeństwa pomiędzy orzechowym plackiem Ammy, jabłkowym plackiem Ammy i dyniowym plackiem Ammy. Amma zawsze zwyciężała, ale konkurencja była ostra, a obrady sędziów powodem sporego zamieszania wokół stołu. W tym roku wyczekiwałem tego momentu z jeszcze większym utęsknieniem niż zwykle. Amma piekła placki po raz pierwszy od miesięcy i podejrzewałem, że jedynym powodem, dla którego robiła to dzisiaj, było to, że nie chciała, żeby ktoś zauważył tę przerwę. Ale ja o to nie dbałem. Siedziałem między tatą (ubranym w sportową marynarkę zamiast piżamy jak w zeszłym roku), ciocią Caroline i Marian, grającymi w scrabble z Siostrami, wśród zapachu piekących się w piekarniku placków, niemal zapomniałem o konikach polnych i upałach, i mojej pracioci, której zabrakło przy stole. Najgorsze było, że przypominało mi to te wszystkie rzeczy, o których ostatnio zapominałem — rzeczy, których wcale nie chciałem zapomnieć. Ale nie wiedziałem, jak długo będę jeszcze w stanie pamiętać cokolwiek. Znałem tylko jedną osobę, która mogła znać odpowiedź na to pytanie. Stałem przed drzwiami sypialni Ammy przez dobrą minutę, zanim w końcu zapukałem. Wyciąganie od Ammy odpowiedzi przypominało wyrywanie zębów, i to zębów aligatora. Zawsze miała swoje tajemnice. Była to część jej osoby, tak samo jak cukierki cynamonowe, krzyżówki, fartuch kuchenny i jej przesądy. Może to była także kwestia bycia Widzącą. Ale tym razem było inaczej. Nigdy nie widziałem, by odeszła od piekarnika w Święto Dziękczynienia, gdy jej placki jeszcze się piekły, albo by zrezygnowała z przyrządzania cytrynowej bezy dla wujka Abnera. Już czas, by wyrosły mi rzepki kolanowe, zdecydowanie nadszedł. Podniosłem rękę, żeby zapukać. — Wejdziesz wreszcie czy wystoisz dziurę w dywanie? — zawołała ze środka. Otworzyłem drzwi, przygotowany na widok rzędów półek, zastawionych słojami na weki, pełnymi wszystkiego, od soli kamiennej po cmentarny piach. Regałów na książki z powciskanymi w nie popękanymi tomiszczami, odziedziczonymi po przodkach, i notesami z jej przepisami. Nie tak dawno temu zorientowałem się, że te przepisy mogą nie mieć nic wspólnego z gotowaniem. Pokój Ammy zawsze przypominał mi aptekę, przepełniony tajemnicami i lekarstwami na wszelkie dolegliwości, które mnie mogły dopaść. Takimi jak na przykład sama Amma. Ale nie dzisiaj. W jej sypialni panował kompletny chaos, jak w moim pokoju, gdy wysypałem zawartość dwudziestu pudełek po butach na podłogę. Jakby szukała czegoś i nie mogła znaleźć. Butelki, które zwykle stały uporządkowane na półkach, etykietkami do przodu, były zepchnięte w kupę na wierzchu komody. Książki leżały w stosach na podłodze, na jej łóżku, wszędzie, tylko nie na półkach. Niektóre były otwarte — stare dzienniki, ręcznie zapisane w gullah, języku je j przodków. Były też inne rzeczy, których nigdy przedtem tu nie widziałem — czarne pióra, gałęzie i wiadro kamieni. Amma siedziała pośrodku tego bałaganu.
Wszedłem do środka. — Co tu się stało? Wyciągnęła do mnie dłoń i pomogłem jej wstać. — Nic się nie stało. Sprzątam. Mógłbyś spróbować tego samego w tym barłogu, który nazywasz pokojem. — Próbowała mnie przegonić, ale nawet nie drgnąłem. — No już, zmykaj. Placki są prawie gotowe. Przepchnęła się obok mnie. Za chwilę będzie w korytarzu w drodze do kuchni. — Co jest ze mną nie w porządku? — wyrzuciłem to z siebie i Aminu stanęła jak wryta. Przez chwilę nie odzywała się ani słowem. — Masz siedemnaście lat. Zapewne jest z tobą więcej nie w porządku, niż w porządku — Nie odwróciła się. — Masz na myśli to, że piszę złą ręką i z dnia na dzień zaczynam nienawidzić kakao i twojej jajecznicy? Że zapominam imiona ludzi, których znam przez całe życie? O tym właśnie mówisz? Amma odwróciła się powoli, a jej brązowe oczy lśniły. Dłonie jej się trzęsły, więc wepchnęła je w kieszenie fartucha, bym tego nie zauważył Amma wiedziała, co się ze mną działo, cokolwiek to było. Wzięła głęboki oddech. Może wreszcie miała zamiar mi powiedzieć. — Nic o tym nie wiem. Ale… sprawdzam to. Może chodzi o cały ten upał i te cholerne robaki. Oooo… problemy, które mają Obdarzeni. Kłamała. Po raz pierwszy w życiu Amma odpowiedziała mi na zadane pytanie wprost. Co sprawiało, że było to jeszcze bardziej pokręcone. — Ammo, czego mi nie mówisz? O czym wiesz? — „Wiem, że mój Zbawca żyje”. — Patrzyła mi w oczy z uporem. Był to wers z pieśni, przy której dorastałem w kościele, robiąc kulki z papieru i próbując nie zasnąć. — Ammo! — „Cóż za radość sprawia mi to słodkie słowo”. — Klepnęła mnie po plecach. — Proszę. Teraz śpiewała już na całego, co było trochę szalone. Jak wtedy, gdy myślisz, że zaraz wydarzy się coś strasznego, ale próbujesz sobie wmówić, że tak się nie stanie. Tę straszność słychać w twoim głosie, nawet kiedy próbujesz ją ukryć. Nie da się jej ukryć. — „On żyje, on żyje, choć umarł już był”. — Wypchnęła mnie z pokoju. „Mój Pan na zawsze będzie już żył”. Drzwi zatrzasnęły się za mną. — A teraz — była już w połowie korytarza, wciąż podśpiewując resztę pieśni. — Jedzmy, nim twoje ciotki wejdą do mojej kuchni i spalą ten dom. Pognała korytarzem, krzycząc, zanim jeszcze dotarła do kuchni: — Wszyscy do jadalni, zanim to, co ugotowałam, wystygnie. Zaczynałem powoli sądzić, że będę miał więcej szczęścia, jeśli zapytam mojego Pana, który na zawsze będzie już żył. Schyliłem się, żeby nie uderzyć głową we framugę i wszedłem do jadalni, gdzie wszyscy siedzieli już na swoich miejscach. Lena i Macon chyba dopiero co przyjechali, bo stali w jednym końcu pokoju. W drugim Marian prowadziła ożywioną dyskusję z ciocią Caroline. Amma wciąż wykrzykiwała jeszcze rozkazy z kuchni, gdzie „odpoczywał” indyk. Ciocia Grace poszurała w stronę stołu, machając swoją chusteczką. — Nie każcie temu ptakowi czekać ani chwili dłużej. Zginął szlachetną śmiercią i należy mu się za to
szacunek. — Thelma i ciocia Mercy szły tuż za nią. — Jeżeli szlachetną śmiercią nazywasz porcję śrutu prosto w tyłek, to zapewne masz rację. — Ciocia Mercy przepchnęła się obok siostry, żeby usiąść przy ciasteczkach. — Nawet nie zaczynaj, Mercy Lynne. Wiesz przecież, że wegatablizm to krok w stronę świata bez majtek i księży. To udokumentowany fakt. Lena usiadła obok Marian, próbując się nie roześmiać. Nawet Macon miał trudność z zachowaniem powagi. Tata stał za krzesłem Ammy, czekając, by przysunąć je dla niej, kiedy wreszcie przyjdzie z kuchni. Słuchanie cioci Mercy i cioci Grace naskakujących na siebie spowodowało, że zatęskniłem za ciocią Prue jeszcze bardziej. Ale gdy usiadłem nu swoim miejscu, zorientowałem się, że brakuje jeszcze jednej osoby. — Gdzie jest Liv? Marian spojrzała na Macona, zanim odpowiedziała na moje pytanie: — Postanowiła dzisiaj zostać w domu. Ciocia Grace wiedziała wystarczająco dużo, by musieć wtrącić swoje trzy grosze: — To zupełnie nie po amerykańsku. Zaprosiłeś ją, Ethanie? — Liv nie jest Amerykanką. I się wie. Znaczy… Tak, zaprosiłem. To było prawie prawdą. Poprosiłem Marian, by ją przyprowadziła. To właściwie zaproszenie, nie? Marian rozłożyła swoją serwetkę i położyła ją na kolanach. — Nie jestem pewna, czy czułaby się dobrze, gdyby tu przyszła. Lena zagryzła wargę, jakby źle się z tym czuła. To przeze mnie. Albo przeze mnie, L. Właściwie to jej osobiście nie zaprosiłem. Czuję się jak kretynka. A ja jak palant. Ale nie było już nic więcej do dodania, bo w tym momencie weszła Amma, niosąc brytfankę z fasolką szparagową. — No dobrze. Już czas podziękować Panu modlitwą i jeść. — Wszyscy usiedliśmy, tata podsunął krzesło Ammie i zajął swoje miejsce. Złapaliśmy się za dłonie, a ciocia Caroline pochyliła głowę, by zmówić modlitwę dziękczynną, tak jak zawsze. Czułem moc wokół mojej rodziny. Tak samo się czułem, gdy przerwałem krąg krwi Obdarzonych. I chociaż tylko Lena i Macon byli Obdarzonymi przy naszym stole, to ja wciąż czułem tę siłę. Wibrowanie naszej mocy, zamiast koników zżerających miasto czy też inkubów rozrywających powietrze. A w końcu usłyszałem i to. Zamiast modlitwy miałem w uszach tylko tę piosenkę wdzierającą się do mojej głowy tak głośno, aż pomyślałem, że rozpadnę się na kawałki. Osiemnaście księżyców, osiemnaście śmierci Osiemnaście w głowie się wierci, Ziemia na górze, a w dole niebiosa Koniec dni i Żniwiarza Kosa… Osiemnaście śmierci? Żniwiarza Kosa? Gdy ciocia Caroline skończyła się modlić, byłem już gotów na ucztę. Sześć placków później, placek orzechowy i, jak to zwykle bywało, Amma — zostali ogłoszeni zwycięzcami. Tata zapadał w swoją zwyczajową poindykową drzemkę na kanapie, gdzie wcisnął się
między Siostry. Kolacja skończyła się wcześniej, bo byliśmy już zbyt najedzeni, żeby usiedzieć na twardych drewnianych krzesłach. Zjadłem mniej niż zwykle. Przygniatało mnie poczucie winy. Myślałem tylko o Liv siedzącej samotnie w tunelach w Święto Dziękczynienia. Czy to było jej święto, czy nie. Wiem. Lena stała w drzwiach kuchni, patrząc na mnie. L. to nie to, co myślisz. Lena podeszła do blatu, na którym piętrzyły się resztki. — Myślę, że powinieneś zapakować trochę placka Ammy i zanieść go do tuneli. — Dlaczego mi to mówisz? Lena wyglądała na zawstydzoną. — Nie rozumiałam, jak ona się czuje, dopóki Ridley nie rzuciła zaklęcia. Wiem, jak to jest nie mieć przyjaciół. Mieć ich, a później stracić… I to musi być jeszcze gorsze. — Chcesz powiedzieć, że mam się na nowo zaprzyjaźnić z Liv? — Nie kupowałem tego. Pokręciła głową. Widziałem, że to dla niej bardzo trudne. — Nie. Chcę powiedzieć, że ci ufam. — Czy to jeden z tych testów, których faceci nie rozumieją i zawsze jo oblewają? Uśmiechnęła się pod nosem, przykrywając resztki placka orzechowego folią aluminiową. — Nie dzisiaj. Nie zdążyliśmy nawet otworzyć drzwi, a Amma już na nas wsiadła. — A wy niby dokąd się wybieracie? — Jedziemy do Ravenwood. Chcemy zawieźć Liv trochę twojego placka orzechowego. Amma próbowała rzucić mi swoje słynne spojrzenie, ale jakoś wyszło jej tylko zwyczajne zerknięcie. — Masz na myśli, że zejdziecie do tuneli. — Tylko żeby spotkać się z Liv, przysięgam. Amma potarła swój złoty amulet. — Macie iść prosto do niej i zaraz wracać. Nie chcę słyszeć o żadnych czarach, pożarach, wściekach ani innych demonach. O ani jednym demonie. Słyszysz mnie? Zawsze ją słyszałem, nawet gdy się nie odzywała.
Lena uniosła drzwi wycięte w podłodze sypialni Ridley. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że puszczała mnie na dół samego. Ale z drugiej strony, jeśli mogła wyczuć, gdy jej chłopak myślał o całowaniu się z inną dziewczyną, nie było to znowu takim wielkim halo. Podała mi placek. — Poczekam tu, aż skończysz. I tak miałam się rozejrzeć. — Byłem ciekawy, czy przyszła tu choć raz, odkąd znaleźliśmy w tym pokoju Johna. Wiedziałem, że martwi się o Ridley, szczególnie teraz, kiedy jej kuzynka utraciła moce. — Nie zajmie mi to długo. — Pocałowałem ją i wszedłem na niewidzialne schody. Usłyszałem ich głosy, nim zobaczyłem twarze. — Nie jestem pewna, czy to prawdziwe południowe Święto Dziękczynienia, bo nigdy przedtem nie jadłam takiej świątecznej kolacji. Ale jest całkiem elegancka, biorąc pod uwagę mrożonki i tak dalej. – Liv, brzmiało to podejrzanie radośnie. Drugi głos poznałem, zanim się jeszcze na dobre odezwał.
— Masz farta. Ja także nigdy nie jadłem takiej kolacji. Abraham i Silas me byli wielkimi fanami świąt. No i dochodzi jeszcze cała ta sprawa z brakiem potrzeby jedzenia. Więc nie mam porównania. John. — Jak to? Żadnego Halloween? Gwiazdki? Prezentów? — Liv się śmiała, ale wiedziałem, że to prawdziwe pytanie. — Nic a nic. — To trochę ponure. Przykro mi. — Spoko-loko. — A więc to pierwsze Święto Dziękczynienia dla każdego z nas. — Znowu usłyszałem jej śmiech. — I spędzamy je razem — dodał. Sposób, w jaki to powiedział, przyprawił mnie o mdłości, jakbym zjadł zbyt wiele kawałków placka, a później poprawił to kanapką z indykiem. Wystawiłem głowę zza rogu. Oczywiście John i Liv pochylali się nad stolikiem w gabinecie, który przygotował dla nich Macon. Na blacie stały dwie świeczki i aluminiowa tacka z odmrożonym obiadem. Indyk. Czułem się okropnie, zwłaszcza po kolacji, którą przyrządziła Amma. Liv trzymała coś, co wyglądało jak zapalniczka Johna, próbując zapalić stojące na stole świeczki. — Ręka ci się trzęsie. — Nieprawda. — Spojrzała na swoją dłoń. — Cóż. Trochę tu chłodno. — Denerwuję cię? — John się uśmiechnął. — Spoko. Nie mam ci tego za złe. — Denerwujesz? Błagam. — Policzki Liv nabrały koloru znajomej czerwieni. — Nie boję się ciebie, jeśli o to ci chodzi. — Patrzyli na siebie przez chwilę. — Auć! — Liv upuściła zapalniczkę i potrząsnęła dłonią. Musiała się oparzyć. — Nic ci nie jest? Pokaż. — John chwycił jej dłoń, otwierając ją tak, by obejrzeć palce. Położył swoją wielką dłoń na jej drobniutkiej, zakrywając ją całkowicie. Liv zagryzła wargę. — Chyba muszę wsadzić palec pod zimną wodę. — Poczekaj. — Co… - Liv spojrzała na ich dłonie. John poruszył ręką, a Liv poruszyła palcami. — Już nic nie boli. Zniknęło nawet zaczerwienienie. Jak to zrobiłeś? John wyglądał na zawstydzonego. — Tak jak mówiłem. Jeśli dotknę Obdarzonego, dostaję trochę jego mocy. Nie kradnę jej, czy coś takiego. To się po prostu dzieje. — Jesteś taumaturgiem. Uzdrowicielem. Tak jak kuzynka Leny, Ryan Chyba nie… — Nie martw się, to nie od niej. Dostałem to od jakiejś dziewczyny, na którą kiedyś wpadłem. — Nie byłem pewien, czy słyszę w jego głosie sarkazm, czy nie. Na twarzy Liv pojawiła się ulga. — To jest dość niesamowite. Wiesz o tym, prawda? — Znowu obejrzała swoje palce. — Nic nie wiem. Poza tym, że jestem wybrykiem natury. — Nie wydaje mi się, żeby natura miała z tym wszystkim wiele wspólnego, skoro z tego co wiem, w całym wszechświecie nie ma drugiej takiej osoby jak ty. Ale na pewno jesteś wyjątkowy. — Powiedziała to jak coś tak oczywistego, że sam o mały włos w to uwierzyłem. Ale mówiła w końcu do Johna Breeda. — Nie jestem nikim wyjątkowym. Nikt mnie nie chce. — Roześmiał się gorzko. — Jestem tak bardzo wyjątkowy, że robię rzeczy, których później nie pamiętam. — W domu nazywamy to łażeniem od pubu do pubu. — Ja straciłem całe tygodnie, Olivio. — Nienawidziłem sposobu, w który wypowiadał jej imię. O-li-vio. Jakby chciał przeciągnąć każdą sylabę jej imienia tak długo, jak tylko się da. — Czy tak się dzieje cały czas? — Teraz Liv była już zaciekawiona, ale wydawało mi się, że nie
chodziło jej tylko o naukowe badania. Bo w jej głosie słychać było smutek. Przytaknął. — Pomijając oczywiście czas spędzony w świetliku. Tam nie ma nic do zapamiętania. Odchrząknąłem i wszedłem do środka. — Tak? To może powinniśmy wepchnąć cię do niego z powrotem? — Zaskoczyłem ich. Widoczne to było po tym, jak pociemniała twarz Johna. Miły chłopak, który rozmawiał z Liv, zniknął. — Ethan! Co ty tutaj robisz? — zapytała Liv z lekkim zdenerwowaniem w głosie. — Przyniosłem ci tylko trochę słynnego orzechowego placka Ammy Brakowało nam ciebie przy kolacji. Nie miałem zamiaru wam przeszkladzać. — A właśnie, że chciałem. Liv rzuciła swoją serwetkę na stół. — Nie wygłupiaj się. W niczym nam nie przeszkodziłeś. Siadaliśmy po prostu do kolacji, na którą składają się wątpliwej jakości kawałki kury. — Hej. Mówisz o naszym pierwszym Święcie Dziękczynienia, kochanie. — John uśmiechnął się do niej… I spojrzał na mnie. Zignorowałem go. — Liv, możesz mi w czymś pomóc? Odsunęła się z krzesłem od stołu. — Prowadź, przewodniku. Czułem na sobie spojrzenie Johna, gdy wychodziliśmy z pokoju. Kochanie! Chwyciłem Liv za ramię, jak tylko wyszliśmy poza zasięg słuchu inkuba — Co ty wyprawiasz? — Próbuję zjeść świąteczną kolację. — Policzki zaróżowiły się jej natychmiast, ale nie zwolniła. — Pytam o to, co ty wyprawiasz z nim? Wyrwała ramię z mojego uścisku. — Chodzi ci o coś konkretnego? Był jakiś rzeczywisty powód, dla którego mnie potrzebowałeś? — Doszliśmy już do Lunae Libri i zapuściliśmy się pomiędzy regały, a światło pochodni na ścianach znaczyło drogę nn szego przejścia. Liv zdjęła jedną z pochodni ze ściany. — Z tego, co słyszałem, John nie jada niczego oprócz nachos. — Bo nie jada. Dotrzymuje mi tylko towarzystwa. Jak… przyjaciel. Stanąłem przed nią, więc się w końcu zatrzymała. — Liv. On nie jest twoim przyjacielem. — To kim on jest? — zapytała zdenerwowana. — Skoro już jesteś takim ekspertem? — Nie wiem, czym jest ani co robi, ale wiem, że na pewno nie jest twoim przyjacielem. — A co cię to obchodzi? — Liv, mogłaś dzisiaj przyjść do nas. Byłaś zaproszona. Macon i Marian przyszli. Chcieli, żebyś też tam była. — No, też mi zaproszenie. Nie do wiary, że je przegapiłam. Wiedziałem, że uraziłem jej uczucia, ale nie wiedziałem, jak to naprawić. Powinienem był ją zaprosić osobiście. — Mam na myśli to, że wszyscy chcieliśmy, żebyś przyszła. — Jestem tego pewna. Tak samo jak tego, że wciąż mam jeszcze siniaki po ostatnim spotkaniu z Leną. - Furor jest zaklęciem. I wierz mi, nie byłaś jej dłużna. Zmiękła trochę. — Wiem, że mogłam dzisiaj przyjść do was. Ale ja tam nie pasuję. Nigdzie nie pasuję. Wydaje mi
się, że John też nie. Może śmiertelnicy i inkuby nie różnią się wcale tak bardzo. — Pasujesz, Liv. Wcale nie musisz siedzieć tu z nim na dole. Nie jesteś potworem. Jak on. Ethan? Wszystko gra? Lena mnie szukała. Tak, L. Zaraz wracam. Nie spiesz się. To był Leny sposób na powiedzenie mi, że nie przeszkadza jej moja rozmowa z Liv bez względu na to, czy przekonam do tego samą Liv. Sam nie byłem pewien, czy w to wierzę. Liv patrzyła się na mnie. — Co tu tak naprawdę robisz? Bo jestem prawie pewna, że nie przejmujesz się moim życiem towarzyskim. — Mylisz się. — Wciąż trzymałem pojemnik z plackiem. Wzięła go, zdjęła folię i odłamała kawałek ciasta. — Pyszne. A więc nie pojawiło się nic nowego, o czym powinnam wiedzieć? — Odłamała kawałek z innego rogu. Placek Ammy świetnie nada wał się do odwrócenia uwagi. — Co wiesz o Kole Losu? Liv była zaskoczona. — Zabawne, że o to pytasz. — Temat życia osobistego Liv został zamknięty i powróciliśmy do jej ulubionego tematu rozmowy, czyli czegokolwiek innego. — Dlaczego? — Myślę o tym, odkąd znaleźliśmy Temporis Porta. — Wyciągnęła swój czerwony notes i otworzyła go mniej więcej w środku. Były tam naszkicowane trzy idealne koła, z których każde podzielone było szprychami, tworzącymi różne wzory. — Z tych drzwi zapamiętałam tylko to. — Chyba się zgadza. Mówiłaś, że to jakiś rodzaj szyfru? Pokiwała głową. — Nie jestem pewna, bo otworzyłeś drzwi, nie używając go. Ale badałam ten symbol w bibliotece Macona. — I? Wskazała na rysunek. — Powtórzone koło. Myślę, że może to mieć coś wspólnego z tym, co nazywasz Kołem Losu. — I Temporis Porta? — Tak myślę. Ale jednego nie mogę zrozumieć. — Czego? — Jeśli Liv czegoś nie rozumiała, był to zły znak. — Drzwi otworzyły się same. Nawet nie dotknąłeś kół. Nie uwierzyłabym w to, gdybym nie widziała tego na własne oczy. Przypomniałem sobie szorstką fakturę jarzębinowego drewna na mym czole. — A ja w ogóle nie mogłam przejść. — Ale powiedziałaś, że nie rozumiesz dlaczego. — Nie byłem pewien, o co jej chodzi. — Czymkolwiek jest Koło Losu, myślę, że ma coś wspólnego z tobą, a nie ze mną. Pozwoliłem jej w to wierzyć, choć wiedziałem, że jest inaczej. Wciąż słyszałem odbijający się echem w mojej głowie głos Ammy: „Koło Losu zmiażdży nas wszystkich”.
Szósty grudnia
Rozdarta dusza — Ethan! Lena krzyczała, a ja nie mogłem jej odnaleźć. Próbowałem biec, ale wciąż się przewracałem, bo ziemia drżała pod moimi stopami. Chodnik przy Main Street trząsł się tak bardzo, że kamienie i piach sypały mi się na głowę. Cała droga się kołysała i czułem się, jakbym się znajdował nad dwiema zachodzącymi na siebie płytami tektonicznymi. Każdą stopą stałem na innej płycie. Świat trząsł się i szczelina między płytami się poszerzała. Była już tak duża, że wiedziałem, iż do niej wpadnę. A ona wciąż rosła. To tylko kwestia czasu. — Ethan! — Słyszałem głos Leny, ale nigdzie jej nie widziałem. Spojrzałem w szczelinę i zobaczyłem Lenę — daleko pode mną. A potem zacząłem spadać…
Podłoga była twardsza niż zwykle. Lena! Usłyszałem jej głos, zaspany i chrapliwy. Jestem. To był tylko sen. Przewróciłem się na plecy, próbując złapać oddech. Zwinąłem pościel w kulę i rzuciłem ją przez pokój. Wszystko gra. Wiedziałem, że to nie brzmiało zbyt przekonująco. Serio? Z głową wszystko w porządku? Skinąłem, choć nie mogła mnie zobaczyć. Z głową tak. Martwię się raczej o ziemskie płyty tektoniczne. Przez chwilę nie odpowiadała. I o mnie. Tak, L.,o ciebie też. Wiedziała, że kiedy budziłem się, wykrzykując jej imię, oznaczało to, że właśnie skończyła w jakiś straszny, brutalny sposób w jednym z moich snów, których nie dzieliliśmy od siedemnastego księżyca. A w tych snach działo się coraz gorzej, a nie lepiej. To przez wszystko, przez co przeszliśmy w poprzednie wakacje. Też to wciąż przeżywam na nowo. Tyle że nie powiedziałem jej, że koszmary nawiedzały mnie każdej nocy ani że tym razem to nie ona była w niebezpieczeństwie. Nie wydawało mi się, żeby chciała wiedzieć, w jaki sposób ja to przeżywam na nowo. Nie chciałem też, by miała poczucie, że przeszkadza mi to w jakikolwiek sposób tak na co dzień. Ale coś mi przeszkadzało. A mianowicie brak odpowiedzi na pytanie, które zadałem Ammie. Odpowiedzi, której sam nie potrafiłem znaleźć. Byłem jednak przekonany, że istnieje ktoś, kto ją zna, i że w końcu zbiorę się w sobie na tyle, by tego kogoś odszukać. Pytanie tylko, czy uda mi się przekonać tego kogoś, by mi ją wyjawił.
Gdy zamykałem za sobą drzwi, na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Kiedy się obróciłem, na werandzie siedziała Lucille. Wpatrywała się we mnie. — Nie masz jeszcze dość tuneli po ostatnim razie? — Lucille przechyliła łebek, co było jej typową odpowiedzią. — No to chodźmy. Usłyszałem odgłos rozdzieranego powietrza. Chociaż brzmiało ta raczej, jakby coś się pruło. Odwróciłem się na pięcie. Nie byłem przygotowany na kolejną wizytę Abrahama. Ale tym razem to nie on mnie odwiedził. Zdecydowanie nie. Link leżał na plecach, zaplątany w krzaki. — Stary, ta cała heca z podróżowaniem wymaga jakichś konkretnych ćwiczeń. — Wygrzebał się z gałęzi i otrzepał. — Dokąd idziemy? — Skąd wiedziałeś, że w ogóle gdzieś idę? Gmerałeś mi w głowie? — Jeśli tak, był trupem. — Mówiłem ci, nie mam zamiaru zadzierać ze Świątynią Zagłady, Wygładził swój T-shirt z Iron Maiden. — Nie sypiam, pamiętasz? Łaziłem akurat po okolicy, kiedy usłyszałem, jak skradasz się na dół. To ta jedna z moich supermocy. Więc dokąd idziemy? Nie byłem pewien, czy powinienem mu mówić. Ale tak naprawdę nie chciałem tam iść sam. — Do Nowego Orleanu. — Nie znasz nikogo w… - Link pokręcił głową. — Stary, dlaczego u ciebie zawsze są to jakieś cmentarze albo krypty? Nie możemy czasem po łazić po miejscach, które nie są pełne trupów? Na to pytanie też nie znałem odpowiedzi.
Grobowiec królowej wudu, Marie Laveau, wyglądał dokładnie tak jak poprzednio. Przyglądałem się iksom wyrytym na drzwiach, zastanawiając się przy tym, czy nie powinniśmy wydrapać swoich w razie gdybyśmy mieli już stamtąd nie wrócić. Ale nie miałem czasu tego przemyśleć, bo Link otworzył drzwi i weszliśmy do środka. Zgniłe, pokrzywione schody, prowadzące w ciemność na dole, wciąż tu były. Czułem dym i kwaśny zapach, który przyklejał się do skóry, nie znikając nawet po prysznicu. Link się rozkaszlał. — Lukrecja i benzyna. Ohyda. — Ćśś… Bądź cicho. Zeszliśmy na dół i widziałem już warsztat, czy czymkolwiek to obrzydliwe miejsce było. Przyćmione światło dochodziło ze środka, oświetlane słoje i butelki. Skóra mi ścierpła na widok gadów i malutkich myszek, desperacko próbujących wydostać się na zewnątrz. Lucille schowała się za moją nogą, jakby się bała, że może skończyć w jednym z tych słojów. — Skąd będziemy wiedzieć, czy jest w domu? — wyszeptał Link. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, usłyszałem głos dochodzący zza naszych pleców. — Zawsze jestem w domu, w tej formie czy innej. Rozpoznałem zgrzytliwy głos i ciężki akcent bokora. Z bliska wyglądał naprawdę niebezpiecznie. Na jego skórze nie było żadnych zmarszczek, ale twarz miał poznaczoną bliznami. Przypominały zadrapania i rany od ostrza, jakby został zaatakowany przez jakąś istotę, której nie było w żadnym ze stojących tu słoi. Długie warkocze wydawały się zaniedbane i tkwiły w nich małe błyszczące przedmioty. Metalowe amulety, kawałki kości i koraliki nanizane tak ciasno, że stawały się częścią włosa, bokor trzymał w ręku laskę oplecioną wężową skórą. — Prze… przepraszamy, że pojawiamy się tak znienacka — wyjąkałem. — A czy zakład był tego wart? — Zacisnął mocniej dłoń na lasce. — Nachodzenie to łamanie prawa. Waszego i mojego.
— Nie przyszliśmy tu z powodu zakładu. — Głos mi się wciąż trząsł. — Przyszliśmy cię znaleźć. Mam kilka pytań i myślę, że jesteś jedyną osobą, która może na nie odpowiedzieć. Bokor zmrużył oczy i potarł swoją kozią bródkę, wyraźnie zaintrygowany. A może zastanawiał się, jak się pozbyć naszych ciał po tym, jak nas już zabije. — Skąd pomysł, że to ja znam odpowiedzi? — Amma… to znaczy Amarie Treadeau. Była tutaj. I wiesz dlaczego. — Teraz już mnie naprawdę słuchał. — Chyba chodziło o mnie. Przyjrzał mi się uważnie. — A więc to ty. Ciekawe, że pojawiłeś się u mnie, zamiast u swojej Widzącej. — Nie chciała mi niczego powiedzieć. W wyrazie jego twarzy było coś, czego nie potrafiłem rozpoznać. — Tędy. Ruszyliśmy za nim do pokoju wypełnionego dymem, oparami i unoszącą się w powietrzu śmiercią. Link szedł tuż obok mnie i wyszeptał mi do ucha: — Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — Jest ze mną inkub, nie? — To był kiepski żart, ale tak bardzo się bałem, że ledwo mogłem myśleć. — Ćwierćinkub. — Link odetchnął głęboko. — Mam nadzieję, że ćwierć- inkub wystarczy. Bokor stanął za drewnianym stołem. Ja z Linkiem znaleźliśmy się po drugiej stronie. — Co chcesz wiedzieć o moich interesach z Widzącą? — Wiem, że przyszła do ciebie, bo nie podoba jej się układ kart. — Nie chciałem wyjawić wszystkiego. Bałem się, że zorientuje się, że już tu byliśmy. — Chcę wiedzieć, co zobaczyła w kartach. Dlaczego potrzebowała twojej pomocy. Przyglądał mi się uważnie, jakby chciał spojrzeć przeze mnie. Podobnie na jakieś miejsce patrzyła ciocia Del, kiedy próbowała poukładać sobie warstwy czasu. — To dwa pytania, a tylko jedno z nich ma znaczenie. — Które? Jego oczy rozbłysły w ciemności. — Widząca potrzebuje mojej pomocy, by zrobić coś, czego nie może. Żeby złączyć ti-bon-age, naprawić szwy, które sama pozrywała. Zupełnie nie miałem pojęcia, o czym mówił. Jakie znowu szwy pozrywała Amma? Link też niczego nie rozumiał. — Jaki bandaż? Ktoś jest ranny? Oczy bokora wpatrywały się we mnie. — Naprawdę nie wiesz, co na ciebie czyha? Obserwuje nas nawet w tej chwili. Zabrakło mi słów. Obserwuje nas w tej chwili. — C… co to jest? — Ledwo wydusiłem z siebie słowa. — Jak się tego pozbyć? Bokor odwrócił się, podszedł do terrarium pełnego wijących się węży i podniósł wieko. — Znowu zadałeś dwa pytania. Mogę odpowiedzieć tylko na jedno. — Co mnie obserwuje? — Trząsł mi się głos, ręce… każda część mojego ciała. Bokor podniósł jednego z węży, którego ciało znaczyły czarne, czerwone i białe pręgi. Wąż owinął się wokół jego ramienia, ale bokor złapał go za głowę, jakby wiedział, że gad może zaraz zaatakować. — Pokażę ci. Poprowadził nas na środek sali, blisko źródła mdlącego dymu i wielkiej kolumny przypominającej świecę. Wyglądała tak, jakby była wykonana ręcznie. Lucille przycupnęła pod stołem obok, próbując uniknąć oparów -a może węża lub tego szalonego faceta niosącego coś, co wyglądało juk skorupki
jajek, do miski stojącej przy naszych stopach. Zgniótł skorupki jedną ręką, cały czas pilnując, by drugą dobrze trzymać głowę węża. - Ti-bon-age musi być jednością. Nigdy nie powinno się go rozdzielać. — Zamknął oczy. — Wezwę Kalfu. Potrzebujemy pomocy potężnego ducha. Link szturchnął mnie łokciem. — Chyba nie podoba mi się to, co on gada. Bokor zaczął cicho recytować. Rozpoznałem ślady kreolskiej odmianny francuskiego, jak u Twyli, ale dialekt był wymieszany z jakimś językiem, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Słowa wydawały się stłumione, jakby bokor mówił do kogoś, kto stał na tyle blisko, by usłyszeć jego szept. Nie miałem pojęcia, co powinniśmy zobaczyć, ale nie mogło to być dziwniejsze niż ciocia Prue opuszczająca swoje ciało czy Lilum w pani English. Dym powoli gęstniał i wirował. Skręcał się, nabierając kształtu. Bokor śpiewał coraz głośniej. Dym stopniowo zmieniał kolor z czarnego na szary. Wąż zaczął syczeć. Dym przybierał konkretny kształt. Widziałem to już przedtem, nu cmentarzu Bonaventure, kiedy Twyla wezwała ducha mojej mamy. Nie mogłem oderwać wzroku od tej chmury, z której formowało się czyjeś ciało — od stóp, przez nogi i w górę. Tak jak to było z moją mamą. — Co, do diabła? — Link próbował się cofnąć, ale się potknął. Tors i ramiona. Twarz była ostatnim elementem, który się pojawił. Spojrzała na mnie. Twarz, którą poznałbym wszędzie. Moja własna. Odskoczyłem, zataczając się do tyłu. — Jasna cholera! — wrzasnął Link, ale jego głos dobiegał gdzieś z bardzo daleka. Przerażenie dopadło mnie niczym dwie zimne dłonie oplatające moje gardło. Postać zaczęła znikać. Zanim duch rozpłynął się kompletnie, powiedział: — Czekam. Po chwili już go nie było. Bokor przestał śpiewać, mdląca świeca zgasła i było po wszystkim. — Co to było? — zapytałem, patrząc na bokora. — Dlaczego ten duch wyglądał jak ja? Podszedł z powrotem do terrarium i wpuścił węża do jego towarzyszy. — Nie wygląda jak ty. To twój ti-bon-age, druga połowa twojej duszy. — Co powiedziałeś? Bokor wyjął zapałki i zapalił znowu śmierdzącą świecę. — Połowa twojej duszy jest z żywymi, a połowa wśród martwych. Zostawiłeś ją tam. — Gdzie ją zostawiłem? — W zaświatach. Kiedy byłeś martwy. — Brzmiało to prawie, jakby był znudzony. Kiedy umarłem. Mówił o nocy, której Lena i Amma przywróciły mnie do życia, nocą szesnastego księżyca. — Jak? Bokor machnął dłonią i zapałka zgasła. — Jeśli wrócisz zbyt szybko, dusza może pęknąć. Rozdzielić się. Jedna jej część wraca do świata żywych, a druga zostaje ze zmarłymi. Uwięziona w potrzasku pomiędzy tym światem i zaświatami, pragnąc jedynie odnaleźć swoją brakującą połowę, by mogły być znów razem. Rozdzielić się.
