Gemma Malley
W sieci Tytuł oryginału: The Resistance
Rozdział pierwszy
Lampa na suficie zalewała małe pomieszczenie...
13 downloads
14 Views
1MB Size
Gemma Malley
W sieci Tytuł oryginału: The Resistance
Rozdział pierwszy
Lampa na suficie zalewała małe pomieszczenie zimnym, bezwzględnym światłem niczym reflektor z wieży strażniczej, obnażając każdą drobinę kurzu, każdą plamę na taniej wykładzinie i każdy rozmazany ślad palców na parapecie. Peter podejrzewał, że pokój zwykł służyć do różnych celów. Duchy osób, które kiedyś w nim przebywały, snuły się tu do dziś jak pajęczyny. - Opowiedz mi o tym, jak się czuje Peter, o czym ostatnio myślał. Chłopak spojrzał głęboko w oczy siedzącej naprzeciwko kobiety i odchylił się na krześle, obracając na palcu złoty sygnet. Był to jedyny przedmiot, który miał przy sobie, gdy został znaleziony jako dziecko. Krzesło było miękkie i siedząca w nim osoba z pewnością powinna czuć się zrelaksowana, ale na Petera to nie działało. Rzadko kiedy odczuwał spokój. Anna twierdziła, że to dlatego, iż lubił sam sobie utrudniać życie, ale chłopak nie był o tym przekonany. Uważał, że odczuwanie spokoju po prostu nie leżało w jego naturze. Spokój rozleniwia. To najłatwiejsze rozwiązanie. - Peter myślał o tym - odpowiedział, uśmiechając się do siebie, świadomy, że również użył formy trzeciej osoby - że jego życie jest do niczego. Jest monotonne, nudne i pozbawione głębszego sensu. Kuratorka do spraw asymilacji zmarszczyła brwi. Peter poczuł nagły przypływ adrenaliny. Kobieta dała się nabrać. Wyglądała na zaniepokojoną, a przecież tak rzadko zdarzało się jej okazywać uczucia - jej twarz zazwyczaj wyrażała co najwyżej bierne zainteresowanie rozmową, niezależnie od tego, jak bardzo chłopak starał się wyprowadzić ją z równowagi w ciągu ostatnich miesięcy. Peter przyjrzał się uważnie twarzy kuratorki. Na pierwszy rzut oka cera kobiety wydawała się zdrowa i lekko opalona, ale w ostrym świetle lampy można było dostrzec, że jej skórę pokrywał puder brązujący - małe drobinki pomarańczowobrązowego pyłu wciśnięte były w zmarszczki wokół oczu i ust. Kobieta miała na sobie turkusowy żakiet i spódnicę w tym samym kolorze. Skóra na jej szyi była obwisła, ale to włosy przyciągały uwagę Petera. Z jakiegoś powodu nie pasowały do kuratorki. Były brązowe, poprzetykane pasemkami blond, a przynajmniej takie udawały. W rzeczywistości zapewne były siwe i starannie ufarbowane zgodnie z zasadą, by bezwzględnie usuwać wszelkie oznaki starości. Peter pomyślał, że to
żałosne. Dla tych ludzi, którzy przyjmowali środki na Długowieczność, liczył się tylko wygląd, a nie to, co było w środku. - Zycie nie ma dla ciebie większego sensu? Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała kobieta. Peter przewrócił oczami, udając znudzenie. - Chodzi mi o to, że wcześniej czułem, że do czegoś dążę. Wiedziałem, co robię, i wiedziałem, dlaczego to robię. A teraz... - urwał, a niedokończone zdanie zawisło w powietrzu. - A teraz...? - zachęcała go kuratorka. - Teraz wykonuję bezsensowną pracę w małym laboratorium, mieszkam w domu, którego nienawidzę, i zarabiam tyle, że ledwie wystarcza na jego ogrzewanie, nie mówiąc o zakupie książek dla Anny czy jedzenia dla Bena. Wydostałem Annę z Grange Hall po to, żeby była wolna, żeby cieszyła się życiem, a dziś mam wrażenie, że to wszystko było bezcelowe. Myślałem, że uda mi się coś zrobić z moim życiem, coś osiągnąć. Ale to wszystko... Cóż, wydaje mi się, że to wszystko nie miało sensu. Kobieta pokiwała głową w zadumie. - Masz poczucie, że zawiodłeś Annę? Peter westchnął. Myśl, że mógłby zawieść Annę, była dla niego trudna do zniesienia nawet w tej przesiąkniętej fałszem rozmowie. Nawet jeśli to nie było i nigdy nie będzie prawdą. - Może... - mruknął, wzruszając ramionami. - Jestem pewna, że Anna tak nie myśli - powiedziała kobieta. - To bardzo rozsądna dziewczyna, Peter. Ona wie, na czym polega życie. Peter uniósł brwi. Anna spotykała się ze swoim kuratorem do spraw asymilacji tylko przez kilka tygodni. Bardzo wcześnie zwolniono ją z obowiązku udziału w programie. Miała ogromne doświadczenie w pozyskiwaniu zaufania osób obdarzonych władzą i od razu przekonała kuratora, że nie stanowi zagrożenia i stanie się dobrym, pracowitym obywatelem. Anna opanowała tę umiejętność dlatego, że była jej ona niezbędna, by przetrwać w Grange Hall. To było coś, co Peter w równym stopniu podziwiał i czego nienawidził. W przeciwieństwie do dziewczyny chłopak nie potrafił powstrzymać się od złośliwych uwag i niepotrzebnych żartów. Mimo że minęło już kilka miesięcy, wciąż musiał co tydzień spotykać się ze swoją kuratorką i zapewniać ją, że potrafi dostosować się do norm społecznych. Skrzyżował teraz ręce na piersiach i przybrał nieco inną minę, chcąc wywrzeć na kobiecie wrażenie, że jest zagubiony i słaby, że Władzom udało się go złamać.
- Chciałbym tylko zapewnić jej byt - powiedział, starając się nie uśmiechnąć na widok błysku zrozumienia, który pojawił się na twarzy kuratorki. - Martwisz się o pieniądze? - Tak, o pieniądze... Do tego ta nuda... - Chłopak pochylił się i oparł podbródek na dłoniach. - Czy jest coś jeszcze? - Kobieta wpatrywała się w niego z uwagą. - Peter, wiesz przecież, że nasze rozmowy mają charakter poufny. Zapewniam cię, że to co powiesz, pozostanie między nami. Chłopak przez chwilę przyglądał się kuratorce z niejakim podziwem. Kobieta właśnie uraczyła go bezczelnym kłamstwem wypowiedzianym niezwykle przyjaznym głosem. Może jej nie doceniał. - Zacząłem się poważnie zastanawiać nad propozycją mojego dziadka - szepnął. Zaskoczenie na twarzy kuratorki widać było tylko przez moment, ale nie umknęło ono uwadze Petera. - Rozumiem... - Kobieta milczała przez chwilę. - Ale wydawało mi się, że mówiłeś, iż nie chcesz mieć z nim nic wspólnego, że ktoś, kto jest związany z produkcją środków na Długowieczność, nie może być twoim krewnym. Kuratorka lekko mrugała oczami. Prowokowała go. Tak, to prawda, rzeczywiście tak mówił. Wielokrotnie. I tak właśnie myślał. - Tak - odpowiedział. Peter spuścił wzrok i położył lewą dłoń na prawej. Jego palce zaczęły wodzić po kształcie wygrawerowanym na sygnecie. Chłopak wierzył, że to właśnie ten kwiat zaprowadził go do Anny i przypieczętował jego los. Nie chciał, żeby kuratorka uznała, że podjęcie decyzji o pracy u dziadka przychodzi mu łatwo. Musiała myśleć, że targają nim sprzeczne uczucia. - Tak tylko się nad tym zastanawiałem. Po prostu... - Peter uniósł powoli głowę i napotkał spojrzenie kobiety. Nie odwrócił wzroku. - Chcę czegoś więcej. Muszę mieć coś więcej, rozumie pani? Anna, na przykład, czyta książki, pisze, opiekuje się Benem. A ja nie mam nic. Może gdybym pracował dla dziadka, gdybym zarobił trochę pieniędzy, gdybym... - Gdybyś znalazł jakiś cel w życiu? - podpowiedziała mu kuratorka. - Właśnie. Peter wstał i podszedł do okna zasłoniętego szarą, urzędową zasłoną, która kojarzyła mu się z Grange Hall. Odsunął ją i spojrzał na równie szare ulice. Wiedział, że gdzieś tam w oddali wznosił się górujący nad otoczeniem budynek korporacji Pincent Pharma, chociaż stąd
nie było go widać. - Poza tym - dodał, nie odwracając się - wydaje mi się, że dziadek jest mi coś winien. - Winien? Tobie? Peter skinął głową i wrócił na fotel. - Produkuje leki na Długowieczność, prawda? - spytał, lekko mrużąc oczy. - To właśnie przez te leki stałem się nadmiarem. Przez nie spędziłem większość swojego życia w ukryciu, zmieniając co chwilę miejsce pobytu. To właśnie przez dziadka nie miałem normalnego dzieciństwa. Więc tak. Jest mi coś winien. - Ciągle wydajesz się zły, Peter. - Głos kuratorki był łagodny, opanowany. Starała się dodać chłopakowi otuchy, ale jej słowa wywoływały odwrotny skutek. Peter był ciekaw, czy kobieta potrafiła tak samo przemawiać w domu, podczas prywatnej rozmowy. Zastanawiał się, jak brzmi jej głos, gdy jest zagniewana lub sfrustrowana. - Byłem zły - odparł lekko łamiącym się głosem. To świetna sztuczka, opowie potem o niej Annie. - Naprawdę zły. Ale teraz już nie jestem. Teraz... - Teraz się zastanawiasz, co zrobić z resztą swojego życia? - Chyba tak. - Chłopak wzruszył ramionami. - Nie mam zbyt wielu możliwości. Idę na rozmowę o pracę, a ludzie patrzą na mnie jak na jakiś wybryk natury. Tym dla nich jestem. Mam przecież około stu lat mniej niż większość z nich. A w Pincent Pharma mógłbym zarobić niezłe pieniądze. Dziadek mówił, że zawsze jestem tam mile widziany, więc chciałem sprawdzić, czy nie żartował. - Na pewno nie - zapewniła kuratorka. Kobieta wyglądała na zadowoloną, jakby była przekonana, że wreszcie udało jej się do niego dotrzeć. Peter słyszał kiedyś przed spotkaniem, jak kuratorka rozmawiała przez telefon, nieświadoma, że chłopak stoi tuż za drzwiami. Tłumaczyła komuś, że jeszcze nie udało jej się do Petera dotrzeć, że musi przyjąć inną taktykę. Sprawiło mu to wówczas przyjemność - był dumny z tego, że uznano go za trudną i niedostępną jednostkę. - Myślę, że to naprawdę dobry pomysł - dodała kobieta i coś zanotowała. - Jak zamierzasz go o tym poinformować? Kąciki ust Petera mimowolnie uniosły się, ale natychmiast zwalczył w sobie chęć uśmiechu. - Już to zrobiłem - odpowiedział spokojnie. - Napisałem do niego list. Zostawił mi wczoraj wiadomość. Zaczynam w poniedziałek. Kuratorka spojrzała na chłopaka ze zdziwieniem, by po chwili obdarzyć go dosyć
obojętnym uśmiechem. - Rozumiem - odparła z zadumą w głosie. - Cóż, zobaczymy, co z tego wyniknie. Pół godziny później Peter opuścił znajdujący się przy Cheapside budynek należący do Władz i skierował się w lewo, w stronę Holborn. Ulice były na szczęście dość puste. Na zadbanym deptaku widział tylko grupki ludzi robiących zakupy i nielicznych przechodniów spacerujących z psami lub uprawiających marszobieg. Chłopak spuścił głowę i wsunął ręce głęboko do kieszeni - odruch z czasów, kiedy był nadmiarem i musiał się ukrywać, nie wiedząc, kto doniesie na niego łapaczom i co szykuje dla niego kolejny dzień. Mijani ludzie zerkali na niego niepewnie, a na ich twarzach malował się jednocześnie wyraz zawiści i niedowierzania. Po drodze Peter miał okazję przyjrzeć się plakatom przyklejonym na ścianach budynków i billboardach. Część z nich reklamowała cudowne kremy, zajęcia sportowe i dodatkowe szkolenia, przypominała też obywatelom o konieczności oszczędzania energii. Inne z kolei zwracały uwagę na problem przeludnienia i zachęcały do zainteresowania się kwestią nielegalnych imigrantów, nadmiarów i innych marnotrawców naszych drogocennych zasobów. A przecież to legalni byli największymi marnotrawcami! W przeszłości Petera denerwowały takie plakaty. Chętnie uczestniczył w dyskusjach i był gotów zmierzyć się z każdym, kto tylko chciał go wysłuchać. Potem jednak nauczył się trzymać gębę na kłódkę. Nie wynikało to bynajmniej z utraty zapału do walki, lecz z sugestii Pipa, który uważał, że wdawanie się w bezsensowne dysputy niewiele daje, a ściąganie na siebie uwagi przynosi więcej szkody niż pożytku. Peter rozumiał ten punkt widzenia, ale irytowało go, że musi pozwolić, aby sprawy toczyły się własnym rytmem, zamiast się w nie zaangażować. Powtarzał sobie, że ludzie w końcu zrozumieją, co się wokół nich dzieje. Kiedy Podziemie wygra, wszyscy to zrozumieją. Pokrzepiony tą myślą wskoczył do tramwaju jadącego na Oxford Street. Na Tottenham Court Road wysiadł i ruszył w stronę Cambridge Circus. Skręcił w prawo w Old Compton Street, kierując się ną zachód, do labiryntu uliczek Soho, gdzie w małych, ciemnych sklepach potajemnie prowadzono pokątny handel: sprzedawano w nich odzież dziecięcą, nielegalne leki i żywność, kwitł tu też czarny rynek talonów energetycznych. Peter spojrzał na zegarek. Pojawił się o dziesięć minut za wcześnie, ale wolał przyjść zawczasu, niż się spóźnić. Rozejrzał się, a potem wszedł do opuszczonego sklepu. Minął robotników zajętych remontem, zszedł po schodach i wkrótce znalazł się na tyłach budynku. Wąskim, brudnym przejściem dotarł do odrapanych drewnianych drzwi i zapukał cicho cztery razy.
Po chwili po drugiej stronie usłyszał jakiś ruch. Drzwi otworzyły się powoli i pojawił się w nich brodaty mężczyzna z szopą rozwichrzonych włosów. Wyglądał jak włóczęga. Przyglądał się chłopakowi podejrzliwie. - Zimno jak na tę porę roku, nieprawdaż? - spytał opryskliwie. - Na rozgrzewkę najlepsze są ćwiczenia - odparł Peter. Mężczyzna wahał się przez moment, ale w końcu otworzył szerzej drzwi i wciągnął chłopaka do środka. Znajomy dreszcz, związany z udziałem w tajnym i ważnym przedsięwzięciu, przeszył ciało Petera niczym prąd elektryczny. Nie rozpoznał człowieka, który stał przy drzwiach. Rzadko kiedy spotykał dwa razy tego samego strażnika. Właściwie to zawsze, gdy odwiedzał siedzibę organizacji, zastanawiał się nad tym, jak mało wie o pozostałych członkach Podziemia i o ich metodach działania. Dostawał polecenia i wykonywał je. Jedyną odpowiedzią na zadawane przez niego pytania były drwiące uśmieszki, niewiele mówiące hasła propagandowe oraz puste spojrzenia. „To dla twojego bezpieczeństwa - powtarzał Pip. - Dla bezpieczeństwa nas wszystkich”. - Przyszedłem się zobaczyć z Pipem - powiedział Peter i wyprostował się, tak jakby chciał się poczuć pewniej w tym otoczeniu, w którym wciąż czuł się obco, mimo że było mu ono znane. Mniej więcej co pół roku główna kwatera Podziemia zmieniała lokalizację, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Peter był w nowym budynku już dwukrotnie, ale za każdym razem czuł się nieswojo, jak gdyby ściany i drzwi zostały przesunięte. Tylko zapach się nie zmieniał. Miejsca wybierane przez Podziemie były zawsze brudne, zaśmiecone i wyglądały na wpół opuszczone, łatwe do porzucenia. Po lewej stronie od wejścia widać było schody prowadzące w dół. Wchodziła po nich jakaś kobieta, uciskając mocno lewą rękę. Gdy w drodze do wyjścia mijała Petera, rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie. Chłopak nie znał jej, ale wiedział, po co tu przyszła. Wiedział, że na lewym ramieniu ma bolesną, krwawiącą ranę, bo jeden z lekarzy pracujących dla Podziemia właśnie wyciągnął z jej ciała implant antykoncepcyjny. Wiedział, że tym samym kobieta zdecydowała się na udział w jednym z najbardziej niebezpiecznych dla człowieka przedsięwzięć, którym była próba zajścia w ciążę, stworzenia nowego życia. Nieznajoma wyszła po chwili, a Peter spojrzał na stojącego przy drzwiach strażnika. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, tylko wskazał ręką w stronę korytarza za plecami chłopaka, na końcu którego znajdowało się małe, słabo oświetlone pomieszczenie. Pip czekał już na Petera. Wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna siedział zgarbiony przy niskim stole i sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach. Był on jednym z
twórców Podziemia, a Peter traktował go niemalże jak swojego ojca, bo mężczyzna był mu bliższy nawet od ojca Anny. Pip był przy chłopaku od samego początku, niczym jego przewodnik, opiekun zawsze gotów do pomocy. Z upływem czasu Peter odkrył, że Pip pomaga nie tylko jemu. Mężczyzna stał się przewodnikiem dla wszystkich członków organizacji. Kierował nimi, a oni w równym stopniu ulegali sile jego osobowości i hipnotyzujących oczu. Nie był oficjalnym liderem Podziemia - to stanowisko nie zostało przyznane nikomu, bo Pip nie chciał, żeby struktura i hierarchia stosowana przez znienawidzone Władze przeniknęła do jego „grupy”. Ale tak naprawdę to właśnie on był przywódcą organizacji. Wszyscy liczyli się z jego opinią i żadna decyzja nie była podejmowana bez konsultacji z nim. Jak powiedział Peterowi pan Covey, ojciec Anny, Pip rozpoczął walkę z Długowiecznością wiele lat temu sam, na własną rękę. Wydawał ulotki, pomagał rodzicom nadmiarów i stopniowo przyciągał do siebie coraz więcej zwolenników, aż wreszcie Podziemie objęło zasięgiem swojego działania teren całego kraju. Również za granicą istniała obecnie rozbudowana sieć podobnych grup. Ruch stał się tak silny, że Władze musiały powołać osobne ministerstwo, które zajęło się jego zwalczaniem. A wszystko to za sprawą Pipa. On sam nigdy o tym nie mówił. Nie sprawiał też wrażenia osoby wpływowej. Nie przywiązywał wielkiej wagi do swojego wyglądu. Co prawda regularnie zmieniał kolor włosów, żeby łatwiej wtopić się w tłum i nie zostać rozpoznanym czy też aresztowanym, lecz jego włosy były zazwyczaj dość mocno rozczochrane. Na dodatek zawsze wybierał na spotkanie obskurne, zniszczone pomieszczenia, takie jak to, w którym właśnie przebywał - ze ścianami pokrytymi łuszczącą się farbą, zamazanymi szybami, przez które nikt nie mógł zajrzeć do środka, z dyndającą u sufitu pojedynczą żarówką z trudem oświetlającą izbę i stołem, który kiwał się, kiedy tylko ktoś się o niego oparł. Władze wyznaczyły wysoką nagrodę za złapanie Pipa. Jego zdjęcie widniało na rogu każdej ulicy i pojawiało się we wszystkich programach informacyjnych, lecz mężczyzna był wciąż nieuchwytny. Mówiono, że jest zbyt sprytny, zbyt dobrze chroniony, ale Peter uważał, że kryło się za tym coś więcej. Sekret tkwił w samej osobowości Pipa, któremu każdy chciał pomagać, każdy chciał być przez niego lubianym i szanowanym. Mężczyzna skłaniał ludzi do robienia wszystkiego, co w ich mocy, żeby sprawić mu przyjemność. Dlatego właśnie Podziemia nigdy nie dotknęły wewnętrzne konflikty, a do ruchu wciąż przyłączali się nowi członkowie. Plotki głosiły, że pewien łapacz odnalazł kiedyś Pipa w opuszczonym magazynie, lecz w parę godzin później, zamiast go zatrzymać i zgłosić się po nagrodę, złożył przysięgę na wierność Podziemiu i był teraz jednym z jego najbardziej oddanych
bojowników. Peter nie byłby zdziwiony, gdyby ta historia okazała się prawdziwa. - Miło cię widzieć, Peter - powiedział cicho Pip, nie podnosząc głowy. Chłopak uśmiechnął się i od razu poczuł się dużo pewniej. - Hej, ciebie też. Pip zapraszającym gestem pokazał Peterowi, żeby zajął miejsce przy stole, a potem spojrzał na niego z poważną miną. - Robi się coraz mniej bezpiecznie - powiedział cicho. - Ostatnio przeprowadziliśmy kilka ataków na transporty środków na Długowieczność i Władze wzmocniły zabezpieczenia. Musimy działać ostrożniej. - Ja zawsze jestem ostrożny - odparł chłopak nieco usprawiedliwiającym tonem. - Wiem. Mówiłem o nas wszystkich, o całym Podziemiu. Szpiedzy są wszędzie. Pip podniósł na chwilę wzrok i Petera jak zwykle uderzyło jego głębokie spojrzenie. Te dwie ciemnobłękitne studnie mogły wciągnąć każdego, kto się w nie zapatrzył. Oczy mężczyzny nie tylko wzbudzały zaufanie, lecz także sprawiały, że patrzący w nie człowiek był w stanie zrobić wszystko, byleby tylko zobaczyć pojawiający się w nich błysk dumy. - Możesz na mnie liczyć - wyszeptał Peter. - To co, zaczynasz w poniedziałek, tak? - Tak. - Chłopak skinął głową z powagą. - A co z tą twoją kuratorką? Początkowo obecność kuratorki w życiu Petera niepokoiła Pipa. Uważał ją za agentkę Władz, której powierzono zadanie obserwowania chłopaka i wyciągnięcia z niego ważnych informacji. Pip obawiał się o każde słowo wypowiadane przez Petera w jej obecności. Przynajmniej do niedawna, bo z czasem kobieta stała się narzędziem, środkiem komunikacji. - Powiedziałem jej, że jestem znudzony i sfrustrowany i że chcę mieć więcej pieniędzy - powiedział chłopak z niejaką dumą. - Niczego nie podejrzewa? Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście, że nie. Poza tym ja naprawdę jestem znudzony i sfrustrowany. - Uniósł brwi i spojrzał na Pipa, ale mężczyzna nie odpowiedział mu uśmiechem, tylko popatrzył na niego z niepokojem. - Peter, jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Naprawdę pewien? Chłopak przewrócił oczami. - Tak, jestem pewien - odrzekł. - Ale, powiedziałeś, że jesteś sfrustrowany.
Peter westchnął. Już dawno zauważył, że Pip nie tylko wychwytywał i analizował każde słowo i gest, lecz także wyczuwał wszystkie emocje. Chłopak wiedział, że właśnie dzięki temu przywódca Podziemia potrafił wywierać wpływ na innych ludzi, ale czasami było to wręcz irytujące. - Tak, jestem sfrustrowany, bo Władze przeniosły nas do paskudnego pudła na przedmieściach. Jestem sfrustrowany, bo śledzą każdy nasz krok, a ja wciąż nie mogę zabrać Anny na wieś, bo nie dają mi pozwolenia na wyjazd. Jestem sfrustrowany, bo wszędzie wokół są starzy ludzie, którzy gapią się na nas, jakbyśmy nie byli tu u siebie. To wszystko. Ale przyrzekam, że nie pozwolę, aby mi to w czymkolwiek przeszkodziło. Pip popatrzył na Petera z zadumą, a po chwili wstał i powoli obszedł pokój dokoła. Zatrzymał się za krzesłem, na którym siedział chłopak, i powiedział spokojnie: - Nie daj się ponieść emocjom. Jest wiele powodów, żeby odczuwać gniew, ale gniew niczego nie zmieni. - Wiem o tym - zgodził się Peter. - Tylko działanie może coś zmienić. - Owszem, działanie. Ale także siła woli.. Chłopak z powagą skinął głową. - Wiem. Jestem silny, Pip. Już ci to chyba udowodniłem, prawda? - Oczywiście, że tak - odparł mężczyzna, a jego głos nagle złagodniał. - Peter, udowodniłeś to milion razy. Ale teraz będziesz całkiem sam, a przeciw tobie stanie wielka machina koncernu Pincent Pharma. Muszę wiedzieć, że jesteś na to przygotowany. Peter, musisz zrozumieć, że to nie jest zwykłe zadanie. To bitwa. Bitwa pomiędzy Naturą i nauką, dobrem i złem. Długowieczność uwodzi ludzi, a twój dziadek uczyni wszystko, co w jego mocy, żeby pozyskać także ciebie. Musisz mieć przez cały czas oczy otwarte. - Ależ ja mam oczy otwarte - rzucił gorączkowo Peter. - Nienawidzę Richarda Pincenta. Nienawidzę wszystkiego, co sobą reprezentuje. Długowieczność stoi za całym złem, jakie wydarzyło się w moim życiu. I w życiu Anny również. Pragnę to zniszczyć w równym stopniu co ty. - Wiem. - Pip ponownie usiadł, a jego oczy nabrały spokojniejszego wyrazu. - A co słychać u Anny? Czy zgadza się z twoimi decyzjami? Na wzmiankę o Annie Peter poczuł ogarniającą go fałę ciepła. - Wszystko u niej w porządku. Pragnie walczyć z Długowiecznością podobnie jak ja, przecież o tym wiesz. - Oczywiście. - Mężczyzna się uśmiechnął. - Dobrze, zatem w poniedziałek rano stawisz się w Pincent Pharma, tak jak sobie tego życzył twój dziadek.
- Jak sobie życzył Richard Pincent - przerwał mu ponuro chłopak. - Jak sobie życzył Richard Pincent - poprawił się szybko Pip. - A co mam zrobić później? - spytał podekscytowany Peter. - Mam wysadzić fabrykę? Zniszczyć urządzenia? Mężczyzna uniósł brwi i zamrugał. - Masz nie zwracać na siebie uwagi i bacznie obserwować. I uczyć się. - Tylko tyle? - Na twarzy chłopaka odmalowało się rozczarowanie. - Aż tyle - odparł Pip i pochylił się w stronę rozmówcy. - Posłuchaj, nasi ludzie są w wielu miejscach: w każdym ministerstwie, w firmach zajmujących się dystrybucją długowieczności, w więzieniach. Ale nigdy nie mieliśmy nikogo w samym środku koncernu Pincent Pharma. Kogoś, kto miałby dostęp do potrzebnych nam informacji. Twoimi narzędziami pracy będą twoje oczy i uszy, Peter. Dzięki tobie będziemy mogli dotrzeć do samego Boga. - Bóg nie istnieje - mruknął ponuro chłopak. - Wszyscy o tym wiedzą. - Nie istnieje - zgodził się Pip. - Ale twój dziadek bardzo się stara, żeby stać się najstraszliwszym bóstwem w historii ludzkości. Bóstwem, które żywi się jedynie władzą i chciwością. Bóstwem, które ktoś musi wreszcie powstrzymać dla dobra nas wszystkich. - W porządku. Będę więc patrzył i się uczył - powiedział Peter. - Ale czy mam szukać czegoś konkretnego? Chcecie poznać dokładny skład chemiczny leków? - Żebyśmy mogli ich produkować jeszcze więcej? - Pip uśmiechnął się i chłopak poczuł, że się czerwieni, ale twarz mężczyzny od razu spoważniała. - Przepraszam, Peter, nie powinienem z tego żartować. To dobre pytanie. Nie, nie interesuje nas skład. Chcemy... Przerwał, jakby wcale nie zamierzał dokończyć tego zdania. - Czego chcecie? - zapytał Peter. - Interesuje nas pochodzenie niektórych nowych środków produkowanych przez Pincent Pharma... - odrzekł Pip z zadumą w głosie. - Nie jesteśmy tego pewni. Mamy pewne podejrzenia, ale... - Ale co? Mężczyzna westchnął. - Peter, mam przeczucie, że za murami Pincent Pharma coś się dzieje. Coś złego. Pod pozorami uczciwości i profesjonalizmu. Cokolwiek to jest, dobrze to ukrywają. - Ale co takiego? - Tego właśnie musisz się dowiedzieć - powiedział Pip ponownie się uśmiechając. Podniósł się nagle, a jego mięśnie wyraźnie stężały. - Będziemy w kontakcie, Peter.
Chłopak skinął głową, wstał i odwrócił się w kierunku wyjścia. Po chwili się zatrzymał. - Uda nam się, prawda? - zapytał cicho. - Zwyciężymy, tak? Pip położył dłoń na ramieniu Petera. - Tak, w końcu zwyciężymy. Ale myślę, że do tego czasu stoczymy jeszcze parę bitew. Chłopak patrzył na mężczyznę przez chwilę, a potem wziął głęboki oddech. - Możesz na mnie liczyć, Pip. Sprawdzę, co się tam dzieje. - Dobrze - odparł mężczyzna rzeczowo, a potem wyciągnął teczkę i przekazał ją Peterowi. - Weź to. Przeczytaj, zapamiętaj, a potem dokładnie zniszcz. I jeszcze jedno. - Tak? - spytał chłopak. - Powodzenia Peter. Dbaj o siebie. O Annę i Bena również. - Jasne. Peter opuścił pomieszczenie. Pokonał korytarz, mijając pod drodze gburowatego strażnika, i przejściem dotarł do sklepu. Wydostał się prosto na ulicę i ruszył ponownie Old Compton Street, kierując się w stronę Piccadilly. Wskoczył do tramwaju jadącego na północ, do Tottenham Court Road, a potem do kolejnego, który wracał na południe. W końcu dotarł do dworca Waterloo i wsiadł do swojego pociągu. „Niech się trochę pomęczą” - pomyślał. Jeśli Władze go śledziły - a Peter był pewien, że tak właśnie było - chciał jak najbardziej utrudnić im życie. Peter wysiadł na stacji w Surbiton i rozejrzał się dokoła z niesmakiem. Jeszcze parę miesięcy temu mieszkali w Bloomsbury, w domu, w którym rodzice Anny przeżyli wiele szczęśliwych lat. Był to piękny budynek: duży, ciepły i pełen słońca. Tak odmienny od Grange Hall, jak to tylko było możliwe. Jednak wkrótce po tym, jak Peter i Anna stali się legalnymi ludźmi, zaczęły przychodzić do nich listy, a w ślad za nimi zjawili się urzędnicy, którzy twierdzili, że budynek jest za duży dla nich dwojga i że lepiej im będzie w innym, „bardziej efektywnie urządzonym miejscu”. Początkowo Peter i Anna nie chcieli się na to zgodzić - przecież to był ich dom, odziedziczony po rodzicach dziewczyny. Jednak odwiedziny stawały się coraz częstsze, a listy zawierały coraz więcej gróźb i Peter z żalem musiał dać za wygraną. Stwierdził, że nie warto toczyć z góry przegranej bitwy, skoro wiadomo, iż przeprowadzka jest nieunikniona, o ile nie chcą zrazić do siebie Władz. Przeprowadzili się zatem do bloku na przedmieściach, gdzie zamiast głównej ulicy były dwa centra handlowe, a mieszkańcy traktowali ich jak intruzów. Władze nie chwaliły się wolnością zdobytą przez Petera i Annę. Nie zależało im na
rozpowszechnianiu wiadomości o tym, że komuś udało się przechytrzyć łapaczy i przeżyć ucieczkę z zakładu dla nadmiarów. Nie nagłaśniały również informacji o śmierci rodziców Anny ani o zamordowaniu ojca Petera. Raczej starano się zatuszować te wydarzenia, topiąc je w morzu papierów. Ukrycie tego rodzaju sensacji nie jest jednak prostą sprawą. Wiadomość wyszła na jaw, w gazetach wydrukowano zdjęcia pary, a w towarzyszących im artykułach poddawano w wątpliwość skuteczność działania łapaczy i zadawano pytanie, czy program „życie za życie” nie powinien zostać zweryfikowany. Wszyscy byli przeciwni marnotrawieniu ograniczonych zasobów dostępnych na świecie, a zdaniem większości obywateli przykładem marnotrawców byli właśnie Peter i Anna. Sąsiedzi ich zatem unikali, sprzedawcy w sklepach traktowali podejrzliwie, a przechodnie na ulicy gapili się na nich z zaciekawieniem albo udawali, że oboje nie istnieją. Chłopaka nie obchodziło zachowanie tych ludzi. Wiedział, że ma takie samo prawo do życia jak każdy inny. A może nawet większe. Włożył ręce do kieszeni i przeszedł przez park rozrywki, w którym co godzinę odbywały się zajęcia sportowe na świeżym powietrzu. Widział ludzi biegających, truchtających, robiących skłony i wykonujących ćwiczenia na rozciągnięcie mięśni. Wielki pokaz siły, energii i życia... A raczej, jak pomyślał cynicznie Peter, wielki pokaz strachu przed śmiercią. Ludzie bali się nie tylko śmierci. Lękali się również starości i rozpadu. Ręce i nogi można było zastąpić nowymi, podstawowe organy nadawały się do regeneracji, lecz drobne zmarszczki wokół ust, poranna apatia, która z czasem potrafiła przeciągnąć się na cały dzień, uczucie, że już się wszystko kiedyś widziało - to były oznaki zużycia, z którymi wciąż trzeba było walczyć. Peter sporo czytał na ten temat w dzienniku The New Times i w dodatku zatytułowanym Pozostać młodym, gdy oczekiwał na spotkanie z kuratorką do spraw asymilacji. Naukowcy zrobili swoje - pisano w artykułach. Pełne wykorzystanie możliwości oferowanych przez Długowieczność - życie pełnią życia, zachowanie młodzieńczej energii i entuzjazmu - zależało już od indywidualnych decyzji jednostki. „Starcy mogliby się elegancko wycofać i pozostawić młodość młodzieży - pomyślał Peter. - Mogliby się sobie długo i poważnie przyjrzeć, swojemu niekończącemu się, nudnemu życiu, i zadać sobie pytanie, czy mimo wszystko śmierć nie byłaby dla nich dobrym rozwiązaniem. Ludziom wydaje się, że odkryli sposób, żeby powstrzymać to, co nieuchronne, ale gdyby przestali się oszukiwać, pod pozorami Długowieczności dostrzegliby pojawiające się oznaki rozpadu. Jak w przypadku jabłka, które wygląda na świeże, ale środek jest cały robaczywy. Nie da się wciąż ignorować faktu, że już dawno przekroczyło się termin przydatności do spożycia”.
Peter skręcił w swoją ulicę, która była brzydkim, monotonnym rzędem identycznych klocków. Gdy zbliżał się do budynku numer 16 poczuł, że z jego barków znika ciężar i że rozstępują się wiszące nad nim chmury. To był jego dom. Myśląc tak, nie koncentrował się na budynku, który był obrzydliwym, pozbawionym duszy pudłem z małymi, niskimi, przygnębiającymi pokojami, lecz na mieszkańcach, którzy byli dla niego wszystkim. Chłopak podszedł do domu i zauważył przez okno Annę. Siedziała na sofie z podkulonymi nogami i czytała. Jeszcze zanim włożył klucz do zamka usłyszał, jak dziewczyna zeskakuje z kanapy i podbiega do wyjścia. Po chwili drzwi otworzyły się szeroko i Anna uśmiechnęła się do niego. - Wróciłeś! - Uśmiech nie trwał jednak długo, bo już po chwili twarz dziewczyny zachmurzyła się. - Spóźniłeś się. Miałeś być godzinę temu. - Wiem, przepraszam... - Oczy Petera rozbłysły, ale z przyzwyczajenia zniżył głos. Ludzie z Podziemia sprawdzili dom, szukając podsłuchów, ale Pip przyznał, że nie mogą mieć stuprocentowej pewności, że budynek jest czysty. - Ben śpi? Anna zmarszczyła nos, a chłopak delikatnie pocałował ją w jego czubek. - Jak zabity - odparła. - I jak? Peter wszedł do sypialni i opadł na sofę, na której dziewczyna siedziała parę chwil wcześniej. Wciąż na poduszkach dało się wyczuć ciepło jej ciała. Zanim spotkał Annę, był przekonany, że wie, czym jest miłość, na czym polega przyjaźń, uczucie i cała reszta. Ale tak naprawdę wcale tego nie wiedział. Dopóki nie objął Anny, dopóki się przed nią nie otworzył, dopóki nie usłyszał jej cichego okrzyku, kiedy kochali się po raz pierwszy... Do tego momentu nie wiedział nic. A teraz, czasami, kiedy byli tylko we dwoje, gdy czuł zapach jej włosów i napotykał jej spojrzenie, czuł się tak, jakby wiedział już wszystko, jakby oboje poznali tajemnicę życia. Tajemnicę znacznie ważniejszą niż Długowieczność. Znacznie trwalszą. - Co jak? - zapytał Peter. Anna wymierzyła mu udawany cios. - Jak poszło? - szepnęła bezgłośnie, ujmując jego dłoń. Jej oczy zdradzały niepokój. - W porządku - odparł i mrugnął do niej porozumiewawczo, a potem podniósł się i poszedł do kuchni, żeby włączyć czajnik. Z urządzenia wydobył się piskliwy, elektroniczny głos: - Czy naprawdę potrzebujesz tyle wody? Pamiętaj: mniejsze zużycie, mniej odpadów! - W porządku? - spytała dziewczyna, która również przeszła do kuchni. - Co to
znaczy? Czasami jesteś naprawdę okropny, wiesz? - Ja czy czajnik? - rzucił żartobliwie Peter. - Jesteście siebie warci - odpowiedziała głośno Anna, marszcząc brwi. Chłopak przyciągnął ją do siebie i pocałował. - Mówię, że było w porządku - mruknął jej do ucha. - Kupiła to. Całkowicie. A potem spotkałem się z Pipem. Wszystko gotowe. Anna uśmiechnęła się. Na jej twarzy malowały się zarówno podekscytowanie, jak i niepokój. Wyjęła z szafki dwa kubki i wrzuciła do nich torebki z herbatą. - Pewnie nie możesz się doczekać poniedziałku, kiedy zaczniesz pracę w Pincent Pharma - powiedziała głośno. Wciąż się uśmiechała, ale Peter usłyszał w jej głosie napięcie i obawę. - Jasne - przytaknął. Potem znów chwycił dziewczynę w ramiona, a w jego oczach rozbłysła figlarna iskierka. - A we wtorek już mnie wyrzucą i będę musiał szukać pracy jako instruktor aerobiku - szepnął jej do ucha. - Nie! Nie mogą tego zrobić. Musisz ich zniszczyć. Musisz! - krzyknęła Anna, odsuwając się od Petera. Widać było, że nie ma pewności, czy chłopak żartuje, czy mówi prawdę. I trudno jej się dziwić, bo Peter również nie był tego pewien.
Rozdział drugi Korporacja Pincent Pharma mieściła się w samym środku południowozachodniej części Londynu, nad Tamizą. Budynek przez lata służył do różnych celów: był elektrownią, potem galerią sztuki, aż w końcu koncernowi udało się przekonać Władze i lokalnych urbanistów, że w stolicy niezbędny jest ośrodek produkujący środki na Długowieczność. W ciągu kilku miesięcy rozpoczęto prace budowlane i wkrótce mroczne gmaszysko zostało przekształcone w wielką, białą świątynię Długowieczności. Wewnątrz gmachu setki najbłyskotliwszych
umysłów
zajmowały
się
badaniem,
tworzeniem,
produkcją,
udoskonalaniem i rozpowszechnianiem małych białych tabletek, które pozwalały ludziom osiągnąć cel ostateczny: nieśmiertelność. Peter nie znał się na architekturze, ale idąc wzdłuż ogrodzenia, czuł moc tego budynku, jego pychę i tajemniczość. Drżał nie tylko dlatego, że przejmujący, zimowy wiatr mroził jego twarz, lecz głównie przez wzgląd na świadomość, że to właśnie w tym miejscu produkowano środki na Długowieczność. Nienawidził tego miejsca, zawsze go nienawidził. A dzisiaj tam wejdzie... Z zewnątrz niewiele można było zobaczyć. Gmach był pomalowany na biało, a przy każdym wejściu widniała nazwa korporacji. Małe, lustrzane okna laboratorium gwarantowały, że osoby usiłujące podejrzeć z zewnątrz działania poszczególnych pracowników widziały jedynie własne zmrużone oczy i wścibskie miny. Budynek był otoczony wysokim, niedostępnym murem, wyposażonym tylko w kilka wysokich bram. Jedno z wejść było przeznaczone dla pieszych, a po obu jego stronach znajdowały się budki strażników, wykonane ze stali i pancernego szkła. Stał tam rónież skaner dowodów tożsamości, automatycznie otwierający i zamykający bramkę. Terroryści walczący o dostęp do tanich leków na Długowieczność w swoich krajach kilkakrotnie próbowali dokonać zamachu bombowego na siedzibę koncernu. Najwyraźniej jednak laboratorium było niezniszczalne - odporne na eksplozję, pożar czy zalanie. Peter czytał o tym w materiałach, które przekazał mu Pip. Produkcja środków na Długowieczność była dla Władz ważniejsza nawet niż rolnictwo, które przecież też stanowiło dziedzinę priorytetową. „Komfort, zdrowie, dobrobyt i edukacja” - takie cele oficjalnie wyznaczyły sobie Władze. Te hasła były istotne dla społeczeństwa i właśnie one trafiały wszystkim najbardziej do przekonania. Należało utrzymywać obywateli przy życiu i czynić ich szczęśliwymi. To było najważniejsze. Takie osoby jak Peter i Anna nikogo nie obchodziły.
Nowi ludzie, nowe życie... Władze dawno temu wciągnęły trap na pokład i arka Noego wyruszyła śmiało w rejs, nie zwracając uwagi na to, co zostało na brzegu ani do jakiego strasznego lądu zmierza statek. A teraz Peter miał rozpocząć pracę w miejscu tak szczególnym dla Władz... Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Przed formalnym spotkaniem z Richardem Pincentem postanowił obejść budynek dokoła, żeby ocenić jego rozmiary. Szedł teraz wzdłuż zewnętrznego muru, na którym wisiały błyszczące plakaty, umieszczone w nowych szklanych gablotach. W górnej części każdego z nich widoczne było logo korporacji Pincent Pharma, granatowe na białym tle. Litera „a” w ostatnim słowie kończyła się małym zawijasem, co miało wyglądać jak przyjazny uśmiech. Zbliżając się do wejścia, Peter czuł, że jest gotowy na to, co czeka go w środku. Spokojnym krokiem szedł w kierunku bramy. Strażnik zdawał się go nie zauważać. Patrzył w dal tak, jakby chłopak był zupełnie nieistotny. - Jestem Peter - powiedział, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. - Peter... - Peter Pincent? - spytał flegmatycznie strażnik. Był wysoki i muskularny. Widoczna tuż nad jego lewym okiem szrama świadczyła o tym, że niejedno w życiu przeszedł. Peter zmarszczył brwi. Nienawidził swojego nazwiska i pogardzał nim. Mimo to skinął głową. Strażnik zmierzył go wzrokiem od góry do dołu, nieświadomy, że chłopak właśnie robi to samo. Peter ocenił, że stojący przed nim człowiek ma około stu czterdziestu lat. - Będziesz musiał wypełnić parę formularzy - powiedział mężczyzna, podając chłopakowi podkładkę do pisania, po czym oparł się o ścianę swojej budki. Na jego ustach błąkał się uśmieszek, jakby kpił sobie z Petera, jakby ten uczestniczył w jakimś żarcie. Oczy chłopaka zwęziły się. Nienawidził osób będących u władzy. Ludzi, którzy myśleli, że mundur i stanowisko dają im prawo rozkazywania innym. Rozkazywania jemu. Z irytacją nabazgrał w formularzach swoje imię i nazwisko, adres, datę urodzenia oraz cel wizyty. Strażnika najwyraźniej śmieszyły próby oparcia się Petera o cienką ścianę za jego plecami. - Byłeś w jednym z tych zakładów dla nadmiarów. To było raczej stwierdzenie niż pytanie. Mężczyzna chciał w ten sposób pokazać nieznajomemu, że wszystko o nim wie. - Zgadza się - przytaknął sucho Peter. Usta strażnika wygięły się w uśmiechu.
- Miałeś szczęście, co? - powiedział, znów nie czekając na odpowiedź. - A teraz przychodzisz produkować środki na Długowieczność... Hm... Interesująca kariera. Peter odetchnął głęboko i podał strażnikowi wypełnione dokumenty. - Dokąd mam teraz pójść? - zapytał. Strażnik skrzyżował ręce na piersiach i ponownie zaczął się przyglądać chłopakowi z uwagą. - Nie masz identyfikatora, prawda? Cóż, nie wejdziesz bez niego. - A gdzie mogę dostać identyfikator? - Na recepcji. - Ale nie mogę tam iść bez... - Identyfikatora. Zgadza się. Sprytne, nie? - Oczy strażnika rozbłysły rozbawieniem. Peter obdarzył mężczyznę złośliwym uśmiechem. - Czyli chyba będę musiał spędzić cały dzień tutaj - powiedział. - Jak pan sądzi, powinienem usiąść na tamtym żwirku czy raczej na betonie? Strażnik milczał przez chwilę, po czym otworzył bramkę. - Słuchaj - mruknął. - Tutaj mogą pracować tylko najlepsi. Trzeba zdać egzaminy i czekać całymi latami, aż zwolni się miejsce. Nie każdy może sobie tu ot tak po prostu wleźć. Powinieneś na siebie uważać tam w środku. - Mam taki zamiar - rzucił sucho Peter. - I dziękuję za komplement. - Co proszę?! - Powiedział pan, że jestem najlepszy - odparł beztrosko chłopak. - Przecież tutaj pracuję. - Lepiej uważaj - rzekł strażnik, a jego głos stał się nagle groźny - bo będę miał na ciebie oko. Będę cię obserwował jak myśliwy zwierzynę. Mężczyzna przeszedł przez bramkę i gestem nakazał Peterowi, żeby podążył za nim, po czym skierował się ku ogromnym drzwiom w fasadzie budynku. Na zewnątrz wciąż panował mrok, ale Jude był niespokojny, nie mógł spać. Z westchnieniem wygramolił się z łóżka i założył spodnie, dwie bluzy i kurtkę. Podążył do drzwi wąskim paskiem prostej wykładziny. Zszedł po schodach, przeklinając marznące stopy. W ciszy zrobił sobie kawę, a potem wrócił na górę i zajął swoje stałe miejsce przy komputerze. Popatrzył ponuro na urządzenie. Nie chciało mu się pracować. Wolałby raczej przetestować grę, którą niedawno odkrył, prawdziwy zabytek z XXI wieku. Zamierzał ją przenieść na nową platformę, lecz potrzebował pieniędzy.
W kuchni nie było jedzenia - komunikaty zgłaszane przez lodówkę, przypominające o konieczności złożenia zamówienia, były coraz bardziej nerwowe. Jeśli nie zrobi doładowania, przed upływem doby skończy mu się energia. Znów westchnął, otworzył swój najnowszy projekt i niechętnie zaczął stukać w klawiaturę. Jego praca była dorywcza, ale za to dobrze płatna. Jeśli zaczynało mu brakować kasy, włamywał się do systemu jakiegoś banku lub poważnej instytucji, dla której komputery były niezbędnym wyposażeniem, a potem kontaktował się z nimi i oferował wprowadzenie udoskonaleń w zabezpieczeniach, oczywiście za odpowiednią kwotę. To były łatwe pieniądze - Jude cieszył się pewną renomą. Zdarzało się też, że ludzie sami przychodzili do niego z propozycją pracy. Godzinę później, już z pieniędzmi na koncie, chłopak spojrzał na zegarek, wypił łyk zrobionej dawno temu kawy - była lodowata - i wrócił do swojego programu szpiegującego. Był jego autorem i aktualizował go co kilka miesięcy. Aktualna wersja, nosząca numer szesnasty, mogła unieszkodliwić dowolny system. No, w każdym razie większość systemów. Pierwszy komputer Jude’a był prezentem od ojca. Chłopak dostał go dziesięć lat temu, gdy miał zaledwie sześć lat. „Żebyś miał się czym zająć - powiedział wówczas ojciec. Jego oddech śmierdział alkoholem. - Sprawdź, czy uda ci się zrozumieć, jak to działa”. Urządzenie należało do Władz i zostało wycofane z użytku podczas Wielkiego Wyłączenia, kiedy wszystkie instytucje zmuszono do ograniczenia zużycia energii. Wprowadzono wówczas mniejsze, bardziej wydajne, funkcjonalne komputery, umożliwiające przetwarzanie tekstów i obsługę poczty elektronicznej - bez kolorowych monitorów, bez możliwości pobierania plików. Jednak ten egzemplarz był staroświecki i stanowił zabytek prawie pod każdym względem. Nie miał bardzo rozbudowanych funkcji, ale mimo to Jude mógł przy jego pomocy robić to, co chciał. Dzięki komputerowi odkrył dziedzinę, w której był dobry, lepszy od wszystkich, których miał okazję poznać. Pisał programy znacznie bardziej zaawansowane niż to, co zdołały dotąd stworzyć Władze. Usiłował pochwalić się tym przed ojcem, myśląc, że go zaciekawi i zrobi na nim wrażenie, ale dyrektor generalny w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych nie okazał żadnego zainteresowania osiągnięciami syna. Powtarzał, że jest zbyt zajęty, i wyglądał wręcz na zażenowanego staraniami chłopaka. Jude szybko zrozumiał, że komputer został mu dany na odczepnego, a nie jako prezent. Nie zmartwiło go to jednak zbytnio. Nie pragnął, żeby ojciec się o niego troszczył. Nikogo nie potrzebował. Poruszał się wyjątkowo ostrożnie, uważnie przedostając się przez kolejne zapory, odgadując nazwy plików i domyślając się ich położenia. W końcu na ekranie jego komputera pojawił się widok z kamery monitoringu. Podekscytowany, otworzył szerzej oczy, gdy zdał
sobie sprawę, że idealnie wybrał moment. Tę postać rozpoznałby wszędzie - ten sposób poruszania się, jednocześnie przebiegły i bezczelny. Jude widział twarz Petera w wiadomościach i w gazetach, a kiedyś nawet spotkał go na ulicy. To było jednak znacznie ciekawsze, ponieważ działo się teraz. - Oto jak upada wielki rewolucjonista - mruknął, gdy powiększył obraz, wyostrzył twarz Petera i ujrzał jego nieprzeniknioną minę. Chłopak nie wyglądał na kogoś, kto uciekł z zakładu dla nadmiarów i uniknął schwytania przez łapaczy. Nie wyglądał na kogoś, kto podobno od wczesnego dzieciństwa pracował dla Podziemia, a takie właśnie krążyły o nim pogłoski. Peter Pincent. Peter - to imię prześladowało Jude’a od czasu, gdy udało mu się odkryć, kim jest nieznajomy. Samo jego istnienie stanowiło powód, dla którego życie Jude’a wydawało się zarazem wartościowe i obciążone poczuciem winy. Jude miał szczęście. Wiedział o tym, mówiono mu to wiele razy: był legalny. Jednak teraz Peter również był legalny. Teraz obaj mieli właściwie taki sam status. Jude wybrał kamerę znajdującą się na wprost głównego wejścia do siedziby Pincent Pharma, powiększył nieco obraz i prześledził całą drogę Petera do zewnętrznej bramy. Zagłębił się w fotelu i obserwował, jak chłopak zbliża się do strażnika. Parę minut później obaj skierowali się w stronę bramek wejściowych, które się otworzyły, a potem zamknęły za nimi niczym paszcza morskiego potwora połykającego rybę. Jude, coraz bardziej zaintrygowany, owinął się szczelniej kurtką, służącą mu za szlafrok. Wszystkie talony energetyczne zużył na zasilanie komputera zamiast na centralne ogrzewanie czy zakup odzieży. Podniósł kubek z kawą, ale po chwili go odstawił. Wciąż przyglądał się systemowi kamer korporacji Pincent Pharma. Była to skomplikowana konfiguracja, chroniona przez niemal doskonałe zabezpieczenia. Ale „niemal” to za mało, żeby ochronić coś przed Jude’em. Spokojnie nacisnął klawisz tabulacji. Od razu znalazł się na tyłach fabryki, w miejscu, w którym pusta ścieżka zbiegała zakrętami w stronę rzeki. Ponownie nacisnął klawisz. Przeskoczył na kolejną ścieżkę, otoczoną drzewami, prowadzącą do Battersea. Tu też niczego nie znalazł. Oprócz sporadycznych demonstracji, które zawsze szybko rozpraszano, tereny otaczające siedzibę koncernu były zwykle opustoszałe. Najbliższa ruchliwa ulica była oddalona o półtora kilometra, a wszystkie budynki mieszkalne w pobliżu zostały zburzone po przejęciu gmachu przez Pincent Pharma. Dokoła zostały tylko nieużytki na tyłach fabryki i parę drzew przed wejściem. Przez bramę prowadziła tylko jedna prywatna droga, łącząc budynek z drogą okrężną. Za gmachem zbiegała się ze ścieżką prowadzącą nad Tamizę, a przed wejściem łączyła się z główną jezdnią, na której często można było ujrzeć opancerzone
ciężarówki transportujące środki na Długowieczność. Chłopak jeszcze raz przejrzał obrazy z wszystkich kamer, żeby sprawdzić, czy znajdzie coś godnego uwagi. Zmarszczył brwi. Przed budynkiem zaszła jakaś zmiana. Coś było nie tak. Jude był bardzo dumny ze swojej intuicji w tych sprawach. Wprawdzie spędził kilka lat, studiując teorię ekonomii i zasady relatywizmu moralnego pod kierunkiem wynajętych przez ojca prywatnych nauczycieli, ale zawsze bardziej ufał swojemu instynktowi niż wiedzy. Na ekranie zauważył kilka postaci wynurzających się zza drzew. Nieznajomi byli ubrani w kombinezony khaki - jakąś odmianę paramilitarnego munduru - a w dłoniach dzierżyli śmiercionośną broń: pistolety i karabiny. Jude poczuł, że z podekscytowania serce zaczyna bić mu coraz szybciej, choć nie było tego po nim widać. Nawet przed samym sobą lubił udawać znudzenie i brak zainteresowania. Obserwował w ciszy cztery opancerzone ciężarówki, które skręciły z prywatnej drogi należącej do Pincent Pharma na drogę dojazdową. Szary dym spalin z silników pojazdów ulatywał ku zachmurzonemu niebu. Jude przeskakiwał teraz wzrokiem od jednej kamery do drugiej, śledząc samochody, które oddalały się od gmachu i nabierały prędkości przed skrętem na główną drogę. Niespodziewanie ciężarówka jadąca na czele konwoju gwałtownie zjechała na prawo. Parę chwil później dołączyły do niej kolejne dwa pojazdy. Czwarta ciężarówka zdołała zahamować, ale wpadła w poślizg, stanęła w poprzek jezdni i uderzyła w trzeci samochód. Na ścieżce natychmiast pojawili się ludzie w kombinezonach i Jude zdał sobie sprawę, że źle oszacował ich liczbę: w zasadzie konwój został otoczony przez niewielką armię. Uzbrojeni nieznajomi przez chwilę strzelali do drzwi ciężarówek, po czym wyciągnęli na drogę przewożony ładunek, polali jakąś substancją, a następnie podpalili. Kierowcy samochodów nawet nie próbowali się z nich wydostać. Jude widział, jak rozmawiają gorączkowo przez telefony. Po paru minutach z bramy Pincent Pharma wyjechały kolejne pojazdy i skierowały się w stronę ciężarówek i niewielkich ognisk płonących na drodze. Napastnicy już jednak uciekali - wycofywali się ścieżką, biegli drogą i wzdłuż murów. Jude obserwował całe zdarzenie z szeroko otwartymi oczami, czując jak serce łomoce mu w piersiach. Zrozumiał, że musieli to być członkowie Podziemia, których nareszcie miał okazję zobaczyć w akcji. Szybko przeskoczył do obrazu z drogi, na której mężczyźni w mundurach strażników Pincent Pharma pomagali kierowcom wydostać się z wozów i usiłowali ugasić ogień. Jude zobaczył, że jeden ze strażników coś krzyczy. Po chwili przyprowadzono dwóch bojowników Podziemia, którzy zostali od razu otoczeni i rozbrojeni.
Jeden z mundurowych wyciągnął krótkofalówkę i zaczął nadawać jakiś komunikat. Dwaj inni funkcjonariusze natychmiast skuli więźniom kajdankami ręce na plecach. Strażnik zaczął krzyczeć i skierował pistolet na jednego z jeńców. Zanim Jude zrozumiał, co się dzieje na jego oczach, mężczyzna upadł na kolana, a z jego głowy trysnęła krew. Chłopak wstrzymał oddech i odsunął się od ekranu. Nie był jednak w stanie odwrócić wzroku od leżącej na drodze postaci w kombinezonie i formującej się wokół niej czerwonej kałuży krwi. Pojmany nie żył. Naprawdę nie żył. Jude spojrzał na pozostałych strażników, którzy cofnęli się i patrzyli przed siebie z mieszaniną przerażenia i obrzydzenia na twarzach. Strażnik z krótkofalówką powiedział coś, a potem chwycił drugiego jeńca, który z pobladłą twarzą wpatrywał się w swojego martwego towarzysza. Kiedy odciągano go z miejsca zdarzenia, mężczyzna krzyczał i szarpiąc usiłował się uwolnić, ale na próżno. Jude odchylił się na fotelu. Bał się nawet głębiej odetchnąć. Przez dłuższy czas siedział w całkowitym bezruchu. Właśnie zobaczył, jak umiera człowiek. W świecie, w którym śmierć praktycznie nie istniała, było to dla niego do głębi wstrząsające doświadczenie. Po pewnym czasie chłopak wziął się w garść. Przecież to tylko rzeczywistość. Rzeczywistość nie była tak ważna, jak się ludziom zdawało. Dla Jude’a był to jedynie stan fizyczny, w którym się znajdował, środowisko, nad którym sprawował ograniczoną kontrolę. Starając się wymazać z pamięci wszelkie wspomnienia o bojownikach Podziemia, wydostał się z systemu Pincent Pharma i wszedł do Mojego Świata - wirtualnej rzeczywistości, którą stworzył. Przyjrzał się swojemu dziełu. W Moim Świecie trwało lato. Ulice były pełne ludzi, młodych ludzi. W wielkich parkach w ogóle nie było widać starzejących się dorosłych. Nastolatki grały w piłkę, żartowały, paliły papierosy i rozmawiały przez komórki. Nikt nie był niepokojony przez policję. Jude dotarł na swoje stałe miejsce: na ławkę, z której mógł spoglądać na swe królestwo. Wiedział, że tam ją spotka. Rudowłosa uśmiechnięta dziewczyna już na niego czekała. W krótkiej dżinsowej spódniczce wyglądała bardzo atrakcyjnie. - Witaj, Jude2124 - powiedziała zmysłowym głosem. - Tęskniłam za tobą. Gdzie byłeś? Jude2124 również się uśmiechnął. - Nieważne. Najważniejsze, że teraz jestem tutaj z tobą. Peter odwrócił głowę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Słyszał odgłosy jakiegoś zamieszania na głównej drodze, ale wydarzenie miało miejsce zapewne kilkaset metrów od niego, a wysokie mury uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek. Strażnik spojrzał na chłopaka i uśmiechnął się szyderczo.