Na pewno nie wyjaśniał tego poprawnie. To by znaczyło, że miałem tylko pół duszy. To przecież niemożliwe. Jak ktoś może mieć tylko połowę duszy? A co się dzieje z jej resztą? Gdzie… Pragnąc jedynie odnaleźć swoją brakującą połowę. Wiedziałem, co mnie śledziło przez cały ten czas, czając się w cieniu, To byłem ja. Ten drugi ja. Właśnie dlatego się zmieniałem, każdego dnia tracąc kolejny kawałek siebie. To dlatego nie lubiłem już mleka czekoladowego ani jajecznicy Ammy. To dlatego nie mogłem sobie przypomnieć, co było w pudełkach po butach w moim pokoju ani jaki mamy numer telefonu. Dlatego nagle stałem się leworęczny. Kolana się pode mną ugięły i poczułem, że lecę do przodu. Widziałem podłogę, pędzącą mi na spotkanie. Czyjaś ręka złapała mnie i postawiła z powrotem na nogi. Link. — No więc jak się składa te dwie połówki do kupy? Jest na to jakiś czar czy coś? — Link wydawał się zniecierpliwiony, jakby miał mnie zaraz przerzucić sobie przez ramię i pobiec do domu. Bokor odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się donośnie. Kiedy się odezwał, znowu miałem uczucie, że patrzy przeze mnie na wylot. — Czary tu nie wystarczą. Dlatego Widząca do mnie przyszła. Ale niczym się nie martw, zawarliśmy umowę. Czułem się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. — Jaką umowę? Przypomniałem sobie, co mówił Ammie w nocy, kiedy ją śledziliśmy, „Jest tylko jedna cena”. — Za jaką cenę?! — krzyczałem, a mój głos odbijał się echem w moich własnych uszach. Bokor uniósł pokrytą wężową skórą laskę i wycelował nią we mnie. — Wyjawiłem wam dzisiaj i tak więcej tajemnic, niż powinienem. Uśmiechnął się, a cały mrok i zło, które w nim tkwiły, wykrzywiły się w ludzkiej twarzy. — A dlaczego my ci nie musimy płacić? — zapytał Link. — Wasza Widząca zapłaci za wszystkich. Zapytałbym go jeszcze raz, ale wiedziałem, że i tak nam nic nie powie. A jeśli istniały jakieś tajemnice mroczniejsze niż to, co usłyszałem, nie chciałem ich znać.
Szósty grudnia
Karty Opatrzności Było porządnie po północy, kiedy wreszcie zdołałem wrócić do domu. Wszyscy już spali. Oprócz jednej osoby. Światło paliło się w pokoju Ammy, okno jej sypialni świeciło jasno pomiędzy dwiema okiennicami w wyblakłym błękitnawym kolorze. Zastanawiałem się, czy wiedziała, że wyszedłem i dokąd się udałem. Prawie miałem nadzieję, że tak było. Dzięki temu to, co miałem zamiar zrobić, byłoby sto razy łatwiejsze. Amma nie należała do osób, z którymi chciałoby się bezpośredniej konfrontacji. Sama wydawała się jedną wielką konfrontacją. Żyła według własnych zasad, własnego prawa — rzeczy, w które wierzyła i które dln niej były oczywiste jak słońce. Była też jedyną matką, jaka mi pozostała i przez większość czasu jedynym z rodziców. Myśl o kłótni z nią sprawiała, że czułem się pusty w środku i robiło mi się niedobrze. Ale ta pustka doskwierała mi jeszcze bardziej, kiedy myślałem, że jestem tylko w połowie sobą. Amma o tym wiedziała i milczała. A jeśli już coś mówiła, to kłamała.
Zapukałem do jej drzwi, zanim zdążyłem zmienić zdanie. Otworzyła od razu, jakby na mnie czekała. Miała na sobie biały szlafrok w różowe róże. Ten, który dałem jej na urodziny w zeszłym roku. Nie patrzyła na mnie. Wzrok miała utkwiony ponad mną, jakby mogła zobaczyć tam coś innego niż ścianę. Może mogła? Może kawałki mnie były porozrzucane po całym domu jak odłamki roztrzaskanej butelki? — Czekałam na ciebie — powiedziała cichym, zmęczonym głosem, zrobiła mi miejsce w drzwiach, żebym mógł wejść do środka. Jej pokój wciąż wyglądał jak po przejściu tornada, ale jedna rzecz się zmieniła. Na okrągłym stoliczku pod oknem leżały rozłożone karty. Podszedłem do nich i podniosłem jedną. Krwawiące Ostrze. To nie były karty tarota. — Znowu czytasz z kart? Co tym razem w nich zobaczyłaś, Ammo? Przeszła przez pokój i zaczęła zbierać je na kupkę. — Nie mają za wiele do powiedzenia. Chyba zobaczyłam już wszystko, co mogłam. Inna karta przykuła moją uwagę. Uniosłem ją do oczu Ammy. — A ta? Rozdarta Dusza. Co w niej widzisz? Ręce trzęsły się jej tak bardzo, że dopiero za trzecim razem udało jej się wyjąć ją z mojej dłoni. — Myślisz, że coś wiesz. Ale kawałek czegoś jest wart tyle co nic. Nie daje ci za wiele. — Masz na myśli na przykład kawałek mojej duszy? To też jest warte tyle co nic? — Powiedziałem to, żeby ją zranić, by uderzyć w jej duszę. By poczuła, jak to jest. — Gdzie to usłyszałeś? — Głos jej zadrżał. Złapała za łańcuszek na szyi i potarła znoszony złoty amulet, który na nim wisiał. — U twojego przyjaciela z Nowego Orleanu. Otworzyła szeroko oczy i przytrzymała się krzesła, żeby się uspokoić. Po tej reakcji wiedziałem, że
cokolwiek dziś zobaczyła w kartach, nie była to moja wizyta u bokora. — To prawda, Ethanie Wate? Poszedłeś do tego diabła? — Poszedłem do niego, bo ty mnie okłamałaś. Nie miałem wyboru. Ale Amma już mnie nie słuchała. Odwracała karty jak w amoku, przekładając je tam i z powrotem drobnymi dłońmi. — Ciociu Ivy, pokaż mi coś. Powiedz, co to znaczy. — Ammo! Mamrotała do siebie, wciąż od nowa układając karty. — Nic nie widzę. Musi być jakiś sposób. Zawsze jest jakiś sposób. Muszę go tylko poszukać. Chwyciłem ją delikatnie za ramiona. — Ammo, odłóż karty. Mów do mnie. Uniosła jakąś kartę. Na froncie widniał obrazek wróbla ze złamanym skrzydłem. — Zapomniana przyszłość. Czy wiesz, jak nazywają się te karty? Karty Opatrzności, bo pokazują więcej niż tylko przyszłość. Pokazują przeznaczenie. Wiesz, na czym polega różnica? — Pokręciłem głową. Bałem się powiedzieć cokolwiek. Zaczynała się zachowywać jak szalona. — Przyszłość można zmienić. Spojrzałem w jej ciemne oczy, które napełniły się łzami. — Może przeznaczenie też można. Łzy zaczęły spływać jej po policzkach, potrząsała histerycznie głową w przód i w tył. — Koło Losu zmiażdży nas wszystkich. Nie mogłem już tego słuchać. Amma nie tylko coraz bardziej zwracała się w stronę Ciemności. Traciła rozum. A ja na to patrzyłem. Odsunęła się na bok, zebrała swój szlafrok i upadła na kolana. Oczy miała zamknięte, ale twarz skierowała w stronę sufitu. — Wujku Abnerze, ciociu Ivy i ty babciu Sullo, potrzebuję pomocy! Przebaczcie mi moje winy, tak jak Bóg przebacza nam wszystkim. — Przyglądałem się jej, gdy czekała, powtarzając te słowa na okrągło. Minęła dobra godzina, nim Amma się poddała, wyczerpana i pokonana. Wielcy się nie pojawili.
Kiedy byłem mały, mama mówiła mi, że wszystko, co powinno się wiedzieć o Południu, można znaleźć w Savannah lub Nowym Orleanie. Najwyraźniej sprawdzało się to też w przypadku mojego życia. Lena się z tym nie zgadzała. Następnego ranka kłóciliśmy się o to, siedząc w ostatniej ławce w sali do historii. Przegrywałem tę kłótnię. — Rozdarta dusza to nie są dwie oddzielne rzeczy, L. To jedna, tylko przepołowiona. Kiedy powiedziałem „dwie dusze”, Lena usłyszała tylko „dwie”i za lożyła, że chcę teraz poświęcić siebie, bo uważam się za tego, który jest dwoma. — To może być ktokolwiek z nas. Jeśli już, to prędzej o mnie można powiedzieć: ta, która jest dwoma. Spójrz tylko na moje oczy. — Czułem rosnącą w niej panikę. — Nie mówię przecież, że jestem tym, który jest dwoma, L. Jestem tylko śmiertelnikiem. Jeśli potrzeba Obdarzonej, by naruszyć porządek, to na pewno potrzeba więcej niż śmiertelnika, by go przywrócić, nie sądzisz? — Nie wyglądała na przekonaną, ale musiała wiedzieć, że mam rację. Na dobre czy złe byłem właśnie tym — śmiertelnikiem, co było źródłem wszelkich problemów pomiędzy nami. Powodem, dla którego ledwo mogliśmy się dotykać i nie mogliśmy tak naprawdę być razem. Jak miałem uratować świat Obdarzonych, jeśli na dobrą sprawę nie mogłem nawet w nim żyć?
Lena zniżyła głos. — Link. On jest dwiema osobami: inkubem i śmiertelnikiem. — Ćśś… - Zerknąłem w bok na Linka, ale znajdował się w swoim świecie i próbował właśnie wydrapać długopisem „Linkub” na swojej ławce. Jestem przekonany, że akurat on z ledwością spełnia wymagania obu tych kategorii. — John jest zarówno Obdarzonym, jak i inkubem. — L. — Ridley. Wciąż może w niej być coś z syreny, nawet jeśli jest śmiertelniczką. Czyli dwie natury. — Rozkręcała się. — Amma jest i Widzącą i śmiertelniczką. Dwie osoby. — To nie Amma! — Chyba krzyknąłem, bo cała klasa odwróciła się do nas. Lena wyglądała na zranioną. — Nie, panie Wate? Bo już myśleliśmy, że to właśnie ona. — Pan Evann wyglądał, jakby miał zaraz wyciągnąć swój różowy notesik na uwagi. — Przepraszam, pszepana. Schowałem się za podręcznikiem i ściszyłem głos. — Wiem, że to brzmi dziwnie, ale dobrze się złożyło. Teraz przynajmniej wiem, dlaczego przytrafiają mi się te wszystkie wariactwa: dziwne sny i widzenie drugiego siebie. Wszystko nabrało sensu. To nie było do końca prawdą i Lena dobrze o tym wiedziała. Ale się nie odezwała i ja też już nic nie dodałem. Biorąc pod uwagę upały i robaki, Abrahama i wścieki, Johna Breeda i Lilum, która opętała ciało naszej nauczycielki angielskiego, mieliśmy wystarczająco wiele zmartwień juk na mój gust. Przynajmniej tak sobie powtarzałem.
NIECH SPADNIE ŚNIEG! CZAS NA ZMIANĘ POGODY! KUP SWÓJ BILET JUŻ TERAZ!
* Nazwisko Savannah – Snow po angielsku oznacza „śnieg”.
Takie plakaty wisiały wszędzie, jakby cała sprawa w ogóle potrzebowała reklamy. Bal zimowy się zbliżał, a w tym roku komisja balu, stworzona przez Savannah Snow i jej fanklub, zdecydowała, że nazwie imprezę Balem Śniegu. Savannah twierdziła, że nie ma to nic wspólnego z nią*, tylko z upałami, więc wszyscy zaczęliśmy nazywać go Balem Chlapy. Ja i Lena wybieraliśmy się na ten bal. Na początku nie chciała iść, zwłaszcza po tym, co się wydarzyło na zimowym balu w zeszłym roku. Kiedy dałem jej wejściówki, spojrzała na nie, jakby chciała je podpalić. — To jakiś żart, prawda? — Żaden żart. — Siedziałem naprzeciwko niej przy stoliku na stołówce, dźgając słomką kostkę lodu w mojej szklance. Ta rozmowa nie zapowiadała się na łatwą. — Dlaczego uważasz, że miałabym najmniejszą choćby ochotę iść na tę imprezę? — Żeby potańczyć ze mną? — Spojrzałem na nią błagalnie. — Możemy tańczyć w mojej sypialni. — Wyciągnęła rękę. — A właściwie to chodź, zatańczymy tu i teraz, na stołówce. — To nie to samo. — Nie idę — powtórzyła z uporem. — No to pójdę z kimś innym. Zmrużyła oczy.
— Na przykład z Ammą. Pokręciła głową. — Dlaczego tak bardzo chcesz tam iść? I nie mów mi tylko, że po to, żeby ze mną potańczyć. — To może być nasza ostatnia okazja. — Byłoby miło martwić się o coś równie niegroźnego jak katastrofa na balu, zamiast się zadręczać na przykład, że cały świat zostanie zniszczony. Czułem się niemal rozczarowany, że nie było z nami Ridley, która mogłaby zrujnować imprezę, robiąc bałagan w swoim stylu. W końcu Lena się poddała, chociaż wciąż była wściekła na mnie ził ten pomysł. Nie dbałem o to. Miała iść. Biorąc pod uwagę to, co się działo dookoła, nie wiedziałem, czy w Jackson odbędzie się jeszcze kiedyś jakikolwiek bal.
Siedzieliśmy razem na gorących metalowych trybunach przy boisku, jedząc lunch. Ten dzień powinien być zimny, jak to w grudniu. Ja i Lena nie chcieliśmy wpaść na panią English, a Link nie chciał wpaść na Savannah, więc trybuny stały się naszą kryjówką. — Chcesz przyjechać jutro samochodem, tak? — Rzuciłem papierkiem po kanapce w Linka. Jutro miał się odbyć Bal Śniegu i znając Lenę i Linka, mieliśmy zaledwie pięćdziesiąt procent szans na to, że w ogóle uda .się nam tam dotrzeć. — Jasne. Nie mogę tylko zdecydować, czy postawić takie włosy, czy jednak je przygładzić. Nie mogę się doczekać, aż zobaczycie moje śliczne nowe ciuszki. — Link odrzucił papierek w moją stronę. — Poczekajcie, aż zobaczycie moje. — Lena zdjęła gumkę z nadgarstka i związała włosy w kucyk. — Chyba włożę płaszcz, kalosze i przyniosę parasolkę, jakby ktoś wziął cały ten Bal Chlapy na poważnie. — Nawet nie próbowała ukryć sarkazmu w głosie. Było tak, odkąd przekonałem ich, żebyśmy poszli. — Nie musicie przecież iść ze mną. Ale to może być ostatnia impreza w Gatlin. Albo i wszędzie. I ja się na nią wybieram. — Przestań już tak gadać. To na pewno nie będzie ostatni bal. — Lena się wkurzyła. — Spoko, koleś. — Link pacnął mnie w ramię. Troszkę za mocno. Będzie ekstra. Lena wszystko naprawi. — Taak? — Lena uśmiechnęła się odrobinę. — Może John ugryzł cię nieco mocniej, niż myśleliśmy. — Jasne. Nie masz jakiegoś zaklęcia typu Niech Ta Impreza Nie Będzie do Bani? — Link wpadł w depresję, od kiedy Ridley uciekła. — A nie, czekaj. Nie masz. Bo i tak będzie do bani, bez względu na wszystkie twoje zaklęcia. — A może powinieneś spróbować zaklęcia Zostań w Domu i Zamknij gębę? W końcu to ty idziesz z Savannah Snow na bal. — Złożyłem papierek po kanapce. — To ona mnie zaprosiła. — Zaprosiła cię też na swoją imprezę po meczu i zobacz, dokąd cię to zaprowadziło. Nie przypominaj mu tego. Ale to prawda. Lena uniosła brew. Przez ciebie czuje się tylko gorzej. Uwierz mi, Savannah jakoś, mu to wynagrodzi. Link westchnął. — Jak myślicie, gdzie teraz jest? — Kto? — zapytałem, ale oboje wiedzieliśmy, o kim mówi. Zignorował mnie.
— Pewnie pakuje się w jakieś kłopoty. Lena składała swoją torebkę po lunchu na coraz mniejsze kwadraciki. — Na pewno to robi. Zadzwonił dzwonek. — Tak jest pewnie lepiej. — Link wstał. — Zdecydowanie. — Zgodziłem się. — Chyba to wszystko mogło skończyć się gorzej. Przecież nie byłem w końcu w niej taki zabujany. Zakochany czy coś. — Nie miałem pojęcia, kogo próbował przekonać, ale wsadził dłonie do kieszeni i poszedł do szkoły przez boisko, zanim zdążyłem coś powiedzieć. — No. To by dopiero było do bani. — Ścisnąłem rękę Leny i puściłem ją, zanim zakręciło mi się w głowie. — Jest mi go tak żal. — Zatrzymała się i objęła mnie w pasie. Przycisnąłem ją bliżej. Położyła głowę na mojej piersi. — Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko, prawda? Uśmiechnąłem się. — Wiem, że poszłabyś ze mną nawet na głupi bal. — Poszłabym. I zrobię to. Pocałowałem ją w czoło, trzymając na nim usta tak długo, jak mogłem. Spojrzała na mnie. — Może jutro serio będziemy się dobrze bawić? Pomożemy Linkowi zapomnieć na chwilę o mojej kuzynce. — Właśnie o tym mówiłem. — Mam pomysł. Coś, co sklei pęknięte serce Linkuba. Koniec jej kucyka zaczął się skręcać, a ja szedłem przez boisko, żałując, że akurat na tę przypadłość nie ma żadnego zaklęcia.
Dwunasty grudnia
Bal Chlapy Kiedy Link podjechał pod mój dom, Savannah siedziała już na przednim siedzeniu Rzęcha. Wysiadł i spotkaliśmy się na chodniku, tak jakby chciał mi coś powiedzieć. Miał na sobie tandetną smokingową koszulę ze stójką, w której wyglądał jak meksykański mariachi, a do tego spodnie od garnituru, wciśnięte w vansy, które kończyły się za kostką. — Niezłe ciuchy. Myślałem, że Savannah wścieknie się, jak to zobaczy. Że nie wsiądzie do samochodu. Przysięgam, próbowałem wszystkiego. — Normalnie by się przechwalał. Dzisiaj brzmiało to żałośnie. Rid serio zawróciła mu w głowie, L. Po prostu wprowadź go do środka. Mam plan. — Myślałem, że spotkasz się z Savannah na balu. Czy nie powinna tam być razem z Emily i z resztą komitetu? — Ściszyłem głos, choć wcale nie musiałem. Słyszałem piosenkę Holy Rollers huczącą z głośników, jakby Link próbował zagłuszyć Savannah. — Próbowałem, ale chciała zrobić zdjęcia. — Wzdrygnął się. — Jej mama i moja mama. To był jakiś koszmar. — Zrobił minę, naśladując swoją matkę. — Uśmiech! Wesley, twoje włosy sterczą na wszystkie strony. Wy prostuj się. Róbcie to zdjęcie! Mogłem to sobie wyobrazić. Pani Lincoln była nieubłagana, jeśli chodzi o zdjęcia i nie istniała taka siła, która sprawiłaby, że nie udokumentowałaby dla przyszłych pokoleń randki swojego syna z Savannah Snow nn zimowym balu. Kiedy znajdowały się w tym samym pomieszczeniu, pani Lincoln i pani Snow tworzyły jednak tandem nie do zniesienia. Zwłaszcza jeśli tym pomieszczeniem był salon Linka, gdzie nie dało się usiąść ani nawet oprzeć o nic, co nie byłoby opakowane w plastikową folię. — Założę się o pięć dolców, że Savannah nie wejdzie do Ravenwood Link wreszcie uśmiechnął się krzywo. — Na to właśnie liczę.
Z tylnego siedzenia Rzęcha Savannah wyglądała, jakby siedziała w wielkiej kałuży różowej bitej śmietany. Kilka razy próbowała coś do mnie po wiedzieć, ale przez muzykę i tak nic nie było słychać. Kiedy skręciliśmy w drogę prowadzącą do Ravenwood, zaczęła się wiercić. Link wyłączył radio. — Jesteś pewna, że ci to pasuje, Savannah? Wiesz przecież, że ludzie opowiadają, że Ravenwood jest nawiedzone? — powiedział to takim tonem, jakby opowiadał historię o duchach. Savannah uniosła dumnie głowę. — Wcale się nie boję. Ludzie mówią różne rzeczy, co nie znaczy, że są one prawdą. — Tak? — Powinieneś kiedyś usłyszeć, co mówią o tobie i twoich przyjaciołach. — Savannah spojrzała na mnie. — Bez urazy. Link znowu włączył radio, próbując ją zagłuszyć, kiedy otwierały się przed nami bramy Ravenwood. Ten piknik kościelny to nie jest żaden piknik./ Jesteś moim smażonym kurczakiem./ Pysznym,
wspaniałym… — leciało z głośników. Savannah próbowała przekrzyczeć ogłuszającą muzykę: — Nazywasz mnie smażonym kurczakiem? — Nie, nie ciebie, królowo chlapy. Nigdy. — Zamknął oczy i wystukał rytm perkusji na desce rozdzielczej Rzęcha. Kiedy wysiadałem z samochodu, współczułem mu bardziej niż kiedykolwiek. Link zaczął otwierać swoje drzwi, ale Savannah ani drgnęła. Pomysł wejścia do Ravenwood musiał jej się jednak niezbyt podobać. Drzwi otworzyły się, zanim zapukałem. Zobaczyłem istne tornado materiału — zielonego ze złotym połyskiem, co sprawiało, że wyglądał jakby był i złoty, i zielony. Lena otworzyła szeroko drzwi i materiał spłynął jej z ramion, zatrzymując się w okolicach talii. Wyglądało to prawie jak kawałki skrzydła. Pamiętasz? Pamiętam. Wyglądasz przepięknie. Pamiętałem. Lena była dzisiaj motylem, jak księżyc w noc jej siedemnastego księżyca. To, co wtedy wyglądało magicznie, było tak samo magiczne i teraz. Jej oczy błyszczały. Jedno złote, drugie zielone. Ta, która jest dwoma. Przeszył mnie dreszcz, niepasujący do tej ciepłej grudniowej nocy. Lena niczego nie zauważyła, więc zmusiłem się, by go zignorować. — Wyglądasz… Lał! Obróciła się dokoła, uśmiechając się. — Podoba ci się? Chciałam zrobić coś inaczej. Wyjść na chwilę z mojego kokonu. Nigdy nie tkwiłaś w żadnym kokonie, L. Uśmiechnęła się szerzej i powiedziałem to jeszcze raz na głos: — Wyglądasz… tak jak ty. Idealnie. Odgarnęła kosmyk włosów, by pokazać mi kolczyk — malutkiego złotego motylka, z jednym skrzydłem złotym, a drugim zielonym. — Wujek Macon je dla mnie zamówił. I to. — Wskazała malutkiego motyla leżącego w zagłębieniu jej szyi, zawieszonego na delikatnym złotym łańcuszku. Żałowałem, że nie założyła swojego naszyjnika z amuletami. Za każdym razem, kiedy widziałem ją bez niego, działo się coś złego. No i nie chciałem, by cokolwiek, co dotyczyło Leny, się zmieniało. Uśmiechnęła się. Wiem. Po dzisiejszym wieczorze włożę go z powrotem. Pochyliłem się i ją pocałowałem. A potem wyciągnąłem w jej strony małe białe pudełko, które przyniosłem ze sobą. Amma zrobiła dla niej własnoręcznie bukiecik do sukni, tak jak w zeszłym roku. Lena otworzyła pudełko. — Jest idealny. Nie mogę uwierzyć, że tu gdzieś jeszcze kwitną kwiaty. — Ale tak właśnie było, trzymała w dłoni pojedynczy złoty kwiat, otoczony okrągłymi zielonymi listkami. Gdy patrzyło się na nie pod odpowiednim kątem, wyglądały tak jak skrzydła, zupełnie jakby Amma o wszystkim wiedziała. Może jednak wciąż potrafiła coś przewidzieć. Wsunąłem bukiecik na nadgarstek Leny, ale zaczepił o coś. Gdy próbowałem go przepchnąć, zauważyłem, że Lena ma na ręku cienką srebrni) bransoletkę z pudełka Sarafine. Nie skomentowałem tego. Nie chciałem psuć wieczoru, zanim się na dobre zaczął. Link nacisnął klakson i jeszcze bardziej podkręcił muzykę. — Chodźmy już. Link zaraz tam wybuchnie. A przynajmniej chciałby wybuchnąć. Lena wzięła głęboki oddech. — Czekaj. — Położyła mi dłoń na ramieniu. — Jest coś jeszcze.
— Co takiego? — Tylko się nie wściekaj. — Nie ma na świecie faceta, który nie wiedziałby, co oznaczają te słowa. Miała mi zaraz dać powód do wściekłości. — Nie będę. — Poczułem chłód w żołądku. — Obiecujesz? — Jeszcze gorzej. — Obiecuję. — Poczułem ucisk w brzuchu i chłód zmienił się w bryłę lodu. — Powiedziałam im, że mogą przyjść. — Mówiła szybko, jakbym dzięki temu miał jej nie usłyszeć. — Komu i co powiedziałaś? — Nie byłem wcale pewien, czy chcę wiedzieć. Na to pytanie mogło paść zbyt wiele złych odpowiedzi. Lena otworzyła drzwi do starego gabinetu Macona. Przez szparę dostrzegłem Liv i Johna stojących przed kominkiem. Cały czas spędzają razem. — Zniżyła głos do szeptu. — Byłam prawie pewna, że coś się dzieje. A potem Reece zobaczyła, jak naprawiali zepsuty zegar dziadka Macona. Widziała ich twarze. Zegar. To tak jak selenometr czy motocykl. Rzeczy, które działały jak umysł Liv. Wyrzuciłem tę myśl z głowy. Nie John Breed, nie z Liv. — Naprawiali zegar? — Spojrzałem na Lenę. — No i co w tym takiego wielkiego? — Mówiłam ci, Reece ich widziała. No i spójrz na nich. Nie trzeba być sybillą, żeby się domyślić. Liv miała na sobie staromodną sukienkę, pewnie znalezioną na strychu u Marian. Sukienka obnażała jej ramiona i okrywała ją w jakiś skomplikowany koronkowy sposób, któremu przeszkadzał tylko znoszony skórzany pas ze sprzączką ze skorpionem. Liv wyglądała jak postać z filmu, jaki można obejrzeć na lekcji angielskiego przy okazji omawiania lektury. Rozpuściła blond włosy, zamiast jak zwykle zapleść je w warkocze. Wyglądała inaczej. Wyglądała… na szczęśliwą. Jakoś nie chciałem o tym myśleć. L . Co się dzieje? Patrz. John stał za nią, ubrany w garnitur Macona. Wyglądał zresztą tak jak kiedyś wujek Leny — mrocznie i niebezpiecznie. Przypinał właśnie bukiecik do koronkowego ramiączka sukienki Liv. Mówiła coś do niego. Drażniła się z nim i rozpoznałem ten ton. Lena miała rację. Każdy, kto zobaczyłby tę dwójkę, wiedziałby, co się święci. Liv złapała Johna za niezgrabną dłoń. — Byłabym wdzięczna, gdyby udało ci się jednak nie upuścić mi krwi. — To stój spokojnie. — Spróbował jeszcze raz. — Jestem spokojna. W przeciwieństwie do tej agrafki. — Trzęsły mu się ręce. Odchrząknąłem i oboje podnieśli wzrok. Liv zrobiła się jeszcze bardziej różowa na mój widok. John się wyprostował. — Siemanko. — Liv wciąż się czerwieniła. — Cześć. — Nic innego nie przyszło mi do głowy. — Dziwna sytuacja. — John uśmiechnął się, jakbyśmy byli przyjaciół mi. Odwróciłem się do Leny bez słowa. Bo nie byliśmy przyjaciółmi. — Nawet jeśli to nie jest najdziwniejszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłaś, a nie mówię, że tak nie jest, to jak twoim zdaniem ma się nam to udać? Żadne z nich nie chodzi do Jackson. Lena trzymała w ręku dodatkowe dwa bilety na Bal Chlapy. — Ty kupiłeś dwa i ja też kupiłam dwa. — Wskazała na Johna. — Poznaj mojego partnera. Słucham? Spojrzała na Liv. — I swoją partnerkę.
Dlaczego to robisz? — Możemy przecież przyprowadzić na bal, kogo chcemy. To układ tylko do momentu wejścia na salę. Czyś ty zwariowała, L. Nie. To przysługa dla przyjaciela. Spojrzałem na Liv i Johna. Które z nich jest nagle twoim przyjacielem? Położyła mi dłonie na ramionach i pocałowała w policzek. — Ty. Nie rozumiem. Zostawiamy to za sobą. Niech sprawy mają się tak, jak powinny. Spojrzałem na tamtą dwójkę. To jest twój sposób na zostawianie tego za sobą? Lena skinęła głową. — Halo? Jeśli chcecie sobie porozmawiać na głos, to możemy poczekać w innym pokoju. — John przyglądał się nam niecierpliwie. — Przepraszam. Już wszystko gra. — Lena rzuciła mi znaczące spojrzenie. — Prawda? Może i tak było, ale znałem kogoś, komu to nie będzie pasować. — Czy masz w ogóle pojęcie, co na ten temat powie Link? Czeka właśnie na nas z Savannah w samochodzie. Lena skinęła na Johna i usłyszałem dźwięk rozdzieranego powietrza na zewnątrz. — Link jest już na imprezie. I my chyba powinniśmy już iść, prawda? John złapał Liv za rękę. — Przepodróżowałeś Linka? — Poczułem, jak sztywnieją mi ramiona. — Nawet go nie dotknąłeś. — Mówiłem ci. — Wzruszył ramionami. — Zasady się mnie nie imają. Mogę zrobić różne rzeczy. Zazwyczaj nawet nie wiem jak. — Od razu poczułem się lepiej. — Wyluzuj. To był pomysł twojej dziewczyny. — A co sobie pomyśli Savannah? — Już widziałem, jak opowiada o tym swojej matce. — Nie będzie niczego pamiętać. — Lena chwyciła moją dłoń. — No i chodź. Pojedziemy karawanem. — Lena podniosła kluczyki. Pokręciłem głową. — Pójście samemu na bal z Savannah było ostatnią rzeczą, jakiej chciał Link. — Zaufaj mi. — Kolejne dwa słowa, których żaden facet nie chce usłyszeć od swojej dziewczyny. Co ty knujesz? Powiedz coś. — Zespół już pewnie jest na miejscu. — Pociągnęła mnie za sobą. — Zespół? Masz na myśli Holy Rollers? — Teraz to dopiero byłem skołowany. Dyrektor Harper nie pozwoliłby grać Rollersom na balu bardziej niż… Właściwie to nie było żadnego porównania. Tak się po prostu nie mogło wydarzyć. Włosy Leny skręciły się i poruszyły rozwiane magiczną bryzą. Rzuciła mi kluczyki.
Dwunasty grudnia
Światło w Ciemności Już na parkingu widać było światło połyskujące z górnych okien sali gimnastycznej. Impreza najwyraźniej trwała w najlepsze. Lena pociągnęła mnie za rękę. — Szybciej! Nie może nas to ominąć! Usłyszałem charakterystyczne wycie wokalu Linka i zamarłem. Holy Rollers byli na miejscu i grali koncert, tak jak powiedziała Lena. Poczułem ogarniającą mnie panikę. Osiemnasty księżyc był tuż-tuż, a my mieliśmy się bawić na balu w Jackson. Brzmiało to kompletnie idiotycznie, ale równie głupio byłoby zostać w domu i martwić się o koniec Świata, któremu nie mogliśmy przecież zapobiec. Może najgłupszą rzeczą było myślenie, że jednak uda mi się to powstrzymać. Tak więc zrobiłem jedyną logiczną rzecz w tym momencie, czyli zamknąłem usta i mocniej przycisnąłem ramię najpiękniejszej dziewczyny na parkingu. Dobra, L. Przyznaj się. Co zrobiłaś? — Chciałam, żeby przeżył choć jedną dobrą noc bez Ridley. — Lena wsunęła ramię pod moje. — I chciałam tego dla ciebie. — Spojrzała w stronę, skąd dobiegał niski głos Johna i śmiech Liv. — A właściwie to chyba dla wszystkich. Najdziwniejsze było to, że doskonale rozumiałem, dlaczego to zrobiła. Wszyscy tkwiliśmy jeszcze w poprzednim lecie, jakby się nigdy nie skończyło. Amma nie mogła odczytać kart ani porozumieć się z Wielkimi Marian nie było wolno wykonywać swojej pracy. Liv nie szkoliła się już na strażniczkę. Macon prawie nie wychodził z tuneli. Link wciąż próbował ogarnąć, jak być inkubem i jak odpuścić sobie Ridley. A John utkwił naprawdę w świetliku. Nawet upały zostały z nami. Przypominało to nic kończące się lato prosto z piekła. Wszystko w Gatlin utknęło w miejscu. To, co zrobiła dziś Lena, nie mogło tego zmienić, ale może w końcu uda nam się zostawić tamto lato za sobą. Może któregoś dnia ono się skończy, zabierając ze sobą upał, koniki polne i złe wspomnienia. Może znowu będziemy czuli się normalnie. A przynajmniej na tyle normalnie, na ile mogliśmy. Nawet jeśli zegar wciąż tykał i osiemnasly księżyc zbliżał się nieubłaganie. Możemy zrobić coś więcej niż tylko czuć się normalnie. Możemy być normalni. Lena uśmiechnęła się do mnie i przyciągnąłem ją jeszcze bliżej do siebie, gdy wchodziliśmy do sali gimnastycznej. W środku cała sala się zmieniła, a tematem imprezy był najwyraźniej… Link. Holy Rollers grali na scenie oświetlonej reflektorami, których komitet balu nie byłby w stanie wynająć. A Link stał na samym środku z rozpiętą koszulą przemoczoną potem. Raz grał na bębnach, raz śpiewni biegając po całej scenie ze statywem mikrofonu w ręku. Za każdym razem, kiedy zbliżał się do krawędzi, grupa pierwszoroczniaczek piszczała przeraźliwie. I tak po raz drugi w moim życiu Holy Rollers brzmieli jak prawdziwy zespół -i to bez żadnego wiśniowego lizaka w zasięgu wzroku. — Co zrobiłaś? — wykrzyczałem do Leny, próbując przedrzeć się przez ścianę dźwięku.