- Jesteśmy nerwowi, co? Małe „bum” trochę nas przestraszyło? Chłopak nic nie odpowiedział. Wepchnął ręce do kieszeni, a potem w milczeniu przyglądał się, jak mężczyzna przeciąga kartę przed czytnikiem, przyciska palce do szklanej płytki, a następnie zbliża oczy do skanera. Ciężkie drzwi w końcu się rozsunęły. Za nimi ukazał się hol, na którego końcu wznosiły się cztery ciągi ruchomych schodów. Do Petera i jego opiekuna podszedł mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy. Chłopak poczuł, że sztywnieje. To był Richard Pincent. Strażnik lekko zasalutował. - Peter... - powiedział nowo przybyły. Na krótką chwilę na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Przepraszam. Mamy tu małe zamieszanie na zewnątrz. - Spojrzał surowo na strażnika. - Wracaj na posterunek. Ogłosiliśmy alarm X. Mężczyzna z ponurą miną skinął głową, odwrócił się i szybko pomaszerował w stronę wyjścia, wyciągając krótkofalówkę i przyciskając ją do ucha. Chłopak popatrzył za nim, a po chwili spojrzał na dziadka, wykrzykującego rozkazy do aparatu przypominającego mały telefon. Richard Pincent mówił zniżonym głosem, w którym dało się wyczuć napięcie, mimo że nie można było zrozumieć pojedynczych słów. Po chwili włożył telefon do kieszeni, spojrzał na Petera i uśmiechnął się ponownie. - Chodźmy - powiedział i objął wnuka ramieniem. - Witaj w Pincent Pharma, Peter. Witaj w najnowocześniejszym laboratorium na świecie, obiekcie zazdrości wszystkich naukowców. Witaj. Oto twoje nowe życie.
Rozdział trzeci Hol był ogromny, większy niż Peter się spodziewał. To miejsce mogło pożreć każdego, kto nie był wystarczająco ostrożny, mogło sprawić, że człowiek czuł się równie mało istotny co ziarnko piasku. Chłopak wjeżdżał schodami ruchomymi ze swoim dziadkiem i bardzo się starał, żeby nie przytłoczyły go rozmiary gmachu: z jego ścianami wznoszącymi się na wysokość kilkudziesięciu metrów i wielkimi ekranami, na których wyświetlano różne specjalistyczne wykresy. Wszystko dokoła było tak niezwykle białe, czyste, nieskazitelne. - Robi wrażenie, prawda? - spytał napuszonym tonem Richard Pincent. - Ten budynek stoi tu już od niemal stu lat, a wciąż, niezmiennie, wprawia mnie w zachwyt. Peter przytaknął z udawanym entuzjazmem, rozglądając się na wszystkie strony, wypatrując kamer, istotnych szczegółów, o których mógłby opowiedzieć Pipowi. Z goryczą stwierdził, że wewnątrz gmachu nie wisiały żadne zdjęcia, które przedstawiałyby zakłady dla nadmiarów. Nie było tu niczego, co otwarcie pokazywałoby ciemną stronę Długowieczności. Gdy Richard Pincent napotkał spojrzenie wnuka, przez parę chwil przypatrywał się chłopcu w milczeniu. Peter zaczął się zastanawiać, czy system monitoringu w Pincent Pharma jest tak doskonały, że potrafi odczytywać także ludzkie myśli. Wiedział jednak, że to niemożliwe. - Tędy - skierował Petera mężczyzna. Dotarli do szczytu schodów. Po obu stronach rozciągał się długi korytarz. Dziadek Petera skręcił w lewo, a po paru metrach w prawo, w kolejne przejście. - Łatwo się tu zgubić, jeśli nie wiesz, dokąd iść - powiedział Richard, prowadząc wnuka do wielkiej galerii widokowej, położonej nad dziedzińcem mieszczącym recepcję. W tylnej części znajdowały się wielkie szklane tafle, przez które można było zobaczyć poszczególne pomieszczenia a także laboratoria. Mężczyzna nie przerywał energicznego marszu. - Tędy przebiega główna linia produkcyjna - rzucił, wskazując na prawo. - Oczywiście nie zobaczysz jej. Jest tak pilnie strzeżona, że nie ma nawet okien. Możesz obejrzeć jedynie strefę obróbki końcowej, w której na każdej tabletce wytłaczane jest logo korporacji Pincent Pharma. Peter przyjrzał się rzędom warkoczących maszyn, z których wysypywały się tysiące białych tabletek. Obok, ze skupieniem na twarzach stali ludzie obojga płci, nadzorujący działanie urządzeń i zajmujący się kontrolą jakości. W pewnej chwili jeden z pracowników uniósł głowę i zauważył szefa korporacji. Natychmiast odwrócił wzrok i zaczął w skupieniu
przypatrywać się stojącej obok niego maszynie tak intensywnie, jakby od tego zależało jego życie. - To bardzo ważne miejsce - powiedział Richard Pincent, kontynuując marsz. - Dzięki temu znakowi można rozpoznać oryginalne leki. A tu, w tej części, mieszczą się nasze laboratoria badawcze. Mężczyzna zaprowadził Petera do wielkiego laboratorium pełnego ludzi w białych fartuchach, którzy uważnie spoglądali w okulary mikroskopów oraz w ekrany komputerów i oceniali zawartość probówek. - Czym oni się zajmują? - spytał chłopak. Richard Pincent roześmiał się. - Oczywiście pracują nad udoskonaleniami. Świat nie stoi w miejscu, Peter. Zawsze można coś poprawić. Chłopak pokiwał głową. - A skąd wiecie, że leki działają? To znaczy, na kim je testujecie? - Peter spojrzał na dziadka, który na moment zwolnił kroku. - Mamy rozbudowane programy testowania - odpowiedział mężczyzna wymijająco. Wiesz przecież, że ludzie dla pieniędzy zrobią wszystko. - Korzystacie z komórek macierzystych, prawda? Skąd je bierzecie? Chyba do badań potrzeba ich dość dużo? Richard Pincent zatrzymał się nagle. - Jesteś bardzo ciekawski - stwierdził. Peter poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Czyżby przesadził z liczbą pytań? Czy dziadek zaczął już coś podejrzewać? - Po prostu chcę się wszystkiego dowiedzieć - odparł. Richard Pincent milczał przez chwilę, wreszcie skinął głową. - Oczywiście, rozumiem. Zaraz do tego dojdziemy. Chodź za mną. Chłopak ruszył za dziadkiem, intensywnie obserwując mijane korytarze, pokoje i osoby. W końcu Richard Pincent otworzył jakieś drzwi. Weszli do środka i znaleźli się w sali wykładowej. - Przytoczmy zatem nieco historii... - zaczął mężczyzna. - Niegdyś realizowaliśmy tutaj
rozbudowany
program
szkoleniowy.
Studenci
uczyli
się
o
Regeneracji
i
Długowieczności. Oczywiście było to jeszcze w czasach, kiedy istniały uniwersytety. Obecnie to pomieszczenie jest wykorzystywane dla potrzeb zajęć reedukacyjnych, kursów wprowadzających, spotkań z zagranicznymi delegacjami i tak dalej. Mamy gotowe pakiety
szkoleniowe. Czy chciałbyś zapoznać się z jednym z nich? Peter natychmiast zrozumiał, że pytanie miało charakter retoryczny. Dziadek wręczył mu teczkę, a chłopak pod jego bacznym spojrzeniem poczuł się zmuszony, by ją otworzyć. Na kilku stronach folderu przedstawiono historię koncernu Pincent Pharma. Co jakiś czas w tekście pojawiały się ramki zawierające suche fakty - Peter przejrzał je pobieżnie. Czy wiesz, że... - Produkcja jednej tabletki długowieczności trwa dwa tygodnie. - Przedsiębiorstwo Pincent Pharma zatrudnia ponad pięć tysięcy najlepszych naukowców na świecie, a jedynym celem ich pracy jest poprawa jakości Twojego życia. - W celu uzyskania jak najlepszych efektów należy raz do roku skonsultować z lekarzem wielkość przyjmowanej dawki leków. Czy wiesz, że... - Pincent Pharma dostarcza środki na Długowieczność do ponad 100 krajów. - Pincent Pharma opracowała pierwszy na świecie lek na Długowieczność w roku 2015 i wciąż jest właścicielem międzynarodowego patentu. - Kontrola jakości w Pincent Pharma obejmuje sprawdzenie zgodności składu każdej tabletki długowieczności ze ściśle wytyczonymi normami przed opuszczeniem przez nią linii produkcyjnej. Richard Pincent uśmiechnął się życzliwie. - A teraz znajdź sobie jakieś wygodne miejsce, dobrze? Zaraz zaczynamy. Peter zamknął teczkę i podszedł do krzesła stojącego pośrodku sali. Było to małe rozkładane siedzenie, otoczone przez około setkę innych pustych miejsc. Gdy tylko usiadł, w sali zapadła ciemność, a po chwili na ścianie rozjarzył się ekran. Pojawiła się na nim nieco młodsza wersja dziadka Petera, który znajdował się w wielkim laboratorium bez ścian, pełnym stanowisk roboczych, przy których zasiadali poważnie wyglądający ludzie w białych fartuchach. - Witamy w Pincent Pharma, w instytucie biologii komórek. W tym budynku, z wykorzystaniem najnowocześniejszego sprzętu, tysiące specjalistów zajmuje się badaniami niezwykłych możliwości komórek. Komórek, które udało się nam pozyskać do leczenia chorób trapiących ludzkość. Komórek, które rozmnożyliśmy po to, by zwalczyć choroby zwyrodnieniowe i urazy powypadkowe. Komórek, dzięki którym ostatecznie rozwiązaliśmy wszelkie problemy zdrowotne i doprowadziliśmy do przełomu, który zmienił oblicze nie tylko medycyny, nie tylko nauki, ale też całego społeczeństwa. Witamy u źródeł Długowieczności - w miejscu, w którym tworzy się nasza przyszłość!
Postać z ekranu zbliżyła się do kamery. - To, co państwo teraz zobaczą, to prawdziwy cud. To rewolucja. Zmiana tak ogromna, że w porównaniu z nią bledną wszystkie inne osiągnięcia ludzkości. Odkryjemy teraz przed państwem tajemnicę wiecznego życia. W tle rozbrzmiała podniosła muzyka i Peter niespokojnie poruszył się na krześle. Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy aktualna wersja Richarda Pincenta wciąż znajduje się na sali, ale nie mógł go dostrzec w ciemności. Spojrzał ponownie na ekran, na którym w tym momencie pojawiła się animacja przedstawiająca kilka małych kulistych plamek. - Komórki macierzyste - rozległ się donośny głos mężczyzny. - Takie małe, a jakże potężne! Na początku XX wieku naukowcy mogli jedynie przypuszczać, jaki kryją one w sobie potencjał. To przecież lekarstwo na choroby, z powodu których miliony ludzi co roku traciły życie. To możliwość odzyskania władzy w kończynach u osób sparaliżowanych. To materiał bazowy, z którego hodujemy organy na potrzeby przeszczepów. Uczeni z całego świata ruszyli do wyścigu, którego celem było zgłębienie tajemnicy tych maleńkich komórek i wykorzystanie ich potencjału. Ale jeden człowiek odważył się pójść dalej. Człowiek, którego nie zadowalało jedynie zwalczanie chorób i leczenie pacjentów. Człowiek, który dostrzegał coś więcej niż tylko lecznicze zastosowanie terapii komórkowej. Człowiek, który wiedział, że losy ludzkości są nieodwołalnie związane z komórkami macierzystymi. Wiedział - ba! - był całkowicie przekonany, że właściwe połączenie odpowiednich komórek, wykorzystane umiejętnie, umożliwi wyleczenie nie tylko zwykłych schorzeń, lecz także najpoważniejszej dolegliwości, na którą cierpi ludzkość. Wiedział, że dzięki nim będzie w stanie znaleźć remedium na śmiertelność. Głos zamilkł na moment i na ekranie pojawił się powiększony obraz jednej z plamek. - Jak zatem udało mu się to osiągnąć? Właśnie z pomocą tych oto przyjaciół. Poznajcie komórkę macierzystą - kontynuował dziadek Petera, tym razem nieco bardziej jowialnym tonem. - To mądre stworzonko może zmienić się w dowolnie wybraną komórkę ludzkiego ciała, na przykład w komórkę wątroby, krwinkę czy komórkę rdzenia kręgowego. Na plamce pojawiła się twarz i twór zatańczył na ekranie, wpasowując się skutecznie we wnętrza różnych organów. Przez cały czas uśmiechał się wesoło. Potem komórka zniknęła i zamiast niej ponownie zjawił się Richard Pincent. Tym razem stał na zewnątrz białej kabiny z rozsuwanymi drzwiami, za którymi widać było poruszających się ludzi w białych fartuchach. - Mimo że komórki macierzyste były znane od XX wieku - wyjaśniał dobrotliwie mężczyzna - jedynie korporacja Pincent Pharma potrafiła wykorzystać ich potencjał do
stworzenia najwspanialszego leku w historii: długowieczności! Richard Pincent znów zniknął z ekranu. Teraz pojawiła się dwójka starych ludzi na ulicy. Byli pochyleni, mieli pomarszczone twarze i siwe włosy. Peter mimowolnie skrzywił się na ich widok. - Starość! - zagrzmiał głos mężczyzny. - Przez tysiące lat była nieuchronnym losem każdego człowieka. Wiązała się z zaburzeniem podstawowych funkcji organizmu, utratą słuchu i wzroku, brakiem elastyczności mięśni, ogólnym osłabieniem, problemami z pamięcią i spadkiem aktywności mózgu. Był to powolny i bolesny proces zwyrodnieniowy, zakończony na ogół chorobą, a następnie śmiercią. Niegdyś osiemdziesiąt lat uważano za przyzwoitą długość życia. Ludzi w wieku lat sześćdziesięciu traktowano już jako niezdolnych do pracy, zbyt starych, żeby mogli być użyteczni dla społeczeństwa. Te czasy jednak minęły! Kolejne ujęcie przedstawiało kilku mężczyzn grających w piłkę w parku. - Przedtem ludzi czekał upadek, dziś mają Regenerację. Przedtem ludzie akceptowali rozpad, dziś mogą się cieszyć pełnią życia. W dniu, w którym doktor Albert Fern odkrył prawdziwe możliwości komórek macierzystych, odmienił się bieg historii. Nastąpiła kolejna pauza, podczas której widoczny na ekranie dziadek Petera spoglądał na widza błyszczącymi oczami. Po chwili jego twarz przybrała nieco mniej zarozumiały wyraz, a jakiś inny głos kontynuował opowiadanie za niego. - Niestety, doktor Fern nie żył wystarczająco długo, aby móc udoskonalać Regenerację. Richard Pincent, jego zięć i założyciel korporacji Pincent Pharma, po śmierci naukowca podjął jednak działania zmierzające do udostępnienia dobrodziejstw komórek macierzystych całej ludzkości. Oczy Petera rozszerzyły się ze zdumienia. A więc Albert Fern był teściem Richarda Pincenta?! To by oznaczało, że był także pradziadkiem Petera! Tak więc Peter był spokrewniony z człowiekiem, który ponosił za to wszystko odpowiedzialność! Chłopak zadrżał lekko, kiedy to sobie uświadomił. Na filmie ponownie pojawiło się laboratorium Pincent Pharma. Dziadek Petera krążył teraz pomiędzy naukowcami. - I od tej pory - opowiadał głos w tle - ta znakomita firma pracuje dla dobra ludzkości, dostarczając społeczeństwu długowieczność - lek, który nie tylko zmienił historię, lecz także usunął ją w cień! Naukowcy z całego świata usiłowali odtworzyć nasze remedium, próbowali odkryć jego skład, ale na próżno. Dziś laboranci Pincent Pharma pracują nad innowacyjnymi pomysłami, nad udoskonalonym składem chemicznym długowieczności. Starają się odkryć kolejne sposoby na poprawę jakości ludzkiego życia, jak powstrzymanie próchnicy zębów
czy możliwość odtworzenia kończyn. W każdym z obszarów badań medycznych nasz koncern odgrywa wiodącą rolę. Nigdy nie ustaniemy w działaniach prowadzących do stworzenia lepszego świata dla wszystkich ludzi. Kamera wędrowała przez kolejne korytarze do drzwi wejściowych i na zewnątrz, aż wreszcie na ekranie ukazał się cały budynek, jednak bez białego muru okalającego, bez bram i strażników. - Pincent Pharma to nauka - mówił głos. - Pincent Pharma to przyszłość. Państwa przyszłość i przyszłość każdego człowieka na Ziemi. Dziękujemy państwu za spędzony z nami czas. Mamy nadzieję, że wizyta u nas była dla państwa interesującym doświadczeniem. Ekran pociemniał, a po chwili pojawił się na nim biały napis: Długowieczność i Regeneracja są zastrzeżonymi znakami towarowymi firmy Pincent Pharma Incorporated. Wszelkie próby kopiowania i naśladowania produktów lub naruszenia praw własności intelektualnej są karalne. Napis stopniowo znikał i po chwili Peter spoglądał już tylko na pusty ekran. Zapaliło się światło. Chłopak odwrócił się i ujrzał dziadka stojącego na końcu jego rzędu krzeseł. - No i co o tym myślisz? Peter pomyślał o swoim sygnecie i wygrawerowanych na nim inicjałach „AF”. - To bardzo... interesujące - stwierdził. - Oczywiście! - Głos Richarda Pincenta był podekscytowany, ale wyraz oczu wskazywał, że dziadek myśli o czymś zupełnie innym. - Wiesz, Peter... - powiedział z zadumą. - W tym budynku możesz się dowiedzieć bardzo wiele. Chłopak uśmiechnął się do siebie. Ze względu na Pipa miał nadzieję, że dowie się wszystkiego. - A zatem powiedz mi, dlaczego właśnie teraz zdecydowałeś się przyjąć moją ofertę pracy? Pytanie padło niespodziewanie i zupełnie zaskoczyło chłopaka. - Ja... - zaczął, usiłując przypomnieć sobie przemowę, którą przygotował specjalnie na tę okazję, ale dziadek uniósł dłoń, żeby go uciszyć. - W porządku, wiem - powiedział z lekceważeniem. - To znaczy wiem, co napisałeś w liście, i wiem też, co powiedziałeś kuratorce. Ale nie powinniśmy zawsze wierzyć w to, co się nam mówi, prawda, Peter? Chłopak spojrzał na niego niepewnie. - Nie powinniśmy? - Nie. - Richard Pincent uśmiechnął się. - Staram się mieć otwarty umysł. Pozwól, że
coś ci powiem. Jestem przekonany, że ci się tutaj spodoba, że wykorzystasz szansę, którą dostałeś. Ale spróbuj tylko zrobić coś głupiego, spróbuj sprawić mi jakikolwiek problem, a obiecuję, że gorzko tego pożałujesz. - W porządku - rzucił Peter. - Wyraziłeś się dość jasno. Richard Pincent roześmiał się. - Rzeczywiście - stwierdził, a po chwili spoważniał. - I jeszcze jedna sprawa. - Tak? - Długowieczność nie zginie, Peter. Nikt z nas nie zginie. Tak jest teraz urządzony świat i nic tego nie zmieni. Zrozumiałeś? Chłopak przez dłuższą chwilę uważnie przypatrywał się twarzy swojego dziadka, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Jasne - odrzekł w końcu, nie spuszczając wzroku. - Nie zamierzam sprawiać ci żadnych kłopotów. Cieszę się, że będę miał okazję tutaj pracować, to wszystko. Richard Pincent również przez chwilę wpatrywał się w Petera, a potem zdecydowanie skinął głową. - To dobrze - powiedział. - To bardzo dobrze. Gestem zachęcił chłopaka do wyjścia z sali wykładowej. W milczeniu ruszyli korytarzem. - Myślę, że pora cię przedstawić doktorowi Edwardsowi, twojemu nauczycielowi powiedział mężczyzna, gdy zatrzymali się przed niebieskimi drzwiami. - Poradzisz sobie. Wszyscy Pincentowie to urodzeni naukowcy. - Uniósł dłoń i pchnął drzwi. Peter poszedł za nim i znalazł się w tym samym laboratorium, które widział wcześniej na filmie. Teraz jednak wszystkie stanowiska robocze były puste. Dziadek Petera zauważył zdziwienie chłopaka i uśmiechnął się. - Zbudowaliśmy nowe pracownie we wschodnim skrzydle gmachu. Większe i lepsze wyjaśnił. - Tu mieści się teraz dział reedukacji. W tym miejscu możesz się uczyć i testować różne rzeczy. A to właśnie... - powiedział, wskazując ręką na wysokiego, szczupłego człowieka, który zmierzał w ich stronę -... jest doktor Edwards, jeden z naszych najwybitniejszych naukowców, obecnie szef działu reedukacji. Przez najbliższe sześć miesięcy będzie twoim nauczycielem i mentorem, więc staraj się nie zrazić go do siebie. Ton głosu dziadka był łagodny, niemal protekcjonalny, ale doktor Edwards chyba tego nie wyczuł. Uśmiechnął się skromnie. - Och, akurat o to się nie obawiam, Peter - powiedział życzliwie. - Bardzo mi miło cię poznać, naprawdę bardzo miło. Twój dziadek wszystko mi o tobie opowiedział.
Chłopak spojrzał na naukowca z uwagą, usiłując stworzyć sobie w głowie jakiś obraz tego człowieka. Dostrzegł zmarszczone czoło mężczyzny, siwe włosy, których najwyraźniej doktor Edwards postanowił nie farbować, jego bystre spojrzenie, otwartą mowę ciała. Można by go było uznać za pięćdziesięciolatka, ale Peter podejrzewał, że był przynajmniej dwukrotnie starszy. Wyglądał na inteligentnego, zamkniętego w sobie człowieka, szczerze oddanego swojej pracy. - Witam - powiedział chłopak. - Mnie również miło pana poznać. - Zatem, Peter, jak dobry jesteś z nauk ścisłych? Jesteś ekspertem, czy twoja wiedza jest raczej, hm, powiedzmy elementarna? - spytał Edwards. - Sądzę, że „elementarna” jest odpowiednim określeniem. - Dobrze. - Naukowiec skinął głową. - Jeśli ludzie wiedzą zbyt dużo, musimy poświęcić mnóstwo czasu na to, żeby zdołali zapomnieć tę wiedzę. Większość z tego, czego nas uczono, jest od wielu lat nieaktualna i właściwie prawie zupełnie bezużyteczna. Znacznie prostsze jest więc rozpoczęcie od zera. Peter uznał, że wyraz twarzy doktora jest poważny i szczery. Gdyby mężczyzna nie był związany z produkcją środków na Długowieczność, chłopak mógłby go nawet polubić. - A zatem zajmiesz się tym - polecił Richard Pincent. - A ty, Peter, postaraj się, dobrze? Doktor Edwards może cię wiele nauczyć. Chłopak przytaknął bezgłośnie i odprowadził wzrokiem dziadka, aż zamknęły się za nim drzwi laboratorium. - Jestem pewien, że będziesz się szybko uczył. - Doktor Edwards uśmiechnął się. - W końcu masz to w genach. - Och, ja wcale nie przypominam dziadka - powiedział lekkim tonem Peter. - Dziadka? - zdziwił się doktor Edwards. - Ależ nie, miałem raczej na myśli twojego pradziadka, Alberta Ferna, największego uczonego w historii. Chłopak nerwowo przełknął ślinę i spojrzał na doktora, zmuszając się do przybrania pełnego entuzjazmu wyrazu twarzy. - To od czego zaczniemy? - zapytał.
Rozdział czwarty Ukryty za lustrem fenickim Richard Pincent obserwował, jak więzień z rozciągniętymi rękami zostaje przypięty do urządzenia przypominającego pryczę. - Zdaje się, że nie rozumiesz - powiedział łagodnie Derek Samuels, szef ochrony, marszcząc brwi w udawanym współczuciu, jakby obchodził go los jeńca, jakby cała ta sytuacja była dla niego nieprzyjemna. - Nie chcę ci zrobić krzywdy. Jest mi bardzo przykro, że tu trafiłeś. Ale jeśli nie powiesz mi wszystkiego, co wiesz, nie będę miał wyboru. Są tutaj ludzie, którzy lubią sprawiać ból. Nie będę mógł ich powstrzymać. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w potwornym cierpieniu, gdy urządzenie, do którego był przywiązany, drgnęło i zaczęło powoli wyrywać mu ręce ze stawów. - Nic wam nie powiem - zdołał wycedzić przez zaciśnięte zęby. - Nie możecie tego zrobić. To wbrew prawu! Władze... - Władze mają cię gdzieś - zapewnił jeńca Samuels. - A prawo tu nie działa. Strażnicy Pincent Pharma mają zgodę Ministerstwa do spraw Zwalczania Terroryzmu na użycie wszelkich niezbędnych środków w celu wydobycia informacji od agentów Podziemia. Mogę zrobić z tobą, co tylko zechcę. I zapewniam cię, że to zrobię. Szef ochrony dał znak strażnikowi, który obsługiwał maszynę, i po chwili więzień wrzasnął z bólu, gdy jego ramiona zostały rozciągnięte jeszcze bardziej. - Chcę tylko wiedzieć, gdzie mieści się kwatera główna Podziemia. To chyba dość proste pytanie - powiedział Samuels, potrząsając smutno głową. - Powiedz mi, a wtedy cię wypuścimy. Mężczyzna spojrzał na szefa ochrony dzikim wzrokiem. - Nigdy! - zawołał. - Nigdy! Samuels skinął głową i wyszedł z pomieszczenia. Po chwili obok Richarda Pincenta otworzyły się drzwi i pojawił się w nich szef ochrony. - Co mam zrobić? - spytał. Richard westchnął. Dlaczego ludzie nie mogą zrozumieć, że nie wolno mu się przeciwstawiać? Dlaczego wciąż z nim walczą, skoro wiadomo, że w końcu i tak przegrają? Czy członkowie Podziemia naprawdę myślą, że mogą choćby w minimalnym stopniu zagrozić pozycji korporacji Pincent Pharma? Czy naprawdę sądzą, że Richard Pincent pozwoli im się pokonać na którymkolwiek polu? - Przenieście go do laboratoriów - zdecydował, wzruszając ramionami. - Z pewnością
więcej uzyskamy z jego narządów niż z tego, co zechce nam powiedzieć. - Słusznie. - Samuels wyszedł i po chwili pojawił się po drugiej stronie szyby. Przechodzisz na dział badań - powiedział chłodno do więźnia. - Badań? - Mężczyzna spojrzał na niego. - Nie rozumiem. - Skoro nie chcesz nic powiedzieć, to tutaj nam się nie przydasz. Na szczęście twoje ciało może być jeszcze użyteczne. Wykorzystamy twoje organy. Rozumiesz? Narządy są potrzebne do eksperymentów, do badań nad komórkami. A jak już naukowcy rozkroją ci brzuch, wydobędą z ciebie więcej niż ja. - Rozkroją brzuch?! - Oczy więźnia rozszerzyły się gwałtownie. - Nie możecie tego zrobić! Mam swoje prawa, mam... Richard Pincent nie mógł już dłużej wytrzymać i opuścił swoją kabinę, otwierając na oścież drzwi. Chciał spojrzeć temu człowiekowi prosto w twarz. - Nie masz żadnych praw! - krzyknął, zbliżając się od tyłu do pryczy. Więzień podskoczył przerażony. - Jesteś żałosny! Dziś rano usiłowaliście dokonać zamachu na Długowieczność. Bezskutecznie! Nigdy nie uda wam się wygrać. A teraz pokażę ci, co się dzieje z ludźmi, którzy stają na drodze Richardowi Pincentowi. Zniszczę cię! - Kim pan jest? Czy nie ma pan żadnych ludzkich uczuć?! - krzyczał desperacko mężczyzna. Richard Pincent spojrzał na niego zdziwiony. - Ludzkich uczuć? Przecież to nie ja próbuję zniszczyć życie. To wy organizujecie ataki na Długowieczność. - Ja... mam żonę... Proszę, nie róbcie tego... - Nie była zbyt mądra - stwierdził cicho Samuels - skoro wyszła za takiego nieudacznika jak ty. W pokoju pojawiło się więcej strażników, którzy mieli pomóc w transporcie więźnia. To wystarczyło Richardowi Pincentowi. Wyszedł z pomieszczenia, nie zwracając uwagi na krzyki jeńca, i skierował się na górę, do swojego gabinetu. Gdy już tam dotarł, podszedł do okna i odsunął grube, aksamitne zasłony, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Pomieszczenie miało ponad dwieście metrów kwadratowych i było dwukrotnie wyższe niż inne pokoje, co zwykle robiło ogromne wrażenie na osobach, które wchodziły tu po raz pierwszy. Znajdowało się na trzecim piętrze gmachu Pincent Pharma, a z jego okien rozciągał się widok na Tamizę. Richard Pincent specjalnie wybrał to miejsce. Nieco wyżej i widok nie obejmowałby rzeki, nieco niżej, a budynki po drugiej stronie ograniczyłyby dopływ światła. Widok z tego pokoju był idealny. To tu dziadek Petera ciągle na nowo uświadamiał sobie, jak
ważną był osobą i jak wielki odniósł sukces. Przebywając tu, nigdy nie zdarzyło mu się zwątpić w sens tych wszystkich lat spędzonych na manipulowaniu ludźmi, na ich oczarowywaniu i niszczeniu. Będąc tu wierzył, że te lata nie poszły na marne. Siedział właśnie przy biurku i rozmyślał o tym, gdy zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. Niewiele osób znało jego numer - tylko ci, którzy mogli mu się przydać, ci, którzy mogli mu w jakikolwiek sposób pomóc. - Richard Pincent, słucham. - Richard? To ja, Adrian. - Witaj. Co słychać? Adrian Barnet był zastępcą sekretarza generalnego, drugą w hierarchii osobą we Władzach. Ten niski przysadzisty facet studiował kiedyś razem z Richardem. Łączyła ich wtedy swego rodzaju przyjaźń. I właściwie nadal tak było, zakładając, że Richard Pincent uważał kogokolwiek za przyjaciela. - Te ataki na transporty długowieczności... - rzucił Barnet z niepokojem w głosie. Myślisz, że będą się powtarzać? Adrian nie mógł wiedzieć o porannych wydarzeniach, bo Władze zawsze dowiadywały się o wszystkim z pewnym opóźnieniem. Richardowi Pincentowi bardzo odpowiadała taka sytuacja. - To odosobnione incydenty - powiedział ostrożnie. - Oczywiście zwiększyliśmy środki ostrożności. Przekonasz się, że nie będzie już więcej podobnych problemów. - Chodzi o to, że zaczęły się pojawiać pewne pytania - dodał Barnet. - Wyrażono obawy, że każdy kłopot z dostawami długowieczności, nawet rzekomy, spowoduje wzrost niepokoju społecznego. Wiesz przecież, że to właśnie spadek wskaźników finansowych o 20 punktów w ubiegłym miesiącu wiąże się bezpośrednio z problemami, które dotknęły twoją korporację. - Nie z problemami - zripostował natychmiast Richard Pincent, krzywiąc się. - Raczej z przejściowymi zakłóceniami, których przyczyny zostały już usunięte. Udało nam się wyeliminować wszystkie słabe punkty. - W porządku, Richard, ale ludziom tak łatwo nie zamkniesz ust. Dziś wyszła sprawa twojego wnuka. Niektórzy czują się zaniepokojeni twoją decyzją o przyjęciu go do pracy. Chodzi zwłaszcza o jego konszachty z Podziemiem i związek z tą dziewczyną, nadmiarem. Peter jest niebezpieczny. Obawiamy się, że jego charakter ukształtował się w trakcie prania mózgu przeprowadzonego przez rodziców dziewczyny. - Ach, i właśnie na tym polega twój problem, tak? - spytał Richard Pincent lodowatym
tonem. Równocześnie nacisnął przycisk i włączył ekran, na którym pojawił się Peter przebywający w laboratorium razem z doktorem Edwardsem. - Twój wnuk jest ważną postacią w ruchu wywrotowym - dodał Barnet, który nie wyczuł sarkazmu w głosie przyjaciela. - Według informacji Ministerstwa do spraw Zwalczania Terroryzmu buntownicy nazywają go ojcem następnego pokolenia. A matką ma być ten nadmiar. - Ojcem następnego pokolenia?! - Richard Pincent niemal wypluł z siebie te słowa. Cóż, Adrian, jeśli on naprawdę nim jest, to w którym miejscu wolałbyś go widzieć: łażącego swobodnie po mieście i knującego coś z tymi śmieciami z Podziemia, czy raczej tutaj, w siedzibie Pincent Pharma, gdzie mogę kontrolować każdy jego krok? Myślisz, że jestem głupi? Myślisz, że zwariowałem? - Nie! - odparł prędko zastępca sekretarza generalnego. - Oczywiście, że nie. Ale rozumiesz, że niektórzy mogą się zastanawiać, czy... - Nie, Adrian, nie rozumiem - kontynuował gniewnie Richard Pincent. - I powiem ci coś jeszcze. Jeśli sądzisz, że pozwolę komukolwiek, czy to Peterowi, czy to twoim kolegom z Władz, komukolwiek, zaszkodzić firmie Pincent Pharma, to grubo się mylisz. Zrozumiałeś? - Tak, oczywiście. Ja... - Peter pracuje teraz dla mnie - przerwał Richard. - A kiedy podpisze Deklarację i zaakceptuje Długowieczność, Podziemie upadnie. - Peter podpisze Deklarację? - Barnet aż westchnął. - Oczywiście, że tak - odparł wymijająco Pincent. Nie poruszył jeszcze tego tematu w rozmowie z wnukiem, ale był przekonany, że uda mu się go przekonać. Richard potrafił być naprawdę bardzo przekonujący, gdy mu na czymś zależało. - Ale on jest nadmiarem. To znaczy... był. Richard Pincent pozwolił sobie na uśmiech. - Tak, rzeczywiście nim był. Ale już nie jest. Teraz może żyć wiecznie, jeśli tylko zechce. A na pewno zechce. Czy zapomniałeś, jak łatwo uwodzi człowieka siła Długowieczności? - spytał cicho. - Czy zapomniałeś, jak to jest, gdy stawiają przed tobą na tacy taką pokusę? Chłopak nie będzie umiał się temu oprzeć. Nastąpiła chwila ciszy. - A... co on teraz właściwie robi? Chodzi mi o Petera. Czy mogę spytać, gdzie go zatrudniłeś? Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Mam - odparł spokojnie Richard - ale skoro już pytasz, to powiem ci, że pracuje z doktorem Edwardsem. Dowie się wszystkiego na temat Długowieczności i tego, co może nam
ona dać. - Doktor Edwards... To ten, który został przeniesiony z produkcji? - Cóż, nie potrafił poradzić sobie z modernizacją - odpowiedział gładko Pincent. - Ale wciąż jest użyteczny. To nadal najlepszy instruktor w mojej firmie. Już od kilku lat jest szefem działu reedukacji. Wielbi Długowieczność bardziej niż ktokolwiek inny. Jeśli ktoś potrafi przekonać Petera, żeby podpisał Deklarację, to tylko doktor Edwards. Ten człowiek dostrzega piękno Długowieczności, to dla niego wręcz religia. - Mówisz o nim tak, jakby był twoim Mefistofelesem. - Adrian, proponuję Peterowi wieczne życie, a nie pakt z diabłem. - I myślisz, że chłopak da się przekonać? Wydaje mi się to ryzykowne. - Słuchaj, jesteś urzędnikiem państwowym i wszystko wydaje ci się ryzykowne powiedział chłodno Richard. - Uwierz mi, Peter nie będzie umiał się oprzeć Pokusie wiecznego życia. Niektórzy sprzedawali dusze za niższą cenę. - Ciągle wierzysz w istnienie duszy? - Barnet zaśmiał się nerwowo. - A dlaczego mam nie wierzyć? W końcu naszym zadaniem jest zachowanie duszy. Istnienie każdej duszy zależy teraz od korporacji Pincent Pharma. Urzędnik nie odpowiedział od razu. Najwyraźniej nie był do końca pewien, czy Richard Pincent nie żartuje. - Nie mów tego w obecności ludzi z Władz - rzucił niespokojnie. - Wszyscy są przekonani, że dusze ludzkie to raczej nasza działka. - Wy we Władzach sądzicie, że sprawujecie kontrolę nad każdą dziedziną - odparł Richard Pincent niespodziewanie lodowatym tonem. - Otóż mylicie się.
Rozdział piąty Jude niechętnie wyczołgał się z łóżka, odsłonił zasłony i wyjrzał przez okno. Niebo było zasnute brzydkimi, brudnymi chmurami. Na ulicach sąsiedzi witali się zdawkowymi uśmiechami, spiesząc do swoich obowiązków. „Co za ponure miejsce - pomyślał. - Więzienie pozbawione murów. Codziennie na nowo rozpoczynany wyrok dożywocia. Nikt nie jest szczęśliwy, nikt nie jest kimś. Ludzie po prostu żyją. Potworna nuda”. Chłopak patrzył przez kilka minut na ulicę, krzywiąc się z odrazy. W końcu zaciągnął zasłonę i bez entuzjazmu zamienił ciepłą kołdrę na dwie bluzy i roboczą kurtkę. Ciężkim krokiem zszedł po schodach. Na wycieraczce leżała gazeta. Przejrzał ją pobieżnie - szybko przebiegł oczami nagłówki informujące o wzroście gospodarczym spowodowanym programem reedukacji wdrożonym przez Władze, o egoistycznych marnotrawcach energii, którzy poprzedniego dnia spowodowali poważną awarię prądu w Manchesterze, o nowej modzie na skoki z urwiska i niebezpieczeństwach związanych z brakiem odpowiedniego wyposażenia. Z kwaśną miną stwierdził, że w gazecie nie ma oczywiście żadnej wzmianki o ataku na Pincent Pharma. Władze na pewno zatuszowały tę sprawę. Może jednak w sieci uda mu się znaleźć coś na ten temat - dzienników internetowych nie dało się tak łatwo zmusić do milczenia. Tego rodzaju wydawnictwa nie musiały prosić o pozwolenie na druk, nie wykorzystywały cennych zasobów. Rzetelnych informacji należało zatem szukać na blogach i na szybko znikających z sieci stronach. Jude zachmurzył się na moment w trakcie lektury. Nagle zauważył ulotkę, którą ktoś wrzucił przez szparę pod drzwiami. Znowu te śmieci. Westchnął, podniósł kartkę z podłogi i przyjrzał się jej w drodze do kuchni. Ulotka była wydrukowana byle jak i atrament pobrudził mu palce. Mimo kosztów związanych z drukiem takie materiały pojawiały się ostatnio coraz częściej. Były to apele niezadowolonych obywateli dotyczące spraw, które w ogóle go nie obchodziły: dłuższych urlopów dla osób, które miały ponad sto pięćdziesiąt lat, dodatków na ogrzewanie dla ubogich, lepszych połączeń komunikacyjnych. Ulotki roznoszono zwykle w środku nocy. Według Jude’a ta daleko idąca ostrożność nie miała specjalnie sensu. Materiały te nie nawoływały przecież do podejmowania żadnych działań ani nawet do zwoływania publicznych zgromadzeń. Chłopak domyślał się, że nie o to chodziło ich autorom. Chcieli po prostu zwrócić na siebie uwagę, co, jak do tej pory, najwidoczniej niezbyt im się udawało, bo sterty ulotek zawsze walały się w pojemnikach na śmieci. Tym razem jednak autor apelu miał wyraźnie ambitniejsze cele. Długowieczność to
zbrodnia - głosił nagłówek. Jude z pewnym zainteresowaniem przeczytał dalszą część tekstu. Skoki z urwiska to tylko oficjalne wyjaśnienie wzrostu liczby samobójstw - krzyczały wielkie litery. To Długowieczność nas zabija. I tak dzieje się nie tyłko w naszym kraju - na całym świecie ograniczenia w dostawie energii prowadzą do śmierci i chorób, bo Wielka Brytania nie udostępnia bezpłatnie środków na Długowieczność. Jude’a zdumiał brak logiki haseł na ulotce. - Długowieczność to zbrodnia, ale chcecie, żeby ją rozdawano za darmo? - powiedział do siebie, a potem wyrzucił do kosza zarówno ulotkę, jak i gazetę. Otworzył lodówkę, która aksamitnym głosem przypomniała mu, że kończy się mleko i inne produkty nabiałowe. Zwróciła mu również uwagę, żeby zbyt długo nie trzymał otwartych drzwi. Wysłuchał jej, a potem wziął banana z miski z owocami. Wyszedł z kuchni i wrócił do sypialni, jedynego pokoju, z którego tak naprawdę korzystał. Włączył komputer. Ekran monitora rozjarzył się po zaledwie paru sekundach. Jude już dawno usunął wszystkie niepotrzebne programy i pliki, które mogły spowalniać pracę komputera. Teraz urządzenie mogło działać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zużywając przy tym tyle samo prądu co energooszczędna żarówka. Chłopak często słyszał o tym, że era komputerów skończyła się, bo ludzi nie było już stać na energię. Zawsze go to śmieszyło i tylko potwierdzało jego opinię na temat starszych, którzy jego zdaniem byli głupi i niedouczeni. Zaawansowany wiek niszczył ich mózgi, niezależnie od tego, co mówiono o Długowieczności. Postanowił niezwłocznie połączyć się z siecią Pincent Pharma. Minął już tydzień od czasu, gdy był świadkiem ataku Podziemia na transport leków. Zaglądał tam codziennie, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się coś nowego, ale nie zaobserwował niczego ciekawego poza strażnikiem, który rozwiązywał krzyżówkę, i ciężarówką z’ zaopatrzeniem, która przywiozła żywność. Jude zastanawiał się, czy Peter jest w budynku. Może stoi za jednym z wielu okien lub może przez któreś właśnie wygląda? Przypatrywał się obrazowi przez parę minut, a potem wyszedł z systemu monitoringu korporacji i zaczął szukać sieci należącej do Podziemia. Zajęło mu to niecałą godzinę. Tak jak podejrzewał, ich system był mniej skomplikowany od sieci Pincent Pharma. Trudniej za to było się do niego dostać, co go jednocześnie zdziwiło i zrobiło na nim spore wrażenie. Trudności wynikały głównie z tego, że sieć była nieuporządkowana, bardziej prowizoryczna, z dużą liczbą połączeń, jednocześnie bez komputera, który można by potraktować jako centralny. Jude zaczął zagłębiać się w system, nie zastanawiając się zbytnio nad motywami
swojego postępowania. Zajęło mu to prawie trzy godziny, ale stopniowo, delikatnie, udało mu się dostać do środka, sprawnie omijając zabezpieczenia. Powoli wydobywał kolejne ukryte strony, aż w końcu dotarł do sedna. I wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Już wiedział, dlaczego to zrobił i do czego zmierzał. Chciał do nich należeć, chciał im pokazać, co potrafi. Peter korzystał z pomocy Podziemia przez całe życie, a Jude chciał teraz pomóc organizacji. Jeden do zera dla niego. „Tak - pomyślał podekscytowany - zaproponuję im swoje usługi”. Jeśli nie są wyjątkowo głupi, skorzystają z tej okazji. W końcu jeśli on, Jude, nie wiedział czegoś o zabezpieczeniach sieci, to tylko dlatego, że nie było to warte zachodu. Z lekkim uśmieszkiem na ustach otworzył nową wiadomość i zaczął pisać. Jude2124: Melduję się. Załączam swoje CV. Jestem do waszej dyspozycji. Przyjaciel. PS Wasze zabezpieczenia wymagają aktualizacji. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Holdl: Jude2124, wyjaśnij, co tutaj robisz? Jesteś z Londynu, zgadza się? Jude zdumiał się. Byli lepsi, niż myślał. Wyśledzili go w ciągu trzech minut. Niestety, namierzyli tylko podany dla zmylenia adres na drugim końcu miasta. Jude2124: Nieźle. Ale do rzeczy. Widziałem wasz atak na Pincent Pharma w zeszłym tygodniu. Mam nagranie. Jesteście zainteresowani? Jestem pewien, że mogę się wam bardzo przydać. Tym razem odpowiedź przyszła dopiero po ponad dziesięciu minutach. Pip: Masz nagranie? Co zamierzasz Z nim zrobić? Jude gapił się na ekran. Czy to naprawdę Pip, czy też każdy członek ruchu korzystał z tego imienia podczas przesyłania wiadomości? Pip był człowiekiem, który kierował Podziemiem, facetem, za którego ujęcie wyznaczono wysoką nagrodę. Jude doszedł do wniosku, że to nie mógł być on. Na pewno nie. Jude2124: Nic. Dam je wam. Pip: A co chcesz w zamian? Jude2124: Moja standardowa stawka to 3000 funtów. Ale dostaniecie to za darmo. Chcę się do was zapisać. Pip: Zapisać? O co ci chodzi? Jude z irytacją zmarszczył brwi. Jude2124: Chcę się do was przyłączyć. No wiecie, walczyć z wrogiem, z Długowiecznością. Chcę zostać członkiem Podziemia. Pip: Musimy się nad tym zastanowić.
Jude przewrócił oczami. Nad czym tu się zastanawiać?! Jude2124: Zastanowić? Dlaczego? Jak długo? Pip: Będziesz dostępny w ciągu najbliższej godziny? Jude2124: Jasne. Pip: Dobrze. Zostań przy komputerze. Skontaktujemy się z tobą. Słowa przesunęły się po ekranie i Jude westchnął z rozdrażnieniem. Myślał, że ludzie Podziemia to pełni energii rewolucjoniści, a tak naprawdę byli równie beznadziejni jak Władze, z ich dokumentami i procedurami. Ojciec Jude’a mówił właściwie wyłącznie o dokumentach i procedurach - tak jakby były czymś najważniejszym na świecie. Nie rozumiał, że to bezsensowne bzdury istniejące wyłącznie po to, żeby dać jakieś zajęcie takim ludziom jak on. Chłopak wstał, podszedł powoli do okna i lekko odchylił zasłonę. Godzina? Przecież zaoferował im swoje usługi. I to nieodpłatnie. Nad czym tu się jeszcze zastanawiać? Poirytowany wrócił do komputera i zalogował się do Mojego Świata. W tej stworzonej przez niego wirtualnej rzeczywistości nie było ani Władz, ani Podziemia, ani idiotycznych procedur. Tylko atrakcyjne dziewczyny, młodzież i mnóstwo fajnych rzeczy do roboty. Jego dziewczyna czekała na ich ławce. Przysiadł się do niej i opowiedział jej o Podziemiu. Jude przewrócił oczami. Nad czym tu się zastanawiać?! Jude2124: Zastanowić? Dlaczego? Jak długo? Pip: Będziesz dostępny w ciągu najbliższej godziny? Jude2124: Jasne. Pip: Dobrze. Zostań przy komputerze. Skontaktujemy się z tobą. Słowa przesunęły się po ekranie i Jude westchnął z rozdrażnieniem. Myślał, że ludzie Podziemia to pełni energii rewolucjoniści, a tak naprawdę byli równie beznadziejni jak Władze, z ich dokumentami i procedurami. Ojciec Jude’a mówił właściwie wyłącznie o dokumentach i procedurach - tak jakby były czymś najważniejszym na świecie. Nie rozumiał, że to bezsensowne bzdury istniejące wyłącznie po to, żeby dać jakieś zajęcie takim ludziom jak on. Chłopak wstał, podszedł powoli do okna i lekko odchylił zasłonę. Godzina? Przecież zaoferował im swoje usługi. I to nieodpłatnie. Nad czym tu się jeszcze zastanawiać? Poirytowany wrócił do komputera i zalogował się do Mojego Świata. W tej stworzonej przez niego wirtualnej rzeczywistości nie było ani Władz, ani Podziemia, ani idiotycznych procedur. Tylko atrakcyjne dziewczyny, młodzież i mnóstwo fajnych rzeczy do roboty. Jego dziewczyna czekała na ich ławce. Przysiadł się do niej i opowiedział jej o Podziemiu.
- To idioci - powiedziała i spojrzała na Jude’a zalotnie. - Nie zasługują na ciebie. - Pewnie, że nie zasługują! - zgodził się skwapliwie chłopak. - Dobra, a co u ciebie? Wpadł na moment w wirtualne objęcia wybranki, a potem oboje ruszyli przez park, trzymając się za ręce. Jude już od pewnego czasu leżał na kocu, a w jego ustach rozpuszczały się kawałki czekolady, gdy nagle poczuł, że wokół jego szyi zaciska się czyjeś ramię. Dziewczyna wciąż spoglądała na niego wyczekująco z ekranu. - Chciałeś się z nami spotkać - odezwał się jakiś głos. - No to przyszliśmy. - Proszę położyć dłoń na ekranie, a następnie przejść do przodu i odebrać swoją porcję. Peter zawahał się. Miał ochotę się zbuntować - jak zwykle, gdy mówiono mu, co ma robić, nawet jeśli polecenie wydawała maszyna. W końcu jednak dał spokój i postąpił zgodnie z zaleceniem metalicznego głosu, czekając, aż w okienku pojawi się jego tacka. Pracował w Pincent Pharma już drugi tydzień i zaczynał się powoli do wszystkiego przyzwyczajać. Sięgnął po swoją porcję i przyjrzał się uważnie jedzeniu. Dziś dostał łososia z warzywami, pieczonego ziemniaka z dużą ilością masła, pudding z kruszonką owocową oraz dużą szklankę niezidentyfikowanego płynu. System kontroli odżywiania stanowił nieco bardziej zaawansowaną wersję czytnika dowodów tożsamości. Określał, jakie grupy produktów żywnościowych powinny być spożywane w danym tygodniu przez każdego z pracowników. Nie poprzestawał na tym: przed każdym posiłkiem na podstawie odcisku dłoni analizował stan zdrowia pracownika i ustalał plan żywieniowy na dany dzień, zgodny z profilem genetycznym konkretnej osoby i jej aktualnym poziomem metabolizmu. Dziś, podobnie zresztą jak każdego innego dnia od półtora tygodnia, analiza stanu zdrowia Petera wykazała jego lekką niedowagę oraz brak niektórych aminokwasów i witamin w diecie. Substancje, których nie było w żywności, dostarczano w napoju odżywczym. Doktor Edwards spojrzał z krzywym uśmiechem na zawartość swojej tacy. Znajdował się tam nieco mniejszy kawałek ryby, jarzyny i szklanka podobnego płynu. Nie było ziemniaków ani kruszonki owocowej. - Proszę, idź pierwszy - powiedział i podążył za swoim uczniem do wielkiej sali jadalnej. Peter nie lubił tego miejsca. Dotąd jego doświadczenie związane ze zbiorowym żywieniem ograniczało się do znacznie mniejszej sali, głównej stołówki w Grange Hall, gdzie wszystkie nadmiary spożywały kolejne posiłki w ciszy i skupieniu, świadome, że każde naruszenie reguł skończy się chłostą lub jakąś inną karą. I chociaż w sali jadalnej Pincent
Pharma nie stosowano takich środków i pracownicy swobodnie rozmawiali ze sobą, nie spuszczając wzroku, a jeśli komuś wylała się zupa, traktowano to z wyrozumiałością, a nie ze strachem, to Peterowi zawsze jeżyły się włosy na karku, kiedy przekraczał próg tego pomieszczenia. Dostrzegł wolne miejsca po drugiej stronie sali i ruszył w ich kierunku, gdy jednak ostrożnie lawirował między stolikami, coś go zatrzymało. Właściwie to nie coś, ale ktoś: kobieta w laboratoryjnym fartuchu, przemawiająca głośno do siedzących wokół niej osób. - Pomysł, żeby nadmiary miały jakieś prawa, jest pozbawiony logiki. Podstawowym prawem człowieka jest prawo do życia, a nadmiary zrzekły się tego prawa, więc całe to gadanie o kwestiach socjalnych i innych tak zwanych wartościach podstawowych nie ma sensu. To jasne jak słońce. - Tak, ale jeśli już powstał nadmiar, to czy naruszenie przepisów jest rzeczywiście jego winą? - wtrącił się jeden z mężczyzn. - W końcu to rodzice dokonali wyboru, to oni naruszyli prawo. Moim zdaniem można się zastanawiać nad utratą życia przez jednego z rodziców i pozwoleniem na istnienie nadmiara. - A przez którego rodzica? - spytała kpiącym tonem laborantka. - Na jakiej podstawie o tym zadecydujesz? Świadomie czy też nie, nadmiary naruszają zasady Deklaracji i muszą za to zapłacić. Przykro mi, ale to jedyne wyjście. Peter stał tuż za plecami kobiety. Stopniowo wszystkie towarzyszące jej osoby zwróciły wzrok ku niemu. Mniej więcej po minucie laborantka zdała sobie sprawę, że spojrzenia towarzyszy nie są już skierowane na nią. Odchyliła się na krześle, żeby sprawdzić, co tak skutecznie przyciągnęło ich uwagę. Gdy zobaczyła Petera, zaczerwieniła się lekko, lecz po chwili uniosła głowę, jakby była zdecydowana zachować zimną krew. - Jesteś Peter, prawda? - spytała chłodno. Chłopak przytaknął. - Cóż, Peter, przykro mi, jeśli nie spodobało ci się to, co usłyszałeś, ale pewne rzeczy trzeba powiedzieć wprost. Zasady to zasady. Chłopak sztywno skinął głową. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na awanturę. Musiał po prostu odejść. Z tym jednak zawsze miał problem. - Zasady... - mruknął. - Jasne. Nie ruszał się jednak z miejsca. Poczuł dłoń doktora Edwardsa na swoim ramieniu. Nauczyciel zwrócił się do kobiety: - Być może to dyskusyjna kwestia, ale nie jestem pewien, czy nadmiary mają jakiś dług do spłacenia. W końcu to nie one odpowiadają za swoje istnienie.
Laborantka wydawała się oburzona interwencją doktora. - Deklaracja mówi coś innego - rzuciła z irytacją. - Ta kwestia nie podlega dyskusji. Powinien pan o tym wiedzieć, w końcu jest pan naukowcem. A nauka chyba potrafi ustalić, co jest białe, a co czarne? Doktor Edwards uśmiechnął się łagodnie. - O, trafiła pani w sedno. Nauka mówi nam, że rzadko mamy rację. Cała działalność naukowa polega na udowadnianiu, że ciągle się mylimy, nieprawdaż? Rozmówczyni rzuciła mu złośliwe spojrzenie. - Jest pan bardzo bezpośredni jak na pracownika naukowego, który został przeniesiony do działu reedukacji - odparła chłodno. - Z drugiej strony pewnie dlatego pan tam trafił... W każdym razie, będąc na pana miejscu, nie odzywałabym się, gdybym potrafiła jedynie wygłaszać wywrotowe przemowy i przedstawiać swoje poglądy na temat nadmiarów. Nie wszyscy są tak tolerancyjni jak my. - Tolerancyjni? - spytał doktor Edwards. - Pani jest niby tolerancyjna, tak? - Tak. I widzę, że sam nadmiar się nie odzywa. Chłopak zesztywniał i mocniej chwycił tacę z obiadem. Z trudem udało mu się opanować. - Peter nie jest nadmiarem - powiedział cicho Edwards. - Jest pracownikiem tej firmy i zasługuje na odrobinę szacunku. - Tak, wiem, że jest pracownikiem. Od tego zaczęła się nasza rozmowa. - Kobieta patrzyła przez chwilę na naukowca, a potem jej wzrok skierował się na kamerę umieszczoną w rogu pomieszczenia. - Wszyscy wiemy, że jego matka przebywa w więzieniu. Niespodziewanie ściszyła głos. - Wie pan, że Peter trafił tu, ponieważ jest wnukiem samego Richarda Pincenta, któremu zrobiło się chłopaka żal? - Ona nie jest moją matką! - warknął gniewnie Peter i zrobił krok w stronę rozmówczyni. - I nie obchodzi mnie, gdzie ona jest. Doktor Edwards skrzywił się i dał znak chłopcu, żeby pozostał na miejscu. - Peter przyszedł do nas, bo ma coś do zrobienia - powiedział. - Chyba że wątpi pani w szczerość intencji pana Pincenta. Publiczne potępianie matki chłopaka też raczej nie jest dobrym pomysłem. W końcu to córka naszego dyrektora. Kobieta ponownie uniosła wzrok, tym razem spoglądając na rzędy kamer umieszczone wzdłuż ścian sali jadalnej i lekko się zaczerwieniła. - Nie potępiam jej - powiedziała z odrobiną napięcia w głosie. - Po prostu stwierdziłam fakt. Ale oczywiście ma pan rację. Chłopak nie jest już nadmiarem i na pewno
okaże się doskonałym nabytkiem dla Pincent Pharma. Laborantka zdobyła się na coś w rodzaju uśmiechu i odwróciła się w kierunku swoich towarzyszy, a Peter i doktor Edwards ruszyli w stronę swojego stolika. Kobieta jeszcze nie skończyła mówić. - Nie można jednak powiedzieć tego o tym drugim nadmiarze, o dziewczynie - dodała nieco ciszej, ale Peter i tak ją usłyszał. - Czy ona też zasługuje na mój szacunek? Prowadzimy ostrą politykę wobec imigracji zarobkowej, a pozwalamy nadmiarom uciekać i jeszcze robimy z nich legalnych. Gdzie tu miejsce na szacunek? - Nie zwracaj na nią uwagi - szepnął Edwards. Peter go jednak nie posłuchał. Wstrząsał nim gniew. Rzucił się w kierunku kobiety i po chwili stał tuż obok niej. - Proszę nigdy więcej nie mówić o Annie! - powiedział groźnie, pochylając się nad stołem, tak że jego twarz znalazła się tuż przy głowie laborantki. - Tak, ona ma imię. Anna. I jeśli jeszcze raz pani o niej wspomni, nie ręczę za siebie! Kobieta spojrzała na niego uważnie i zaśmiała się nerwowo. - Widzisz, sam potwierdzasz moje słowa. - Potrząsnęła głową i zerknęła na siedzącego obok niej mężczyznę. - Młodość to ignorancja. Tylko brać, brać i brać. Agresja zamiast dyskusji! Może jeszcze zdążysz się czegoś nauczyć, chłopcze, ale sądzę, że w twoim przypadku potrwa to raczej długo. Kto już raz był nadmiarem... - Znów potrząsnęła głową z politowaniem. Serce waliło Peterowi w piersi. Instynkt nakazywał mu rzucić się na tę babę i wytłumaczyć jej, co to znaczy zostać nazwanym nadmiarem, co to znaczy być zniewolonym, bitym, poniżanym, by w końcu odczuwać jedynie chęć służenia innym, potrzebę spłaty zaciągniętego wobec społeczeństwa długu, wciąż błagać o przebaczenie tylko za to, że się istnieje. Zmusił się jednak do pozostania na miejscu i odwrócił wzrok. - No właśnie, sami widzicie. Nie ma teraz niczego do powiedzenia - rzekła kobieta z triumfem. Uniosła widelec i zgrabnie nawinęła na niego parę nitek spaghetti. Doktor Edwards podszedł do ucznia, żeby go odprowadzić na miejsce. - Sądzę, że Peter ma mnóstwo do powiedzenia - wtrącił, uśmiechając się sucho. - Ale to chyba nie jest odpowiedni moment, prawda? - Łagodnie odciągnął chłopaka od stolika i skierował go w stronę upatrzonego miejsca w drugim końcu sali. Usiedli i w ciszy zaczęli spożywać posiłek. Gdy już kończyli jeść, Peter postanowił się w końcu odezwać. Spojrzał na doktora Edwardsa.
- Co ona miała na myśli, kiedy mówiła o pańskich poglądach dotyczących nadmiarów? Pan nie uważa, że nadmiary mają dług do spłacenia? Mężczyzna odłożył sztućce i rozejrzał się dokoła z wahaniem, a potem nachylił się do ucznia. - Nie, nie sądzę, żeby tak było. Wprost przeciwnie, wydaje mi się, że to raczej my jesteśmy im coś winni - powiedział niskim i cichym głosem, tak żeby mógł go usłyszeć jedynie Peter. Chłopak spojrzał na niego z uwagą. - Naprawdę? To dlaczego oni tak nie myślą? Doktor Edwards powoli przeżuwał kolejny kęs jedzenia. Po chwili odłożył widelec. - Peter - zaczął, tym razem nieco głośniej. - Spróbuj zrozumieć, że w sposobie, w jaki reagują na ciebie ludzie, nie ma żadnej osobistej urazy. Ludzie zawsze bali się młodości. Dzieci i młodzież to zagrożenie: przeciwstawiają się różnym sytuacjom, kwestionują istniejący porządek. Nastolatki były tak postrzegane, jeszcze zanim wynaleziono Długowieczność. Młodzi dostawali nakazy administracyjne, które ograniczały ich swobodę przemieszczania się. Traktowano ich jak źródło przestępczości i problemów społecznych. Potem ludzie mieli coraz mniej dzieci, zatem obawy przed młodzieżą rosły. Im dalej od czegoś jesteśmy, z tym mniejszym zaufaniem to traktujemy. Nie lubimy rzeczy nieznanych, odrzucamy wszystko, co jest nam obce: ludzi o innych poglądach niż nasze, kraje o innych systemach. A dzieci są kimś bardzo różnym od nas. Zawsze przeciwstawiają się starszym. To leży w ich naturze. - Chce pan powiedzieć, że oni się mnie boją? - W głosie Petera zabrzmiała ironia. - Chcę powiedzieć, że ich niepokoisz. I że jeśli pragniesz z kimś się zaprzyjaźnić, musisz wykazać się odrobiną cierpliwości. Musisz udowodnić, że nie muszą się ciebie obawiać. - Ale pan się mnie nie boi. - Tak, Peter, nie boję się - odrzekł doktor Edwards, mrużąc oczy. - Lubię, kiedy ktoś się ze mną nie zgadza. Zmusza mnie to do intensywniejszego myślenia. Chłopak zastanawiał się przez moment, a potem wzruszył ramionami. - Nie potrzebuję przyjaciół. Nigdy żadnego nie miałem. - Nie sądzę, żeby to była prawda, Peter. Ale pamiętaj, że masz przeciwko sobie ponad sto lat indoktrynacji i propagandy, a do tego społeczeństwo pozbawione od długiego czasu widoku młodych ludzi. - Doktor Edwards spojrzał z powagą na siedzącego obok chłopaka. Nie oczekuj, że ludzie od razu cię zrozumieją.
- W ogóle nie oczekuję, żeby ktoś mnie zrozumiał - rzucił gniewnie Peter. Chciałbym tylko, żeby zostawili nas w spokoju. Żeby wszyscy zostawili nas w spokoju!
Rozdział szósty Jude poczuł, że z czoła w stronę oka spływa mu strużka potu. Potrząsnął głową. Często się zastanawiał, co by było, gdyby został schwytany i uwięziony i gdyby poddano go torturom w celu uzyskania informacji. Wyobrażał sobie ten przypływ adrenaliny i świadomość niebezpieczeństwa, które na pewno by się z tym wiązały. Wypytywał ojca o to, jakie techniki tortur stosowane są przez Władze. Nie uwierzył, gdy usłyszał, że procedury postępowania nie obejmują tortur. Teraz jednak, kiedy siedział w swoim fotelu z rękami związanymi na plecach, wcale nie odczuwał przypływu adrenaliny, a raczej strach i rozpacz. Nie chciał jednak tego po sobie pokazać. Był przecież niełatwym do pokonania wojownikiem. - Masz ciekawy system. Człowiek, który to powiedział, był wysoki, średniej budowy ciała. Za nim stał jeszcze jeden mężczyzna. Ten miał rozczochrane włosy, był nieogolony i niedbale ubrany, mimo to chłopak od razu go rozpoznał. To oczy go zdradziły: ten jasny błękit, ta intensywność spojrzenia, jednocześnie przerażająca i kojąca. Jude widział te oczy na zdjęciach, słyszał, jak o nich opowiadano. O nich i o człowieku, do którego należały. To był Pip - najbardziej poszukiwany mężczyzna w Wielkiej Brytanii. Pip - mężczyzna, o którym mówiono, że dysponuje niezwykłą mocą, który, zdaniem zwolenników teorii spiskowych, tak naprawdę pracował dla Władz, pomagając im pozbyć się dysydentów. Mężczyzna, który od lat pozostawał nieuchwytny. - Przyszliście - powiedział Jude zduszonym głosem. Musiał odchrząknąć kilka razy. Tak po prostu? - Tak.po prostu - odparł Pip. - A co, nie spodziewałeś się nas? Chłopak przełknął ślinę. - Nie pana... - wymamrotał. - Widziałem już wcześniej pana twarz. A teraz pan jest tutaj, w moim pokoju... Drugi mężczyzna zachichotał. - To prawda, widział nasze twarze. To chyba oznacza, że musimy go zabić. Jude pobladł, ale po chwili udało mu się nieco opanować. - Jestem przecież po waszej stronie. Nie jestem waszym wrogiem. - O jaką stronę ci chodzi, Jude? - spytał chłopaka Pip. Mówił niskim, miękkim, niemal hipnotyzującym głosem.
Jude ponownie nerwowo odchrząknął. Nigdy wcześniej nie chciał nigdzie należeć, ale teraz, w obecności Pipa, zapragnął zrozumienia. Przeraziło go to. - Jesteście Podziemiem. Ruchem oporu. - Bojownikami o wolność, tak? A o co my właściwie walczymy? - Pip lekko się uśmiechał, co zaniepokoiło Jude’a. - No... występujecie przeciwko Długowieczności. I starym ludziom. - Głos chłopaka drżał nieco. - Przeciwko starym ludziom... - Pip uśmiechnął się szerzej. - To ciekawe. A dlaczego chcesz się do nas przyłączyć? Jude spojrzał na niego niepewnie. - Pomyślałem sobie, że będziecie mi wdzięczni za pomoc. - Ile masz lat? - Pip nachylił się nad Jude’em i chłopak poczuł oddech mężczyzny tuż przy uchu. - Wystarczająco dużo. - Tylko tyle mógł powiedzieć, żeby nie zabrzmiało to jak jakieś żałosne skomlenie. Pip odsunął się niespodziewanie, a drugi mężczyzna zapytał: - A kto cię nauczył włamywać się do systemów? Jude odprężył się nieco i poczuł się pewniej. O włamywaniu do systemów mógłby opowiadać godzinami. - Sam się nauczyłem - odpowiedział. - Kiedy byłem mały, dostałem komputer i od tej pory... - Niezły dom - przerwał mężczyzna, wybijając chłopaka z rytmu. - Dość duży jak na jedną osobę. - Należał do mojej mamy. Ona... - A ty jesteś legalny - wtrącił ponownie członek Podziemia. - Nie pomyślał pan, że sąsiedzi by na mnie donieśli, gdybym nie był legalny? Mężczyzna wyczuł sarkazm w głosie Jude’a i spojrzał na chłopaka chłodno, a potem odwrócił się i stanął naprzeciwko niego tak, że ich nosy niemal się zetknęły. - Wydaje ci się, że jesteś strasznie sprytny. Ale tak się składa, że nie przepadamy za ludźmi, którzy włamują się do naszych systemów i zostawiają ślad, po którym mogą dotrzeć inni. Zrozumiałeś? - Nie zostawiłem żadnego śladu - zaprotestował Jude. - Nigdy tego nie robię. - Jednak jakoś cię znaleźliśmy - powiedział łagodnie Fip. - Zawsze zostaje ślad, Jude, czy tego chcesz czy nie.
Chłopak poczerwieniał. Musiał zepsuć coś w kodzie przekierowującym. Głupi błąd. - Nie wyjechałeś do Ameryki Południowej. Dlaczego? Chłopak gapił się na Pipa. - Co? - wykrztusił. - Wtedy gdy wyjechała twoja matka. Ty też mogłeś to zrobić. - Skąd... - zaczął Jude i przerwał. - Zatem wiecie, kim jestem. To po co jeszcze zadajecie te wszystkie pytania? Pip uśmiechnął się. - Chyba wolimy to usłyszeć od ciebie. Chłopak westchnął. - Nie chciałem się przeprowadzać na drugi koniec świata - odparł obojętnie. - No i nie przepadam zbytnio za jej nowym mężem. - Stanął mu przed oczami obraz matki. Odpędził tę wizję. Nie obchodziła go ta kobieta. Nie obchodziło go, że po śmierci ojca Jude’a pojechała za tym dziwakiem aż do Ameryki Południowej. Sam potrafił się o siebie zatroszczyć. - Więc tak wygląda teraz twoje życie? Włamania do systemów i szantażowanie firm? odezwał się znów drugi mężczyzna. Chłopak nastroszył się. - To nie jest szantaż! Ja im tylko oferuję swoje usługi. Włamuję się po to, żeby pokazać, że ich sieć nie jest odporna na zagrożenia. - Zagrożenia takie jak ty? Jude nie odpowiedział. Ta rozmowa potoczyła się zupełnie inaczej, niż sobie to zaplanował. - Pokaż nagranie - warknął facet. - Natychmiast. Uwolnili mu ręce. Chłopak otworzył nagiywarkę DVD i podał mężczyźnie płytę. - To jedyna kopia? - Tak. - Jeśli się okaże, że jest ich więcej, pożałujesz. Jude’a najwyraźniej opuściła jego naturalna pewność siebie. - To jak, przyjmiecie mnie? - spytał chrapliwym, podenerwowanym głosem. - Zdałem egzamin? - Spojrzał na Pipa z nadzieją. Mężczyzna roześmiał się. - Egzamin? - Przywódca Podziemia skierował się w stronę drzwi. - Jedyne egzaminy, które warto zdać, to takie, które sami sobie wyznaczamy. - Przystanął na moment. Wybierzesz swoją drogę albo to droga wybierze ciebie. Sądzę, że jeszcze się spotkamy,
niezależnie od tego, co się stanie. A tymczasem uważaj na siebie, Jude. Słyszałeś kiedyś o Ikarze? Chłopak prędko skinął głową, jakby miał nadzieję, że jego wiedza wzbudzi podziw Pipa i zmieni jego decyzję. - Jasne. Przeleciał zbyt blisko słońca. Mężczyzna przytaknął i ku ogromnemu rozczarowaniu Jude’a odwrócił się ponownie, ruszając do wyjścia. -1 spalił sobie skrzydła - powiedział na koniec. - Spalił sobie skrzydła. Doktor Edwards nie wspominał więcej o incydencie, który miał miejsce podczas obiadu. W laboratorium Peter powrócił do studiowania enzymów i ich roli w organizmie, a mężczyzna zajął się swoimi badaniami. Pracowali w milczeniu, odzywając się do siebie tylko wtedy, kiedy to było konieczne. Po południu naukowiec przywołał do swojego stołu Petera. - Podejdź tu i przyjrzyj się uważnie. - Mężczyzna uniósł głowę znad wielkiego mikroskopu i odsunął się od okularu, zachęcając chłopaka do zajęcia miejsca przy urządzeniu i spojrzenia na obserwowany obiekt. Peter spełnił prośbę doktora. - Co widzisz? - zapytał naukowiec. Chłopak wzruszył ramionami. - Nie wiem - powiedział niechętnie. Ciągle był poirytowany niedawnymi wydarzeniami, a swój gniew mógł wyładować tylko na kimś, kto znajdował się w pobliżu. - Przyjrzyj się uważnie - nakazał mu doktor. - Może powinieneś nieco poprawić ostrość, żeby zobaczyć obiekt wyraźniej. Peter niechętnie zbliżył się do mikroskopu i oparł głowę na obudowie urządzenia. Poczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do powiększonego obrazu. - Widzisz komórkę? Powinieneś też dostrzec jej jądro. Chłopak z uwagą przypatrywał się przezroczystej, powiększonej kilka tysięcy razy plamce. Zmrużył oczy i po chwili zdał sobie sprawę, że w rzeczywistości widzi dwie plamki. Po lewej stronie mały kształt z wyraźnym, ciemnym środkiem, a po prawej - większą strukturę. Skinął głową na potwierdzenie, że widzi. - Opisz ją. - Hm... jest przezroczysta. - Peter spoglądał na lewą plamkę, zastanawiając się, co powinien dostrzec.
- Jaki ma kształt? Krawędzie? - dopytywał o szczegóły mężczyzna. - Jest okrągła. Nie, lekko wydłużona. A krawędzie są... nieco postrzępione. - Zgadza się. A kolor? Jakie ma zabarwienie? Chłopak zmarszczył brwi. - Jest żółtawa. To znaczy ma żółty odcień, ciemnożółty. - Czy wygląda na zdrową? - Nie wiem, nie uczyłem się o... - Nie pytam o to, czego się uczyłeś - odparł naukowiec. - Czy twoim zdaniem wygląda na zdrową? Pierwsze wrażenie. - Nie, nie wygląda. Wydaje się... zmęczona. - Dobrze - pochwalił go doktor Edwards. -”Zmęczona” to właściwe określenie. Zobacz, co się teraz stanie. Peter dostrzegł w polu widzenia długi, cienki przyrząd wykonany ze szkła. Instrument umieścił kroplę cieczy na małej, niezdrowo wyglądającej plamce, a potem zniknął. Komórka natychmiast zmieniła wygląd. Ziemisty, żółty kolor uległ wybieleniu. Plamka stała się półprzezroczysta, niemal błyszcząca. Jej krawędzie wygładziły się, a znajdujące się w środku jądro stało się widoczne. Było niczym żółtko w jaju, tyle że jeszcze bielsze niż reszta komórki. Cały proces trwał zaledwie kilka sekund. - To właśnie... - powiedział doktor Edwards i zaczerpnął tchu -... to właśnie jest Regeneracja. - Regeneracja - powtórzył obojętnie chłopak. - Tak, Peter, komórki regenerują się, odradzają. Moc Długowieczności nie polega bowiem na przedłużaniu trwania tego, co stare, ale na przywracaniu młodości. To prawdziwy cud rozgrywający się na twoich oczach. Komórki odżywają, wracają do stanu początkowego w ciągu zaledwie paru sekund. Robi wrażenie, co? - Myślałem, że jest pan po stronie nadmiarów - mruknął chłopak. - Ze lubi pan młodych ludzi. Doktor Edwards przyglądał mu się uważnie jeszcze przez chwilę. - Peter - powiedział zniżonym głosem - istnieje różnica między odkryciem a jego zastosowaniem. Leki na Długowieczność i proces Regeneracji to największe osiągnięcia nauki w całej jej historii. To rzeczy piękne, doskonałe w swojej prostocie. A nadmiary to jedynie element pewnej procedury realizowanej przez Władze. Te sprawy nie są ze sobą powiązane. - To nieprawda. Są jak najbardziej powiązane.
Chłopak spojrzał uważnie na doktora, a ten nieznacznie zmrużył oczy. Peter odwrócił się ponownie w stronę mikroskopu. - To działa na wszystkie komórki? - zapytał. - Jeśli tak jest, to dlaczego ludzie wciąż mają zmarszczki? - Mechanizm sprawdza się najlepiej w przypadku narządów wewnętrznych - odparł doktor Edwards po chwili. - Możemy zregenerować inne komórki, ale tylko w warunkach laboratoryjnych, a nie... in situ. Skóra to jeden z najbardziej skomplikowanych organów. Ale najważniejsze są narządy, to one utrzymują nas przy życiu. Peter jeszcze przez moment przyglądał się komórkom, po czym uniósł głowę. - A co z moimi komórkami? Są takie jak ta biała, prawda? - Zgadza się. - Naukowiec skinął głową. - Są młode, dynamiczne i zdrowe. - Zatem Natura również produkuje nowe komórki. Tylko że tworzy w tym celu nowych ludzi, a nie regeneruje starych. Doktor Edwards wygiął usta, usiłując się uśmiechnąć. - Chyba masz rację. Ale tutaj możesz zobaczyć, jak człowiek zdołał ujarzmić siły Natury. - Myśli pan, że to coś dobrego? - spytał Peter. Odwrócił się w stronę mikroskopu i zerknął kątem oka, żeby zobaczyć reakcję nauczyciela. - Nigdy nie chciał pan mieć dzieci. To było stwierdzenie, nie pytanie, ale doktor Edwards cofnął się lekko, a jego wzrok mimowolnie powędrował w kierunku kamer znajdujących się na suficie. - Ja? Dzieci? Nie, nie chciałem, nie mogłem ich mieć! Moim dzieckiem zawsze była nauka. Pochłaniała całą moją energię i cały mój czas. - Nauka?! - Było w tym raczej niedowierzanie i zabrzmiało bardziej lekceważąco, niż Peter zamierzał. Mężczyzna wzruszył ramionami. - W dawnych czasach zwykło się mówić o cudzie narodzin, o cudzie nowego życia. Ja widzę to codziennie: cud Regeneracji, ponownych narodzin. To moim zdaniem mądrzejsze rozwiązanie niż stwarzanie nowego życia. Dzieci wymagają więcej poświęcenia niż nauka. Stajemy się ich niewolnikami, zabierają nam wolność. Peter odwrócił wzrok. Tak, dzieci wymagały poświęcenia. Opieka nad Benem zajmowała Annie znacznie więcej czasu, niż można się było spodziewać. Dziewczyna poświęcała dziecku całą swoją uwagę i była ciągle zmęczona. Jednak to nie powód, żeby nie mieć dzieci. Dzieci były przyszłością, musiały nią być. - Próbuję ci tylko wytłumaczyć, Peter - dodał spokojnie doktor Edwards - że Natura i
Długowieczność nie wykluczają się. Ludzie potrafią się naprawdę świetnie przystosować do nowych warunków. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Nigdy nie myślał o Długowieczności jako o czymś pięknym, o cudzie. Sądził, że w Pincent Pharma będzie znacznie więcej takich osób jak ta kobieta spotkana w stołówce, a nie ludzi rozważnych i uprzejmych jak doktor Edwards. Szybko jednak porzucił te rozmyślania. Miał tu zadanie do wykonania i zamierzał je zrealizować. - A więc tak to działa... - Zmrużył oczy i przyjrzał się komórkom. - Ale właściwie dlaczego? Co jest w tym płynie, który pan umieścił w komórce? I co się z nim dzieje? To znaczy... środki na Długowieczność to przecież tabletki. Jak zmienić ciecz w tabletki? - Kolejne pytania... Wiesz, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? Peter drgnął lekko i odwrócił się. Parę metrów za nim stał dziadek. - Ciekawość to także cecha pilnego studenta - stwierdził doktor Edwards. Richard Pincent wzruszył ramionami. - Na studiowanie mamy mnóstwo czasu - odrzekł swobodnie. - Akurat czasu z pewnością mamy wszyscy pod dostatkiem, prawda, Peter? Chłopak przytaknął z zakłopotaniem. - Oczywiście o ile podpiszesz Deklarację - dodał mężczyzna, wpatrując się uważnie we wnuka. Peter odchrząknął. Instrukcje Pipa przewidywały tę sytuację. Miał obiecać, że podpisze Deklarację. Ale teraz, stojąc przed swoim dziadkiem, nie był w stanie tego powiedzieć. Nie chciał tego zrobić. - Nie, nie miałem takiego zamiaru. - Rozumiem. - Richard Pincent skinął głową, a jego oczy pociemniały. - W takim razie może zechcesz mi towarzyszyć?
Rozdział siódmy Peter ruszył za dziadkiem, starając się nie zważać na łomoczące w piersi serce. Wjechali windą na trzeci poziom. Nie było tutaj nikogo, nie licząc krążących po korytarzach strażników. Wystrój piętra był luksusowy, ale znajdujące się tu potężne drzwi zaopatrzono w solidne zamki. - A to jest właśnie moje biuro - powiedział Richard Pincent, po czym wprowadził na klawiaturze przy drzwiach kod. - Hasło zmienia się codziennie - wyjaśnił, czując na sobie zaciekawione spojrzenie Petera. - To najlepszy system zabezpieczeń na świecie. Chłopak skinął głową w milczeniu. Gdy wszedł do pomieszczenia i rozejrzał się dokoła, z trudem powstrzymał okrzyk podziwu. Nigdy dotąd nie widział tak eleganckiego wyposażenia. Wypolerowane posadzki były przykryte grubymi dywanami, a strop znajdował się tak wysoko, że troje dorosłych ludzi zdołałoby utworzyć pod nim piramidę. I w całym biurze było niezwykle jasno za sprawą światełek przy suficie, zwykłych lamp stojących, oświetlenia bocznego, oświetlenia w szafkach, w podłodze... Było również ciepło: w wielkim kominku trzeszczał ogień. Peter natychmiast wyobraził sobie, jak Anna wygodnie układa się przy nim na podłodze i czyta. „Uwielbiałaby to miejsce” - pomyślał z goryczą. W pomieszczeniu było coś jeszcze, co szczególnie zwróciło uwagę chłopaka, coś, co naprawdę sprawiało, że gabinet wydawał się większy, wspanialszy i bardziej niezwykły niż wszystkie pomieszczenia, w których kiedykolwiek zdarzyło mu się przebywać - widok z okna na rzekę i na Londyn. Okno za biurkiem Richarda Pincenta było ogromne i, o dziwo, dawało się otworzyć, co mężczyzna zademonstrował z wyraźną przyjemnością. - Podchodzimy do pewnych spraw nieco inaczej, Peter - powiedział z błyskiem w oku. - Reguły, których muszą przestrzegać inni, nas nie dotyczą. Chłopak przełknął ślinę. Starał się wyglądać na spokojnego i pewnego siebie, ale wewnątrz przepełniało go uczucie lęku. Bał się, że zostanie wyrzucony z Pincent Pharma, jeszcze zanim zdąży zrobić coś dla Podziemia, że przez głupotę i brak rozwagi posłucha serca zamiast rozumu. - A więc... - zaczął dziadek, usiadłszy za wielkim, mahoniowym biurkiem, zachęcając Petera do zajęcia miejsca w fotelu po drugiej stronie. - Jak sobie radzisz? Chłopak spojrzał na niego niespokojnie i zmusił się do uśmiechu. - Nieźle. Radzę sobie całkiem nieźle. Richard Pincent skinął głową.
- Nieźle... Rozumiem. - Odchylił się w fotelu. Przez moment Peter z zaciekawieniem rozglądał się dokoła, ale po chwili spuścił wzrok. Anna powiedziała mu kiedyś, że ma niebezpieczne oczy. Oczy, które niepokoją ludzi i nie chcą się podporządkować. - Ale jednak zdecydowałeś, że nie podpiszesz Deklaracji... - kontynuował mężczyzna. Peter przygryzł wargę. - Właściwie - odparł, czując suchość w gardle - to jeszcze się nie zdecydowałem. Zastanawiam się nad tym. - Wiedział, że postępuje słusznie, jednak sama myśl o tym, że mógłby podpisać Deklarację, budziła w nim obrzydzenie. - Peter, czy pozwolisz, że przedstawię ci historię Długowieczności? Chłopak uniósł głowę. - Znam tę historię. - Nie mógł się powstrzymać. - Widziałem film. Richard Pincent spoglądał przez chwilę na wnuka w milczeniu. - Peter, może jednak zechciałbyś mnie wysłuchać? To tylko parę minut. Chłopak prędko kiwnął potakująco głową, karcąc się w myślach. - Historia Długowieczności - zaczął dziadek, wstając z miejsca i podchodząc do wielkiego okna za nim - zaczyna się wiele tysięcy lat temu, kiedy na Ziemi pojawili się pierwsi ludzie. Spojrzenie Petera znów powędrowało ku oknu i roztaczającemu się zeń niesamowitemu widokowi. Chłopak powoli przebiegł wzrokiem horyzont, przyglądając się budynkom po drugiej stronie Tamizy i samej rzece. Gdzieś tam byli jego przyjaciele, inni członkowie Podziemia. Jego towarzysze walki. Byli tam i liczyli na niego, podobnie jak Anna w Grange Hall. I tak jak wtedy, tak i teraz nie miał zamiaru nikogo zawieść. - Walka ze śmiercią rozpoczęła się, gdy tylko ludzie nauczyli się komunikować ze sobą i konstruować narzędzia. Zaczęli poznawać metody obrony przed drapieżnikami i przed szkodliwym działaniem czynników zewnętrznych. Dzięki tym odkryciom zwiększyła się długość ich życia. Ale to nie wystarczało, Peter. Chłopak z powagą skinął głową. - Nie wystarczało? - zapytał posłusznie. - Nie, ponieważ ludzie wciąż obawiali się śmierci i odejścia w niebyt. Baliśmy się, że śmierć uczyni życie każdego z nas jednym z wielu nieistotnych bytów. Dlatego postanowiliśmy zmierzyć się z tym, co było przyczyną śmierci, czyli z chorobami i schorzeniami. Długowieczność nie przyszła znikąd, Peter. To po prostu najnowszy element na długiej liście odkryć i wynalazków, dzięki którym żyjemy znacznie dłużej, takich jak:
antybiotyki, szczepienia, promieniowanie rentgenowskie czy choćby sterylizacja. Jeśli odrzucasz Długowieczność, dlaczego nie odrzucisz całej medycyny? Jeśli działanie Natury jest najlepsze, to także bandaż, środek odkażający i w zasadzie jakakolwiek zewnętrzna interwencja staje się moralnie zła czy też „nienaturalna”... Peter poczuł, że się czerwieni. - Ja... ja nie odrzucam Długowieczności. Po prostu nie podjąłem jeszcze decyzji. Richard Pincent popatrzył na niego. W jego oczach kryło się zniecierpliwienie. - To ją podejmij - odparł nieco groźniej. - Zdecyduj się, wybierz życie. Człowiek zawsze poszukiwał wiecznego życia: w religii, w filozofii. A ty dostajesz je w prezencie! - W religii? - Peter zmarszczył brwi. - Nie możesz wiedzieć zbyt wiele o religii, to prawda. Ludzie już jej dziś zupełnie nie potrzebują, ale kiedyś przywiązywali ogromną wagę do pojęcia Boga i bogów. Wielkie umysły poświęcały mnóstwo czasu, dyskutując szczegółowo o wybranych wyznaniach. Twierdzili oni, że wiara w istotę wyższą, w życie po śmierci i zbawienie jest tym czymś, co wyróżnia nas spośród zwierząt i sprawia, że jesteśmy wyjątkowi. Między narodami o odmiennych przekonaniach religijnych wybuchały wielkie wojny, nawet jeśli różnice były tak niewielkie, że dziś wydałyby się nam dosyć śmieszne. Ale religie opierały się na założeniu, że ludzie są omylni, a w końcu umierają. Tylko bogowie mogli żyć wiecznie. Tylko dzięki religii można było żywić nadzieję na zbawienie i życie po śmierci. A teraz to my jesteśmy wieczni. Teraz to my staliśmy się bogami! Dzięki Długowieczności jesteśmy potężniejsi, niż kiedykolwiek mogliśmy to sobie wyobrazić. Peter odchrząknął. - Słyszałem - zaczął ostrożnie - że religie zostały zdelegalizowane przez Władze, bo przywódcy religijni nie akceptowali Długowieczności. Wzrok Richarda Pincenta się zachmurzył. Chłopak po raz kolejny zganił się w myślach za zbytnią szczerość. - To prawda, ich przywódcy potępili Długowieczność - rzucił ponuro mężczyzna. Ale jak myślisz, dlaczego tak się stało? Nie wiesz? Wytłumaczę ci. Po prostu za wszelką cenę usiłowali utrzymać się przy władzy i zachować swoje wpływy. Myślisz, że ludzie tęsknią za tym, żeby ktoś im mówił, co mają robić? Myślisz, że pragną, by ktoś znów zniechęcał ich do bliźnich, którzy przypadkiem wierzą w innego boga? Myślisz, że brakuje im deprawacji, ludobójstwa, wojen i ataków terrorystycznych, prowadzonych w imię tego czy innego bóstwa? Uważasz, że żałują, że zostali od tego uwolnieni i teraz sami mogą o sobie decydować?
Peter milczał, a Richard Pincent uśmiechnął się tryumfująco. - Oczywiście - dodał swobodnie - sam dużo zawdzięczam istnieniu religii. Wiesz, że Amerykanie wyprzedzali nas w badaniach naukowych? Wszyscy się spodziewali, że to oni pierwsi odkryją sekret Długowieczności, a nie my. Ale ich przywódcy religijni doprowadzili do tego, że badania nad komórkami macierzystymi zostały zakazane. Zakazane! Wyobrażasz to sobie? No i tamtejsi naukowcy musieli przerwać prace. Przejęliśmy pałeczkę i... cóż, ciąg dalszy już znasz. Chłopak zmarszczył brwi. Był zakłopotany i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Kiedyś istnieli młodzi ludzie - rzekł wreszcie. - Teraz już ich nie ma. Richard Pincent pokiwał głową. - Taką drogę wybrała ludzkość, Peter. Czasem trzeba podjąć trudną decyzję, a ta była nieunikniona. Ale czy to rzeczywiście coś złego? - Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem. - Ci młodzi ludzie, o których mówisz... Oni nie mieli nic. Żadnych nadziei, żadnej przyszłości. Żeby zapewnić sobie środki do życia, wkraczali na drogę przestępstwa. Terroryzowali społeczeństwo. Richard wrócił do biurka i oparł się o masywny blat. Jego twarz znajdowała się teraz zaledwie kilkanaście centymetrów od głowy Petera. -1 wtedy odkryliśmy sekret Długowieczności. Tajemnicę Świętego Graala. Wieczne życie... Peter odetchnął głęboko. - A Natura? - zapytał cicho. - Natura?! - Dziadek potrząsnął głową z oburzeniem. - Jest naszym wrogiem, chłopcze. Zawsze nim była. Natura miała nad nami władzę, unicestwiała nas, jeśli miała tylko taką zachciankę, niszczyła nasze ciała nowotworami, zabijała kobiety podczas porodu i stwarzała zarazy, które pustoszyły całe miasta. Takie są właśnie dary Natury, Peter. Przyroda nie jest naszym sprzymierzeńcem. - A Długowieczność nim jest? - spytał niepewnie chłopak. - Tak. Długowieczność stworzono po to, by mogła nas uratować - odrzekł Richard Pincent z powagą. - Wyobraźmy sobie, że Anna jest umierająca. Czy chciałbyś wówczas podać jej środki na Długowieczność? Czy chciałbyś uratować jej życie? Tak czy nie? Peter milczał przez chwilę. - Ja... nie wiem - odparł w końcu. Chłopak zdał sobie sprawę, że jego odpowiedź była szczera. Przez chwilę czuł się zakłopotany, szybko jednak odzyskał pewność siebie. Pytanie dziadka było podchwytliwe.
Idea Długowieczności nie stanie się właściwa nawet w obliczu ratowania czyjegoś życia. - Nie wiesz... - Richard Pincent uśmiechnął się. - Tak. Nie sądzę, żebyś to wiedział. W rzeczywistości nic nie jest wyłącznie białe albo czarne. Istnieje wiele odcieni szarości, Peter. Zastanów się nad tym, zanim poświęcisz życie sprawie, która jest skazana na porażkę. Gdy tylko Peter opuścił gabinet, Richard Pincent chwycił za telefon i wybrał prywatny numer Adriana Barneta. - Adrian? - zaczął poważnym tonem, gdy tylko usłyszał, że po drugiej stronie podniesiono słuchawkę. - Jak wygląda obecnie sprawa funduszy na badania? - Funduszy? Richard Pincent zdziwił się. To był kobiecy głos. - Przepraszam, myślałem, że to numer Adriana Barneta. - Do niedawna. Ale teraz należy już do mnie. Nazywam się Hillary Wright i jestem nowym zastępcą sekretarza generalnego. Mężczyzna przez chwilę analizował usłyszaną informację. - A co z Adrianem? - zapytał w końcu. - Został przeniesiony. Richard pokiwał głową. - Zatem powodzenia na nowym stanowisku - powiedział serdecznie. - Z tej strony Richard Pincent, z firmy Pincent Pharma. - Wiem, zdążyłam się domyślić. Ton jej głosu nie był nieprzyjemny. Wydawała się wręcz rozbawiona. W każdym razie informacja nie wywarła na niej żadnego wrażenia. Richard Pincent pomyślał, zirytowany, że jego rozmówczyni musiała należeć do tego nowego gatunku kobiet: pierwszego pokolenia, któremu wychowywanie dzieci nie przeszkadzało w karierze i nie ograniczało możliwości rozwoju. Aby Długowieczność mogła odnieść sukces i zostać zalegalizowana, niezbędne było przekonanie żeńskiej części społeczeństwa. Próby podjęte przez Władze zakończyły się oczywiście katastrofą, dlatego sprawą musiał się zająć Richard Pincent. W celu pozyskania serc i umysłów ludności Wielkiej Brytanii, a potem całego świata, zatrudnił najlepszych ekspertów od propagandy, najbardziej makiawelicznych manipulatorów. „Dość zniewolenia wychowywaniem dzieci!” - głosiło hasło skierowane do pań. W sprawę zaangażowano badaczki, które przedstawiły ideę Długowieczności jako ostateczny tryumf płci żeńskiej oraz definitywną emancypację. Strategia okazała się całkiem skuteczna i wkrótce kobiety, nieobciążone pragnieniem posiadania dzieci, mogły w całości skoncentrować się na pracy.
Dla tego pokolenia nie istniały już żadne niewidzialne bariery uniemożliwiające awans. Panie zaczęły trafiać do zarządów wielkich firm, stawały na ich czele, przewodziły instytucjom publicznym, aż w końcu wszyscy zaczęli traktować tę sytuację jako coś zupełnie oczywistego. Wszyscy - z wyjątkiem Richarda Pincenta. Ten nowy gatunek kobiet budził jego niepokój, denerwował go. Ludzie z jego pokolenia nazywali je „babonami”, ale dla Richarda ta sprawa była bardziej skomplikowana. Babony nie uznawały zasad i procedur stworzonych przez mężczyzn, trudniej było je przekupić i przeciągnąć na swoją stronę. W tej sytuacji należało postępować delikatnie, ostrożnie. - Cóż, musi pani odwiedzić nasze laboratoria. Chętnie panią oprowadzę - rzucił chłodno. - Oczywiście - odparła Wright. - A czy mógłby mi pan zdradzić, co miał na myśli, pytając o fundusze? Mam nadzieję, że nie była to próba obejścia oficjalnych kanałów? Richard nastroszył się. - Oczywiście, że nie - odrzekł prędko. - Przepraszam, myślałem, że rozmawiam z Adrianem. - Rozmawiał pan z Adrianem o przydziale subwencji na badania? - Nie - mruknął mężczyzna, czując, że wzbiera w nim gniew. - Chciałem tylko, żeby mnie skontaktował z wydziałem do spraw subwencji. - Tak, oczywiście, rozumiem. Richard poczuł, że po karku spływa mu strużka potu. - A jak sobie radzi pański wnuk? - spytała Hillary Wright. - Peter? Radzi sobie nieźle, a nawet doskonale. - Miło mi to słyszeć. Tak się składa, że wczoraj o nim rozmawialiśmy. Pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem będzie zorganizowanie konferencji prasowej. Peter Pincent podpisuje Deklarację w siedzibie Pincent Pharma... Coś w tym rodzaju. Warto chyba ostatecznie przekonać ludzi, że wszelkie powiązania tego chłopaka z Podziemiem zostały definitywnie zerwane. Richard Pincent odchrząknął i odchylił głowę, zastanawiając się przez chwilę. Zycie, w tym kontakty międzyludzkie, było dla niego niczym dobrze rozegrana partia szachów. Cała sztuka polegała na przewidzeniu trzech kolejnych posunięć adwersarza. W związku z tym należało jak najpełniej wykorzystywać innych ludzi, nie tracąc jednak z oczu ostatecznego celu: zwycięstwa. Zwykle jednak Richard znał swojego przeciwnika. Tym razem czuł się bezbronny.
- Konferencja prasowa? - powiedział spokojnie, prostując się w fotelu, aby przynajmniej siebie przekonać, że panuje nad sytuacją. - To interesujący pomysł. Ale chyba nie powinniśmy się spieszyć z jego realizacją. - Spieszyć? - powtórzyła bezbarwnym głosem kobieta. - Nie, nie powinniśmy się z niczym spieszyć. Ale o ile wiem, Peter wkrótce otrzyma swój egzemplarz Deklaracji, podobnie jak ta dziewczyna. Władze pragną szybko... hm... zamknąć pewne sprawy. Bez wątpienia pański wnuk niezwłocznie podpisze Deklarację, więc nie sądzę, że mamy tu do czynienia z pośpiechem, prawda? Naszym zdaniem idealny termin to przyszły tydzień. Zająłby się pan organizacją takiego spotkania? - Przyszły tydzień? - Krew odpłynęła z twarzy Richarda Pincenta. - Przyszły tydzień - potwierdziła zdecydowanie Hillary Wright. - I jeszcze jedna sprawa. Według notatek Adriana do wprowadzenia na rynek jest już gotowa nowa wersja długowieczności, nazywana długowiecznością 5.4. Czy to prawda? Richard Pincent wciąż dumał nad pomysłem podpisania Deklaracji przez Petera w obecności mediów - i to w ciągu najbliższego tygodnia. Niepewnie pokiwał głową. - Długowieczność 5.4... - powtórzył. - Tak, to prawda. Ale wolimy nazywać ją długowiecznością premium. To też długowieczność, ale lepsza. - Oczywiście - odparła Hillary Wright. - Władze liczą na szybkie wprowadzenie leku na rynek. - Moglibyśmy zaprezentować długowieczność premium jednocześnie z uroczystym podpisaniem Deklaracji przez Petera - zaczął mężczyzna, w mig dostrzegając okazję na odwleczenie w czasie konferencji. - Obawiam się jednak, że nie zdążylibyśmy tego zrobić w przyszłym tygodniu. Musimy jeszcze zakończyć testy i ustalić pewne szczegóły. Może pomyślimy w takim razie o jakimś dogodnym terminie w następnym miesiącu? - To nie wchodzi w grę - storpedowała jego pomysł Hillary. - Poza tym, według notatek Adriana, testy zostały już wykonane. Ale podoba mi się koncepcja połączenia obu wydarzeń. Czy możemy już teraz ustalić datę? Który dzień w przyszłym tygodniu najbardziej panu odpowiada? - Wykonaliśmy tylko część testów - odparł lodowato Richard Pincent. - Zostało jeszcze trochę do zrobienia. - Zatem możemy dokonać wstępnej prezentacji - kontynuowała Hillary Wright. - My? - Tak, my. W końcu, panie Pincent, to dzięki licencji Władz możliwa jest produkcja pańskiego leku, prawda? I to Władze nadały Peterowi status legalnej osoby.
Mężczyzna poczuł falę gorąca. Nikomu nie pozwalał szantażować się w taki sposób. Nikomu! - Nikt z własnej woli nie przyznał Peterowi statusu legalnej osoby - powiedział oschle. - Proszę nie zapominać o programie „życie za życie”. Władze nie miały innego wyjścia. A przyszły tydzień to zbyt wczesny termin. Jeśli mamy zamiar cokolwiek ogłaszać, potrzebujemy więcej czasu. Kobieta milczała przez chwilę, a potem chyba westchnęła. - Ależ my nie mamy czasu - zaczęła tłumaczyć nieco bardziej ugodowym tonem. - W następnym tygodniu rozpoczyna się Światowe Forum Energetyczne. Jeśli chcemy na nim odegrać jakąś znaczącą rolę, potrzebujemy tego komunikatu wcześniej. Richard dostrzegł na pancerzu Hillary rysę. Wiedział już, że dzięki niej będzie mógł ponownie przejąć kontrolę nad rozgrywką. - Chce pani powiedzieć, że Pincent Pharma ma pomóc w trakcie forum, wzmacniając pani pozycję w negocjacjach? - Cóż, a panu z kolei potrzebna jest chyba zgoda na produkcję leku. I zgoda na wasze metody działania, prawda? Mężczyzna zawahał się. - Nasze metody działania? - Notatki Adriana są niezwykle pouczające. Mam nadzieję, że nie naruszają państwo ustawy o ochronie nadmiarów. Wie pan przecież, że przestępstwa gospodarcze nie są tolerowane przez Władze. Richard wziął głęboki oddech. Ustawa o ochronie nadmiarów była ochłapem rzuconym liberałom, gdy ustanawiano zakłady dla nadmiarów. Wszyscy wiedzieli, że nie miała
żadnego
znaczenia,
stanowiła
jedynie
zbiór
list
kontrolnych
i
środków
zabezpieczających, którymi nikt się specjalnie nie przejmował. Jednak ciągle stanowiła część obowiązującego prawa. Hillary Wright mogłaby, gdyby zechciała, zażądać spełnienia wymogów tego aktu. Mężczyzna zdał sobie sprawę, że znaleźli się w patowej sytuacji. Żadne z nich nie mogło na tym zyskać. - Może moglibyśmy wspólnie się nad tym zastanowić - powiedział ostrożnie. - Myślę, że wstępna prezentacja jest możliwa. - W przyszłym tygodniu? Czy Peter podpisze wtedy Deklarację? - W przyszłym tygodniu. - Richard Pincent uśmiechnął się lekko. - W piątek. Zorganizuję konferencję późnym popołudniem. Może nas pani odwiedzi wcześniej, żeby osobiście przyjrzeć się procesowi produkcyjnemu?
- Dobrze - zgodziła się Hillary Wright. - Będziemy w kontakcie. Mężczyzna odłożył słuchawkę i odczekał chwilę, zanim podniósł ją ponownie i wybrał numer. - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił - powiedział do Dereka Samuelsa. - Znasz sposób przesyłania wiadomości przez Podziemie? Chciałbym, żeby ktoś dostarczył taki list. Musi być całkowicie przekonujący... Potrafisz to zrobić? Dobrze, to załatwione. Zapisz teraz dokładnie... Serce zaczęło mu bić szybciej. Podyktował wiadomość i wyjaśnił Samuelsowi, co ma z nią zrobić. W trakcie rozmowy zerknął na ekran po prawej stronie, na którym widoczne było wnętrze laboratorium doktora Edwardsa. - Ach, jeszcze jedno - dodał. - Mam dla ciebie dodatkowe zadanie. To delikatna sprawa. Potrzebuję któregoś z twoich najlepszych ludzi, najlepiej kogoś, kto pracował jako łapacz. Były łapacz poradzi sobie z byłym nadmiarem, prawda? - Z byłym nadmiarem? Chyba nie ma pan na myśli... Mężczyzna potrząsnął energicznie głową, gdy usłyszał zaskoczenie w głosie Samuelsa. Czy ten człowiek naprawdę sądzi, że Richard Pincent pozwoliłby, żeby uczucia albo tak nieistotne powody jak więzy rodzinne przeszkodziły mu w odniesieniu sukcesu? - Właściwie lepiej, żebyś zajrzał do mnie do gabinetu. Wolałbym o tym porozmawiać w cztery oczy. Odłożył słuchawkę i odwrócił się w stronę komputera, żeby zapoznać się ze wskaźnikami zysku. Pieniądze i władza - miał tego więcej, niż kiedykolwiek był sobie w stanie wyobrazić. I nic - ani nikt - nie miał prawa mu tego odebrać.
Rozdział ósmy Tej nocy Peter nie spał zbyt dobrze. Ogarnęły go pierwsze wątpliwości. Starał się zignorować dręczące go myśli, ale one domagały się jego bezustannej uwagi, wzbudzając nie tylko złość, ale i poczucie winy. Chłopak zaczął rozmyślać o problemie wiary i o wąskiej granicy oddzielającej pojęcie tradycyjnej medycyny od idei Długowieczności. Zastanawiał się, czy w ciągu zaledwie pięćdziesięciu lat uda mu się zrobić coś pożytecznego, o ile w ogóle będzie tak długo żył. Pięćdziesiąt lat to niezbyt wiele czasu, jeśli wszyscy inni mieli żyć wiecznie. Pięćdziesiąt lat to naprawdę bardzo mało. Dlatego ucieszył się, kiedy następnego ranka, wychodząc do pracy, znalazł na wycieraczce wiadomość od Pipa. Dzięki niej przypomniał sobie, że jego życie coś znaczy. Miał przecież do spełnienia ważną misję! Z początku wydawało mu się, że to kolejna ulotka reklamująca jakieś usługi: malowanie, dekorację wnętrz, zastrzyki witaminowe, chirurgię plastyczną, program wymiany talonów na benzynę, makijaż permanentny. Kiedy jednak zaczynał już zgniatać karteczkę w kulkę, dostrzegł rysunek białego gołębia z gałązką oliwną w dziobie. To był znak Podziemia, symbol poszukiwania nowego życia. Peter natychmiast wrócił do przedpokoju i ostrożnie rozwinął ulotkę. Szukasz nowego celu w życiu? Nudzi Cię robienie codziennie tego samego? Skontaktuj się z naszymi konsultantami i zapytaj o szkolenia. Jeśli interesuje Cię technika, języki obce, badania naukowe albo praca w sektorze usług, Zgłoś się do nas. Zaoferujemy Ci pracę i kursy, które pozwolą zrealizować Twoje marzenia. Wszystko jest możliwe, jeśli tylko uwierzysz w siebie. Zadzwoń pod numer 0845 389 7053. Czekamy na Twój telefon! Na pierwszy rzut oka była to niewinna reklama, jakich w okolicy pojawiało się wiele, jednak Peter wiedział, że nie dostał jej żaden z jego sąsiadów. Wbiegł po schodach i odnalazł telefon komórkowy, który dostał od Pipa. Mężczyzna twierdził, że nie można ufać połączeniom komputerowym i stacjonarnym. Podziemie korzystało więc z przestarzałych komórek dostrojonych do nietypowej częstotliwości, którą regularnie zmieniano, żeby Władze nie były w stanie namierzyć rozmówców. Jedno nieostrożne połączenie z numeru stacjonarnego czy telefonu internetowego, a cała organizacja znalazłaby się w niebezpieczeństwie. - Tak? - usłyszał Peter po wystukaniu numeru. To był prawie na pewno głos Pipa, ale chłopak nie był o tym do końca przekonany.
Głos brzmiał ostrzej niż zwykle. - Szukam nowego celu w życiu - powiedział Peter, cytując tekst ulotki. - Wierzę w siebie. - Zatem nasi konsultanci chętnie panu pomogą. Grays Inn Road, numer 87, ósme piętro, pokój 24b, dziś o szóstej wieczorem. Chłopak zanotował podane informacje. - Świetnie. Będę - potwierdził skwapliwie, ale po drugiej stronie zaległa już cisza. Anna spacerowała z bratem po obrzeżach miasta. Tego ranka Ben był bardzo marudny. Od czasu do czasu dziewczyna z troską pochylała się nad wózkiem, żeby poprawić dziecku kocyk chroniący je przed zimnem i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Wózek, który rodzice Anny znaleźli dla jej braciszka, był prawdziwym zabytkiem: odrapany, skrzypiący i chwiejący się na kółkach. Jakimś cudem przetrwał ponad sto lat i doczekał się ponownego zastosowania. Ktoś kiedyś widocznie pomyślał, że można go przechować, tak na wszelki wypadek. Pojazd był już jednak zdecydowanie za mały dla szybko rosnącego Bena. Grzechoczący na bruku wózek przyciągał wzrok przechodniów - były to spojrzenia pełne zdziwienia, przerażenia, zaskoczenia. Bardzo rzadko ktoś się zatrzymywał. Zwykle były to starsze kobiety, które żyły w czasach, gdy wynaleziono Długowieczność, i pamiętały małe dzieci. Pytały, czy mogą popatrzeć na „malucha”, a po chwili do ich oczu napływały łzy i zaczynały opowiadać Annie swoje historie: utracone dziecko, podpisanie Deklaracji, zanim w pełni zrozumiały jej prawdziwe znaczenie, tęsknota za czymś, co rozmówczynie - jak przypuszczała dziewczyna - bały się nazwać po imieniu. Najczęściej jednak mijający Annę i Bena przechodnie wykrzywiali twarze z niesmakiem i spoglądali na nich karcącym wzrokiem, jakby dziewczyna obnosiła się z odrażającą deformacją i zmuszała innych do jej oglądania. Anna żałowała, że brakuje jej pewności siebie. Jej serce wciąż zamierało z trwogi i żalu, gdy tylko ktoś na nią spojrzał, gdy w domu włączał się komputer albo dzwonił telefon. Nie lubiła tego uczucia. Kiedyś bardzo pragnęła opuścić Grange Hall i ciężko pracowała, żeby móc stać się wartościowym zasobem i żyć na Zewnątrz. A teraz coraz częściej dopadały ją wyrzuty sumienia, że stała się legalna, a wciąż tak wiele nadmiarów pozostaje w zamknięciu. Ilekroć ktoś na nią spojrzał, czuła się osądzana. Ilekroć widziała nadmiar zatrudniony jako pomoc domowa, uwięziony w domu swojego pracodawcy, przeszywało ją bolesne poczucie winy. A przecież los tych nadmiarów nie był wcale najgorszy: zostali uznani za wartościowych, a nie bezużytecznych czy po prostu złych. Anna podążała w stronę centrum handlowego, starając się ignorować spojrzenia
przechodniów, gdy spostrzegła na wystawie sklepu z artykułami elektrycznymi duży, migoczący ekran. Przed szybą zgromadził się już tłumek gapiów, którzy chciwie wpatrywali się w wielki, błyszczący telewizor plazmowy. Dla większości obywateli korzystających z talonów energetycznych taki sprzęt stanowił nieosiągalny luksus. Anna dorastała w otoczeniu pozbawionym telewizorów i komputerów, nigdy więc nie pociągały jej te bezcielesne twarze i nieomylne głosy, powtarzające hasła propagandowe i mówiące jej, co powinna myśleć. Dziś jednak nie poszła dalej, tylko skręciła w prawo i nieśmiało dołączyła do grupki gapiów. Ustawiła się tak, żeby widzieć niemy ciąg następujących po sobie obrazów. Właśnie nadawano wiadomości. Ujęcie przedstawiało kobietę, która coś opowiadała, a potem pokazano scenę aresztowania jakiegoś mężczyzny przed wejściem do jego własnego domu. Na ekranie pojawił się numer telefonu i napis: Straż Energetyczna - zgłoś przypadki nadużyć! Dyskrecja zapewniona. Człowiek został odprowadzony przez policjantów, a Anna poczuła ucisk w żołądku. Starsza kobieta stojąca obok niej potrząsnęła głową. - Jak w czasie tej cholernej zimnej wojny. Ludzie kablują na siebie. Nie podoba mi się to. W ogóle mi się to nie podoba! - Może się pani nie podobać - zareagowała zapalczywie nieco młodsza kobieta o ufarbowanych na kasztanowy kolor włosach - ale jeśli ktoś dopuszcza się nadużyć, musi zostać za to ukarany. Sypiam teraz pod trzema kocami i dwiema kołdrami, a tu okazuje się, że jakiś facet nielegalnie podłącza się do sieci. Wie pani co? Ja bym natychmiast złożyła doniesienie, gdybym się o czymś takim dowiedziała. Bez zastanowienia! Anna słuchała ich rozmowy i patrzyła w ekran, przygryzając wargę. Osądzanie innych ludzi przychodziło jej z trudnością, ale najwyraźniej niektórzy nie mieli z tym żadnego problemu. Dziewczyna - dopóki nie spotkała Petera - miała dość jasny obraz tego, co jest dobre, a co złe, co słuszne, a co niesłuszne. Potem jednak cały jej świat został wywrócony do góry nogami, a wszystkie przekonania poddane w wątpliwość. Otworzyły się jej oczy. W Grange Hall wpajano jej, że wszelkie wykroczenia muszą zostać ukarane, ale tutaj, na Zewnątrz, zrozumiała, że nie zawsze można jednoznacznie stwierdzić, co jest wykroczeniem. Złe postępowanie może tak naprawdę okazać się dobrym uczynkiem. Starsza kobieta popatrzyła w stronę wystawy. - A co ten gość właściwie zrobił? - Pewnie handlował talonami energetycznymi - wtrącił się jakiś mężczyzna. - Widać
zaczęli robić z tym porządek. - Handlował talonami energetycznymi! - żachnęła się młodsza z kobiet. - Jakbyśmy nie mieli dość problemów! - Tylko tyle? - Starsza kobieta roześmiała się w głos. - Zawsze wszystkim powtarzałam: żyj i pozwól żyć innym. Ta z farbowanymi włosami odwróciła się i spojrzała na nią z oburzeniem. - Jak to: „tylko tyle”?! Czyżby pani też korzystała z nielegalnych talonów? Może powinnam zadzwonić do Straży Energetycznej, co? Może wtedy przestanie to być dla pani takie zabawne? - Ja tylko... - zaczęła starsza kobieta, ale ta druga już jej nie słuchała. Spoglądała teraz wprost na Annę, która lekko pobladła. - A to co znowu? - Wszyscy odwrócili się od szyby i utkwili wzrok w dziewczynie, która zaczerwieniła się mocno. - Coś, czego niespecjalnie potrzebujemy, nieprawdaż? My, ludzie pracy, próbujemy jakoś przetrwać i ogrzać się w nocy, a jacyś kryminaliści zrzucają nam na głowę nadmiary! - Kobieta odwróciła się i stanęła naprzeciw Anny. - Pewnie jesteś z siebie dumna, co? Tak, wiem, że jesteś teraz legalna. Czytałam o tym, podobnie jak wszyscy tutaj. Przechytrzyłaś system, co? Pewnie myślisz, że jesteś strasznie cwana! Ale to my przez to cierpimy, a nami się już droga panienka nie raczy przejmować, czyż nie? - To nieprawda - odparła ostrożnie Anna. - Nie jestem wcale sprytna, ja... - Pewnie dlatego nie mogą mi przydzielić żadnego nadmiara jako gosposi - przerwała jakaś inna kobieta, ignorując słowa dziewczyny. - Przerabiają ich wszystkich na legalnych. A ja czekam już cztery miesiące i żadnej informacji! Anna potrząsnęła głową. Ludzie naprawdę tak myśleli? - Myli się pani - odpowiedziała nerwowo. - Nie robią z nich legalnych. Są przetrzymywani w zakładach dla nadmiarów, gdzie pracują przez całą dobę, żeby zapłacić za grzechy swoich rodziców, którzy tak naprawdę w żaden sposób nie zgrzeszyli. Posiadanie dzieci to nie grzech, to nie... Głos uwiązł jej w gardle. Wiedziała, że przesadziła. Wiedziała, że jej wypowiedź mogłaby zainteresować policję i Władze. I wtedy spojrzała na Bena, który właśnie poruszył się w wózku. Poczuła znajome i silne uczucia miłości i troski, które dodały jej sił. W jaki sposób istnienie na świecie dziecka może być czymś złym?! - To nie grzech?! - wrzasnęła kobieta o kasztanowych włosach, zbliżając się do Anny i zagradzając jej drogę. - Jak możesz tak mówić?! Przychodzisz tutaj i prezentujesz publicznie to obrzydliwe stworzenie! Zjadasz naszą żywność, zużywasz naszą energię i jeszcze śmiesz
mi mówić, że to wszystko jest w porządku?! Dziewczyna patrzyła na nieznajomą wstrząśnięta. Po chwili gniewnie uniosła głowę. - On nie jest obrzydliwy! To przecież tylko małe dziecko. Nadmiary nie proszą się na świat. A poza tym oboje jesteśmy teraz legalni, nasi rodzice nie żyją! - Chwyciła wózek. Gniew dodał jej sił. Od wielu miesięcy nie czuła się tak pewnie. - Och, tak, oczywiście - powiedziała kobieta głosem drżącym z emocji. - Nadmiary nie prosiły się na świat, więc to wszystko to nie ich wina. To pewnie dokadnie tak jak z tymi imigrantami, którzy wcale nie chcieli do nas nielegalnie przyjeżdżać, co? - Twarz kobiety lekko poczerwieniała. Odcień cery gryzł się teraz z kolorem włosów. - Myślą, że to zabawa, że wystarczy się dostać do tego kraju i już mogą do woli żreć nasze jedzenie, mieszkać w naszych domach i korzystać z naszej energii. A co z nami?! Co z naszymi rachunkami za prąd? - Nie mam pojęcia - odparła sucho Anna. - Proszę zapytać o to Władze. - A co oni zrobią? - prychnęła kobieta. - Powiedzą, że potrzeba więcej straży granicznej. Ale to nie działa. Ciągle tu przyjeżdżają, każdego dnia. To nie nasza wina, że na świecie są powodzie, że wysychają rzeki. Przykro mi, ale to nasz kraj i tych ludzi nie powinno się tu wpuszczać. - Święte słowa - odezwał się niespodziewanie inny głos, spokojny i łagodny. - Musi pani coś z tym zrobić. Musi pani walczyć! Kobieta o farbowanych włosach zmarszczyła brwi. - I będę walczyć! - stwierdziła dobitnie. - Mam swoje prawa. Wszyscy je mamy i musimy ich bronić, żeby tym ludziom nie uszło to na sucho. Wczoraj podrzucili mi ulotkę z tekstem, że kradniemy energię krajom afrykańskim... Anna poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. - Może już pora stąd odejść? - spytał ten sam łagodny głos. Dziewczyna uniosła wzrok i ujrzała miłą twarz otoczoną siwymi włosami spiętymi w kok. - Tak - zgodziła się, odsuwając niezręcznie wózek. - Chyba ma pani rację. Z trudem wydostała się z tłumu, starając się nie najechać nikomu na palce. Siwowłosa kobieta podążyła za nią. - Śliczny chłopczyk - powiedziała po chwili. - Ile ma lat? Anna zdumiała się. Nikt dotąd nie zapytał jej o wiek Bena. Tak jakby wiek przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, nawet jeśli był liczony w miesiącach. - Niedługo skończy rok - odparła podejrzliwie.