— Powiedzmy, że rzuciłam zaklęcie typu Niech Ta Impreza Nie Będzie do Bani. — A więc wygląda na to, że cała ta heca była od początku pomysłem Linka. — Uśmiechnąłem się, a ona kiwnęła głową. — Dokładnie. Idąc na parkiet, minęliśmy stanowisko z aparatem fotograficznym i tłem, na którym uczestnicy balu robili sobie zdjęcia. Stał tam taboret, ale nigdzie nie było widać fotografa. Wszystko razem wyglądało nieco podejrzanie. — Gdzie jest fotograf? — Jego żona zaczęła rodzić. — Lena nie patrzyła na mnie. — Lena. — Naprawdę. Możesz spytać, kogo chcesz. No, może oprócz niej. Jest teraz trochę zajęta. Minęliśmy Liv i Johna, którzy siedzieli przy stoliku blisko parkietu. — Widziałam coś takiego tylko w telewizji — zwierzyła się Liv, pochłaniając całą imprezę oczami. — Amerykańską dyskotekę szkolną? — uśmiechnął się John. — To także i moja pierwsza dyskoteka. — John sięgnął ręką i pogładził Liv po długich blond włosach. — Zatańczmy, Olivio.
Jakąś godzinę później musiałem przyznać Lenie rację. Wszyscy się świetnie bawiliśmy i wcale nie było już czuć lata. Czuło się za to zwykłą szkolną imprezę, na której czeka się na wolny taniec, żeby móc się przytulić do dziewczyny. Savannah znajdowała się w centrum uwagi w swojej napuszonej sukience, która wyglądała, jakby była zrobiona z waty cukrowej. Zatańczyła nawet z Earlem Pettym. Raz. Jedynym wyjątkiem od normalności był powrót Linka jako gwiazdy rocka. Ale dzisiaj nawet to nie wy dawało się niemożliwe. Reszta Rollersów zbierała właśnie burę od Fatty’ego za palenie przed salą gimnastyczną, a z głośników leciała zaaprobowana wcześniej przez komitet balu playlista. Tyle że Fatty nie mógł za wiele zrobić chłopakom skoro wszyscy mieli około dwudziestu pięciu lat i od dawna nie przejmowali się szkolnymi strażnikami. Stało się to oczywiste, kiedy gitarzysta wyszeptał coś do ucha Emily Asher. Dziewczyna chyba po raz pierwszy w życiu kompletnie zaniemówiła. Wyruszyłem na poszukiwanie Linka. Siedział w korytarzu przy szafkach. Było tam ciemno, nie licząc jednej migającej świetlówki na suficie, co sprawiało, że miejsce to było świetną kryjówką przed Savannah. Pomyślałem, że powiem mu, jak fajnie wypadł na scenie, bo nic innego nie mogło go bardziej uszczęśliwić. Ale nie zdążyłem tego zrobić. Ocierał właśnie pot z czoła, kiedy zobaczyłem, jak ktoś wychodzi zza rogu. Ridley. No to tyle, jeśli chodzi o szczęście Linka. Schowałem się w wejściu do sali od biologii, zanim mnie zobaczyli Być może Ridley chciała się wytłumaczyć, gdzie była przez cały ten czas. Gdybyśmy spytali ją o to z Leną, na pewno by skłamała. — Cześć, gorący chłopaku. — Ssała wiśniowego lizaka, miała na sobie sporo czarnych rzeczy i odsłaniała dużo więcej skóry niż zazwyczaj. Nic tu nie grało, ale nie wiedziałem co. — Gdzieś ty, do cholery, była? — Link rzucił swoją przepoconą koszulę na podłogę. — Tu i tam. — Wszyscy się o ciebie martwili. Nawet po tym numerze, jaki wywinęłaś. — „Wszyscy”, czyli on. — Jasne. — Ridley się roześmiała. — Więc gdzie się… - Przez chwilę milczał. — Dlaczego nosisz ciemne okulary, Rid? Przytuliłem się do ściany i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Ridley miała czarne okulary, takie jakie nosiła kiedyś.
— Zdejmij je — prawie krzyczał. Gdyby muzyka nie była tak głośna, ktoś by go usłyszał. Ridley oparła się o szafkę obok niego. — Nie wściekaj się, malutki. Nigdy nie nadawałam się na śmiertelniczkę. Oboje o tym wiedzieliśmy. Link ściągnął jej okulary i z miejsca, w którym stałem, zobaczyłem jej żólte oczy. Oczy Istoty Ciemności. — Coś ty zrobiła? — Link wydawał się pokonany. Wzruszyła ramionami. — Wiesz, wybłagałam przebaczenie i takie tam różne. Chyba wszyscy widzieli, że zostałam już wystarczająco ukarana. Bycie śmiertelniczką to prawdziwa tortura! Link wbił wzrok w linoleum. Znałem to spojrzenie. Miał identyczne gdy jego matka zaczynała jedną ze swoich tyrad, grożąc moralnym potępieniem, jeśli nie poprawi stopni albo nie przestanie czytać książek, których chciała zakazać. To było spojrzenie mówiące: „Żebym nie wiem, co robił, niczego to nie zmieni”. — Kim są ci „wszyscy”, Rid? Abraham? Sarafine? — Potrząsał głową. — Poszłaś do nich po tym, co ci zrobili? Po tym, jak chcieli nas zabić? Tak jak wypuściłaś Johna Breeda ze świetlika po tym, co mi zrobił? Stanęła przed nim, kładąc mu dłonie na piersi. — Musiałam go wypuścić. Dał mi moc. — Podniosła głos, z którego zniknął wszelki sarkazm. — Nie rozumiesz? Tylko tak mogę znowu czuć się sobą. Link chwycił ją za nadgarstki i odepchnął. Cieszę się, że znów czujesz się sobą. Chyba po prostu nigdy nie wiedzialem, kim naprawdę jesteś. A ja jestem idiotą. — I ruszył z powrotem w stronę podwójnych drzwi prowadzących do sali gimnastycznej. — Zrobiłam to dla nas! — Ridley naprawdę wydawała się zraniona. — Jeśli tego nie dostrzegasz, to naprawdę jesteś idiotą. Link się odwrócił. — Dla nas? Zrobiłaś to sobie dla nas?! — Nie rozumiesz? Teraz możemy być razem. Jesteśmy tacy sami. Nie jestem jakąś głupią śmiertelniczką, którą znudziłbyś się po pół roku. — Myślisz, że w ogóle się tym przejmowałem? — Och, w końcu byś się przejął, uwierz mi. — Roześmiała się. — Byłam niczym. — Dla mnie byłaś kimś. — Spojrzał na sufit, jakby recepta na ten bałagan była wypisana na starych płytkach ze sklejki. Ridley zmniejszyła dystans między nimi. — Chodź ze mną. Dzisiaj. Nie mogę tu zostać, ale wróciłam po ciebie. Gdy się jej przyglądałem, dostrzegłem Sarafine — tę z wizji. Tę, która próbowała zrozumieć swoją naturę, Ciemność, która ją pochłaniała. Może rodzina Leny była w błędzie? Może wciąż było jakieś Światło w Ciemności? Link oparł swoją głowę ojej i ich czoła zetknęły się na chwilę. — Nie mogę. Nie po tym, co zrobili moim przyjaciołom i tobie. Nie mogę być jednym z nich, Rid. Nie jestem taki jak ty. I nie chcę być. Oszołomiło ją to. Widać to było w jej oczach, nawet jeśli były żółte — Rid? — Przyjrzyj się dobrze, gorący chłopaku. Widzisz mnie po raz ostatni. — Szła tyłem, wciąż patrząc na niego. A potem odwróciła się i pobiegła. Wiśniowy lizak potoczył się po podłodze.
Głos Linka był tak cichy, że z ledwością go usłyszałem, gdy podnosił lizaka. — Zła czy nie, zawsze będziesz moją dziewczyną. Po wizycie Ridley Link nie dbał już dłużej o swój status gwiazdy rocka. Był w kiepskim stanie. Zresztą nie on jeden. Lena właściwie się nie odzywała, odkąd powiedziałem jej o Ridley. Dla nas impreza się skończyła. Na parkingu nie było nikogo. Nikt nie wychodził z imprez w Jackson tak wcześnie. Karawan stał na drugim końcu parkingu, pod zepsutą latarnią. Link wlókł się za nami, a Liv i John przed nami, trzymając się za ręce. Słuchałem stukotu naszych butów o asfalt. Po tym właśnie poznałem, że John się zatrzymał. — Nie. Nie teraz — wyszeptał. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem, ale było tak ciemno, że nic nie widziałem. — Co jest? — Co się dzieje, stary? — Link podszedł do mnie, wpatrywał się w karawan. Wiedziałem, że widzi w ciemnościach tak jak John. — Proszę, powiedz mi, że to nie jest ten ktoś, o kim myślę. John się nie poruszył. — To Hunting i jego Krwawa Banda. Liv próbowała ich wypatrzyć, ale udało jej się to dopiero, gdy Hunting wszedł w bladą poświatę innej latarni. Popchnęła Johna. — Idź! Wracaj do tuneli! — Chciała, żeby się zdematerializował, zanim I Imiling zdąży zrobić to samo. Pokręcił głową. — Nie mogę cię zostawić. I nie zrobię tego. — Możesz nas stąd zabrać. — Sięgnęła po jego dłoń. — Nie zabiorę wszystkich. — To idź! To, co mówiła, nie miało już znaczenia. Nie było czasu. Hunting oparł się o latarnię, między palcami trzymał zapalonego papierosa. Dwa kolejne inkuby weszły w krąg światła. — A więc to tu się chowałeś. Liceum. Nigdy bym na to nie wpadł. Nie jesteś przecież znowu taki mądry. John zasłonił sobą Liv. — Jak mnie znalazłeś? Hunting się roześmiał. — Zawsze cię znajdziemy, mały. Masz swojego osobistego GPS-a, co z kolei daje mi do myślenia. Jak udało ci się chować tak długo? Gdziekolwiek byłeś, powinieneś był tam zostać. Hunting ruszył w naszą stronę, a jego goryle trzymały się tuż za nim Lena ścisnęła moją dłoń. O mój Boże. W tunelach był bezpieczny. To wszystko moja wina. To wina Abrahama. John nie ruszył się z miejsca. — Nigdzie z wami nie pójdę. Inkub wyrzucił papierosa w ciemność. — Prawie szkoda, że muszę cię ze sobą zabrać. Masz w sobie znacznie więcej ikry, kiedy Abraham nie miesza ci w głowie. Czujesz się jakoś inaczej, kiedy musisz myśleć sam za siebie? W pamięci przemknęła mi scena, w której John przechodził jak zombi przez jaskinię przy Wielkiej
Barierze. Przysięgał nam, że nie pamięta, co się z nim działo tamtej nocy. Czy jest możliwe, że Abraham go wtedy kontrolował? John zamarł. — O czym ty mówisz? — Chyba jednak za dużo nie myślisz. No cóż. Nie będzie ci tego w takim razie brakować — zniżył głos. — Wiesz, za czym ja nie będę tęsknił? Za patrzeniem, jak się miotasz, jakby ktoś cię dźgał elektrycznym prętem Ręce Johna zaczęły się trząść. — Zamknij się! Przypomniałem sobie, jak ciało Johna drgało od czasu do czasu. Kiedy jego mięśnie kurczyły się mimowolnie. I jak się mu się pogorszyło, kiedy był z Abrahamem w nocy siedemnastego księżyca Leny. Nie widziałem Johna w takim stanie, od kiedy znaleźliśmy go w pokoju Ridley. Hunting się roześmiał. — Chodź tu i mnie zmuś. Albo pomińmy ten etap, kiedy wbijam ci do łba trochę rozumu, zanim cię stąd zabiorę. Link stanął obok Johna. — No to pokaż mi, stary, jak to działa. To jak normalna bójka czy muszę używać jakichś trików Jedi? Byłem w szoku. Link ewidentnie próbował wyrównać szanse. A John był chyba równie zaskoczony jak my wszyscy. Dam sobie radę. Ale dzięki. Co ty… - Link nie zdążył dokończyć tego zdania. John wyrzucił przed siebie dłonie tak, jak Lena to robiła, gdy używała swoich mocy do rozerwania ziemi albo sprowadzenia ulewy. Albo huraganowego wiatru. John wykorzystał moce Leny — te, które przejął, kiedy dotknął jej ostatnim razem. Zerwał się gwałtowny wiatr, który zwalił Huntinga z nóg. Dwa pozostałe inkuby zostały odrzucone do tyłu, ślizgając się po asfalcie z taką prędkością, że dałbym głowę, że musiały się nieźle poparzyć. Tylko Hunting przeniósł się, zanim wiatr uderzył w niego z pełną siłą. Zaczął się materializować kilka metrów od nas, ale wiatr znowu go odrzucił. — Wciąż się zbliża! — krzyknęła Liv. Miała rację. Lena przepchnęła się obok mnie. — Muszę pomóc Johnowi. Nie może tego zrobić sam. Wyrzuciła dłonie przed siebie, kierując je w stronę Huntinga. Moce Leny były potężniejsze niż kiedykolwiek. I tak samo nieprzewidywalne. Deszcz runął z chmur nad naszymi głowami. Nie! Nie teraz! Woda uderzyła w nas z ogromną siłą. Tak samo jak wiatr, który jednak szybko słabł. Hunting wyglądał na całkiem suchego, ale woda spływała z jego marynarki strumieniami. — Niezła sztuczka, mały. Szkoda, że córka Sarafine naruszyła porządek rzeczy. Gdyby jej moce nie były tak rozproszone, może miałbyś szansę ocalić swój tyłek. Usłyszałem szczekanie psa i kątem oka zobaczyłem Boo Radleya biegnącego przy jednym z samochodów. Macon szedł za nim, a deszcz spły wał mu po twarzy. — Tak się szczęśliwie składa, że moje moce rozwijają się w całkiem interesujący sposób. Hunting był równie zaskoczony widokiem Macona jak reszta z nas, ale udało mu się to ukryć. Mimo deszczu odpalił kolejnego papierosa. — Masz na myśli po tym, jak cię zabiłem? Z przyjemnością zrobię to ponownie. Członkowie bandy Huntinga pozbierali się i przeszli przez parking juk ludzie. Teraz stali za
Huntingiem. Macon zamknął oczy. Zrobiło się cicho i spokojnie. Zbyt spokojnie. Tak jak wtedy, gdy coś strasznego ma się zaraz wydarzyć. Nie byłem jedynym, który to wyczuł. Hunting zniknął, rozdzierając błyszczące czarne powietrze. Gdy zmaterializował się o centymetry od Macona, pochłonęło nas pulsujące zielone światło. Wibrujące od mocy. Wydobywało się z Macona. Hunting zamarł nagle w tym dziwnym zielonym blasku z wyciągnię tymi dłońmi i wyszczerzonymi kłami. — Co to? — Link zasłaniał oczy. — Światło — odparła zafascynowanym głosem Liv. — W jaki sposób on to tworzy? — zapytałem. — Nie mam pojęcia. — Pokręciła głową. Światło z sekundy na sekundę stawało się jaśniejsze i Hunting opadł na ziemię, miotając się po świecącym betonie. Pełen bólu jęk wydarł się z niego, tak jakby zapadały się jego struny głosowe. Pozostałe inkuby również miotały się już po ziemi, ale ja nie mogłem oderwać oczu od Huntinga. Zaczął tracić kolor — najpierw jego włosy, potem twarz. Wyglądało to, jakby ktoś powoli ściągał z kogoś prześcieradło. Ale to prześcieradło wyglądało jak czarna mgła i gdy tak przesuwało się w dół, szyja, skóra, włosy i puste czarne oczy Huntinga stały się prawie przezroczyste. To samo działo się z pozostałymi dwoma członkami jego Krwawej Bandy. — Co im jest? — Nie wiedziałem, czy chcę usłyszeć odpowiedź, ale John był szybszy. — Tracą moc. Swoją Ciemność. — Po panice malującej się na twarzy Johna poznałem, że nigdy tego przedtem nie widział. — To się dzieje inkubom, kiedy dotknie ich światło słoneczne. — Spojrzałem na Johna. Na niego to nie działało. — On naprawdę tworzy światło — wyszeptała Liv. John powiedział coś jeszcze, ale już go nie słuchałem. Patrzyłem na pozostałe dwa inkuby, które były teraz niemal przezroczyste. Ciemność wyciekała z nich znacznie szybciej. Ich ciała zesztywniały jak posągi, ich oczy stały się puste i bez życia. Ale to nie było najgorsze. Ta czarna mgła — moc Ciemności, która wyciekła z ich ciał — wsiąkała w ziemię. — Dokąd ona idzie? — zapytała Lena. — Do podziemia. — John cofnął się o krok, jakby nie chciał zbytnio zbliżyć się do tego, czym sam mógł się stać. — Energii nie da się zniszczyć. Po prostu zmienia formę. Zamarłem. Jego słowa rozbrzmiewały w mojej głowie. Po prostu zmienia formę. Pomyślałem o Twyli, Wielkich Ammy i o cioci Prue. O mojej mamie i Maconie. Przypomniałem sobie zielone światło świetlika. To samo, które nas teraz oświetlało. Czy coś stało się z Maconem, kiedy siedział wewnątrz artefaktu? Czy moja mama jakoś go zmieniła? Odtworzyła człowieka, którego kochała i straciła? — Czym się teraz staną? — Liv była wystraszona. John mówił o czymś, o czym nie miała pojęcia. Kolor wyciekł z ciała Huntinga już do jego dłoni. Macon się nie poruszył, wciąż miał zaciśnięte powieki, tak jakby znajdował się w środku koszmaru. John nie odpowiadał. Kiedy jednak w końcu to zrobił, pożałowałem tego natychmiast. — Wściekami. — Macon na pewno by tego nie chciał. — Liv była równie zszokowami jak ja. John wziął ją za rękę. — Wiem. Ale to nie on decyduje, jak działa świat, Liv. Nikt z nas nie ma takiej mocy.
— O mój Boże! — Lena wskazała na dwa inkuby, teraz już kompletnie pozbawione koloru. Powietrze wokół nich zdawało się przesuwać, ale do piero po chwili zorientowałem się, co się z nimi naprawdę działo. Rozpadły się. Nie zmieniły się jednak w popiół, jak zombi czy wampiry w filmach. Drobne kawałeczki ich ciał znikały, jakby ich nigdy nie było. Macon wciągnął gwałtownie powietrze. Jego to też wykańczało. Widziałem, jak walczy, by wytrzymać na tyle długo, żeby wykończyć Huntinga, ale światło przyblakło, aż w końcu ciemna noc znowu pochłonęła parking. Ciało Huntinga opadło na ziemię. Jęczał i czołgał się po asfalcie. Jego twarz i tors były wciąż wyblakłe i zupełnie przezroczyste. Macon opadł na kolana. Lena uklękła przy nim. — Jak to zrobiłeś? Macon nie odpowiedział od razu. Kiedy jego oddech się nieco uspokoił, wyszeptał: — Sam nie jestem pewien. Ale zdaje się, że mogę kanalizować swoją energię Światła. Z braku lepszego określenia, tworzę światło. John podszedł do nich, kręcąc głową. — A myślałem, że to ja jestem inny. Nadał pan nowe znaczenie określeniu „Istota Światła”, panie Ravenwood. Macon popatrzył na Johna, hybrydę, która była odporna na światło słoneczne. — W Świetle jest Ciemność i w Ciemności jest Światło. Usłyszałem dźwięk rozrywanego powietrza w chwili, kiedy Hunting zniknął, choć jego ciało było naznaczone Światłem.
Trzynasty grudnia
Łzy i deszcz Po tym, co się wydarzyło na parkingu, Macon i Liv zabrali Johna z powrotem do tuneli, gdzie był bezpieczny pod zasłoną ochronnych i ukrywających czarów. Przynajmniej mieliśmy taką nadzieję. Hunting bez wątpienia powie o wszystkim Abrahamowi, ale Liv nie była pewna, czy miał wystarczająco dużo sił. Nie pytałem, czy miała na myśli wystarczająco dużo sił, by wrócić do Abrahama, czy w ogóle przeżyć. Później, tej nocy, siedzieliśmy z Leną na schodach jej werandy, przytuleni do siebie. Próbowałem zapamiętać ten idealny sposób, w jaki jej ciało pasowało do mojego. Zanurzyłem twarz w jej włosach. Wciąż pachniała rozmarynem i cytrynami. To jedno się nie zmieniło. Uniosłem jej podbródek i przycisnąłem swoje usta do jej warg. Nie całowałem jej właściwie, a raczej chciałem poczuć jej usta na swoich. Mogłem ją dzisiaj stracić. Oparła głowę o moją pierś. Ale nie straciłeś. Wiem. Pozwoliłem moim myślom błądzić, ale tak naprawdę mogłem myśleć tylko o tym, jak czułem się ostatniego lata bez niej, kiedy sądziłem, że ją utraciłem. Ten tępy ból, który nigdy nie znikał. Ta pustka. Tak samo musiał się czuć Link, kiedy odeszła Ridley. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Był załamany. Ani twarzy Ridley, z tymi przeszywającymi żółtymi oczami. Poczułem umysł Leny, jej myśli kotłowały się chyba jeszcze bardziej niż moje. Przestań, L. Przestać co? Myśleć o Ridley. Nie mogę. Za bardzo przypomina mi Sara… moją mamę. I zobacz, jak to się skończyło. Ridley to nie Sarafine. Jeszcze nie. Ściągnąłem bukiecik z jej nadgarstka. Wciąż tu była. Bransoletka jej matki. Moja dłoń dotknęła metalu i w tej samej sekundzie już wiedziałem, że wszystko to, co należało przedtem do Sarafine, było spaczone. Weranda zaczęła wirować… Coraz trudniej było jej odróżnić jeden dzień od drugiego. Sarafine czuła się, jakby ciągle znajdowała się we mgle, zagubiona i oderwana od codziennego życia. Emocje zdawały się być poza jej zasięgiem, dryfowały na obrzeżach umysłu, jakby należały do kogoś innego. Jedyne miejsce, w którym stąpała mocno po ziemi, były tunele. Tylko tam czuła, że należy do świata Obdarzonych i żywiołów, które stworzyły moc płynącą w jej żyłach. Dawało jej to poczucie bezpieczeństwa, pozwalało oddychać. Czasami spędzała w tunelach całe godziny, siedząc w małym gabinecie, który urządził specjalnie dla niej Abraham. Było tam zwykle spokojnie, dopóki nie pojawiał się Hunting. Jej przyrodni brat uważał, że Abraham marnuje z nią tylko czas. I nie zamierzał tego ukrywać, — Znowu tu jesteś? — Sarafine słyszała pogardę w głosie Huntinga.
— Ja tu tylko czytam. — Próbowała unikać konfrontacji. Hunting byl złośliwy i okrutny, choć w jego słowach zawsze czaił się jakiś okruch prawdy. Prawdy, którą desperacko starała się ignorować. Hunting oparł się o drzwi, trzymając w ustach papierosa. — Nigdy nie zrozumiem, dlaczego dziadek Abraham marnuje swój czas na ciebie. Masz pojęcie, ilu Obdarzonych zabiłoby, by mieć go za nauczyciela? — Hunting pokręcił głową. Była już zmęczona jego ciągłymi atakami. — A czemu jestem stratą czasu? — Jesteś Istotą Ciemności udającą, że należy do Światła. Kataklistą. Jeśli praca z tobą to nie strata czasu, to już nie wiem, co nią jest. Jego słowa zabolały, ale próbowała to ukryć. — Niczego nie udaję. Hunting się roześmiał, odsłaniając kły. — Naprawdę? A powiedziałaś swojemu mężowi o tajnych spotkaniach tu, na dole? Ciekawe, ile mu zajmie, nim w końcu się na ciebie rzuci, jak już się dowie. — Nie twój interes. Hunting upuścił papierosa do pustej puszki po jakimś napoju, która stała na biurku. — Rozumiem to jako „nie”. Sarafine poczuła, jak ściska ją w piersi i na chwilę wszystko wokoło pociemniało. Biurko zapaliło się w momencie, w którym Hunting zabrał rękę Nie było żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili była zła na Huntinga, a w następnej biurko poszło z dymem. Hunting się rozkaszlał. — No, to rozumiem. Sarafine rzuciła się, by ugasić ogień starym kocem. Hunting jej nie pomógł, co było do przewidzenia. Zniknął już w prywatnym gabinecie Abrahama na końcu korytarza. Sarafine wbiła wzrok w pokryte czarnym popiołem dłonie. Twarz zapewne także miała brudną. Nie mogła wrócić do Johna w takim stanie. Poszła korytarzem w stronę małej łazienki. Gdy znalazła się o kilka metrów od drzwi gabinetu Abrahama, usłyszała głosy. — Nie wiem, dlaczego masz taką obsesję na punkcie tego smarkacza. — W głosie Huntinga pobrzmiewała gorycz. — Kogo obchodzi, czy może chodzić w świetle słonecznym. Jest tak młody, że ledwo może w ogóle chodzić. A zresztą Silas i tak go pewnie zabije, nim będzie w stanie zrobić coś pożytecznego. — Mówił o chłopcu, o którym Abraham wspomniał, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Tym, który był niewiele starszy od Leny. — Silas zacznie się kontrolować i zrobi, co mu każę — odwarknął Abraham. — Mam pewną wizję, chłopcze. To dziecko stanowi kolejną generację. Inkub z całą naszą siłą i bez naszych słabości. — Skąd ta pewność? — Myślisz, że wybrałem jego rodziców przez przypadek? — Abraham nie lubił, gdy go ktoś przesłuchiwał. — Dokładnie wiedziałem, co robię. Na chwilę zapadła cisza. W końcu Abraham znowu się odezwał: — Już niedługo pozbędziemy się Obdarzonych. Stanie się to jeszcze za mojego życia. Obiecuję ci to. Sarafine zadrżała. Część jej chciała uciec i nigdy nie wrócić. Ale nic mogła. Musiała zostać, dla Leny. Musiała powstrzymać głosy.
Gdy Sarafine wróciła do domu, John siedział w salonie. — Ćśś… Dziecko śpi. — Pocałował ją w policzek, gdy usiadła na kanapie obok niego. — Gdzie byłaś? Przez chwilę chciała skłamać, mówiąc mu, że była w bibliotece czy na spacerze w parku. Jednak słowa Huntinga wciąż ją drażniły Ciekawe, ile mu zajmie, nim w końcu się na ciebie rzuci, jak już się dowie. Na pewno mylił się co do Johna. — Byłam w tunelach. — Co? — John najwyraźniej sądził, że się przesłyszał. — Spotkałam jednego z moich krewnych, który powiedział mi kilka rzeczy o klątwie. Rzeczy, o których nie wiedziałam. Druga Istota Naturalna urodzona w rodzinie Duchannesów będzie mogła sama się naznaczyć. Lena może dokonać wyboru. — Słowa same cisnęły się jej mi usta, tak wiele rzeczy pragnęła mu powiedzieć od tak dawna. John kręcił głową. — Chwila, moment. Jaki krewny? Nie było już odwrotu. — Abraham Ravenwood. John wstał, patrząc na nią z wysoka. — Abraham Ravenwood, inkub krwi? On nie żyje. Sarafine zerwała się na równe nogi. — Żyje i może nam pomóc uratować Lenę. John przyglądał się jej tak, jakby jej nie poznawał. — Pomóc nam? Czyś ty zwariowała? To żywiący się krwią demon. Skąd pewność, że cokolwiek z tego, co ci powiedział, było prawdą? — A dlaczego miałby kłamać? Niczego przecież nie zyska, mówiąc mi, że Lena może mieć wybór. John chwycił ją za ramiona. — Dlaczego miałby kłamać? Izabel! Może dlatego, że jest inkubem krwi? Jest najgorszą z Istot Ciemności. — Sarafine skuliła się pod palcami. Nie miało znaczenia, że John nazywał ją Izabel. Jej oczy nadal były złotożółte, a skóra lodowato zimna. Była jedną z nich. — On może pomóc Lenie. — Mnie też pomaga! Szkoda, że nie mogła mu i o tym powiedzieć. John był tak wściekły, że nie zauważył rozpaczy na jej twarzy. — Nie wiesz tego. Mógł kłamać. Nawet nie wiemy, czy Lena jest Istotą Naturalną. Sarafine czuła, jak coś w niej rośnie, jak fala na oceanie. Nie zrozumiała, co to było. Wściekłość. Ale głosy wiedziały. „On ci nie ufa. Myśli, że jesteś jedną z nich”. Próbowała odepchnąć te myśli i skupić się na Johnie. — Kiedy Lena płacze, pada deszcz. Czy to nie jest wystarczający dowód dla ciebie? John puścił ramiona Sarafine i przejechał dłońmi po włosach. — Izabel, ten facet jest potworem. Nie wiem, czego chce od ciebie, ale wykorzystuje twoje obawy. Nie możesz się z nim więcej spotykać. Panika wezbrała w niej gwałtownie. Wiedziała, że Abraham mówił prawdę o Lenie. John nie widział przecież przepowiedni. Ale było coś jeszcze. Jeśli nie mogłaby spotykać się z Abrahamem, nie mogłaby kontrolować głosów. John wpatrywał się w nią intensywnie. — Izabel! Musisz mi to obiecać. Musiała sprawić, by zrozumiał. — Ale John… Przerwał jej.
— Nie wiem, czy tracisz zdolność trzeźwego osądu, czy też kontrolę nad sobą, ale jeśli choćby zbliżysz się do Abrahama Ravenwooda, odejdę. I zabiorę Lenę. — Co powiedziałeś? — Nie mógł mówić poważnie. — Jeśli to, co mówi, jest prawdą i jeśli Lena będzie miała wybór, to wybierze Światło. Nigdy nie dopuszczę Ciemności do jej życia. Widzę, że wewnątrz toczysz walkę. Znikasz na całe dnie, a kiedy już wracasz, jesteś roztargniona i zmieszana. Czy to prawda? Widział to w jej twarzy? John mówił dalej: — Ale moim zadaniem jest chronić Lenę. Nawet jeśli mam ją chronić przed tobą. Kochał Lenę bardziej niż ją. Był gotów odejść od niej i zabrać córkę ze sobą. I pewnego dnia Lena się naznaczy. John dopilnuje tego, żeby wyrzekła się Sarafine. Coś w niej zaskoczyło jak dwa elementy wreszcie wsuwające się na swoje miejsce. Wściekłość już w niej nie rosła. Wypełniała ją całą, dławiąc ją swoją mocą. Wtedy usłyszała głos. „Pal”. Firanki się zapaliły, płomienie rozpełzły się po ścianach za plecami Johna. Dym zaczął wypełniać pokój, czarny i ciemny, niczym żywy, oddychający cień. Trzask, który wydawały pełzające po ścianach i podłodze płomienie, był ogłuszający. Ogień utworzył idealny okrąg wokół Johna, podążając niewidzialną ścieżką, którą jedynie ona mogła zobaczyć. — Izabel! Przestań! — John krzyknął, lecz jego głos zagłuszył rozbuchany płomień. Co ona zrobiła? — Jak mogłaś mi to zrobić? Byłem przy tobie przez cały czas, nawet po tym, jak się przemieniłaś! Po tym, jak się przemieniłaś. Myślał, że jest Istotą Ciemności. Zawsze tak sądził. Spojrzała na niego przez kłęby dymu szybko wypełniającego pokój. Przyglądała się płomieniom jakby z oddali. Nie stała w swoim domu, patrząc, jak jej mąż zaraz spłonie. Nawet nie wyglądał jak mężczyzna, którego kochała. Albo taki, którego mogłaby pokochać. „Jest zdrajcą”. Głos był teraz bardzo wyraźny i pojedynczy. Sarafine rozpoznała go od razu. Bo należał do niej. Nim odeszła od domu i dymu, jej życie i wspomnienia z nim związane już zdążyły zblaknąć. Przypomniała sobie coś, co John jej kiedyś powtarzał. Spojrzała w jego zielone oczy swoimi złotymi. — Będę cię kochać do końca świata i jeden dzień dłużej.
Lena upadła na kolana na stopniu pode mną. Łkała. Objąłem ją, ale się nie odezwałem. Właśnie zobaczyła matkę mordującą jej ojca. Matkę, która zostawiła ją na pewną śmierć. W takiej sytuacji nie dało się niczego powiedzieć.
Trzynasty grudnia
Werdykt Kilka godzin później Lena mną potrząsnęła. Obudź się! Ethan, musisz się obudzić… Usiadłem gwałtownie. — Nie śpię! — Rozejrzałem się dookoła, skołowany, bo to nie Lena mną tak potrząsała, tylko Liv, choć wciąż słyszałem echo głosu Leny w mojej głowie. — Ethan. To ja. Proszę… musisz się obudzić. Spojrzałem na nią spod półprzymkniętych powiek. — Czy ja śnię? Liv zmarszczyła brwi. — Obawiam się, że nie. To nie sen. Potarłem skronie dłońmi, wciąż nieco skołowany. Na zewnątrz było kompletnie ciemno, a ja nawet nie pamiętałem, żebym śnił. Pamiętałem tylko głos Leny i narastające poczucie, że coś jest nie tak. — Co się dzieje? — Chodzi o Marian. Zniknęła. Chodź. Wszystko zaczęło mi się układać. Ja byłem w swoim pokoju. Liv była w moim pokoju. Nie śniłem. Co oznaczało… — Hej, a jak tu się właściwie dostałaś? Liv wyglądała na zawstydzoną. — Och, ktoś mnie podrzucił. — Wskazała na pasek ze skorpionem, który miała na sobie, i spojrzała przez ramię. Na inkuba siedzącego w rogu mojej sypialni. — Bosko. John podniósł moje dżinsy z podłogi i mi je rzucił. — Pośpiesz się, harcerzyku. — Jak na kolesia, który w ogóle nie sypiał, był równie marudny w środku nocy jak ja. Liv się zarumieniła i odwróciła, a po kilku sekundach usłyszałem odgłos rozdzieranego powietrza. Tylko tym razem, po raz pierwszy, to ja je rozdzierałem.
— Gdzie jesteśmy? Nikt mi nie odpowiedział. Ale po chwili usłyszałem w ciemności głos Johna. — Nie mam pojęcia. — Nie musisz wiedzieć, dokąd idziesz, jak rozdzierasz powietrze? To nie działa w ten sposób? — zapytałem. — Czy to jakieś określenie śmiertelników na podróżowanie? Bardzo mądre. — Wydawało się, że jest wkurzony, do czego już się prawie przyzwyczaiłem. — Tak jakby. Zazwyczaj. Jakieś cienie poruszały się przed moimi oczami, więc przetarłem powieki, próbując dostrzec coś w
ciemności. Wyciągnąłem przed siebie rękę, ale nic nie wyczułem. — Zazwyczaj? — Podążałem za sygnałem. — Jakim sygnałem? Oczy przestawiły mi się już z ciemności podróżowania na ciemność miejsca, do którego przybyliśmy. Gdy tylko rozmazane cienie przybrały bardziej szary niż czarny kolor, zorientowałem się, że byliśmy ściśnięci w jakiejś ciasnej przestrzeni. Liv spojrzała na Johna. — Ad Auxilium Concitatio. To starożytne zaklęcie naprowadzające, coś jak s. o. s. Obdarzonych. Ale wykryć je może tylko szyfrant. John wzruszył ramionami. — Siedziałem z takim jednym w Wygnaniu z Rid i… - Nie dokończył, ale wszyscy wiedzieliśmy, o kim mówił. — Zdobyłem trochę umiejętności szyfranta. Pokręciłem głową. Szyfranci? Tak wielu rzeczy ze świata Leny nigdy nie zrozumiem, choćbym nie wiem jak się starał. — Zdolny z ciebie typek. — Byłem już zirytowany. — Kto wysłał zaklęcie? — zapytała Liv. — Ja. — Lena stała w ciemności za nami. Ledwo widziałem jej twarz, ale jej złoto-zielone oczy błyszczały. Spojrzała na Johna. — Miałam nadzieję, że je wykryjesz. — Cieszę się, że się do czegoś nadaję. — Rada Samotnej Strażnicy właśnie sądzi Marian za zdradę. Właśnie w tym momencie. — Głos Leny był ponury. — Wujek Macon poszedł z nią, ale mi tego zabronił. Powiedział, że to zbyt niebezpieczne. Marian stanęła przed sądem. To się naprawdę działo, tak jak się tego obawiałem, od kiedy tylko znaleźliśmy z Liv Temporis Porta. Wszystko, co czułem — zwątpienie, panika, poczucie, że coś jest nie tak — to wszystko spadło teraz niczym fala, która prawie zwaliła mnie z nóg. Czułem się, jakbym tonął. Albo spadał. — Nie martw się. — Liv próbowała mnie pocieszyć. — Na pewno nic jej nie będzie. To wszystko jest przecież moją winą, a nie jej. Rada prędzej czy później musi to przyznać. John wyciągnął dłoń. — Ignis. — Ciepły, żółty płomień zamigotał na środku jego dłoni. — Kolejna jarmarczna sztuczka? — zapytałem. Wzruszył ramionami. — Ogień jakoś nigdy mnie specjalnie nie kręcił. Chyba mam to od tego przebywania z Leną. — Normalnie bym go walnął. Przynajmniej chciałbym. Lena złapała mnie za rękę. — Ostatnio nie mogę zapalić nawet świeczki, nie podpalając przy tym całego domu. Światło zalało pokój i nie zdążyłem go walnąć, bo wiedziałem dokładnie, gdzie jesteśmy. Znowu. Byłem po drugiej stronie drzwi do spiżami. Dziesięć stóp pod moją kuchnią, w moim własnym domu. Złapałem starą latarnię i poszedłem w dół sypiącego się tunelu, w strony drzwi w suficie, których nikt nigdy nie otwierał. Do miejsca, gdzie czekały na mnie starożytne drzwi. — Czekaj! Nie wiesz, gdzie się kończy ten tunel! — krzyknął za mną John. — Spokojnie. — Usłyszałem głos Liv. — Wie, dokąd idzie. Za plecami rozległ się odgłos ich kroków, ale ja przyspieszyłem.