- Jaki malutki... I jaki grzeczny! - Tak, jest grzeczny... Do tej pory Anna miała kontakt z małymi dziećmi jedynie w Grange Hall, na piętrze pierwszych, czyli nadmiarów w wieku do pięciu lat. Pozostawione bez opieki dzieciaki płakały, dopóki ktoś z personelu, kto nie mógł już znieść ich wrzasku, nie przychodził niechętnie, żeby je nakarmić albo zmienić im pieluchy. Wciąż miała przed oczami te straszne sceny i częściowo dlatego obdarzała Bena taką troską i biegła do niego na pierwszy odgłos płaczu. - Masz na imię Anna, prawda? - spytała nagle kobieta. - Anna Covey? Może chciałabyś wpaść do mnie na herbatę? Mieszkam niedaleko stąd. Wiesz, Anno, naprawdę cię podziwiam... Jestem Maria, Maria Whittaker. Wyciągnęła dłoń i dziewczyna uścisnęła ją niepewnie. - Dziękuję, raczej nie - odparła, przygryzając wargę. - Chyba powinnam iść na zakupy. - Jasne - zgodziła się życzliwie Maria. - To może mogłabym ci towarzyszyć? Anna z wdzięcznością skinęła głową. Zwykle nie szukała towarzystwa, nie licząc Petera i Bena. W obecności innych ludzi czuła się niepewnie, była nieufna. Jednak ta kobieta wydawała się zupełnie inna. Po kłótni z tą straszną rudą babą miło było poczuć czyjąś życzliwą obecność. Ruszyły razem ulicą. Początkowo szły w milczeniu, ale Annie wciąż chodziło po głowie jedno pytanie. W końcu nie wytrzymała i przerwała ciszę: - Powiedziała pani, że mnie podziwia. - Rozejrzała się z niepokojem, szukając kamer, policjantów czy kogoś, kto by za nią szedł. Jednak nie dostrzegła niczego podejrzanego. Kobieta roześmiała się. - Zawsze podziwiałam młodych ludzi - powiedziała łagodnie. - A twoja historia naprawdę mnie wzruszyła. Byłaś bardzo dzielna. Podobnie jak twój przyjaciel. Peter. No i teraz tak troskliwie opiekujesz się swoim bratem... Myślę, że to wymaga naprawdę sporej odwagi. Tak, naprawdę to podziwiam. Bardzo. Anna uśmiechnęła się, zakłopotana. Miłe słowa pod swoim adresem słyszała do tej pory właściwie tylko od Petera. - Nie byłam specjalnie odważna - odparła. - Peter tak, ale nie ja. - Ależ bez wątpienia ty też okazałaś się dzielna! Na twarzy dziewczyny zagościł lekki uśmiech. - Wie pani co... - szepnęła, kiedy doszły do rogu ulicy. - Może jednak napiłabym się
tej herbaty. Jeśli to pani odpowiada. - Nie tylko odpowiada, Anno. - Kobieta odpowiedziała jej uśmiechem. - Będę zaszczycona. Maria mieszkała w nowym bloku o kilka minut drogi od pasażu handlowego. Jej mieszkanie znajdowało się na czwartym piętrze, więc Anna zostawiła wózek na dole i zaczęła wnosić Bena po kręconych schodach. - Przykro mi, ale winda została zdemontowana w ramach oszczędzania energii wyjaśniła kobieta z ponurym uśmiechem. - Koszmar przy wnoszeniu zakupów. - Och, to nieważne - pośpiesznie zapewniła ją dziewczyna, przytulając braciszka i ostrożnie trzymając się poręczy. Niedługo potem Maria otworzyła drzwi do swojego mieszkania. - Słodzisz? - zapytała. Anna ujrzała przed sobą nieduży salon z aneksem kuchennym i wąski korytarz, który zapewne prowadził do sypialni. - Tak, poproszę. Jedną łyżeczkę. Dziewczyna poszła za Marią do pokoju i stanęła obok sofy. Gospodyni przeszła do części kuchennej i nastawiła wodę na herbatę. Na gzymsie kominka stały zdjęcia przedstawiające dzieci. Anna przypatrywała im się z zainteresowaniem, ale szybko odwróciła wzrok, gdy kobieta podeszła do niej i podała jej dymiącą filiżankę herbaty, zachęcając do zajęcia miejsca na sofie. - Niestety, mieszkanie nie jest duże - powiedziała, siadając na drugim końcu kanapy. Ale tak to dziś wygląda. Wiesz, miałam kiedyś dom, wiele lat temu... Ale opłaty i rachunki za energię wciąż rosły. W końcu Władze przekonały mnie do przeprowadzki do mniejszego lokalu. - Uśmiechnęła się ironicznie. Anna odpowiedziała takim samym grymasem. Doskonale wiedziała, jak bardzo przekonujące potrafią być Władze. - Jest nieduże, ale bardzo ładne - stwierdziła uprzejmie. - Dziękuję. Chyba jest dość wygodne - szepnęła Maria z zadumą. - A przecież nasz komfort to jeden z głównych celów Władz. „Komfort, zdrowie, dobrobyt i edukacja”. To bez wątpienia szlachetne zamierzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się zakłopotana. Nienawidziła świadomości, że w wielu kwestiach jest ignorantką. Peter z dużym zainteresowaniem śledził dekrety Władz i organizowane przez przywódców konferencje prasowe. Codziennie włączał komputer pochłaniający cenne talony energetyczne - i sprawdzał wiadomości oraz bieżące analizy.
Anny to w ogóle nie obchodziło. Pragnęła, żeby wszyscy troje byli bezpieczni i żeby było im ciepło. Nic innego nie miało dla niej takiego znaczenia. Teraz jednak żałowała, że nie interesowała się sprawami państwowymi. Mogłaby odpowiedzieć coś mądrego. - Oczywiście domyślam się, że nie przepadasz zbytnio za Władzami - dodała Maria. Nie sądzę, żeby wielu mieszkańców zakładów dla nadmiarów żywiło do nich ciepłe uczucia. Dziewczyna potrząsnęła głową. Tak naprawdę w Grange Hall Władze były zaledwie niejasnym, odległym pojęciem. Jedyną liczącą się władzą była przełożona zakładu. - Teraz już na szczęście jesteśmy na Zewnątrz - odparła cicho. Nie odniosła się wprost do tego, co powiedziała Maria, ale miała nadzieję, że kobieta nie zwróci na to uwagi. - W Grange Hall nie było zbyt... komfortowo. Gospodyni ponownie obdarzyła ją smutnym uśmiechem. - Masz rację. Wyobrażam sobie, że nie było tam wygodnie. Wiesz, kiedy powstały zakłady dla nadmiarów, mówiono nam, że będą przypominały szkoły. Odseparowanie dzieci od rodziców było niezbędne, żeby zniechęcić ludzi do posiadania potomstwa... To znaczy... żeby nie rodziły się nadmiary. No i był to sposób na ich odizolowanie. Pokazanie, że jesteście... że nadmiary są kimś innym. Ale nikt nie zamierzał traktować źle wychowanków zakładów. Ostatecznym celem miało być ich zatrudnienie, a nie niewolnicza praca. To przyszło później. - Później? - powtórzyła z zainteresowaniem Anna. Z reguły ludzie nie rozmawiali otwarcie o nadmiarach ani o dzieciach. Nie chcieli, by uznano ich za buntowników i zagrożenie dla Władz. - Gdy ludzie przestali się już tym przejmować... Gdy już się przyzwyczaili... Wcześniej pamiętali o prawach obywatelskich, interesowali się kwestią opieki nad nadmiarami, sposobem traktowania nielegalnych imigrantów czy nawet przestępców. Dziś każdego zajmuje już tylko to, jak wygląda, jak się czuje i przez ile godzin może mieć włączone centralne ogrzewanie. Myśli tylko o tym, jakich nowych ciekawych zajęć może się podjąć, by potem je porzucić. Nie lubi dzieci, boi się ich. Sama widziałaś, jak ludzie patrzyli na chłopczyka. Anna spojrzała na pyzatą buzię Bena i przytuliła go mocniej. - Te fotografie... - zaczęła i zaczerwieniła się lekko, bo miała właśnie zadać bardzo osobiste pytanie. - Na kominku. Nie obawia się pani o to, co pomyślą sobie inni? Maria podążyła za jej wzrokiem. Na twarzy kobiety zagościł smutek. - Oczywiście. Obawiam się o to przez cały czas, ale to nie powód, żeby je schować. Nikt nie może nas aż tak zastraszyć, żebyśmy popadły w apatię, prawda, Anno?
- Nikt. - Dziewczyna zdecydowanie pokręciła głową. - Ale Władze... - Władze mają zbyt wiele... władzy! - odparła Maria. - Władzy, której nadużywają i której należy się przeciwstawić. Kobieta przysunęła się do Anny i ujęła jej dłoń, a potem spojrzała na towarzyszkę z ufnością. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale te dzieci... Te fotografie... To prawdziwy powód, dla którego cię tutaj zaprosiłam. Ta dziewczynka... - Podeszła do kominka i ujęła jedną z ramek. Przycisnęła ją do piersi, a potem podała Annie. - Ta dziewczynka to moja córka. Byłam młoda i głupia. Miałam nadzieję, że uda mi się ukryć dziecko. Ale łapacze... Znaleźli ją i mi odebrali. Wtedy jeszcze pobłażliwie traktowano tych, którzy złożyli samokrytykę. Dostałam karę pieniężną, ale poza tym udzielono mi jedynie nagany, bo okazałam „należytą skruchę”. Uznano, że dostałam nauczkę, ale sama wiesz, że to tak nie działa... Anna wzięła do ręki oprawione zdjęcie. Do jej oczu napłynęły łzy, gdy przyglądała się niemowlęciu zawiniętemu w kocyk. - Jest teraz nadmiarem? - spytała cicho. Maria przytaknęła. - Chodzi o to, że na początku, kiedy ją zabrano, przyjęłam to spokojnie. - Głos kobiety załamał się. - Chciałam robić karierę, miałam życie przed sobą. Byłam wdzięczna Władzom, że udało mi się uniknąć więzienia. Mówiłam sobie: „Upiekło mi się, miałam szczęście”. Ale lata mijały, a ja ciągle myślałam o mojej córce. Brakowało mi jej, i to bardzo. To śmieszne, bo właściwie nie zdążyłam jej poznać, miałam ją zaledwie przez parę tygodni. Zaczęłam szukać przedmiotów związanych z dziećmi, chodziłam po pchlich targach i kupowałam stare zabawki i kocyki. Szyłam jej ubranka, a w myślach śpiewałam kołysanki, mimo że wtedy miała już pięćdziesiąt lat. O ile jeszcze żyła... W oczach Marii pojawiły się łzy, a jej głos się załamał. Anna spojrzała na zdjęcie i pomyślała o wszystkich nadmiarach w Grange Hall, o wszystkich nadmiarach w całym kraju. - Ty jednak żyjesz. - Kobieta zdołała odzyskać panowanie nad sobą. - Domyślam się, że masz teraz prawo do przyjmowania długowieczności? Anna pokręciła głową, ośmielona wyznaniem Marii. - Ja nie... To znaczy, my nie... - Urwała. - My dokonamy Rezygnacji - dodała z przekonaniem. - Nie chcemy żyć wiecznie. - Oczywiście. - Kobieta pokiwała głową z podziwem. - Widzisz, mówiłam ci, że jesteś odważna. Od razu to wiedziałam, gdy tylko zobaczyłam twoje zdjęcie w gazecie. Ja taka nie
jestem, Anno. Zabrakło mi odwagi, byłam słaba, zawiodłam swoją córkę. Dziewczyna wypiła łyk herbaty. - To nie pani wina - powiedziała spokojnie. Często powtarzała to zdanie. Wypowiadała je wtedy, gdy zagadywały ją na ulicy kobiety zdesperowane, targane poczuciem winy. „To nie pani wina. Na pewno pani dziecko było i jest szczęśliwe. Myślę, że byłaby pani wspaniałą matką”. - Jesteś bardzo miła, Anno, ale obawiam się, że to jednak moja wina. Zarówno to, co zrobiłam, jak i to, że wciąż nie mogę tego zapomnieć. Ale w trudnych czasach każdy musi sobie jakoś radzić i ja też znalazłam odpowiedni sposób. Dziewczyna spojrzała ponownie na zdjęcia nad kominkiem. - A kim... Kim są pozostałe dzieci? - Są po prostu dziećmi, takimi jak moja dziewczynka - wyjaśniła Maria. Niemowlakami i małymi dziećmi odebranymi swoim matkom. Już za późno, żebym mogła odszukać córkę. Ale staram się pomóc innym ludziom odnaleźć ich zaginione maleństwa. Rozmawiam z każdym, kto może wiedzieć cokolwiek na ten temat. Myślałam... Myślałam, że może rozpoznasz któreś z tych dzieci. Ze może jakoś mi pomożesz... - To same nadmiary? - Anna odetchnęła głęboko z przejęciem. - Skąd pani ma te zdjęcia? - Od ich matek, ojców... Od ludzi, którzy ich kochają - powiedziała łagodnie Maria. Dziewczyna umieściła Bena między dwiema poduszkami i wstała. Krew pulsowała jej w skroniach i musiała na chwilę przytrzymać się krzesła, żeby nie upaść. Podeszła powoli do kominka i zaczęła przyglądać się kolejnym fotografiom, zaczynając od lewej. Ze zdumieniem stwierdziła, że rozpoznaje niektóre osoby. - Nadmiar Sarah - powiedziała, zdejmując metalową ramkę zawierającą czarnobiałą fotografię małej dziewczynki. - Opuściła zakład trzy lata temu. Teraz jest pewnie pomocą domową. A ten chłopiec... - Wzięła do ręki czarną, nieco większą ramkę. - To nadmiar Patrick. On... - W oczach Anny ponownie pojawiły się łzy złości i oburzenia, gdy przypomniała sobie Patricka i jego ciągłe pytania. Z uporem powtarzał, że nie jest nadmiarem, że jego rodzice lada dzień go odnajdą. Zdołała tylko powiedzieć: - Patrick trafił do ośrodka odosobnienia. Nie udało mu się zbyt dobrze dostosować. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że jest nadmiarem. Maria również wstała. Wzięła zdjęcie od Anny. - A tobie się udało? - Ja byłam nadmiarem - powiedziała obojętnie dziewczyna. - Nie musiałam niczego
przyjmować do wiadomości. Ponownie zajęła się fotografiami. Kolejne twarze spoglądały na nią z nadzieją. Nagle poczuła ucisk w piersi. Na samym końcu półeczki stała drewniana ramka ze zdjęciem dziecka, małej dziewczynki o delikatnych rudych włosach i żywych niebieskich oczach. - Czy ma pani jeszcze jakieś zdjęcie tej dziewczyny? - spytała Anna. Serce zabiło jej mocno w piersi. - Kiedy była trochę starsza? - Jej rodzice zrobili je kilka lat przed tym, jak odebrano im córkę. - Maria potrząsnęła głową. - Nie ma innego zdjęcia. Niestety, fotografowanie to niebezpieczne zajęcie. Zdjęcia mogą stanowić dowód... A dlaczego pytasz? Myślisz, że mogłaś spotkać Sheilę? - Sheilę?! - Anna głęboko westchnęła i chwyciła się gzymsu kominka, czując, że ogarniają ją mdłości. - Sheiła była moją przyjaciółką. Zostawiłam ją w Grange Hall. Zostawiłam ją... Marii udało się złapać dziewczynę, zanim upadła na podłogę. Anna ocknęła się parę chwil później na sofie. Kobieta pochylała się nad nią z niepokojem w oczach. - Ja... nie wiem, co się stało - powiedziała Anna z niepokojem. - Przepraszam, ja... - Zasłabłaś - wyjaśniła łagodnie Maria. - Dobrze się czujesz? Dziewczyna skinęła głową. - Nic mi nie jest. - Jej głos zabrzmiał pewnie. W Grange Hall nauczono ją, żeby nigdy nie okazywać słabości. - Też tak myślę, Anno, ale musisz uważać. Bez długowieczności jesteś słabsza niż inni ludzie. A życie tego chłopca zależy od ciebie. Dziewczyna spojrzała z niepokojem na Bena. Po chwili podniosła się. - Była pani dla mnie bardzo miła. Ale teraz muszę już iść. - Spotkamy się jeszcze kiedyś? - spytała Maria. Anna przygryzła wargę, zastanawiając się, co odpowiedziałby Peter. - Nie wiem - powiedziała cicho. A potem jeszcze raz spojrzała na zdjęcie Sheili. - To znaczy, być może tak - poprawiła się. - Jeśli będę w stanie jakoś pomóc.
Rozdział dziewiąty Doktor Edwards kazał Peterowi zajmować się przez całe przedpołudnie czymś o nazwie’ „syntetyczny receptor PirB”, a po obiedzie uporządkować wyniki ważnych badań. Chłopak mógł więc wyjść z laboratorium dopiero kwadrans po piątej. Kolejne dwadzieścia minut zajęło mu upewnienie się, że nikt go nie śledzi - to była już regularna paranoja, która ostatnio się pogłębiała. Jak zwykle w przypadku spotkań z Pipem odnalezienie właściwego adresu nie było łatwe. Stary dom oznaczony numerem 87 nie znajdował się tak naprawdę przy Grays Inn Road, ale tuż za rogiem ulicy, ukryty za jednym z biurowców. Z zewnątrz budynek wyglądał na opuszczony. Przy biurku na parterze siedział na wpół śpiący portier. Mężczyzna spytał Petera o nazwisko. Nie wymagał jednak okazania dowodu tożsamości, więc chłopak po prostu napisał na liście aktualne hasło Podziemia. Strażnik skinął głową i Peter wszedł po schodach. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było małe i ponure. Na środku stał stół konferencyjny, a wokół bezładnie rozstawiono proste metalowe krzesła. Peter przysunął jedno z nich, usiadł i rozejrzał się. Wcale nie musiał się aż tak spieszyć - Pip jeszcze nie przyszedł. W pokoju nie było zbyt wiele do oglądania. Ściany pokryte były łuszczącą się tapetą nieokreślonego koloru, a na jednej z nich wisiała biała tablica. Okno nie miało zasłon, ale też nie zachodziła taka potrzeba - brud i kurz skutecznie uniemożliwiały zajrzenie do środka. Wyglądanie na zewnątrz również. - Za miesiąc podzielą ten dom na mieszkania - rozbrzmiał znajomy głos. Chłopak odwrócił się. Pip nigdy nie sygnalizował swojego przybycia. Wyglądało na to, że pojawiał się znikąd, wkradał się niezauważony do pomieszczenia i mrugał swoimi błękitnymi oczami, zaskakując czekających na niego ludzi. - Mieszkania zużywają mniej energii - odparł Peter. Pip nie skomentował tej odpowiedzi. - No i co słychać w Pincent Pharma? - zapytał. - W porządku. - Chłopak wzruszył ramionami. - Zaczynam trochę rozumieć, o co tam chodzi. A ty już znalazłeś nową siedzibę? - A twój dziadek? Często go widujesz? - Mężczyzna zignorował pytanie Petera. - Dość często. - Chłopak zesztywniał, kiedy przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z Richardem Pincentem. - Wciąż mi opowiada, jak wspaniałą rzeczą jest Długowieczność.
Chce mnie przekonać, żebym nie dokonywał Rezygnacji. - Powiedziałeś mu, że rezygnujesz?! - W głosie Pipa zabrzmiało niedowierzanie. - Tak po prostu? - Mówiłeś, że mam być tak szczery, jak to tylko możliwe. - Peter zawahał się. Powiedziałem mu tylko, że jeszcze się nie zdecydowałem. - Mówiłem ci, żebyś zbyt często nie kłamał, bo się w tym pogubisz. Miałeś mu powiedzieć, że zamierzasz podpisać papier... Oj, Peter... - Mężczyzna potrząsnął głową. Chłopak poczuł niemiły ucisk w piersi. - No... tak wyszło. Ale nic się nie stało, naprawdę. Nie ufasz mi? - Oczywiście, że ci ufam - odparł Pip, ale w jego oczach wciąż można było wyczytać niepokój. Peter poczuł się winny, a to nie było przyjemne. - Nie, wcale mi nie ufasz! - zawołał. - Myślisz, że jestem jeszcze dzieckiem. Myślisz, że niczego nie rozumiem, a to nieprawda! Wiem, co robię. Mężczyzna skinął głową, a potem spojrzał w brudne okno. - Ależ tak, wierzę ci. Ale nie masz pojęcia, jak bardzo przekonujący potrafi być twój dziadek. A ja to akurat wiem. - On wcale nie jest „przekonujący” - odparł Peter, coraz bardziej zdenerwowany. Myślę, że gada kompletne bzdury. Uważa, że młodzi ludzie tylko marnują miejsce. - I stanowią dla niego zagrożenie. - Pip pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Wiesz, Peter, kilkaset lat temu w wielu krajach na świecie niewolniczą pracę uważano za zupełnie normalny element prowadzenia firmy czy gospodarstwa domowego. Przypominało to trochę obecny sposób traktowania nadmiarów. Kiedyś większość obywateli nie mogła głosować, a kobiety były własnością swoich mężów. Chłopak spuścił wzrok. - Czy prosiłem cię o lekcję historii? - mruknął. - Bo jesteś już drugą osobą, która postanowiła mi jej udzielić w ciągu dwóch dni. Pip uniósł brwi. - Wielu ludzi straciło życie, walcząc o prawo do głosowania, prawo do bycia wolnym i prawo do pracy. Ludzie ginęli, walcząc o możliwość jazdy tym samym autobusem co ktoś uważany za lepszego od nich. Kolejnym pokoleniom udawało się wprowadzić te zmiany. Uznano, że kobiety są równe mężczyznom, a kolor skóry nie ma żadnego znaczenia. Młodzi ludzie są naszą przyszłością, Peter. Bez nich świat zatrzyma się w miejscu. - Wiem o tym! - gwałtownie zareagował chłopak.
- To dobrze - powiedział Pip z powagą. - Bo tacy ludzie jak twój dziadek nie myślą w ten sposób. Uważają, że poradzimy sobie bez młodości, a świat na tym nie straci. - Wiem o tym... - powtórzył Peter, spuszczając wzrok. Starał się wyrzucić z myśli obraz umierającej Anny, potrzebującej leków. - Wiem, że Długowieczność to coś złego, ale doktor Edwards sądzi inaczej. Uważa, że Długowieczność jest piękna. - Doktor Edwards? Chłopak przytaknął. - Jest moim nauczycielem. Pracuję w jego laboratorium. - Pracujesz w laboratorium doktora Edwardsa?! - Tym razem to Pip sprawiał wrażenie poruszonego. - Znasz go? Jest szefem działu reedukacji. - Reedukacji... - Mężczyzna zachmurzył się, a po chwili skinął głową. - Wiesz, Peter, doktor Edwards był kiedyś jednym z najważniejszych naukowców pracujących dla Richarda Pincenta. Bądź ostrożny, ten człowiek jest niebezpieczny. - Niebezpieczny? Doktor Edwards? - Peter był zdumiony. - On nie skrzywdziłby nawet myszy! - Niebezpieczeństwo może przybierać różne formy. Wybitny umysł może być równie groźny jak naładowany pistolet. - Tym razem się mylisz. Doktor Edwards wcale nie jest groźny. Właściwie to jest całkiem w porządku. To po prostu maniak nauki. I mówi, że lubi młodych ludzi, bo chce, żeby ktoś kwestionował jego opinie. Pip nie odzywał się przez chwilę i chłopak poczuł, że się czerwieni. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się powiedzieć opiekunowi, że w czymś się myli. Niepewnie uniósł głowę, żeby sprawdzić, jak mężczyzna zareagował na jego słowa. - Maniak nauki... - powtórzył Pip nieco ostrzejszym tonem. - Tak, chyba masz rację. Ale widzisz, problem z takimi maniakami, jak ich nazywasz, polega na tym, że to odkrycia są dla nich najważniejsze. To maniak nauki wynalazł bombę atomową. Nie zamierzał dokonać masowego morderstwa, a jednak do tego doprowadził. Uwierz mi na słowo: nie możesz ufać doktorowi Edwardsowi. Nikomu nie możesz ufać. - Z wyjątkiem ciebie, tak? - Chłopak uniósł brwi. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Słuchaj, Pip, jestem ostrożny. Naprawdę. Poradzę sobie z doktorem Edwardsem. Facet jest w porządku. - W porządku? - Ton głosu mężczyzny wciąż był stanowczy. - Peter, ten człowiek nie jest po naszej stronie, a ludzie, którzy nie są z nami, są przeciwko nam. Są dla nas
niebezpieczni. Chłopak poczuł, że traci cierpliwość. - Zawsze to powtarzasz, ale to nieprawda - powiedział lekko zirytowany. - Ktoś, kto nie należy do Podziemia, nie musi być od razu zły. Nic nie jest przecież wyłącznie białe albo czarne! - Peter poczerwieniał jeszcze bardziej, gdy zdał sobie sprawę, że właśnie powtórzył słowa swojego dziadka. Skrzyżował ramiona w obronnym geście. Pip nic nie odpowiedział, ale po chwili skinął głową. Z troską na twarzy położył dłoń na ramieniu chłopaka. - Jeśli traktuję cię w sposób nadopiekuńczy, to dlatego, że jesteś dla nas kimś bardzo ważnym. Ty i Anna symbolizujecie nowy początek, jesteście naszą nadzieją na przyszłość. Mężczyzna popatrzył przenikliwie na rozmówcę, który po chwili przestał dostrzegać cokolwiek poza tym świdrującym spojrzeniem. - Znaczysz bardzo wiele dla Podziemia, Peter - dodał łagodnie opiekun. - I dla mnie osobiście. Widziałem, jak dorastasz. Byłeś dzieckiem, a wkrótce staniesz się mężczyzną. Chciałbym być twoim przewodnikiem, chronić cię przed niebezpieczeństwami. To wszystko. Chłopak wbił wzrok w stół. - Wiem o tym, Pip. Posłuchaj, będę uważał - powiedział cicho. - Wierzę. Wkrótce znowu się z tobą skontaktuję - odparł, kierując się w stronę wyjścia. Po chwili już go nie było.
Rozdział dziesiąty Gdy Peter wrócił wieczorem do domu, Anna stała przy kuchni z poważną miną i zmarszczonym czołem. Chłopak przypomniał sobie moment, w którym ujrzał ją po raz pierwszy w Grange Hall: patrzyła wtedy na instruktora, starając się nie zawieść jego oczekiwań i zrobić wszystko jak należy. Gdy dziewczyna usłyszała Petera, odwróciła się i od razu się uśmiechnęła. Chłopak podszedł do niej i uniósł ją w ramionach, a potem opuścił na podłogę. Później wziął Bena i przytrzymał go w górze. Dzieciak miał bardzo wrażliwą skórę i natychmiast zaczął się śmiać, gdy Peter potarł nosem jego brzuszek. Szkoda, że doktor Edwards nie mógł tego zobaczyć. Przekonałby się, że młodość jest znacznie lepsza niż Regeneracja. Żadne leki czy syntetyczne proteiny nie są w stanie odtworzyć tego dziecięcego entuzjazmu i zapału, które Benowi przychodziły naturalnie. - Jak ci minął dzień? - spytała Anna, mieszając zupę. Peter wzruszył ramionami i opuścił chłopczyka na podłogę. - W porządku - odpowiedział obojętnym tonem. - Spotkałeś się z Pipem? - wyszeptała bezgłośnie dziewczyna. Przytaknął. - I co? - I nic - odpowiedział. - Nic nowego. Anna skinęła głową. - Nie! Wracaj tutaj. Co za niegrzeczny chłopak. - Ben raczkował w stronę drzwi, więc Anna odeszła od kuchenki, żeby go złapać. - Dziecko potrzebuje więcej miejsca - westchnęła i ponownie zajęła się gotowaniem. - Szkoda, że nie mamy większego ogrodu. Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Powiedz to głośniej, to może cię usłyszą - rzucił z ironią, a potem nachylił się bliżej do dziewczyny. Oddychał teraz zapachem jej włosów. Poczuł znajomy dreszcz, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy był obok niej. Ben zapłakał i Anna odeszła, żeby go uspokoić. Dziecko weszło pod krzesło, przewróciło je i teraz tkwiło uwięzione za siedzeniem. - Oj, Ben, mój maluszku, chodź tutaj, już dobrze, już dobrze... - pocieszała braciszka dziewczyna. - Marudził przez cały dzień, chyba jest zmęczony. - Chcesz położyć go już teraz do łóżka?
- Jeśli zaśnie w tej chwili, obudzi się przed świtem. - Anna pokręciła głową. - Wolę trochę poczekać. Poza tym jeszcze nic nie jadł. Peter postawił krzesło i opadł na nie ciężko. Przyjrzał się słojom drewna na blacie kuchennego stołu, kolejnym warstwom i sękom pojawiającym się wraz ze wzrostem drzewa, z którego wykonano mebel. Odziedziczyli go po rodzicach Anny. Stół był dębowy, solidny. Chłopak pomyślał, że dęby żyją po kilkaset lat i nie ma w tym nic złego, to rzecz naturalna. Czyżby wśród różnych gatunków obowiązywały odmienne reguły? - Pewnie jest głodny - dodała dziewczyna. - Dam mu chyba coś do przegryzienia przed obiadem. Możesz wyłączyć kuchenkę? Peter wstał i machinalnie przekręcił wyłącznik. - No proszę, pyszny jogurcik - mówiła Anna do brata. Po chwili obniżyła głos. - Co dokładnie powiedział Pip? Chłopak wzruszył ramionami, starając się nie przejmować tym, że tak rzadko mógł liczyć na pełną uwagę Anny. - No nic konkretnego - mruknął wymijająco. - Nie masz się czym przejmować. Przyszły dzisiaj jakieś listy? Dziewczyna wskazała stos korespondencji leżący na stole. Nie ruszyła go w ogóle, tak była zaprzątnięta innymi sprawami. Myślała o Marii i nadmiarach rozproszonych po całym kraju. Peter zaczął przeglądać pocztę. Połowy z nich nawet nie otwierał, uznawszy je za śmieci. Nagle jednak zamarł, zaskoczony. - To przyszło dzisiaj? - Wskazał dwie duże koperty opatrzone wyraźnym godłem Władz. Oczy Anny rozszerzyły się ze zdziwienia. Nie zauważyła wcześniej tych przesyłek. Peter obracał w dłoniach kopertę zaadresowaną do niego. - Myślisz to, co ja? Dziewczyna milczała, ale sądząc po wyrazie jej oczu, odpowiedź była twierdząca. Chłopak ostrożnie rozciął palcem kopertę i wyjął z niej list. Drogi Peterze, ponieważ zbliża się szesnasta rocznica Twoich urodzin, z wielką radością przedstawiam Ci gotowy do podpisania dokument Deklaracji. Jak wiesz, podpisanie Deklaracji uprawnia Cię do przyjmowania Długowieczności™ - leku, który pozwoli w sposób nieograniczony wydłużyć Twoje życie. Deklaracja jest ważnym dokumentem i mam nadzieję, że dokładnie zapoznasz się z jego treścią. Długowieczność™ zmieniła warunki życia całej ludzkości. Możemy teraz żyć wiecznie i ustawicznie cieszyć się zdrowiem. To naprawdę wspaniały wynałazek, ale z decyzją o korzystaniu z niego wiążą się pewne konsekwencje...
Peter poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Stało się. Wreszcie do jego rąk trafił ten ważny list. Pobieżnie przebiegł wzrokiem jego treść, zatrzymując się tylko przy niektórych fragmentach. Podpisując Deklarację, a tym samym korzystając z możliwości przedłużonego i zdrowego życia, zgadzasz się podjąć wszelkie niezbędne środki gwarantujące, że nie spowodujesz powstania nadmiarowego życia... Jeśli stwierdzisz swoją odpowiedzialność za pojawienie się nadmiara dopiero po jego urodzeniu, powinieneś niezwłocznie skontaktować się z przedstawicielami Władz... Współpraca umożliwi złagodzenie nałożonych kar... U dołu strony znajdował się podpis sekretarza generalnego Władz. Peter podał pismo Annie. Jej oczy otworzyły się szeroko, gdy czytała list. Potem zwróciła go Peterowi. Wówczas chłopak bez pośpiechu wziął do ręki właściwy tekst, który interesował go znacznie bardziej niż wstępne pismo. Dokument był opatrzony nagłówkiem: DEKLARACJA. Peter tak wiele słyszał o jej koncepcji, obwiniał ją o wszystko, co złe na świecie, a teraz miał przed sobą swoją własną Deklarację... Z biciem serca zaczął czytać: Rozwój nauki i postęp techniczny sprawiły, że misja, którą wypełnia na Ziemi rodzaj ludzki, całkowicie zmieniła swoje oblicze. Zakwestionowana została podstawowa zasada, zgodnie z którą warunkiem przetrwania dla człowieka była prokreacja. Ta reguła okazała się niewystarczająca. Nic nie mogło powstrzymać łudzi od skorzystania z najnowszych osiągnięć naukowych. Nasz gatunek przez całe tysiąclecia powiększał swoją liczbę dzięki siłom Natury, będąc jednocześnie niewolnikiem przyrody i jej nieprzewidywalnych kaprysów. Choroby, epidemie, głód i inne klęski pozbawiły życia wiele milionów ludzi. Za sprawą cyklu narodzin, życia i śmierci ludzie byli zepchnięci do roli zamkniętych w niewoli zwierząt, pozbawionych wpływu na swoją przyszłość. Człowiek do tego stopnia przywykł do roli niewolnika, że stworzył sobie panów, których czcił i w których wierzył bogów, którzy bezwzględnie narzucali mu swoje prawa i zasady, sprzeczne z prawdziwą ludzką naturą. To nauka pozwoliła człowiekowi ostatecznie pokonać Naturę. To dzięki nauce powstała Długowieczność™, największy wynalazek w historii ludzkości. Długowieczność™ pozwala ludziom stać się bogami i żyć swobodnie, bez zagrożenia ze strony niszczycielskich sił przyrody. Długowieczność™, dzięki zastosowaniu procesu Regeneracji™, rozpoczęła nową erę w dziejach ludzkości, erę komfortu, radości, dobrobytu i edukacji. Erę wolności! Z wolnością wiążą się jednak pewne obowiązki - wobec naszej planety, wobec innych
ludzi i wobec samej Natury. Dlatego ja, niżej podpisany, jako w pełni świadomy obywatel Wielkiej Brytanii, administrowanej przez Władze Zjednoczonego Królestwa, uroczyście oświadczam, że podejmę wszelkie niezbędne starania i zastosuję środki ostrożności w celu zagwarantowania, że nigdy nie stanę się odpowiedzialny za stworzenie nowego życia ludzkiego (zwanego w takiej sytuacji „nadmiarem”). Akceptuję przy tym wszelkie metody uznane za właściwe przez Władze, a w szczególności wyrażam zgodę na wszczepienie mi implantów przez upoważnionych lekarzy, a także, w zależności od sytuacji, wykorzystanie innych środków. Jeśli świadomie lub na skutek niedopatrzenia dokonam naruszenia niniejszej Deklaracji albo odkryję, że inny obywatel dokonał takiego naruszenia w moim imieniu, niezwłocznie skontaktuję się z odpowiednimi przedstawicielami Władz i poddam się wraz Z innymi winnymi sankcjom określonym przez te Władze. Jestem przy tym świadomy, że równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana, a zasada „życie za życie” jest częścią obowiązującego prawa oraz przyjętych norm moralnych i społecznych. Akceptując powyższe zastrzeżenia i z radością potwierdzając przyjęcie możliwości nieograniczonego
życia
dzięki
Długowieczności™,
niniejszym
składam
uroczyste
przyrzeczenie. Podpisano: Podpis świadka: Data: Peter odłożył dokument. Trzęsły mu się ręce, a jego czoło pokryło się kropelkami potu. - Nawet nie wspomnieli o możliwości Rezygnacji. - Chciał powiedzieć to obojętnie, spokojnie, jakby otrzymanie Deklaracji w ogóle go nie wzruszyło, jednak głos uwiązł mu w gardle. - Otworzysz swój list? Anna potrząsnęła głową i ściągnęła usta. - A po co? - zapytała. - Deklaracja mnie nie interesuje. - Nie jesteś ciekawa jej treści? - Peter zmarszczył brwi. - Nie. I tak nie podpiszę, więc po co mam to w ogóle czytać? - Chciałem przeczytać Deklarację, ale to nie znaczy, że mam zamiar ją podpisać! Chłopak wyrzucił z siebie te słowa bez zastanowienia, zanim zdał sobie sprawę, jak agresywnie mogły zabrzmieć. Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. - Przecież wiem! Dlaczego o tym w ogóle wspominasz? - Pip sądzi, że mógłbym to zrobić. - Peter dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo poruszyły go i zaniepokoiły wątpliwości opiekuna. - To niemożliwe. Dlaczego miałby tak myśleć? - Anna uniosła brwi, a na jej twarzy
odmalował się wyraz niedowierzania. Chłopak zrozumiał, że dziewczyna ufa mu bezgranicznie. W ogóle nie przyszło jej do głowy, że mógłby wziąć pod uwagę możliwość podpisania Deklaracji. - A skąd mogę wiedzieć? - Wzruszył ramionami. - Może niepokoi go to, że pochodzę z rodziny Pincentów. A może uważa, że jestem zbyt młody, żeby wiedzieć, czego chcę. Anna podeszła do Petera i zarzuciła mu ręce na szyję. - Nie zwracaj na to uwagi. Przecież nigdy nie podpiszesz Deklaracji - szepnęła z przekonaniem. - Wiem, że tego nie zrobisz. Chłopak odwrócił głowę i popatrzył przez chwilę na dziewczynę. Pamiętał, jak bardzo była kiedyś przekonana, że nadmiary to brzemię, które dźwiga Matka Natura, i że ich obowiązkiem jest ciężka praca i służba legalnym ludziom po to, by odkupić Grzech Istnienia. Ucałował Annę w czubek głowy. - Oczywiście, że tego nie zrobię - powiedział niemalże bezgłośnie, gładząc jej włosy. Zestarzejemy się, zgarbimy i będziemy mieli dzieci. I położymy kres Długowieczności. Obiecuję ci to.
Rozdział jedenasty Jude leżał w swoim łóżku z zafrasowaną miną. Męczyła go świadomość, że Podziemie wciąż się z nim nie skontaktowało. Był przekonany, że ich pierwsza wizyta oznacza początek wtajemniczenia, że musi jeszcze tylko udowodnić swoją przydatność, że lada dzień dadzą mu znać, có może dla nich zrobić. Czekał zatem, gapiąc się w monitor swojego komputera w nadziei na pojawienie się wiadomości. Nosił przy sobie swój minikomunikator, żeby można go było złapać także poza domem. Wszystko na próżno. Nie otrzymał żadnego sygnału, żadnej sugestii, że wywarł na członkach organizacji dobre wrażenie. A przecież pomagali Peterowi Pincentowi. O niego się troszczyli. Nawet wyciągnęli go z zakładu Grange Hall. Jude z kolei wyraźnie ich nie interesował, mimo że jego umiejętności naprawdę mogły im się przydać. Chłopak zdecydował, że musi przełknąć tę gorycz rozczarowania. Wstał i włączył komputer. Już jedenasta, pora zacząć dzień. Nie obchodziło go żadne Podziemie. Przecież nie potrzebował tych ludzi. Do niedawna właściwie nie zauważał ich istnienia. Do niedawna nawet nie wiedział o istnieniu Petera, swojego przyrodniego brata. Trudno, z chęcią o nich wszystkich zapomni. Nie sprawi mu to żadnego kłopotu. Usiadł w swoim fotelu i, niewiele myśląc, włamał się do systemu monitoringu Pincent Pharma. Otworzył widok na siedzibę przedsiębiorstwa. Tak właśnie wyglądała wdzięczność Petera wobec Podziemia: pracował teraz dla zaprzysięgłego wroga swojej organizacji. W sumie zasłużyli na to. Powinni lepiej dobierać sobie przyjaciół. Chłopak patrzył w ekran i wyobrażał sobie, że gdzieś we wnętrzu budynku znajduje się Peter. Jude’a ciekawiło, czym jego brat się tam zajmuje. Czasami go nienawidził - tego nieszczęsnego chłopaka, któremu skradziono legalność i który musiał dorastać bez rodziny i domu. Który był odważny, niczego się nie bał i którym emocjonowały się media, zupełnie jakby był niebezpiecznym przestępcą albo dysponował ukrytymi mocami. A przecież to był tylko nadmiar! Gdyby urodził się parę miesięcy wcześniej... Cóż, wówczas sprawy wyglądałyby inaczej. Zupełnie inaczej. Chociaż według Jude’a status legalnej osoby nie był wcale czymś specjalnie atrakcyjnym. Ciekawe, jakby się czuł Peter, mając ojca, który nim pogardza, i matkę, która urodziła go tylko po to, żeby wykiwać żonę swojego kochanka. Może wtedy chłopak zrozumiałby, co to znaczy być nieszczęśliwym. Jude stwierdził, że nie będzie nad tym dłużej rozmyślał i ponownie spojrzał w monitor. Na fasadzie budynku widniał dumny napis Pincent Pharma. Chłopak poruszył się
niespokojnie. Pincent, rodzina Pincentów. To nazwisko znali wszyscy. To nazwisko było ważne, bardzo ważne! Pincent Pharma, najpotężniejsza korporacja na świecie. A teraz jeszcze Peter Pincent - nadmiar, któremu udało się zbiec. Jude postanowił wejść w głąb systemu i poszukać kolejnych obrazów z kamer umieszczonych wewnątrz budynku. Może udałoby mu się znaleźć Petera idącego korytarzem albo przy pracy, czymkolwiek się tam zajmował. Tego rodzaju posada - siedzenie w klatce, pod ciągłym nadzorem kamer - nie wydawała się Jude’owi interesująca. Prawdę mówiąc, żadne stanowisko nie wydawało mu się interesujące. Co jest fajnego w codziennej wczesnej pobudce i wykonywaniu czyichś rozkazów? Przecież bycie dorosłym powinno polegać na tym, że człowiek robi wyłącznie to, na co ma ochotę. Chłopak szybko przeglądał kolejne obrazy, starając się odnaleźć na którymś z ekranów Petera. Jednak bezskutecznie - kamer w siedzibie przedsiębiorstwa było chyba tyle, co dekretów Władz dotyczących zużycia energii. Przejrzenie wszystkich ujęć zajęłoby wiele godzin. Jude westchnął i postanowił zrezygnować. Gdy jednak przesuwał kursor, żeby zamknąć okno, zatrzymał się nagle. Na ekranie pojawiła się sylwetka nieznajomej dziewczyny. Była mniej więcej w jego wieku, może trochę młodsza. Chłopak nie widział prawdziwej dziewczyny od... No, właściwie to nigdy takiej nie widział. Z rzadka w gazecie pojawiało się zdjęcie jakiegoś nadmiara, czasem też przez okno udawało mu się dostrzec nadmiar zatrudniony w czyimś domu. Jude’a nie było stać na gosposię. Myślał jednak o tym, żeby trochę zarobić i wynająć pomoc domową, by przekonać się, jak się rozmawia z rówieśnikiem. Wpatrywał się w monitor. Dziewczyna miała rude włosy i leżała na łóżku. Była blada i miała zamknięte oczy. Spała? Dlaczego miałaby spać? Co właściwie robiła w Pincent Pharma? Przez głowę Jude’a przemknęło wiele pytań, ale nie potrafił się na nich skupić. Zamiast tego spoglądał na nieznajomą - z podziwem, ze zdumieniem... Z nadzieją. Miał nadzieję, że dziewczyna otworzy oczy, spojrzy \v kamerę i napotka jego wzrok. Oczywiście wiedział, że to niemożliwe, by go zobaczyła. Nie miałaby pojęcia, że gdzieś po drugiej stronie siedzi Jude. Mimo to chłopak chciał, żeby dziewczyna się obudziła. Przyjrzał się ekranowi - u dołu znajdował się kod miejsca, w którym przebywała rudowłosa: Oddział X. Chłopak ponownie spojrzał na twarz nieznajomej i nagle poczuł, że coś go ściska w gardle. Dziewczyna otworzyła oczy, ale nie było w nich spokoju, lecz przerażenie. Jude nie wiedział, czego się bała, lecz czuł jej strach - jej rozpacz przenikała go na wskroś. I wówczas niespodziewanie obraz został zastąpiony innym. Pojawił się korytarz, po
którym przechadzali się strażnicy. - Nie! - krzyknął chłopak i natychmiast wybrał funkcję sterowania kamerami. Naciskał klawisze, chcąc ponownie zobaczyć nieznajomą. Sfrustrowany, przeszukiwał system monitoringu, przełączał się między kolejnymi ujęciami, jednak bez skutku. Jakby tylko sobie wyobraził tamtą dziewczynę, jakby nigdy jej nie było. A przecież wiedział, że ona istnieje! Zrozumiał, że nie może jej tam zostawić samej, z tą udręką malującą się na bladej twarzy. Przez chwilę zastanawiał się, co zrobić, a potem ostrożnie wydostał się z systemu i otworzył nową stronę. Przewijał ją, aż znalazł interesującą go informację. Potem wystukał odpowiedni numer na klawiaturze telefonu. - Witamy w firmie Pincent Pharma. Proszę nacisnąć klawisz 1, aby połączyć się z naszą całodobową linią informacyjną, 2 - aby uzyskać informacje o naszych najnowszych produktach, 3 - informacje na temat dawkowania, 4 - informacje dotyczące procesu starzenia. Jude nacisnął krzyżyk i wprowadził numer 349. - Mówi Richard Pincent. Proszę zostawić wiadomość. Serce Jude’a zaczęło bić szybciej. Odchrząknął. - Mam informacje dotyczące bezpieczeństwa firmy Pincent Pharma i niedawnych ataków Podziemia. Jestem życzliwą osobą i mogę wam pomóc. Jeśli jesteście zainteresowani, proszę o wiadomość pod adresem www.LogBook.290. Starając się zignorować trzęsące się dłonie i ucisk w żołądku, Jude wyłączył komputer i zszedł na dół, żeby napić się kawy. Peter znalazł wiadomość w kieszeni kurtki dopiero gdy dotarł do pracy. Nie wiedział, czy podłożono ją poprzedniego wieczoru, czy może dziś rano, kiedy jechał do siedziby firmy. To nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że oto miał przed sobą pierwsze poważne zadanie do wykonania. Małymi, równymi literami, używaną przez Podziemie czcionką wydrukowano tekst: Potrzebne akta 23b z gabinetu RP. Zachowaj ostrożność. Zniszcz tę wiadomość. Peter zapamiętał numer akt i ponownie włożył kartkę do kieszeni. Gdy tylko dotarł do laboratorium, spalił ją. Obserwując, jak papier znika w niespokojnym płomieniu, zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie dostał od organizacji równie jasnego polecenia. Może Pip zaczynał mu naprawdę ufać, może wreszcie zaczął traktować go jak mężczyznę, a nie jak dziecko. - Peter, mogę z tobą porozmawiać? To był Richard Pincent. Chłopak wzdrygnął się i zdmuchnął popiół z blatu. Wolał nie myśleć, co by było, gdyby dziadek pojawił się parę chwil wcześniej.
- Jasne - rzucił swobodnie, choć czuł, jak zesztywniały mu mięśnie karku. Skierowali się w stronę windy i wjechali nią w milczeniu na górę, tak jak poprzednio, do wielkiego gabinetu dyrektora. Na zewnątrz stało kilku strażników. Omiatali korytarz świdrującym wzrokiem, wypatrując wszystkich, którzy nie powinni się tu znaleźć. Peter udawał, że spogląda na zegarek, ale kątem oka uważnie obserwował, jak dziadek wprowadza ośmiocyfrowy kod na klawiaturze znajdującej się obok drzwi. Gdy weszli, mężczyzna poprosił wnuka, żeby zajął miejsce w wygodnym fotelu naprzeciwko biurka. - Tak więc - zaczął, siadając po drugiej stronie i podsuwając chłopakowi filiżankę kawy - zastanawiałem się, jakie są ostateczne wyniki twoich przemyśleń. - Przemyśleń? - Podpisać czy nie podpisać... Peter zauważył, że lewa dłoń dziadka nerwowo bębni po blacie biurka. Twarz mężczyzny nieco poszarzała w ciągu ostatniego tygodnia, a w prawym oku pojawił się lekki tik. Chłopak rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu szafy z dokumentami. - Właściwie to nie zastanawiałem się nad tym - powiedział ostrożnie i wypił łyk kawy. Richard Pincent odstawił filiżankę gwałtownym ruchem. Naczynie brzęknęło o stół. Mężczyzna odsunął się na fotelu, wziął do ręki leżący na blacie dokument i bezwiednie przejrzał jego zawartość. Peter uważnie obserwował oczy dziadka i dostrzegł, że jego wzrok wcale nie jest skupiony na treści dokumentu. Ciekawe, co to za akta... Ciekawe, czy łatwo się dostać do archiwum. Zadzwonił telefon i Richard Pincent podniósł słuchawkę. - Rozumiem - powiedział po chwili. - Doskonale. Odłożył aparat, a potem podniósł go ponownie i nacisnął jakiś przycisk. - Tak, chciałbym zamówić samochód, na dziś po południu, na siedemnastą. Na West End. Dziękuję. - Rozłączył się i jego spojrzenie spoczęło na wnuku, jakby był zaskoczony jego obecnością w gabinecie. - Ach, Peter - rzucił. Przepraszam. O czym rozmawialiśmy? Chłopak zerknął na niego z ukosa. - Pytałeś, czy już zdecydowałem się podpisać Deklarację. - Zgadza się. - Mężczyzna spoglądał na Petera z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Chłopaka korciło, żeby wstać i wyjść, jednak tego nie zrobił. -1 to właśnie chciałeś mi powiedzieć? Tylko to? - spytał. Dziadek uśmiechnął się i podniósł się z fotela. - Jeśli nie podpiszesz, popełnisz ogromny błąd - powiedział z zadumą. Stanął przed
biurkiem, opierając się o blat. - Wiesz o tym. - Szczerze mówiąc, nie miałem czasu, żeby się nad tym dobrze zastanowić. - Peter śledził dziadka wzrokiem. - W takim razie nie mamy o czym rozmawiać - stwierdził spokojnie Richard Pincent. Tym razem chłopak nic nie odpowiedział, tylko wstał, szykując się do wyjścia. - Wiesz, Peter, jesteśmy do siebie podobni - dodał dziadek. Chłopak niechętnie usiadł ponownie w fotelu. - To widać w twoich oczach. Obaj chcemy osiągnąć wielkie rzeczy, chcemy być kimś. Pewnie myślisz, że Rezygnacja wyróżni cię z tłumu i uczyni kimś lepszym, może nawet wyjątkowym... Jeśli jednak zrezygnujesz, niczego tym nie udowodnisz. Poświęcisz tylko swoje życie, i to całkiem dosłownie. - Nie jesteśmy do siebie podobni! - Peter wypowiedział to zdanie, zanim zdążył się zastanowić. Richard Pincent od razu szeroko się uśmiechnął. - Ależ jesteśmy! Obaj uwielbiamy walczyć, lubimy wygrywać. Obaj lubimy mieć ostatnie słowo, prawda? Oczy Petera zwęziły się. - Powiedz mi, chłopcze, ilu członków Podziemia zdecydowało się na Rezygnację? kontynuował mężczyzna, nie zważając na milczenie wnuka. - Ilu z nich jest gotowych na takie poświęcenie, jakiego oczekują od ciebie? - Skąd mogę wiedzieć? - Peter wzruszył ramionami. - Nie znam nikogo z Podziemia. - Oczywiście, że nie znasz - powiedział uprzejmie Richard Pincent i uśmiechnął się. Jak mogłem tak pomyśleć? Wiesz, w dawnych czasach często zdarzało się, że terroryści namawiali młodych, pełnych zapału ludzi do wysadzenia się w imię jakiejś sprawy. Rewolucjoniści chętnie znajdują sobie kozły ofiarne, byle tylko sami nie musieli poświęcać swojego życia. - Nic o tym nie wiem. - Tak, rozumiem. Ale pamiętaj, Peter, że nieumiejętność podjęcia decyzji to poważna wada. Ludzie muszą wiedzieć, kim jesteś. Ja muszę wiedzieć, kim jesteś. Chłopak ponownie wstał. - Posłuchaj, takiej decyzji nie mogę podjąć pochopnie - wyjaśnił, starając się zachować spokój. Mężczyzna patrzył mu przez chwilę prosto w oczy, a potem skinął głową. - Oczywiście. Oczywiście, że nie możesz. Peter odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.
- Jeszcze jedno - powiedział Richard Pincent, kiedy chłopak był już przy drzwiach. - Tak? - Tym razem prawie udało ci się mieć ostatnie słowo. Brawo! Peter już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko zacisnął je, zirytowany, i wyszedł z gabinetu. w - Nic o tym nie wiem. - Tak, rozumiem. Ale pamiętaj, Peter, że nieumiejętność podjęcia decyzji to poważna wada. Ludzie muszą wiedzieć, kim jesteś. Ja muszę wiedzieć, kim jesteś. Chłopak ponownie wstał. - Posłuchaj, takiej decyzji nie mogę podjąć pochopnie - wyjaśnił, starając się zachować spokój. Mężczyzna patrzył mu przez chwilę prosto w oczy, a potem skinął głową. - Oczywiście. Oczywiście, że nie możesz. Peter odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. - Jeszcze jedno - powiedział Richard Pincent, kiedy chłopak był już przy drzwiach. - Tak? - Tym razem prawie udało ci się mieć ostatnie słowo. Brawo! Peter już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko zacisnął je, zirytowany, i wyszedł z gabinetu.
Rozdział dwunasty - Dobrze, na dzisiaj chyba wystarczy. Chcesz już iść do domu? Peter
potrząsnął
głową
z
roztargnieniem,
jakby
wciąż
był
pochłonięty
doświadczeniem, które kazał mu przeprowadzić doktor Edwards. - Ja? Nie. Chciałem jeszcze... dokończyć parę rzeczy. - W porządku, jak sobie życzysz. Chłopak, stojąc pod ścianą, niecierpliwie obserwował, jak doktor Edwards chodzi po laboratorium, wyłącza sprzęt, sprawdza urządzenia, uruchamia alarmy, a w końcu macha mu na pożegnanie i wychodzi. Coraz bardziej zdenerwowany, odczekał piętnaście minut - na wypadek gdyby naukowiec po coś wrócił albo okazało się, że zatrzymał się pod drzwiami, żeby z kimś porozmawiać. Wreszcie założył kurtkę i wyśliznął się na zewnątrz, do opustoszałego korytarza. Słyszał przecież, że dziadek zamówił samochód. Pewnie pędził teraz pustymi ulicami w stronę West Endu. To świetna okazja, a być może jedyna, żeby poszukać potrzebnego dokumentu. Peter dziarskim krokiem pokonał jasno oświetlone korytarze, spoglądając po drodze na wysokie sufity i wiszące na ścianach jaskrawe plakaty przedstawiające komórki. Wszystko tu było czyste, białe, błyszczące. Tak wyglądało całe wnętrze budynku Pincent Pharma. Trudno było sobie wyobrazić, że w tak sterylnym miejscu można w ogóle cokolwiek wyprodukować. W końcu chłopak dotarł do windy i otworzył znajdujące się po lewej stronie szybu drzwi. Tak jak podejrzewał, prowadziły one na klatkę schodową. Uznał, że to bezpieczniejsze rozwiązanie niż przejażdżka windą, i zaczął wbiegać po dwa stopnie w górę. Dotarł na właściwe piętro i otworzył ostrożnie drzwi. Ten korytarz - równie szeroki i jasny jak pozostałe - także był pusty. Peter wiedział jednak, że, w odróżnieniu od korytarza przy laboratorium, to miejsce było patrolowane przez strażników. Ruszył powoli, ale pewnym krokiem, w kierunku gabinetu dziadka, rozglądając się uważnie i nasłuchując ewentualnych niepokojących odgłosów. Przez cały czas powtarzał sobie usprawiedliwienia przygotowane na wypadek, gdyby został zatrzymany: „Chciałem porozmawiać z dziadkiem. Mam wątpliwości dotyczące Rezygnacji. Zdawało mi się, że coś zostawiłem podczas ostatniej wizyty w gabinecie”. Nie wiedział jeszcze dokładnie, jak ominąć strażników, ale był przekonany, że znajdzie na to jakiś sposób. Może pojawi się coś, co odwróci ich uwagę, może zrobią sobie przerwę na kawę... Jeśli poczeka wystarczająco długo, na pewno nadarzy się
odpowiednia okazja. Kiedy jednak skręcił za róg, ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że przed gabinetem Richarda Pincenta nie ma nikogo. Kamery były włączone, ale Peter zauważył, że co kilka minut przez mniej więcej trzydzieści sekund żaden z obiektywów nie jest skierowany stronę wejścia. Nie wierząc własnemu szczęściu, chłopak odczekał, aż kamery ustawią się odpowiednio, i starając się idealnie skoordynować wszystkie ruchy, popędził w kierunku drzwi, jak najciszej się dało. Serce łomotało mu w piersi. Cichutko zapukał. Po chwili zrobił to jeszcze raz, nieco głośniej. Rozejrzał się ostrożnie i wstukał na klawiaturze ośmiocyfrowy kod, który udało mu się wcześniej zapamiętać. Drzwi natychmiast się otworzyły i Peter wśliznął się do środka. Niespokojnie rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy w pomieszczeniu na pewno nikogo nie ma. Ani żywej duszy. Światła były wprawdzie zapalone, ale dziadka nie było. Stojąca na biurku filiżanka z niedopitą kawą była zimna, więc zapewne co najmniej od godziny nikt tu nie siedział. Chłopak szybko zlustrował wzrokiem pokój, zastanawiając się, co dalej. Potrzebował sprytnego planu. Widział przed sobą regały, półki i szafy na akta. Poszukiwany dokument mógł się znajdować praktycznie wszędzie. W komputerze zostawionym na blacie biurka mógł być nawet klucz do Długowieczności. Peter chciał dokładnie przeszukać pomieszczenie, ale wiedział, że to niemożliwe. Nie było na to czasu. Nie mógł też ryzykować włączenia alarmu. Nawet jeśli nie było tu kamer, musiały istnieć jakieś inne, niewidoczne dla oka zabezpieczenia. Musiał szybko znaleźć dokument i natychmiast stąd wyjść. Gdy zbliżył się do biurka, nie mógł jednak oprzeć się pokusie i zajął miejsce w fotelu dziadka. Mebel był duży, pokryty brązową skórą. Można się było w nim kołysać z boku na bok i jeździć po podłodze. Pozwolił sobie na odrobinę relaksu i zapadł się jeszcze głębiej. Fotel był niesamowicie wygodny: wielki, miękki, solidny. Chłopak poczuł się w nim poważnym, obdarzonym władzą mężczyzną. To nie był fotel dla słabeuszy - to był prawdziwy tron. Nie spiesząc się, Peter przysunął się do biurka - wielkiego, szerokiego, mahoniowego stołu, który podziwiał dotąd tylko z drugiej strony. Blat był ogromny, miał co najmniej trzy metry długości i dwa szerokości. Wspierał się na grubych, misternie rzeźbionych nogach. Większość powierzchni była pokryta ciemnoczerwoną skórą ze złotym tłoczeniem na brzegu. Dokładnie pośrodku leżał dokument zatytułowany Surowce chemiczne i ich dostawcy. Peter otworzył go i pobieżnie przejrzał zawartość. To była tylko zwykła, niezbyt dla niego zrozumiała lista skrótów i nazw firm.
Chłopak otrząsnął się, wstał i podszedł do stojących pod ścianą regałów. Półki były wypełnione wysokimi segregatorami oznaczonymi: l-3a, 4-7a, 8-10a. Spojrzał niżej i wkrótce znalazł literę „b”. Po chwili trzymał w ręku dokument o symbolu 23b. Nosił on nazwę Terminologia i skróty stosowane w przedsiębiorstwie Pincent Pharma. Peter natychmiast wsunął go pod koszulę i zatknął za paskiem spodni. Rozejrzał się niespokojnie. Zmarszczył brwi. „Udało się” - pomyślał. Znalazł właściwy dokument. To nie było takie trudne. Na palcach wrócił do biurka i uporządkował je tak, żeby wszystko wróciło na swoje miejsce. Jednak wówczas dostrzegł kątem oka napis umieszczony na białej kartce wciśniętej pomiędzy pozostałe dokumenty umieszczone w przegródce po lewej stronie blatu. Jego uwagę przykuło szczególnie jedno słowo: „NADMIARAMI”. Peter zadrżał. To określenie wciąż budziło w nim gniew i obrzydzenie. Powoli wyciągnął kartkę, a razem z nią jakieś dwadzieścia innych stron. Były spięte ze stroną tytułową - tą, która zwróciła uwagę chłopaka - na której wielkimi literami wydrukowano: PROGRAM ZARZĄDZANIA NADMIARAMI. Poniżej znajdował się ręczny dopisek ołówkiem: Richard, widziałeś to? Sądzę, że powinieneś się z tym zapoznać. Peter z niepokojem odwrócił stronę i zaczął czytać. Był to dość nudny, choć wyjątkowo nieprzyjemny przegląd środków podjętych w celu „zarządzania” problemem nadmiarów. Omawiano w nim sposób funkcjonowania zakładów dla nadmiarów, rolę policji do spraw nadmiarów (czyli tak zwanych łapaczy) oraz założenia programu uświadamiającego obywateli o konieczności zgłaszania wszelkich zauważonych - albo usłyszanych - niemowląt i dzieci. Dokument zawierał zestawienia podające koszt utrzymania jednego nadmiara oraz analizy metod obniżenia tej wartości. Był też fragment, w którym poruszano kwestię koloru kombinezonów dla nadmiarów. Pojawiało się w nim pytanie, czy szary nie byłby lepszy niż niebieski, jako mniej „wesoły” i bardziej odporny na zabrudzenia. Peter z gniewem przerzucał kolejne strony, krzywiąc się z niesmakiem. Wreszcie dotarł do tej zatytułowanej Program sterylizacji nadmiarów. Zachmurzył się jeszcze bardziej i czytał dalej: Zgodnie z ustaleniami punktu 54.67d ustawy o nadmiarach z 2124 roku... rozpoczęto wdrażanie programu nieodwracalnej sterylizacji wszystkich nadmiarowych dzieci po ich przybyciu do zakładu... w celu zapobieżenia dalszemu powstawaniu nadmiarów... w ramach rutynowych badań... w testach nie wykryto poważniejszych problemów... niższy poziom agresji u nadmiarów płci męskiej, dzięki obniżeniu poziomu testosteronu, oraz brak widocznych objawów u osobników płci żeńskiej... Peter wpatrywał się w kartkę, a słowa przepływały mu przed oczami, zapadały głębiej,
zatapiały go, wciągały w głęboki, niebezpieczny wir. Nieodwracalna sterylizacja?! Czy to, co czytał, było prawdą? Odwrócił stronę i zobaczył listę imion i nazwisk. Były ich setki, a przy każdym umieszczono datę, wiek i lokalizację. Nie był w stanie tego czytać, wiedział jednak, że musi. Nerwowo przerzucał kolejne kartki, aż w końcu znalazł to, czego szukał, a czego tak naprawdę nie chciał znaleźć. Poczuł, że pęka mu serce, a krew odpływa z twarzy. Zobaczył to, czarno na białym: Nadmiar Anna (Ż), 2127 (2), Grange Hall (Południe). Gorączkowo przeglądał dokument w poszukiwaniu swojego imienia. Znalazł je prawie na końcu listy. Nadmiar Peter (M), 2140 (15), Grange Hall (Południe)*. Oznaczony gwiazdką przypis znajdował się dwie strony dalej: przyjęty z opóźnieniem. Peter poczuł, jak wracają do niego zapomniane obrazy i sceny. Przypomniały mu się zastrzyki, które dostawał w Grange Hall, rozmowy z Pipem, który mówił o odpowiedzialności Petera za pojawienie się nowego życia, Deklaracje, z których o mało co oboje nie zrezygnowali, zupełnie bez sensu. Odchylił się w fotelu, starając się nieco ochłonąć. Wydawało mu się, że ściany gabinetu zaczynają go zgniatać. Przed sobą widział jedynie ciemność. Nie będzie żadnego nowego pokolenia. Wcale nie był ostatnią nadzieją Podziemia. Chwycił dokument, podniósł się, rozejrzał wściekle dokoła i wybiegł z pokoju, w ostatniej chwili przypominając sobie o kamerach i o potrzebie upewnienia się, czy w korytarzu nadal nie ma strażników.
Rozdział trzynasty Peter nie od razu poszedł do domu. Nie miał odwagi spotkać się z Anną i opowiedzieć jej o tym, czego się właśnie dowiedział. Ta informacja była zbyt świeża. Sam jeszcze nie zdążył jej przetrawić. Nie wiedział też, co o tym wszystkim myśleć. Krążył ulicami południowego Londynu. Wkrótce odkrył bar, w którym nie żądano od wchodzących okazania dowodu tożsamości. Zamówił drinka - wódkę z sokiem pomarańczowym. Potem zamówił kolejnego. Lokal był pełen klientów - najwyraźniej Peter nie był jedyną osobą, której tego dnia życie dało w kość. Przy stolikach, zgarbieni, siedzieli staro wyglądający ludzie obojga płci. Sączyli drinki i mamrotali coś do siebie i do innych. Barman spojrzał podejrzliwie na chłopaka, ale nic nie powiedział. Przyjął skwapliwie pieniądze i podał nowemu klientowi drinka. Peter wychylił zawartość szklanki jednym haustem i zamówił drugą kolejkę. - Nie za szybko? Chłopak odwrócił się i spojrzał na siedzącego obok niego przy barze mężczyznę. Facet miał czerwoną, opuchniętą twarz, a wytrzeszczone oczy wychodziły mu z orbit, jakby chciały od niego uciec. - A co to pana obchodzi? - Peter opróżnił podaną mu szklankę i poprosił o następnego drinka. Kolejny dorosły, który mówi mu, co ma robić. Kolejny dorosły, któremu się wydaje, że wszystko wie lepiej, że jest najmądrzejszy. - No... zasadniczo to nic. A co pijesz? Chłopak przez chwilę przyglądał się nieznajomemu. Wzruszył ramionami. - Wódkę. - Ile masz lat? - Mężczyzna uważnie przyjrzał się Peterowi. Chłopak wziął kolejny łyk, ignorując gościa, który zaczynał już działać mu na nerwy. Chciał być sam, chciał pomyśleć, zastanowić się, zdusić gniew, który w nim wzbierał. Zmienić tę emocję w uczucie, z którym umiałby sobie poradzić. Facet najwyraźniej nie zamierzał zostawić go w spokoju. Powtórzył pytanie. Peter znów odwrócił się w jego stronę. - Czy to ważne? - spytał obojętnie. Pijak zastanawiał się przez moment, a potem potrząsnął głową. - Nie, chyba nie - zgodził się. Wydawało się, że przestał się interesować Peterem. Chłopak pociągnął kolejny łyk wódki z sokiem, a potem zaczął się przypatrywać szklance.
Widział zniekształcone, wykręcone odbicie swojej twarzy, twarzy idioty, wybryku natury. Czy rzeczywiście był głupi? Czy Podziemie wiedziało o istnieniu programu sterylizacji? Nie, nie mogli o tym wiedzieć, po prostu nie mogli. Pip nie namawiałby go tak bardzo na Rezygnację, gdyby wiedział, że to nie ma żadnego sensu, gdyby wiedział, że Peter nie może mieć dzieci. - Nie widziałem cię tu wcześniej, prawda? Chłopak z niechęcią spojrzał na mężczyznę, który wciąż stał obok niego. - Słucham? - Nie czuł już tak silnej irytacji jak wcześniej. Alkohol przyjemnie grzał go od środka i zaczynało mu się kręcić w głowie. - Nie widziałem cię wcześniej - powtórzył facet. - Zgadza się - odparł niepewnie Peter. - Nie widział mnie pan. Richard Pincent powiedział, że ludzie z Podziemia chcą poświęcić życie Petera w imię sprawy, o którą walczą. Czyżby miał rację? Dlaczego Pip nie zdecydował się na Rezygnację? Dlaczego nie obowiązywały go te same reguły co innych członków organizacji? - Tak mi się właśnie wydawało - powiedział pijak, z powagą kiwając głową. - Nie przypominam sobie, żebym cię wcześniej widział, a pamięć mam nie najgorszą. Na ogół. - Jasne - mruknął chłopak. Nagle poczuł, że jest wściekły na Pipa. Przywódca Podziemia powinien był wiedzieć o programie sterylizacji nadmiarów, powinien był go o tym wszystkim poinformować! - To mówisz, że ile masz lat? - Facet wykrzywił twarz. - Nie powiedziałem tego. Czy to takie ważne? Mężczyzna pokręcił głową. - Zazwyczaj nie... w przypadku normalnych ludzi. Ale ty jesteś trochę inny, nie? Jesteś tym nadmiarem, o którym pisali w gazetach. Peter westchnął. - W takim razie wie pan, ile mam lat. - Hm... - mruknął facet i powoli pokiwał głową. - Taki młody, taki nowy... - Położył dłoń na dłoni Petera. - Poczekaj jeszcze parę lat, to zrozumiesz - dodał posępnie. - Dzięki - odparł sucho chłopak. - Dzięki za radę. - Opróżnił szklankę, spojrzał na zegarek i pomyślał o Annie. O tym, że powinien już iść do domu. Po chwili wzruszył jednak ramionami i zamówił kolejnego drinka. Jakie to miało znaczenie? Czy cokolwiek miało jeszcze znaczenie? Gość roześmiał się. - Nie ma za co - powiedział, udając, że uchyla kapelusza. - Nie ma za co, naprawdę.
Peter już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili się rozmyślił. Pip chciał, żeby on i Anna dokonali Rezygnacji, żeby skrócili swoje życie. Po co? Po to, żeby coś udowodnić?! Czy według przywódcy Podziemia na tym właśnie polegała wartość życia Petera? Z wściekłością odstawił szklankę na blat. Pip go zdradził, Podziemie go zdradziło. Ci ludzie zdradzili także Annę, choć przez cały czas udawali, że im na obojgu zależy... - Nie przejmowałbym się tym - powiedział poufale mężczyzna. - Cokolwiek cię gryzie, nie może być aż tak okropne. - Naprawdę? - Peter obrócił się na stołku i spojrzał nieznajomemu prosto w oczy. Poczuł, że się lekko chwieje i zaczyna bełkotać. - A co pan może o tym wiedzieć? Facet uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Rozumiesz, nic nie jest ważne. Będzie, co ma być, a jeśli nie ma być... no... to też będzie. - To nieprawda - rzucił gniewnie chłopak. - Wszystko jest ważne. Ja jestem ważny, Anna jest ważna, nasze życie jest ważne! - Skoro tak uważasz... - Tak właśnie uważam! - odparł stanowczo Peter. Zapomniał właściwie, że rozmawia z nieznajomym. - Jeśli ktoś myśli, że nic nie ma znaczenia, to znaczy, że można wykorzystywać innych ludzi. I można ufać tym, którzy już raz nas zawiedli. A to nie jest w porządku! - Pochylił się nieco i w ostatniej chwili udało mu się złapać równowagę i nie spaść ze stołka. - Inni cię kiwają, ty też ich wykiwasz, potem znów są dobrzy... Tak to w życiu bywa powiedział facet. Zabrzmiało to prawie jak wiersz, jak dziecinna rymowanka albo ludowa piosenka. Mężczyzna przyglądał się Peterowi przez pewien czas, a potem wzruszył ramionami i dodał: - Wszystko kręci się w kółko, sam zobaczysz - mruknął. - Zrozumiesz to. Nie można wybrać źle, nie można wybrać dobrze. - Bzdury pan gada! - stwierdził chłopak, podnosząc się gwałtownie z miejsca. Wzdrygnął się, bo poczuł, że wnętrze baru zaczyna mu szybko wirować przed oczami. Oczywiście, że można podjąć złą decyzję! Można zaufać niewłaściwym ludziom, można im uwierzyć... - Przerwał, starając się powstrzymać łzy, które coraz bardziej cisnęły się do oczu. Nieznajomy nachylił się bardziej i Petera zemdlił odór alkoholu wydobywający się z jego ust. - Ufaj komu chcesz. Dobrzy, źli... Wszyscy są tacy sami. - Mężczyzna gapił się uporczywie na chłopaka wyłupiastymi oczami, co nie było zbyt przyjemne. Po chwili wybuchnął chrapliwym śmiechem. - Co, niby ty umiesz podjąć mądrzejszą decyzję? I dlatego
tu siedzisz? Peter zsunął się ze stołka i położył pieniądze na barze. - Nie wiem - odrzekł i zachwiał się. Widział już niewyraźnie, serce ciężko waliło mu w piersi. - Nie wiem, jaka decyzja jest słuszna. Nie wiem nawet, czy w ogóle mam jeszcze jakiś wybór. - Nikt z nas tego nie wie - powiedział mężczyzna z powagą i dokończył swojego drinka. - Wydaje nam się, że wiemy, ale to nieprawda. Najlepiej spokojnie poczekać, a co ma ci się przydarzyć, i tak się przydarzy. - Mrugnął. - W końcu nie musimy się spieszyć. - Jasne... - odparł Peter bez przekonania. - Nie musi się pan spieszyć, skoro ma pan całą wieczność na podejmowanie błędnych decyzji, prawda? Facet otworzył usta i ryknął śmiechem, a jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. Potem przysunął się do chłopaka. - Mówisz o decyzjach - wychrypiał konspiracyjnym tonem. Jego drażniący głos brzęczał w uchu Petera. - Jest tylko jedna decyzja, którą chciałbym podjąć, ale nie potrafię tego zrobić, rozumiesz? Nie chcę umierać. Tyle że już nie widzę powodu, żeby żyć. - Uniósł oczy i roześmiał się, po czym energicznie odstawił pustą szklankę na blat. - Jeszcze raz to samo! - rzucił w kierunku barmana, który niezwłocznie napełnił naczynie. Chłopak patrzył przez chwilę na nieznajomego, a potem odepchnął swój stołek. - Może pan nie widzi powodu, ale ja widzę - zawołał gniewnie. - I zamierzam żyć. Wyprostował się, chwytając się baru dla utrzymania równowagi. Jego wzrok prześlizgnął się po kształcie kwiatu wygrawerowanym na pierścieniu, który nosił na palcu. Dla Petera ten kwiat zawsze symbolizował coś ważnego, nie tylko jego dzieciństwo, ale i całe życie. Jego przybrani rodzice wciąż opowiadali o naturalnym cyklu życia: drzewa i krzewy wzrastały i kwitły, a motyle, pszczoły i inne owady roznosiły ich pyłek. Rośliny rozmnażały się i umierały, spełniwszy swój obowiązek. Chłopak czytał książki o historii naturalnej, o doborze naturalnym, o powstawaniu gatunków i o cyklu narodzin, rozmnażania i śmierci. Teraz ten porządek został naruszony, a pierścień przestał cokolwiek oznaczać, nie był już ważny. Dobór naturalny został zastąpiony czymś zupełnie innym, od czego nie było już odwrotu. Wciąż jednak chodziło o przetrwanie najlepiej przystosowanych osobników, a Peter postanowił przeżyć za wszelką cenę. Nie patrząc już na nieznajomego mężczyznę, wytoczył się z baru. Musiał porozmawiać z Anną. Musiał się dowiedzieć, czy Anna zechce przetrwać razem z nim. - Peter!
Mimo że dochodziła już północ, mimo że śmierdział alkoholem i miał kłopoty z utrzymaniem równowagi, Anna powitała go jak bohatera wracającego z wojny. Czuł się zakłopotany, winny... Wolałby, żeby była na niego zła. - Cześć - wymamrotał. - Przepraszam, że się spóźniłem. Dziewczyna uśmiechnęła się z wahaniem. - Nic się nie stało. Wiedziałam, że przyjdziesz. Gdzie się podziewałeś? Peter wzruszył ramionami. Przez całą drogę powtarzał sobie, że kiedy tylko wróci do domu, usiądą razem i wtedy opowie Annie o tym, czego się właśnie dowiedział. Teraz jednak spoglądał na jej zmartwioną twarz, w jej szeroko otwarte, ufne oczy i wiedział, że nie może tego zrobić. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Dlatego zostawił dziewczynę i skierował się do kuchni. - Ben śpi. Zrobiłam zapiekankę z baraniną - powiedziała Anna, wodząc za nim podejrzliwym wzrokiem. - Jest już zimna, ale mogę ci podgrzać. Piłeś, prawda? - Zapiekanka z baraniną - odparł Peter, opadając na krzesło. Czuł, że pokój wiruje dokoła niego. - Świetnie. - Byłeś na spotkaniu Podziemia? Chłopak uniósł na moment głowę i dostrzegł, że Anna patrzy na niego z oczekiwaniem. Kiedy napotkała jego wzrok, jej głos zamarł. Wówczas przypomniał sobie o czymś i zaczął przerzucać stos papierów leżących na stole, aż w końcu znalazł to, czego szukał. - Nasze Deklaracje - powiedział poważnie, choć nieco niewyraźnie. Dziewczyna przytaknęła, ale nie powiedziała ani słowa. Peter starał się skupić wzrok na tekście. Zaczął czytać dokument, ale po kilku linijkach poddał się, bo widział już podwójnie. Anna nieśmiało postawiła przed nim talerz wypełniony dymiącą potrawą. - Wiesz, że wszyscy podpisują Deklarację, prawda? - spytał chłopak, unosząc widelec. Po chwili odłożył go na stół. - Wiesz, że wszystko, co nam mówił Pip, to bzdury? - To nieprawda - odparła spokojnie dziewczyna. Peter uniósł brwi. Nie chciał być nieuprzejmy, ale nie potrafił się powstrzymać. - Nawet twoi rodzice podpisali. Anna pobladła. - Nie wiedzieli, co robią. Byli zbyt młodzi, a potem tego żałowali. - No ale podpisali, prawda? - Peter, o co ci chodzi? Dlaczego to mówisz? Jakbyś był...
- Jakbym był Pincentem? Jestem Pincentem, jestem wnukiem Richarda Pincenta, prawnukiem Alberta Ferna! Moja rodzina wynalazła Długowieczność, Anno. Może mam to we krwi. Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia. - Niczego nie masz we krwi! Przecież nienawidzisz swojej rodziny. Mieliśmy zrezygnować, nie pamiętasz? Peter wiedział, że zachowuje się podle i nienawidził siebie za to. Zjadł kawałek zapiekanki. - I co dzięki temu osiągniemy? Umrzemy młodo, zanim zdążymy cokolwiek zrobić! Dlaczego? Dlaczego nie możemy żyć dalej, tak jak wszyscy? - Dlatego, że musimy zrobić miejsce innym ludziom. - Anna westchnęła. - Damy początek nowemu pokoleniu, przecież wiesz o tym. Co ci się stało? - A co jest takiego wspaniałego w tych nowych ludziach? - zapytał Peter. - A co, jeśli nie możemy... to znaczy... jeśli nie będzie żadnego nowego pokolenia? Co wtedy? - Nie wiem, o co ci chodzi - odparła dziewczyna. Jej twarz przybrała wyraz, który Peter pamiętał z Grange Hall: jednocześnie zacięty i zaniepokojony. - Oczywiście, że nie wiesz. Skąd mogłabyś wiedzieć? - stwierdził chłopak z sarkazmem. Jego gniew przerodził się w gorycz. Poczuł do siebie odrazę. Wiedział, że właśnie wyładowuje emocje na jedynej osobie, która nie jest niczemu winna. - Nic nie wiesz, Anno. Twój problem polega na tym, że jesteś zbyt naiwna. Wierzysz we wszystko, co ci się mówi. Wierzyłaś we wszystko, co ci mówili rodzice, co mówiła ci pani Pincent, co ja ci mówiłem! Ale to wszystko bzdury, Anno! Nie rozumiem, jak możesz tego nie dostrzegać. Dziewczyna przełknęła ślinę. Peter zauważył w jej oczach łzy. - To nie są bzdury! - Jej głos załamał się nieco. - I wcale nie jestem naiwna. Piłeś i nie wiesz, co mówisz. I wolałabym, żebyś się zamknął. - Może powinienem... - Chłopak wstał, starając się nie patrzeć Annie w oczy. - Pip na pewno by się z tego ucieszył. Zamknąć się, robić, co mi każą, i nie zadawać trudnych pytań. - Pip? On jest przecież po naszej stronie, pomaga nam... - Jasne - rzucił Peter złośliwie. - A myślisz, że nam pomoże, jeżeli podpiszemy Deklarację? Czy wtedy też będzie po naszej stronie? - Nie! - Anna wstała, a w jej oczach pojawił się błysk, którego chłopak nie widział już od dawna. - Nie pomoże, bo coś takiego się nie zdarzy. Nie mów tak, Peter, bo zaczynam się ciebie bać. Nie podpiszemy. Nigdy! Będziemy mieli dzieci, które nie będą nadmiarami i nigdy nimi nie zostaną!
Chłopak patrzył na nią, starając się ująć w słowa wszystkie myśli i uczucia, które kłębiły się w jego głowie. Znał prawdę. Nie będzie żadnych dzieci, zostaną tylko oni oboje i Ben. Nie było już powodu, żeby nie podpisywać Deklaracji, nie było powodu, żeby umierać. Nie mógł jej jednak tego powiedzieć. Jeszcze nie teraz. - Gdybyś mnie naprawdę kochała, podpisałabyś - zakończył, po czym kopnął krzesło i wybiegł z kuchni. - Peter...! - zawołała za nim Anna, ale chłopak jej nie usłyszał. Wbiegł do salonu, rzucił się na kanapę i zapadł w głęboki sen pozbawiony marzeń. - Peter? Chłopak uniósł głowę półprzytomnie. Zmrużył powieki, gdy ujrzał nad sobą twarz i wpatrzone w siebie znajome błękitne oczy. - Pip? - Anna zadzwoniła do mnie. Mówiła, że piłeś. Bardzo się o ciebie martwi. - Zadzwoniła do ciebie? - Peter z niedowierzaniem popatrzył na mężczyznę. - I ty tak po prostu przyszedłeś? A procedury, bezpieczeństwo? - Wyjątkowa sytuacja wymaga szybkiego działania. Nie przejmuj się, byłem ostrożny. W pokoju słychać było muzykę. Chłopak rozejrzał się i dostrzegł włączone radio. „Oczywiście, że byłeś ostrożny” - pomyślał gorzko. Pip zawsze o wszystkim pamiętał. - Anna mówiła, że masz jakieś wątpliwości - dodał mężczyzna. - Chciałbym ci pomóc. - No to się pomyliła - rzucił gniewnie Peter. Pokręcił głową i nagle uświadomił sobie, że jeszcze nie wytrzeźwiał. - Nie mam żadnych wątpliwości. Powiedziałem jej, że podpiszemy Deklarację. - Przerwał. - A ty czemu właściwie wylazłeś z kryjówki? Myślałem, że lubisz tylko ciemne pomieszczenia. Myślałem, że lubisz czuć się kimś ważnym. - Masz zamiar podpisać Deklarację? - Głos Pipa był spokojny, niemal obojętny. Peter wpadł w szał. - Podaj mi choć jeden powód, dla którego nie powinienem tego robić! - zawołał ponuro. Wstał i złapał się oparcia kanapy, żeby utrzymać równowagę. - Może mi jeszcze powiesz, że nigdy nie było programu sterylizacji nadmiarów? Po tych wszystkich bzdurach, którymi nas karmiłeś... o tym, że „jesteśmy rewolucją” i „zostaniemy rodzicami wszystkich dzieci, które się narodzą”... może odważysz się powiedzieć Annie, że nigdy nie będzie mieć dzieci?! Bo wyrwano jej wnętrzności, uśpiono je albo wyłączono...? Powiesz jej to?! Bo ja nie potrafię! Pip patrzył na Petera z dziwną miną. - Program sterylizacji? Naprawdę istniał? Było coś takiego? Skąd o tym wiesz? Jak się
o tym dowiedziałeś?! Peter milczał przez chwilę. Mimo gniewu drzemała w nim jeszcze iskierka nadziei, że jest jakieś inne wyjaśnienie, że Pip o niczym nie wiedział. - Widziałem raport. - Jego głos był ponury i zgorzkniały. - Na liście były nasze nazwiska. - Spojrzał na opiekuna z odrazą i potrząsnął głową. - Wiedziałeś o tym, prawda?! Przypuszczam, że wiedziałeś. Przecież mówiłeś, że wiesz wszystko! Myślałem: „Nie, to niemożliwe. Gdyby tylko coś podejrzewał, powiedziałby nam o tym. Nie pozwoliłby nam dokonać Rezygnacji, planować całego życia wokół marzenia o posiadaniu dzieci, bo przecież doskonale by wiedział, że nie możemy ich mieć”. Nie wierzyłem, że możesz być aż takim draniem, ale chyba jednak się myliłem. Może ty też już dawno przestałeś być użyteczny, Pip! Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?! Nawet w tym ciemnym pokoju, oświetlonym jedynie przez wpadający przez okna blask księżyca, Peter dostrzegł zdziwienie na twarzy mężczyzny. „To pewnie poczucie winy pomyślał chłopak. - A może wstrząs spowodowany tym, że ktoś odkrył prawdę”. - Peter, posłuchaj mnie. Kiedyś pojawił się pomysł takiego programu, ale o ile wiemy, został on porzucony. Jednak nawet jeśli coś tak tragicznego się wydarzyło, to wciąż warto dokonać Rezygnacji! Choćby po to, żeby zademonstrować swoje przekonania! A któż może zrobić to lepiej, jeśli nie ty? Wieczne życie nigdy nie było przeznaczeniem ludzkości. Musimy walczyć z dogmatem, który głosi, że śmierć jest czymś złym, że można naruszyć cykl życia i śmierci. - Tak jak ty, prawda? - spytał Peter z błyskiem w oku. - Oczywiście, wszystko się zgadza. Podpisałeś Deklarację, tak? Wieczne życie to coś, czego nie byłeś gotów poświęcić. Za to ja, Peter Pincent, powinienem to zrobić. Pip z niepokojem uniósł brwi. - Peter, wiesz doskonale, że nie zależy mi na przedłużaniu życia i przyglądaniu się tym wszystkim nieszczęściom. Musiałem podpisać Deklarację ze względu na moją rolę w organizacji. Chcę, żeby nasz ruch istniał dalej. Nie można ryzykować, że zginie wraz ze mną. Żyję tylko dla naszej sprawy. - Nie możesz ryzykować i zostawiać go następnemu pokoleniu, bo mogłoby ono odrzucić twoje pomysły! - oponował chłopak. - Jesteś równie obrzydliwy jak Władze. Myślisz tylko i wyłącznie o sobie. Idź do diabła, Pip, mam cię naprawdę dosyć. I tak niczego nie uda ci się osiągnąć. O ile wiem, korporacja Pincent Pharma zbytnio się ciebie nie obawia. Mężczyzna zachmurzył się. - Przykro mi, że tak myślisz. Nigdy nie pragnąłem być kimś ważnym. Chciałem tylko
chronić innych przed straszliwą pokusą wiecznego życia, chciałem walczyć o nowych, młodych ludzi - powiedział. - Wiesz, Peter, miałem się z tobą jutro skontaktować, bo dostaliśmy nową informację o Pincent Pharma i chcieliśmy, żebyś to sprawdził. Chodzi o Oddział X na szóstym piętrze. Bardzo nas interesuje, co tam się dzieje. - Oddział X? - Peter włożył ręce do kieszeni. - Milczysz przez tyle tygodni, a teraz, kiedy już cię zdemaskowałem, opowiadasz mi o jakimś Oddziale X? Nie jestem głupi, Pip. Mam już tego dosyć. Myślę, że powinieneś już sobie iść. Otworzył drzwi salonu. Mężczyzna wstał. - Peter, nie chcę cię utracić. Popełniasz błąd. To nie jest dobre ani dla ciebie, ani dla Anny. Chłopak odwrócił się do niego z błyskiem w oku. - Nie mów mi nic o Annie - wychrypiał niskim głosem. - Nie po tym, co się stało. I nie próbuj się już nigdy ze mną kontaktować! Mamy zamiar podpisać Deklarację i być szczęśliwi. Jeden twój nierozważny ruch i opowiem Władzom wszystko, co o tobie wiem. Chcę, żebyś zostawił nas w spokoju, Pip, rozumiesz mnie? Po prostu zostaw nas w spokoju. - Rozumiem - powiedział mężczyzna łagodnie, raczej ze smutkiem niż z gniewem. Ale w razie potrzeby zawsze możesz się do mnie zwrócić. Zawsze ci pomogę. - Jak sobie życzysz - mruknął Peter, po czym minął Pipa i ruszył po schodach do sypialni. - Znasz drogę do wyjścia. Po chwili coś sobie przypomniał i spojrzał na gościa raz jeszcze. - A, dostałem twoją wiadomość. Chodziło o akta 23b, tak? - Niedbałym ruchem wyciągnął dokument zza pazuchy i rzucił go na schody. - Wiadomość? - Pip wyszedł za chłopakiem do przedpokoju. - Jaką wiadomość?! - To moje ostatnie zadanie dla Podziemia. Jesteśmy kwita. - Poczekaj, Peter, nie wiem, o co ci chodzi! Nie prosiłem cię o żadne akta... - zawołał za nim mężczyzna. Jednak chłopak był już u szczytu schodów i skręcił w korytarz. Powoli człapał do sypialni. Gniew zmienił się w rozpacz. Na rzęsach zabłysły łzy, które już od pewnego czasu bardzo chciały popłynąć po policzkach, a które udało mu się do tej pory powstrzymać. - Przepraszam...! - jęknął, gdy wszedł do łóżka i przyciągnął do siebie Annę. - Nie zasługuję na ciebie. Przepraszam, Anno. - Oczywiście, że na mnie zasługujesz - szepnęła dziewczyna, obracając się i obejmując go ramionami. - Wszystko będzie dobrze. Peter uścisnął ją mocno, mocniej niż kiedykolwiek, bo wiedział, że to nieprawda.
Wiedział, że nic już nigdy nie będzie dobrze.
Rozdział czternasty Anna ostrożnie sprowadziła podniszczony wózek Bena po schodach wiodących na główną ulicę. Dotarła do Angler’s Way, gdzie znajdowała się kawiarnia o nazwie „Piękne dni”, w której umówiła się z Marią. Ten dzień jednak wcale nie wydawał się dziewczynie piękny. Był ciemny, ponury i niepokojący, mimo że słońce raz po raz wyglądało zza chmur. Peter wcześnie wyszedł do pracy, ani słowem nie nawiązując do nocnych wydarzeń. Nie zapewnił Anny, że wszystko będzie dobrze, że wszystko wróci do normy. Za to Pip obiecał dziewczynie, że będzie mieć na chłopaka oko, i polecił jej, żeby się nie martwiła. Ona się jednak martwiła - właściwie bez przerwy. Czuła się jak balonik trzymany przez Petera na sznurku, powoli wypuszczany z dłoni. Wkrótce uleci nie wiadomo dokąd, samotna i bezbronna na bezkresnym niebie. Anna weszła do kawiarni i zobaczyła Marię siedzącą tuż przy samym oknie. Pomachała do niej, zadowolona, że widzi życzliwą twarz, na której nie maluje się rozczarowanie ani niczym nieuzasadniona złość. Kobieta szybko wstała i pomogła dziewczynie przeprowadzić wózek między ciasno ustawionymi stolikami, a potem życzliwie uśmiechnęła się do Bena. - Cóż za elegancki młody człowiek - szepnęła smutno. - Wielka szkoda, że nie ma rówieśników, z którymi mógłby się bawić. Uśmiech na twarzy Marii był tak jasny i ciepły, że w oczach Anny pojawiły się łzy. Dziewczyna bardzo chciała porozmawiać z kimś o Peterze, usłyszeć czyjś pocieszający głos i zapewnienie, że nie powinna zważać na złość chłopaka i jego gniewne słowa. Na razie jednak otarła oczy i usiadła przy stoliku. Zamówiła filiżankę słodzonej herbaty, a dla Bena szklankę mleka. - Jestem ci bardzo wdzięczna, że przyszłaś - powiedziała Maria, kiedy kelner oddalił się w stronę baru. - Po tym wszystkim, co przeżyłaś... Nie ma powodu, żebyś jeszcze musiała przejmować się innymi nadmiarami. - Oczywiście, że powinnam się nimi przejmować - odparła stanowczo Anna. Powoli wracała jej pewność siebie. - Peter i ja mieliśmy szczęście, ale inne nadmiary znajdują się w bardzo przykrej sytuacji. Wciąż przebywają w zakładach, wciąż... - Wzdrygnęła się na myśl o zapachu zatęchłego, więziennego powietrza w Grange Hall. - Wciąż potrzebują naszej pomocy - szepnęła Maria i przysunęła się nieco bliżej. Chciałam cię o coś poprosić, Anno... Oczywiście możesz się nie zgodzić. Niczego od ciebie
nie wymagam. Przeszłaś już tak wiele i masz tyle spraw na głowie, opiekujesz się Benem i tak dalej... Dziewczyna z powagą pokiwała głową. Poczuła, że lekko jeżą się jej włosy na karku. Zawsze tak było, gdy przeczuwała, że za chwilę stanie się coś ważnego. - Anno, my ukrywamy dzieci w całym kraju... Robią to ich rodzice, krewni, inne życzliwe osoby... Ale to coraz trudniejsze. - Ukrywacie dzieci? To znaczy... nadmiary? Maria przytaknęła. - Wolimy nazywać je po prostu dziećmi, młodymi ludźmi - powiedziała ostrożnie. - Tak też robili moi rodzice - odparła Anna. - Czy jesteście... czy pracujecie dla Podziemia? - Nie. - Kobieta zmarszczyła brwi. - Wolimy... Wolimy trzymać się z dala od tej organizacji. - Ale oni mogą wam pomóc! Pomogli mnie, Peterowi, moim rodzicom... Mogę panią z nimi skontaktować, jeśli pani chce. - Anno, my zajmujemy się czymś naprawdę niebezpiecznym, więc ograniczenie liczby zaangażowanych osób jest dla nas bardzo ważne. To kwestia zaufania. - Nie ufacie Podziemiu? To bez sensu. Przecież tylko im można zaufać! Maria wykrzywiła usta w dziwnym grymasie. - Być może... Tak, wiem, że pomogli tobie i twoim rodzicom, jednak inne nadmiary będące pod ich opieką zostały wykryte. Podziemie ma swoje własne cele... A nas nie interesuje rewolucja, my chcemy po prostu chronić dzieci. Anna poczuła ucisk w piersi. - Myśli pani, że Podziemiu na tym nie zależy? - Myślę po prostu, że czasami bezpieczniej jest działać na własną rękę. Dziewczyna przez chwilę analizowała jej słowa. - A co tak naprawdę robicie? W jaki sposób mogę wam pomóc? Maria niespokojnie rozejrzała się dokoła. W kawiarni było dużo ludzi, ale nikt chyba nie zwracał na nie uwagi. - Chcemy przedostać się do zakładów dla nadmiarów - powiedziała, gdy już się upewniła, że nikt ich nie podsłuchuje. - Chcemy pomóc w ucieczce zamkniętym tam dzieciom. Anna otworzyła szerzej oczy, a serce zabiło jej mocniej. - Chcecie się włamać do Grange Hall? To niemożliwe! Strażnicy, łapacze...
- Wiem, Anno. Ale pomyśleliśmy, że skoro wam udało się stamtąd wydostać, to nam uda się wejść do środka. Odwrócimy uwagę straży, a kiedy wszyscy będą już zajęci, zabierzemy nadmiary. - Zabierzecie nadmiary?! - W głowie dziewczyny wyświetliły się nagle obrazy z Grange Hall. Zimne, ponure korytarze, małe sale sypialne, niskie sufity. Zadrżała. - Ale... ale... - Potrzebne nam są plany i schematy. Musimy wiedzieć, jak wam się udało stamtąd uciec. Anna otrząsnęła się. - Nigdy wam się to nie uda - szepnęła. - Złapią was i wsadzą do więzienia. - Możliwe. Ale musimy zaryzykować. Ktoś musi wreszcie coś zrobić! I nawet jeśli nam się nie uda, wieść o naszej akcji rozniesie się wśród ludzi. Władze już nie będą mogły nas ignorować. Anna odetchnęła głęboko. Maria miała rację. Zawsze warto było próbować dziewczyna nauczyła się takiego sposobu myślenia od Petera. Gdyby mu nie zaufała, siedziałaby jeszcze zamknięta w Grange Hall. - Peter miał mapę - powiedziała niepewnie. - Dostał ją od Podziemia. Wyszliśmy przez izolatkę w piwnicy. Ale pewnie zdążyli już zamknąć tamto przejście, to znaczy tunel. - Pewnie tak, ale mapa może się jeszcze przydać. Wiesz, skąd ją mieli? Czy Peter nadal ją ma? - Nie wiem, skąd ją wzięli. Może od kogoś z Władz. Myślę, że Peter jej nie wyrzucił. Tak, na pewno. - Anna spojrzała na Marię z niepokojem. - A dokąd chcecie zabrać nadmiary? Jak zamierzacie zapewnić im ochronę? - Chciałaś powiedzieć: „dzieci” - poprawiła ją Maria. Pochyliła się nad wózkiem Bena i pogładziła chłopca po główce. - Zaopiekują się nimi ludzie tacy jak my. - Wstała. Dziękuję, Anno. Wiedziałam, że jesteś dobrym i odważnym człowiekiem. Gdy tylko zobaczyłam twoją twarz, zyskałam pewność, że można ci zaufać. Będziemy w kontakcie. Opiekuj się Benem i do zobaczenia. Kobieta uścisnęła dłoń dziewczyny, odwróciła się i wyszła z kawiarni. Anna długo odprowadzała ją wzrokiem. „To szaleństwo - myślała. - Nie można tak po prostu wejść do Grange Hall, w tajemnicy wydostać stamtąd pięćset nadmiarów, a potem przetrzymywać je w ukryciu”. Ale przecież ona też powtarzała kiedyś Peterowi, że próba ucieczki z zakładu nie ma sensu. A jednak udało im się uciec, prawda? Powoli podniosła filiżankę i upiła łyk herbaty,
zastanawiając się, jak spytać chłopaka o mapę, biorąc pod uwagę jego obecny nastrój. W końcu uznała, że na razie chyba najlepiej mu o niczym nie wspominać. Na tym etapie zachowa jeszcze plan Marii dla siebie.
Rozdział piętnasty Tego dnia przedpołudnie dłużyło się Peterowi jak nigdy dotąd. Gdy przyszła pora obiadu, chłopak powlókł się do stołówki, usiadł przy stoliku i zaczął wpatrywać się w talerz potrawki z kurczaka, z dodatkową zawartością żelaza, i w stojący obok kubek koktajlu uspokajającego, zadysponowany przez system po odczytaniu odcisku jego dłoni. Napój miał wzmocnić układ odpornościowy i obniżyć ciśnienie krwi. Chłopak wiedział, że potrzebował raczej trunku, który ukoiłby dręczący go ból głowy i zlikwidował mdłości ogarniające go na samą myśl o Annie, Deklaracji i decyzji, którą miał podjąć. - Nie wiedziałem, że jesteś zestresowany - powiedział doktor Edwards, spoglądając na szklankę Petera. Usiadł obok niego. - Chciałbyś o tym porozmawiać? Chłopak pokręcił głową. - Nic mi nie jest - odparł bezbarwnym tonem. - Te maszyny na niczym się nie znają. - Rozumiem. - Nauczyciel uśmiechnął się. - Setki lat postępu naukowego i technicznego odrzucone ot tak, w jednej chwili. Cóż, może i masz rację. Ale rozszerzone źrenice, zmarszczki na czole i fakt, że już od pięciu minut gapisz się na jedzenie, a nie wziąłeś do ręki łyżki, sugerują, że być może ta maszyna jednak na czymś się zna - że tak powiem. Mężczyzna zamrugał oczami, ale Peter nie był w nastroju do żartów. - Dobrze - mruknął. - Wypiję swój koktajl. Podniósł szklankę i wziął łyk napoju. Ku jego zdumieniu trunek smakował wyśmienicie. Peter miał zamiar poprzestać na paru łykach, ale najwyraźniej jego dłoń i usta miały na ten temat inne zdanie. Po chwili szklanka była już pusta. Chłopak odstawił ją na stół i rozsiadł się wygodniej na krześle. Było mu ciepło, czuł się syty i nieco oszołomiony - trochę tak jak wtedy, wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy spotkał rodzinę Coveyów. Przybrani rodzice położyli go do łóżka, przeczytali mu bajkę na dobranoc i powiedzieli, że będzie u nich bezpieczny. Zaczął jeść potrawkę. - Mam nadzieję, że twój nastrój nie jest związany z tymi symbolami, których kazałem ci się dziś nauczyć na pamięć - powiedział doktor Edwards, a potem odchylił się na krześle. Przepraszam. To naprawdę nie moja sprawa. Nie musisz mi o tym opowiadać, jeśli nie chcesz. - Nie chcę - odparł zdecydowanym tonem chłopak i odłożył łyżkę na stół. Popatrzył z wahaniem na swojego nauczyciela. Z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że właśnie go
okłamał, bo w rzeczywistości pragnął z kimś porozmawiać. - Słyszał pan o programie sterylizacji nadmiarów? - spytał po chwili milczenia. - Sterylizacji? - Doktor Edwards zmarszczył brwi. - Nie, Peter, raczej nie słyszałem. Czy to coś nowego? - Nie. - Chłopak urwał na moment i spojrzał w górę na kamery. Obniżył głos i szepnął: - Ale nowego dla mnie. - Znów zamilkł, a słowa uwięzły mu w gardle. - Raczej nie przyczynię się do zwiększenia liczebności naszego gatunku. Zresztą Anna też nie. Zdaje się, że nadmiary po schwytaniu są poddawane sterylizacji, tylko do tej pory jakoś utrzymywano ten fakt w tajemnicy. - Chciał się roześmiać swobodnie, ale poczuł jedynie rozgoryczenie i złość. - Przykro mi, nie wiedziałem o tym. - Na twarzy doktora odmalowało się prawdziwe współczucie. Peter tylko wzruszył ramionami. - No tak - powiedział, nabierając kolejną łyżkę jedzenia. - Chyba powinienem był się czegoś takiego spodziewać. - Jak mógłbyś się tego spodziewać?! - zapytał zdziwiony Edwards. - Wyobrażam sobie, że to musi być dla ciebie trudne... Chłopak zastanawiał się przez chwilę. - Trochę tak. - Odłożył łyżkę i spojrzał na uśmiechniętego, lecz zatroskanego doktora. - Annie będzie jeszcze trudniej to znieść - dodał cicho. - Tak bardzo chce mieć dzieci. Uważa, że to sens jej życia. - Aty? - Ja? - Peter odchrząknął, nie chcąc odpowiadać od razu. - Nie wiem, jaki jest sens mojego życia - przyznał w końcu. - Może moje życie w ogóle nie ma sensu. - Ależ na pewno ma! I Anna też odnajdzie nowy cel w życiu, jestem o tym przekonany - zapewnił go mężczyzna. - Anna jeszcze o tym nie wie. - Ach... - Doktor Edwards pokiwał głową. - To teraz już wiem, dlaczego dostałeś napój uspokajający. - Chciałbym, żeby zrozumiała... - szepnął Peter. - Co zrozumiała? - Że to nie moja wina. - Chłopak przygryzł wargę. - Że nie chciałem tego... - Czujesz się winny? - spytał mężczyzna. - Nie..No, może... Nie wiem, jak jej o tym powiedzieć. - Peter odetchnął głęboko. -
Nie wiem, od czego zacząć. - Nie będziesz tego wiedział, dopóki nie spróbujesz. Może chcesz porozmawiać z nią teraz? - Naprawdę mógłbym? - Chłopak uniósł głowę. - Tak. Jesteś dobrym uczniem, Peter, ale nie jesteś niezastąpiony. Przynajmniej na razie. Ku swojemu zaskoczeniu chłopak uśmiechnął się. Wyraźnie mu ulżyło. Poczuł się spokojniejszy. - Dziękuję panu. Dziękuję bardzo! Do zobaczenia jutro! Wstał i chwiejnym krokiem skierował się do wyjścia. Z trudem przeciskał się między stolikami, wpadając co chwilę na krzesła i blaty. Zdał sobie sprawę, że już nie uważa siedzących wokół ludzi za swoich wrogów. Paru z nich nawet uśmiechnęło się do niego, gdy przechodził obok. Zastanawiał się, czy jeśli podpisze Deklarację i zacznie przyjmować długowieczność, za sto lat nadal będzie pracować w tym budynku, czy też znajdzie się w zupełnie innym miejscu. Pytania krążyły mu po głowie, ale nie przejmował się nimi zbytnio. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu był spokojny, pewny siebie i zdecydowany. I był też pewien, że uda mu się przekonać Annę. „W końcu - pomyślał, opuszczając budynek Pincent Pharma i machając przyjaźnie do uśmiechniętego strażnika - mam na to tyle czasu, ile tylko zechcę”. Peter nucił pod nosem, zbliżając się do domu. Rozpacz poprzedniej nocy była mu już obca niczym odległe wspomnienie lub senny koszmar. Chłopak był przekonany, że Anna podejdzie do sprawy podobnie jak on, że również z radością powita możliwość wiecznego życia, kiedy już pogodzi się z rozczarowaniem. Tego dnia nawet ich dom nie wydawał się taki brzydki. Jasne, to była straszna nora, ale za to ich własna! To był ich dom, dopóki nie byli gotowi przenieść się gdzieś indziej. A wyprowadzą się stąd wkrótce, był tego pewien. Peter miał zamiar osiągnąć coś w życiu, zarobić trochę pieniędzy i za parę lat wynieść się z przedmieścia - niezależnie od tego, co miałyby na ten temat do powiedzenia Władze. Kupi większy dom, w którym Ben będzie miał mnóstwo miejsca do zabawy i który będzie pełen książek Anny. Może będą razem podróżować - dziewczyna ciągle powtarzała, że chciałaby zobaczyć pustynię. Skoro oboje mają przed sobą wieczność, będzie mogła spędzić na pustyni tyle czasu, ile tylko zechce. Popłyną statkiem albo pojadą pociągiem - to będzie prawdziwa przygoda, jedna z wielu przygód. Nigdy nie dopadnie ich nuda, bo zawsze będą poszukiwać czegoś nowego, odkrywać świat i uczyć się. Długowieczność sama w sobie nie była czymś
złym. Po prostu większość społeczeństwa stanowili ludzie niedouczeni i tępi, którzy nie potrafili wykorzystać danego im czasu. Ludzie, którzy siedzieli i zamartwiali się swoimi zmarszczkami, zamiast traktować podarowane im długie życie jako niesamowitą okazję. Peter i Anna tacy nie będą, dla nich będzie się liczyć każda minuta. Uczynią swoje życie wartościowym! Chłopak wyjął klucze, otworzył drzwi i niespiesznym krokiem wszedł do kuchni. Anna siedziała na podłodze i bawiła się z Benem. Uniosła głowę i spojrzała na Petera zdumiona. - Wyrzucili cię z pracy?! - spytała, otwierając szerzej oczy. - Co się stało? Jak mogli to zrobić?! - Nie martw się, nikt mnie nie wyrzucił. - chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dostałem parę godzin wolnego w nagrodę za dobre zachowanie. - Dobre zachowanie?! - Dziewczyna wyglądała na zdziwioną. - Cześć, robaczku! - Chłopak chwycił Bena w ramiona i uniósł go nad głowę. Roześmiał się, kiedy dziecko zapiszczało z uciechy, a potem podał chłopczyka Annie i wyjął z torby pudełko. - Czekoladki. Pomyślałem, że będą ci smakować. - Dziękuję! - Dziewczyna przyjęła prezent, ale wciąż niepewnie spoglądała na Petera. - Na pewno wszystko w porządku? - Oczywiście. - Chłopak odstawił krzesło od stołu, usiadł, a potem spojrzał poważnie na Annę. - Przepraszam za to, co się stało wczoraj. Zachowałem się jak idiota. Dziewczyna zaczerwieniła się. - Wcale nie. Byłeś po prostu zmęczony. Wiem, że trudno ci wytrzymać w Pincent Pharma, ale nie możesz pozwolić, żeby to cię rozbiło. Nie musimy podpisywać Deklaracji! Wciąż istnieją ludzie, którzy walczą, którzy przejmują się losem nadmiarów i całego świata. Naprawdę! - Nie o to chodzi. - Peter uśmiechnął się niepewnie. - Wiem, że ludzie walczą. To wspaniałe. Ale to... to nie oznacza, że Rezygnacja to jedyne rozwiązanie. Anna zmarszczyła czoło i czule przytuliła do siebie Bena. - Nie rozumiem. A jakie jest inne? - zapytała. - Podpisanie Deklaracji oznacza zgodę na to, że nie... Oznacza, że wolisz wydłużyć własne życie, zamiast tworzyć nowe. To niezgodne z planami Matki Natury. To... to jest złe, Peter! Przecież to właśnie przez Deklarację istnieją nadmiary. Przez Deklarację istnieją łapacze i matki, które codziennie płaczą, bo odebrano im dzieci. Przez Deklarację istnieje Grange Hall! - Umilkła. Miała rozpaloną twarz.
Chłopak wziął głęboki oddech. - Tak, Anno, ale czasami nie ma się wyboru, a to zmienia postać rzeczy. - Był zły na siebie. Dlaczego nie potrafił zdecydowanym tonem wyznać jej tego, co musiała wiedzieć? - Każdy może dokonać wyboru - szepnęła dziewczyna. Jej głos zabrzmiał nieco mocniej. - Nie każdy. - Niespodziewanie Peter poczuł ucisk w gardle. Odchrząknął. Nagle Ben zaczął płakać, więc Anna wstała, żeby go ukołysać i uspokoić. - Tak ci powiedzieli w Pincent Pharma? - spytała ponuro, nie patrząc chłopakowi w oczy. - Tak ci powiedział twój dziadek? Peter, nie możesz mu ufać, przecież wiesz o tym! Nikomu nie możesz ufać, nawet Podziemiu, przynajmniej nie zawsze. Peter popatrzył na dziewczynę ze zdziwieniem, a potem przypomniał sobie nocną kłótnię z Pipem. Zastanawiał się, ile Anna zdołała usłyszeć. - A ty mi ufasz? - Koktajl uspokajający powoli przestawał działać. Chłopak poczuł, że tężeją mu mięśnie, a jego głos staje się nieco zduszony i niepewny. - Oczywiście, że tak! - Dziewczyna skinęła głową. - Ufam ci całkowicie. - Podpisałabyś Deklarację, gdybym cię o to poprosił? - Nigdy tego nie zrobisz - odparła Anna, wpatrując się intensywnie w Bena. - Przecież nienawidzisz Długowieczności, nienawidzisz Pincent Pharma, nienawidzisz... Peter przyjrzał się Annie. Jej bladej, przejrzystej cerze i tej płomiennej determinacji w oczach. Zakochał się w tym, kiedy zobaczył dziewczynę po raz pierwszy. Nawet wewnątrz murów Grange Hall potrafiła wytwarzać wokół siebie aurę godności i władzy. Nie chciał być człowiekiem, który ją tego pozbawi. Oparł głowę na rękach. - Nienawidzę tego, że nie znasz prawdy, Anno. Nie mamy wyboru - wyznał. Podziemie nas okłamało. - Nie wiem, o co ci chodzi - szepnęła dziewczyna, stanowczo kręcąc głową. - Musimy dokonać Rezygnacji. Jesteśmy następnym pokoleniem i będziemy rodzicami pokolenia, które po nas nastąpi. Będziemy żyć wiecznie, ale w naszych dzieciach. Tak właśnie powinno być. Zawsze to powtarzałeś i dobrze o tym wiesz. - Anno, my nie możemy mieć dzieci - rzekł cicho Peter. Przez chwilę nie był pewien, czy rzeczywiście wypowiedział to zdanie na głos. Dziewczyna patrzyła na niego zdezorientowana. - Nie możemy mieć dzieci, bo wdrożono program sterylizacji nadmiarów dodał, niespodziewanie znajdując w sobie odrobinę odwagi, żeby spojrzeć Annie w oczy. Wczoraj się o tym dowiedziałem. Ja... Wyraz zdziwienia na twarzy dziewczyny ustąpił miejsca niedowierzaniu. Peter
wyciągnął raport, który wykradł z gabinetu swojego dziadka, i podał go Annie. Położyła dokument na stole i wpatrywała się weń martwym wzrokiem. - Nic na to nie poradzimy - dodał chłopak. - Władze nam to zrobiły. W Grange Hall. - Nie. - Głos dziewczyny zmienił się nie do poznania. - Nie, to nieprawda! - Nic się nie stało, Anno. Wciąż będziemy razem. Mamy całą wieczność na to, żeby coś osiągnąć. - Nie chcę żyć wiecznie - wyszeptała dziewczyna. Trzęsła się, a jej oczy zrobiły się szkliste. - Musisz się z tym pogodzić - powiedział szybko Peter i chwycił dłonie Anny, chcąc ją uspokoić. Musiała zrozumieć, musiała otworzyć oczy i dostrzec wszystkie możliwości, zobaczyć przyszłość tak, jak on ją widział. - Długowieczność to coś wspaniałego, coś naprawdę niesamowitego. Będziemy mieli czas na wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłaś. Możemy pojechać na pustynię, możemy wyruszyć w podróż dookoła świata. Będziesz mogła przeczytać każdą książkę, jaka kiedykolwiek została napisana, i sama będziesz mogła napisać tysiąc książek! - Nie rozumiem - powiedziała dziewczyna ledwo słyszalnym głosem. - Dlaczego mi to wszystko mówisz? - Anno, musisz poznać prawdę. Też byłem wściekły. Ale... to już się stało. Nawet Pip o tym wiedział. Chciał, żebyśmy dokonali Rezygnacji, mimo że nie możemy mieć dzieci, tylko po to, żeby pokazać Władzom, co o nich myślimy! Podziemie nas okłamało! Na moment wzrok dziewczyny spoczął ponownie na leżącym przed nią dokumencie. Potem Anna rozejrzała się dokoła, otworzyła usta i wydała z siebie głośny, gardłowy jęk. Peter nie mógł uwierzyć, że ten dźwięk wydobywa się z jej ust. - Nie! - krzyczała. - Nie! Proszę, nie! Proszę...! Jej twarz wykrzywiła się i poczerwieniała. Chłopak zadrżał. - Przykro mi - szepnął. - Jest mi równie przykro jak tobie. Naprawdę. Miał nadzieję, że Anna przytaknie, że zaakceptuje swój los podobnie jak on. Dziewczyna jednak wstała, gwałtownie odpychając krzesło, z twarzą pełną gniewu i chmurnym wzrokiem. - Wcale nie jest ci przykro! - krzyknęła z rozpaczą. - Jesteś zadowolony! Zmieniłeś się, Peter, stałeś się taki jak oni. Chcesz, żebym podpisała Deklarację, a ja tego nie zrobię. Nigdy jej nie podpiszę, Peter. Dopóki żyję! Nigdy! - Przez moment patrzyła na niego roztrzęsiona, jakby szukała właściwych słów. - Nie zmieniłem się! - zaprotestował chłopak, starając się przekonać do tego zarówno
siebie, jak i Annę. Zastanawiał się, kto jeszcze słyszy ich rozmowę i co sądzi na ten temat. Po prostu wszystko zrozumiałem! Bądź rozsądna. Musisz być rozsądna. Potrzebuję cię, przecież jesteśmy razem. Nie mogę bez ciebie żyć! Nie opuszczaj mnie... - To ty mnie opuszczasz - odparła dziewczyna, kręcąc głową, a Petera znów ogarnęły wątpliwości, znów poczuł do siebie odrazę. - Nigdy tego nie podpiszę! Nie obchodzi mnie, co myślisz. Chłopak spojrzał na nią i nagle ogarnęła go ślepa, niema furia. Czuł gniew, że Anna nie potrafiła niczego zrozumieć i że musiał ją tak skrzywdzić. - Wiesz... - powiedział z goryczą. - Dopóki nie spotkałem ciebie, nie ufałem nikomu. Myślałem, że mogę na tobie polegać, naprawdę tak myślałem. A teraz... Powinienem się domyślić, że ty w końcu też mnie zawiedziesz. Dzięki, Anno. Dzięki za wszystko. Peter odwrócił wzrok. Nie był w stanie znieść pełnego bólu spojrzenia dziewczyny. Anna stała nad nim przez kilkanaście sekund, a może przez kilka minut - nie wiedział, jak długo. Wreszcie przycisnęła Bena do siebie i w milczeniu wyszła z kuchni. Wbiegła po schodach i zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni.