Zacząłem walić w Temporis Porta, kiedy tylko do nich dotarłem. Tym razem się nie otworzyły. Drzazgi wbijały mi się w skórę, ale nie przestałem uderzać w grube drewno. Takie drobiazgi nie miały teraz znaczenia. Oparłem twarz o drzwi. — Ciociu Marian, jestem tu! Idę! Lena podeszła do mnie. Ethan, ona cię nie słyszy. Wiem. John odepchnął mnie na bok i oparł dłoń o drzwi. Zaraz jednak oderwał rękę, jakby drewno go parzyło. — To jakieś poważne hocki-klocki. Liv chwyciła jego dłoń, ale nie było na niej żadnego śladu. — Nie sądzę, żebyśmy mogli zrobić cokolwiek, by je otworzyć. Chyba że same będą tego chciały. — Mówiła o tym, jak otworzyły się ostatnio dla mnie. Ale tym razem pozostały zamknięte. Liv przyjrzała się framudze, gdzie drzeworyty były najwyraźniejsze. — Musi być jakiś sposób. — Znów rzuciłem się na grube, rzeźbione deski. Nic się nie stało. — Musimy coś wymyślić. Kto wie, co zrobią Marian Liv odwróciła wzrok. — Domyślam się. Ale nie pomożemy jej, jeśli nie dostaniemy się do środka. Dajcie mi chwilę. — Wyciągnęła czerwony notes ze swego znoszonego skórzanego plecaka. — Próbowałam rozgryźć te symbole od momentu, kiedy zobaczyliśmy je po raz pierwszy. Lena rzuciła mi pytające spojrzenie. — Po raz pierwszy? Liv nie podniosła wzroku. — Ethan ci nie mówił? Znalazł te drzwi kilka tygodni temu. Przepuściły go, ale ja zostałam po tej stronie. No i nie chciał mi powiedzieć za wiele o tym, co zobaczył za nimi. Jednak ja od tamtej pory badałam te drzwi. — Kilka tygodni temu? — Nie zapisałam dokładnej daty — odpowiedziała Liv. Ethan? Mogę to wyjaśnić. Chciałem ci powiedzieć tego wieczora w Cinepleksie ale i tak byłaś już na mnie wściekła za zaproszenie Liv na imprezę Sekretne drzwi? Z twoją sekretną przyjaciółką? I jeszcze jakiś sekret, który znalazłeś po drugiej stronie? Dlaczego miałabym się o to wściekać. Powinienem był ci powiedzieć. Przecież już wiesz, że nie ma powodu, byś była zazdrosna o Liv. Nie miała zamiaru mi tego łatwo odpuścić. Próbując nie patrzeć na Lenę, skupiłem się na stronie ze szkicami w notesie Liv. — To te. — Rozpoznałem symbole w zeszycie. Liv uniosła kartkę do drzwi, przesuwając ją od jednej deski do drugiej i porównując ze sobą znaki. — Widzicie powtarzający się wzór w tych trzech kołach? — Właśnie — powiedziałem automatycznie. — Mówiłaś mi, że to Koła Losu. — Tak, ale mogą być nie tylko tym. Myślę, że każde koło może reprezentować jednego z Trójcy Strażników. Radę Samotnej Strażnicy. — Tych, którzy pojawili się w archiwum? — zapytała Lena. Liv skinęła głową. — Przeczytałam wszystko, co tylko znalazłam na ich temat, czyli niezbyt wiele. Udało mi się ustalić, że to właśnie Trójca Strażników nas odwiedziła.
Zastanowiłem się nad tym. — To ma sens. Gdy przeszedłem przez te drzwi za pierwszym razem, wylądowałem w Samotnej Strażnicy. — Więc myślisz, że te znaki oznaczają Trójcę Strażników? — John spojrzał nade mną. — Tych dziwaków, którzy chcieli zabrać Liv? Przytaknąłem. — I Marian. — Wyglądało na to, że bardziej niż o nią martwi się o Liv, co mnie nie zaskoczyło, ale i trochę wkurzyło. Jak właściwie wszystko, co mówił. Liv zignorowała nas obydwu, wskazując na pierwsze koło, to z najmniejszą liczbą szprych. — Ono chyba symbolizuje to, co dzieje się teraz, teraźniejszość. A to — wskazała na drugie koło, z większą liczbą szprych — symbolizuje to, co już się wydarzyło. Przeszłość. — A czym jest w takim razie to? — John wskazał na ostatnie koło, to bez żadnych szprych. — Prawdopodobnie tym, czego nigdy nie będzie, albo tym, co będzie zawsze. — Liv przejechała palcem po rysunku. — Lub mówiąc innymi słowy, przyszłością. — Jeśli każdy z tych symboli reprezentuje jednego z Trójcy Strażników, to który którego? — zapytałem. Lena przyjrzała się kołu z największą liczbą szprych. — Ten wielki facet jest już chyba przeszłością. Kiedy przyszedł do archiwum, miał ze sobą pustą klepsydrę. Liv przytaknęła. — Zgadzam się. Sięgnąłem dłonią i dotknąłem tych kół. Były twarde i zimne, różniły się fakturą od reszty drewnianych drzwi. Przesunąłem dłoń na puste kolo bez szprych. — To ta kobieta, która wygląda jak albinoska. Ona jest tym, co się jeszcze nie zdarzyło, prawda? Przyszłością. Bo jest nicością. W końcu była praktycznie niewidzialna. Liv dotknęła koła z nielicznymi szprychami. — A więc ten wysoki jest teraźniejszością. Światło w tunelu zamigotało. John się zdenerwował. — To wszystko brzmi jak jakiś stek bzdur. Co będzie? Czego nie będzie? O czym wy w ogóle gadacie? — To, że się coś wydarzy, jest równie prawdopodobne jak to, że się nie wydarzy, jest równie możliwe i niemożliwe — wyjaśniła Liv. — Pozostaje więc tylko jedną z możliwości. Kroniki Obdarzonych nie są w stanie tego przewidzieć. Nie możesz opowiedzieć historii lub strzec kronik czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło. To taki paradoks strażników. — Liv była za myślona i zastanawiałem się, co właściwie wie o Kronikach Obdarzonych — Jakie kroniki? — John przerzucił światło z jednej dłoni do drugiej. — To księgi — odparła Lena, nie odrywając oczu od drzwi. — Strażnicy mieli ją ze sobą, gdy przyszli zobaczyć się z Marian. — Dobra. Jeśli mówicie o przyszłości — John wyglądał na znudzonego — to może tak ją właśnie nazywajcie? Liv przytaknęła. — Ale musisz pamiętać, że nie mówimy tylko o przyszłości śmiertelników. Mówimy o wszystkim, co nieznane, zarówno dla Obdarzonych, jak i śmiertelników. Wliczając w to nieznane królestwo, miejsce, w którym świat demonów styka się z naszym. — Świat demonów? — Zaczęło mi coś świtać. Musiałem o tym powiedzieć Liv. — Znam miejsce, w którym świat demonów styka się z naszym. To znaczy nie znam go, ale znam ją. Lilum. Królową demonów.
Liv pobladła, ale to John przestraszył się najbardziej. — O czym ty mówisz? — O tej całej Lilum… — Tu nie ma żadnego Lilum. — Liv potrząsnęła głową. — Sama obecność Lilum w naszym świecie właściwie oznaczałaby kompletne zniszczenie wszelkiego istnienia. — A co to ma z nią wspólnego? — zapytałem. — Z nią? Czy to o niej właśnie wspominałeś? Owa „ona”, która powiedziała ci o osiemnastym księżycu, to była właśnie Lilum? Królowa demonów? — Liv po wyrazie mojej twarzy wiedziała, że ma rację. — Świetnie — wymamrotał John. Liv zamarła. — Gdzie jest to miejsce, Ethan? — Zamknęła oczy, przez co wyglądała, jakby doskonale wiedziała, co powiem. — Nie wiem na pewno. Ale mogę je znaleźć. Jestem przewodnikiem. Tak mi powiedziała Lilum. — Znowu zacząłem dotykać kół dłońmi, wyczuwając twarde drewno pod palcami. Przeszłość. Teraźniejszość. Przyszłość, która będzie, i przyszłość, której nie będzie. Droga… Wszystko przemknęło mi przez głowę niemal jednocześnie. Drewno zaczęło wibrować pod moimi rękami. Znowu dotknąłem wyrzeźbionych w nim kół. Twarz Liv była juź kompletnie biała. — Lilum ci to powiedziało? Otworzyłem oczy i wszystko stało się jasne. — Kiedy patrzysz na te drzwi, widzisz drzwi, tak? Liv skinęła głową. Spojrzałem na nią. — Ja widzę ścieżkę. To było prawdą. Bo Temporis Porta otwierały się dla mnie. Drewno zmieniło się we mgłę i przełożyłem przez nią dłoń. Za nią widziałem ścieżkę prowadzącą gdzieś daleko. — Chodźcie. — Dokąd idziesz? — Liv złapała mnie za ramię. — Znaleźć Marian i Macona. — Tym razem mocno złapałem Liv i Lenę, nim przekroczyłem próg. Liv chwyciła Johna za rękę. — Trzymajcie się. — Głęboko zaczerpnąłem tchu i zanurzyłem się we mgle…
Trzynasty grudnia
Perfidia Zostaliśmy prawie zmiażdżeni przez napierający na nas ze wszystkichstron tłum. Rozpoznawałem te szaty. Tylko ja byłem wystarczająco wysoki, żeby zobaczyć coś ponad ludźmi w nie ubranymi. Ale nie musiałem się rozglądać. Wiedziałem, gdzie jesteśmy. Wyglądało to na środek procesu albo czegoś podobnego. Ołówek Liv poruszał się po kartkach jej czerwonego notesu tak szybko, jak to było możliwe, próbując nadążyć za słowami, które docierały do nas z każdej strony. — Perfidia. Po łacinie to znaczy „zdrada”. Mówią, że będzie sądzona za zdradę. — Liv była blada i ledwie słyszałem jej głos przez ogłuszający ryk tłumu wokół nas. — Znam to miejsce. — Rozpoznawałem wysokie okna z ciężkimi złotymi zasłonami i drewniane ławy. Wszystko było takie samo — głośny tłum, kamienne ściany, łukowate sklepienie, które było tak wysokie, że zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Ściskałem dłoń Leny, przepychając się do przodu sali, dokładnie pod drewniany balkon. Liv i John przedzierali się za nami przez tłum ludzi w płaszczach. — Gdzie jest Marian? — Lena wpadła w panikę. — I wujek Macon? Nie widzę ich nigdzie przez tych wszystkich ludzi. — Wcale mi się to nie podoba — powiedziała cicho Liv. — Coś tu mi nie pasuje. Odniosłem identyczne wrażenie. Staliśmy pośrodku tej samej zatłoczonej sali, w której znalazłem się, gdy przeszedłem przez Temporis Porta po raz pierwszy. Ale ostatnim razem przypominało to bardziej średniowieczną Europę, jak z ilustracji znanych z podręcznika do historii, którego nigdy nie udawało nam się dn końca przerobić w Jackson. Tamta sala była tak wielka, że mogła znajdować się na statku albo w jakiejś katedrze. Jak miejsce, które mogłoby cię gdzieś przenieść, za ocean lub do raju, o którym wciąż mówiły Siostry. Teraz było inaczej niż poprzednim razem. Nie wiedziałem, gdzie byliśmy, ale ludzie w ciemnych szatach — Obdarzeni, śmiertelnicy, strażnicy, czy kimkolwiek byli — wyglądali jak zwykli starzy ludzie. Jak ludzie, o których co nieco wiedziałem. Bo choć siedzieli stłoczeni na błyszczących drewnianych ławkach, które otaczały salę, równie dobrze mogliby siedzieć w sali gimnastycznej mojego liceum, czekając na rozpoczęcie obrad Komisji Dyscyplinarnej. Na ławkach czy na trybunach ci ludzie czekali na to samo. Na spektakl. A nawet gorzej. Na krew. Na kogoś, kogo mogli obwinić i ukarać. Poczułem się jak na procesie stulecia lub co najmniej w sytuacji, kiedy grupa reporterów czekała na zewnątrz Stanowego Więzienia Karoliny Południowej w Broad River, gdy ktoś z celi śmierci miał otrzymać śmiertelny zastrzyk. Egzekucje lądowały zawsze na pierwszych stronach gazet i na początku wiadomości telewizyjnych. Kilka osób pojawiało się, by zaprotestować, ale wyglądali, jakby ktoś ich przywiózł jako statystów. Cała reszta po prostu sobie stała, czekając na rozpoczęcie show. Nie różniło się to zbytnio od palenia czarownic w Salem. Wiedziałem, że tłum ruszy do przodu, pomrukując, i tak się właśnie stało. Po chwili usłyszałem stukot sędziowskiego młotka. Silentium.
Coś się dzieje. Lena chwyciła mnie za ramię. Liv wskazała przeciwległy koniec sali. — Widzę Macona. Jest tam. John rozejrzał się dookoła. — Nie widzę Marian. Może jej tu nie ma, Ethan. Jest. Musiała być, bo wiedziałem, co się zaraz wydarzy. Zmusiłem się, by zerknąć w górę, na balkon. Spójrz… Wskazałem na Marian, która znowu ubrana była w płaszcz z kapturem i znowu ręce miała związane złotym sznurem. Stała na balkonie, wysoko ponad salą, tak jak to było ostatnim razem. Wysoki strażnik, który przybył wtedy do archiwum, stał obok niej. Ludzie dookoła nas wciąż szeptali. Spojrzałem na Liv, która tłumaczyła z łaciny. — To Strażnik Rady. Zaraz… - Otworzyła szeroko oczy. — To nie jest proces, Ethan. On ogłasza wyrok. Słyszałem łacinę i tym razem wysiliłem się, by coś zrozumieć. Wiedziałem, co powiedział, nim powtórzył to po angielsku. Marian miała być uznana winną zdrady. Słuchałem, nie słysząc. Skupiłem wzrok na Marian. Rada Samotnej Strażnicy, która odpowiada wyłącznie przed porządkiem rzeczy, a nie przed żadnym człowiekiem, stworzeniem ani też mocami Światła czy Ciemności, uznaje, że Marian z Zachodniej Strażnicy jest winna zdrady. Pamiętałem pierwszy raz, gdy usłyszałem te słowa. — To są konsekwencje jej działań. Konsekwencje muszą zostać poniesione. Strażniczka ta, choć należy do śmiertelników, powróci do Ognia Ciemności, od którego pochodzi wszelka moc. Równie dobrze to ja mogłem zostać skazany na śmierć. Ból przeszył całe moje ciało. Widziałem, jak kaptur Marian zostaje ściągnięty z jej ogolonej głowy. Spojrzałem w jej oczy, otoczone czarnymi kręgami, jakby ją raniono. Nie wiedziałem, czy ten ból był fizyczny, psychiczny, czy w ogóle nawet przypisany śmiertelnikom. Wyobrażałem sobie, że to coś gorszego. Tylko ja byłem na to przygotowany. Liv zaczęła łkać. Lena osunęła się na mnie, więc przytrzymałem ją za ramię. John stał niewzruszony z rękami w kieszeniach. Głos Strażnika Rady odbił się echem po sali. — Porządek został naruszony. Dopóki nie nastanie nowy porządek, stare prawo musi być przestrzegane. A wszelkie konsekwencje muszą zostać poniesione. — Ależ piękny sądowy spektakl. Gdybym nie znał cię lepiej, Angelusie, pomyślałbym, że próbujesz zdobyć miejsce w ramówce telewizji kablowej. — Głos Macona poniósł się ponad tłumem, ale nigdzie nie zauważyłem jego właściciela. — Twoja śmiertelna powłoka kala to święte miejsce, Maconie Ravenwoodzie. — Moja śmiertelna powłoka, Angelusie, to coś, czego nie jesteś w stanie zrozumieć. I ostrzegałem cię, Angelusie, że nie dopuszczę do tego. Strażnik Rady krzyknął nad głowami tłumu. — Twoja moc tu nie sięga. — Nie masz żadnego interesu w ogłaszaniu śmiertelniczki winną zdrady wobec porządku rzeczy. — Strażnik należy do obu światów. Ten strażnik znał cenę. Ten strażnik pozwolił naruszyć porządek — odpowiedział członek rady. — Ta strażniczka jest śmiertelniczką. I nazywa się Marian Ashcroft. Została już skazana na śmierć,
jak każdy śmiertelnik. Za czterdzieści albo za pięćdziesiąt lat usłyszy swój wyrok. Tak to już jest ze śmiertelnikami. — Nie tobie o tym mówić. — Głos członka rady rósł w siłę, a widzowie zaczynali się niepokoić. — Angelusie, ona jest słaba. Nie ma żadnych mocy, nie jest w stanie się ochronić. Nie możesz karać mokrego dziecka za deszcz. — Nie rozumiem. * Fragment książki Harper Lee Zabić drozda w tłumaczeniu Macieja Szymańskiego
— „Jedyna rzecz, jaka nie podlega przegłosowaniu przez większość, to sumienie człowieka”*. — Macon cytował Harper Lee. Nigdy nie wiedziałem, kogo cytowała Marian, ale ten fragment pamiętałem z lektury „Zabić drozda” przerabianej na angielskim w zeszłym roku. I czytanej przez moją mamę. John nachylił głowę do Liv i o czymś szeptali. Kiedy zauważył, że się mu przyglądam, przerwał. — To jest popaprane — stwierdził. Choć raz się z nim zgadzałem. — Ale nie możemy tego powstrzymać. — Dlaczego nie? Nie mógł tego zrozumieć. — Wiem, jak to się skończy. Osądzą ją jako winną zdrady. Zostanie wygnana z powrotem do Ognia Ciemności i czegokolwiek innego, co jest po tym. Nic nie możemy zrobić — powiedziałem z rozpaczą. — Byłem tu już. — Tak? A ja nie. — John ruszył naprzód, bijąc brawo w przesadny sposób. Cała sala ucichła. Gdy przechodził obok Leny, ścisnął jej rękę. — Ach, czy to nie jest kompletnie do bani? — Przepchnął się na przód sali, udzie stał Macon. Wreszcie go zobaczyłem. John podniósł dłoń, jakby oczekiwał, że Macon przybije mu piątkę. — Niezła próba, staruszku. Macon był zaskoczony, ale uniósł rękę. Rękaw miał opuszczony trochę za nisko, jakby jego koszula była odrobinę za długa. Co się dzieje, L. ? Nie mam pojęcia. Włosy Leny zaczęły się lekko skręcać. Poczułem prawie nieuchwytny zapach dymu w powietrzu. Co robisz, L. ? Zapytaj, co on robi? John szedł powoli w kierunku członka rady, który pilnował Marian na balkonie. — Zaczynam sądzić, że nie słuchacie wystarczająco uważnie mego dobrego brata, byłego inkuba. — Wskoczył na jedną z ławek, strącając z niej jakiegoś odzianego w czarną szatę człowieka. — Przeciągasz strunę, pomiocie Abrahama. I nie myśl, że Kroniki Obdarzonych są dla ciebie łaskawe, chowańcu. — Och, w ogóle tak nie uważam. Od kiedy to ludzie są dla mnie łaskawi? Jestem palantem. Z drugiej strony, ty też jesteś swego rodzaju palantem. — Podskoczył i chwycił się za spód drewnianego balkonu. Jego czarne glany bujały się w przód i w tył w powietrzu. Ogromne złote zasłony za naszymi plecami stanęły w płomieniach. John kopnął w głowę jakiegoś łysego, wytatuowanego człowieka. Poznałem ten tatuaż. To był znak Istot Ciemności. John wspiął się już na balkon nad naszymi głowami. Jedną ręką objął Marian, a drugą strażnika. — Angelusie… bo tak się nazywasz, prawda? Stary, kto ci wymyślił takie imię? Jest sprawa. Moja przyjaciółka Lena, która tam stoi, jest Istotą Naturalną. — Wokół nas rozległy się pomruki i tłum rozstąpił się wokół Leny, cofając się o kilka metrów.
— A może im to udowodnisz? — zapytał. Lena uśmiechnęła się do niego i zasłony najbliżej ołtarza buchnęły ogniem. Cała sala zaczęła napełniać się dymem. — No i jeszcze Macon Ravenwood. On jest… pokręcony. Dobra, nie wiem, czym tak naprawdę jest. To długa historia. Była taka kula i taki ogień, i ci źli, źli Obdarzeni… Ale pewnie o tym czytałeś, nie? — John już warczał. — W tej swojej małej magicznej szpiegowskiej książeczce. Patrząc na Marian i Angelusa, nie wiedziałem, które z nich jest bardziej zaskoczone. — Tak czy siak, wracając do Macona. Potężny koleś. Ma ten swój trik i… no dalej, nie wstydź się. — Macon zamknął oczy i zaczął od niego bić zielony blask. Tłum próbował się cofnąć do ścian, ale tam było za dużo dymu. — No i zostałem jeszcze ja. Nie jestem Istotą Naturalną. — John skinął głową Lenie. — Nie jestem też tym co on, czymkolwiek on jest. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu do Macona. — Ale sprawy mają się ze mną tak, że dotknąłem ich obojga. Więc teraz mogę robić to, co oni. To taka moja sztuczka. Założę się, że takiego Obdarzonego nie ma w tej twojej książeczce, co? — Choć strażnik próbował mu się wyrwać, John przyciągnął go jeszcze bliżej. — No, Angelusie. Zaszalejmy i sprawdźmy, co może zrobić takie dziwadło jak ty. Strażnik był wściekły i zaczął się wycofywać. Uniósł palce i celował nimi w Johna. John zrobił dokładnie to samo. Błysnęło światło jak błyskawica… Wszyscy staliśmy z powrotem po drugiej stronie Temporis Porta. Nawet Marian.
Trzynasty grudnia
Dzień po wieczności — Czy to się wydarzyło naprawdę? — wyszeptała Lena. Wskazałem drzwi, spod których wydobywały się cienkie strużki dymu. Chwyciłem Marian i przytuliłem ją mocno w tym samym momencie, w którym zrobiła to Liv. Cofnąłem się, bo poczułem się niezręcznie, i Lena zajęła moje miejsce. — Dziękuję — wyszeptała Marian. Macon poklepał Johna po ramieniu. — Nie mogę zdecydować, czy był to wspaniały i bezinteresowny akt, czy może po prostu próbowałeś zebrać moce nas wszystkich. John wzruszył ramionami. — Zauważyłem, że nie dałeś mi dotknąć swojej skóry. — Przypomniałem sobie mankiet koszuli Macona zaciągnięty na jego dłoń. — Nie jesteś jeszcze gotów, by posiąść moją moc. Tak czy siak, pozostanę twoim dłużnikiem. — Wykazałeś się tam prawdziwą odwagą. Długo ci tego nie zapomnę. — Och, przestań. Ci kolesie byli idiotami. Nic takiego. — Odszedł od Macona, ale na jego twarzy widać było dumę. Jeszcze wyraźniej malowała się ona na twarzy Liv. Marian przyjęła ramię Macona, który zaczął ją prowadzić z powrotem przez tunel. Przy ich tempie nawet krótki tunel zapowiadał się na długą wędrówkę. — To idiotyczne — stwierdził John i wszyscy zniknęliśmy w mgnieniu oka. W kilka sekund znaleźliśmy się w gabinecie Macona. — Na czym właściwie polega moc Angelusa? — Wciąż próbowałem zrozumieć to, czego właśnie byłem świadkiem. — Nie wiem. Ale zdecydowanie nie chciał, żebyśmy to odkryli. — Maron zamyślił się głęboko. — No. Migusiem nas stamtąd wyrzucił. Nie zdążyłem go dotknąć — zauważył John. — Czuję się strasznie. Myślicie, że spaliłam tę piękną starą salę? — Lena zamartwiała się czymś zupełnie innym. — Nie, ja to zrobiłem — roześmiał się John. — To sala zła — powiedział Macon. — Mam nadzieję, że rzeczywiście ją spaliliście. — Dlaczego ten cały Angelus angażował się tak mocno w sprawę Marian? Co to może być, jedna strona w Kronikach Obdarzonych? — zapytał John. Macon pomógł Marian usiąść w fotelu. — Nienawidzi śmiertelników. Marian wciąż się trzęsła. Macon zdjął koc ze swojego łóżka i ją okrył. Przypomniałem sobie, że Marian zrobiła to samo dla Sióstr w noc ataku wścieków. Te światy nie były już wcale dwoma odrębnymi wymiarami, śmiertelników i Obdarzonych. Teraz się przenikały. Nie mogło się tak dłużej dziać. Liv przysunęła swoje krzesło bliżej Marian i objęła ją ramionami. Lena skinęła palcem w stronę kominka Macona. Płomienie skoczyły z polan, wystrzeliwując na trzy metry w górę, aż pod sufit. Przynajmniej nie zaczęło padać.
— Chyba nie tylko on. Może to Abraham — westchnął John. — Nie poddaje się łatwo. Macon zmarszczył brwi. — To interesujące. Angelus i Abraham. Może mają wspólny cel? Liv się odezwała: — Sugerujecie, że strażnicy współpracują z Abrahamem? Bo to jest tak złe, że po prostu nie może być prawdą. John ogrzewał dłonie przy ogniu. — Czy ktoś zauważył, jak wiele Istot Ciemności było w tej sali? — Zauważyłem tego, którego kopnąłeś w głowę — uśmiechnąłem się. — To akurat wypadek. — Wzruszył ramionami. Macon pokręcił głową. — Tak czy siak, wyrok zapadł. Mamy jakiś tydzień, by coś wymyślić, nim… - Wszyscy spojrzeliśmy na Marian. Była w szoku, co wydawało sic zupełnie oczywiste. Miała zamknięte oczy, naciągnęła sobie koc na ramiona i kołysała się w przód i w tył. Chyba przeżywała cały ten wieczór na nowo. Macon pokręcił głową. — Hipokryci. — Dlaczego? — zapytałem. — Mam swoje podejrzenia na temat tego, co knuje Samotna Strażnica i nie mogę powiedzieć, by miało to cokolwiek wspólnego z obroną pokoju. Władza zmienia ludzi. Obawiam się, że strażnicy nie są już przywódcami pilnującymi zasad, tak jak to było kiedyś. — Macon z trudom ukrywał rozczarowanie w głosie. I wyczerpanie. Bardzo się starał utrzymać pozory, ale wyglądał jakby nie spał od kilku dni. Teraz, gdy już sypiał, dziwiłem się, że potrzebuje tyle snu, ile i my potrzebujemy. — Cieszmy się, że Marian wróciła z nami do domu i jest bezpieczna. — Położył dłoń na jej ramieniu. Nie podniosła wzroku. — Na razie. — Chciałem tam wrócić, wyważyć Temporis Porta i stłuc wszystkich z tamtej sali. Nie mogłem patrzeć na Marian w takim stanie. Macon opadł na fotel obok niej. — Na razie. To samo mógłbym powiedzieć o nas wszystkich ostatnimi dniami. Mamy tydzień, zanim wyrok zostanie… Od momentu, w którym została uznana winną zdrady. Tyle czasu powinno minąć, nim wyrok się uprawomocni. Nie pozwolę, by coś się jej jeszcze przytrafiło, Ethanie. To więcej niż mogę obiecać. Liv oparła się o biurko, na którym panował totalny bałagan. — Jeśli ktoś ma dbać o bezpieczeństwo Marian, to ja. Gdybym z wami nie poszła… Gdybym została w bibliotece, tak jak powinnam… — No i kto tu jest Emo-Obdarzoną? — Lena dźgnęła Liv w ramię. — To moja rola. Ty powinnaś być energiczną blond kujonką, pamiętasz? — Ależ faux pas. Przepraszam. — Liv się uśmiechnęła, a Lena odwzajemniła uśmiech, obejmując ją ramieniem, tak jakby były przyjaciółkami. I w sumie chyba były. W tych dniach wszystkich nas zbliżyło zagrożenie naszego wspólnego losu. Bo osiemnasty księżyc miał nadejść lada chwila, a my nadal nie znaliśmy żadnych odpowiedzi. John usiadł obok Liv i zaczął ją pocieszać. — To nie twoja wina. — Rzucił mi jadowite spojrzenie. — Tylko jego. — No to tyle, jeśli chodzi o przyjaźń. Wstałem. — Musimy zabrać ciocię Marian do domu. Po raz pierwszy podniosła wzrok i spojrzała na mnie. — Ja… nie mogę.
Rozumiałem, że w najbliższym czasie nie będzie chciała zostać sama. To była pierwsza noc, którą Liv i Marian znowu spędziły pod jednym dachem. Tylko że tym razem to był pokój Liv, a ich dachem był sufit tuneli. Zastanawiałem się, czy zaklęcia ukrywające działały też przeciwko strażnikom. Miałem nadzieje, że w ogóle działają.
Mogliśmy pójść tylko w jedno miejsce, bez względu na to, jak bardzo nasz świat wymykał nam się spod kontroli. W miejsce, w którym dla mnie i dla Leny wszystko się zaczęło. W nasze miejsce. W poranek po rozprawie Marian odszukaliśmy je po raz kolejny. Zdziczały ogród w Greenbrier był wciąż czarny i osmalony, ale widać było miejsca, w których zaczynała odrastać trawa. Malutkie kiełki nie były jednak zielone, tylko brązowe, tak jak wszystko inne w hrabstwie Gatlin. Niewidzialne ściany, które chroniły Ravenwood przed zniszczeniem, nie obejmowały tego miejsca. Jednak wciąż było nasze. Poprowadziłem Lenę przez ogród aż do nagrobka, gdzie znaleźliśmy medalion Genevieve. Wydawało mi się, że to wszystko miało miejsce lata temu, a nie zaledwie przed rokiem. Lena usiadła na kamieniu, pociągając mnie za sobą. — Pamiętasz, jak tu było pięknie? Spojrzałem na nią. Na najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widziałem. — I wciąż jest. — Myślałeś o tym, co by się stało, gdyby to wszystko zniknęło? Jeżeli nie uda nam się tego naprawić i nie stworzymy nowego porządku… Nie byłem właściwie w stanie myśleć o niczym więcej oprócz upałów, koników polnych i wyschniętych jezior. Co będzie dalej? Potop? — Nie wiem, czy to ma w ogóle znaczenie. Może i my znikniemy i nawet nie poczujemy różnicy? — Myślę, że oboje widzieliśmy wystarczająco wiele rzeczy i osób pochodzących z zaświatów, by wiedzieć, że to nie jest prawda. — Wiedziała, że próbuję ją pocieszyć. — Ile razy widziałeś swoją mamę? Ona wie, co się dzieje, może lepiej niż my wszyscy. Nie umiałem na to odpowiedzieć. Lena miała rację, ale nie mogłem pozwolić, by dźwigała ten ogromny ciężar sama. — Nie zrobiłaś tego celowo, L. — Nie wiem, czy dzięki temu czuję się lepiej jako sprawczyni zagłady wszechświata. Przyciągnąłem ją do piersi i poczułem delikatny rytm jej bijącego serca. — Wszechświat wcale nie został zniszczony. Jeszcze nie. Skubnęła wyschnięte źdźbło. — Ale czyjeś życie zostanie. Ten, który jest dwoma, będzie musiał się poświęcić, by stworzyć nowy porządek. — Żadne z nas nie mogło o tym zapomnieć, choć nie udało nam się wymyślić nic nowego w tej kwestii. A jeśli osiemnasty księżyc naprawdę wypadał w urodziny Johna, mie-iśmy tylko pięć dni na znalezienie tej osoby. Życie Marian — podobnie jak nasze życia — wisiało na włosku. Ona. On. To mógł być każdy. Kimkolwiek jednak był, zastanawiałem się, co mógł teraz robić i czy miał jakiekolwiek pojęcie, co się dzieje. Może wcale się nie martwił. Może nigdy nie będzie wiedział, co mu się przytrafiło.
— Nie martw się. John kupił nam trochę czasu. Coś na pewno wymyślimy — uśmiechnęła się Lena. — Fajnie było zobaczyć, jak robi coś dla nas, a nie przeciw nam. — No. Jeśli rzeczywiście tak było. — Nie wiem dlaczego, ale wciąż nie umiałem mu odpuścić. Nawet jeśli Lena była skłonna dać szansę Liv. — Co to miało znaczyć? — zapytała poirytowana. — Słyszałaś Macona. A co, jeśli skorzystał z okazji, by wyssać wasze moce? — Nie wiem. Może po prostu trzeba mu zaufać. Tego nie chciałem zrobić. — A dlaczego? — Ponieważ wszyscy ludzie się zmieniają. Różne rzeczy się zmieniają Wszystko i wszyscy, których znamy, się zmienili. — A co, jeśli tego nie chcę? — Bo nie chciałem. — To nie ma znaczenia. Zmieniamy się, czy tego chcemy, czy nie. — Niektóre rzeczy pozostają takie same — stwierdziłem. — To nie my decydujemy, jak został urządzony świat. Deszcz pada, a nie wzlatuje. Słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie. Tak już jest. Dlaczego tak trudno wam, Obdarzonym, zrozumieć tę ideę? — Chyba po prostu lubimy mieć nad wszystkim kontrolę. — Tak sądzisz? Jej włosy zaczęły się skręcać. — Trudno nie robić czegoś, jeśli możesz to zrobić. A w mojej rodzinie możemy praktycznie wszystko. — Naprawdę? — Pocałowałem ją. Uśmiechnęła się. — Zamknij się. — Trudno nie robić tego? — Pocałowałem ją w szyję. W ucho. W usta. — A tego? — Otworzyła usta, by ponarzekać, ale nie wydała żadnego dźwięku. Całowaliśmy się, aż moje serce zaczęło wysiadać. I nawet wtedy nie byłem pewien, czy przestaniemy, ale przestaliśmy. Bo usłyszałem odgłos rozrywanego powietrza. Czas i przestrzeń otworzyły się przede mną. Zobaczyłem czubek laski, kiedy Abraham Ravenwood wynurzył się z dziury w powietrzu, która zatrzasnęła się zaraz za nim. Miał na sobie czarny garnitur i swój cylinder, przez co wyglądał jak ojciec Abrahama Lincolna. — Czy dobrze usłyszałem coś o nowym porządku rzeczy? — Zdjął kapelusz i postukał w rondo, strzepując z niego niewidzialny kurz. – Wygląda na to, że ten zepsuty zupełnie mi odpowiada. I jestem pewien, że mój chłopiec, John, podzieli moje zdanie, gdy tylko wróci tam, gdzie jest jego miejsce. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, usłyszałem odgłos kroków na piachu. Chwilę później zobaczyłem czarne motocyklowe buty. — Muszę się zgodzić. — Sarafine stała tuż za kamiennym łukiem, a jej czarne włosy były tak samo niesforne i poskręcane jak u Leny. I choć było chyba z pięćdziesiąt stopni, miała na sobie długą czarną suknię z paskami tkaniny krzyżującymi się na brzuchu. Przywodziło mi to na myśl kaftan bezpieczeństwa. Lena… Nie odpowiedziała, ale czułem bicie jej serca. Złote oczy Sarafine skupiły się na mnie. — Świat śmiertelników znajduje się w pięknym stanie chaosu i destrukcji, co go nieuchronnie prowadzi do wyjątkowego końca. Sami byśmy tego lepiej nie zaplanowali. — Łatwo jej było mówić, skoro ich własny plan spalił na panewce.