Rozdział szesnasty Następnego dnia Peter obudził się niewyspany i ociężały. Anna była już na nogach. Chłopak słyszał, jak krząta się w kuchni i mówi coś do Bena. Jej głos brzmiał beztrosko i spokojnie. Peter wiedział jednak, że gdy zejdzie na dół, pozory radości znikną i pojawi się napięcie, złość i niechęć. A przecież chciał tylko, żeby poznała prawdę. Czuł się zdradzony, odrzucony i samotny. W końcu zmusił się do wyjścia z łóżka. Starając się opóźnić moment spotkania z Anną, wziął prysznic, wyszorował dokładnie całe ciało, a potem ubrał się w milczeniu. Gdy wreszcie zszedł do kuchni, miał już na sobie kurtkę. Im wcześniej uda mu się wyjść na zewnątrz, tym lepiej. Dziewczyna uniosła głowę i Peter dostrzegł ślady łez na jej twarzy. - Nie chcesz śniadania? - spytała głosem pełnym wyrzutu, nie patrząc mu w oczy. Zaprzeczył ruchem głowy. - Późno jest. Lepiej już pójdę do pracy. Anna skinęła głową i skierowała spojrzenie na Bena. - To do zobaczenia - powiedział Peter, nie patrząc w jej stronę. - Cześć. Nie odwróciła się. Chłopak wzruszył ramionami i poszedł do wyjścia. Głośno zatrzasnął za sobą drzwi. Kiedy dotarł do Pincent Pharma, jego nastrój jeszcze się pogorszył. Humoru nie poprawił mu fakt, że w laboratorium czekał na niego dziadek. - Doktor Edwards mówił mi, że chcesz podpisać Deklarację. Peter zdziwił się nieco. Zmarszczył brwi i spojrzał na nauczyciela, ale wyraz twarzy mężczyzny był nieodgadniony. - Naprawdę? - Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku, starając się nie reagować. Nie chciał powiedzieć czegoś, czego mógłby później żałować. - Podjąłeś słuszną decyzję - pochwalił chłopaka dziadek. - Zdaje się, że nie miałem specjalnie wyboru. Richard Pincent przez chwilę mierzył Petera wzrokiem. - Posłuchaj, chłopcze - powiedział. - Jak rozumiem, dotarły do ciebie pewne informacje. Coś, o czym nie chciałem ci mówić przed świadomym i dobrowolnym podpisaniem przez ciebie Deklaracji. Nie wiem, w jaki sposób się o tym dowiedziałeś, mimo
to uważam, że w tej sytuacji powinniśmy przejść nad tym do porządku dziennego. - Jasne. Dzięki. Peter popatrzył niespokojnie na doktora Edwardsa, który obserwował go z zaciekawieniem. - Zatem podpiszesz? To twoja ostateczna decyzja? - Richard Pincent obserwował wnuka uważnie. Ten niespokojnie przełknął ślinę, a jego dziadek kontynuował: - Doszedłem do wniosku, że powinniśmy jakoś to uczcić. Moglibyśmy, na przykład, zorganizować konferencję prasową... - Nie podpiszę - odparł stanowczo Peter. - Nie podpiszesz? - Nie. Nastąpiła chwila ciszy. - Rozumiem. - Twarz mężczyzny pozostała obojętna. - Cóż, to bardzo smutne. Z jakiegoś konkretnego powodu? Chłopak milczał. Zresztą Richard Pincent najwyraźniej znał już odpowiedź. - Chodzi o tę dziewczynę, prawda? To przez nią nie chcesz podpisać! Peter wciąż się nie odzywał, więc jego dziadek uznał, że dostał już potrzebną mu informację. Uśmiechnął się nieznacznie i szybko opuścił laboratorium. - Nie wiedziałem, że macie ze sobą tak bliski kontakt - rzucił chłopak ze złością do doktora Edwardsa, po czym założył fartuch.
Rozdział siedemnasty Tego dnia przed południem w domu w Surbiton panowała cisza. Raz na jakiś czas można było usłyszeć odległy warkot silnika przejeżdżającego samochodu albo wysokie głosy sąsiadów pozdrawiających się na ulicy, w mieszkaniu było jednak spokojnie. Dzień był zimny, a niebo ciemne i nieprzyjazne, więc Anna zaciągnęła zasłony. Ben zasnął, a dziewczyna usiadła na kanapie po turecku, podparła głowę rękami i zaczęła kołysać się do przodu i do tyłu. Robiła tak dawno temu, kiedy była pierwszą w zakładzie dla nadmiarów, gdzie każdy musiał sam sobie zapewnić pociechę. Była dzieckiem. Nie miała jeszcze trzech lat, kiedy trafiła do Grange Hall. Zachowała z tego okresu niewiele wspomnień, ale pamiętała tamte uczucia zagubienia, rozpaczy i samotności, gdy stopniowo uświadamiała sobie, że zimna i przesiąknięta wilgocią sala sypialna na najwyższym piętrze zakładu stała się jej domem i że nikt nie przyjdzie, żeby ją uratować. Teraz kiwała się miarowo, usiłując znaleźć w tym ukojenie, tak jak kiedyś. Przez dłuższy czas była w stanie wyobrazić sobie tylko otwartą czeluść pustego piekła, w którym jej ciało było niepotrzebnym i niezdatnym do niczego obiektem. Pustkę, w której Peter i ona unosili się bez końca, nie mogąc się zatrzymać. W głowie dziewczyny nie było już idei nowego życia, o które można by się troszczyć. Anna jednak już dawno temu zrozumiała, że przygnębienie i rozpacz nie niosą ze sobą nic dobrego. Żeby przetrwać, należało się przystosować, zaakceptować rzeczywistość i zrozumieć nowe rządzące nią zasady. Wiedziała, że znalazła się w sytuacji, w której ważyły się jej losy. \ pomimo smutku była pewna, że sobie poradzi. Znajdzie sposób, żeby opracować nowe cele i przystosować się do tej rzeczywistości, która została jej narzucona! Obok na kanapie leżała gotowa do podpisania Deklaracja. Na razie Anna nie była w stanie tego zrobić. Ilekroć spoglądała na dokument, z odrazą odwracała wzrok, tak jakby złożenie podpisu oznaczało rezygnację z posiadania duszy, utratę sensu istnienia. Przekonywała samą siebie, że ten krok pozwoliłby ostatecznie przypieczętować los tej małej dziewczynki, kołyszącej się tam i z powrotem w sali na najwyższym piętrze zakładu Grange Hall, dziewczynki nazywanej „nadmiarem”, której codziennie wpajano, że Długowieczność to największe osiągnięcie ludzkości. Dziewczynki, która jako nielegalny przybysz nie miała żadnego prawa do korzystania z dobrodziejstw tego wynalazku. Anna już kilka razy brała do ręki długopis, żeby podpisać Deklarację. Zbliżała go do papieru i myślała o Peterze. Próbowała napisać swoje nazwisko, ale za każdym razem w ostatniej chwili rezygnowała, a
po jej twarzy strumieniami płynęły łzy. Nie potrafiła tego zrobić. Ukryta w jej ciele nieznana moc wyrywała jej długopis z dłoni. Ta siła była zdecydowana ją powstrzymać. Peter miał rację - zawiodła go. Czuła się przez to obrzydliwie. Siedziała więc nadal na kanapie, kiwając się jednostajnie. Jej umysł stawał się pusty, powoli pochłaniał ją ten spokojny rytm. Z minuty na minutę świat stawał się coraz bezpieczniejszym miejscem, aż niemal zniknął. Dzwonek do drzwi wyrwał Annę z transu. Ten ostry dźwięk przywołał ją do rzeczywistości. Ben wciąż spał. Dziewczyna spojrzała na zegarek i stwierdziła, że chłopczyk powinien obudzić się dopiero za około dwadzieścia minut. Będzie wtedy oczekiwał od niej uwagi, miłości i zapewnień, że jest najważniejszy na świecie. Wszystko to Anna z chęcią mu ofiaruje. Owinęła się swetrem i ruszyła do drzwi, myśląc o tym, że potrzeby jej braciszka są bardzo proste, łatwe do zaspokojenia. Tak pilne, a zarazem takie normalne. W przypadku Petera sprawa była znacznie bardziej skomplikowana i ryzykowna. Ta sytuacja była niczym uprawa kwiatów na polu minowym: jeden fałszywy ruch i wszystko wylatywało w powietrze. Tafle szkła w drzwiach frontowych były matowe. Dopiero po ich otwarciu dziewczyna zobaczyła, kto ją odwiedził. Pobladła. - Peter... Czy wszystko w porządku? Coś mu się stało? Richard Pincent uśmiechnął się życzliwie. - Peter czuje się bardzo dobrze, Anno. Prawdę mówiąc, czuje się doskonale. Chciałem zobaczyć się z tobą. Czy mogę wejść? Przestąpił próg, zanim dziewczyna zdecydowała się wpuścić go do środka. Mężczyzna podał jej płaszcz, zanim zdążyła zaproponować, żeby go zdjął, a po chwili siedział już na kanapie w salonie. Anna pospiesznie zrzuciła z siedzenia Deklarację, kładąc pismo na podłodze zadrukowaną stroną do dołu. - Czy chciałby pan... czy napije się pan herbaty? - spytała. Richarda Pincenta spotkała dotąd tylko raz, w dniu śmierci swoich rodziców. Przyszedł zabrać do siebie wnuka. Anna była wtedy dozgonnie wdzięczna Peterowi, że postanowił przy niej zostać. Twarz mężczyzny na zawsze jednak zapamiętała. To był ktoś, kogo należało się obawiać. - Nie, nie, dziękuję... - Szef koncernu rozejrzał się. - Więc tak wygląda wasz dom. Dziewczyna skinęła głową i usiadła na krześle po lewej stronie kanapy. Nie potrafiła znaleźć właściwej odpowiedzi nawet na takie pytanie. Bała się, że jak tylko otworzy usta, powie coś nieodpowiedniego. Richard Pincent ponownie się uśmiechnął.
- Wiesz, Peter okazał się całkiem niezłym naukowcem. Anna przytaknęła niepewnie. Była pewna, że gość nie przyszedł tu porozmawiać o swoim wnuku. - To niezwykle inteligentny młody człowiek - dodał miękko mężczyzna. - Musisz być z niego bardzo dumna. Dziewczyna znów skinęła głową. Jej uczucia wobec Petera nie ograniczały się do dumy. To była miłość w najgłębszym sensie tego słowa. Miłość, której nie da się opisać takimi określeniami jak duma, szacunek czy nawet uwielbienie. Peter był jej częścią. Peter był powodem, dla którego żyła, dla którego codziennie wstawała z łóżka. Powodem, dla którego ten dziwny, trudny świat napełniał ją nadzieją, a nie całkowitą, absolutną rozpaczą. Przynajmniej tak było do niedawna. - Jestem z niego bardzo dumna - powiedziała. Richard Pincent podniósł się z kanapy ze smutnym, zadumanym wyrazem twarzy. - On naprawdę się o ciebie troszczy, Anno. Powiedział mi to. Domyślam się, że przeżyłaś trudne chwile w Grange Hall. Dziewczyna w milczeniu obserwowała gościa. Mężczyzna przyjrzał się wiszącemu na ścianie obrazowi przedstawiającemu słoneczniki, znalezionemu przez Petera na targu. Obraz przypominał Annie dom jej rodziców: słoneczny, ciepły i pełen światła. - Zastanawiałem się także, jak bardzo ty troszczysz się o niego. - Jak bardzo ja się o niego troszczę? - Głos dziewczyny lekko zadrżał z oburzenia i gniewu. Jak ten człowiek śmiał o coś takiego ją spytać? Jak śmiał?! - Widzisz, moja droga, miłość to trudna sprawa. W miłości najważniejsza jest ta druga osoba. Ludzie często mówią o miłości, a tak naprawdę mają na myśli pożądanie i tęsknotę. Chcą mieć kogoś na własność, poddać go swojej woli. A prawdziwa miłość, no cóż, oznacza wyrzeczenia. Oznacza, że potrzeby drugiego człowieka stawiamy na pierwszym miejscu. Czasami zastanawiam się, czy prawdziwa miłość nadal istnieje, ale wtedy patrzę na Petera, słyszę, jak o tobie mówi, i przestaję w to wątpić. - Naprawdę? - Anna dobrze wiedziała, że tak jest, ale miło było to usłyszeć, nawet od Richarda Pincenta. - Oczywiście. Kocha cię tak mocno, że potrafi się dla ciebie poświęcić. Poświęcić swoje życie, swoje ambicje. - Swoje życie? - Dziewczyna rozszerzyła oczy. Mężczyzna ponownie usiadł, tym razem na drugim końcu kanapy, bliżej Anny. - Peter dowiedział się paru rzeczy o sobie. O sobie i o świecie... Ma tak wiele do
zaofiarowania! Może naprawdę wiele zdziałać! Rezygnacja ograniczy jego możliwości, zmniejszy szanse na zrobienie czegoś godnego uwagi. Twoi rodzice, Anno, mieli na mojego wnuka ogromny wpływ. Bardzo jestem im wdzięczny za to, że się nim zaopiekowali. Jestem wdzięczny także tobie za to, że z nim jesteś. Jestem pewien, że ty z kolei odczuwasz wdzięczność wobec Petera za to, że ci pomógł. Bez wątpienia rozumiesz, że ludzie się zmieniają, rozwijają. Czasami miłość musi polegać na ofiarowaniu komuś wolności, a nie narzucaniu mu swoich poglądów i ograniczaniu możliwości wyboru. - Nie traktuję Petera w taki sposób - szepnęła Anna niepewnie, zachrypniętym głosem. Nienawidziła Richarda Pincenta, ale tym razem wiedziała, że mężczyzna ma rację. Chłopak jej zaufał, a ona go zawiodła. Uratował ją, a ona nie chciała go wesprzeć. - Tylko że ja nie mogę podpisać Deklaracji. Po prostu nie mogę! Gość pokiwał głową w zadumie. - Wiem, że tak myślisz, Anno, i sądzisz, że to dobra decyzja. Problem w tym, że ta decyzja dotyczy nie tylko ciebie, nieprawdaż? Dziewczyna pragnęła, żeby mężczyzna już sobie poszedł, żeby zostawił ją w spokoju. - Ale to słuszny wybór - zdołała wykrztusić. - Moi rodzice... umarli przez Deklarację. - To prawda, twoi rodzice... To bardzo smutna, wręcz tragiczna historia - potwierdził Pincent. - Ale wcześniej podpisali Deklarację, prawda? - Tylko dlatego, że nie wiedzieli, co ona oznacza. - Wierzysz w to? - Mężczyzna zmarszczył brwi. - Byli przecież w twoim wieku, może nawet starsi. Z pewnością rozumieli sens Deklaracji. - Nie! - zawołała z gniewem w głosie Anna. - Sądzili, że później będą mogli zrezygnować. Chcieli mieć dzieci... - Ach, dzieci... - Dziadek Petera pokiwał głową z powagą. - Rozumiem. Ale jeśli nie mogliby ich mieć, to wszystko byłoby w porządku, zgadza się? Nie byłoby nic złego w tym, że podpisali? - Nie wiem - odparła sztywno Anna. - Wiem tylko, że nie chcieli, żebym podpisywała Deklarację. Przyłączyli się do Podziemia po to, żeby walczyć z Długowiecznością. Richard Pincent zaskoczony uniósł brwi. Dziewczyna zaczerwieniła się, gdy zdała sobie sprawę, że wspomniała w jego obecności o Podziemiu. Zacisnęła pięści, żeby odzyskać panowanie nad sobą. - Ach tak, Podziemie... - rzekł bezbarwnym głosem Pincent. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że to przestępcy i że uczestnictwo w takiej działalności wiąże się z odpowiedzialnością karną?
- Tak, wiem. Peter i ja... My nie... To znaczy... - Wiem, że nie zrobilibyście czegoś takiego - powiedział łaskawie Richard Pincent. - I jestem przekonany, że twoi rodzice zrobili to wyłącznie z miłości do ciebie. Kochali także Petera, prawda? Anna przytaknęła. - A chłopak ryzykował własnym życiem, żeby wydostać cię z Grange Hall? Tak było? - Tak. - Dziewczyna podciągnęła nogi na krześle i przycisnęła kolana do piersi. - No właśnie. Czy nie sądzisz, że teraz to ty powinnaś uratować życie Petera? - Uratować życie Petera?! - powtórzyła Anna z przerażeniem w głosie. - Coś mu grozi? - Och, nie, nic mu nie grozi, nie przejmuj się. - Richard Pincent uśmiechnął się. Chodziło mi o to, że Peter cię słucha. Troszczy się o ciebie. I jeśli ty nie podpiszesz Deklaracji, on również tego nie zrobi. Ale to oznacza, że chłopak skraca swoje życie. Ty go zabijasz, Anno. - Zabijam go?! Nie, ja... - protestowała nerwowo dziewczyna, a potem głęboko wbiła paznokcie w dłonie. - Ludzie nie powinni żyć wiecznie - powiedziała wreszcie. - Tak nie powinno być. - Rozumiem. - Mężczyzna powoli kiwał głową. - Naprawdę tak uważasz? Anna przytaknęła niepewnie. - Myślałem, że kochasz Petera. - Kocham go! - wykrzyknęła. - Naprawdę go kocham! - Wątpię - stwierdził ze smutkiem Richard Pincent. -”Gdyby tak było, wiedziałabyś, że Peter spędził całe życie w ukryciu, ograniczony i obciążony przez swój status społeczny, przez to, że jest nadmiarem. Teraz ma szansę odżyć i zostać naprawdę kimś, ale powstrzymujecie go, ty i twój brat. - Nie powstrzymuję go! - odparła wzburzona Anna. - Ależ tak. I będzie tak nadal, jeżeli nie podpiszesz Deklaracji - powiedział spokojnym głosem mężczyzna. - Rezygnując, narażasz zdrowie jego i swoje. Wiem, co to znaczy, Anno. Moja żona zmarła na raka, mając zaledwie trzydzieści lat. Przez cały rok patrzyłem, jak umiera, jak słabnie, i był to najtrudniejszy okres w moim życiu. Dlatego tak bardzo chcę się przeciwstawić chorobom i bezlitosnym siłom Natury. Mogłabyś coś takiego zrobić Peterowi? Pozwoliłabyś mu cierpieć, gdybyś to ty zachorowała? Pozwoliłabyś mu patrzeć, jak umierasz, wiedząc, że ty jesteś temu winna? Anna zadrżała.
- Nie chcę, żeby patrzył, jak umieram - odpowiedziała cicho. - Nie powstrzymuję go przed podpisaniem Deklaracji. Może to zrobić, jeśli chce. Richard Pincent pokręcił głową. - Peter jest przywiązany do ciebie i twojego brata. To człowiek honoru, człowiek lojalny. Nigdy nie podpisze Deklaracji, nawet jeśli bardzo by tego chciał, jeśli ty nie podejmiesz takiej decyzji. Dziewczyna zwiesiła głowę. - Ale... - szepnęła. - My musimy dokonać Rezygnacji. Musimy... - Opadły jej ramiona. Co właściwie musieli? Rozpaczliwie zadawała sobie to pytanie. Przecież nie mogli mieć dzieci, nie mogli dać początku nowemu pokoleniu. Byli nikim. - Jeśli nie podpiszesz, skażesz Petera na wczesną śmierć. Na chorobę, a być może kalectwo. Na pewno tego pragniesz? - Nie! - Anna gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie, nie chcę tego. Ja... - Chcesz mieć rodzinę. Rozumiem to. Sam jestem niezwykle dumny ze swojego wnuka, zwłaszcza tak inteligentnego i odważnego jak Peter. Ale jak zapewne wiesz, żadne z was nie może mieć dzieci. To rzeczywiście wyjątkowo niesprawiedliwe, lecz niestety w takiej sytuacji się znaleźliście. Macie jednak Bena, prawda? Jestem przekonany, że twoi rodzice nie chcieliby, żebyś na próżno poświęcała swoje życie lub życie Petera. Zgadzasz się z tym? Anna splotła ręce na brzuchu, powstrzymując się od nerwowego kołysania. Pomyślała o swoich rodzicach - cudownych, życzliwych ludziach, którzy przez całe życie żałowali, że podpisali Deklarację, bo przez to stracili córkę. Pomyślała o Peterze. Wyobraziła sobie, że to lojalność trzyma go przy niej, że jest nieszczęśliwy z powodu jej słabości i niewidzialnych więzów, które łączą ich oboje. Potem spojrzała na Richarda Pincenta. Miał takie same oczy jak Margaret Pincent, przełożona zakładu. Patrzyły na Annę w ten sam sposób, terroryzowały ją, chciały ją złamać, by w końcu jedynym pragnieniem dziewczyny było przypodobanie się ich właścicielowi. - Nie chcę, żeby Peter się dla mnie poświęcał - wykrztusiła. W jej oczach pojawiły się łzy. - Wobec tego musisz podpisać Deklarację. Podpisz ją, a chłopak zyska szansę, na którą zasługuje. Udowodnij, że go kochasz, Anno. Zrób to, co on zrobiłby dla ciebie. Dziewczyna pociągnęła nosem i otarła dłonią mokry policzek. - Mogę ci pomóc, jeśli tego potrzebujesz - dodał Richard Pincent. - Może chcesz, żeby ktoś przy tobie był, żeby dodać ci odwagi. Anna spojrzała na mężczyznę niepewnie, czując, jak jej wewnętrzny opór zmaga się z
miłością do Petera. Nie mogła podpisać. Nie mogła przekreślić wszystkiego, o co walczyli jej rodzice, ale jednocześnie wiedziała, że tak naprawdę nie ma wyboru. Powoli, z wahaniem, świadoma każdego skrawka swojego ciała, dziewczyna zsunęła się z krzesła, stanęła na drżących nogach i podniosła Deklarację z podłogi. Przez chwilę patrzyła na dokument. Przebiegła wzrokiem jego treść, czując nieznośny ucisk w żołądku. Udało jej się opanować nudności i po chwili ponownie usiadła. W tym momencie Richard Pincent podał jej swoje pióro. - Robisz to z miłości - powiedział, patrząc uważnie, jak drżąca dłoń Anny kieruje się w stronę papieru. - Pomyśl o długim, szczęśliwym życiu, które was czeka. Spędzicie razem tyle czasu, tyle czasu... Ręka dziewczyny trzęsła się gwałtownie. Anna zbliżyła pióro do kartki. Zdołała nabazgrać kształt przypominający jej imię i nazwisko. Potem rzuciła pióro i chwytając się za brzuch, wybiegła z pokoju. Zdążyła dotrzeć do łazienki, zanim zaczęła wymiotować. Trwało to długo. Jej ciało zareagowało jak pobudzony wulkan. Hałas wkrótce obudził Bena. Jego rozpaczliwy płacz idealnie odzwierciedlał rozpacz dziewczyny - zrobiła coś tak strasznego, że nie można było tego opisać słowami. Gdy jej żołądek się uspokoił, Anna wstała powoli z podłogi i opryskała twarz wodą. Weszła do pokoju Bena i pochyliła się nad jego prostym łóżeczkiem. Głaskała braciszka, dopóki jego płacz nie ucichł. Później ostrożnie zeszła po schodach, chcąc przeprosić gościa za swe zachowanie. Richarda Pincenta już nie było. Wyszedł cicho i dyskretnie, zamykając za sobą drzwi, a razem z nim zniknęła Deklaracja. Dziewczyna niespokojnie podeszła do regału z książkami i wyjęła gruby zeszyt, w którym już od dawna niczego nie napisała. Wróciła do kuchni, wzięła do ręki długopis znacznie tańszy niż pióro, którym złożyła podpis pod Deklaracją - i zaczęła pisać. Jestem Anna, Anna Covey, i podpisałam Deklarację. Nie mogę już dokonać Rezygnacji. Popatrzyła na te słowa. Wydawały jej się złe i obce. Nazywam się Anna Covey i będę żyła wiecznie. Peter i ja zaczniemy brać środki na Długowieczność i będziemy żyć wiecznie. I tak powinno być, bo nie mieliśmy innego wyboru. Zrobiłam to z miłości. Peter mówił Westchnęła ciężko, starając się przypomnieć sobie, co mówił chłopak i dlaczego ta decyzja była słuszna. Znów zrobiło się jej niedobrze. Poczuła, że ogarnia ją przerażający lęk i chwyciła za telefon, żeby zadzwonić do Petera - chciała uzyskać jego wsparcie. Po chwili jednak odłożyła słuchawkę. Zastanowiła się i wystukała inny numer.
- Maria? To ja, Anna. Chciałam tylko powiedzieć, że... Nie dokończyła zdania. Jej ciało zadygotało, a z piersi wyrwał się nagły, głośny, niepohamowany szloch.
Rozdział osiemnasty Gdy pojawiła się Anna, Maria już na nią czekała. Na stole stał imbryk z herbatą i talerzyk z ciasteczkami. Kobieta nie była zdziwiona telefonem od dziewczyny. Pocieszyła ją, pomogła odzyskać równowagę i od razu zaprosiła do siebie. Gospodyni wskazała sofę, a Anna z wdzięcznością zajęła na niej miejsce, moszcząc się wygodnie na miękkich poduszkach. Tymczasem Maria wzięła w ramiona Bena i delikatnie ukołysała go do snu. Potem uniosła głowę i niepewnie spojrzała na dziewczynę. - Zatem... - Zatem - powtórzyła Anna i westchnęła. - Zatem... - Wzięła głęboki oddech. - Peter... - zaczęła, ale natychmiast poczuła ucisk w żołądku na myśl o tym, że opowie komuś o sobie. Peter należał do niej, był jej bohaterem, był dla niej wszystkim, była gotowa za niego umrzeć, gdyby to było konieczne. A teraz miała o nim rozmawiać z właściwie obcą osobą. To było prawie jak zdrada. - Nie mogę mieć dzieci - powiedziała w końcu, a w jej oczach zalśniły łzy. - Istnieje coś takiego jak program sterylizacji nadmiarów. Byłam na liście. Peter chciał, żebym podpisała Deklarację. Musiałam to zrobić. Kocham go. Nie chcę go w żaden sposób ograniczać. Ale... ale... - Podpisałaś Deklarację? - spytała delikatnie Maria. Dziewczyna skinęła głową. - Ja... zrobiłam to dlatego, że go kocham, ale czuję, że to coś złego, bardzo złego. Może nie kocham Petera wystarczająco mocno? A może to on mnie nie dość mocno kocha? Już nie tak jak przedtem. Może przestał mnie kochać. - Na pewno cię kocha, Anno - powiedziała spokojnie kobieta. Dziewczyna spojrzała na gospodynię i pozwoliła przemówić demonom, które opanowały jej umysł, od kiedy poznała prawdę. - Ale ja jestem bezużyteczna - wyszeptała. - Nie mogę mieć dzieci. - To nie twoja wina. Zresztą on też nie może - zauważyła rozsądnie Maria. - Mieliśmy dać początek nowemu pokoleniu - wyjaśniała Anna nieco zachrypniętym głosem. - Taki był cel. To znaczy mój cel, nasz cel. Moi rodzice... Oni mówili, że jestem nadzieją dla Natury, że ludzkość ma szanse się powoli odrodzić. Potem umarli... Zginęli, żebym mogła żyć, żebym w przyszłości mogła mieć dzieci. Gdyby wiedzieli... to... to nie musieliby...
- Och, Anno, myślę, że i tak by to zrobili. - Kobieta przysunęła się bliżej. - Byłaś ich dzieckiem i chcieli dla ciebie jak najlepiej, tak jak inni ludzie, którzy pragnęli szczęścia swoich dzieci. Możesz dać początek nowemu pokoleniu, pomagając nam. To równie ważne jak posiadanie własnych dzieci. Dziewczyna skinęła głową z powagą. Wyjęła dokument, który znalazła wśród rzeczy Petera. - Przyniosłam mapę, tak jak pani prosiła - powiedziała z wahaniem. - Nie wiem, czy się do czegoś przyda, ale... Maria wzięła do ręki mapę i przyjrzała się jej uważnie. Jej oczy rozbłysły. - Anno, oczywiście, że nam się przyda! Dziękuję! Widzisz? Wcale nie jesteś bezużyteczna, ani trochę! - Kobieta wstała i podeszła do okna, lekko odchylając zasłonę. Dziewczyna zmusiła się do uśmiechu, ale jej oczy pozostały smutne. - Wszystko się teraz zmieniło - szepnęła. - Nie mam pewności, czy jestem na to gotowa. - Będziesz - odparła Maria. Usiadła na krześle i podała Annie Bena. - Znajdziesz na to sposób. Jesteś silna, a silni ludzie potrafią sobie poradzić z problemami. Zawsze znajdują jakieś wyjście. - Ludzie silni jak Peter - powiedziała smutno dziewczyna. - To on znalazł wyjście z Grange Hall, nie ja. Nigdy nie sądziłam, że uda nam się stamtąd wydostać. Nigdy nie myślałam, że... Nie udało jej się dokończyć zdania. W tym momencie drzwi frontowe otworzyły się na oścież i do środka wpadło trzech mężczyzn. Maria natychmiast wstała i wybiegła z pokoju. - Anna Covey? - spytał jeden z nich. Dziewczyna z przerażeniem skinęła głową. Pójdziesz z nami - rzucił mężczyzna. - A to zabieramy ze sobą - powiedział, podnosząc mapę, którą Maria zostawiła na krześle. Anna uświadomiła sobie, że popełniła błąd, że zrobiła coś strasznego. - Nie chcę! Mężczyzna tylko roześmiał się chłodno. Dziewczynie wyrwano z rąk braciszka i skuto ją kajdankami. Została popchnięta w stronę wyjścia. - Ben! - krzyknęła. - Oddajcie go! Nie możecie tego zrobić! Jestem legalna! Jestem... - Legalna?! Nie rozśmieszaj mnie! Jesteś nadmiarem i tyle! - zawołał mężczyzna i pchnął ją w kierunku drugiego. - Małym, śmierdzącym nadmiarem, który sądzi, że może pomóc innym w ucieczce. Kto raz był nadmiarem, zawsze nim pozostanie! Ale nie przejmuj się, nie pójdziesz do więzienia. Za to trafisz do znacznie gorszego miejsca.
- Nie, proszę! - jęknęła Anna, ale nikt nie zwrócił uwagi na jej krzyk. Dziewczyna potykała się, z trudem schodząc ze schodów. Z oddali dolatywał ją płacz Bena.
Rozdział dziewiętnasty W środku budynek Pincent Pharma sprawiał wrażenie większego niż z zewnątrz. Był bielszy i jaśniejszy niż wszystko, co Jude widział do tej pory. „Jest zbyt jasny” - pomyślał chłopak, mrużąc oczy, gdy przechodził obok schodów ruchomych za Derekiem Samuelsem. Nie podobało mu się to miejsce, wolał ciemność swojej sypialni. Szef ochrony był muskularnym mężczyzną o wąskich ramionach i pociągłej twarzy. W trakcie rozmowy wciąż unosił brwi, jakby każde wypowiedziane przez niego zdanie było pytaniem. Poprowadził Jude’a długim białym korytarzem. Razem przeszli przez podwójne drzwi i znaleźli się w innej, nieco węższej galerii. W końcu chłopak został zaproszony do małego pomieszczenia, w którym znajdował się stół. - A teraz - powiedział Derek Samuels, uśmiechając się przy tym dosyć nieprzyjemnie - czy możesz mi powiedzieć, kim właściwie jesteś i co tutaj robisz? Jude spojrzał na mężczyznę z wyrazem znudzenia na twarzy. - Już mówiłem. Chciałbym wam zaproponować udoskonalenie zabezpieczeń. Myślałem, że to dlatego pan się ze mną skontaktował. - Udoskonalenie zabezpieczeń... - powtórzył z lodowatą miną szef ochrony. Skrzyżował ramiona i zmrużył oczy. - Tak się składa, że sprawdziłem twoje referencje powiedział spokojnie. - Wiem, kim jesteś, kim był twój ojciec i jak zarabiasz na życie. Chciałbym się jednak dowiedzieć, po co tu przyszedłeś i w jaki sposób udało ci się włamać do naszych systemów. Kto cię do tego namówił? Co kazali ci zrobić? - Głos mężczyzny był pozornie łagodny, ale Jude usłyszał w nim groźbę. - Nikt mnie do niczego nie namawiał - odparł chłopak i westchnął znudzony. - Tym właśnie się zajmuję. Udało mi się do was włamać, bo wasze systemy są przestarzałe, wymagają modernizacji. Ci, którzy je zaprojektowali, pewnie też są już starzy. A poza tym... gdzie jest pan Pincent? - Starzy... - Samuels podszedł nieco bliżej. - To ciekawe. - Zbliżył się jeszcze bardziej i teraz jego twarz znajdowała się zaledwie parę centymetrów od twarzy Jude a. - Wiesz, co jest najlepsze w Długowieczności? - zapytał niemal szeptem. Chłopak zaprzeczył i poczuł, że wilgotnieją mu dłonie. Starał się nie patrzeć mężczyźnie w oczy. - Nie ma już młodych ludzi, zaśmiecających ten świat, myślących, że wszystko wiedzą. - Twarz szefa ochrony była pozbawiona wyrazu, ale Jude dosłyszał w jego głosie
nutkę gniewu i niespodziewanie nabrał ochoty, żeby się uśmiechnąć. Derek Samuels wyglądał na twardego faceta, ale naprawdę był zaniepokojony. Obawiał się młodzieży. - Myślących...? - odparł spokojnie Jude. Wróciła mu pewność siebie. - Cóż, w tym wypadku rzeczywiście wiem wszystko, przynajmniej jeśli chodzi o systemy zabezpieczeń. Jest pan tego świadomy, bo inaczej byście mnie tutaj nie zaprosili. Mam zabrać się do roboty czy sobie pójść? Oczy mężczyzny zwęziły się. - Jak się czuje twoja matka? - spytał z błyskiem w oku. - Chłopak spoglądał na niego w milczeniu. - Ach, oczywiście - dodał Samuels. - Odeszła, prawda? Wyjechała... chyba do Ameryki Południowej; ze swoim nowym mężem. No i zostawiła cię samego. Pewnie nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie od ciebie ucieknie. Zaskoczenie i gniew sprawiły, że serce Jude’a zaczęło bić nieco szybciej. Dopiero po chwili odzyskał spokój. - Moja matka nie ma tu nic do rzeczy. - A ten twój brat, nadmiar? - Mężczyzna uśmiechnął się zimno. - Co masz do powiedzenia na ten temat? Chłopak popatrzył na niego beznamiętnie. - Nic. To nieistotne. - Nieistotne?! - Szef ochrony roześmiał się i wykrzywił usta w złowrogim grymasie. Parę tygodni różnicy i to ty byłbyś nadmiarem. Jude poczerwieniał ze złości. Starał się patrzeć prosto przed siebie i udawać, że ten problem wcale nie gnębił go od kilku miesięcy, od czasu, kiedy informacja o istnieniu Petera trafiła na pierwsze strony gazet, kiedy jego brat uciekł z zakładu dla nadmiarów, a ojciec został zamordowany przez swoją byłą żonę, Margaret Pincent, matkę Petera. - O co właściwie panu chodzi? - rzucił sucho chłopak, usiłując zachować spokój. Jeśli nie chcecie, żebym przyjrzał się waszemu systemowi, po prostu sobie pójdę. - O nie, nigdzie nie pójdziesz - odparł Samuels, zagradzając mu drogę. Sprowadziłem cię tu dzisiaj dlatego, że organizujemy dość ważną konferencję prasową. Gościmy przedstawiciela’ Władz. Odpowiadam za to, żeby spotkanie przebiegło bez problemów. Bez absolutnie żadnych problemów! I właśnie dlatego zamkniemy cię teraz do czasu, kiedy będzie już po wszystkim i będę mieć pewność, że nie wyrządziłeś żadnych szkód. - Jak to „zamkniecie”? - Jude spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Nie możecie mnie zamknąć!
- Ależ możemy! - odparł z uśmiechem mężczyzna. - Musisz zrozumieć, że mogę zrobić, co mi się żywnie podoba. Strażnik rozejrzał się niespokojnie dokoła, a potem z wahaniem zapukał w niebieskie drzwi, przed którymi właśnie stał. Nie bywał zbyt często w części budynku, w której mieścił się dział reedukacji, dlatego nie czuł się tu pewnie. Nasłuchiwał z uwagą, ale nikt nie odpowiedział ze środka. Zapukał ponownie, tym razem nieco głośniej. - Ktoś puka? - Usłyszał głos. - Halo? Ktoś tam jest? Proszę wejść. Ośmielony strażnik otworzył drzwi. Tak jak mu powiedziano, w wielkim białym pomieszczeniu znajdowały się dwie osoby: doktor Edwards, który pracował właściwie bez przerwy i rzadko wychodził do domu, no i wnuk szefa koncernu, młody Pincent. - Mam... mam przesyłkę. Dla chłopaka - powiedział, zapominając na chwilę o swojej roli. - Chłopaka? - powtórzył naukowiec. - Chodzi panu o Petera? - Zgadza się, dla Petera. Petera Pincenta. - Zajmuje się pan roznoszeniem poczty? - spytał Edwards ze zdziwieniem. Myślałem, że jest pan strażnikiem. - Jestem - potwierdził mężczyzna i zarumienił się nieco. Starał się przypomnieć sobie dokładnie, co ma powiedzieć. - Tyle że to przesyłka wartościowa. Była doręczona osobiście. Przez jedną młodą panią. Chciała być pewna, że bezpiecznie do niego dotrze, znaczy do Petera Pincenta. Akurat ja z nią rozmawiałem. - To może powinien pan przekazać tę przesyłkę adresatowi - zaproponował doktor, uśmiechając się lekko. Strażnik prędko pokiwał głową. - Proszę. - Rzucił kopertę w kierunku Petera. Chłopak spojrzał na nią, zaciekawiony. - To dla mnie? - Tak jest - przytaknął strażnik. - A od kogo? - Od młodej pani. Nadmia... to jest tej, z którą uciekłeś z Grange Hall - wyjaśnił nerwowo mężczyzna. - W każdym razie była do niej podobna. Chyba w tym samym wieku co ty. - Kiedy tu była? Mogę się jeszcze z nią zobaczyć? - zapytał zaskoczony Peter. - Niestety, miała jakieś pilne sprawy do załatwienia. - Wzrok strażnika spoczął na
kopercie. - No, była tu jakieś czterdzieści minut temu. Mówiła, że nie chce czekać. - Tylko tyle? Co jeszcze? Co powiedziała? - dopytywał się chłopak. - Kazała ci powiedzieć - rzekł wolno strażnik - że miałeś rację i że przeprasza. I że zobaczycie się później. - Że miałem rację? Naprawdę tak powiedziała? - No... i że przeprasza. A teraz, jeśli mogę, chciałbym wrócić na posterunek. - Jasne - rzucił Peter, obracając w dłoniach kopertę. - Dziękuję. - Nie ma za co - odparł strażnik, poklepując się po kieszeni spodni, w której znajdował się pokaźny napiwek. - Wykonuję tylko swoje obowiązki. Jude został zaprowadzony do małego pomieszczenia, a właściwie schowka. Ściany pokoju były grube, a drzwi solidne. Brakowało okien - dopływ tlenu zapewniał tylko niewielki otwór wentylacyjny na suficie. - Zostaniesz tutaj - rozkazał mu Derek Samuels. - Nie masz zresztą specjalnie wyboru. Nigdzie się stąd nie ruszysz, dopóki ci nie pozwolę. - Myśli pan, że jest pan strasznie sprytny - mruknął chłopak pod nosem. - Nauczony doświadczeniem - powiedział mężczyzna, wyraźnie z siebie zadowolony, po czym wyjął z kieszeni krótkofalówkę. - Potrzebuję strażnika. Pokój 25 na parterze. Zerknął na Jude’a. - Na twoim miejscu nie denerwowałbym go. - Rzucił chłopakowi ostatnie, tryumfalne spojrzenie, otworzył drzwi za pomocą identyfikatora i wyszedł, zamykając je za sobą. Chłopak ze złością oparł się o ścianę i osunął na podłogę. Gdzieś w tym budynku znajdowała się rudowłosa dziewczyna, nieosiągalna niczym księżniczka z jakiejś pokręconej bajki. W innej części gmachu pracował Peter Pincent. Tymczasem Jude siedział uwięziony w schowku i nie był w stanie nic zrobić. Westchnął zirytowany, podniósł się i kopnął w ścianę. Rzeczywiście, do tej pory uważał, że jest wyjątkowo sprytny i zna się na wszystkim. Po chwili zmarszczył brwi. Może jednak na czymś się znał. Być może nie na wszystkim, ale w tej konkretnej kwestii był specem. Derek Samuels nie przeszukał go, a przecież chłopak miał przy sobie swoje przenośne urządzenie. Dzięki wielogodzinnej obserwacji wnętrza siedziby Pincent Pharma przez kamery systemu monitoringu miał też zakodowany w głowie plan budynku. Jeśli dobrze się zastanowi, być może odtworzy w pamięci drogę z recepcji do tego pomieszczenia, a wówczas będzie wiedział, gdzie się obecnie znajduje. Zmarszczył czoło, uniósł wzrok i popatrzył na otwór wentylacyjny: był mały, trudno dostępny i dobrze zabezpieczony. Jude rozejrzał się po pokoju. Po chwili twarz chłopaka rozjaśniła się w uśmiechu. W
rogu, z tyłu półki, stała oblepiona zaschniętą białą farbą puszka, w którą wetknięto skrobaczkę. Jeden z trzech problemów został rozwiązany! Chłopak wyciągnął narzędzie, postawił stopę na półce i podciągnął się do sufitu.
Rozdział dwudziesty Około minuty zajęło Jude’owi ustalenie swojego położenia. Przez kolejne parę minut przyzwyczajał oczy do panujących wokół ciemności. Jedyne światło pochodziło z otworów wentylacyjnych znajdujących się poniżej i nie na wiele się przydawało. Przestrzeń nad sufitem była gorąca, pełna kurzu, kabli, rur grzewczych i urządzeń klimatyzacyjnych. Droga była męcząca i niełatwa, ale chłopak przemieszczał się tak szybko, jak potrafił, zatrzymując się co parę sekund i nasłuchując pisku czytnika przy drzwiach swojej celi. Raz jeszcze odtworzył w myślach drogę z recepcji. O ile nie popełnił błędu w wyliczeniach, to znajdował się zaledwie kilka metrów od centrum energetycznego Pincent Pharma, które mieściło się na parterze, tuż obok centrum bezpieczeństwa. Jude czołgał się w wielkim pośpiechu. Wiedział, że ma tylko parę minut, a czas płynął szybko. Na pewno nie zdąży w kilka minut odnaleźć rudowłosej dziewczyny, nie zdąży zrobić właściwie nic z wyjątkiem... Hm, z wyjątkiem zyskania dodatkowego czasu. Dotarł wreszcie do celu. Zgodnie z jego przewidywaniami nad centrum energetycznym znajdowało się pełno urządzeń, kabli, routerów i przełączników. Chłopak ostrożnie rozejrzał się dokoła i dostrzegł komputer centralny, zarządzający całym systemem zasilania budynku. W pokoju poniżej, przy monitorach, siedzieli pracownicy firmy i strażnicy. Jude słyszał ich rozmowy. Nie mieli świadomości, że tuż nad nimi znajduje się osoba, która zamierza odnaleźć kable prowadzące do komputera centralnego, podłączyć je do swojego przenośnego urządzenia i uzyskać dostęp do najważniejszego systemu. Chłopak poczuł, że z czoła spływają mu krople potu. Otarł je, wziął głęboki oddech i zabrał się do pracy. Jude stwierdził, że uszkodzenie powinno być niewielkie, niemożliwe do wykrycia, ale za to katastrofalne w skutkach. Ominął więc zabezpieczenia i dostał się do konfiguracji systemu. To powinno wyglądać na awarię zasilania. Wszystkie urządzenia powinny się wyłączyć na co najmniej dwadzieścia minut. Chłopak denerwował się, słysząc ciężkie kroki ludzi przechodzących korytarzem obok centrum energetycznego. Mijały sekundy. Wiedział, że w każdej chwili strażnicy mogą odkryć jego nieobecność. I nagle to znalazł. Kod połączenia, jeden z tysięcy elementów wbudowanych w system. Jedna zmiana spowoduje, że system stanie się bezużyteczny, a wykrycie błędu zajmie informatykom parę dni, a może nawet tygodni. Jude szybko zmienił jedną z liter, ustawił dziesięciominutowe opóźnienie zmiany, a potem, podekscytowany,
poczołgał się wąskim korytarzem z powrotem do swojej celi. Dwukrotnie pomylił drogę, trafiając do osłon, które okazywały się przymocowane, ale w końcu znalazł kratkę, którą wcześniej wyciągał, przeszedł przez otwór i zamknął go za sobą najlepiej jak umiał. Gdy wylądował na podłodze, osłona nieco się obluzowała. Szybko wspiął się, żeby ją poprawić, ale zatrzymał się, gdy usłyszał hałas przy drzwiach. Ponownie opadł na ziemię, otrzepał ubranie i z niewinną miną uniósł głowę, akurat w momencie, gdy w pomieszczeniu pojawił się strażnik - dobrze zbudowany facet z ogoloną czaszką. Mężczyzna podejrzliwie spojrzał na więźnia. - Co tu się dzieje? - Nic!- - Jude był zdyszany i starał się to ukryć, dlatego udał wybuch gniewu i frustracji, którego strażnik mógł się po nim spodziewać. - A co ma się dziać?! Jestem zamknięty w schowku. I jeżeli mnie nie wypuścicie, zacznę krzyczeć - najgłoi śniej, jak potrafię! - Zaczniesz krzyczeć? - Mężczyzna wyszczerzył zęby i przysunął sobie krzesło. Spróbuj, i tak nikt cię nie usłyszy. Te pokoje są dźwiękoszczelne. Możesz się drzeć ile wlezie. - Musicie mnie natychmiast wypuścić - powiedział z gniewem Jude, usiłując się powstrzymać od spoglądania na otwór wentylacyjny. Kratka niebezpiecznie zwisała z sufitu. Przetrzymywanie mnie w tym pomieszczeniu wbrew mojej woli jest niezgodne z prawem. Nie zrobiłem nic złego. - Myślisz, że w Pincent Pharma obowiązuje prawo? - spytał strażnik. - To my stanowimy prawo. - Poinformuję Władze. - Chłopak usiadł i rozprostował nogi. Chciał, żeby uwaga mężczyzny skupiała się wyłącznie na nim. - Podziękują nam serdecznie za to, że cię zamknęliśmy i nie mogłeś w tym czasie wyrządzić żadnych szkód. - Strażnik ziewnął i’ usiadł na krześle, a potem spojrzał obojętnie na Jude’a, jakby chłopak był przezroczysty. - A teraz się zamknij - dodał spokojnie. - Bo jak nie, to ci w tym pomogę. Jasne? Jude w milczeniu pokiwał głową. Usłyszał w głosie mężczyzny groźbę. Przeczuwał, że niewiele potrzeba, aby ten facet odrzucił wszelkie pozory uprzejmości. Wstrzymał oddech. Osłona otworu wentylacyjnego mogła w każdej chwili spaść. Czekał ze ściśniętym sercem. Czas płynął powoli. Minuta. Dwie. Trzy. Nagle zgasło światło i zapadła zupełna ciemność. - Co jest, do... - zdziwił się strażnik i wyciągnął krótkofalówkę. - Halo? Tu 245. Proszę o informację o braku zasilania w pokoju 25... Co? Jak to wszędzie...? Nie, jest tutaj ze mną, to raczej coś innego. Jak... Dobrze, sprawdzę. - Jude usłyszał, że mężczyzna wstaje,
podchodzi do drzwi i chwyta za klamkę. - Otwarte - powiedział ze złością. - Co za paskudztwo... Będę musiał je zamknąć na zwykły zamek. - Otworzył drzwi i ponownie się schylił. - Wracam za pięć minut. - Wszystko w porządku? - spytał Jude, starając się ukryć radość. - Wszystko w porządku - odparł strażnik. - Mała awaria zasilania. Na szczęście te drzwi można zamknąć także w tradycyjny sposób. Jestem potrzebny gdzie indziej, więc przez jakiś czas sam sobie tu spokojnie posiedzisz, jasne? - Zostawia mnie pan samego? Ale tu jest ciemno! - Chłopak udał oburzenie. Mężczyzna zaśmiał się i podszedł do wyjścia. - Spokojnie. Wrócę. Uważaj na potwory. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Jude słyszał, jak kilka razy naciska klamkę, aby upewnić się, że drzwi na pewno są zablokowane. Chłopak odczekał, aż strażnik oddali się, a potem wdrapał się ponownie na regał i sięgnął do osłony otworu w suficie. Za późno zauważył, że kratka zaczyna wypadać. Po chwili z brzękiem uderzyła o podłogę. Jude zamarł, bojąc się nawet głębiej odetchnąć, ale najwyraźniej nikt nie usłyszał hałasu. Wreszcie, kiedy już jego puls wrócił do normy, chłopak podciągnął się do otworu i zaczął się czołgać wąskimi korytarzami nad sufitem. Peter z zaciekawieniem otworzył kopertę, którą mu dostarczono, po czym z nie do końca zrozumiałą mieszaniną podekscytowania i osłupienia zaczął wpatrywać się w jej zawartość. - To Deklaracja Anny - westchnął. - Jednak ją podpisała. Od sprzeczki między Peterem i jego dziadkiem doktor Edwards pracował w milczeniu w kącie laboratorium. Teraz uniósł głowę. - Naprawdę? Chłopak spojrzał na nauczyciela pustym wzrokiem i pokazał mu dokument. - Podpisała ją - powtórzył. - Nie rozumiem. Mówiła... Nie sądziłem, że... - Czyli udało ci się osiągnąć to, czego chciałeś... No to chyba powinniśmy to uczcić. - Chyba tak - odparł niepewnie Peter. - Tak mi się zdaje. - Nie wyglądasz na przekonanego. Chłopak zachmurzył się. - Ale jestem. Po prostu nie wiem, dlaczego to zrobiła. - Może przemyślała wszystkie możliwości. Przecież strażnik powtórzył ci wiadomość od niej. Mówiła, że miałeś rację. Peter z wahaniem skinął głową.
- Muszę się z nią zobaczyć - powiedział nagle. - Teraz. - Oczywiście - odparł szybko doktor Edwards. - Zawiadomisz o tym swojego dziadka? Chłopak ostrożnie włożył Deklarację Anny z powrotem do koperty. Zdjął laboratoryjny kombinezon i chwycił kurtkę. - Sam może mu pan powiedzieć, jeśli pan chce. - Skrzywił się, gdy zobaczył minę doktora. - Nie chciałem... - dodał szybko. - To znaczy, rozumie pan, jeśli pan się z nim spotka... - Rozumiem - odparł ostrożnie mężczyzna. - Ale musisz wiedzieć, że to nie ja mu wcześniej o tym powiedziałem. To znaczy o tym, że masz zamiar podpisać. Nie dowiedział się tego ode mnie. - Tak, wiem. - Peter pokiwał głową. - A przynajmniej domyśliłem się. Ale to już i tak nieważne. - Kolejna dostawa jest już w drodze? Fantastycznie, doprawdy fantastycznie, Eleanor, dziękuję! Naprawdę przyjemnie się z tobą współpracuje. Richard Pincent odchylił się na krześle i zwrócił twarz w stronę okna. Słońce chyliło się ku zachodowi i rozświetlało niebo jaskrawymi barwami. Mężczyzna podziwiał ten widok, czując jednocześnie, że i jego samego opromienia w tej chwili blask sukcesu. Nowa przełożona zakładu Grange Hall nie sprawiała żadnych problemów. Nie zadawała pytań, dostarczała towar, a na dodatek była atrakcyjna. Trudno o lepszego partnera handlowego. Richard był też pewien, że uda mu się przekonać Petera i chłopak zrobi na konferencji prasowej to, co trzeba. A jeśli potem będzie sprawiać problemy, to się nim zajmie. I ni¿ tylko nim, ale także tą dziewczyną, nadmiarem, i jej paskudnym braciszkiem. Mężczyzna zamknął oczy i zapadł głębiej w fotel, pozwalając, by miękka skóra przygarnęła go na parę minut i ukoiła ból mięśni. Krótka chwila odpoczynku przed przybyciem Hillary Wright i prawdopodobnie najważniejszą prezentacją handlową w tym półwieczu. Gdy otworzył oczy, powitał go niezwykły widok. Wokół panowała ciemność, rozjaśniana tylko przez słabe oświetlenie awaryjne na podłodze. Richard Pincent wyskoczył z gabinetu na korytarz, wściekły niczym byk wbiegający na arenę. - Co tu się dzieje?! - wrzasnął. - Co się stało ze światłem? Dlaczego te drzwi są otwarte? O co chodzi? Natychmiast pojawił się obok niego pobladły ze zdenerwowania strażnik. - Mamy problem w centrum energetycznym, proszę pana - zameldował niespokojnie.
- Jaki problem?! Za chwilę będę gościć u siebie przedstawicielkę Władz! - warknął szef koncernu, po czym wyciągnął telefon i wystukał odpowiedni numer. Poczuł, że krew napływa mu do twarzy, a serce dygocze w piersi. - Samuels? Co się, do cholery, stało?! - Chodzi o system zasilania - odparł szef ochrony. W jego głosie można było wyczuć napięcie. - Jest właśnie restartowany. - Restartowany?! - Oczy dyrektora zapłonęły gniewnym ogniem. - To nie pora na restartowanie systemu. Przerwijcie to. Natychmiast! - Obawiam się, że nie możemy. W systemie jest jakaś usterka, błędne połączenie. Restart powinien rozwiązać ten problem. - Usterka?! - zawołał Richard Pincent. - Jesteśmy w Pincent Pharma! Nie mamy błędnych połączeń, w ogóle nie mamy nic błędnego! Co to za usterka? - Niestety, ja... Obecnie staramy się ustalić... Nie jest do końca jasne, dlaczego... - Nie wiesz?! - zagrzmiał mężczyzna. - Nie, proszę pana - przyznał Samuels. - Ale moi ludzie już nad tym pracują. Zapewniam, że zasilanie zostanie przywrócone niezwłocznie. - Pożałujesz, jeżeli tak się nie stanie! - zagroził ponuro Richard Pincent. - Ty i wszyscy, którzy mi się nawiną. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo będziecie tego żałować... Przerwał i ze zdumieniem uniósł głowę. Po chwili wyłączył telefon i schował go do kieszeni. - Pani Wright. Przyszła pani trochę wcześniej. Już... już tu pani jest. - Owszem - odparła gładko kobieta i szybkim gestem odprawiła towarzyszącego jej strażnika. - I bez przeszkód udało mi się przedostać z holu prosto do pańskiego gabinetu. Czy zechciałby mi pan wyjaśnić, co się tutaj właściwie dzieje?