Widok Sarafine w tym miejscu mroził krew w żyłach. Zwłaszcza po tym, co widzieliśmy w wizji — jak podpaliła ich wspólny dom z Leną i jej ojcem w środku. Ale nie dało się też wyrzucić kompletnie z głowy obrazu tej dziewczyny, niewiele starszej od Leny, walczącej z ciemnością toczącą ją od środka. I przegrywającej z nią. Pomogłem Lenie wstać, choć jej dłoń oparzyła mnie, gdy tylko jej dotknąłem. Leno, jestem z tobą. Wiem. Jej głos był wyprany z emocji. Sarafine uśmiechnęła się do niej. — Moja uszkodzona córka schowana w półcieniu. Naprawdę chciałabym powiedzieć, że się cieszę, mogąc cię znowu zobaczyć, ale byłoby to kłamstwo. A jeśli czegoś na pewno nie można o mnie powiedzieć, to tego, że jestem nieszczera. Lena pobladła i stała tak spokojnie, że nie wiedziałem, czy w ogóle oddycha. — A więc chyba nie da się o tobie powiedzieć niczego, matko. Obie dobrze wiemy, że jesteś kłamczuchą. Sarafine wyprostowała palce. — Wiesz, co mówią o belkach w oku. Na twoim miejscu przyjrzałabym się sobie, słodziutka. To ty patrzysz na mnie jednym złotym okiem. Lena skrzywiła się i nagle zaczął wiać wiatr. — To nie to samo — zaprotestowałem. — W Lenie jest zarówno Światło, jak i Ciemność. Sarafine machnęła dłonią w moją stronę, jakbym był irytującym owadem, konikiem polnym próbującym wleźć jej po nogawce. — W każdym z nas jest i Światło, i Ciemność, Ethanie. Jeszcze się tego nie nauczyłeś? Przeszył mnie lodowaty dreszcz. Abraham oparł się na lasce. — Mów za siebie, moja droga. Serce tego starego inkuba jest czarne jak smoła w piekle. Lena nie była zainteresowana sercem Abrahama ani brakiem takowego u Sarafine. — Nie mam pojęcia, czego chcecie, i wcale mnie to nie obchodzi. Powinniście uciekać, zanim wujek Macon wyczuje, że tu jesteście. — Obawiam się, że nie możemy tego zrobić. — Puste oczy Abrahama wbijały się w Lenę niczym sztylety. — Mamy tu coś do załatwienia. Za każdym razem, gdy słyszałem jego głos, czułem wzbierającą we mnie wściekłość. Nienawidziłem go za to, co zrobił cioci Prue. — A co takiego? Zniszczenie całego miasta? — Nie martw się, dojdziemy do tego. — Abraham wyciągnął wypolerowany złoty zegarek z kieszeni i sprawdził godzinę. — Ale najpierw musimy zabić tego, który jest dwoma. Skąd on wie, kto to, L. ? Nie celtuj. Ona cię słyszy. Ścisnąłem mocniej jej dłoń, czując, jak pod jej dotykiem na mojej skórze pojawiają się pęcherze. — Nie wiemy, o czym mówisz. — Nie kłam, chłopcze! — Uniósł laskę jedną dłonią, celując nią we umie. — Sądziłeś, że do tego nie dojdziemy? Sarafine patrzyła Lenie w oczy. Nie widziała córki od nocy, w której wezwała jej siedemnasty księżyc, pogrążona w jakimś transie. — Mamy w końcu Księgę księżyców. Nad naszymi głowami przetoczył się grzmot, ale pomimo całego swojego gniewu Lena nie mogła sprowadzić deszczu.
— Możecie ją sobie mieć. Wcale jej nie potrzebujemy, by ustanowić nowy porządek. Abraham nie lubił, gdy rzucano mu wyzwania, szczególnie, gdy rzucająca była w połowie Istotą Światła. — Masz rację. Nie potrzebujecie jej. Potrzebujecie natomiast tego, który jest dwoma. Ofiary. Ale nie pozwolimy ci się poświęcić. Sami cię najpierw zabijemy. Zmusiłem moje myśli do zamknięcia się w tej części umysłu, którą mogłem odciąć od Leny, bo wiedziałem, że dowie się zaraz, co mi chodzi po głowie. Sarafine też by się dowiedziała. Ale nawet teraz ta myśl próbowała wyrwać się na wolność. Myśleli, że to Lena jest tym, który jest dwoma. I zamierzali ją zabić. Próbowałem wepchnąć Lenę za siebie. Ale w chwili, w której się poruszyłem, Abraham wyciągnął dłoń i uniósł ją w powietrze. Moje stopy oderwały się od ziemi i poleciałem do tyłu. Poczułem żelazny uchwyt na gardle. Abraham zaczął zamykać dłoń i niewidzialna rękawica zaciskała się na mojej szyi. — Przysporzyłeś mi już tyle kłopotów, że starczyłoby na dwa życia. Dzisiaj to się skończy. — Ethan! — krzyknęła Lena! — Zostawcie go! Ale dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej. Czułem, jak zaczyna miażdżyć mi tchawicę. Moim ciałem wstrząsały drgawki. I przypomniałem sobie Johna z czasów, gdy był z Leną w tunelach. Te jego skurcze i dziwne podrygi, których najwyraźniej nie był w stanie kontrolować. Czy tak właśnie czuł się człowiek w mocy Abrahama Ravenwooda? Lena zaczęła biec w moją stronę, ale Sarafine poruszyła palcami i wokół Leny wyrósł idealny okrąg ognia. Przypomniało mi to o ojcu Leny, stojącym pośród płomieni, gdy Sarafine przyglądała się, jak płonie. Lena wyrzuciła dłoń przed siebie i to Sarafine poleciała w tył i ude rzyła ciężko o ziemię. Wstała jednak, otrzepując swoją pobrudzoną suknię krwawiącymi dłońmi. — Ktoś tu ćwiczył. — Uśmiechnęła się. — Ja też. Obróciła dłoń i kolejny pierścień ognia otoczył ten pierwszy. Leno! Uciekaj stamtąd! Nie mogłem wydusić z siebie słów. Nie miałem na to wystarczająco dużo powietrza. Sarafine podeszła bliżej. — Nie będzie nowego porządku rzeczy. Wszechświat już sprowadził Ciemność na świat śmiertelników. A będzie jeszcze gorzej. — Błyskawica przeszyła błękitne niebo i uderzyła w stary kamienny łuk, zamieniając go w kupę gruzu. Złote oczy Sarafine lśniły, tak samo jak złoto-zielone oczy Leny. Płomienie zewnętrznego pierścienia wokół Leny zaczęły się rozrastać, stykając się z wewnętrznym. — Sarafine! — krzyknął Abraham. — Skończ już te gierki. Zabij ją, albo ja to zrobię. Gdy Sarafine podchodziła do Leny, jej suknia falowała wokół kostek Czterej jeźdźcy Apokalipsy nie dorastali jej do pięt. Była złem, wściekłością, zniszczeniem i pożogą wciśniętymi w piękną ludzką formę. — Okryłaś mnie hańbą po raz ostatni. Niebo nad nami pociemniało, pokrywając się gęstą czarną chmurą. Próbowałem wyrwać się z magicznego uścisku, ale gdy się ruszałem, Abraham jeszcze bardziej zaciskał palce i imadło na mojej szyi się zacieśniało. Trudno mi było utrzymać otwarte oczy. Wciąż mrugałem, próbując nie zemdleć. Lena włożyła otwarte dłonie w ogień i pierścień płomieni zaczął się od niej oddalać. Nie zniknął, ale rozchodził się na boki na jej rozkaz. Czarna chmura podążała w ślad za Sarafine, wirując wciąż nad jej głową. Mrugałem jeszcze mocniej, próbując się skoncentrować. Zorientowałem się, że to wcale nie chmura burzowa śledziła Sarafine.
Była to chmara wścieków. Sarafine zawołała ponad huczącym ogniem. — Pierwszego dnia pojawiła się czarna materia. Drugiego zaś otchłań, z której trzeciego dnia powstał Ogień Ciemności. Czwartego dnia z dymu i ognia zrodziła się wszelka moc. — Stanęła tuż poza zasięgiem ognia. — Piątego dnia Lilum, królowa demonów, powstała z popiołów. A szóstego nastał porządek rzeczy, by zrównoważyć energię, która nie miała granic. Włosy Sarafine zaczęły przypalać się od płomieni. — A siódmego dnia stała się księga. Księga księżyców pojawiła się przed nią na ziemi, a jej karty zaczęły się same przewracać. Zatrzymały się nagle i księga pozostała otwarta u stóp Sarafine, nietknięta przez ogień. Sarafine zaczęła recytować. Z GŁOSÓW W CIEMNOŚCI NADCHODZĘ. Z RAN UPADŁYCH SIĘ RODZĘ. Z ROZPACZY, KTÓRĄ NIOSĘ, JESTEM PRZYWOŁANA. ZE ŚRODKA KSIĘGI SŁYSZĘ GŁOS WEZWANIA. GDY SZUKAM ZEMSTY, JESTEM WYSŁUCHANA. W momencie, w którym zabrzmiały jej ostatnie słowa, płomienie rodzieliły się, tworząc ścieżkę przez środek burzy ognia. Sarafine uniosła przed siebie ręce i zamknęła oczy. Rozpostarła palce obu dłoni i zamigotał na nich ogień. Jednak jej twarz wykrzywiło zdumienie. Coś było nie tak. Najwyraźniej straciła moce. Płomienie nie buchnęły z jej dłoni, a spadające z nich iskry podpaliły jej suknię. Szarpnąłem się ostatkiem sił, które mi jeszcze pozostały. Zaczynałem tracić przytomność. Usłyszałem jakiś głos w odległym zakątku mojego umysłu. Nie była to Lena ani Lilum, ani nawet Sarafine. Głos szeptał coś w kółko, ale tak cicho, że niczego nie rozumiałem. Nagle śmiertelny uścisk na mojej szyi się rozluźnił, ale gdy spójrzałem na Abrahama, jego palce były wciąż zaciśnięte. Odetchnąłem gwałtownie, wciągając powietrze tak szybko, że aż się zakrztusiłem. Wtedy słowa w mojej głowie zabrzmiały głośniej. A właściwie słowo. CZEKAM. Zobaczyłem jego twarz — moją twarz — przez ułamek sekundy. Była to moja druga połowa, moja rozdarta dusza. Próbował mi pomóc. Niewidzialna ręka została oderwana od mojej szyi i powietrze wdarło mi się do płuc. Na twarzy Abrahama odmalowała się mieszanina szoku zdumienia i furii. Zatoczyłem się, biegnąc do Leny, wciąż próbując złapać oddech. Gdy dotarłem na skraj kręgu ognia, Sarafine już była zamknięta w kolejnym, trzymając kurczowo brzeg swojej nadpalonej sukni. Zatrzymałem się kilka metrów od niej. Temperatura była tak wysoka że nie mogłem podejść bliżej. Lena stała przed Sarafine po drugiej stronie płomieni. Jej włosy się nadpalały, a twarz miała czarną od sadzy. Chmura wścieków przesuwała się w stronę Abrahama. Przyglądał się ale nie pomógł Sarafine. — Leno! Pomóż mi, proszę! — krzyknęła Sarafine, opadając na kolana. Wyglądała teraz zupełnie jak Izabel tej nocy, kiedy została naznaczona i leżała u stóp swojej matki. — Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Nigdy nic chciałam, by to wszystko się wydarzyło. Osmoloną twarz Leny wykrzywiała wściekłość.
— Nie. Chciałaś mnie zabić. Oczy Sarafine łzawiły od dymu, przez co wyglądała, jakby płakała. — Nie miałam życia, jakiego chciałam. Moje wybory były dokonywane przez innych. Próbowałam walczyć z Ciemnością, ale nie byłam wystarczająco silna. — Rozkaszlała się, próbując odpędzić dym. Twarz miała poznaczoną łzami, oczy zapuchnięte i przekrwione tak, że prawie nie było widać ich złotego koloru. — To ty zawsze byłaś tą silną, nawet jako niemowlę. Dlatego przetrwałaś. Na twarzy Leny dostrzegłem zmieszanie. Sarafine padła ofiarą klątwy, której Lena bała się przez całe życie. Klątwy, która jednak nie dotknęła Leny. Czy to właśnie kimś takim mogła stać się jej matka? — Co masz na myśli, mówiąc, że dlatego przetrwałam? Sarafine kaszlnęła, a czarny dym ogarniał ją coraz bardziej. — Rozpętała się straszna burza i deszcz ugasił pożar. Sama się ocaliłaś. — Mówiła w taki sposób, jakby sprawiło jej to ulgę, jakby wcale nie zostawiła tam Leny na pewną śmierć. Lena wbiła wzrok w matkę. — A dzisiaj chciałaś dokończyć to, co zaczęłaś. Odrobina żaru padła na suknię Sarafine i znowu ją podpaliła. Katalista zaczęła oklepywać nadwęgloną tkaninę gołą dłonią, aż zgasiła płomień. Podniosła wzrok i spojrzała Lenie w oczy. — Proszę. — Miała tak zachrypnięty głos, że ledwo ją było słychać. Wyciągnęła dłoń do Leny. — Nie chciałam cię skrzywdzić. Musiałam tylko sprawić, by on uwierzył, że chcę. Mówiła o Abrahamie, który wciągnął matkę Leny w Ciemność. Który stał obok, przyglądając się, jak płonie jego wspólniczka. Lena potrząsała głową, a łzy spływały jej po twarzy. — Jak mogę ci ufać? — Ale gdy to mówiła, płomienie pomiędzy nimi zaczęły przygasać. Lena wyciągnęła rękę. Końce ich palców dzieliły centymetry. Widziałem oparzenia na ramieniu Sarafine, kiedy wyciągnęła dłoń do Leny. — Zawsze cię kochałam, Leno. Jesteś moją córeczką. Lena przymknęła oczy. Trudno było patrzeć na Sarafine, jej spalone włosy i pokrywającą się pęcherzami skórę. Musiało być jeszcze trudniej, jeśli była twoją matką. — Chciałabym ci wierzyć. — Leno, spójrz na mnie. — Sarafine była na skraju załamania. — Będę cię kochać aż do końca świata i jeden dzień dłużej. Przypomniałem sobie te słowa z wizji. Były ostatnim zdaniem, jakie powiedziała do ojca Leny, nim go zostawiła, by spłonął. Lena też to sobie przypomniała. Cofnęła raptownie dłoń ,a jej twarz wykrzywiła się w bólu. — Nie kochasz mnie. Nie jesteś zdolna do miłości. Płomienie skoczyły w górę tam, gdzie wygasały jeszcze chwilę temu, zamykając Sarafine w pułapce. Pochłaniał ją ogień, który kiedyś kontrolowała. Ale teraz jej moce były tak samo nieprzewidywalne jak innych Obdarzonych. — Nie! — wrzasnęła. — Przepraszam, Izabel — wyszeptała Lena. Sarafine rzuciła się do przodu, podpalając rękaw sukni. — Ty mała zdziro! Mam nadzieję, że spłoniesz jak twój żałosny ojciec! Znajdę cię w następnym życiu… Ale krzyki zmieniły się w skowyt, kiedy płomienie w kilka chwil po chłonęły jej ciało. To było znacznie gorsze niż mrożące krew w żyłach wycie wścieków. Były to odgłosy bólu, śmierci i tragedii. Ciało Sarafine upadło, a płomienie obsiadły je jak chmara szarańczy nie zostawiając nic prócz szalejącego ognia. W tym samym momencie Lena opadła na kolana, wpatrując się w miejsce, gdzie
dłoń jej matki wisiała w powietrzu jeszcze przed minutą. Leno Podbiegłem do niej i odciągnąłem ją od ognia. Kaszlała, próbując złapać oddech. Abraham podszedł bliżej, unosiła się nad nim czarna chmura demonicznych upiorów. Przyciągnąłem Lenę do siebie i razem patrzyliśmy, jak Greenbrier płonie po raz drugi. Stał nad nami, a koniec jego laski praktycznie dotykał nadtopionego czubka mojego trampka. — Ech! Wiecie, co mówią? Jeśli chcesz, by coś było zrobione porządnie, zrób to sam. — Nie pomogłeś jej. — Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie dbałem o to, czy Sarafine żyła. Ale dlaczego jej nie pomógł? Tylko się roześmiał. — Oszczędziliście mi kłopotu zabicia jej osobiście. Nie była warta swej wagi w złocie. Zastanawiałem się, czy Sarafine wiedziała, że była dla niego niczym. Z jaką łatwością pan, któremu służyła, się jej pozbył. — Ale była jedną z was. — Istoty Ciemności nie są ani trochę jak ja i mnie podobni, chłopcze. Są jak szczury. I jest ich znacznie więcej tam, skąd przyszła Sarafine. — Spojrzał na Lenę i twarz pociemniała mu tak jak jego oczy. — A kiedy twoja dziewczyna umrze, pozbycie się ich będzie moim kolejnym punktem na liście zadań. Nie słuchaj go, L. Ale ona wcale nie słuchała Abrahama. Nikogo nie słuchała. Wiedziałem to, bo słyszałem, jak w myślach powtarza na okrągło te same słowa. Pozwoliłam mojej mamie umrzeć. Pozwoliłam mojej mamie umrzeć. Pozwoliłam mojej mamie umrzeć. Zasłoniłem ją sobą, choć miała większe szanse w walce z Abrahamem niż ja. — Moja ciocia miała rację. Jesteś diabłem. — Och, była zbyt uprzejma. Ale chciałbym nim być. — Wyciągnął złoty zegarek, sprawdzając godzinę. — Ale znam kilka demonów. Czekały już wystarczająco długo na odwiedziny w tym świecie. — Wsadził zegarek z powrotem do kieszeni. — Chyba kończy się wam czas, dzieciaki.
Czternasty grudnia
Drzwi demonów Abraham podniósł Księgę księżyców i jej kartki znów zaczęły same się przewracać. I to tak szybko, że byłem pewien, iż zaraz zostaną wyrwane. Kiedy się zatrzymały, z czcią przejechał palcem po odpowiedniej stronie. To była dla niego Biblia. Stojąc w obłokach czarnego dymu, zaczął czytać na głos. W NAJCZARNIEJSZE DNI, GDY KREW SIĘ ROZLEJE, LEGION DEMONÓW PO ZEMSTĘ PRZYBIEŻY. JEŚLI OZNACZONE BRAMY NIE ZOSTANĄ ZNALEZIONE, OTWORZĄ SIĘ PODZIEMIA I DRZWI WYDA ZIEMIA. SANGUINE EFFUSO, ATRIS DIEBUS, ORIETUR DAEMONUM LEGIO UT INTERFECTOS ULCISCATUR. SI IANUA NOTATA INVENIRI NON POTUERIT, TELLUS HISCAT UT DE TERRA IPSA IAN AM OFFERAT. Nie zależało mi na tym, by sprawdzić, czy legion demonów, który wzywał Abraham, nas wykończy. Wścieki mi w zupełności wystarczały Złapałem Lenę za rękę i pociągnąłem za sobą, uciekając od ognia i od martwej Sarafine, od Abrahama i Księgi księżyców, wszelkiego zła, które przyzywał. — Ethan! Idziemy w złą stronę! Lena miała rację. Powinniśmy pobiec w kierunku Ravenwood, zamiast przedzierać się przez pola bawełny, które kiedyś należały do Blackwoll, plantacji sąsiadującej z Greenbrier. Ale nie mogliśmy iść nigdzie indziej Abraham stał pomiędzy nami a Ravenwood, a jego sadystyczny uśmiech odsłaniał przed nami prawdę. To była gra i Abraham się świetnie bawił — Nie mamy wyboru. Musimy… Przerwała mi, nim zdołałem skończyć. — Coś jest nie tak. Czuję to. Niebo nad nami pociemniało i usłyszałem niski, huczący odgłos. Nie był to jednak grzmot ani charakterystyczny skowyt wścieków. — Co to? — Ciągnąłem Lenę na wzgórze, z którego prowadziła kiedyś droga do plantacji Blackwell. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ziemia pod naszymi stopami się poruszyła. Zdawało mi się, że toczy się pode mną. Próbowałem zachować równowagę. Ten dźwięk przybierał na sile i dołączyły do niego inne odgłosy — łamiących się i przewracających drzew, zduszonej symfonii tysięcy koników polnych i jeszcze cichy odgłos pękania, dochodzący zza naszych pleców. Albo spod nas. Lena zobaczyła to pierwsza. — O mój Boże! Ziemia pękała na środku wiejskiej drogi i ta szczelina pędziła w naszą stronę. Gdy się powiększała, gleba się wybrzuszała, a piach zsypywał siędo tego pęknięcia, jak ruchome piaski zasysane do jakiejś
dziury. Trzęsienie ziemi. To było zupełnie niemożliwe, bo na Południu nie ma trzęsień. Zdarzały się na zachodzie, na przykład w Kalifornii. Ale widziałem wystarczająco dużo filmów, by wiedzieć, co się dzieje. Dźwięk był tak samo przerażający jak widok pożerającej samą siebie ziemi. Czarna chmara wścieków odpowiedziała mu straszliwym skowytem i rzuciła się na nas. Ziemia pod nami pękała jeszcze szybciej, rozdzierając się jak szew. — Nie uciekniemy przed tym! Ani przed nimi! — wychrypiała Lena. — Jesteśmy w pułapce! — A może jednak nie. — Spojrzałem na drugą stronę wzgórza i zobaczyłem Rzęcha mknącego drogą pod nami. Link jechał tak szybko, jakby matka przyłapała go na piciu piwa w kościele. Przed Rzęchem dostrzegłem coś, co poruszało się jeszcze szybciej niż samochód. To był Boo. Nie ten leniwy czarny pies, który sypiał w nogach łóżka Leny. Tylko pies Obdarzonych, który wyglądał jak wilk i biegał szybciej niż one. Lena spojrzała na mnie. — Nie zdążymy! Abraham wciąż stał w oddali, nietknięty przez szalejący wokół niego wiatr. Odwrócił się, by spojrzeć na zbocze wzgórza i drogę, po której pędził Rzęch. Też skierowałem wzrok w dół. Link wystawił głowę przez okno i krzyczał do mnie. Nie słyszałem go, ale do czegokolwiek mnie namawiał — do biegu, skoku, sam nie wiem — nie było na to czasu. Pokręciłem głową i raz jeszcze spojrzałem na Abrahama. Wzrok Linka podążył za moim. A potem Link zniknął. Rzęch nadal jechał, ale siedzenie kierowcy było puste. Boo odskoczył, kiedy samochód przeleciał obok niego, ignorując zakręt. Rzęcha wyrzuciło z drogi i stoczył się po wzgórzu, dachując wielokrotnie. Dach auta zapadł się w tym samym momencie, w którym usłyszałem dźwięk rozrywanego powietrza. Jakaś dłoń złapała mnie za ramię. Zostałem wciągnięty do absolutnie czarnej próżni, przez którą inkuby podróżowały między różnymi miejscami. Ale nie musiałem nic widzieć, by wiedzieć, że to ręka Linka wbijała mi się w ramię. Wciąż leciałem przez tę próżnię, kiedy poczułem, jak te palce się ześlizgują. Potem dalej spadałem, a przed oczami znowu miałem mój świat. Kawałek ciemnego nieba i przebłyski brązowej… Uderzyłem plecami o coś twardego. Kilkakrotnie. Niebo oddalało się coraz bardziej, a ja byłem coraz bliżej ziemi. Aż nagle moje ciało zatrzymało się na czymś twardym. Ethan! Ręka mi w czymś utknęła i ból rozdzierał moje ramię. Mrugnąłem. Tkwiłem w morzu długich, brązowych… gałęzi? — Stary, nic ci się nie stało? — Powoli się obróciłem w stronę jego głosu. Link sterczał pod drzewem, gapiąc się na mnie. Lena stała obok, kompletnie spanikowana. — Utknąłem na drzewie. Jak myślisz? Ulga rozlała się po jego twarzy. — Myślę, że właśnie uratowałem ci tyłek swoimi supermocami. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ethan, możesz zejść na ziemię? — zapytała Lena. — Tak. Chyba niczego sobie nie złamałem. — Wyplątałem ostrożnie nogi z gałęzi. — Mogę cię stamtąd przepodróżować — zaoferował się Link. — Nie, dzięki. Ogarniam to. — Nawet nie chciałem myśleć, gdzie bym wylądował przy kolejnej próbie. Każdy ruch sprawiał mi ból, więc zejście zajęło mi kilka minut. Gdy tylko stanąłem na ziemi, Lena rzuciła się na mnie.
— Nic ci nie jest! Nie chciałem mówić, że jeśli ściśnie mnie jeszcze mocniej, to już mi będzie. Czułem, jak wycieka ze mnie ta resztka energii, którą jeszcze miałem. — Chyba nie. — Hej, jesteście ciężsi, niż na to wyglądacie. I to był mój pierwszy raz. Czekam na owacje. — Link wciąż szczerzył zęby w uśmiechu. — W końcu uratowałem wam życie. Skleiliśmy żółwia. — Teraz chyba jestem bohaterem. — Świetnie. Będziesz miał jeszcze bardziej nadmuchane ego, o ile to możliwe. — Wiedział, że tak naprawdę mówię: „Dzięki za uratowanie mojego tyłka i dziewczyny, którą kocham”. Lena go przytuliła. — No, dla mnie jesteś bohaterem. — Poświęciłem Rzęcha. — Spojrzał na mnie. — Jak źle to wyglądało? — Źle. Wzruszył ramionami. — Nic, czego nie da się naprawić odrobiną taśmy klejącej. — Będziesz jej sporo potrzebował. Właściwie to jak nas znalazłeś? — Wiecie, mówią, że zwierzęta mogą wyczuć tornado, trzęsienie ziemi i takie tam? No to chyba inkuby też mogą. — Trzęsienie — wyszeptała Lena. — Myślicie, że dotrze do miasta? — Już to zrobiło — odpowiedział Link. — Main Street jest rozdarta równo na środku. — Wszyscy cali? — Miałem na myśli Ammę, tatę i moje stuletnie ciotki. — Nie wiem. Mama zabrała kupę ludzi do kościoła i tam się okopali. Mówiła coś o fundamentach, o stali w sklepieniu i jakimś programie, który oglądała kiedyś na Discovery. — Wyglądało na to, że pani Lincoln ratuje swoich sąsiadów wiedzą z programów edukacyjnych i talentem do rozkazywania wszystkim dookoła. — Kiedy odjeżdżałem, wrzeszczała coś o Apokalipsie i siedmiu znakach. — Musimy dostać się do mojego domu. — Nie mieszkaliśmy tak blisko kościoła jak Link i byłem przekonany, że dom Wate’ów nie był zaprojektowany tak, by przetrzymać trzęsienie ziemi. — Na to nie ma szans. Droga rozeszła się tuż za mną, jak tylko zjechałem z drogi numer 9. Musimy iść przez Pański Ogród Wiecznego Odpoczynku. — Trudno było uwierzyć, że Link chce iść w nocy na cmentarz, w dodatku w środku magicznego trzęsienia ziemi. Lena oparła głowę na moim ramieniu. — Mam złe przeczucia. — Tak? Cóż, ja mam złe przeczucia, od kiedy wróciłem z Nibylandii i przemieniłem się w demona — odparł.
Kiedy przechodziliśmy przez bramę Pańskiego Ogrodu Wiecznego Odpoczynku, nikt raczej nie mógł tam spokojnie odpoczywać. Pomimo pod świetlanych krzyży było wciąż tak ciemno, że ledwie cokolwiek widziałem. Koniki polne dostawały szału, bzycząc tak głośno, że wydawało się, że stoimy w środku gniazda os. Błyskawica przecięła mrok, rozłupując niebo, tak jak trzęsienie rozłupało ziemię. Link prowadził, bo jako jedyny cokolwiek widział. — Wiecie, moja mama w jednym ma rację. W Biblii jest przecież napisane, że na końcu będą trzęsienia ziemi. Spojrzałem na niego, jakby zwariował. — A kiedy po raz ostatni czytałeś Biblię? W szkółce niedzielnej, kiedy mieliśmy po dziewięć lat.
— Tylko mówię. — Wzruszył ramionami. Lena zagryzła dolną wargę. — Link może mieć rację. A co, jeśli Abraham tego nie spowodował i to jedynie efekt odwrócenia porządku rzeczy? Jak upały, koniki polne i wyschnięte jezioro? Wiedziałem, że Lena obarczała się odpowiedzialnością, ale to nie było spowodowane przez koniec świata w rozumieniu śmiertelników. To była magiczna Apokalipsa. — A Abraham przypadkiem akurat czytał o rozłupywaniu ziemi i wypuszczaniu wszystkich demonów na wolność? Link spojrzał na mnie. — Co masz na myśli, mówiąc o wypuszczaniu demonów? Ziemia znów się zatrzęsła. Link się zatrzymał, nasłuchując. Wyglądał, jakby próbował ustalić, skąd nadchodziły wstrząsy i gdzie znowu uderzą. I tak przeszedł w odgłos pękania, jakbyśmy stali na werandzie, która ma się zaraz zawalić. Brzmiało to jak podziemna burza. — Będzie zaraz następne? — Nie mogłem zdecydować, czy lepiej uciekać, czy zostać. Link rozejrzał się dookoła. — Chyba powinniśmy… Ziemia pod nami się wybrzuszyła i usłyszałem, jak pęka asfalt. Nie było dokąd uciec, zresztą i tak nie mieliśmy już na to czasu. Asfalt wokół mnie się kruszył, ale nie spadałem. Kawałki drogi wylatywały w powietrze wokół nas. Zderzały się ze sobą, tworząc powykrzywiany betonowy trójkąt, aż wreszcie wszystko ustało. Świecące krzyże zaczęły gasnąć. — Powiedz mi, że to nie jest to, o czym myślę. — Link odsuwał się od martwej trawy, usianej plastikowymi kwiatami i nagrobkami. Wyglądało na to, że nagrobki się chwiały. Być może nadchodziły kolejne wstrząsy. Albo coś gorszego. — O czym mówisz? — Pierwszy nagrobek przewrócił się, zanim Link zdążył mi odpowiedzieć. To było jednak kolejne trzęsienie, a przynajmniej tak sądziłem. Ale byłem w błędzie. Nagrobki się wcale nie przewracały. Były wypychane od spodu. Kamienie i ziemia latały w powietrzu i spadały jak bomby zrzucane z nieba. Przegniłe trumny torowały sobie drogę na zewnątrz. Stuletnio sosnowe skrzynie i czarne lakierowane trumny toczyły się w dół wzgórza, otwierając się i zostawiając po drodze rozkładające się zwłoki. Smród był tak ohydny, że Link zaczął się dławić. — Ethan! — krzyknęła Lena. Chwyciłem ją za rękę. — Uciekajmy! Linkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Kości i deski latały w powietrzu jak szrapnele, ale Link brał wszystko na siebie niczym nasz ochroniarz. — Leno, co się dzieje? — Wciąż trzymałem ją za rękę. — Najwyraźniej Abraham otworzył drzwi do podziemia. — Potknęła się i prawie upadła, ale w porę ją przytrzymałem. Dotarliśmy do najstarszej części cmentarza, na wzgórze, na które wpychałem wózek cioci Mercy więcej razy, niż potrafiłem zliczyć. Było tam ciemno i próbowałem nie wpaść w żadną z wielkich dziur, które i tak ledwo widziałem. — Tędy! — Link był już na szczycie. Zatrzymał się, więc pomyślałem, że na nas czeka. Kiedy jednak go dogoniliśmy, zorientowałem się, że piął się na cmentarz. Mauzolea i krypty eksplodowały, zasypując ziemię kawałkami rzeźbionego kamienia, kości i części
ciała. Jakiś plastikowy jelonek leżał samotnie, zakurzony. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozkopał każdy grób w okolicy. Na końcu tego, co kiedyś było ładną stroną wzgórza stał trup. Po stopniu rozkładu widać było, że leżał już w ziemi jakiś czas. Gapił się na nas choć nie miał oczu, a jego oczodoły były zupełnie puste. Coś zamieszkało w środku tych zwłok, poruszając tym, co z nich pozostało — tak jak Lilum ciałem pani English. Link wyciągnął rękę, by nas za sobą schować. Trup przechylił głowę, tak jakby czegoś nasłuchiwał. Nagle z jego ust, nosa i oczu wylała się czarna mgła. Ciało zwiotczało i zwaliło się na ziemię. Mgła zawirowała jak wściek, a potem wystrzeliła w niebo i zniknęła z cmentarza. — Czy to była zjawa? — zapytałem. Link odpowiedział przed Leną. — Nie. Raczej demon. — Skąd wiesz? — wyszeptała Lena, jakby się bała, że zbudzi jeszcze więcej zmarłych. Link odwrócił wzrok. — Stąd, skąd pies wie, że widzi innego psa. — Nie wyglądało mi to jak pies. — Próbowałem go pocieszyć, ale na to było już za późno. Link przyglądał się ciału leżącemu na ziemi, gdzie jeszcze przed momentem stał demon. — Może moja mama ma rację i to naprawdę koniec świata? Może jednak będzie miała okazję skorzystać ze swojego młynka do ziaren, z masek gazowych i tej nadmuchiwanej tratwy? — Tratwy? To właśnie ona jest przywiązana do dachu twojego garażu? Link przytaknął. — No. Na czas, kiedy podniosą się wody i zaleją ziemię, a Bóg dokona zemsty na nas, grzesznikach. Pokręciłem gwałtownie głową. — Nie Bóg. Abraham Ravenwood. Ziemia wreszcie przestała drżeć, ale nawet tego nie zauważyliśmy. Trzęśliśmy się tak bardzo, że nie robiło nam to różnicy.
Siedemnasty grudnia
Ostatnie drzwi Szesnaście ciał leżało w kostnicy hrabstwa. Zgodnie ze zwiastopieśnią mojej mamy powinno ich być wszystkich osiemnaście. Nie wiedziałem, dlaczego trzęsienia ustały, a Abraham zniknął ze swoją armią wścieków Być może niszczenie miasta straciło swój urok, kiedy zniknęliśmy. Zresztą miasto było już, cóż… zniszczone. Jednak znałem Abrahama wystarczająco, by wiedzieć, że na pewno miał jakiś powód — ta pokręcona matematyka to wszystko, co mi pozostało. Gdy spotykasz na swojej drodze magię, racjonalne argumenty przestają mieć znaczenie. I nie miałem żadnych wątpliwości, że dwa kolejne ciała dołączą do tych szesnastu. To pokazuje, jak bardzo wierzyłem zwiastopieśniom. Numer siedemnaście i numer osiemnaście. Te numery miałem cały czas z tyłu głowy, jadąc do Spokojnej Lecznicy. Tam też nie było prądu. I miałem przerażające wrażenie, że wiedziałem, kto będzie numerem siedemnastym.
Zapasowy generator ledwo dyszał. Można to było poznać po tym, jak migały światła awaryjne. Przy biurku w recepcji nie było Bobby’ego Murphy’ego. Ani nikogo innego. Katastroficzne wydarzenia dzisiejszego dnia z. Pańskiego Ogrodu Wiecznego Odpoczynku nie zdziwiłyby wielu osób w Spokojnej Lecznicy — miejscu, o którym większość ludzi nie wiedziała, dopóki ich samych nie dotknęła tragedia. Szesnaście. Byłem ciekaw, czy w kostnicy w ogóle było szesnaście stołów do autopsji. Pewnie nie. Z drugiej strony, wycieczki do kostnicy były tu pewnie dość częstymi wydarzeniami. Między zmarłymi, a żyjącymi znajdowało się tylko kilkoro ruchomych drzwi, które trzeba było minąć, idąc korytarzem. Kiedy wchodziło się do Spokojnej Lecznicy, wszechświat się kurczył coraz bardziej i bardziej, aż całym twoim światem stawał się korytarz, pielęgniarka i niewielki brzoskwiniowy pokój. Kiedy już tu się weszło, nie obchodziło cię za bardzo, co działo się na zewnątrz. To było miejsce między światami. Zwłaszcza że za każdym razem, gdy łapałem ciocię Prue za rękę, lądowałem gdzieś pomiędzy. Nic już nie wydawało się prawdziwe, co było dość ironiczne, bo poza obrębem tych murów wszystko stawało się prawdziwsze niż kiedykolwiek przedtem. I miałem świadomość, że jeśli szybko nie wymyślę, co zrobić z kilkoma sprawami — na przykład z potężną Lilum ze świata demonów, niespłaconym długiem krwi, który niszczył Gatlin i kilka światów przy okazji — nie będzie już brzoskwiniowych pokojów, które dla wielu były domem. Poszedłem ciemnym korytarzem w stronę pokoju cioci Prue. Awaryjne światła nadal migotały. Na samym końcu korytarza ujrzałem jakąś postać w szpitalnym szlafroku, trzymającą stojak z kroplówką. Potem światla zgasły i już niczego nie widziałem. Po chwili zapaliły się znowu i postać zniknęła. Sęk w tym, że mógłbym przysiąc, że to była moja ciocia. — Ciociu Prue? Światła znowu zgasły. Poczułem się przeraźliwie samotny. Wydawało mi się, że dostrzegłem jakiś ruch w ciemności i światła znów rozbłysły. — Co, do…? — Odskoczyłem, wystraszony. Ciocia Prue stała przede mną, jej twarz była tuż przy mojej. Widziałem każdą zmarszczkę, ślad po
każdej łzie i każdą drogę jak na mapie tuneli Obdarzonych. Pokiwała na mnie palcem, jakby chciała, żebym za nią poszedł. A potem uniosła palec do ust. — Ćśś… Światła zgasły i ona też zniknęła. Ruszyłem biegiem, przedzierając się przez ciemność, aż znalazłem drzwi do pokoju cioci. Popchnąłem je, ale ani drgnęły. — Leah, to ja! Drzwi się otworzyły i zobaczyłem Leah trzymającą palec przy ustach w niemal identycznym geście, jaki uczyniła ciocia Prue w korytarzu. Miałem mętlik w głowie. — Ćśś… - Leah zamknęła za mną drzwi. — Już czas. Amma i matka Macona, Arelia, siedziały przy łóżku. Musiała przybyć do miasta specjalnie. Miały zamknięte oczy i trzymały dłonie nad ciałem cioci Prue. U stóp łóżka ledwo dostrzegałem jakąś migoczącą postać, słyszałem brzęczenie tysięcy malutkich koralików i ozdób. — Ciocia Twyla? Czy to ty? — Zobaczyłem przebłysk uśmiechu. Amma mnie uciszyła. Poczułem chwytającą mnie poskręcaną dłoń cioci Prue, poklepującą mnie na pocieszenie. Ćśś… Poczułem zapach spalenizny i zorientowałem się, że to garść ziół tli się w kolorowej porcelanowej misce na parapecie. Łóżko cioci Prue było przykryte jej ulubionym kocem, tym z malutkimi kuleczkami poprzyszywanymi na całej długości, a nie szpitalnym prześcieradłem. Głowę opierała o swoje poduszki w kwiatowe wzory. Harlon James IV leżał skulony w jej stopach. Ciocia wyglądała dzisiaj jakoś inaczej. Żadna rurka .ani monitor, ani nawet kawałek plastra nie były przyczepione do jej ciała. Miała na sobie zrobione na drutach kapcie i najlepszą różową podomkę w kwiaty, tę z perłowymi guzikami. Tak jakbyśmy wychodzili na jedną z przejażdżek, na inspekcję wszystkich ogródków przy ulicy, by mogła ponarzekać, że ktoś musi w końcu odmalować swój dom. Miałem rację. To ona była siedemnasta. Wepchnąłem się między Ammę i Arelię i wziąłem ciocię za rękę. Amma otworzyła jedno oko i rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie. — Ręce przy sobie, Ethanie Wate. Nie powinieneś iść tam, dokąd ona teraz zmierza. Wyprostowałem się. — To moja ciocia, Ammo. Chcę się pożegnać. Arelia pokręciła głową, nie otwierając oczu. — Nie ma na to czasu. — Jej głos zabrzmiał, jakby dochodził z bardzo daleka. — Ciocia Prue mnie znalazła. Myślę, że ma mi coś do powiedzenia. Amma otworzyła oczy, unosząc brew. — Jest świat żywych i tych, którzy życie mają już za sobą. Ona swoje godnie przeżyła i jest gotowa. Mam teraz wystarczająco dużo problemów z utrzymaniem tych, na których mi zależy, w świecie żyjących. Więc jeśli mógłbyś… - Pociągnęła nosem, jakby próbowała podać obiad, a ja bym jej w tym przeszkadzał. Spojrzałem na nią tak jak jeszcze nigdy. Moje spojrzenie mówiło: „Nie mógłbym”. Westchnęła i jedną dłonią chwyciła mnie za rękę, a drugą ciocię Prue. Zamknąłem oczy i zaczekałem. — Ciociu Prue? Nic się nie stało. Ciociu Prue. Otworzyłem jedno oko. — Co się dzieje? — wyszeptałem.
— Nie mam pojęcia. Cały ten rejwach i te demony szalejące dookoła, pewnie to ją odstraszyło. — Wszystkie te ciała — wyszeptała Arelia. Amma skinęła głową. — Zbyt wiele osób przenosi się dzisiaj w zaświaty. — I to jeszcze nie koniec. Będzie ich osiemnaścioro. Tak mówi pieśń, Amma spojrzała na mnie z lękiem wypisanym na twarzy. — Może pieśń się myli. Nawet karty i Wielcy czasem się mylą. Może nie wszystko toczy się tak szybko, jak myślisz. — To jest pieśń mojej mamy i powiedziała, że będzie osiemnaście ciał. Ona nigdy się nie myli i dobrze o tym wiesz. Wiem, Ethanie Wate. Nie musiała tego mówić na głos. Widziałem to w jej oczach, w sposobie, w jaki wysunęła szczękę zmarszczyła twarz. Jeszcze raz wyciągnąłem dłoń. — Proszę. Amma spojrzała przez ramię. — Leah, Arelio, Twylu, pomóżcie nam, proszę. Złączyliśmy ręce, tworząc krąg — śmiertelników i Obdarzonych — ja, zagubiony przewodnik; Leah, sukkuba należąca do Istot Światła; Amma, Widząca, która zgubiła się w ciemnościach; Arelia, wieszczka, która wiedziała więcej, niżby chciała;i Twyla, która niegdyś przywoływała duchy zmarłych, a teraz była zjawą w zaświatach. Światłem, mającym wskazać cioci Prue drogę do domu. Wszystkie były teraz moją rodziną. Siedzieliśmy tak, trzymając się za ręce w szpitalnym pokoju, żegnając się z kimś, kto odszedł już dawno na tak wiele sposobów. Amma skinęła Twyli. — Możesz czynić honory? W kilka sekund pokój spowił cień. Poczułem wiejący wiatr, mimo że byliśmy wewnątrz budynku. A przynajmniej tak myślałem. Ciemność nabierała kształtów, aż okazało się, że stoję w wielkim pokoju, a przed nami są drzwi takie jak w schronie. Rozpoznałem je od razu. Był to schron na tyłach Wygnania, klubu z tuneli. Tym razem pokój był pusty. Znalazłem się tu sam. Położyłem obie dłonie na drzwiach, dotykając srebrnego koła, które je otwierało. Pociągnąłem tak mocno, jak mogłem, ale nie zdołałem poruszyć drzwi. — Będziesz musiał włożyć w to trochę więcej siły, Ethanie. — Odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą ciocię Prue w jej wełnianych kapciach i podomce, opierającą się ciężko o stojak kroplówki. Ale ta kroplówka nie była podłączona do ciała cioci. — Ciociu Prue! — Przytuliłem ją, wyczuwając kości przez cienką jak papier skórę. — Nie odchodź. — Skończ już z tym mazgajstwem. Jesteś gorszy niż Amma. Siedziała tu większość nocy w tym tygodniu, próbując mnie przekonać, żebym została. Wciąż wkłada pod moją poduszkę coś, co śmierdzi jak stare pieluchy Harlona Jamesa. — Zmarszczyła nos. — Ja już mam dość tego miejsca. Nawet nie mają tu moich seriali w telewizji. — Nie możesz zostać? Jest jeszcze tak wiele tuneli, które trzeba oznaczyć na mapach. No i co ciocie Mercy i Grace zrobią bez ciebie? — Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. To ważne, tak więc się skup, słyszysz? — Zamieniam się w słuch. — Wiedziałem, że ma mi coś do powiedzenia. Coś, o czym inni nie mogą wiedzieć. Ciocia Prue pochyliła się i wyszeptała: — Musisz je powstrzymać.
— Kogo powstrzymać? — Włosy na karku stanęły mi dęba. Kolejny szept. — Wiem dokładnie, co tam planują. Chcą zaprosić pół miasta na moje przyjęcie. Jej „przyjęcie”. Wspominała już o tym. — Masz na myśli swój pogrzeb. Pokiwała głową. * Amazing Grace, czyli "Cudowna Łaska Boża" — pieśń napisana przez angielskiego prostetanta w końcu XVIII wieku, często grana podczas uroczystości pogrzebowych w USA.
— Planowałam go, odkąd skończyłam pięćdziesiąt dwa lata, i chcę, by wyglądał tak, jak go sobie wymyśliłam. Dobra porcelana i koronki, pełna waza ponczu i Sissy Honeycut śpiewająca Amazing Grace.* Zostawiłam szczegółową rozpiskę pod moją komodą, jeśli dotarła w ogóle do domu Wate’ów. Nie mogłem uwierzyć, że ściągnęła mnie tu z tego powodu. Ale z drugiej strony, to była ciocia Prue. — Dobrze, ciociu. — Chodzi o listę gości, Ethanie. — Rozumiem cię. Chcesz się upewnić, że wszyscy właściwi ludzie są na liście. Spojrzała na mnie jak na idiotę. — Nie. Chcę się upewnić, że niewłaściwych na niej nie będzie. Że pewni ludzie nie przyjdą. To nie jest świniobicie w remizie. Mówiła serio, chociaż w jej oczach tańczyła iskierka, która sprawiała, że wyglądała, jakby miała zaraz zacząć śpiewać swoją niesławną nierytmiczną, niby-operową wersję któregoś z psalmów. — Masz zatrzasnąć drzwi, nim Eunice Honeycutt zdąży postawić stopę w budynku. Nie interesuje mnie to, czy Sissy zaśpiewa albo czy ta kobieta przyniesie w swych ramionach Dobrego Pana. Na pewno nie dostanie mojego ponczu. Przytuliłem ją do siebie tak mocno, że podniosłem jej małe opatulone kapciami stopy z ziemi. — Będę za tobą tęsknił, ciociu Prue. — Oczywiście, że będziesz tęsknił. Ale na mnie już czas, muszę załatwić parę spraw i odwiedzić kilku mężów. Nie wspominając o paru Harlonach Jamesach. A teraz czy mógłbyś otworzyć te drzwi starej kobiecie? Nie czuję się dzisiaj sobą. — Te drzwi? — Dotknąłem metalowego włazu przed nami. — Właśnie te. — Puściła stojak od kroplówki i skinęła na mnie. — Dokąd prowadzą? Wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Wiem tylko, że powinnam przez nie przejść. — A co, jeśli nie powinienem ich otwierać, czy coś takiego? — Ethanie, czy chcesz przez to powiedzieć, że boisz się otworzyć jakieś drzwiczki? Przekręć już to durne koło. Położyłem dłonie na kole i pociągnąłem z całej siły. Nie poruszyło się ani odrobinkę. — Zmuszasz starą kobietę do dźwigania ciężarów? — Ciocia Prue odepchnęła mnie na bok i drżącą ręką dotknęła drzwi. Pod jej dotykiem otworzyły się natychmiast, a do pokoju wpadło oślepiające światło, wiatr i kropelki wody. Widziałem błękitną wodę za progiem. Podałem cioci rękę, a ona się na niej oparła. Gdy pomagałem jej przekroczyć drzwi, staliśmy przez chwilę po różnych stronach przejścia. Spojrzała przez ramię, w błękit rozpościerający się za jej plecami. — Wygląda na to, że to moja ścieżka. Oprowadzisz mnie po niej, tak jak obiecałeś? Zamarłem. — Obiecałem, że cię tam odprowadzę?
Skinęła głową. — Tak było. W końcu to ty powiedziałeś mi o ostatnich drzwiach. Skąd niby miałam o nich wiedzieć? — Nie wiem nic o ostatnich drzwiach, ciociu Prue. Nigdy przez nie nie przechodziłem. — Oczywiście, że tak. Nawet teraz stoisz przy nich. Wytężyłem wzrok i rzeczywiście tam byłem — ten drugi ja. Zamazany i szary, migający niczym cień. To byłem ja widziany okiem starej kamery. Ja ze snu. Moja rozdarta dusza. Ten drugi ja zaczął iść w stronę włazu. Ciocia Prue pomachała w jego stronę. — Odprowadzisz mnie do latarni morskiej? W chwili, gdy to powiedziała, zobaczyłem ścieżkę z gładkich kamiennych stopni prowadzącą po trawiastym stoku do białej kamiennej latarni morskiej. Kwadratowe i stare, równe białe kamienne kloce, poukładane jeden na drugim, prowadziły do białej wieży, sięgającej wysoko do błękitnego, bezchmurnego nieba. Woda za latarnią wydawała się jeszcze bardziej niebieska. Trawa, która kołysała się na wietrze, była żywa i zielona, i sprawiła, że zacząłem pragnąć czegoś, czego nigdy nie widziałem Ale chyba jednak to widziałem, bo to ja schodziłem kamienną ścieżką. Poczułem, jak skręcają mi się wnętrzności, i nagle ktoś wykręcił mi rękę za plecami, jakby Link ćwiczył na mnie chwyty z zapasów. Jakiś głos — najgłośniejszy we wszechświecie, należący do najsilniejszej osoby, jaką znałem — zadudnił mi w uszach. — Idź swoją drogą, Prudence. Nie potrzebujesz pomocy Ethana. Masz teraz Twylę, a kiedy dotrzesz do latami, wszystko będzie dobrze. Amma pokiwała głową z uśmiechem i nagle tuż obok cioci Prue stanęła Twyla — nie ta stworzona ze światła, ale prawdziwa, wyglądająca tak samo jak w noc swojej śmierci. Ciocia Prue spojrzała na mnie i przesłała mi buziaka, biorąc Twylę za rękę i zwracając się w stronę latarni. Próbowałem sprawdzić, czy druga połowa mojej duszy wciąż tam jest, ale właz zatrzasnął się tak mocno, że echo odgłosu, który przy tym wydał, rozeszło się po klubie za moimi plecami. Leah zakręciła go obiema dłońmi z całych sił. Próbowałem jej pomóc, ale mnie odepchnęła. Arelia też tu była, mamrocząc coś, czego nie rozumiałem. Amma wciąż trzymała mnie tak mocno, że mogłaby spokojnie wygrać mistrzostwa stanowe, gdybyśmy na serio rozgrywali mecz zapasów. Arelia otworzyła oczy. — Teraz. To musi być teraz. Wszystko stało się czarne.
Otworzyłem oczy i staliśmy wszyscy wokół pozbawionego życia ciała cioci Prue. Odeszła, ale to już wiedzieliśmy. Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć czy zrobić, Amma wyprowadziła mnie z pokoju i byliśmy już w połowie korytarza. — Ty. — Ledwo mogła mówić, a jej kościsty palec sterczał mi przed nosem. Pięć minut później byliśmy już w moim samochodzie, gdzie puściła moją rękę tylko po to, żebym mógł nas dowieźć do domu. Całą wieczność zabrało mi wymyślenie, jak to zrobić. Więcej niż połowa dróg w mieście została zamknięta z powodu trzęsienia ziemi, które nie było trzęsieniem ziemi. Gapiłem się na kierownicę i myślałem o kole na włazie. — Co to było? Te ostatnie drzwi...
Amma odwróciła się i mnie spoliczkowała. Nigdy przedtem nie podniosła na mnie ręki, w całym swoim i moim życiu. — Nigdy więcej mnie tak nie strasz!
Dziewiętnasty grudnia
Bądź przy mnie Beżowy papier był gruby i ośmiokrotnie złożony, przewiązany fioletową satynową wstążką. Znalazłem go w dolnej szufladzie komody, tak jak mówiła ciocia Prue. Przeczytałem kartkę Siostrom, które zaczęły się kłócić z Thelmą o prośby cioci Prue, dopóki nie przerwała im Amma. — Jeśli Prudence Jane chciała dobrej porcelany, to użyjemy dobrej porcelany. Nie ma sensu spierać się ze zmarłymi. — Amma założyła ręce na piersiach. Ciocia Prue odeszła zaledwie dwa dni temu. Wydawało mi się, że nazywanie jej tak szybko zmarłą, jest trochę niewłaściwe. — Zaraz mi powiecie, że nie chciała pieczonych ziemniaków na stypie. — Ciocia Mercy pomachała swoją chusteczką. Sprawdziłem na kartce. — Chciała. Ale nie chce, żebyście pozwoliły je zrobić Jeanine Mayberry. Nie chce starych chipsów rozsypanych na jej ziemniakach. Ciocia Mercy pokiwała z powagą głową, tak jakbym odczytywał co najmniej Deklarację Niepodległości. — To prawda. Jeanine Mayberry twierdzi, że tak się je lepiej piecze, ale Prudence Jane zawsze mówiła, że to dlatego że Jeanine jest taka skąpa. — Zadrżał jej podbródek. Ciocia Mercy znajdowała się w opłakanym stanie. Od kiedy usłyszała o śmierci cioci Prue, bawiła się tylko swoją chusteczką. Ciocia Grace natomiast zajęła się wypisywaniem kart kondolencyjnych, oznajmiających wszystkim, jak bardzo jej smutno z powodu odejścia cioci Prue, chociaż Thelma tłumaczyła, że to inni powinni jej przysyłać kondolencje. Ciocia Grace spojrzała na Thelmę jak na wariatkę. — A po co mieliby to robić? To moje kartki. I moja informacja. Thelma pokręciła głową, ale nic już nie powiedziała. Gdy tylko w czymś się nie zgadzały, zmuszały mnie, żebym przeczytał im jeszcze raz ten list. A list cioci Prue był tak dziwaczny i specyficzny, jak sama ciocia Prue. Drogie Dziewczęta — tak się zaczynał. Siostry nigdy nie zwracały się nigdy do siebie inaczej. — Skoro to czytacie, to zostałam już wezwana po moją Wielką Nagrodę. Chociaż będę zajęta spotkaniem ze Stwórcą, wciąż będę się przyglądać, czy moje przyjęcie przebiega zgodnie z moimi wskazówkami. I nie myślcie sobie, że nie wyjdę prosto z grobu na główną aleję kościoła, jeśli Eunice Honeycutt choćby postawi nogę w domu, gdzie je wyprawicie. Tylko ciocia Prue potrzebowała bramkarza na swoim pogrzebie. List ciągnął się dalej w podobnym stylu. Oprócz na przykład podkreślenia, że wszystkie cztery Harlony Jamesy mają się stawić wraz z Lucille Bali na uroczystości, i wybrania co najmniej kontrowersyjnej aranżacji Amazing Grace oraz złej wersji Bądź przy mnie, największą niespodzianką była mowa pogrzebowa. Chciała, by wygłosiła ją Amma. — To jakiś nonsens. — Amma pociągnęła nosem. — Tego chciała ciocia Prue. Spójrz. — Wyciągnąłem do niej kartkę.
Amma nawet na nią nie spojrzała. — Więc jest takim samym głupcem jak wy wszyscy. Poklepałem ją po plecach. — Nie ma sensu kłócić się ze zmarłymi. — Rzuciła mi wściekłe spójrzenie, a ja wzruszyłem ramionami. — Przynajmniej nie musisz wypożyczać smokingu. Tata podniósł się ze smutną miną z najniższego stopnia schodów, na którym siedział. — Cóż, lepiej przyszykuję swoją kobzę.
Koniec końców Macon zajął się kobzami. Gdy usłyszał o prośbie cioci Prue, nalegał, by sprowadzić kobziarzy aż z Klubu Łosi Górskich z miasta Columbia. Przynajmniej tak twierdził. Znając jego i tunele, byłem przekonany, że przybyli prosto ze Szkocji jeszcze tego ranka. Zagrali Amazing Grace tak pięknie, że nikt nie chciał wejść do kościoła. Ogromny tłum zgromadził się wokół nich na chodniku i na ulicy, aż wielebny musiał zaprosić wszystkich do środka. Stałem w wejściu i przyglądałem się tłumowi. Karawan — prawdziwy karawan, a nie ten Leny i Macona — stał przed budynkiem. Ciocię Prue miano na razie pochować na cmentarzu w Summerville, dopóki Pański Ogród Wiecznego Odpoczynku nie zostanie otwarty na nowo. Siostry nazywały tamten cmentarz Nowym Cmentarzem, ponieważ otwarto go zaledwie siedemdziesiąt lat temu. Widok karawanu przywołał wspomnienie Leny jadącej przez Gatlin do szkoły w zeszłym roku. Przypomniałem sobie, że pomyślałem, to jakiś znak, może nawet zły. Było tak? Patrząc na wszystko, co się potem wydarzyło, wszystko, przez co przeszedłem od tamtego karawanu do tego, wciąż nie byłem pewien. Oczywiście nie z powodu Leny. Poznanie jej zawsze będzie najlepszym, co spotkało mnie w życiu. Ale sporo rzeczy się zmieniło. My też się zmieniliśmy. Rozumiałem to. Ale Gatlin też się zmieniło, i to było trudniej zrozumieć. Tak więc stałem w wejściu do kaplicy, przyglądając się temu, co się działo. Pozwalając na to, bo nie miałem innego wyboru. Osiemnasty księżyc miał nadejść za dwa dni. I jeśli z Leną nie wymyślimy, czego chciała Lilum albo kim jest tak naprawdę ten, który jest dwoma, to nie dało się przewidzieć, ile jeszcze rzeczy się zmieni. Może ten karawan był kolejnym znakiem nadciągającej przyszłości? Spędziliśmy całe godziny w archiwum i niczego nie znaleźliśmy. Ale i tak wiedziałem, dokąd pójdziemy po pogrzebie. Nie zaszkodziło spróbować. Nawet jeśli nie widzieliśmy szans na powodzenie. Nie możesz walczyć z przeznaczeniem. Czy tak właśnie mówiła mama? — Nie widzę mojej zaprzężonej w konie karocy. Białe konie, tak było w moim liście. — Wszędzie poznałbym ten głos. Ciocia Prue stała tuż obok mnie. Bez żadnej poświaty, bez blasku. Po prostu ciocia Prue. Gdyby nie miała wciąż na sobie tych ubrań, w których zmarła, mógłbym ją wziąć za któregoś z gości na jej własnym pogrzebie. — No cóż, mieliśmy problem ze znalezieniem karocy. Wiesz, nie jesteś w końcu Abrahamem Lincolnem. Zignorowała mnie. — Myślałam, że wyraziłam się jasno. Chciałam, żeby to Sissy Honeycutt zaśpiewała Amazing Grace, tak jak to zrobiła na pogrzebie Charlene Watkins. A nie widzę jej tu. Choć ci chłopcy nie szczędzą płuc, co doceniam.
— Sissy Honeycutt powiedziała, że musimy zaprosić też Eunice, jeśli chcemy, żeby zaśpiewała. — To chyba wystarczyło cioci Prue za wyjaśnienie. Odwróciliśmy się z powrotem do kobziarzy. — Myślę, że to jedyny psalm, jaki znają. Chyba nie są z Południa — powiedziałem. Uśmiechnęła się. — Oczywiście, że nie są. Muzyka poniosła się nad tłumem, przyciągając wszystkich odrobinę bliżej. Widziałem, że ciocia Prue jest zadowolona, bez względu na to, co mówiła. — Niezła gromadka. Największy tłum, jaki widziałam od lat. Większy niż u wszystkich moich mężów razem wziętych. — Popatrzyła na mnie. Nie sądzisz, Ethanie? Uśmiechnąłem się. — Tak, ciociu. Całkiem niezła gromadka. — Poluzowałem kołnierz koszuli. Bałem się, że za moment zemdleję w tym zimowym upale. Ale już powiedziałem jej o tym. — A teraz włóż marynarkę i okaż trochę szacunku zmarłej. Amma i tata osiągnęli pewien kompromis w sprawie mowy pogrzebowej Amma jej nie wygłaszała, ale miała odczytać wiersz. Kiedy nam wreszcie powiedziała, co przeczyta, nikt z nas nie zawracał sobie tym za bardzo głowy. Poza tym że mogliśmy skreślić jednocześnie dwie rzeczy z listy cioci Prue. Bądź przy mnie, Panie, tak szybko zapada zmrok, Ciemność jest coraz głębsza, bądź przy mnie, Panie. Gdy inni pomocnicy słabną i nic nie przynosi pocieszenia, Wspomożenie Bezradnych, bądź przy mnie! Żwawe zmiany w drogach naszych małych żyć; Ziemska radość już ciemnieje, chwała jej przemija; Zmiana i rozkład są wszędzie dookoła mnie; O Ty, który się nie zmieniasz, bądź przy mnie! Słowa uderzyły mnie jak pociski. Ciemność zrobiła się jakby głębsza i chociaż nie wiedziałem, kiedy ma zapaść zmrok, miałem wrażenie, żc stanie się to szybko. Naprawdę nic nie przynosiło pocieszenia. I nie tylko ziemska radość i chwała przemijały. Amma miała rację. Tak jak ktoś, kto napisał ten psalm. Zmiana i rozkład były wszędzie dookoła mnie. Nie wiedziałem, czy ktokolwiek lub cokolwiek pozostało niezmienione, ale chciałem, by ten ktoś lub to coś zrobiło więcej, niż po prostu trwało. Chciałem, by mnie uratowało. Gdy Amma złożyła kartkę, zapadła cisza jak makiem zasiał. Stała na podium i wyglądała dokładnie jak Sulla Prorokini. Wtedy dopiero zorientowałem się, co zrobiła. To nie był wiersz, a przynajmniej nie przeczytała go tak, jak się recytuje wiersze. To nawet nie był psalm. To była przepowiednia.
Dwudziesty grudnia
Hybryda Stałem na czubku białej wieży wodnej, plecami do słońca. Mój bezgłowy cień padał na ciepły, pomalowany metal i znikał poza jego krawędzią, wznosząc się do nieba. CZEKAM. Przyszedł. Moja druga połowa. Sen zaciął się jak film, który widziałem tak wiele razy, że zacząłem go przemontowywać, aż wreszcie stał się serią krótkich migawek… Mocny cios. Kopniak. Przygniecenie. Spadanie… — Ethan! Stoczyłem się z łóżka i wylądowałem na podłodze sypialni. — Nic dziwnego, że inkuby wciąż zaglądają do twojej sypialni. Śpisz jak zabity. — John Breed stał nade mną. Z miejsca, w którym leżałem, wyglądał, jakby miał jakieś siedem metrów wzrostu. Wyglądał też tak, jakby mógł skopać mi tyłek bardziej, niż zrobiłem to sam sobie w moim śnie. To była dziwna myśl. Ale to, co powiedział, było jeszcze dziwniejsze. — Potrzebuję twojej pomocy.
John siedział przy moim biurku na krześle, które powoli zaczynałem nazywać inkubowym. — Chciałbym, żebyście wreszcie wymyślili jakiś sposób, żeby spać. — Wciągnąłem przez głowę wyblakły T-shirt z logo Harleya-Davidsona, co zakrawało na ironię, biorąc pod uwagę, że naprzeciwko siedział John. — No. Ale to raczej nie wchodzi w grę. — Popatrzył na błękitny sufit mojego pokoju. — To chciałbym, żebyście zrozumieli, że my potrzebujemy… John nie dał mi skończyć. — To ja. — Co? — Liv wszystko mi powiedziała. Cały ten, który jest dwoma… to ja. — Jesteś pewien? — Nie miałem pojęcia, czy mu wierzę. — Tak. Odkryłem to dzisiaj na pogrzebie twojej cioci. Spojrzałem na zegar. Miał chyba na myśli wczoraj, a ja powinienem był teraz spać. — Jak? Wstał i zaczął krążyć po pokoju. — Od początku wiedziałem, że to ja. Urodziłem się, by być dwiema osobami naraz. Ale na pogrzebie zrozumiałem, że muszę to zrobić. Poczułem to, gdy przemówiła Widząca. — Amma? — Wiedziałem, że pogrzeb cioci Prue był ogromnym przeżyciem dla mojej rodziny, właściwie dla całego miasta, ale nie sądziłem, że wpłynie jakoś na Johna. Nie należał do żadnej z tych
grup. — Co masz na myśli, mówiąc, że wiedziałeś od początku. — Jutro są moje urodziny, tak? Mój osiemnasty księżyc. — Nie cieszył się za bardzo na tę myśl i nie mogłem go za to winić. Biorąc pod uwagę, że to on miał przynieść zagładę całemu światu i takie tam. — Wiesz, co mówisz? — Wciąż mu nie ufałem. Pokiwał głową. — Mam dokonać wymiany, tak jak powiedziała królowa demonów, moje życie za nowy porządek. Żałosny pochrzaniony eksperyment. Prawie mi szkoda wszechświata. Ja wyjdę na tym lepiej. Poza faktem, że już mnie tu nie będzie, by się z tego cieszyć. — Ale Liv tu zostanie. — Owszem zostanie. — Usiadł z powrotem na krześle, chowając twarz w dłoniach. — Cholera. Podniósł wzrok. — Cholera? To najlepsze, co ci przyszło do głowy? Kładę swoje życie na szali. Prawie nie mogłem sobie wyobrazić, co się dzieje w jego głowie. Co sprawiłoby, że taki facet chciałby umrzeć. Prawie. Wiedziałem, jak to jest chcieć się poświęcić dla dziewczyny, którą cię kocha. Chciałem zrobić to samo przy Wielkiej Barierze, kiedy stanęliśmy oko w oko z Abrahamem i Huntingiem. I na Honey Hill, gdy walczyliśmy z płomieniami i Sarafine. Umarłbym za Lenę tysiąc razy. — Liv nie będzie szczęśliwa. — Nie, nie będzie — zgodził się. — Ale zrozumie. — Takie rzeczy trudno zrozumieć. A ja próbuję to zrobić już dłuższy czas. — Wiesz, na czym polega twój problem, śmiertelniku? — Na tym, że nadchodzi koniec świata? John pokręcił głową. — Za dużo myślisz. — Tak? — Prawie się roześmiałem. — Zaufaj mi. Czasami trzeba po prostu iść za instynktem. — A więc czego chce twój instynkt ode mnie? — spytałem powoli, nie patrząc na niego. — Nie wiedziałem, póki tu nie dotarłem. — Podszedł do mnie i chwycił mnie za ramię. — To miejsce, o którym śnisz. Ta duża biała wieża. Muszę się tam dostać. Zanim zdążyłem mu powiedzieć, co myślę o grzebaniu w moich snach, usłyszałem charakterystyczny odgłos i znikliśmy… Nigdzie nie widziałem Johna. Nie widziałem nic prócz ciemności i poszerzającej się srebrnej plamy światła. Kiedy przez nią przeszedłem, znowu usłyszałem odgłos rozrywanego powietrza i zobaczyłem jej twarz. Na szczycie wieży wodnej czekała na nas Liv. Napadła na nas z wściekłością. Ale nie patrzyła na mnie. — Czyś ty kompletnie zwariował? Myślałeś, że się nie domyślę, co kombinujesz? Dokąd pójdziesz? — Zaczęła płakać. John stanął przede mną. — Skąd wiedziałaś, gdzie jestem? Pomachała kawałkiem papieru. — Zostawiłeś mi liścik. — Zostawiłeś jej liścik? — spytałem. — Tylko się pożegnałem… i napisałem parę innych rzeczy. Nie powiedziałem, dokąd idę. Pokręciłem głową.
— To Liv. Było pewne, że się domyśli. Uniosła nam pod oczy nadgarstek. Wskazówki selenometru o mało nie eksplodowały. — Ten, który jest dwoma? Nie sądziłeś, że od razu wpadnę na to, że to ty? Gdybyś nie podejrzał, jak o tym pisałam, z pewnością nigdy bym ci nie powiedziała. — Liv. — Próbowałam znaleźć sposób, żeby to obejść. Od tygodni. — Zamknęła oczy. Wyciągnął do niej ręce. — A ja próbowałem znaleźć sposób na ciebie. — Wcale nie musisz tego robić. — Liv pokręciła głową, a John przytulił ją mocno do piersi i pocałował w czoło. — Owszem. Muszę. Choć raz w życiu chcę być facetem, który postąpił właściwie. Niebieskie oczy Liv były czerwone od płaczu. — Nie chcę, żebyś odchodził. My po prostu… nigdy nie mieliśmy szansy. Nie mieliśmy szansy. Położył kciuk na jej ustach. — Ćśś… Mieliśmy. Ja miałem. — Spojrzał w noc, ale wciąż mówił do niej. — Kocham cię, Olivio. To właśnie była moja szansa. Nie odpowiedziała, jedynie łzy spływały jej po twarzy. Zrobił krok w moją stronę. Chwycił mnie za ramię. — Zajmij się nią, dobrze? Przytaknąłem. Nachylił się bliżej. — Jeśli ją skrzywdzisz. Jeśli jej dotkniesz. Jeśli pozwolisz, by ktokolwiek złamał jej serce, znajdę cię i zabiję. A potem będę cię nękał po drugiej stronie. Rozumiesz? Rozumiałem go lepiej, niż sądził. Puścił mnie i zdjął kurtkę. Podał ją Liv. — Zatrzymaj ją. By o mnie pamiętać. I jest coś jeszcze. — Sięgnął do kieszeni. — Nie pamiętam mojej matki, ale Abraham twierdził, że to należało do niej. Chcę, byś to nosiła. — Była to złota bransoleta z inskrypcją po niadycku albo jakimś innym języku Obdarzonych, który tylko Liv potrafiła przeczytać. Nogi ugięły się pod Liv i zaczęła łkać. John przytulił ją tak mocno, że tylko końce jej palców dotykały jeszcze podłoża. — Cieszę się, że wreszcie poznałem kogoś, komu chciałem to dać. — Ja też. — Ledwo mogła mówić. Pocałował ją delikatnie i odszedł od niej. Skinął mi głową. A potem skoczył przez barierkę. U słyszałem jej głos, niosący się echem wśród ciemności. Lilum. — Różnica nie jest opłacona. Tylko ofiara może dokonać poświęcenia.