Rozdział dwudziesty pierwszy Peterowi nie udało się jednak wyjść z pracy, żeby spotkać się w domu z Anną. Z powodu awarii w siedzibie Pincent Pharma wprowadzono nadzwyczajne środki ostrożności i nikt nie mógł opuścić budynku. Chłopak nie był też w stanie porozmawiać z dziewczyną przez telefon. Próbował się do niej dodzwonić, ale nie podnosiła słuchawki. Został więc w laboratorium z doktorem Edwardsem. Obaj nudzili się, czekając, aż zostanie przywrócone zasilanie. Na terenie koncernu przerwano wszelkie drugorzędne prace. Nie działał również system identyfikacji. Na wszystkich piętrach włączyło się oświetlenie awaryjne, emitujące słabe światło, w którym pomieszczenia i korytarze wyglądały dziwnie i obco. - Chcesz zobaczyć, jak się wytwarza leki? - spytał nagle doktor Edwards. - W prawdziwym centrum produkcyjnym? Peter uniósł głowę, wciąż pochłonięty myślami o Annie. - Sądziłem, że to niemożliwe - mruknął niepewnie, przypominając sobie swoją pierwszą wizytę w Pincent Pharma. Pozwolono mu wtedy jedynie rzucić okiem na „strefę obróbki końcowej”. - Myślałem, że trzeba czekać kilka miesięcy na uzyskanie przepustki na dział produkcji. Naukowiec wzruszył ramionami i zmrużył oczy. - Owszem, zwykle tak. Ale obecnie system zabezpieczeń nie działa, prawda? To chyba całkiem dobra okazja, biorąc pod uwagę twoją przesyłkę. Poza tym nikt w całym budynku nie pracuje, więc i tak nie mamy nic innego do roboty. - No dobrze. Oczywiście. Tylko spróbuję jeszcze raz dodzwonić się do Anny. Peter wybrał numer, ale w domu wciąż nikt nie odbierał. Parę minut później niechętnie wyszedł z laboratorium wraz z Edwardsem. Pomaszerowali w kierunku części produkcyjnej budynku, przechodząc przez kolejne, następujące po sobie drzwi, które zazwyczaj były solidnie zamknięte, ale tym razem otwierały się niepokojąco łatwo. Strażnicy z ponurymi minami patrolowali poszczególne korytarze, ale ponieważ nie działał system identyfikacji, nie wiedzieli, którzy pracownicy mieli prawo wejść do których pomieszczeń. Petera i doktora Edwardsa zatrzymywano po drodze kilkakrotnie, jednak za każdym razem mogli bez przeszkód kontynuować wędrówkę. Wreszcie znaleźli się w galerii widokowej na czwartym piętrze, gdzie za szklaną ścianą widać było małe białe tabletki wypadające z maszyn. Doktor przeszedł obok okna, otworzył drzwi znajdujące się po prawej stronie i wszedł
dalej. Wskazał kolejną szybę na końcu korytarza. - To tam. - Kiwnął głową. Razem zbliżyli się do okna i Peterowi aż zaparło dech z wrażenia. W pomieszczeniu za szklaną taflą jeden przy drugim stały setki zbiorników, nad którymi unosiły się skomplikowane maszyny. Do niektórych kadzi wsypywano proszek, w innych działały mechaniczne mieszadła albo opadały na nie wielkie metalowe wieka, a zawartość poddawano promieniowaniu laserowemu. Obok, niczym sterty świeżego śniegu, leżały wielkie białe płaty, czekające na umieszczenie w prasach i na obróbkę końcową. Petera zaskoczył ogrom produkcji, jej przemysłowa skala. Te maszyny, te białe bloki - to podstawa wiecznego życia. Doktor Edwards wyglądał na równie zafascynowanego. - Pomyśl tylko, Peter - westchnął. - Pomyśl tylko, co jest w tych arkuszach. Doskonałość rodzaju ludzkiego. Chłopak patrzył przed siebie i zastanawiał się, ile małych kulistych tabletek można wyprodukować z każdego płatu. Ich czysta biel sprawiała, że wyglądały tak niewinnie! Tak trudno było się oprzeć obietnicy wiecznego życia! - I to wszystko? - mruknął pod nosem. Jak zaczarowany wpatrywał się w pigułki wypadające z wielkich maszyn. - Tylko mieszanie i prasowanie? Sądziłem, że to bardziej skomplikowane. - Ależ oczywiście, że tak! - zawołał doktor Edwards. - I to znacznie bardziej! - Po chwili jego oczy zaszły mgłą, jakby patrzył w dal. - Unieśmiertelnij mnie swym pocałunkiem, Słodka Długowieczności...*’ - szepnął. - Słucham? - zapytał zdziwiony Peter. - Och, nic. - Mężczyzna zaczerwienił się. - Coś mi się po prostu przypomniało. Dawne czasy. Wiesz, to przede wszystkim dzięki Albertowi Fernowi zainteresowałem się nauką. To był wielki uczony, wielki humanista. - Albert Fern? - Tak, twórca Długowieczności. Twój pradziadek, Peterze. Chciał zlikwidować wszelkie choroby, zakończyć cierpienia ludzkości. Uświadomił mi, jak wiele możemy osiągnąć, jeśli nie rezygnujemy, jeśli otworzymy nasze umysły na nowe możliwości... - Ale umarł, prawda? To nie ma sensu, nie uważa pan? Doktor Edwards zawahał się, po czym skinął głową. - Tak, ale za to my wszyscy żyjemy, Peter. I on też przetrwał w każdej tabletce, w każdym podtrzymywanym przez nią ludzkim istnieniu. * Według C. Marlowea, Tragiczna historia Doktora Fausta, tłum. J. Kydryński,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982 (przyp. tłum.). Stali w milczeniu, obserwując produkcję leków. Nagle mężczyzna zdjął swój fartuch. - Posłuchaj, Peter, skoro już tu jestem, to wpadnę na chwilę na górę i spotkam się z zespołem badawczym. Ostatnio tak rzadko mamy czas, żeby podyskutować o naszych badaniach... Teraz nadarza się dobra okazja. Trafisz z powrotem, czy mam cię kawałek odprowadzić? - Dam sobie radę - zapewnił chłopak. - Może pan iść. - Nie zajmie mi to wiele czasu. Na twoim miejscu jednak bym się tutaj nie kręcił. To strefa zastrzeżona. Ruszył korytarzem, ale Peter nie zwracał już na niego uwagi. Nie był w stanie oderwać wzroku od tabletek długowieczności. Zastanawiał się, co może zrobić z całym czasem, który miał do dyspozycji. Mógł zrobić wszystko, osiągnąć każdy cel. Możliwości były wręcz porażające, a ich liczba - nieskończona. Serce waliło Jude’owi w piersi, a twarz miał pokrytą gorącym, brudnym pyłem. Znów był mniej więcej tam, gdzie zaczął - mniej więcej, ale nie do końca. Teraz znajdował się nad centrum bezpieczeństwa, nad sercem Pincent Pharma, źródłem wszelkiej informacji i władzy. Słyszał, jak ktoś w dole przeklina, docierały do niego dźwięki włączających się co kilka minut radiotelefonów i rozbrzmiewających w tle nerwowych rozmów. Powoli i ostrożnie otworzył znajdującą się przed nim skrzynkę - centralny komputer systemu kamer monitoringu. Wilgotnymi od potu dłońmi majstrował przez chwilę we wnętrzu serwera. Parę razy przewody wyśliznęły mu się z palców, ale w końcu dał radę odnaleźć to, czego szukał. Wyciągnął nóż i przeciął dwa kable, a następnie zwarł je i podłączył do swojego minikomunikatora. Zaraz potem mały ekran - sześć na dziesięć centymetrów - rozjarzył się. Jude wstrzymał oddech, nasłuchując odgłosów, które świadczyłyby o tym, że popełnił błąd, że system w centrum bezpieczeństwa również wracał do życia. Wokół panowała jednak cisza. Chłopak odetchnął z ulgą, zbliżył dłoń do klawiatury umieszczonej po lewej stronie ekranu i zaczął szukać. - Jest pan pewien, że produkcja długowieczności nie została zakłócona? Peter cofnął się gwałtownie, gdy usłyszał ten wysoki, niespokojny głos. Przywarł ciałem do ściany. Dostrzegł zbliżającą się w jego kierunku charakterystyczną sylwetkę dziadka. Obok Richarda Pincenta kroczyła nieprzyjemnie wyglądająca kobieta o sztywnych włosach. - Produkcja?! - W głosie dyrektora zabrzmiało niedowierzanie, ale także napięcie. Oczywiście, że nie została zakłócona! W przypadku awarii zasilania zatrzymujemy
funkcjonowanie działów pomocniczych, ale produkcja długowieczności nie jest przerywana nigdy. Linie produkcyjne i Oddział X mają niezależne systemy zasilania awaryjnego. Wytwarzamy leki przez cały czas. Naprawdę nie ma się czego obawiać! Peter zdziwił się, słysząc nazwę Oddział X. Właśnie o tym miejscu chciał się czegoś dowiedzieć Pip. Wydawało się, że od czasu tamtej rozmowy minęło wiele dni. - Ale system zabezpieczeń nie działa, panie Pincent, a to dość niepokojące. Sądziłam, że pańska firma dysponuje najbardziej zaawansowanymi rozwiązaniami na świecie. - To prawda - stwierdził ponuro mężczyzna. - Teraz wiemy, że one również powinny mieć własne zasilanie. Zapewniam panią, że pewne osoby stracą przez to pracę. Nie ma jednak powodu do niepokoju. Powodu do... - Stanął nagle w miejscu, widząc wnuka. Przez chwilę mu się przyglądał, a potem ze złością rzucił: - Peter! Co ty tutaj robisz, na litość boską?! Chłopak zaczerwienił się. - My... To znaczy doktor Edwards i ja... Przyglądaliśmy się linii produkcyjnej wymamrotał. - Doktor poszedł porozmawiać z zespołem badawczym. Ja właśnie wracam do laboratorium. - Wiesz, że to strefa zastrzeżona? - Szef koncernu gniewnie zmrużył oczy. Peter przytaknął. - Doktor Edwards mówił... - Doktor Edwards z pewnością wie, co robi - powiedział sztywno Richard. - Ale ty chyba powinieneś wrócić do laboratorium, i to jak najszybciej. - Ach, więc to jest Peter Pincent! Co za spotkanie! - Kobieta przypatrywała się chłopakowi z zaciekawieniem. Peter milczał. Chciał zapytać o Oddział X, upewnić się, że to tylko jeden z wielu działów firmy, że istnieje jakieś zupełnie normalne wyjaśnienie wątpliwości, które zaczęły go dręczyć. - Tak, to on - powiedział Richard Pincent, wciąż patrząc podejrzliwie na wnuka. - To właśnie Peter. Peter, pozwól, to pani Hillary Wright, zastępca sekretarza generalnego Władz. Chłopak otaksował wzrokiem nieznajomą kobietę. Była wyprostowana i miała przymrużone oczy. - Podobno nawróciłeś się na Długowieczność. - Ja... - Peter wbił paznokcie w dłoń. - Sądzę, że Długowieczność to wspaniały wynalazek - powiedział ostrożnie. -1 podpiszesz dziś Deklarację na konferencji prasowej? - zapytała Hillary, wpatrując
się w chłopaka świdrującym wzrokiem. Peter drgnął lekko. - Konferencja prasowa? Nie jestem dobry w kontaktach z prasą. - To ę!o konieczne, niestety - powiedziała ostro kobieta. - Społeczeństwo jest tym zainteresowane, Peter. Jesteś dość sławny. - Myślałem, że to raczej niesława. - Sława i niesława to dwie strony tego samego medalu - stwierdziła Hillary Wright, uśmiechając się nieznacznie. - W każdym razie myślę, że to dobry pomysł. Rzuciła spojrzenie towarzyszącemu jej mężczyźnie, którego twarz pozostawała jednak obojętna. - Peter na pewno się zgodzi - rzekł Richard Pincent, zniżając głos. - Podpisanie Deklaracji to w końcu niezwykłe wydarzenie. Chłopak rozejrzał się wokół niespokojnie. Zgodził się wprawdzie podpisać Deklarację, ale nie chciał przez to stać się marionetką w rękach Władz lub korporacji Pincent Pharma. - Nie - odparł. - Chyba nie... - Zawahał się. Może jednak konferencja to nie taki zły pomysł. Udowodniłby Pipowi, że sam jest swoim panem. Pokaże, że nie można już nim manipulować i wykorzystywać do własnych celów. Podziemie dostanie to, na co zasługuje. Właściwie, czemu by nie - stwierdził w końcu. - To dobrze - powiedziała Hillary Wright. - Jestem pewna, że pan Pincent przygotuje cię do tego spotkania. - Oczywiście - odparł szef koncernu. - Zobaczymy się o szóstej, Peter. A teraz wracaj do laboratorium. Chłopak zawrócił i skręcił w lewo. „Myśleli, że uda im się mnie wykorzystać. A to nieprawda, przecież to ja ich wykorzystuję - pomyślał z pewną dumą. - Już nigdy nie pozwolę, żeby ktoś mną manipulował!” Nagle zatrzymał się. Coś go zaniepokoiło, coś było nie tak. Może zbytnio się pospieszył? Nie zdążył jeszcze porozmawiać z Anną. Podpisana przez nią Deklaracja niemal wypalała dziurę w jego kieszeni. Musiał się koniecznie dowiedzieć, dlaczego dziewczyna zmieniła zdanie. Zawrócił i ruszył z powrotem. Powie dziadkowi, że potrzebuje jeszcze trochę czasu do namysłu. Oznajmi mu, że podpisanie Deklaracji to jego prywatna sprawa. Jednak kiedy skręcił w prawo, zatrzymał się gwałtownie. Richard Pincent zniknął. Peter pobiegł na koniec korytarza, ale kiedy rozejrzał się w obie strony, nikogo nie dostrzegł.
Zirytowany, rozglądał się dalej dokoła, nasłuchując odgłosu kroków, jednak bez powodzenia. Najwyraźniej dziadek i Hillary Wright rozpłynęli się w powietrzu.
Rozdział dwudziesty drugi Anna w ciszy obserwowała strażnika. Była przerażona. Została przemocą wyciągnięta z mieszkania Marii i wrzucona do furgonetki. Na szczęście zwrócono jej Bena. Zdołała też przekonać swoich prześladowców, żeby zdjęli jej kajdanki. Dzięki temu mogła kołysać brata w ramionach i chronić go przed obijaniem się o ściany pędzącego samochodu. Teraz nie wiedziała, gdzie jest - oprócz tego, że znajdowała się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Furgonetka zatrzymała się przy drzwiach, drzwi prowadziły do korytarza, a korytarz do tego pokoju. - Jeżeli nie uciszysz tego czegoś, to ja to zrobię - warknął pilnujący jej mężczyzna. Dziewczyna przyciągnęła Bena do siebie i spróbowała go uspokoić. Dziecko płakało od momentu, kiedy się tu znaleźli. - Jest głodny - powiedziała. - Potrzebuje mleka. - Potrzebuje mleka! - przedrzeźniał ją strażnik. - Ucisz go, bo dostanie coś więcej niż mleko. Anna poczuła ucisk strachu w żołądku i prędko włożyła Benowi palec do buzi. Chłopiec zaczął go gwałtownie ssać. Światło w pomieszczeniu było przyćmione, niewyraźne. - Gdzie jest Maria? - spytała nieśmiało dziewczyna. - Też ją tu trzymacie? - Maria? - Strażnik wyszczerzył zęby. - Tutaj? Śmiem wątpić. Maria jest łapaczem. Anna pobladła. - Nie! - jęknęła z rozpaczą. - Ona nie może... Mówiła, że... - Niestety, nie możesz wierzyć we wszystko, co ci mówią ludzie - powiedział mężczyzna, który właśnie wszedł do pokoju. Miał szczupłą twarz, nosił garnitur i sprawiał wrażenie groźnego. - Anna Covey? - spytał. Dziewczyna skinęła głową. - Nazywam się Samuels. Jestem dyrektorem do spraw bezpieczeństwa w Pincent Pharma. Obawiam się, Anno, że znalazłaś się w kłopotliwej sytuacji. Tak się składa, że zarejestrowaliśmy wszystko na filmie. - Wszystko? - Przez chwilę dziewczyna nie była w stanie oddychać. - Tak, wszystko. - Samuels uśmiechnął się złośliwie. - Słyszeliśmy, że planowałaś uwolnić nadmiary. Wiesz, jaka kara grozi za takie przestępstwo? - Chciałam tylko pomóc dzieciom - powiedziała ze łzami w oczach. - Myślałam, że Maria też potrzebuje pomocy. Myślałam, że...
- Dosyć! - warknął Samuels. - Myślisz, że pozwolimy jakiemuś zarozumiałemu nadmiarowi spiskować przeciwko społeczeństwu? Ze pozwolimy, żeby ktoś zagroził osiągnięciom nauki i cywilizacji?! Musimy chronić pozostałych obywateli przed ludźmi takimi jak ty, Anno. Ty i ten twój odrażający braciszek nie zasługujecie na to, żeby żyć na Zewnątrz! - Zostawcie Bena w spokoju - poprosiła dziewczyna drżącym głosem. - On nie ma z tym nic wspólnego. Jest legalny. Jest niewinny! i - Niewinny? A kto się będzie nim opiekował, jeśli ty trafisz do więzienia? Nie zastanawiałaś się nad tym, prawda?! Za bardzo byłaś zajęta myśleniem o tych obrzydliwych nadmiarach! Kiedy Anna zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła, krew odpłynęła jej z twarzy. Poczuła, jak zalewa ją fala pulsującego bólu. W kieszeni Samuelsa coś zabrzęczało. Mężczyzna wyciągnął radiotelefon. - Macie mi nie przeszkadzać, zrozumiano? - powiedział niskim, poirytowanym głosem. - Dwa oddziały mają pilnować głównego wejścia, a awaria musi zostać zlikwidowana. I nie przeszkadzajcie mi więcej, chyba że ktoś zauważy, że do budynku zbliża się czterech jeźdźców Apokalipsy. Zrozumiałeś? Świetnie. Szef ochrony schował urządzenie z powrotem do kieszeni i uśmiechnął się lekko do Anny. - A teraz poczekamy na lekarza, dobrze? Musi cię zbadać i sprawdzić, czy jesteś Użyteczna. - Użyteczna...? - powtórzyła dziewczyna ledwo słyszalnym głosem. - Co ze mną zrobicie? Gdzie mnie zabieracie? Samuels nie odpowiedział. Strażnik odebrał Annie Bena i pchnął ją na kozetkę, a dopiero potem oddał jej dziecko. Chłopczyk darł się wniebogłosy, zaciskając dłonie w piąstki. Łzy płynęły strumieniami po jego czerwonych, nabrzmiałych policzkach. Anna z trudem powstrzymywała się, żeby nie dołączyć do swojego brata. Powoli zaczynała widzieć wyraźniej. Biały sufit. Biała poduszka. Czerwony koc. Szare prześcieradło. Nadmiar Sheila leżała w ciszy, rozglądając się dokoła z zaciekawieniem. Stopniowo zaczęła sobie przypominać tę salę. Wiedziała, że to nie Grange Hall. Nie był to też żaden dom. Uznała, że to jakieś tymczasowe miejsce pobytu, w którym zrobią jej badania. Dziewczyna doskonale wiedziała, że nie należy o nic pytać. W ciągu lat spędzonych w zakładzie nauczyła się spuszczać wzrok, unikać niepotrzebnych rozmów i wypełniać polecenia, nawet jeśli się przeciw temu buntowała. Wmawiała sobie, że to pewnie kolejny test. Sprawdzają, czy jest gotowa do podjęcia pracy gosposi. Jeśli zda ten egzamin, wkrótce
znajdzie się w rzeczywistym świecie, w prawdziwym domu. A kiedy już trafi do domu, rozpocznie poszukiwania swoich rodziców. Uśmiechnęła się nieznacznie i znów rozejrzała wokół. Kręciło jej się w głowie, a cienki materac sprawiał, że bolało ją całe ciało. Słabo pamiętała swój przyjazd do tego miejsca. Wieziono ją w kierunku dużego, jasnego budynku. Kiedy wysiadła z białej furgonetki, czuła strach. Spytała, gdzie jest, ale nikt jej nie odpowiedział. A gdy pociągnęli ją w stronę drzwi, zaczęła krzyczeć i ktoś wbił jej coś ostrego w nogę. Nie pamiętała już nic więcej. Teraz leżała tutaj, w sali sypialnej takiej jak w Grange Hall, tylko białej, a nie szarej. Nie było tu dzwonków, zadań i szkoleń. Zdaje się, że była tu już od kilku dni, może nieco dłużej. Ciągle spała, więc łatwo straciła rachubę czasu. W sali były też inne osoby, takie jak ona. Same dziewczyny leżące na łóżkach. Wszystkie spały albo udawały, że śpią. Napotkała spojrzenie jednej z nich, ale obie szybko odwróciły wzrok. Jedną z dziewcząt, chyba wczoraj, przyłapano na próbie rozpoczęcia rozmowy i ukarano ją za to chłostą. Sheila uważała, że to odpowiednia kara za głupotę. Miała nadzieję, że ktoś zauważy, że ona nie łamie żadnych zasad. Miała nadzieję, że zda egzamin szybciej niż pozostałe nadmiary. Badania nie były przyjemne. Sheila nie znosiła badań lekarskich. Codziennie dawali jej zastrzyk i pobierali krew, codziennie mocowali jej nogi w strzemionach i wsadzali jej do wnętrza jakieś metalowe instrumenty. Zaciskała wtedy usta i starała się nie krzyczeć z bólu. Poza tym jednak właściwie zostawiali ją w spokoju. Obok znajdowała się niewielka, ciasna łazienka, z której wszystkie mogły korzystać, oczywiście pojedynczo. Trzy razy dziennie przynoszono im jedzenie. Wszystkie dziewczęta nosiły takie same koszule: dłuższe z przodu, otwarte z tyłu, dlatego Sheila musiała trzymać mocno obie poły, kiedy szła do toalety. Raz na jakiś czas jedna z dziewczyn znikała, a na jej miejsce przychodziła inna. Sheila z zazdrością myślała, że pewnie ta poprzednia zdała właśnie egzamin i opuściła to miejsce, żeby podjąć pracę. Miała nadzieję, że ona będzie następna. Nie mogła się tego doczekać. Jude przeskakiwał od jednej kamery do drugiej w poszukiwaniu dziewczyny i Petera. Trafiał jednak na same ujęcia z laboratoriów, linii produkcyjnych, stołówki, długich korytarzy i holu recepcji. Przerwał na moment, widząc na ekranie uzbrojonych, gotowych do akcji ludzi w mundurach, stojących w szeregu przed drzwiami wejściowymi. Wewnątrz budynku znajdowało się trzech dodatkowych strażników. Jude rozpoznał jednego z nich: to był ten, który miał go pilnować. Właśnie przeszukiwano mężczyznę, który następnie przeszedł przez drzwi i skierował się do stanowiska recepcji. Jude przyglądał mu się w milczeniu. Człowiek trzymał w ręku
identyfikator. Chłopak zrobił zbliżenie i ujrzał na nim napis: Manchester Evening News oraz nazwisko: WILLIAM ANDERSON. Strażnik wziął do ręki identyfikator i przyjrzał mu się uważnie, potem najwyraźniej poprosił gościa o dodatkowe dokumenty. Człowiek w garniturze wzruszył tylko z uśmiechem ramionami, wyjął jakąś kartkę i podał mu. To chyba wystarczyło facetowi w mundurze, bo po chwili wstał i zaprowadził mężczyznę do jednego z bocznych pomieszczeń. Dopiero gdy mijali kamerę za drzwiami, Jude mógł lepiej przyjrzeć się twarzy nowo przybyłego. Gdy dostrzegł jego oczy, poczuł, jak po karku spływa mu kropla potu. Ten człowiek nie był dziennikarzem, nie przyjechał z Manchesteru i nie nazywał się William Anderson. Jude zadrżał, śledząc wzrokiem, jak mężczyzna znika z pola widzenia.
Rozdział dwudziesty trzeci Korytarz był długi, biały i mocno oświetlony. Peter rozejrzał się dokoła z zaciekawieniem. Doszedł do wniosku, że znajduje się przy zewnętrznej ścianie głównego gmachu. Z okien po prawej można było zobaczyć cały teren zajmowany przez Pincent Pharma: budynki wewnątrz budynków, dziedzińce oraz długie, wijące się jak węże przejścia podobne do tuneli. Korytarz był szeroki i w nierównych odstępach umieszczono w nim różne przedmioty i urządzenia. Na jednym końcu galerii znajdowały się gabloty prezentujące ewolucję człowieka, na drugim - tablice przedstawiające jeden z etapów produkcji długowieczności. Stały tam też dwa skanery identyfikatorów, za pomocą których można było również zmierzyć ciśnienie krwi, sprawdzić potrzeby żywieniowe, poziom aktywności mózgu i obecność przeciwciał. Dwie duże witryny pod ścianą mieściły modele ludzkiego ciała naturalnej wielkości. W przejrzysty sposób przedstawiono na nich położenie i wygląd poszczególnych narządów, kości i ścięgien. Jeden z modeli prezentował człowieka „zdrowego”, a raczej poddanego działaniu środków na Długowieczność, drugi zaś ukazywał ciało dotknięte procesem starzenia, z wadliwie funkcjonującymi organami, zanikającymi mięśniami i skurczonym szkieletem. Petera nie interesowały modele. Podszedł do ściany i oparł się o nią. Rozsądek podpowiadał mu, że należy wracać do laboratorium i poszukać dziadka później, jednak wewnętrzny głos nie pozwalał mu tego zrobić. Chłopak czuł, że coś tu jest nie w porządku. Oderwał się od ściany z westchnieniem. Oddział X... Pip mówił, że to miejsce znajduje się na szóstym piętrze, a Peter przebywał teraz na czwartym. Spojrzał na sufit w poszukiwaniu czegoś - chyba spokoju ducha - i nagle zmarszczył brwi. Tuż za jego plecami rozległ się szmer, bardzo stłumiony, jednak Peter nie miał wątpliwości. To nie były dźwięki wydawane przez maszyny, ale głosy, ludzkie głosy. Rozejrzał się dokoła zdziwiony, ale nie mógł zidentyfikować źródła dźwięku. Może jednak się pomylił. A może zwariował?! Po chwili jednak ponownie usłyszał głos, i to znajomy - należał do Richarda Pincenta. Był niewyraźny, ale chłopak wiedział, że jego przeczucia są słuszne. Powoli odwrócił się i dokładniej przyjrzał stojącemu obok modelowi. Dostrzegł z tyłu panel z wystającymi krawędziami. Z przejęciem wszedł za gablotę, badając palcami powierzchnię ściany, szukając jakiegoś uchwytu, który sugerowałby, że panel da się poruszyć
albo otworzyć. Był już tak blisko, wiedział to! Szarpał i ciągnął, ale bez skutku. Z westchnieniem cofnął się, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczył, a w końcu, zrezygnowany, oparł się o ścianę. Natychmiast otworzyła się z trzaskiem. Peter ze zdumieniem dostrzegł za nią prowadzące w górę strome schody. Szybko sprawdził, czy korytarz jest nadal pusty, a potem wstrzymał oddech, wszedł do środka i zamknął za sobą panel. Ruszył po schodach. Richard Pincent wyjął z kieszeni telefon. - Tak? - Panie dyrektorze, tu Derek Samuels. Lekarz właśnie sobie poszedł. Szef korporacji zerkał na Hillary Wright. - Ach, Samuels. Posłuchaj, mam teraz gościa. Czy to nie może poczekać? - Nie wydaje mi się. Nie uwierzy pan... - W co nie uwierzę?! - odparł szef koncernu, nie starając się nawet ukryć irytacji. Mam nadzieję, że nic się nie stało. - Nie, nic się nie stało, proszę pana. Ale ona jest w ciąży. Lekarz mówi, że to czwarty miesiąc. Richard Pincent w zdumieniu otworzył usta. - Halo? Słyszał pan, co powiedziałem? - dopytywał Derek. Dziadek Petera skinął w milczeniu głową. Widział, że Hillary Wright stara się podsłuchać rozmowę. - Tak to interesujące. Mam teraz gościa - odpowiedział i uśmiechnął się do przedstawicielki Władz. - Przepraszam na moment - rzucił i przeszedł nieco dalej, poza zasięg słuchu kobiety. - Kto jeszcze o tym wie? - syknął do telefonu. - Nikt. - Bardzo dobrze. I niech tak zostanie. Samuels milczał przez chwilę. - Co pan chce zrobić z płodem? - Przekaż go doktorowi Fergusonowi, niech się nim zajmie. - Naprawdę? A co z ojcem? - Myślę, że nie ma ojca - odparł chłodno Richard Pincent. - Nie ma ojca? - Nie ma. - Oczywiście, rozumiem. Nie ma ojca. Richard Pincent usłyszał zaskoczenie w głosie szefa ochrony. Zirytowało go to.
- Słuchaj, żywy płód to prawdziwy skarb - powiedział zniecierpliwiony. - A Ferguson wciąż domaga się żywych komórek, na których mógłby przeprowadzać swoje eksperymenty, prawda? - Tak, proszę pana. Rzeczywiście. - No to zajmij się tym! - syknął Pincent. - Mam spotkanie z ważną przedstawicielką Władz. Dziś odbędzie się konferencja prasowa, a na dodatek mamy awarię zasilania. Nie zawracaj mi głowy niczym innym, rozumiesz? - Oczywiście - odparł szybko Samuels. - Proszę uznać sprawę za załatwioną.
Rozdział dwudziesty czwarty Sheila zadrżała pod cienkim kocem i obróciła się na bok. Miała spuchnięty brzuch i każde poruszenie sprawiało jej ból. Wierciła się niezdarnie, usiłując przyjąć wygodną pozycję, a potem zamknęła oczy i spróbowała zasnąć. Po kilku minutach obudziły ją zbliżające się do pokoju głosy. Dziewczyna zaniepokoiła się. To nigdy nie zapowiadało niczego dobrego. - Dobrze. Więc ona jest już gotowa? - Wyniki ma dobre. - Świetnie. Ilu możemy się spodziewać? - Co najmniej dwunastu. Może nawet więcej. Ktoś gwizdnął. - Nieźle! Dobra, wieziemy ją. Sheila poczuła, że jej posłanie się przesuwa. Ze strachem otworzyła oczy. Mocno zbudowany mężczyzna pchał jej łóżko, a z przodu ciągnęła je pielęgniarka, którą już wcześniej widziała. - Dokąd mnie wieziecie? - spytała, starając się zachować spokój. - A czy to ważne? - Kobieta spojrzała na nią z irytacją. - Czy wracam do Grange Hall? - Nie, nadmiarze. - Pielęgniarka skrzywiła się. - Wkrótce spłacisz swój dług wobec społeczeństwa. - To znaczy, że zostanę teraz gosposią? - spytała z nadzieją Sheila. - Idę do jakiegoś domu? - Do domu?! - Kobieta roześmiała się. - Daj spokój. I najlepiej się zamknij, bo będę ci musiała zrobić zastrzyk, a pan doktor woli, żebyście były świadome. Rozumiesz? - Świadome? - powtórzyła Sheila, zanim zdążyła ugryźć się w język. - Świadome czego?Co ma mi zrobić lekarz? - Co ma mi zrobić lekarz? - przedrzeźniała ją pielęgniarka. Spojrzała na salowego pchającego łóżko. - Możesz się na moment zatrzymać? Łóżko stanęło i kobieta wyciągnęła strzykawkę. - Jeden mały zastrzyk - zdecydowała. - Na operację powinna się obudzić. Sheila poczuła uścisk czyjejś dłoni na swoim ramieniu, a potem bolesne ukłucie igły. - Teraz lepiej - powiedziała do siebie pielęgniarka i wyrzuciła strzykawkę. - Robią tyle
eksperymentów na tych nadmiarach, że mogliby już wymyślić jakąś mutację genetyczną, by wreszcie przestały gadać. Regeneracja narządów to fajna sprawa, ale co z nami? To my musimy codziennie się z nimi męczyć. Sheila poczuła, że wszystko jej wiruje przed oczami, i po chwili zapadła w głęboki sen. Pokój, w którym znalazł się Peter, przypominał mu stare składy i opuszczone magazyny, w których spędzał czas, kiedy był młodszy. Zostawiano go tam, zabierano, potem znowu zostawiano - czasami nawet na parę dni, podczas gdy ludzie Podziemia zastanawiali się, co z nim zrobić, i starali się znaleźć kogoś, kto mógłby go przechować. „Z chłopakami są problemy” - powtarzał Pip. Dziewczyny było łatwiej ukryć i zapewnić im rozrywkę. Chłopcy potrzebowali natomiast miejsca do biegania, a nielegalne dzieci nie mogły tak po prostu sobie biegać po ulicy - wszędzie czaiły się ciekawskie spojrzenia, a łapacze mogli zjawić się w każdej chwili. Im Peter był starszy, tym ukrycie go stawało się trudniejsze. Przydzielenie domu dla małego dziecka nie stanowiło problemu - zawsze znajdowali się ludzie gotowi zaopiekować się niemowlętami - ale dorastający chłopiec to co innego. Znalezienie rodziny dla chłopca, który miał więcej niż pięć lat, było naprawdę trudne. Peter zmarszczył brwi, starając się skupić na teraźniejszości. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Było dość obskurne. Dokoła piętrzyły się pudła, a betonowa podłoga była zasypana śmieciami. W kącie, ukryte za stertą odpadów albo gruzu, znajdowały się drzwi. Chłopak sprawdził, czy nikt go nie obserwuje, po czym podbiegł do nich i delikatnie je uchylił. Usłyszał głos swojego dziadka, więc cofnął się prędko. - Widzi pani - mówił Richard Pincent. - Długowieczność to cudowny wynalazek. Ma jednak pewne ograniczenia. Tutaj pracujemy nad kolejną wersją - długowiecznością 5.4, którą na potrzeby marketingowe wolimy nazywać długowiecznością premium. Szli w kierunku schodów. Peter starał się podsłuchać ich rozmowę. - Rozumiem. - Hillary Wright nie wydawała się zainteresowana. - Możemy już zostawić ten temat? Władze zajmują się także innymi istotnymi problemami, panie Pincent. Problemami ważniejszymi chyba niż Długowieczność. - Ważniejszymi niż Długowieczność? ‘ Droga pani, nie ma nic ważniejszego niż Długowieczność! Gdybyśmy zaprzestali produkcji tych środków, ludzkość wymarłaby w ciągu kilku lat. Nasza cywilizacja przestałaby istnieć. Przetrwanie naszego gatunku zależy teraz wyłącznie od produkcji długowieczności. Przedstawicielka Władz milczała przez chwilę. - Zgoda. Przekonał mnie pan.
- To dobrze. A teraz, jeśli zechce pani odwiedzić wraz ze mną Oddział X, zobaczy pani przyszłość. Peter poczekał, aż jego dziadek i Hillary dotrą do szczytu schodów, a potem cicho wśliznął się do korytarza i pobiegł za nimi. Sheila zmrużyła oczy. Jaskrawa lampa świeciła jej prosto w twarz. Bolało ją ramię, w które pielęgniarka wbiła jej igłę. Dziewczyna była lekko zamroczona, jakby wciąż śniła. Po chwili poczuła się nieco pewniej i spróbowała otworzyć usta. - Gdzie ja jestem? - rzuciła w przestrzeń pytanie, starając się skoncentrować zamglony wzrok na jednym punkcie, co jej się, niestety, nie udało. Widziała, że jest w dużym pomieszczeniu. Słyszała niskie głosy, ale nie mogła dostrzec, kto z kim rozmawia. - Co się ze mną dzieje? Obok niej pojawiła się rozmazana sylwetka nieznajomej kobiety. Gdy się zbliżyła, Sheila dostrzegła jej twarz. Wyglądała sympatycznie. Różniła się bardzo od ludzi, którzy tak brutalnie się z nią obchodzili w ciągu ostatniego tygodnia. - Nadmiar Sheila? - spytała kobieta. Dziewczyna skinęła głową. - Witaj na Oddziale X. Wkrótce zaczniemy realizację procedury. Jest stosunkowo mało bolesna, więc staraj się po prostu zachować spokój. Postarasz się? Sheila przytaknęła. - Co to za procedura? Do czego jest potrzebna? Kobieta uśmiechnęła się. - Jest potrzebna, żeby tworzyć historię - odparła. - Pomożesz nam dokonać przełomu w nauce, Sheilo. Staniesz się wartościowym zasobem. - Naprawdę? - Dziewczyna zadrżała z pewną dumą. Jest kimś ważnym, przejdzie do historii! - Po chwili skrzywiła się. - Boli mnie. Bardzo boli. I jest mi niedobrze. - Nic ci nie będzie. Zaraz do ciebie wrócę, w porządku? Leż tylko spokojnie. I nie przejmuj się, naprawdę wszystko będzie dobrze. Kobieta odeszła, a Sheila położyła dłonie na brzuchu. Bardzo chciała, żeby ból zniknął, ale wiedziała, że nie ma sensu krzyczeć. Od światła lampy robiło jej się gorąco. Próbowała obrócić się na bok, ale jej nogi zostały unieruchomione w dziwnym położeniu. Chciała unieść ręce, stwierdziła jednak, że również nimi nie może poruszać całkiem swobodnie. - Proszę pani! - zawołała z niepokojem, jednak nikt jej nie odpowiedział. Peter wbiegał po dwa stopnie. Na górze był krótki korytarz, na końcu którego znajdowały się kolejne drzwi. „Oddział X” - pomyślał chłopak. Serce zabiło mu nieco
szybciej. Znalazł to miejsce! Przyłożył ucho do drzwi. - Problem z długowiecznością nie dotyczy tego, co ona może zdziałać. Ważniejsze jest to, czego na razie nie potrafi zrobić, nieprawdaż? - mówił Richard Pincent. - Nie powinniśmy dostrzegać efektów starzenia się, a wiek nie powinien mieć wpływu na nasze ciała. Tak jednak nie jest, zgodzi się pani? Zmarszczki, otyłość, brak energii - to nasi wrogowie. Przyroda ciągle robi sobie z nas żarty, chce nas powstrzymać. Ziemia należy do nas, a mimo to nie potrafimy zapanować nad naszym samopoczuciem, nad naszym wyglądem. - Pozostaje chirurgia... Oboje stali blisko drzwi - zbyt blisko, żeby Peter mógł zaryzykować ich otwarcie. - Tak, ale to tylko półśrodek. Jedna operacja nie wystarczy, droga pani. Przed nami wieczne życie, ale mimo że nasze narządy regenerują się dzięki długowieczności, to skóra i mięśnie jeszcze nie są w stanie dotrzymać im kroku. - I naprawdę potrafi pan temu zaradzić? W jaki sposób? - Komórki macierzyste. Peter usłyszał westchnienie Hillary Wright. - Komórki macierzyste? Doprawdy, co w tym nowego? Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk. Chłopak drgnął, przerażony. - Co to za dźwięk?! Są tu jakieś zwierzęta? - spytała kobieta. - Nie, nie ma tu zwierząt. To tylko... element procedury. Najważniejsza sprawa to fakt, że nie używamy komórek zwierzęcych ani komórek pochodzących od osób dorosłych. Możliwości dorosłych komórek macierzystych są bardzo ograniczone. Gdy już osiągną pewien wiek, mogą służyć jedynie do naprawy, wymiany albo regeneracji konkretnych organów. - Jakie są zatem inne możliwości? - Możliwości są w tamtym pomieszczeniu, za tymi podwójnymi drzwiami... - Proszę mi pokazać, co tam jest. Chciałabym to zobaczyć. Peter nerwowo zazgrzytał zębami. Musiał tam wejść, też chciał to widzieć. - Spokojnie, zobaczy pani. Jesteśmy blisko czegoś, co dla walki ze starzeniem się jest prawdziwym Świętym Graalem! Proszę tylko umyć ręce i założyć ten fartuch... długowieczności, to skóra i mięśnie jeszcze nie są w stanie dotrzymać im kroku. - I naprawdę potrafi pan temu zaradzić? W jaki sposób? - Komórki macierzyste. Peter usłyszał westchnienie Hillary Wright.
- Komórki macierzyste? Doprawdy, co w tym nowego? Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk. Chłopak drgnął, przerażony. - Co to za dźwięk?! Są tu jakieś zwierzęta? - spytała kobieta. - Nie, nie ma tu zwierząt. To tylko... element procedury. Najważniejsza sprawa to fakt, że nie używamy komórek zwierzęcych ani komórek pochodzących od osób dorosłych. Możliwości dorosłych komórek macierzystych są bardzo ograniczone. Gdy już osiągną pewien wiek, mogą służyć jedynie, do naprawy, wymiany albo regeneracji konkretnych organów. - Jakie są zatem inne możliwości? - Możliwości są w tamtym pomieszczeniu, za tymi podwójnymi drzwiami... - Proszę mi pokazać, co tam jest. Chciałabym to zobaczyć. Peter nerwowo zazgrzytał zębami. Musiał tam wejść, też chciał to widzieć. - Spokojnie, zobaczy pani. Jesteśmy blisko czegoś, co dla walki ze starzeniem się jest prawdziwym Świętym Graalem! Proszę tylko umyć ręce i założyć ten fartuch... - Czegoś jednak nie rozumiem. Nie... - Zrozumie pani! Jesteśmy w trakcie testów, oczywiście nieoficjalnych. Jednak jak do tej pory wciąż rośnie zapotrzebowanie zgłaszane przez... uczestników badań. - Uśmiechnął się. - Obiecuję pani, to naprawdę będzie wielki sukces, dla nas i dla całego kraju. Proszę za mną. Proszę się przygotować na coś wyjątkowego. Sheila jęknęła cicho, próbując bezskutecznie uwolnić ręce. Wcale nie czuła się kimś ważnym - była nieszczęśliwa, przestraszona i niespokojna. Co jakiś czas słyszała krzyki, które ją przerażały. W pokoju pojawił się mężczyzna w białym fartuchu. Podszedł do niej razem z tą sympatyczną kobietą, która układała przedmioty na wózku. Sheila zaczynała widzieć coraz wyraźniej. Dostrzegała inne łóżka, ludzi w białych fartuchach rozmawiających przyciszonymi głosami. - Dobrze. Poproszę o numer. - Już sprawdzam... VA 367. - Kobieta tym razem nie uśmiechnęła się do Sheili, tylko podeszła i nacisnęła dźwignię, co spowodowało, że nogi dziewczyny uniosły się. Ciało pacjentki wygięło się i kajdanki otarły jej skórę na przegubach. - Ile jest do wyjęcia? - Aż dwanaście. - Dwanaście? - Mężczyzna sprawiał wrażenie zdumionego. - Nieźle. To chyba rekord, prawda?
- W zeszłym tygodniu było jedenaście, ale operacja się nie udała. - Czegoś jednak nie rozumiem. Nie... - Zrozumie pani! Jesteśmy w trakcie testów, oczywiście nieoficjalnych. Jednak jak do tej pory wciąż rośnie zapotrzebowanie zgłaszane przez... uczestników badań. - Uśmiechnął się. - Obiecuję pani, to naprawdę będzie wielki sukces, dla nas i dla całego kraju. Proszę za mną. Proszę się przygotować na coś wyjątkowego. Sheila jęknęła cicho, próbując bezskutecznie uwolnić ręce. Wcale nie czuła się kimś ważnym - była nieszczęśliwa, przestraszona i niespokojna. Co jakiś czas słyszała krzyki, które ją przerażały. W pokoju pojawił się mężczyzna w białym fartuchu. Podszedł do niej razem z tą sympatyczną kobietą, która układała przedmioty na wózku. Sheila zaczynała widzieć coraz wyraźniej. Dostrzegała inne łóżka, ludzi w białych fartuchach rozmawiających przyciszonymi głosami. - Dobrze. Poproszę o numer. - Już sprawdzam... VA 367. - Kobieta tym razem nie uśmiechnęła się do Sheili, tylko podeszła i nacisnęła dźwignię, co spowodowało, że nogi dziewczyny uniosły się. Ciało pacjentki wygięło się i kajdanki otarły jej skórę na przegubach. - Ile jest do wyjęcia? - Aż dwanaście. - Dwanaście? - Mężczyzna sprawiał wrażenie zdumionego. - Nieźle. To chyba rekord, prawda? - W zeszłym tygodniu było jedenaście, ale operacja się nie udała. - Trudno, postaramy się, żeby tym razem było inaczej. Przesunął lampę tak, żeby świeciła między nogi Sheili, i podciągnął koszulę dziewczyny. Zrobiło jej się gorąco, ogarnął ją wstyd, nie mogła się jednak ruszyć. - To boli - zdołała się poskarżyć kobiecie, która trzymała w dłoniach kilka małych probówek. Nieznajoma uśmiechnęła się. - Wcale nie boli - odpowiedziała pogodnie. - To nic wielkiego. Po prostu leż spokojnie, a technik wykona zabieg. To nie potrwa długo. Sheila posłusznie kiwnęła głową. A potem poczuła, jak wbija się w nią zimne i twarde narzędzie. Mrożący krew w żyłach wrzask wypełnił całe pomieszczenie. Dziewczyna dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to ona krzyczy. Ból był potworny. Wydawało jej się, że ktoś kroi jej ciało nożem. Jednak czuła nie tylko ból. Gdzieś głęboko jej ciało domagało się
czegoś, choć Sheila nie wiedziała czego. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, ale odnosiła wrażenie, jakby jej krzyk pochodził z samej głębi istnienia. Próbowała zaprotestować, jednak ból przenikający jej wnętrzności skutecznie to uniemożliwiał. Jej oczy napełniły się łzami i modliła się tylko o to, żeby to, co się z nią dzieje, skończyło się jak najszybciej, bo wiedziała, że długo nie będzie w stanie tego wytrzymać. Nie chciała już być wartościowym zasobem. Chciała być po prostu nadmiarem Sheilą.
Rozdział dwudziesty piąty Peter usłyszał, że jego dziadek otwiera kolejne przejście. Po kilku sekundach chłopak z wahaniem uchylił drzwi, za którymi czekał. Przecisnął się na drugą stronę i dostrzegł błysk jasnego światła. Richard Pincent i Hillary Wright zniknęli już za podwójnymi drzwiami. Peter znalazł się w przedsionku sali operacyjnej. Na blacie stała duża umywalka, obok wisiały fartuchy, a na półce leżały plastikowe torebki. Chłopak przyjrzał się im i dostrzegł w środku lateksowe rękawice. Podbiegł do podwójnych drzwi i popchnął jedno ze skrzydeł, uchylając je na tyle, by móc zajrzeć do pomieszczenia. Otworzył szeroko oczy z przerażenia. Sala była ogromna, a w jej odległym końcu stało kilka łóżek. Leżały w nich dziewczęta. Peter popatrzył na nie i poczuł, że ogarniają go mdłości. Dziewczyny miały blade twarze i szkliste lub zamknięte oczy. Nogi dwóch pacjentek były uniesione, podtrzymywały je dziwne metalowe urządzenia. Chłopak nie mógł na to patrzeć. Wszystkie dziewczyny były mniej więcej w jego wieku, może nawet młodsze. Przy jednej z nich kręcili się ludzie w białych fartuchach. Bliżej Petera stały różne urządzenia, a także trzy puste łóżka ustawione jedno na drugim. Chłopak upewnił się, że nikt nie patrzy w jego stronę, a potem podbiegł do łóżek i ukrył się za nimi. Widział z tego miejsca, jak Richard Pincent spogląda z uśmiechem na Hillary Wright. - Nadmiary... - rzekł swobodnie mężczyzna. - Ciężar dla społeczeństwa. Brzemię, którym nie można obarczać naszej planety. Mam rację? Hillary z niepokojem popatrzyła na dziewczęta, a po chwili szybko odwróciła wzrok. - To nadmiary? Co one tu robią? - Zadałem pani pytanie. Proszę mi na nie odpowiedzieć. - Niektóre nadmiary są przydatne - westchnęła Hillary - Wright. - Ale rzeczywiście, ogólnie rzecz biorąc, stanowią obciążenie. Panie Pincent, dlaczego pan mnie tu przyprowadził? Chcę zobaczyć produkcję leków, a nie te dziewczyny. - Zaprosiłem panią tutaj, ponieważ Władze powinny nie tylko określać cele, ale także sankcjonować środki niezbędne do ich osiągnięcia - odparł gładko dyrektor. - Zaaprobować je i chronić nasze linie produkcyjne przed dostępem niepowołanych osób, przed niepotrzebnymi pytaniami, przed ludźmi nierozumiejącymi pracy naukowej, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, że wszelki postęp wymaga... wolności, która nie jest możliwa w innych dziedzinach. - Wolności? Co pan ma na myśli? - A jeśli powiem, że nadmiary to klucz do zdrowia i pomyślności całej ludzkości i że
nie są dla nas Ciężarem, lecz zbawieniem? Ze to nie żadne nadmiary, lecz wartościowe zasoby? Peter wytężał słuch. Rozglądał się też dokoła w poszukiwaniu lepszej kryjówki. - Naszym zbawieniem? O czym pan właściwie mówi?! - Byliśmy bardzo krótkowzroczni. Traktowaliśmy nadmiary zupełnie nieodpowiednio: jak Ciężar, jak osobniki, których należy unikać, a najlepiej zniszczyć, jak zjawisko, które należy opanować. Okazuje się, że nadmiary wcale nie są Ciężarem. To nasza przyszłość! Ich komórki jajowe, nasienie, narządy, ich ciała są ważniejsze niż wszystkie inne zasoby naturalne - wyjaśnił spokojnie Richard Pincent, spoglądając na leżące w łóżkach dziewczęta. Peter popędził w kierunku ławy stojącej na środku pomieszczenia i przykucnął za nią. Wszystkie jego zmysły były napięte. - Co takiego kryją ich ciała? - spytała ze zdziwieniem Hillary Wright. - To nie ma sensu. Przecież płodność jest słabością, a stwarzanie nowego życia to grzech. Dziadek Petera wskazał ręką rząd łóżek. - Proszę myśleć o nich jak o inkubatorach. Inkubatorach, w których dojrzewają najwyższej jakości embrionalne komórki macierzyste - stwierdził z namaszczeniem. - Jak to embrionalne? To znaczy... - To znaczy, że mamy tu embriony, zarodki, po dziesięć naraz. Dzisiaj zamierzamy pobrać dwanaście. I na tym się nie skończy. - Hodujecie je? Tutaj?! - Hillary Wright aż westchnęła ze zdumienia. - To nie jest żadna rewolucja. Słyszała pani o metodach zapłodnienia in vitro, czy to było jeszcze przed pani urodzeniem? Bierzemy komórkę jajową, zapładniamy ją i umieszczamy w macicy. Jedyna różnica to fakt, że tu mamy tych komórek cztery, pięć, dziesięć, dwadzieścia... Komórki przyjmują się, pozwalamy im rosnąć, a potem je zabieramy. A one mogą zdziałać wszystko! Prekursorowe komórki macierzyste poddane działaniu długowieczności pozwalają osiągnąć niesamowite rezultaty. Wyjątkowe, rewolucyjne! I zajmuje to tylko dwa tygodnie. Dwa tygodnie od momentu zapłodnienia! Hillary Wright popatrzyła na mężczyznę z niedowierzaniem. - A co z podażą? - spytała, marszcząc w skupieniu czoło. - Podaż nie jest wystarczająca na potrzeby całego kraju, nie mówiąc o świecie. Mamy za mało nadmiarów, w tym systemie nie ma równowagi. - Oczywiście, że nie ma! - Dziadek Petera roześmiał się. - Musimy więc zapewnić kontrolę nad dostawami. - Ale w jaki sposób? Nie ma gwarancji, że...
- Nie ma gwarancji? - Richard Pincent uśmiechnął się i pokręcił głową. Zniżył głos. Dobrze pani wie, podobnie jak inni przedstawiciele Władz, że od wielu lat nadmiary służą do pozyskiwania składników takich jak krew, szpik kostny, komórki macierzyste. Zawsze potrzebowaliśmy określonej liczby nadmiarów na potrzeby badań medycznych. Niektóre ministerstwa Władz odnosiły się do tego bardzo... przychylnie. Jak dotąd jednak w grę wchodziły niewielkie liczby - kilka uszkodzonych implantów antykoncepcyjnych wystarczało, żeby zapewnić odpowiednią podaż. Teraz jednak musimy tę liczbę znacznie zwiększyć. Potrzebujemy więcej młodych ludzi, więcej wartościowych zasobów. I to oficjalnie. Peter zdrętwiał, gdy przypomniał sobie wizyty dziwnych lekarzy w Grange Hall. Zawsze odbywało się to w nocy, zawsze w izolatkach, czyli podziemnych celach wykorzystywanych jako karcery. Oddychał z trudem. W idei Długowieczności nie było nic czystego. - To znaczy, że Władze... że pozwoliliśmy na powstawanie nadmiarów? - Hillary Wright zamarła. Była w szoku. - Nie wiedziała pani o tym? - spytał Richard Pincent. W jego głosie dało się słyszeć zaskoczenie. - Myślałem, że dokładnie zapoznała się pani z notatkami Adriana. Dał nam specjalne pozwolenie. A teraz chcemy mieć jeszcze więcej nadmiarów, w grę wchodzą naprawdę ogromne liczby. Stworzymy farmy nadmiarów. To niezbędne, droga pani. Otwierają się przed nami nieograniczone możliwości! Hillary wciąż patrzyła na dziewczęta leżące w pomieszczeniu. - Istnieją oficjalne kanały, panie Pincent. To byłoby naruszenie procedur i przepisów... - Nikt nie będzie przejmować się procedurami i przepisami, gdy ludzie zrozumieją, co można uzyskać dzięki tym nowym lekom. Procedury i przepisy są czymś przestarzałym. Należą do przeszłości! A to jest postęp. To jest przyszłość. Kobieta milczała przez chwilę. Ponownie spojrzała na stojące w szeregu łóżka. - A tamta dziewczyna... - Wskazała palcem unieruchomioną pacjentkę. - Co się z nią dzieje? - Ach, ona jest w najciekawszej fazie procesu. Chyba po raz pierwszy mamy do czynienia z całym tuzinem. Pobieramy właśnie dwanaście dwutygodniowych embrionów. To wystarczająca liczba, żeby zapewnić dostawy długowieczności premium dla Londynu i okolicznych hrabstw przez całe trzy miesiące! - To znaczy, że ona jest w ciąży?
- Wielokrotnej - potwierdził Richard Pincent. - Niestety, na razie nie potrafimy jeszcze uniknąć skutków ubocznych tego stanu. - Uśmiechnął się. - Mamy oddział pełen dziewczyn, które ciągle mają mdłości, są zmęczone, marudzą i denerwują się byle czym, więc pielęgniarki wciąż żądają podwyżek. Ale pracujemy nad tym. Gdyby nie powodowało to pogorszenia jakości zarodków, nadmiary byłyby poddane narkozie przez cały czas. - A co się z nią potem stanie? - Potem? - Richard Pincent najwyraźniej nie zrozumiał pytania. - Czy nie zdradzi tajemnicy? Przecież nie możemy sobie na to pozwolić. Peter poczuł przeszywający go dreszcz. Nawet ze swojej kryjówki dostrzegł zimny błysk w oczach kobiety. Do tej pory myślał, że być może przedstawicielkę Władz oburzało to, czego była świadkiem, ale jego nadzieje się rozwiały. - Ach, rozumiem - odparł szef koncernu z wyraźną ulgą. - Nie, niczego nie zdradzi. Zacznijmy od tego, że każdy z nadmiarów ma jeszcze przed sobą mniej więcej piętnaście lat wieku produkcyjnego. A potem zobaczymy. - Zobaczymy? Proszę sobie darować te frazesy. Co się stanie z nadmiarami, kiedy już przestaną być przydatne? Nie możemy stwarzać nadmiarów, jeśli mają się stać Ciężarem dla społeczeństwa. - Och, na pewno nie staną się Ciężarem - odrzekł Richard Pincent, uśmiechając się lekko. - Staną się Użyteczne w nieco inny sposób. Potrzebne nam są żywe organizmy do doświadczeń i testowania leków. To jedna z możliwości. Poza tym potrzebujemy narządów, aby udoskonalać techniki regeneracji organów. Krew jest również cennym zasobem. Ciało ludzkie może dostarczyć naprawdę wspaniałych składników, droga pani. Możliwości są wręcz nieograniczone. - To niezwykłe. - Hillary Wright odetchnęła głęboko. - Któż mógłby przypuścić, że nadmiary okażą się tak użyteczne? Peter powoli skierował spojrzenie na leżącą na łóżku dziewczynę. Zdrętwiał i poczuł, że jego skóra stała się dla niego zbyt ciasna, niewygodna. Przez chwilę naprawdę sądził, że Długowieczność to rzeczywiście coś wspaniałego. Ale w całym budynku Pincent Pharma nie było ani krztyny dobra. Mieszkało tu wyłącznie samo zło. Więcej zła, niż był sobie w stanie wyobrazić. Zrobiło mu się niedobrze na myśl o tym, że o mały włos nie stanął po stronie tych ludzi. Zrozumiał, że musi się stąd wydostać. Musi przekazać informację Pipowi i wezwać pomoc. Z wahaniem podniósł się, rozcierając zdrętwiałe od niewygodnej pozycji nogi. Czekał na okazję, żeby ruszyć do wyjścia. Miał nadzieję, że uwaga zebranych skupi się na
poddawanej właśnie operacji dziewczynie na końcu sali. Z przerażeniem obserwował, jak technik w laboratoryjnym fartuchu wpycha metalowe narzędzie do wnętrza pacjentki. Dziewczyna po raz kolejny wydała z siebie mrożący krew w żyłach wrzask, rozpraszając uwagę mężczyzny wykonującego zabieg. - Chyba musimy ją znieczulić - powiedział lekarz. - Zastrzyk, szybko! Dziewczyna uniosła głowę i krzyczała dalej. Był to dźwięk pełen najgłębszej rozpaczy, gardłowe wołanie o pomoc. Nagle Peter zauważył, że pacjentka patrzy w jego kierunku. Zmarszczył brwi. Znał ją. To był nadmiar Sheila z Grange Hall. Dziewczyna rozpoznała go. - Nadmiarze Peter! - wrzasnęła, tuż przed tym, jak pielęgniarka wbiła igłę w jej ramię. - Peter, pomóż mi! Proszę...! Chłopak znów ukucnął, ale było już za późno. Jego dziadek odwrócił się gwałtownie i dzikim wzrokiem omiótł pomieszczenie. Hillary Wright rozejrzała się z niepokojem. - Nadmiar Peter? Nie chodzi chyba o... o pańskiego... - Peter - powiedział powoli Richard Pincent. - Jeżeli tam jesteś, możesz być pewien, że gorzko tego pożałujesz. - Mężczyzna wyjął z kieszeni telefon i wybrał jakiś numer. - To ja - odezwał się ostro. - Przyślijcie uzbrojonych strażników na Oddział X. Natychmiast!
Rozdział dwudziesty szósty Jude stracił Pipa z oczu. Mężczyzna minął centrum bezpieczeństwa i wyszedł przez drzwi na końcu korytarza, a chłopak nie mógł go już śledzić, bo nie znalazł właściwego ujęcia kamery. Oddychał teraz spokojniej. Obawiał się przez chwilę, że Pip przyszedł tu po niego, że powinien poważniej potraktować ostrzeżenie przywódcy Podziemia dotyczące latania zbyt blisko słońca. Potem jednak zreflektował się. Pip nie miał powodu, żeby go śledzić. Na pewno znacznie ważniejsze sprawy zaprzątały jego głowę. Ale jakie? Czyżby przyszedł zabrać stąd Petera? Chłopak wznowił poszukiwania dziewczyny. Nerwowo przeglądał obrazy z kamer monitoringu. Zajęło mu to trochę czasu, ale w końcu ją znalazł - swoją księżniczkę, rudowłosą piękność. Rudowłosy nadmiar! Zdał sobie z tego sprawę, gdy dostrzegł czasomierz wszczepiony w delikatną dłoń nieznajomej. Nauczono go nienawidzić nadmiarów, traktować je jak zarazę, zagrożenie dla cywilizacji, dla legalnych ludzi takich jak on. Potem jednak odkrył, że sam również był bliski zostania nadmiarem i że to przez niego Peter nie był legalny. Nauczyciel Jude’a opowiedział mu kiedyś o dawnej religii nazywanej chrześcijaństwem i o koncepcji grzechu pierworodnego. „Cóż za barbarzyński pomysł!” - powtarzał swojemu uczniowi. Chłopak jednak doskonale rozumiał tę ideę. Ostatnio zaczął uważać, że dobrze podsumowuje jego życie. Spoglądał teraz na dziewczynę i zastanawiał się, kim ona jest, skąd się wzięła i co tutaj robi. Czyżby była chora? Wyobrażał sobie, że może z nią porozmawiać, posłuchać jej, że mogą podzielić się refleksjami na temat swojego życia i marzeń. Może mógłby się nią zaopiekować. I może ona mogłaby zaopiekować się nim... Nie spuszczając wzroku z nieznajomej, Jude nacisnął przycisk i powiększył obraz. Gdy twarz dziewczyny wypełniła cały ekran, chłopak nagle zdał sobie sprawę, że nadmiar nie śpi. Zdawało mu się, że te piękne, wyraziste oczy patrzą wprost na niego. Były pełne strachu, wprost pociemniałe z przerażenia. Jude poczuł, jak napinają mu się mięśnie. Cofnął kamerę, żeby sprawdzić, dlaczego dziewczyna cierpi, skąd wzięły się łzy w jej oczach. Wokół jej łóżka stali lekarze i pielęgniarki i coś z nią robili - coś, co sprawiło, że chłopak aż wzdrygnął się z odrazą. Dreszcz przebiegł mu przez plecy, kiedy dostrzegł trzy kolejne postacie. Mężczyznę zidentyfikował od razu - to był Richard Pincent, człowiek, którego twarz można było zobaczyć w każdej reklamie długowieczności, który regularnie pojawiał się w
wiadomościach i w gazetach. Była tam też jakaś kobieta, którą Jude widział po raz pierwszy. Bez problemu za to rozpoznał Petera, te jego rozbiegane oczy i zaciśnięte pięści. Twarz dziewczyny poczerwieniała z gniewu, miała szeroko otwarte usta, zaczęła krzyczeć. Jude dostrzegł, że jej nogi zostały zamocowane w jakichś dziwacznych uchwytach... - Tam, w górze! Jest na suficie! Chłopak drgnął. Głos dochodził z dołu, z centrum bezpieczeństwa. Słychać było również szuranie drabiny przesuwanej po podłodze. Za moment pracownicy koncernu dostaną się do otworu wentylacyjnego, znajdującego się parę metrów od niego, i złapią go. Jeszcze przez chwilę Jude wpatrywał się rozpaczliwie w mały ekran, ale w końcu odłączył się od komputera centralnego i obraz dziewczyny zniknął. Chłopak wsunął minikomunikator do kieszeni, zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął się czołgać w kierunku szybu windy, najszybciej, jak potrafił. Peter natychmiast wydostał się ze swojej kryjówki - nie miał innego wyjścia. Teraz wpatrywał się z napięciem w twarz swojego dziadka. - Co zrobiliście Sheili? - Nie bał się. Był wściekły, a jego twarz pobielała z gniewu. Przepełniało go rozgoryczenie. Starał się mówić cicho, bardzo spokojnym tonem. Nie mógł pozwolić, żeby nienawiść odebrała mu siły. - Co się z nią dzieje? Richard Pincent spoglądał na wnuka, trzęsąc się z gniewu. - W jaki sposób się tu dostałeś?! Nikt nie zna tego miejsca. Nikt... - Śledziłem was. Nie było to specjalnie trudne. - Śledziłeś nas? - Mężczyzna podszedł do Petera i chwycił go za ramiona. - Śledziłeś?! Kto ci pozwolił, ty mały, głupi szpiclu?! Peter strząsnął jego dłonie, ale dziadek złapał go ponownie, tym razem nieco mocniej. - Co pan zamierza z nim zrobić? - spytała z niepokojem Hillary Wright. - Co będzie, jeśli chłopak komuś o tym opowie? - Nikomu nic nie powie - odrzekł ponuro Richard Pincent. - Za chwilę będą tu strażnicy. Już oni o to zadbają. - Też mnie zwiążecie? - spytał Peter przez zaciśnięte zęby. - Zostanę Użytecznym zasobem? Niedobrze mi się robi na twój widok. Jesteś chory, jesteś szaleńcem! - Dosyć! Dziadek wymierzył mu cios prosto w głowę. Chłopak upadł, ale niezrażony podniósł się po chwili i skierował wzrok na kobietę. - Akceptuje to pani? Władzom to nie przeszkadza, prawda? Hillary Wright spojrzała na niego niepewnie.