Dwudziesty grudnia
Nie ten Kiedy otworzyłem oczy, byłem w swojej sypialni. Wbiłem wzrok w niebieski sufit, próbując się zorientować, jak się tu dostałem. Zostaliśmy przeniesieni, ale to nie mógł być John. Tyle wiedziałem, bo leżał nieprzytomny obok na podłodze. To musiał być ktoś inny. Ktoś potężniejszy niż inkub. Ktoś, kto wiedział o osiemnastym księżycu. Ktoś, kto wiedział o wszystkim od początku — wliczając w to tę jedną rzecz, którą sam właśnie powoli zaczynałem rozumieć. Liv potrząsała Johnem, ciągle łkając. — Obudź się, John. Proszę, obudź się. Otworzył oczy, skołowany. — Co, do diabła? Objęła go. — To nie piekło. Ani nawet niebo. — Gdzie ja jestem? — Był zdezorientowany. — W moim pokoju. — Usiadłem i oparłem się o ścianę. — Jak się tu dostałem? — Nawet nie pytaj. — Nie miałem zamiaru podejmować próby wyjaśnienia mu, że to Lilum nas tu w jakiś sposób przeniosła. Bardziej martwiło mnie to, co to oznaczało. To nie był John Breed. Musiałem z kimś pogadać.
Dwudziesty pierwszy grudnia
Angielska wizyta Zapukałem do drzwi i czekałem w bladożółtym świetle lampki na werandzie. Spojrzałem na drzwi, przestępując nerwowo z nogi na nogę, z rękami wciśniętymi w kieszenie. Chciałbym móc znaleźć się gdzieś indziej Chciałbym, by moje serce przestało tak walić. Pomyśli, że oszalałem. Dlaczego nie miałaby tak pomyśleć? Sam się nad tym zastanawiałem Najpierw zobaczyłem szlafrok, potem włochate kapcie i szklane oko — Ethan? Co ty tu robisz? Przyszedłeś z Mitchellem? — Pani English wyjrzała przez drzwi, przyklepując plastikowe lokówki, jakby dało się sprawić, by wyglądały atrakcyjniej. — Nie, pszepani. Wyglądała na rozczarowaną i przełączyła się na szkolny głos. — Masz pojęcie, jak jest późno? Była dziewiąta. — Mogę wejść na chwilę? Naprawdę muszę z panią porozmawiać. No, właściwie to nie z panią. Nie do końca. — Teraz? — To zajmie dosłownie minutkę. Chodzi o Czarownice z Salem. A przynajmniej o palenie na stosie. To ją w końcu przekonało, tak jak myślałem. Szedłem za nią do salonu już po raz drugi, ale nie pamiętała poprzedniej wizyty. Kolekcja porcelanowych figurek na kominku znów stała na miejscu w perfekcyjnym porządku, jakby nic się tu nigdy nie wydarzyło. Jedyną ofiarą była tamta pająkowata roślina. Zniknęła. Chyba niektóre rzeczy psują się tak, że nie da się ich już naprawić. — Usiądź, proszę, Ethanie. Automatycznie usiadłem w obitym kwiecistym materiałem fotelu, potem znowu wstałem, bo w pokoju nie było drugiego miejsca do siedzenia. Żaden syn Gatlin nie usiadłby przy stojącej damie. — Dziękuję, postoję, niech pani usiądzie. Pani English poprawiła okulary, zajmując miejsce. — Coż, muszę przyznać, że zdarza mi się to po raz pierwszy. No dobrze. Pojawiaj się. — Ethan? Czy chciałeś porozmawiać ze mną o czymś konkretnym? Odchrząknąłem. — To może dziwnie zabrzmieć, ale muszę z panią porozmawiać. — Zamieniam się w słuch. Nie myśl o tym. Powiedz to. Jakoś cię usłyszy. — Tak, cóż. Właśnie o to chodzi. Nie chcę rozmawiać z panią. Chcę rozmawiać z… wie pani. Tylko pani nie wie. Z tą drugą panią. — Słucham?
— Z Lilum, pszepani. — Po pierwsze, moje imię wymawia się Lilian, a po drugie, chyba byłoby wysoce niestosowne, gdybyś mówił do mnie po imieniu. — Zawahała się. — Chyba musisz mylić moją przyjaźń z twoim ojcem… Nie miałem na to czasu. — Królowo demonów? Jesteś tam? — Wypraszam sobie! Nie przestawaj. — Koło Losu? Bezkresna Rzeko? Słyszysz mnie? Pani English wstała. Twarz miała czerwoną i była bardziej wściekła niż kiedykolwiek. — Czy brałeś jakieś narkotyki? A może to jakiś żart? Rozejrzałem się w desperacji po pokoju. Mój wzrok zatrzymał się na figurkach nad kominkiem. Podszedłem do nich. Księżyc był z kamienia, blady i krągły, pełne koło z półksiężycem wyrzeźbionym na górze. — Musimy porozmawiać o księżycu. — Dzwonię do twojego ojca. Próbuj dalej. — Osiemnasty księżyc. Czy to coś pani mówi? Kątem oka zobaczyłem, źe sięga po słuchawkę. Ja sięgnąłem po księżyc. Pokoik wypełnił się światłem. Pani English zamarła w swoim fotelu, ściskając słuchawkę, a pokój wokół niej zniknął… Znajdowałem się przy Temporis Porta, drzwi stały przede mną otworem Po drugiej stronie był tunel, którego ściany niedbale pokryto tynkiem. Przeszedłem przez próg. Tunel był ciasny, a jego sklepienie wisiało tak nisko, że musiałem się schylać, idąc. Na ścianach dostrzegałem jakieś znaki, cienkie linie, jakby ktoś coś liczył. Szedłem tunelem około kilometra, aż zobaczyłem przegniłe drewniane schody. Osiem stopni. Na górze była drewniana klapa, z której zwisał żelazny pierścień. Wszedłem ostrożnie na górę, mając nadzieję, że zdołają mnie utrzymać. Kiedy już tam dotarłem, musiałem uderzyć ramieniem w klapę, by ją otworzyć. Światło zalało tunel, kiedy wychodziłem na zewnątrz. Stałem na środku jakiegoś pola, na początku ścieżki. A raczej na samym początku dwóch wijących się, równoległych linii, na których wysoka, soczysta trawa była wydeptana aż do ziemi. Pola po obu stronach były złote, jak kukurydza wymieszana z promieniami słońca, a nie brązowe jak koniki polne i susza. Niebo miało odcień błękitu, który nazywałem gatlińskim błękitem. Głęboki i czysty. — Halo? Jesteś tam? Nie było jej, a ja nie mogłem uwierzyć, że się tu znalazłem. Rozpoznałbym to miejsce wszędzie. Widziałem wystarczająco dużo zdjęć — plantacji mojego prapraprapradziadka Ellisa Wate’a. To on walczył i zginął po drugiej stronie drogi numer 9w czasie wojny secesyjnej. Właśnie tu. W oddali widziałem mój -i jego — dom, dom Wate’ów. Trudno było powiedzieć, czy wygląda tak samo. Jedynie czarne okiennice wyglądały podobnie. Spojrzałem na klapę, ukrytą w piachu i trawie. I od razu zrozumiałem, co się stało. Wyszedłem z drugiej strony -z bezpiecznej strony, gdzie niewolnicy z Kolei Podziemnej mogli zniknąć w gęstym zbożu. Dlaczego Temporis Porta mnie tu przywiodły? Co Lilum robiła na mojej rodzinnej farmie więcej niż
sto pięćdziesiąt lat temu? — Lilum? Gdzie jesteś? Połowa zardzewiałego roweru leżała na górce przy drodze. Przynajmniej to coś wyglądało jak połówka roweru. Widziałem miejsce, w którym odcięto metal i przeciągnięto gumowy wąż przez ramę. To urządzenie nawadniało pole. Para zabłoconych gumiaków stała tuż przy kole. Wszędzie dookoła jak okiem sięgnąć ciągnęły się pola. — Co mam robić? Spojrzałem znów na pordzewiałą połowę roweru i już wiedziałem. Zalała mnie fala bezsilności. Nie było szansy, żebym podlał całe pole. Było zbyt duże i nie miałem nikogo do pomocy. Słońce paliło coraz mocniej i liście coraz bardziej brązowiały. Niedługo pole nie będzie już złote, ale spalone i martwe, jak wszystko inne. Usłyszałem znajome cykanie roju. Nadlatywały koniki. — Po co mi to pokazujesz? Usiadłem w piachu i wbiłem wzrok w błękit nieba. Zobaczyłem tłustą pszczołę, leniwie bzyczącą pośród dzikich kwiatów. Czułem ziemię pod sobą, ciepłą i miękką, mimo że była tak sucha. Wcisnąłem palce głębiej w glebę, suchą jak piasek. Wiedziałem, po co tu jestem. Czy potrafiłem to zrobić, czy nie, musiałem spróbować. — O to chodzi, prawda? Włożyłem gorące zabłocone buciory i podniosłem rdzewiejące metalowe koło. Chwyciłem kierownicę i pchnąłem koło przed siebie. Zacząłem podlewać pole, kolejno po jednym rzędzie. Koło jęczało przy każdym obrocie, a upał rozgrzewał mi kark, gdy pochylałem się. Pchałem mocno, pomimo grud ziemi i korzeni na polu. Usłyszałem dźwięk, jakby ogromne kamienne drzwi otworzyły się po raz pierwszy od setek lat albo jakby ogromny kamień został wypchnięty z wejścia jaskini. To była woda. Nadchodziła powoli, wracając na pole z jakiejś starej studni czy pompy, do której przyłączony był wąż. Pchnąłem mocniej. Woda zaczęła płynąć po piachu. A gdy spływała do suchych bruzd, tworzyła malutkie rzeczki, które łączyły się w małe rzeki, które zlewały się w całkiem spore rzeki i wiedziałem, że w końcu zaleją całą ścieżkę, by stworzyć jeszcze większą. Bezkresną Rzekę. Biegłem tak szybko, jak mogłem. Przyglądałem się szprychom koła, które obracały się coraz szybciej, silniej pompując wodę, aż koło toczyło się już tak szybko, że obraz się rozmazywał przed oczami. Siła wody była tak duża, że wąż pękł jak grzbiet wypatroszonej żmii. Woda była wszędzie. Piach zmieniał się w błoto pod moimi stopami i w mgnieniu oka przemokłem do suchej nitki. To było jak pierwsza w życiu przejażdżka na rowerze. Jakbym latał, robił coś, co tylko ja mogłem zrobić. Zatrzymałem się, łapiąc oddech. — Koło Losu. Patrzyłem na nie, pordzewiałe, pogięte i starsze niż ziemia. Moje Koło Losu. Tu, w moich rękach. Na starym polu mojej rodziny. Zrozumiałem. To był test. Mój test. Zawsze był mój. Pomyślałem o Johnie, leżącym na podłodze mojej sypialni. O głosie Lilum, gdy mówiła, że to nie on jest ofiarą. — To ja, prawda? To ja jestem tą oczekiwaną ofiarą. To ja jestem tym, który jest dwoma. To zawsze byłem ja. Na moich oczach pole zaczęło się zmieniać, znów przyjmując odcienie zieleni i złota. Upał ustąpił.
Tłusta pszczoła odleciała do nieba, bo ono było prawdziwym niebem, a nie wymalowanym na moim suficie. Usłyszałem toczący się grzmot, a potem trzaski błyskawic. Stałem na środku pola, trzymając zardzewiałe koło, kiedy zaczął padać deszcz. Powietrze drżało od magii, jak wtedy, gdy po raz pierwszy stanąłem na plaży przy Wielkiej Barierze, tyle że sto razy silniej. Dźwięk był tak głośny, że aż dźwięczało mi w uszach. — Lilum?! — krzyknąłem. Wydawałem się taki malutki na środku tego ogromnego pola. — Wiem, że tu jesteś. Czuję to. — Jestem. — Jej głos potoczył się echem z góry, z oślepiająco niebieskiego nieba. Nie widziałem jej, ale tu była. Nie ta Lilum w ciele pani English, lecz prawdziwa. W nigdy nienazwanym, bezkształtnym stanie, wszędzie dookoła mnie. Wziąłem głęboki oddech. — Jestem gotów. — I? — To było pytanie. Znałem już na nie odpowiedź. — Wiem, kim jestem. I co muszę zrobić. — Kim jesteś? — Pytanie zawisło w powietrzu. Spojrzałem w stronę nieba, pozwalając, by słońce oświetliło mi twarz, Wypowiedziałem słowa, których się bałem od pierwszej chwili, kiedy same wyszeptały się w najgłębszych, najmroczniejszych zakątkach mojego umysłu. — Jestem tym, który jest dwoma! — wykrzyczałem tak głośno, jak mogłem. — Mam jedną duszę w świecie śmiertelników i drugą w zaświatach. — Mój głos brzmiał inaczej. Pewniej. — Ten, który jest dwoma. Czekałem w ciszy. Ulżyło mi, gdy to wreszcie powiedziałem, tak jak by ktoś zdjął ogromny ciężar z moich pleców. Jakbym przedtem trzymał parzące błękitne niebo na swoich barkach. — Jesteś. Nie ma innego. — Głos Lilum pozbawiony był jakichkolwiek emocji. — By ustanowić nowy porządek, cena musi zostać zapłacona. — Wiem. — To ofiara. Straszny test. Musisz być pewien. W dzień przesilenia. Stałem tak dłuższą chwilę. Czułem chłodne powietrze i spokój. Czułem wszystko to, czego nie czułem, odkąd zmienił się porządek rzeczy. — Jeśli to zrobię, wszystko wróci do normy. Lena da sobie radę beze mnie. Rada Samotnej Strażnicy zostawi Marian i Liv w spokoju. Gatlin przestanie wysychać i pękać. — Nie pytałem. Targowałem się. — Nic nie jest pewne. Ale… - Stałem i czekałem na odpowiedź Lilum. — Porządek zostanie przywrócony. Nowy porządek rzeczy. Jeśli miałem umrzeć, chciałem jeszcze jednego. — A Amma nie będzie musiała płacić tego, co obiecała bokorowi. — Ta umowa została zawarta dobrowolnie. Nie mogę jej zmienić. — Nie obchodzi mnie to! Zrób to! — Ale już wiedziałem, że tak się nie stanie. — Wszystko ma swoje konsekwencje. Jak ja. Ofiara. Przymknąłem oczy i pomyślałem o Lenie, Ammie i Linku. O Marian i o tacie. O mamie. O tych wszystkich, których kochałem. I tych, których straciłem. I tych, których utraty nie mogłem ryzykować. Nie miałem się w sumie nad czym zastanawiać. Nie sądziłem, żebym miał. Chyba niektóre decyzje podejmujemy, zanim zdążymy nad nimi pomyśleć. Zrobiłem krok i znalazłem się z powrotem w
świetle. — Obiecaj mi. — To wiążące. Przysięga. Obietnica, jak to nazywasz. To mi nie wystarczało. — Powiedz to. — Tak. Obiecuję. — A potem wypowiedziała słowo, którego nie było w żadnym języku. Nie było nawet dźwiękiem, który mógłbym zrozumieć. Samo słowo brzmiało jak grzmot i błyskawica i zrozumiałem zawartą w nim prawdę. To była obietnica. — Więc jestem pewien. Sekundę później znowu stałem w salonie Lilian English, ona leżała zemdlona na fotelu. I słyszałem głos mojego ojca dochodzący z drugiej strony telefonu, który trzymała w dłoni. — Halo? Halo? Mój umysł sam włączył autopilota. Podniosłem słuchawkę, rozłączyłem się z tatą i zadzwoniłem pod 112, żeby uratować bliską śmierci Lilian English. Musiałem odłożyć słuchawkę na stolik, nie mówiąc ani słowa, bo Sissy Honeycutt pracowała na dyżurce w dyspozytorni i niemal na pewno rozpoznałaby mój głos. Nie mogłem dać się dwa razy przyłapać z nieprzytomną nauczycielką angielskiego w jej własnym domu. Ale nie miało to znaczenia, skoro znali już adres. Wyślą karetkę tak, jak ostatnio. A Pani English nie będzie pamiętać mojej wizyty.
Pojechałem prosto do Ravenwood, nie zatrzymując się, nie myśląc, nie włączając radia ani nie otwierając okna. Nie pamiętałem, jak tam dotarłem. W jednej chwili jechałem przez miasto, a w kolejnej stałem i waliłem w drzwi domu Leny. Nie mogłem oddychać. Czułem się uwięziony w niewłaściwej atmosferze, jak w jakimś strasznym koszmarze. Pamiętam, że uderzałem pięścią w księżyc Obdarzonych tyle razy, ile mogłem, ale nie odpowiadał na mój dotyk. Może nie dało się ukryć tego, jak inny byłem. Jak niekompletny. Pamiętam, że wykrzykiwałem, wypłakiwałem i wyceltowywałem jej imię, aż Lena wreszcie otworzyła mi drzwi w swojej fioletowej chińskiej piżamie. Pamiętałem ją z tej nocy, której wyjawiła mi swój sekret, że jestt Obdarzoną. Siedząc na schodach mojego domu w środku w nocy. Teraz, siedząc na jej schodach, wyjawiłem jej swój. To, co się wydarzyło później, było zbyt bolesne, by to zapamiętać. Leżeliśmy w starym, żelaznym łóżku Leny, splątani ze sobą, jakby nic nic mogło nas rozdzielić. Nie mogliśmy się dotykać, ale nie mogliśmy się też nie dotykać. Nie mogliśmy przestać na siebie patrzeć, lecz za każdym razem, gdy nasze oczy się spotykały, ból stawał się jeszcze silniejszy. Byliśmy wyczerpani, ale nie mogliśmy spać. Nie było dość czasu, by wyszeptać wszystko, co musieliśmy sobie powiedzieć. Ale słowa jako takie nie miały znaczenia. I tak myśleliśmy tylko jedno. Kocham cię. Liczyliśmy godziny, minuty, sekundy. Kończyły się nam.
Dwudziesty pierwszy grudnia
Ostatnia gra To mój ostatni dzień. Nie było już żadnych wątpliwości. Jutro nadejdzie przesilenie, a ja podjąłem decyzję. Leżałem w swoim łóżku i gapiłem się w gipsowy sufit, pomalowany na kolor nieba, by zapobiec zagnieżdżaniu się w nim pszczół. Jeszcze jeden poranek. Jeszcze jedno pomalowane na niebiesko niebo. Wróciłem od Leny i poszedłem spać. Zostawiłem otwarte okno, gdyby ktoś chciał mnie odwiedzić, nawiedzić albo skrzywdzić. Nikt się jednak nie pojawił. Czułem zapach kawy i słyszałem, jak tata kręci się na dole. Amma była w kuchni. Gofry. Zdecydowanie gofry. Pewnie czekała, aż się obudzę. Postanowiłem nie mówić tacie. Po tym, co przeszedł z moją mamą, nie sądziłem, by był w stanie mnie zrozumieć. Bałem się, jak to przeżyje. Rozumiałem teraz, dlaczego zwariował po śmierci mamy. Sam za bardzo się bałem wtedy analizować swoje uczucia. A teraz, kiedy nie miało to już znaczenia, przeżywałem to całym sobą. Czasami życie jest takie dziwne.
Poszliśmy z Linkiem na lunch do Dar-ee Keen, ale w końcu się poddaliśmy. On nie mógł jeść i ja też nie mogłem. Wiecie, kiedy więźniowie mogą wybrać swój ostatni posiłek, robi się z tego wielkie halo. Ze mną tak nie było. Nie chciałem krewetek z frytkami ani babki cukrowej. Nic mogłem nic utrzymać w żołądku. I tak nie sprzedadzą ci tego, czego naprawdę potrzebujesz. Czasu. Wreszcie poszedłem na boisko do koszykówki przy podstawówce, by trochę porzucać. Link dał mi wygrać, co było dziwne, bo kiedyś to ja mu na to pozwalałem. Całkiem sporo rzeczy się zmieniło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Raz złapał piłkę i przytrzymał ją, gdy go goniłem. Patrzył na mnie tak samo jak wtedy, gdy usiadł obok mnie na pogrzebie mamy — chociaż sekcja była wydzielona linami i miała tam siedzieć tylko moja rodzina. — Nie jestem za dobry w te klocki, wiesz? — No. Ja też nie. Wyjąłem stary komiks, który trzymałem zwinięty w tylnej kieszeni. — Coś, co będzie ci mnie przypominać. Rozwinął go i się roześmiał. — Aquaman? Mam zapamiętać ciebie i twoje beznadziejne moce dzięki kiepskiemu komiksowi? — Nie każdy może być jak Magneto. — Wzruszyłem ramionami. — Hej, stary. — Przerzucił piłkę z jednej ręki do drugiej. — Jesteś pewien, że tego chcesz? — Nie. To znaczy, jestem pewien, że nie chcę. Ale nie mam wyboru. Link doskonale rozumiał, że ktoś może nie mieć wyboru. Całe jego życie wyglądało w ten sposób.
Odbił mocniej piłkę. — I nie ma innego wyjścia? — Nie, chyba że chcesz posiedzieć ze swoją mamą i obejrzeć koniec świata. — Próbowałem zażartować. Ale jakoś mi to ostatnio nie wychodziło. Może moja rozdarta dusza zabrała też poczucie humoru? Link przestał kozłować i przytrzymał piłkę pod pachą. — Hej, Ethan. — No? — Pamiętasz tego batona w autobusie? Tego, którego dałeś mi w drugiej klasie, w dniu, w którym się poznaliśmy? — Tego, którego znalazłeś na podłodze i później mi oddałeś, nie mówiąc mi o tym? Uśmiechnął się i rzucił. — Tak naprawdę nigdy nie spadł na podłogę. Zmyśliłem to. Piłka odbiła się od obręczy i potoczyła na ulicę. Zostawiliśmy ją tam.
Znalazłem Marian i Liv w archiwum, z powrotem w miejscu, do którego należały. — Ciociu Marian! — Tak mi ulżyło na jej widok, że mało jej nie udusiłem, przytulając. Kiedy ją wreszcie puściłem, widziałem, że czeka na to, co powiem. Cokolwiek, jakkolwiek… o tym, dlaczego wycofano zarzuty przeciwko niej. A więc opowiedziałem im to powoli. Dawkowałem opowieść po kawałku, ale nie wszystkie fragmenty do siebie pasowały. Najpierw Marian i Liv ulżyło, kiedy usłyszały dobre wieści. Gatlin i świat śmiertelników nie zostaną zniszczone w jakiejś magicznej Apokalipsie. Obdarzeni nie stracą swoich mocy ani nie będą się przypadkowo podpalać, choć akurat przypadek Sarafine uratował nam życie. Usłyszały to, co bardzo chciały usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Musiało być. Oddawałem za to swoje życie — tę część przemilczałem. Ale obie były zbyt mądre, by pozwolić opowieści skończyć się w tym momencie. A im więcej okruchów im podawałem, tym szybciej składały wszystkie kawałeczki w całość, tworząc pokręconą wersję prawdy. Wiedziałem dokładnie, kiedy ostatni kawałek wszedł na swoje miejsce. To był ten straszny moment, gdy ich twarze się zmieniły, a uśmiechy zniknęły. Liv nie chciała na mnie spojrzeć. Wciąż od nowa nakręcała selenometr i bawiła się sznurkami, które zawsze nosiła na nadgarstku. — Coś wymyślimy. Zawsze wymyślamy. Musi być inny sposób. — Nie ma. — Nie musiałem tego mówić, już o tym wiedziała. Nic się nie odzywając, Liv odwiązała jeden ze swoich postrzępionych sznurków i założyła mi go na rękę. Łzy spływały jej po policzkach, ale na mnie nie patrzyła. Próbowałem sobie wyobrazić siebie na jej miejscu, ale nie mogłem. To było zbyt trudne. Pamiętałem, jak straciłem mamę — widok mojego garnituru leżącego na krześle w rogu pokoju, czekającego, bym go włożył i przyznał, że mama nie żyje. Pamiętałem Lenę klęczącą w błocie i łkającą w dniu pogrzebu Macona. Szklisty wzrok Sióstr patrzących na trumnę cioci Prue i chusteczki w ich dłoniach. Kto będzie nimi teraz rządził i o nie dbał? Tego właśnie nikt ci nie mówi. Trudniej jest być tym, kto zostaje. Pomyślałem o cioci Prue przechodzącej przez ostatnie drzwi z takim spokojem. Była spokojna. A co ze spokojem nas wszystkich?
Marian nie powiedziała ani słowa. Patrzyła na mnie, jakby próbowała zapamiętać moją twarz i zamrozić tę chwilę tak, by jej nigdy nie zapomnieć. Marian znała prawdę. Chyba wiedziała, że stanie się coś takiego, od kiedy Rada Strażnicy pozwoliła jej wrócić. Wszystko miało swoją cenę. A gdyby to ona stanęła przed takim wyborem, zrobiłaby dokładnie to samo, by chronić ludzi, których kochała. Byłem pewien, że Liv również. Na swój własny sposób zrobiła to dla Macona, gdy uwalniała go ze świetlika. John chciał się dla niej poświęcić na wieży wodnej. Może czuła się winna, że to byłem ja, a nie on? Miałem nadzieję, że zna prawdę — że to nie była jej wina ani moja, ani nawet jego. Nieważne, ile razy wmawiałem sobie, że John jest wszystkiemu winny. To moje życie i tak właśnie się kończyło. Byłem przewodnikiem. A to był mój wielki i straszny cel. To zostało zapisane w kartach, które Amma tak desperacko próbowała odmienić. To zawsze byłem ja. Nie musiałem tego mówić. Marian chwyciła mnie w ramiona, a Liv objęła nas oboje. Przypomniało mi to sposób, w jaki przytulała mnie mama, jakby mnie miała już nigdy nie puścić, gdyby tylko mogła. Wreszcie Marian wyszeptała coś cicho — zdanie, które powiedział Winston Churchill. I miałem nadzieję, że zdołam to zapamiętać tam, dokąd szedłem. — „To jeszcze nie koniec. To nie jest nawet początek końca. Ale, być może, jest to koniec początku”.
Dwudziesty pierwszy grudnia
Resztki Leny nie było w jej sypialni W Ravenwood. Usiadłem na jej łóżku, by na nią zaczekać i gapiłem się w sufit. Pomyślałem o czymś i chwyciłem jej poduszkę, pocierając nią o swoją twarz. Przypomniały mi się poszewki mamy po tym, jak odeszła. To była moja magia, kawałek jej, który wciąż istniał w moim świecie. Chciałem, by Lena miała chociaż to. Myślałem o jej łóżku, o tym, jak je rozwaliliśmy, i o tym, jak spadł na nie dach, kiedy go zniszczyliśmy. Patrzyłem na ściany, myśląc o słowach, które zapisywały się na nich same, kiedy Lena po raz pierwszy powiedziała mi, jak się czuje: „Nie tylko ty upadasz”. Ściany Leny nie były już szklane. Jej pokój wyglądał teraz tak samo jak w dniu, w którym się poznaliśmy. Może tak chciała to zapamiętać. Tak jak na początku, kiedy życie bylo jeszcze pełne możliwości. Nie mogłem o tym myśleć. Wszędzie widziałem nabazgrane słowa i fragmenty zdań, pewnie dlatego, że tak Lena wyrażała emocje. KTO SĄDZI SĘDZIEGO? Nie potrafiłem radzić sobie tak jak ona. Nie dało się zrestartować zegara. Dla nikogo. Nawet dla nas. NIE Z HUKIEM, LECZ ZE SKOWYTEM Co się stało, to się nie odstanie. Chyba musiała to wiedzieć, bo zostawiła mi wiadomość, zapisaną na ścianach jej pokoju czarnym flamastrem. Jak za dawnych czasów. DEMONICZNE RACHUNKI Co jest SPRAWIEDLIWE w świecie Który rozdarłeś na dwoje Jakby mogła być Połowa dla mnie Połowa dla ciebie Co jest SPRAWIEDLIWE gdy Nie ma już nic Czym możemy się dziś dzielić Co jest TWOJE kiedy Twój ból ja muszę znosić Rachunek smutku jest mój Ta szalona ścieżka jest moja
Odejmuj mówią Nie płacz Z powrotem do ławki Spróbuj Zapomnij o dodawaniu Mnożeniu Odpowiadam Dlatego właśnie Resztki Nie znoszą Dzielenia Oparlem głowę o ścianę obok tych słów. Leno. Nie odpowiedziała. L., nie jesteś żadnymi resztkami. Jesteś ocalała. Jej myśli nadeszły powoli, W poszarpanym rytmie. Nie przetrwam tego. Nie możesz mnie o to prosić. Wiedziałem, że płacze. Wyobraziłem ją sobie leżącą w suchej trawie Greenbrier. Tam jej poszukam. Nie powinnaś być teraz sama. Poczekaj na mnie. Idę do ciebie. Tak wiele chciałem jej powiedzieć, że przestałem już nawet próbować. Zamiast tego przetarłem oczy rękawem i otworzyłem plecak. Wyjąłem zapasowy flamaster, który Lena tam trzymała, tak jak inni ludzie trzymają zapasową oponę w bagażniku samochodu. Po raz pierwszy otworzylem flamaster i stanąłem na dziewczyńskim krześle przed jej białą komodą. Jęknęło pod moim ciężarem, ale go wytrzymało. I tak nie miałem dużo czasu. Oczy mnie szczypały i trudno było cokolwiek zobaczyć. Pisałem na jej sufcie, tam gdzie popękał tynk, gdzie tak wiele razy inne słowa, lepsze słowa, bardziej optymistyczne, pojawiały się nad naszymi głowami. Nie byłem wielkim poetą, ale pisałem prawdę i to wystarczyło. Zawszę będę cię kochał Ethan
Znalazłem Lenę leżącą w osmalonej trawie w Greenbrier, w tym samym miejscu, w którym zobaczyłem ją po tym, jak roztrzaskała okna w naszej sali od angielskiego. Ramiona rozłożyła nad głową, w taki sam sposób jak i wtedy. Patrzyła w błękit nad nami. Położyłem się obok. Nie próbowała nawet powstrzymać łez. — Jest inaczej, wiesz? Niebo wygląda inaczej — mówiła na głos, nie celtowała. Nagle mówienie stało się wyjątkowe, tak jak wszystkie inne zwykłe rzeczy. — Naprawdę? Wzięła nierówny oddech. — Pamiętam niebo, kiedy cię poznałam. Spojrzałam w górę i pomyślałam: „Będę go kochać, bo nawet niebo wygląda inaczej”.
Nie odezwałem się. Oddech uwiązł mi w gardle. Ale Lena jeszcze nie skończyła. — Pamietam dokładnie moment, w którym cię po raz pierwszy zobaczyłam. Byłam w samochodzie. Grałeś w kosza na dworze z przyjaciółmi. Piłka wyleciala za boisko i po nią pobiegłeś. Spojrzałeś na mnie. — Pamiętam. Nie wiedziałem, że mnie widziałaś. Uśmiechnęła się. — Czy cie widziałam? Prawie rozwaliłam karawan. Spojrzałem znowu w niebo. — Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia, L.? A czy ty wierzysz w miłość po ostatnim wejrzeniu, Ethan? Po śmierci, to miała na myśli. To nie było fair. Powinniśmy teraz narzekać na zbyt wczesne godziny powrotu do domu. Próbować znależć wakacyjna robotę gdzieś indziej niż w Dar-ee Keen. Martwić się, czy aby dostaniemy się na ten sam uniwersytet. A nie czekać na nieuniknione. Odtoczyła się ode mnie, łkając i wyrywając dłońmi trawę. Objąlem ją ramieniem, przytulając do siebie. Odsunąłem ostrożnie jej włosy i wyszeptałem do ucha: — Tak. — Co? Wierzę w miłość po śmierci. Znowu głęboko zaczerpnęła powietrza, miała urywany oddech. Może tak to zapamiętam, L. Może pamiętanie cię będzie moim życiem po śmierci. Obróciła się, by na mnie spojrzeć. — Tak jak twoja mama pamięta ciebie? Skinąłem głową. — Nie wiem do końca, w co wierzę. Ale dzięki tobie i mojej mamie, wiem, że wierzę. Ja też wierzę. Ale chcę mieć cię tutaj. Nie dbam o to, czy jest pięćdziesiąt stopni na dworze i każde źdźbło trawy usycha. Bez ciebie nic nie będzie dla mnie ważne. Wiedziałem, jakie to dla niej trudne, bo myślałem tylko o tym, jak bardzo nie chcę jej zostawiać. Ale nie mogłem tego powiedzieć. Pogorszyłoby to tylko sprawę. Nie mówimy o usychającej trawie. Wiesz o tym. Świat zostanie zniszczony, tak jak i ludzie, których kochamy. Lena potrząsnęła głową. — Nieważne. Nie mogę sobie wyobrazić świata bez ciebie. — Więc wyobraź sobie taki świat, jaki ja zawsze chciałem zobaczyć. — Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem z niej złożoną, wytartą mapę. Tę, która wisiała na mojej ścianie przez tyle lat. — Może ty zobaczysz to dla mnie. Zaznaczyłem wszystkie trasy na zielono. Nie musisz z niej korzystać. Ale chciałbym, żeby ktoś to zrobił. To coś, co planowałem bardzo długo… Właściwie całe życie. To miejsca z moich ulubionych książek. — Pamiętam — powiedziała zduszonym głosem. — Jack Kerouac. — Albo możesz zrobić własną mapę. — Poczułem, jak wstrzymuje oddech. — Zabawne, ale zanim cię spotkałem, chciałem znależć się daleko od Gatlin, jak to tylko możliwe. Trochę ironiczne, nie? Nie można być dalej niż tam, dokąd idę, a oddałbym wszystko, żeby zostać. Lena położyła dłonie na mojej piersi, odpychając mnie lekko. Mapa upadła na ziemię między nami. — Nie mów tak! Nigdzie nie idziesz! Pochyliłem się i podniosłem mapę, gdzie zaznaczone były wszystkie miejsca, o których marzyłem, nim wreszcie odkryłem swoje miejsce.
— W takim razie po prostu mi ją przechowaj. Lena spojrzała na złożoną kartkę, jakby była najniebezpieczniejszym przedmiotem na świecie. A potem sięgnęła do szyi i odpięła swój szczęśliwy naszyjnik. — Tylko jeśli ty przechowasz to dla mnie. — L., nie… Ale wisiał już w powietrzu między nami, a ona błagała mnie wzrokiem, bym go wziął. Otworzyłem dłoń i upuściła naszyjnik — srebmy guzik, czerwony sznurek, gwiazdkę z choinki, wszystkie jej wspomnienia — na moją rękę. Sięgnąłem dłonią i uniosłem jej podbródek, by spojrzała na mnie. — Wiem, że to trudne, ale nie możemy udawać, że nic się nie dzieje. Musisz mi coś obiecać. — Co? — Jej oczy były zaczerwienione i opuchnięte. — Musisz tu zostać i ustanowić nowy porządek. Albo wykonać jakiekolwiek inne zadanie, które do ciebie należy. Inaczej wszystko, co zrobię, pójdzie na marne. — Nie możesz mnie o to prosić. Przechodziłam przez to, gdy myślałam, że wujek Macon umarł. I widziałeś, jak świetnie to zniosłam… - Jej głos się załamał. — Nie przetrwam bez ciebie! Obiecaj, że spróbujesz. — Nie! — Lena kręciła głową z obłędem w oczach. — Nie możesz się poddawać. Musi być inny sposób. Wciąż mamy czas. — Wpadła W histerię. — Błagam cię, Ethan! Złapałem ją i otoczyłem ramionami. Zignorowałem fakt, że jej skóra mnie parzyła. Będę tęsknił za tymi poparzeniami. Będę tęsknił za wszystkim, co się z nią wiązało. — Cśś… Już dobrze, L. Nie było dobrze. Przysiągłem sobie, że znajdę sposób, żeby do niej wrócić. Tak jak moja mama znalazła drogę do mnie. Złożyłem taką obietnice, nawet jeśli nie mogłem jej dotrzymać. Zamknąłem oczy i zanurzyłem twarz w jej włosach. Chciałem to zapamiętać. Bicie jej serca przy moim, gdy ją tuliłem. Zapach cytryn i rozmarynu, który doprowadził mnie do niej, nim ją jeszcze poznałem. Kiedy nadejdzie czas, to właśnie chciałem pamiętać. To miała być moja ostatnia myśl. Cytryny i rozmaryn. Czarne włosy i złoto-zielone oczy. Nie odezwała się już ani słowem i ja też nie próbowałem jej zagadywać, bo nie byłoby nas słychać przy odgłosach pękających serc i w ponurym cieniu ostatnich słów. Tych, których nie chcieliśmy wypowiadać. Chociaż i tak miały nadejść, czy je wypowiemy, czy nie. Żegnaj.
Dwudziesty pierwszy grudnia
Stłuczone butelki Kiedy dotarłem do domu, Amma siedziała w kuchni. Karty, krzyżówka, cukierki cynamonowe, a Siostry gdzieś zniknęły. Na stole stała tylko stara, obtłuczona butelka po coli. Pochodziła z naszego drzewa butelkowego. Tego, które butelkami obwiesiła Amma, aby do nich złapać poszukiwanego ducha. Mojego ducha. Powtarzałem sobie tę rozmowę w głowie od momentu, gdy zorientowałem się, że to ja jestem ofiarą, a nie John. Rozmyślałem o stu różnych sposobach na to, jak powiedzieć osobie, która kochała mnie tak bardzo jak mama, że umrę. Co się mówi w takiej chwili? Wciąż jeszcze nie wymyśliłem, jak powiem to wszystko Ammie. A teraz, kiedy stałem w kuchni i patrzyłem jej w oczy, wydawało mi się, że w ogóle tego nie zrobię. Ale miałem przeczucie, że ona i tak już wie. Wsunąłem się na krzesło naprzeciwko niej. — Ammo, muszę z tobą porozmawiać. Skinęła głową, tocząc butelkę w dłoniach. — Tym razem wszystko zrobiłam źle. Myślałam, że to ty wydłubujesz dziurę we wszechświecie. Okazało się, że to byłam ja. — To nie twoja wina. — Kiedy uderza tornado, to nie meteorolog jest winien, w każdym razie nie bardziej niż Bóg. I to bez względu na to, co mówi mama Wesleya. Tak czy siak, nie ma to znaczenia dla ludzi, którzy zostali bez dachu nad głową, prawda? — Spojrzała na mnie zrozpaczona — Ale myślę, że oboje wiemy, że to wszystko moja sprawka. A to za duża dziura, bym ją załatała. Przykryłem swoimi dużymi dłońmi jej malutkie ręce. — To chcę ci właśnie powiedzieć. Mogę to naprawić. Amma odskoczyła na swoim krześle, a zmarszczki na jej twarzy się pogłębiły. — O czym ty mówisz, Ethanie Wate? — Mogę to zatrzymać. Upały i susze, trzęsienia ziemi, utratę kontroli Obdarzonych nad mocami. Wszystko. Ale ty już o tym wiesz, prawda? Właśnie dlatego poszłaś do bokora. Krew odpłynęła jej z twarzy. — Nie mów o tym diable w tym domu! Nie wiesz… — Wiem, że poszłaś do niego, Ammo, śledziłem cię. — Nie było już czasu na gierki. Nie mogłem odejść, nie pożegnawszy się z nią. Nawet jeśli nie chciała tego słuchać. — Zgaduję, że to właśnie zobaczyłaś w kartach, prawda? Wiem, że próbowałaś to zmienić, ale Koło Losu zmiażdży nas wszystkich, czyż nie? -W kuchni było tak cicho, jakby ktoś wyssał z niej całe powietrze. — Tak powiedziałaś, prawda? Żadne z nas się nie poruszyło ani nie odetchnęło. Przez chwilę Amma wyglądała na tak wystraszoną, że byłem pewien, iż ucieknie, albo obsypie cały dom solą. Ale potem rzuciła się na mnie, ściskając moje ramiona, jakby chciała mną potrząsnąć. — Nie ty! Jesteś moim chłopczykiem. Koło nie ma z tobą nic wspólnego! To moja wina. Ja to
naprawię. Położyłem dłonie na jej chudych ramionach, patrzyłem na łzy spływające jej po policzkach. — Nie możesz, Ammo. Tylko ja jestem w stanie to zrobić. To muszę być ja. Odejdę, nim wstanie słońce. — Nie mów tak! Ani słowa więcej! — krzyknęła, wbijając palce w moje ramiona, jakby próbowała mnie uratować przed utonięciem. — Ammo, posłuchaj mnie… — Nie! To ty posłuchaj! — błagała mnie, a na jej twarzy malowało się szaleństwo. — Ja już wszystko wymyśliłam. Można zmienić karty, rozumiesz? Zawarłam układ. Musisz tylko zaczekać — mamrotała do siebie jak opętana. — Wszystko już wymyśliłam. Zobaczysz… Myliła się. Nie miałem pojęcia, czy Amma zdaje sobie z tego sprawę, ale ja wiedziałem. — Muszę to zrobić. Jeśli nie… ty i tata, i całe to miasto… znikniecie. — Nie obchodzi mnie miasto! — wysyczała. — Może spłonąć do szczętu! Ale nic się nie stanie mojemu chłopczykowi! Słyszysz mnie? — Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie od lewej do prawej, jakby sprawdzała, czy nikt nie kryje się po kątach. Kiedy znów spojrzała na mnie, kolana się pod nią ugięły i przechyliła się niebezpiecznie na jedną stronę. Mdlała. Złapałem ją za ramiona i podciągnąłem do góry. Wbiła we mnie wzrok. — Straciłam już twoją mamę. Nie mogę stracić ciebie. Posadziłem ją na jednym z krzeseł i przyklęknąłem obok, patrząc jak powoli dochodzi do siebie. — Oddychaj głęboko. — Pamiętałem, że Thelma powtarzała to cioci Mercy, gdy ta miała jeden ze swoich napadów duszności. Ale głębokie oddechy na nic się tu nie zdały. Amma próbowała mnie zaszantażować. — Posłuchaj, nic mi nie jest. Tylko obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego. Ja sobie już zamiotę ten bałagan. Czekam tylko na właściwy moment. — Mogłem się założyć, że ten moment będzie naznaczony czarną magią bokora. Nie chciałem, by ostatnia rzecz, jaką powiem Ammie, była kłamstwem. Ale wiedziałem, że nie uda mi się jej przekonać, że robię to, co należy. Była pewna, że znajdzie jakąś furtkę. Tak jak Lena. — Dobrze, Ammo. Chodźmy do twojego pokoju. Przytrzymała mnie za ramię, kiedy wstawała. — Musisz mi obiecać, Ethanie Wate. Spojrzałem jej prosto w oczy. — Nie zrobię niczego głupiego. Obiecuję. — To było połowiczne kłamstwo. Bo ratowanie ludzi, których się kocha, nie jest głupie. Nie jest nawet kwestią wyboru. Ale wciąż chciałem, by ostatnie słowa, jakie do niej wypowiem, były kryształowo prawdziwe. Więc po tym, jak pomogłem jej usiąść w jej ulubionym fotelu, przytuliłem ją mocno i wyszeptałem coś jeszcze. — Kocham cię, Ammo. Nie było nic prawdziwszego. Drzwi do domu trzasnęły, gdy zamykałem pokój Ammy. — Czołem wszystkim, wróciłem! — zawołał tata z korytarza. Już mu miałem odpowiedzieć, gdy usłyszałem znajomy odgłos otwierających się innych drzwi. — Będę w gabinecie. Mam sporo do przeczytania. — To była dopiero ironia losu. Mój tata spędzał całe dnie, badając osiemnasty księżyc, podczas gdy ja wiedziałem o nim więcej, niż chciałem. Gdy wracałem do kuchni, zauważyłem na stole starą butelkę po coli dokładnie tam, gdzie ją zostawiła Amma. Było już za późno, by do niej cokolwiek złapać, ale i tak ją podniosłem. Zastanawiałem się, czy tam, dokąd szedłem, były drzewa butelkowe.
W drodze do pokoju minąłem gabinet, w którym pracował tata. Siedział przy starym biurku mamy, a lampka oświetlała pomieszczenie, tatę przy pracy i kawę z kofeiną, którą przemycał do domu. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć. Nie wiedziałem co… Ale w tym momencie znalazł w szufladzie zatyczki i wsadził je sobie do uszu. Żegnaj, tato. W milczeniu oparłem czoło o framugę. Niech rzeczy dzieją się tak, jak się mają dziać. I tak wkrótce wszystkiego się dowie.
Było już po północy, gdy Lena wreszcie zasnęła, płacząc. Siedziałem na łóżku, czytając Myszy i ludzi po raz ostatni. W ciągu kilku minionych miesięcy moje wspomnienia wyblakły tak bardzo, że nie pamiętałem już prawie tej książki. Wciąż nie zapomniałem jednak jednego. Zakończenia. Irytowało mnie za każdym razem, gdy je czytałem — chodziło o sposób, w jaki George zabijał Lenniego, opowiadając mu o farmie, którą mieli kiedyś kupić. O farmie, której Lennie nigdy nie zobaczy. Kiedy omawialiśmy tę powieść na angielskim, wszyscy zgadzali się co do tego, że George dokonywał ogromnego poświęcenia, zabijając najlepszego przyjaciela. Był to przejaw głębokiej litości, George dobrze wiedział, że Lennie zostanie powieszony za przypadkowe zabicie dziewczynki na ranczo. Ale ja tego nigdy nie kupiłem. Strzelić najlepszemu przyjacielowi w głowę? Trzeba było próbować ucieczki! To nie wyglądało mi na poświęcenie. To Lennie się poświęcił, czy o tym wiedział, czy nie. Najgorsze jednak było to, że myślę, iż Lennie poświęciłby się świadomie dla George’a w ułamku sekundy. Chciał, by George dostał tę farmę. By był szczęśliwy. Wiedziałem, że moje poświęcenie nikogo nie uszczęśliwi. Ale za to uratuje życie bliskim mi osobom. To wystarczało. Wiedziałem też, że nikt z ludzi, których kochałem, nie pozwoliłby mi zrobić tego, co zamierzałem. I dlatego właśnie wkładałem dżinsy o pierwszej w nocy. Rzuciłem okiem na mój pokój po raz ostatni — na ustawione wzdłuż ścian pudełka po butach, które zawierały wszystko, co kiedykolwiek było dla mnie ważne; na krzesło w rogu, na którym siedziała moja mama, gdy odwiedziła mnie dwa miesiące temu; na stos moich ulubionych książek ukrytych pod łóżkiem; na krzesło obrotowe, które się nie obracało, odkąd usiadł na nim Macon Ravenwood. Chciałem to wszystko zapamiętać. Ale gdy przerzucałem nogę przez parapet, nie byłem pewien, czy zdołam utrzymać ten obraz w pamięci.
Wieża wodna w Summerville górowała nade mną w świetle księżyca. Większość ludzi pewnie nie wybrałaby takiej scenerii, ale w moich snach ostatni akt tego dramatu rozgrywał się właśnie tu. Dlatego wiedziałem, że to właściwe miejsce. Ostatnio sporo rzeczy brałem na wiarę. Wiedza, że nie ma się dużo czasu, wiele zmienia. Człowiek staje się trochę filozofem. I zaczyna dochodzić do pewnych wniosków — czy też może raczej one do niego docierają. I wszystko staje się naprawdę jasne. Twój pierwszy pocałunek nie jest tak ważny jak ostatni. Klasówka z matematyki nie miała tak naprawdę znaczenia. Ale placek je miał. To, w czym jesteś dobry, a w czym nie jesteś, to tak naprawdę dwie strony tego samego medalu. To samo dotyczy ludzi, których kochasz, i tych, których nienawidzisz. Oraz ludzi, którzy cię kochają, i ludzi, którzy cię nienawidzą. Jedyne, co się liczyło, to fakt, że kilku osobom na tobie zależało. Życie jest naprawdę, naprawdę krótkie. Wyjąłem szczęśliwy naszyjnik Leny z kieszeni i spojrzałem na niego po raz ostatni. Potem sięgnąłem
przez otwarte okno volvo i upuściłem go na siedzenie. Nie chciałem, by mu się coś stało, kiedy to wszystko już się skończy. Cieszyłem się, że mi go dała. Czułem, że część jej jest ze mną. Ale byłem tu sam. Tak jak chciałem. Bez przyjaciół i bez rodziny. Bez rozmawiania, celtowania. Nawet bez Leny. Chciałem czuć wszystko takim, jakie było naprawdę. A było straszne. I wyglądało jeszcze gorzej. Czułem to teraz. Przybyło wreszcie po mnie moje przeznaczenie. Ono i coś jeszcze. Niebo rozdarło się kilka metrów ode mnie. Myślałem, że z ciemności wyjdzie Link z paczką batoników, czy coś takiego, ale to był John Breed. — Co się dzieje? Maconowi i Liv nic się nie stało? — zapytałem. — Wszyscy mają się świetnie, biorąc pod uwagę okoliczności. — To dlaczego tu jesteś? Wzruszył ramionami, otwierając i zamykając zapalniczkę. — Myślałem, że przyda ci się towarzystwo. — Po co? Żeby mnie zepchnąć z góry? — Żartowałem tylko w połowie. Zamknął zapalniczkę. — Powiedzmy po prostu, że tam, na górze, jest trudniej, niż sądzisz. No i ty byłeś wtedy ze mną, tak? — Nieco pokręcona logika, ale wszystko było nieco pokręcone. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Trudno uwierzyć, że to ten sam gnojek, który skopał mi tyłek na festynie i próbował ukraść dziewczynę. Teraz był już w połowie porządnym gościem. Zakochiwanie się chyba działa tak na ludzi. — Dzięki, stary. Jak to jest? Mam na myśli drogę w dół. John pokręcił głową. — Uwierz mi. Nie chcesz wiedzieć. Poszliśmy w stronę wieży wodnej. Ogromny biały księżyc przesłaniał światło tego prawdziwego. Biała metalowa drabina była już tylko o kilka kroków ode mnie. Wiedziałem, że idzie za mną, nim John ją wyczuł i obrócił się do niej. Amma. Nikt inny nie pachniał ołówkami i cukierkami cynamonowymi. — Ethanie Wate. Byłam przy tobie w chwili, kiedy się rodziłeś, i będę, gdy będziesz umierał, po tej stronie czy po tamtej. Szedłem dalej. Jej głos zabrzmiał głośniej. — Tak czy siak, dzisiaj nie jest ten dzień! John wyglądał na rozbawionego. — Cholera, Wate. Przyznaję, że masz całkiem przerażającą rodzinkę, jak na śmiertelnika. Przygotowałem się na widok Ammy uzbrojonej w swoje koraliki, lalki i może Biblię. Ale gdy się obróciłem, mój wzrok padł na poskręcane warkocze i owiniętą wężową skórą laskę bokora. Bokor uśmiechnął się do mnie. — Widzę, że nie odnalazłeś swojej ti-bon-age.A może jednak? Łatwiej ją znaleźć, niż złapać, prawda? — Nie odzywaj się do niego — warknęła Amma. Niezależnie od powodu, w jakim przybył tu bokor, na pewno nie zamierzał mnie odwieść od skakania z wieży. — Ammo! — wykrzyknąłem jej imię i odwróciła się do mnie. Po raz pierwszy udało mi się dostrzec, jak bardzo się w tym wszystkim pogubiła. Jej przenikliwe brązowe oczy były zmieszane i rozbiegane, a dumna figura zgięta i złamana. — Nie wiem, dlaczego przyprowadziłaś tu tego gościa, ale nie powinnaś się zadawać z takimi jak on.
Bokor odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. — Ja i Widząca zawarliśmy umowę i zamierzam po prostu dotrzymać mojej części układu. — Jaką umowę? — zapytałem. Ale Amma zdążyła rzucić bokorowi spojrzenie mówiące: „siedź cicho”.A potem przywołała mnie do siebie tak jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem. — To już nie twoja sprawa, a moja i Stwórcy. Wróć do domu, a i on wróci, gdzie jego miejsce. — Nie sądzę, żeby to była prośba — stwierdził John. Spojrzał na Ammę. — A co, jeśli Ethan nie chce iść? Oczy Ammy się zwęziły. — Wiedziałam, że tu będziesz jak diabeł na ramieniu mojego chłopca. Wciąż jeszcze umiem dostrzec jedną czy dwie rzeczy. A ty masz duszę ciemną jak węgiel w śniegu, bez względu na kolor twoich oczu. Dlatego zabrałam ze sobą trochę własnej ciemności. Bokor nie przyszedł tutaj po mnie ani po moją rozdartą duszę. Był tu, by sprawić, że John nie wejdzie Ammie w paradę. John uniósł ręce w udawanym geście poddania się. — Nie próbuję zmusić Ethana do niczego. Przyszedłem jako przyjaciel. Usłyszałem dźwięk obijających się o siebie butelek. Wtedy dopiero zauważyłem sznur butelek przywiązany do paska bokora. Takich, jakie można znaleźć na drzewie butelkowym. Bokor wyciągnął jedną przed siebie, trzymając dłoń na korku. — Ja także przyprowadziłem kilku przyjaciół. — Odkorkował butelkę i wyciekła z niej cienka strużka ciemnej mgły. Wirowała powoli, prawie hipnotycznie, aż uformowała się w ciało człowieka. Ale ta zjawa nie przypominała innych, które widziałem. Członki były powykręcane i powyginane pod dziwnymi kątami. Rysy twarzy groteskowe. W widmowym ciele brakowało całych fragmentów, które najwyraźniej zgniły. Zjawa wyglądała jak zombi z horrorów, obszarpana i połamana. Jej oczy były puste i nieobecne. John zrobił krok w tył. — Wy, śmiertelnicy, jesteście zdecydowanie bardziej pochrzanieni niż Obdarzeni. — Co to u diabła jest? — Nie mogłem przestać się gapić. Bokor rozrzucił jakiś proszek na ziemi dookoła siebie. — Jedna z dusz niechcianych. Kiedy rodziny nie dbają o swoich zmarłych, wtedy ja po nich przychodzę. — Uśmiechnął się i potrząsnął przed sobą butelką. Zrobiło mi się niedobrze. Myślałem, że łapanie duchów do butelek było jednym z szalonych przesądów Ammy. Nie wiedziałem, że istnieli źli czarownicy wudu, przekopujący cmentarze z butelką po coli w ręku. Umęczona dusza ruszyła w stronę Johna. Jej twarz zastygła w przerażającym i bezgłośnym krzyku. John otworzył dłonie przed sobą tak, jak zawsze robiła to Lena. — Odsuń się, Ethan, nie wiem, do czego to coś jest zdolne. Odskoczyłem do tyłu, kiedy z rąk Johna wyskoczyły płomienie. Nie miał tyle mocy co Lena czy Sarafine, ale wciąż było to mnóstwo ognia, który uderzył w ducha, ogarniając go całkowicie. Widziałem zarys jego kończyn i tułowia w środku tego pożaru, a jego twarz wciąż wykrzywiał ten wieczny krzyk. A potem mgła się rozpłynęła i kształt zniknął. Po kilku sekundach ciemna mgła zawirowała przed ogniem i duch unosił się kilka metrów dalej. — To chyba nie działa. — John wytarł ręce o dżinsy. — Nie mam… Niechciany rzucił się w stronę Johna, ale nie zatrzymał się, gdy do niego dotarł. Czarna mgła wpłynęła w inkuba, znikając prawie kompletnie, gdy John się teleportował. Duch został brutalnie wyrzucony, tak jakby coś wessało go z powrotem w próżnię. John zmaterializował się o kilka kroków dalej, był w kompletnym szoku. Przebiegł dłońmi po swoim
ciele, jakby sprawdzał, czy niczego mu nie brakuje. Duch znów wznosił się w ciemnej mgle, niewzruszony. — Zrobił ci coś? John wciąż próbował się otrząsnąć. — Chciał we mnie wejść. Duchy służące po stronie Ciemności muszą posiąść ciało, jeśli mają naprawdę zaatakować. Znowu usłyszałem brzęk butelek. Bokor je kolejno otwierał, wypuszczając z każdej kłęby ciemnej mgły. — Patrz, ma ich więcej. — Przerąbane — stwierdził John. — Ammo, zatrzymaj to! — krzyknąłem. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Amma z założonymi rękoma na piersiach wyglądała na jeszcze bardziej zdeterminowaną i szaloną niż kiedykolwiek przedtem. — Wróć ze mną do domu, a on napełni te butelki z powrotem szybciej, niż zdołasz rozlać szklankę mleka. — Tym razem Amma wkroczyła tak daleko na ścieżkę Ciemności, że nie wiedziałem, jak do niej dotrzeć. I jak przyprowadzić ją z powrotem. Spojrzałem na Johna. — Możesz sprawić, by zniknęły? Albo je w coś zamienić? Pokręcił głową. — Nie posiadam żadnych mocy, które działałyby na wściekłe duchy niechcianych. Kręgi dymu uniosły się w powietrzu, gdy nagle ktoś wyszedł z cienia. — Na szczęście, ja mam kilka. — Macon Ravenwood zaciągnął się cygarem. — Amarie, jestem rozczarowany. To nie są twoje najlepsze chwile. Amma przepchnęła się obok bokora, a butelki przywiązane wciąż do jego paska zagrzechotały niebezpiecznie. Wycelowała swój kościsty palec w Macona. — Zrobiłbyś to samo co ja dla swojej siostrzenicy szybciej, niż grzesznik skradłby pieniądze z tacy w kościele, Melchizedeku! Nie stój tu taki nadęty i potężny, bo nie pozwolę, by mój chłopiec stał się waszą owcą ofiarną! Bokor uwolnił kolejnego niechcianego ducha za plecami Ammy. Macon przypatrywał się, jak duch unosi się w powietrze. — Pan wybaczy. Będę pana prosił o zebranie swego dobytku i opuszczenie tego miejsca. Moja przyjaciółka nie myślała zbyt jasno, zamawiając pańskie usługi. Wie pan, żal zakłóca trzeźwy osąd. Bokor roześmiał się, celując laską w jednego z duchów i prowadząc go w stronę Macona. — Nie jestem jakimś najemnikiem, Obdarzony. Układu, który ze mną zawarła, nie można rozwiązać. Duch zrobił jedno kółko, po czym wystrzelił w stronę Macona z rozdartymi i krzyczącymi ustami. Macon zamknął oczy, a ja osłoniłem swoje, spodziewając się oślepiającego zielonego światła, które prawie zniszczyło Huntinga. Ale nic było żadnego światła. Wręcz przeciwnie — zgasło. Ciemność. Szeroki krąg absolutnej ciemności uformował się na niebie nad niechcianym. Przypominał satelitarne zdjęcie huraganu, tylko że wokół niego nie zauważyłem żadnych chmur. To była prawdziwa dziura w niebie. Duch odwrócił się, a czarna dziura przyciągnęła go jak magnes. Gdy uderzył w jej brzeg, znikał kawałek po kawałku, aż został wessany do środka. Przypomniało mi to sposób, w jaki moja dłoń zniknęła w kracie na zewnątrz Lunae Libri, tylko że to nie była sprawka iluzji. Kiedy rozmazane paluchy ducha zostały w końcu połknięte przez próżnię, dziura zamknęła się i znikła. — Wiedziałeś, że może to zrobić? — wyszeptał John. — Nawet nie wiem, co zrobił.
Oczy bokora rozszerzyły się, ale nie stracił rezonu. Po kolei celował laską w pozostałe duchy i posyłał je w stronę Macona. Atramentowo czarne dziury pojawiały się nad każdym z nich, wciągając niechcianych do środka. Następnie dziury znikały jak gasnące sztuczne ognie. Jedna z pustych butelek wysunęła się z dłoni bokora i spadła na ziemię. Usłyszałem, jak pęka na wyschniętym podłożu. Macon otworzył oczy i spojrzał spokojnie na bokora. — Tak jak mówiłem, pańskie usługi nie są już dłużej potrzebne. Sugeruję, by wrócił pan do swojej dziury w ziemi, nim osobiście zrobię jedną specjalnie dla pana. Bokor otworzył prostą torbę i wyciągnął z niej garść białego proszku, którym przedtem posypywał ziemię wokół siebie. Amma odsunęła się, unosząc brzeg sukienki, by tylko nie dotknąć proszku. Bokor uniósł dłoń i dmuchnął pyłem w stronę Macona. Leciał przez powietrze jak popiół. Ale zanim dotarł do Macona, kolejna czarna dziura otworzyła się i wessała cały proszek do środka. Macon przetoczył cygaro między palcami. — Proszę pana, a używam tego terminu nieco na wyrost, jeśli nie ma pan w zanadrzu czegoś jeszcze, sugeruję, by zabrał pan już swoją laskę do domu. — Bo co, Obdarzony? — Bo kolejna dziura będzie dla ciebie. Oczy bokora rozbłysły w ciemności. — To błąd, Ravenwood. Ta stara kobieta jest moją dłużniczką i spłaci ten dług. W tym życiu albo przyszłym. Nie powinieneś interweniować. — Rzucił coś na ziemię i z tego miejsca uniósł się dym. Gdy opadł, już go nie było. — On może podróżować? Macon podszedł do nas. — Jarmarczne sztuczki podrzędnego magika. John przyglądał się zadziwiony wujkowi Leny. — Jak zrobiłeś to, co właśnie zrobiłeś? Wiedziałem, że możesz stworzyć światło, ale co to było? — Skrawki Ciemności. Dziury we wszechświecie, jak sądzę — odpowiedział. — Nic specjalnie przyjemnego. — Ale jesteś teraz Istotą Światła. Jak możesz tworzyć Ciemność? — Teraz jestem Istotą Światła, ale byłem inkubem na długo przedtem. W niektórych z nas jest zarówno Światło, jak i Ciemność. Ty powinieneś wiedzieć o tym lepiej niż ktokolwiek inny, John. John chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Amma krzyknęła. — Melchizedeku Ravenwoodzie! Ostatni raz proszę cię, byś trzymał się z dala od moich spraw. Zajmij się swoją rodziną, a ja zajmę się moją. Ethanie Wate, w tej chwili idziemy do domu! Pokręciłem głową. — Nie mogę. Amma z jadowitym błyskiem w oku wskazała palcem na Macona. — To twoja sprawka! Nigdy ci tego nie wybaczę, słyszysz? Ani dzisiaj, ani jutro, ani gdy spotkamy się w piekle za grzechy, które oboje popełniliśmy. Jeden popełnię zaraz. — Amma rozsypała coś wokół siebie, tworząc krąg. Białe kryształy rozbłysły jak płatki śniegu. Sól. — Amarie! — krzyknął do niej Macon, ale w jego głosie usłyszałem łagodną nutę. Wiedział, że postradała zmysły. — Ciociu Delilah, wujku Abnerze, ciociu Ivy, babciu Sullo. Potrzebuję was! — Amma spojrzała w ciemne niebo. — Jesteście krwią z mojej krwi i wzywam was, byście pomogli mi walczyć z tym, który grozi mojemu chłopcu! Wzywała Wielkich i chciała ich zwrócić przeciwko Maconowi. Czułem powagę tej sytuacji, desperację Ammy, jej szaleństwo, miłość. Ale cokolwiek robiła, opowiadała się po stronie Ciemności i to nie mogło być słuszne. Tylko ona tego nie widziała.
— Nie przyjdą — wyszeptałem do Macona. — Próbowała wzywać ich już wcześniej, ale się nie pojawili. — Cóż, być może nie mieli wystarczającej motywacji. — Podążyłem za wzrokiem Macona w górę ponad wieżę wodną i dostrzegłem postacie górujące nad nami w świetle księżyca. Wielcy. Przodkowie Ammy z zaświatów. Wreszcie jej odpowiedzieli. Amma wskazała na byłego inkuba. — To on próbuje skrzywdzić mojego chłopca. Powstrzymajcie go, proszę! Zróbcie to, co słuszne! Wielcy spojrzeli w dół na Macona i na chwilę wstrzymałem oddech. Sulla miała sznury koralików owinięte wokół nadgarstka jak różaniec jej własnej religii. Delilah i Ivy stały po jej bokach, obserwując Macona Ravenwooda. Ale wujek Abner patrzył wprost na mnie, a jego oczy były ogromne, brązowe i pełne pytań. Chciałem na nie odpowiedzieć, ale nie miałem pojęcia, o co pyta. Najwyraźniej sam znalazł odpowiedzi, ponieważ odwrócił się do Sulli i powiedział coś w gullah. — Róbcie to, co słuszne! — krzyknęła Amma w ciemnościach. Wielcy spojrzeli na Ammę i złączyli dłonie. Powoli się od niej odwracali. Robili to, co słuszne. Amma krzyknęła zduszonym głosem i upadła na kolana. — Nie! Wielcy wciąż trzymali się za ręce, stojąc twarzami w stronę księżyca. Macon położył dłoń na moim ramieniu. — Zajmę się Amarie, Ethanie. Czy tego chce, czy nie. Ruszyłem do pordzewiałej drabiny. — Mam iść z tobą? — krzyknął za mną John. Pokręciłem głową. Musiałem to zrobić sam. Tak samotnie, jak tylko się da, gdy połowa twojej duszy depcze ci po piętach. — Ethanie… - To był Macon. Złapałem się drabiny. Nie mogłem się odwrócić. — Do zobaczenia, panie Wate. — To by było na tyle, te kilka nic nieznaczących słów. Wszystko, co zostało do powiedzenia. — Zajmiesz się nią. — To nie było pytanie. — Zajmę, synu. Zacisnąłem dłonie na drabinie. — Nie! Mój chłopczyku! — Słyszałem krzyki Ammy i odgłos jej kopiących stóp, gdy Macon ją przytrzymywał. Zacząłem się wspinać. — Ethanie Watsonie Wate…! -Z każdym jej urwanym krzykiem wspinałem się wyżej. W mojej głowie krążyła jedna i ta sama myśl. To, co słuszne, i to, co proste, nigdy nie są tym samym.
Dwudziesty drugi grudnia
Nareszcie Stałem na szczycie białej wieży wodnej, odwrócony twarzą w stronę księżyca. Moje ciało nie rzucało cienia, jeśli były tu jakieś schody, to ich nie widziałem. Summerville rozciągało się przede mną niczym zbieranina światełek aż do ciemnego jeziora. To nasze szczęśliwe miejsce, moje i Leny. Jedno z nich przynajmniej. Ale teraz przyszedłem tu sam. I wcale nie byłem szczęśliwy. Nie czułem nic prócz strachu i mdłości. Wciąż słyszałem krzyki Ammy. Przyklęknąłem na chwilę, opierając dłonie o metal. Spojrzałem w dół i zobaczyłem namalowane czarnym flamastrem serce. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie, w jaki sposób się tu znalazło. I wstałem. Już czas. Już nie ma odwrotu. Spojrzałem na maleńkie światła, szukając w sobie odwagi, by zrobić coś nie do pomyślenia. Strach wykręcał mi wnętrzności, był ciężki i zły. Ale to było słuszne. Gdy zamknąłem oczy, poczułem, jak jego ramiona wbijają się w mój brzuch, wyciskając ze mnie powietrze, ciągnąc mnie w dół metalowej drabiny. Kątem oka go dostrzegłem. Jego, czyli siebie. I wtedy uderzyłem szczęką w poręcz i się potknąłem. Próbował mnie powstrzymać. Usiłowałem go z siebie zrzucić. Pochyliłem się i zobaczyłem swoje wierzgające trampki. A potem jego wierzgające trampki. Były tak stare, tak zniszczone, że musiały być moje. Takie zapamiętałem ze snu. I tak to powinno być. Co robisz? Tym razem to on pytał mnie. Zrzuciłem go z siebie i wylądował na plecach. Chwyciłem go za kołnierz, a on mnie. Spojrzeliśmy sobie w oczy i dostrzegłem całą prawdę. Mieliśmy obaj umrzeć. Wyglądało na to, że powinniśmy być razem, gdy to się wydarzy. Wyjąłem starą butelkę po coli, którą Amma zostawiła w kuchni. Skoro całe drzewo butelek mogło złapać całe mnóstwo dusz, może jedna butelka po coli złapie moją. Czekałem. Zobaczyłem, jak zmienia się jego twarz. Jego oczy się rozszerzają. Rzucił się na mnie. Nie puszczałem. Spojrzeliśmy sobie w oczy i skoczyliśmy sobie do gardeł. Przeturlaliśmy się przez krawędź wieży i spadliśmy. Przez całą drogę w
dół myślałem tylko o jednym . . . L E N A Dziewiętnaście księżyców...
Podziękowania Trzy księżyce i ponad 1600 stron minęły od dnia, w którym postanowiłyśmy udowodnić kilku bezczelnym nastolatkom, że możemy napisać książkę. Nasza cała rodzina Obdarzonych nie zmieściłaby się na jednej ani nawet na dwóch stronach, choćbyśmy miały tylko wypisać Wasze imiona. Jesteśmy wdzięczne wszystkim naszym niesłychanie zdolnym wydawcom w trzydziestu ośmiu krajach, które przyjęły Kroniki Obdarzonych do swojego świata. Okazaliście naszym czytelnikom, nam samym i Obdarzonym z hrabstwa Gatlin wiele dobroci. Jesteśmy wdzięczne naszym przyjaciołom: pisarzom i czytelnikom, agentom i redaktorom, specjalistom od marketingu internetowego i PRowcom, nauczycielom i bibliotekarzom oraz księgarzom. Wiele zawdzięczamy naszym przyjaciołom tłumaczom, szczególnie pani dr Sarze Lindheim, naszej łacinniczce i strażniczce. Ponad wszystko jesteśmy jednak wdzięczne nastolatkom (tym z metryki i z serca), którzy czytają nasze książki, a szczególnie dwojgu Obdarzonym: Chłopcu i Dziewczynce, którzy czytali wersję beta i okazali się najbrutalniejszymi redaktorami i którzy, mamy nadzieję, któregoś dnia sprawią, że inni pisarze będą łkać jeszcze głośniej, niż my płakałyśmy. W Panu cala nadzieja. Wreszcie chcemy podziękować naszym rodzinom, naszym klanom, naszym wewnętrznym kręgom. Jeśli ktoś z Was już o tym wie, to oznacza, że był tu z nami, gdy pisałyśmy te słowa. Nasze książki mówią przede wszystkim o przywiązaniu do swojej rodziny i odnajdywaniu swojego plemienia. Dla nas to właśnie jest magia. Długo Was wszystkich szukałyśmy i kochamy Was z całego serca. Emmo, May, Kate i Lewisie; Nicku, Stello i Aleksie, Was kocham przede wszystkim, najbardziej i na zawsze.
Od tłumacza W tym miejscu bardzo chciałbym podziękować osobom, które sprawiły, że tłumaczenie, które oddaję w Wasze ręce, jest dużo lepsze, niż byłoby gdyby nie ich bezinteresowna pomoc. A więc dziękuję Pani Anecie Witczak z Forum Entomologicznego www.entomo.pl, która wyjaśniła mi różnice pomiędzy Romalea guttata, Brachystola magna a Taeniopoda eques Rikowi Fergusonowi, który kocha zagadki i kalambury i był adresatem moich niekończących się wątpliwości, dotyczących niuansów i zawiłości języka angielskiego; Katarzynie Kaczyńskiej, która swoim systematycznym podejściem do narzędzia, jakim jest język, wyciągała mnie z najtrudniejszych tarapatów, w jakie tylko może wpaść tłumacz; Pani Doktor Marcie Szaniawskiej, która oprowadziła mnie po Spokojnej Lecznicy, tłumacząc cierpliwie, do czego służą poszczególne urządzenia; oraz mojej żonie Ani, która po prostu jest.
Table of Contents Cukier i sól Linkub Śmiertelniczki Stare śmieci Przy drodze numer 9 Kamienie i szklane domy Adam i Ewa Izabel Beztroskie Miasto Koło Losu Samotna Strażnica Zło, które znamy Piekielne wiatry Panie domu Godziny odwiedzin Koniec świata Va banque Gumowaty kurczak Babskie spięcie Po stronie dobrego oka Dzień sądu Temporis Porta Szczęśliwy los Naprawdę niedobra dziewczynka Zakładnik Broń ostateczna Jeden, który jest dwoma Próba Królowa demonów Po stronie złego oka Kolejna generacja Święto Dziękczynienia Rozdarta dusza Karty Opatrzności Bal Chlapy Światło w Ciemności Łzy i deszcz Werdykt Perfidia Dzień po wieczności Drzwi demonów Ostatnie drzwi Bądź przy mnie
Hybryda Nie ten Angielska wizyta Ostatnia gra Resztki Stłuczone butelki Nareszcie Podziękowania Od tłumacza