- Odpowiedni wydział będzie w dalszym ciągu... Wszystkie procesy realizowane przez Pincent Pharma zostaną poddane przeglądowi i kontroli w odpowiednim wydziale wyrecytowała, odsuwając się od Petera z lękiem. - Oczywiście obowiązują pewne normy i musimy być pewni, że realizujemy nasze cele. - Jasne, cele - odparł chłopak. - Musicie je zrealizować, oczywiście. W pomieszczeniu otworzyły się drzwi i stanęło w nich dwóch strażników. - Co tak długo?! - spytał gniewnie Richard Pincent i gestem wskazał im Petera. Mężczyźni podbiegli do chłopaka i skuli mu ręce z tyłu. Jeden z nich uniósł głowę. - Bardzo przepraszamy, proszę pana. To przez brak zasilania. Zdaje się, że to jednak sabotaż, a nie awaria systemu. Zwiększamy środki bezpieczeństwa. - Sabotaż? To akcja Podziemia?! - spytała Hillary Wright, wzburzona. Richard Pincent spojrzał zimno na wnuka. - Czy masz z tym coś wspólnego? - spytał. - Niestety, nie - mruknął chłopak. - Zabierzcie go! - rozkazał strażnikom dyrektor. - Zamknijcie go na dole, w którymś z magazynów koło recepcji. Mężczyźni odciągnęli Petera w stronę wyjścia. Chłopak próbował się uwolnić, ale jeden ze strażników uderzył go w głowę. - Poczekajcie! - zawołała przedstawicielka Władz. Strażnicy zatrzymali się na chwilę. - Mamy konferencję prasową, a on musi na niej wystąpić. - Niech się pani nie obawia - odrzekł sucho Richard Pincent. - Chłopak podpisze Deklarację zgodnie z planem. Peter spojrzał na dziadka z odrazą. - Sądzisz, że po tym wszystkim podpiszę Deklarację? Nigdy w życiu! Cieszę się, że Podziemie odcięło wam prąd. Mam nadzieję, że wysadzą was w powietrze. - Ależ podpiszesz, i na dodatek będziesz się uśmiechał do kamer. W przeciwnym razie twoja przyjaciółka Anna poniesie konsekwencje. - Anna? - Peter spojrzał na dziadka. - Zostawcie ją w spokoju! - Chciałbym to zrobić, ale niestety nie mogę - odparł Richard Pincent. Sądząc po wyrazie jego twarzy, nie mówił prawdy. - Anna okazała się bardzo głupią dziewczyną. Bez twojej wiedzy zaangażowała się w działalność wywrotową. - Co takiego? - spytał chłopak niepewnie. - Kłamiesz! - Nie śmiałbym kłamać. Nagraliśmy to. Dziewczyna przekazała plany Grange Hall ludziom, którzy planowali włamanie. Jak w ogóle mogła wpaść na coś takiego?!
- Planowała włamanie do zakładu dla nadmiarów? Z kim?! Panie Pincent, to poważna sprawa! - zawołała Hillary Wright. - Z nikim. To była prowokacja. Jej kontaktem był łapacz. - Łapacz? - Chłopak popatrzył na dziadka z niedowierzaniem. - Wrobiłeś ją? Ty sukinsynu! Ty... - Lepiej się ubezpieczyć, Peter, lepiej się ubezpieczyć. - Mężczyzna uśmiechnął się. Myślisz, że mógłbym polegać wyłącznie na tobie? - Gdzie ona jest?! Co z nią zrobiliście?! - Jest całkowicie bezpieczna. Ale jeśli dziś o osiemnastej nie podpiszesz Deklaracji, pozując uśmiechnięty do zdjęć, nie mogę zagwarantować, że będzie tak nadal. Peter, powstrzymywany przez strażników, odwrócił się, żeby spojrzeć na nadmiary, na Sheilę. - Program sterylizacji nadmiarów... - powiedział nagle przez ściśnięte gardło. - Sheila była na liście. Jak może być w ciąży, skoro została poddana sterylizacji? - Program sterylizacji nadmiarów? - zdziwiła się Hillary Wright. - Ależ to nigdy nie weszło w życie. To był tylko materiał do dyskusji... - Przerwała, widząc wyraz twarzy Petera. - Ty - Na twarzy chłopaka pojawiło się zaskoczenie, a potem gniew, kiedy dotarła do niego prawda. Spojrzał ponownie na dziadka. - Specjalnie mi to podrzuciłeś! Przesłałeś mi wiadomość. To wcale nie było od Podziemia... - Jego głos zniżył się niemal do szeptu. - Ułatwiłem ci jedynie podjęcie decyzji, to wszystko - odrzekł Richard Pincent, a na jego twarzy pojawił się nieprzyjemny uśmiech. - Chciałeś podpisać Deklarację, więc zająłem się usunięciem przeszkód. Pomogłem ci. - Pomogłeś?! - Peter powiódł dokoła dzikim wzrokiem. Adrenalina krążyła w jego żyłach i nie panował już nad sobą. - Myślałeś, że kiedy się dowiem, że jestem bezpłodny, i będę musiał powiedzieć Annie, że... - Przerwał. Nie był w stanie dokończyć zdania. Zgiął się i wrzasnął z bólu, gdy strażnicy mocniej wykręcili mu ręce. - Zabierzcie go stąd! - polecił Richard Pincent, dając pracownikom znak ręką. - Peter, posłuchaj. - Spojrzał na wnuka, a jego oczy zwęziły się. - Nie bądź głupi. Jeżeli na konferencji nie postąpisz według moich zaleceń, jeżeli nie będziesz całkowicie przekonujący, Anna zostanie uwięziona na resztę życia, a wówczas nigdy nie zobaczysz ani jej, ani Bena. A ty trafisz do więzienia oskarżony o udzielanie pomocy i podżeganie do popełnienia przestępstwa. Nie zadzieraj ze mną, Peter. Uwierz mi, nie warto nawet próbować. Chłopak zacisnął pięści w gniewnym geście. - Deklaracja Anny! - krzyknął, kiedy już wyprowadzano go z sali. - Podpisana
Deklaracja. To też twoja sprawka?! Nie uzyskał jednak odpowiedzi. - Chyba wspominał pan, że dziewczyna jest niebezpieczna? - szepnęła Hillary Wright, gdy za Peterem i strażnikami zamknęły się już drzwi. - Naprawdę chce ją pan wypuścić? - Oczywiście, że nie. - Richard Pincent uśmiechnął się złowieszczo. - W żadnym wypadku. Jude znalazł się w ślepej uliczce. Wiedział, że szyb windy jest oddalony od niego zaledwie o parę metrów, ale drogę zagradzała mu metalowa płyta. Kopnął ją. Blacha była cienka i można ją było zdjąć, ale powstałby przy tym hałas, który zdradziłby jego miejsce pobytu. Zrezygnowany, zaczął się przeciskać z powrotem. Musiał znaleźć jakieś inne przejście. Kierował się w stronę pomieszczeń nad recepcją budynku. Skręcił w lewo. Kurz drażnił mu oczy i chciał je przetrzeć, ale za każdym razem kończyło się to wtarciem jeszcze większych ilości pyłu. Przymknął zatem powieki i próbował wymacać ścieżkę rękami. Kiedy już myślał, że jest na właściwej drodze, trafił na kolejny ślepy zaułek. Jeszcze jedna metalowa płyta. Domyślił się, że blachy oddzielają szyb windy. Niezależnie od wybranej drogi zawsze trafi na taką samą barierę. Westchnął i opadł wyczerpany na dno korytarza, starając się zebrać myśli. Leżał tak przez parę minut, gorączkowo zastanawiając się, co dalej. Usłyszał, że na dole ktoś otwiera drzwi. Napiął mięśnie i ponownie stanął na czworakach. Zrozumiał, że strażnicy go odnaleźli. Nie powinien był odpoczywać nawet przez sekundę. Kiedy jednak zerknął w dół przez najbliższy otwór wentylacyjny, żeby policzyć tropiące go osoby, zdziwił się. Do pokoju wszedł tylko jeden mężczyzna, który w ogóle nie spojrzał na sufit, za to przez chwilę gapił się na pustą ławkę pod ścianą, a potem podejrzliwie rozejrzał się dokoła i sięgnął do kabury, żeby wyciągnąć broń. Nagle strażnik upadł na ziemię. Dopiero po chwili Jude zrozumiał, że ktoś go uderzył. Chłopak otworzył szeroko oczy ze zdumienia, gdy zdał sobie sprawę, że zrobił to Pip, który przez cały czas ukrywał się za drzwiami. Z niedowierzaniem patrzył, jak przywódca Podziemia sprawnie rozbiera mężczyznę, wkłada jego ubranie, po czym opiera bezwładne ciało o ścianę.
Rozdział dwudziesty siódmy Pip ostrożnie otworzył drzwi i wyśliznął się na korytarz. Przez te wszystkie lata nauczył się, jak być niewidzialnym, odwracać od siebie uwagę i wtapiać się w tło. Rzadko żałował minionych lat, choć wiedział, że zawdzięcza je mrocznym ścieżkom, którymi podążyła ludzkość. Nauczył się już mieć do tego dystans. W spokojniejszych czasach zdarzało mu się rozmyślać o przeszłości. Zadawał sobie wówczas różne trudne pytania. Lubił je zadawać. Teraz wyjął telefon i wystukał odpowiedni numer. - Tak, to ja. Wszedłem. Mają awarię zasilania. Wiemy coś o tym? - Awarię zasilania? Nie, nic nie wiemy. Gdzie dokładnie jesteś? Pip zmarszczył brwi. To nie mógł być szczęśliwy przypadek. Przypadki nie istnieją. Czy to sprawka Petera? A może jakiejś innej wrogiej organizacji? Mężczyzna podszedł do niewielkiej tabliczki przypiętej do ściany. - Korytarz A, północ. - OK. Wkrótce kogoś spotkasz. Pip skinął głową. - Przez brak zasilania nie działają zabezpieczenia. Możecie spróbować wejść przez piwnice, ale uważajcie. To może być pułapka. - OK. Bez odbioru. Mężczyzna wyłączył telefon i z niepokojem wyjrzał na korytarz. Nie lubił tych urządzeń. Potrzebował ich, były niezbędne, ale stanowiły zagrożenie nawet pomimo mechanizmów uniemożliwiających ich zlokalizowanie. Gdyby go schwytano, nigdy nie zdradziłby swoich towarzyszy - nie poinformowałby Władz o furgonetce pełnej ludzi gotowych do wkroczenia do akcji na jego rozkaz. Ale telefon? Prześledzenie ostatnich połączeń i wykrycie pozostałych bojowników Podziemia nie byłoby wcale takie trudne. Po chwili w korytarzu pojawił się mężczyzna w kombinezonie. Odchrząknął, mijając Pipa, ale nie przerwał marszu. - Długowieczność jest świetna, ale przydałby się lek na zmęczenie - odezwał się cicho przywódca Podziemia. Nieznajomy zatrzymał się. -1 coś na ogrzanie - odpowiedział z wahaniem. - Przy tej pogodzie ciągle jest mi zimno. Patrzyli na siebie przez chwilę. Pip podszedł nieco bliżej.
- Gdzie to jest? Czy wiemy, gdzie dokładnie jest dziewczyna? Wiadomość o porwaniu Anny - a Podziemie uznało, że to było porwanie - została przekazana mężczyźnie kilka godzin temu przez agentów, których wyznaczył do śledzenia dziewczyny. Natychmiast zadecydował o przystąpieniu do akcji i zmobilizował kontakty wewnątrz Pincent Pharma. Nieznajomy przytaknął i wsunął w dłoń Pipa szkicową mapę budynku. - Jest w drugiej części, w magazynie 48. Przy drzwiach stoi strażnik. Przywódca Podziemia pokiwał głową w zamyśleniu. - A ta awaria? Wiadomo coś? - Myślałem, że to wy. - Człowiek w kombinezonie spojrzał na niego ze zdziwieniem. Wszyscy mówią, że to robota Podziemia. Pip zmarszczył brwi. - Dziękuję - odparł. - Będziemy w kontakcie. Mężczyzna skinął głową i prędko odszedł, wracając do swoich obowiązków. Pip wiedział, że ten człowiek ryzykuje życiem. Za parę godzin będzie przesłuchiwany i torturowany, bo kamery prawdopodobnie zarejestrowały ich rozmowę. Ale właśnie tych kilku godzin potrzebował teraz Pip. Zawsze należy mieć szersze spojrzenie na wszystko. Wszyscy członkowie Podziemia o to dbali. Bojownik ruszył korytarzem, starając się maszerować jak strażnik. Po kilku minutach dotarł do pomieszczeń pomocniczych w drugiej części budynku, gdzie znajdowały się magazyny. Przyjrzał się numerom na drzwiach. Nagle zwolnił, słysząc stłumiony płacz dziecka. Pokój 48 był tuż przed nim. Informacje od agenta były prawdziwe - przed drzwiami siedział strażnik. - Może chcesz zrobić sobie przerwę na kawę - zaproponował mu Pip. Strażnik patrzył prosto przed siebie. - Mam się stąd nie ruszać. Polecenie pana Richarda Pincenta. A kim ty jesteś? Nie przypominam sobie, żebym cię tu kiedyś widział. Pip uśmiechnął się. Patrzył hipnotyzującym wzrokiem w oczy strażnika, starając się zmazać z jego twarzy wyraz podejrzliwości. - Przysłano mnie, żeby wzmocnić ochronę. Z powodu tej awarii. Pomyślałem, że będziesz chciał rozprostować nogi. Strażnik spojrzał na niego i przez chwilę w jego oczach pojawiło się pragnienie ulegnięcia pokusie, w końcu jednak pokręcił głową. - Nie opłaca mi się - stwierdził, unosząc brwi. - Ale dzięki za propozycję.
- W porządku, nie ma problemu. - Pip uśmiechnął się krzywo. Bardzo dokładnie przyjrzał się mężczyźnie i drzwiom do pokoju. Odwrócił się i odmaszerował z powrotem. To byłoby zbyt łatwe, ale zawsze warto było spróbować. Strażnicy musieli dosłownie ciągnąć Petera przez magazyny, w dół po schodach i dalej korytarzem. Mocował się z nimi przez cały czas, wymyślał im, zatrzymywał się w miejscu, protestował. - Wiecie, co się dzieje tam u góry? - pytał przez zaciśnięte zęby. - Wiecie, co robi Pincent Pharma za zamkniętymi drzwiami? Ich jednak najwyraźniej nic nie interesowało. Patrzyli przed siebie i co jakiś czas kopali go lub popychali, kiedy stawiał się za bardzo, kiedy dopadał go gniew. W końcu chłopak poddał się. Z wściekłością wbił wzrok w podłogę. Dzięki temu nie musiał oglądać plakatów reklamujących cudowne właściwości środków na Długowieczność, nie widział otaczającej go bieli i wszechobecnej czystości, którą teraz postrzegał jako szatański omam. - Windy nie działają - powiedział jeden ze strażników. - Musimy go sprowadzić po schodach. Mężczyźni zaciągnęli Petera do klatki schodowej i popchnęli go. Roześmiali się, gdy się potknął, a potem rzucili mu obojętne spojrzenie, kiedy się odwrócił, żeby zaprotestować. Gdy dotarli na drugie piętro, Peter usłyszał w dole czyjeś kroki. Ktoś wchodził na górę. Chłopak spojrzał przez poręcz i dostrzegł zbliżającego się strażnika. Może uda mu się go przewrócić? Może uda mu się odwrócić uwagę ochroniarzy i uciec? Po chwili jednak oprzytomniał. Anna. Musi chronić Annę. Musi zrobić to, co nakazał mu dziadek. Westchnął i schodził dalej. Wkrótce znalazł się na wysokości nadchodzącego mężczyzny. Strażnik zatrzymał się, chłopak również. Przyjrzał się wypolerowanym butom, szaremu, brzydkiemu mundurowi ze złoconymi guzikami. Oczom... Poczuł, że serce zamarło mu na chwilę. W znajomych błękitnych oczach przez moment pojawiło się zaskoczenie. Chłopak patrzył w nie, bezbłędnie odczytując wszystkie pytania, widząc wsparcie, akceptację i ostrzeżenie. - To ten chłopak? - spytał Pip. - Chłopak? - Strażnicy spojrzeli na nieznajomego ze zdziwieniem. - Peter Pincent - wyjaśnił przywódca Podziemia drwiącym tonem. - Mam go zabrać na dół. Tam wyżej są chyba jakieś kłopoty. Wzywają was. - Jakie kłopoty? Pan Pincent kazał nam zamknąć więźnia w jednym ze składzików koło recepcji. Pip uniósł brwi.
- Wiem tylko, że coś się tam dzieje i pan Pincent nie jest z tego zadowolony. Strażnicy spojrzeli po sobie niepewnie i pchnęli Petera w stronę Pipa, po czym odwrócili się i znów zaczęli wchodzić po schodach. Przywódca Podziemia gwałtownie chwycił chłopaka i zepchnął go w dół. Peter potknął się. - No rusz się! - zawołał Pip. - I bez opieki nad dziećmi mam dużo roboty, rozumiesz? No dalej! Chłopak zaczął schodzić, lecz mężczyzna zatrzymał go po chwili. Położył palec na ustach, po czym podążył w górę za strażnikami. Peter usłyszał dwa głuche uderzenia, gdy obaj mężczyźni upadli na ziemię. Pip trzymał w dłoni rewolwer, który po chwili włożył do kabury. Pochylił się nad bezwładnymi ciałami, odnalazł kluczyki i po chwili uwolnił Petera z kajdanek. - Szybko, pomóż mi ich stąd zabrać - szepnął. Razem przeciągnęli ciała na podest na drugim piętrze. Chłopak stanął na czatach, a Pip odnalazł puste pomieszczenie, w którym ukrył nieprzytomnych ochroniarzy. - Dobrze. Idziemy do magazynów - powiedział. - Ty pierwszy. Przytrzymał drzwi klatki schodowej i Peter ruszył przed siebie niepewnie. - Wiesz, gdzie oni są? - wykrztusił w końcu. - Myślę, że tak - powiedział Pip. Wyciągnął z kieszeni mapę i pociągnął za sobą Petera. Wskazał mu drzwi, które prowadziły do długiego korytarza. Chłopak poszedł za nim w milczeniu. Po chwili mężczyzna otworzył drzwi prowadzące do pustego pomieszczenia. - Szybko! - odezwał się. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Co się tutaj dzieje? Czy to ty spowodowałeś awarię? Dlaczego prowadzili cię strażnicy? Peter poczuł, że wali mu serce. - Anna... - szepnął, ignorując pytania Pipa. - Mój dziadek mówił, że została aresztowana. Podobno planowała jakieś działania wywrotowe. - To była pułapka - odrzekł mężczyzna. - Dlatego właśnie tu jesteśmy. Chcemy ją stąd wydostać. - Ona jest tutaj? Myślałem, że umieścili ją w jakimś więzieniu. Poza tym - jacy „my”? Nie jesteś tutaj sam? Pip pokręcił głową. - To powiedz im, że muszą zaatakować budynek - odparł Peter tonem pełnym emocji. - Żeby wydostać Annę, ale również... - Przerwał na moment, wpatrując się uważnie w opiekuna. - Oni muszą się dostać na Oddział X. Byłem tam. Dlatego mój dziadek... dlatego
zabrali mnie strażnicy. Bo widziałem, co on tam robi. Trzyma Sheilę i inne nadmiary. One... Pip, oni tam hodują płody! Żeby zrobić długowieczność premium! Nie mogłem zabrać stamtąd Sheili... I muszę podpisać Deklarację, inaczej Anna... - Zamilkł. Poczuł, że uginają się pod nim nogi i powoli osunął się na ziemię. - Nie posłuchałem cię, Pip - wyszeptał. - Nie posłuchałem... - Poznałeś prawdę - odparł mężczyzna, który z pozornym spokojem przysłuchiwał się sensacyjnym wiadomościom przekazywanym mu przez chłopaka. - Lepiej odkryć coś samemu, niż ślepo ufać temu, co mówią inni, kimkolwiek by nie byli. - Schylił się i położył dłoń na ramieniu Petera. - Ale skoro już znasz prawdę, musimy wydostać stąd was oboje. - Nie udało mi się ochronić Anny - wyszeptał chłopak z rozpaczą. - Obiecałem to, a zawiodłem ją. Kazałem jej podpisać Deklarację... Ja... - Przełknął nerwowo ślinę, starając się powstrzymać płacz. - Program sterylizacji... To oszustwo! On to wszystko upozorował. - Oszustwo? - Twarz przywódcy Podziemia rozjaśniła się. - Tak, tak, miałem taką nadzieję... - Nienawidzę siebie - szepnął Peter. - Powinieneś raczej gardzić Richardem Pincentem, a nie sobą - odpowiedział łagodnie Pip. - Richard Pincent chce przekształcić nasz świat zgodnie ze swoimi mrocznymi planami, ale ty jesteś po właściwej stronie, Peter. Nawet anioły czasami upadają. Wszyscy popełniamy błędy. Bez nich niczego byśmy się nie nauczyli. - Ty nie popełniasz błędów - odparł przygnębiony chłopak. Pip odwrócił się. - Popełniłem największe błędy, jakie tylko można sobie wyobrazić - szepnął. - Każdy z nas może jednak naprawić to, co zrobił. Dlatego podjąłem walkę, Peter. Dlatego wciąż biorę długowieczność, choć nienawidzę tego leku. Dlatego ciągle żyję. I nie przestanę, dopóki walka się nie zakończy. Dopóki to wszystko się nie zakończy. Chłopak spojrzał na mężczyznę badawczo. Jego przewodnik - człowiek, którego kiedyś uważał za niezwyciężonego i wszechwiedzącego - nagle wydał mu się słaby, bardziej ludzki. - Na co jeszcze czekamy? - spytał. - Wydostańmy ich stąd. Zaatakujmy! - Nie, Peter. Nie możemy ryzykować. - Ale dlaczego?! - zawołał chłopak z rozpaczą. - Musimy wydostać stąd te dziewczyny! Pip, nie widziałeś tego! To było straszne! - Wiem - odparł mężczyzna z powagą. - Ale zbrojny atak spowoduje, że skierują na
nas wszystkie swoje siły. Nie. Musimy być ostrożni. - Ostrożni... - Peter westchnął z rezygnacją. Nagle zmarszczył brwi. - A kto spowodował awarię zasilania? To nie ty? - Nie wiem kto - powiedział Pip, wzruszając ramionami. - Kiedyś powiedziałbym, że to Bóg jest po naszej stronie. - Bóg!? - Chłopak uniósł brwi. - Myślałem, że jego miejsce zajął mój dziadek... Nagle usłyszeli nad sobą jakiś hałas. Natychmiast spojrzeli w górę. Po chwili rozległ się kolejny dźwięk - coś przemieszczało się po suficie. Pip nakazał Peterowi gestem ciszę i w milczeniu przesunął krzesło pod otwór wentylacyjny. Wszedł na nie, uniósł ręce i delikatnie zdjął osłonę. Chłopak obserwował tę sytuację z niepokojem. Patrzył, jak Pip wyciąga kogoś przez otwór i rzuca na podłogę. Cofnął się zdumiony. Z biciem serca przypatrywał się osobie leżącej na ziemi. Ten ktoś nie wyglądał na pracownika Pincent Pharma. Był ubrany w dżinsy, miał zbyt długie włosy, a jego twarz... Peter ze zdziwieniem stwierdził, że była to twarz młodego człowieka. Takiego jak on sam. Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, i chwycił drewnianą pałkę, która jednak okazała się być kijem od szczotki. Potrząsnął swoją bronią przy głowie nieznajomego, nad którym klęczał Pip. Chłopak nie uchylił się jednak, tylko spojrzał prosto na Petera. Na jego twarzy nie było widać strachu, fascynacji ani innych emocji, które zwykle okazywali ludzie, widząc go po raz pierwszy. Peter nie był w stanie wyczytać z tej miny żadnych konkretnych emocji - może wyrażała smutek, a może poczucie straty. - To nie Bóg jest po waszej stronie - wydusił z siebie chłopak, przyciśnięty przez Pipa do ziemi. - O ile wiem, żaden bóg nie jest w stanie stworzyć demona sieciowego, niewykrywalnego nawet dla najbardziej doświadczonych specjalistów, nie mówiąc o tych leniwych, głupich operatorach, których tutaj zatrudniają. Demona, który jest w stanie wyłączyć zasilanie w całym budynku. Przywódca Podziemia przyglądał się uważnie na chłopakowi. - To ty! - wykrzyknął w końcu z zaskoczeniem. - Tak, ja - odparł nieznajomy. Miał zabrudzoną twarz, a jego oczy zdradzały niepokój. - Kim jesteś? - spytał Peter. - Co tutaj robisz? Chłopak spojrzał na niego. - Chcę zabrać stąd dziewczynę. Tę z rudymi włosami. - Ale kim jesteś?! Jude przygryzł wargę.
- Mam na imię Jude. - Odchrząknął. - I jestem twoim przyrodnim bratem.
Rozdział dwudziesty ósmy Przyswojenie tego, co właśnie powiedział Jude, zajęło Peterowi dłuższą chwilę. Przez ten czas w zdumieniu gapił się na brudnego, rozczochranego chłopaka siedzącego na podłodze. - Jesteś moim przyrodnim bratem? - spytał w końcu z niedowierzaniem. - To znaczy, że jesteś... - Synem Stephena FitzPatricka. - Jude zakrztusił się. - Jude2124, do usług. - Usiłował się wyprostować, ale poczuł ból w klatce piersiowej i drapanie w gardle. Tyle razy ćwiczył tę przemowę w myślach, przygotowywał się na to spotkanie, a teraz nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. - Co ty tu robisz? Mówiłem ci, żebyś na siebie uważał! Jude gapił się na Pipa z niedowierzaniem. - Słucham?! Pomagam wam, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś. Powinien pan przyjąć moją pomoc wtedy, kiedy wam ją zaproponowałem. Przywódca Podziemia pokręcił głową. - To dla twojego i naszego dobra. Czy wiesz, że jesteś śledzony przez Władze? - Jude 2124? - Peter wciąż wyglądał na zdezorientowanego. - To mój identyfikator - wyjaśnił chłopak, wstając i otrzepując się z kurzu. - A z Władzami potrafię sobie poradzić. Strażnikom też się wydawało, że mogą mnie tak po prostu zamknąć. I jak to się skończyło? - Rzucił mężczyźnie tryumfalne spojrzenie. - Znasz Pipa? - Tak - odparł Jude i gwałtownie zakasłał. - Spotkaliśmy się już. - Nigdy mi o tym nie mówiłeś! - Peter spojrzał na opiekuna. - Nie chciałem ci zawracać głowy - odparł cicho Pip. - Już i tak mieliśmy wystarczająco dużo problemów. - Naprawdę jesteś moim bratem? - Peter ponownie spojrzał na Jude’a. - Jesteś tym, który... - Zrobił krok do przodu. Wyciągnął z wahaniem rękę, jakby chciał dotknąć nieznajomego, jednak cofnął ją po chwili. - Tak - odparł chłopak i wzruszył ramionami. - To ja zmarnowałem ci życie - mruknął i spojrzał zmieszany na Pipa, który przyglądał mu się z zaciekawieniem. - To ty spowodowałeś awarię? - spytał mężczyzna. - Jak w ogóle udało ci się tu wejść? - Mówiłem już. Chodzi o tę dziewczynę. Jest na Oddziale X. Przyszedłem ją uratować.
- Wiesz o istnieniu Oddziału X? - Oczy Pipa zamigotały, jakby właśnie rozwiązywał w myślach jakieś skomplikowane równanie. - Tak, wiem - odparł Jude. - Widziałem, jak strażnicy zabrali stamtąd Petera, oglądałem ujęcia z kamer... - Jak to zrobiłeś? - dopytywał się Peter. - Kamery nie działają. Nic nie działa! Na ustach umorusanego chłopaka pojawił się uśmiech. - Jasne, że nic nie działa. Ale jeśli komuś udało się wszystko wyłączyć, to może także wiedzieć, jak to włączyć z powrotem. - Nie rozumiem. Jude wzniósł oczy ku górze. - Nad sufitem jest komputer centralny. Wystarczy go przełączyć w tryb awaryjny, a można obsługiwać kamery, z tym że tylko jedną naraz. To standardowy środek bezpieczeństwa. - Możesz uruchomić go ponownie? - spytał szybko Pip. Chłopak niedbale skinął głową. - Mogę, ale nie muszę. Za jakiś czas sam się włączy. - Ponownie spojrzał na Petera z poważną miną i powiedział cicho: - Przepraszam. Naprawdę przepraszam za wszystko. To przeze mnie stałeś się nadmiarem. - Nie wygłupiaj się. To nie twoja wina. Dlaczego nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej? - Nie potrafiłem. Nie wiedziałem, co ci powiedzieć. Bałem się, że... Po prostu się bałem. - Naprawdę? A ja zawsze chciałem mieć brata... - szepnął Peter. Jude uśmiechnął się. - Ja też. To fajna sprawa. Przez chwiłę milczeli. Mimo gonitwy myśli Peter wiedział, że musi się skoncentrować. - Anna - zwrócił się do Pipa. - Trzeba ratować Annę. Natychmiast! - I tamtą dziewczynę - dodał stanowczo Jude. - Ją również musimy stąd wyciągnąć. - Musimy? - Mężczyzna spojrzał na Jude’a. - Nie ma żadnego „my”. To zadanie dla Podziemia, nie dla amatorów. Peter, zabierzemy stąd Annę, a potem musisz stąd uciekać. Obydwaj musicie uciec. Razem z moimi ludźmi zajmę się dziewczynami. Jude skrzyżował ręce na piersi. - Nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki ta dziewczyna nie znajdzie się w bezpiecznym
miejscu. - Ja również - potwierdził Peter. - Wydostanę stąd Annę, a potem wystąpię na konferencji prasowej. - Nie możesz zostać na konferencji - zaprotestował Pip, patrząc Peterowi prosto w oczy. - Musisz uciekać! Tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Chłopak pokręcił głową. - Zbyt niebezpiecznie jest być gdzie indziej - powiedział cicho. - Muszę z nim walczyć! Muszę go powstrzymać! - Ale... - Nie ma żadnego „ale”, Pip. Zrobię to, czy to ci się podoba, czy nie. - Ja też! - stwierdził porywczo Jude. - Widzisz, Pip, jednak możemy powiedzieć „my”. - Peter wyciągnął dłoń, a Jude ją mocno uścisnął. Pokonany mężczyzna potrząsnął głową. - Zgoda. Ale wypełniacie moje polecenia, okej? Żadnego bohaterstwa, zrozumiano? - Wszystko jasne - odparł Peter z wdzięcznością. - Pip, przepraszam cię za wczoraj. Przepraszam, że cię nie posłuchałem, nie uwierzyłem. - Przepraszasz? - Mężczyzna uśmiechnął się. - Nie musisz mnie prosić o wybaczenie. Przecież jestem tylko reliktem przeszłości, który wkrótce przestanie być użyteczny. Człowiekiem, który czasami jest zbyt ostrożny i zbyt nieufny. - Zerknął na Jude’a. - A na dodatek zamyka drzwi, które być może powinny pozostać otwarte. Choć akurat co do tego nie jestem jeszcze przekonany. - Nie jesteś reliktem przeszłości - zaprzeczył Peter i również się uśmiechnął, pomimo napięcia, które odczuwał w całym ciele. - Przynajmniej na razie.
Rozdział dwudziesty dziewiąty Doktor Edwards spojrzał wyczekująco na drzwi. - Peter? Wejdź, nie musisz pukać. Chłopak stanął na progu, a obok niego pojawił się jakiś strażnik, który uważnie przypatrywał się doktorowi. Naukowiec zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Peter? Czy wszystko w porządku? - Zerknął na ochroniarza. - Zgubiłeś się po drodze? Chłopak podszedł bliżej. - Potrzebuję... to znaczy... potrzebujemy pańskiej pomocy, panie doktorze. - Pomocy? - powtórzył mężczyzna ze zdziwieniem. - Tak, oczywiście, co mam zrobić? Peter odchrząknął. - Ja... Anna ma kłopoty. Ona tu jest i... - Ona tutaj jest? - Jest uwięziona. - Peter pobladł. Zacisnął pięści i poczuł, jak napinają mu się mięśnie karku. Doktor Edwards spojrzał na strażnika. - Czy zechce pan wyjść? - spytał. Mężczyzna pokręcił głową. - Dobrze. - Naukowiec wstał, głęboko odetchnął i spojrzał ponownie na swojego ucznia. - Obawiam się, że nie rozumiem. Dlaczego Anna miałaby tutaj przebywać? - To przez dziadka - odparł chłopak. - Oszukał ją. Nasłał na nią łapaczy. - Łapaczy? Przecież ona jest legalna. Peter, proszę cię, usiądź. Na pewno uda nam się znaleźć jakieś rozsądne wyjaśnienie tej... - Czy kiedy ostatnio wystąpiłeś przeciwko Richardowi Pincentowi, też znalazło się jakieś rozsądne wyjaśnienie? - spytał niespodziewanie strażnik. Doktor Edwards spojrzał w jego stronę. - Słucham? Mówił pan do mnie? Mężczyzna pokiwał głową. - Obaj doskonale wiemy, że szef koncernu to wyjątkowo niebezpieczny człowiek. Wiesz także, że w tym budynku dzieją się różne dziwne rzeczy. Richard Pincent zrobiłby
wszystko, żeby niepowołane osoby nie dowiedziały się o tym, nawet jeśli oznacza to uwięzienie czy szantażowanie Petera. - Szantaż?! - Edwards otworzył szerzej oczy ze zdziwienia. - Kim pan jest? Peter, kim jest ten człowiek? Chłopak podszedł jeszcze bliżej. - To... przyjaciel - odparł z wahaniem. - Przyszedł tu, żeby mi pomóc. - Przyjaciel? - Nauczyciel mówił już niemal szeptem. - To... nie jest strażnik, prawda? Peter pokręcił przecząco głową. Mężczyzna w mundurze spojrzał na doktora. Jego oczy miały odcień głębokiego błękitu. Edwards pomyślał, że już gdzieś dawno temu je widział. Te oczy... pochodziły z przeszłości. - Nie akceptowałeś metod działania Richarda Pincenta i zostałeś odsunięty. Peter uważa, że możesz nam pomóc. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, ale nie mamy wielkiego wyboru. Co o tym sądzisz? - To ty! - krzyknął Edwards. - Nazywasz się... - Pip. Tak teraz na mnie mówią. Wiesz, Peter, my studiowaliśmy razem - powiedział spokojnie przywódca Podziemia, wpatrując się w doktora. - To było wiele lat temu. Pan Edwards był najlepszy na naszym roku. To nąjbłyskotliwszy umysł naszego pokolenia... A ponieważ od tamtej pory nowe pokolenia raczej się nie pojawiły, to także nąjbłyskotliwszy umysł wśród żyjących. - Nie zabrzmiało to wcale jak komplement. - Byłeś naukowcem?! - Peter spojrzał na swojego opiekuna z niedowierzaniem. - To było kiedyś - odparł obojętnie Pip. - A teraz - dodał, zwracając się do doktora Edwardsa - pracujesz dla Pincent Pharma, tylko że to nie jest prawdziwa praca, zgadza się? Reedukacja... Trudno nazwać to prestiżowym stanowiskiem. - Szkolenia to ważna sprawa. - Naukowiec pobladł. - Przekazywanie wiedzy... wiesz... - Niby komu? Nie masz już przecież kogo uczyć! - zawołał Pip. - Z działu badań zesłali cię na częściową emeryturę. Czy to nie jest bliższe prawdy? - Sam zdecydowałem o odejściu - odparł twardo Edwards. - Nikt mnie nigdzie nie zsyłał. - Mężczyzna zachwiał się lekko i oparł o biurko. - I teraz jesteś zaangażowany w tworzenie długowieczności premium? Wiesz w ogóle, co tu się dzieje? - Pip świdrował wzrokiem doktora. Na czole naukowca zalśniły krople potu. - Nie... To znaczy... To ściśle tajne. - Mężczyzna z niepokojem pomyślał o dzisiejszej rozmowie w laboratorium. Jego byli współpracownicy udzielali wymijających odpowiedzi, a na niektóre pytania w ogóle nie reagowali. Jeszcze parę lat temu zacząłby się z nimi kłócić i
starałby się odkryć prawdę. Teraz prawie nie zwrócił na to uwagi, nie chciało mu się tym specjalnie przejmować. - Tak tajne, że nawet ty, wybitny uczony, nie jesteś dopuszczony do informacji? Tak tajne, że nie zaproszono cię nawet na dzisiejszą konferencję prasową? - Konferencje prasowe to nie moja specjalność. To nie... - Edwards odchrząknął i wyprostował się. - Nie oczekuję, że będę powiadamiany o konferencjach prasowych. Zajmuję się szkoleniem przyszłych naukowców i to mi wystarcza. - Przyszłych naukowców czy raczej byłych księgowych, znudzonych swoją dawną pracą i poszukujących czegoś, co wypełni im czas przez kolejne lata? - Ton głosu Pipa był teraz łagodniejszy, ale wcale nie mniej przekonujący. Doktor zgarbił się. - Reedukacja to dobra inicjatywa - powiedział słabym głosem. - Dzięki niej ludzie mogą zmienić swoje życie, rozpocząć nową karierę. - To znakomity nauczyciel - wtrącił niespodziewanie Peter. - Pip, daj mu spokój. To, co stało się z Anną i innymi nadmiarami, to nie jego wina. Nic 0tym nie wiedział. - Jakimi innymi nadmiarami? - spytał Edwards 1poczuł ucisk w piersi. - Wiedziałeś o tym - szepnął bezbarwnym głosem Pip. - Dlatego właśnie poróżniłeś się z Richardem Pincentem, prawda? Chodziło o wykorzystywanie nadmiarów. - Mówił, że nie... Mówił... - Na pewno mówił - odparł Pip. - Jestem pewien, że mówił wiele różnych rzeczy. Doktor Edwards spojrzał na Petera. - Wspominałeś, że Anna jest w niebezpieczeństwie. O co chodzi? - Dziadek powiedział, że trafi do więzienia, jeśli nie podpiszę Deklaracji. Trzymają ją tutaj w zamknięciu. Panie doktorze, proszę... Musi pan nam pomóc. - Pomóc? A co ja mogę zrobić? - Możesz bronić tego, w co wierzysz - rzucił posępnie Pip. - Możesz pomóc Peterowi ocalić Annę. Możesz przyjść na konferencję i powiedzieć dziennikarzom wszystko, co wiesz. Przyprowadziłem ludzi, którzy mogą ci pomóc, którzy po tym wszystkim zaprowadzą cię w bezpieczne miejsce. Doktora Edwardsa ogarnęły złe przeczucia. Poczuł, że trzęsą mu się nogi. Nie odzywał się przez dłuższy czas. Zbyt długi, dobrze o tym wiedział. Pora wreszcie naprawić błędy.
- Dobrze - powiedział cicho i wziął do ręki fartuch. - Jeśli możemy jakoś to powstrzymać, chętnie wam pomogę.
Rozdział trzydziesty - Jak mamy to zrobić? - spytał nerwowo Peter. - Nawet jeśli uwolnimy Annę z celi, a nadmiary z Oddziału X... W jaki sposób wydostaniemy się z budynku? - Gmach ma tylną bramę. To tam podjeżdżają ciężarówki. Jest strzeżona, ale w piwnicy czekają już na sygnał nasi ludzie - wyjaśnił spokojnie Pip. - Poza tym strażnicy będą pilnować przede wszystkim głównego wejścia. Pamiętajcie, że za mniej więcej godzinę zacznie się konferencja prasowa. Ty i doktor Edwards postaracie się, żeby Anna dotarła do tylnego wyjścia. Moi ludzie będą tam na was czekać z transportem. - Z transportem? Tutaj? W jaki sposób? Nie da się przejechać - odparł naukowiec. Wszystkie drogi zostaną zablokowane. Pip uśmiechnął się ironicznie. - Naprawdę się nie da? Wątpię. Mam nadzieję, że Annie spodoba się rejs po Tamizie. Co o tym myślicie? Peter po raz kolejny poczuł radość z faktu, że istnieje Podziemie, i wdzięczność, że jest po jego stronie. Brakowało mu tego. Wciąż czuł się winny, że przez moment przestał ufać Pipowi. - A co z nadmiarami? - spytał. - Zostaw to mnie - powiedział zdecydowanym tonem mężczyzna. - Jude i ja się nimi zajmiemy. - Powodzenia! - zawołał doktor Edwards. Jego wzrok spotkał się na chwilę ze spojrzeniem przywódcy Podziemia i zawiązała się między nimi jakaś nić porozumienia, wzajemnego zaufania. Obaj spojrzeli na Petera. - Jesteś gotów? - szepnął Pip. - Tak - odparł chłopak. Doktor Edwards otworzył drzwi. Nigdy wcześniej nie był w korytarzu serwisowym na tyłach budynku. Znajdowały się tu głównie pomieszczenia magazynowe, warsztaty, miejsca, w których zwykle pracowali ludzie w kombinezonach, z wielkimi dłońmi umazanymi smarem i brudem. Naukowiec spojrzał na Petera, który odpowiedział nerwowym skinieniem głowy i został z tyłu. Mężczyzna podążył korytarzem, starając się nie rozglądać wokół. W pewnym momencie zatrzymał się. Oświetlenie było tu kiepskie, ale doktor dostrzegł strażnika, o którym wspominał mu Pip. Ochroniarz siedział przed drzwiami pokoju numer 48 z wyrazem
wielkiego znudzenia na twarzy. Doktor Edwards czuł się zakłopotany. Zwolnił nieco. Nie znosił konfrontacji i unikał sporów, chyba że chodziło o dyskusje zawarte w pracach naukowych i prezentowane na seminariach. Może jednak Pip i Peter nie mieli racji. Może jednak istniało jakieś rozsądne wyjaśnienie... Odetchnął głęboko, podszedł do drzwi i uśmiechnął się do strażnika. - Mogę wejść? - spytał, wyciągając rękę w stronę klamki. Mężczyzna pokręcił głową. - Mogę wpuścić tylko pana Pincenta albo lekarza - powiedział stanowczo. Naukowiec czuł coraz większy niepokój. Cofnął się kilka kroków. - Ale ja jestem lekarzem - odparł. - Jestem doktor Edwards. - Może tu wejść tylko doktor Ferguson - rzucił obojętnym tonem strażnik. - A on już tu był. - Doktor Ferguson? - Edwards wciąż się uśmiechał, choć właśnie padło nazwisko człowieka, którym szczerze pogardzał. Był przekonany, że Ferguson opuścił korporację wiele lat temu. - Zatem wrócił, tak? - O ile wiem, zawsze tu pracował. - Oczywiście... - Naukowiec wyciągnął swój identyfikator. - Powinien pan jednak wiedzieć, że jestem szefem działu reedukacji Pincent Pharma i muszę spotkać się z dziewczyną w pewnej bardzo ważnej sprawie. Strażnik przyjrzał się identyfikatorowi. - Nikt mi nic nie mówił o żadnej reedukacji. Przykro mi, nie może pan wejść stwierdził i spojrzał groźnym wzrokiem na doktora. Edwards pokiwał głową ze zrozumieniem. - W takim razie będę musiał zadzwonić do pana Pincenta, mimo że prosił, żeby mu nie przeszkadzać. Może mi pan podać swój numer? - Czterytrzyjeden - odparł strażnik. - Może pan do niego dzwonić. Wiem, jaki dostałem rozkaz. - Czterytrzyjeden - powtórzył doktor. Serce waliło mu w piersi i poczuł, że zjeżyły mu się wszystkie włosy na karku. Wyciągnął telefon i udał, że dzwoni do dyrektora. - Tak? - odezwał się Pip po drugiej stronie. - Panie Pincent, chciałbym obejrzeć więźnia. Czy może pan przekazać polecenie strażnikowi?
- Nie mamy czasu - odparł bojownik. - Masz paralizator. Użyj go. - Dziękuję. Poczekam. - I co, dostanę polecenie? - Spytał strażnik. - Za chwileczkę - odparł doktor Edwards. Drżącymi rękami wyciągnął pistolet. Strażnik patrzył właśnie z oczekiwaniem na swój radiotelefon. Nawet nie uniósł głowy, gdy trafił go pocisk. - Peter! - syknął naukowiec, ale chłopak, który obserwował całe zajście, już do niego podbiegał. - Proszę mu zabrać klucze. Doktor podszedł z wahaniem do strażnika i obrócił go na bok. Nagle poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Na mundurze zauważył krew. - Paralizator... - powiedział szeptem. - Pip mówił, że to paralizator. Dlaczego ten człowiek krwawi? Dlaczego... - Sprawdził puls ochroniarza. Nie wyczuł go. Edwards natychmiast opadł na kolana, chwytając się za głowę. - Zabiłem go! Zabiłem człowieka! - Umysł doktora pracował gorączkowo, jakby nie docierało do niego to, co się stało. - Zabił pan strażnika - poprawił go Peter. - Nie ma czasu na żale. Chodźmy! Jak najszybciej musimy zabrać stąd Annę. Chłopak odpiął klucze od pasa ochroniarza i otworzył nimi drzwi, a potem pchnął je barkiem. Doktor Edwards starał się mu pomóc, choć wciąż był w szoku. W pomieszczeniu panowała ciemność - jedynie oświetlenie awaryjne zalewało podłogę ciepłą poświatą. W mroku dostrzegli siedzącą na niewygodnym krześle przerażoną dziewczynę. Jedynym odgłosem, który dało się słyszeć, był niespokojny oddech dziecka, które przytulała do piersi. Dziewczyna spojrzała na biały fartuch doktora i przypięty do jego kieszeni firmowy identyfikator ze zdjęciem. Wzdrygnęła się. - Anna! - zawołał Peter i podbiegł do niej. - Co się stało?! - Peter? - Dziewczyna skoczyła na równe nogi, a strach na jej twarzy zastąpiło zaskoczenie. Przytuliła się do chłopaka. - Och, Peter, tak mi przykro, nie chciałam cię zawieść... - Nigdy mnie nie zawiodłaś - odparł chłopak przez ściśnięte gardło. - Nigdy! - Objął ją ramionami. Poczuł, że zadrżała. Nagle zmarszczył brwi. - Jesteś ranna - stwierdził gniewnie. Co oni ci zrobili?! - Nic - powiedziała prędko. - To tylko strażnicy... Naprawdę nic się nie stało. Ale był tu lekarz. Powiedział, że musi zrobić jakieś... badania - dodała, patrząc na doktora Edwardsa.
Ale to Ben potrzebuje lekarza. Myślę, że jest chory, trzeba mu pomóc. Mężczyzna podszedł do Anny i dotknął czoła dziecka. Było rozpalone. - Co tutaj robisz? - zapytał dziewczynę, zadowolony, że może się czymś zająć. - Kto cię tu przyprowadził? Anna spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Policja. Łapacze. Powiedzieli mi, że Maria jest łapaczem. Myślałam, że ona ratuje dzieci. Chciałam jej pomóc... Chciałam... - Na twarzy dziewczyny zalśniły wielkie łzy. Przepraszam - załkała. - Przepraszam... - Nie przepraszaj. - Peter delikatnie przyciągnął ją do siebie. - Nie musisz mnie za nic przepraszać, Anno. To wszystko moja wina! Doktor Edwards rozejrzał się po pokoju. Na stoliku w kącie leżały jakieś dokumenty. Zabrał je. Przykucnął, żeby mieć więcej światła, i zaczął czytać. Po chwili odwrócił się gwałtownie. - Te badania... - szepnął drżącym głosem. - Wiesz, po co je wykonano? Anna zaprzeczyła ruchem głowy. Doktor Edwards poczuł, że ogarnia go coraz większa wściekłość i gniew na Richarda Pincenta za to, co zrobił. I na siebie - za to, że nie chciał nic o tym wiedzieć. - Anno - szepnął Peter. - Wydostaniemy stąd ciebie i Bena i uciekniemy bardzo daleko. Jest z nami Pip i inni ludzie z Podziemia. Czekają na ciebie, chcą ci pomóc. - Pip jest tutaj? Chłopak przytaknął. - Trzymają tu nadmiary - dodał. - Śledziłem dziadka, znalazłem Oddział X. - Oddział X? - Tam właśnie są nadmiary, dziewczyny. Są w ciąży. Richard Pincent wykorzystuje je do pozyskiwania embrionalnych komórek macierzystych, do produkcji długowieczności premium. One... - Spuścił wzrok i mimowolnie drgnął, przypominając sobie Sheilę. - Nie tylko one - powiedział z napięciem doktor Edwards. - Co nie tylko one? Doktor Edwards popatrzył na Petera, a potem na Annę. - Nie tylko one są w ciąży. - To znaczy, że jest ich tu więcej? - spytał ponuro chłopak. - Nie chodzi mi o tamte nadmiary - szepnął naukowiec. - Anno, te wyniki... - zwrócił się do dziewczyny. - Jesteś w ciąży. I według tych dokumentów oni chcą... Oni... - Doktor nie był w stanie powtórzyć dziewczynie tego, co przeczytał. Bardzo dobrze znał wszystkie
wymienione w papierach skróty, ale zdążył je wyprzeć z pamięci na wiele lat. - Ona jest w ciąży? - Peter spojrzał niepewnie na doktora. - Anna jest w ciąży?! - Jak to? A program sterylizacji nadmiarów? - spytała dziewczyna głosem o kilka oktaw wyższym niż zwykle. - To niemożliwe. Ja... - Program nie istnieje - powiedział chłopak, przyciągając Annę do siebie i przytulając z całej siły. - Nigdy nie wszedł w życie. - Mój dziadek podłożył mi ten dokument. Przesłał list, który wyglądał na wiadomość od Podziemia, specjalnie po to, żebym znalazł te akta. Program nie został nigdy zatwierdzony. Dziadek chciał, żebym podpisał Deklarację, to wszystko. - Jestem w ciąży? Naprawdę jestem w ciąży? - Dziewczyna aż westchnęła z przejęcia. - Tak, Anno. Będziesz miała dziecko. Na bladej twarzy dziewczyny pojawił się szeroki uśmiech, a jej zaniepokojone oczy ożywiły się nieco. Peter nagle odsunął się od niej i zaczął się jej przyglądać z niedowierzaniem i zgrozą. - A ja chciałem... Chciałem, żebyś... - Z wściekłością sięgnął do kieszeni i wyciągnął arkusz papieru. Podarł go na tysiące kawałków, które rozrzucił na ziemi. - To twoja Deklaracja - powiedział, ponownie obejmując Annę i wtulając głowę w jej ramię. - Podpisałaś ją przeze mnie. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Na szczęście już jej nie ma. - Pocałował dziewczynę. - Byłem taki głupi, taki potwornie głupi! - To nieprawda - rzekł cicho doktor Edwards, zerkając na ciało strażnika leżące za drzwiami. - Czasami ufamy ludziom, mimo że nie powinniśmy tego robić. Peter, twój dziadek jest złym człowiekiem. Trzeba go powstrzymać za wszelką cenę. - Zamierzam zrobić jeszcze więcej - rzekł gwałtownie chłopak. - Zamierzam go zniszczyć!
Rozdział trzydziesty pierwszy Pip, kierując się wskazówkami Petera, skradał się w ciszy wzdłuż ściany, za którą znajdowały się pomieszczenia magazynowe. Mundur strażnika pozwolił mu bez problemu przejść przez budynek i dotrzeć na szóste piętro. Wiedział, że Jude ze swojego punktu obserwacyjnego nad centrum bezpieczeństwa będzie śledził jego marsz, przeglądając obrazy z kolejnych kamer. Nagle przywódca Podziemia usłyszał czyjeś glosy. Ukrył się w cieniu. Obok niego przeszło dwóch mężczyzn pogrążonych w cichej rozmowie. - To nie ma już znaczenia. Od jutra wszystko będziemy robić oficjalnie. - Ufasz tej kobiecie z Władz? - Nie chodzi o zaufanie. Ona musi wydać zgodę. Nie może sobie pozwolić na inną decyzję. Przychody będą naprawdę ogromne. Miejsca pracy, zużycie energii, dobrobyt obywateli... Nie ma się nad czym zastanawiać. Przestań się martwić. - Wcale się nie martwię. Minęli Pipa, nie zauważając go, i weszli na klatkę schodową. Mężczyzna ostrożnie zbliżył się do drzwi, z których wyszli. Miał wielką nadzieję, że Jude obserwuje go ze swojego stanowiska i jest gotowy do akcji. Z wahaniem uchylił drzwi i zamrugał, oślepiony jaskrawymi lampami. Dostrzegł dwie pielęgniarki, które siedziały przy stoliku w kącie i rozmawiały. Nie było słychać innych dźwięków. Obok drzwi znajdował się interkom i dwa włączniki oświetlenia. Pip w milczeniu spojrzał w obiektyw kamery i kiwnął głową. Jude nie zawiódł jego oczekiwań - parę sekund później niespodziewanie zgasło światło. Przywódca Podziemia wśliznął się do środka. Od razu usłyszał odgłos szybkich kroków. - Awaria się rozszerza - powiedziała z niepokojem jedna z pielęgniarek. - Halo? Halo? O Boże, interkom też przestał działać! - Co teraz zrobimy? - Lepiej dajmy znać tym na dole. Pip szybko poruszał się w ciemnościach. Chwycił kobietę stojącą bliżej wejścia. Krzyknęła. - Pod ścianę! - warknął. - Kto tu jest?! Kto to powiedział? - Jestem uzbrojony. Stańcie wszyscy pod ścianą! Usłyszał krzyki i odgłosy szamotaniny. Włączył latarkę i omiótł nią pomieszczenie,
żeby sprawdzić, kto jeszcze się w nim ukrywa. - Odwróćcie się - rozkazał. - Ręce nad głowę. - Ale strażnicy... Będą tu za parę minut! - Oszalałeś, człowieku! Nie można tak wejść i... - rozległ się męski głos. - Mogę zrobić, co tylko zechcę - warknął Pip przez zaciśnięte zęby. Podniósł ręcznik i kazał pielęgniarce zakneblować lekarza, który przed chwilą się odezwał, a potem związać pozostałe osoby. Na koniec sam związał kobietę. Szybko podbiegł do łóżek. - Sheila? - pytał, oświetlając kolejne dziewczyny. Ich widok sprawiał mu ból. Jedna z leżących sennie uniosła głowę. - Czy okazałam się Użyteczna? - spytała półprzytomnym głosem. - Czy mogę już wrócić do Grange Hall? Pip podszedł do niej szybko. - Nie do Grange Hall - powiedział z napięciem. - Spróbujemy umieścić cię w jakimś bezpiecznym miejscu. Może uda się was wszystkie stąd wydostać. Wyjął telefon i skontaktował się z grupą czekającą na sygnał w podziemiach budynku. - Wszedłem - rzucił. - Potrzebuję tu natychmiast czterech ludzi. - Samuels? Szef ochrony natychmiast przycisnął słuchawkę do ucha. - Tak, panie Pincent? - Konferencja prasowa zacznie się punktualnie o szóstej. Masz przyprowadzić Petera. - Oczywiście. Już po niego idę. - Świetnie. Derek Samuels otarł pot z czoła i spojrzał na zwłoki strażnika numer 431, leżące pod ścianą obok wejścia do celi. Dziewczyna zniknęła. Wcześniej innego martwego strażnika znaleziono w poczekalni obok recepcji, a dwóch następnych na drugim piętrze przy schodach. Mężczyzna wyjął pistolet i przytrzymując go przy piersi, polecił ochroniarzowi, żeby usunął ciało. - Gdzie byłeś? - szepnął nerwowo doktor Edwards. - Lada chwila wpadną na nasz trop. Czekali w piwnicy zgodnie z ustaleniami. Pip właśnie się pojawił. Skrzywił się. - Macie Annę? - Tak. Jest tutaj ze mną. Mężczyzna dostrzegł smukłą sylwetkę Anny stojącej za doktorem. Skinął głową i
zniknął. Pojawił się ponownie po paru chwilach, niosąc w ramionach jakąś dziewczynę. Podążało za nim czterech mężczyzn, którzy nieśli inne pacjentki z Oddziału X. Doktor Edwards domyślił się, że to członkowie Podziemia. Bojownicy Podziemia. - Dobrze - powiedział Pip. - Potrzebujemy twojej pomocy, żeby natychmiast wydostać stąd pozostałe dziewczyny. - Oczywiście. Są z Oddziału X? Pip skinął głową. - Gdzie jest Peter? - zapytał. - Wrócił do swojej celi. - W porządku. Łódź już czeka. Zabierz Sheilę. Przekazał dziewczynę doktorowi Edwardsowi, który ostrożnie wziął ją na ręce. - Sheiła? To naprawdę ty? - spytała Anna. Sheila milczała, ale Anna chwyciła i mocno uścisnęła jej dłoń. Stanęła przy niej jak strażnik. „Jest taka delikatna” - pomyślał doktor, przyglądając się ciału rudowłosej dziewczyny. Jej lekkość nie zmniejszała jednak ciężaru, który odczuwał, od kiedy Peter i Pip przybyli do laboratorium i wreszcie poznał całą prawdę o tym, co się dzieje w murach Pincent Pharma. Wiedział, że jest za to współodpowiedzialny. Nie zrobił nic, żeby to powstrzymać. Dał się zastraszyć Richardowi Pincentowi, dał sobie zamknąć usta, a te dziewczyny zapłaciły za to wysoką cenę. Powoli, ociężale odwrócił się i zaczął schodzić po schodach. Obok niego szła Anna. Pip ruszył szybciej, żeby zabezpieczyć drogę. Parę metrów za nim podążali czterej bojownicy Podziemia. Udało im się przejść z piwnicy do rampy załadowczej, gdzie w ciemnościach oczekiwali na nich pozostali wtajemniczeni. Edwards w milczeniu ruszył za Pipem. Skręcili w prawo i przeszli wzdłuż ściany budynku, aż w końcu dotarli do mokradeł schodzących do rzeki. Teraz szli nieco szybciej, choć nogi zapadały im się w grząskiej trawie. Wreszcie dotarli do łodzi - dużej uzbrojonej motorówki - oczekującej przy brzegu Tamizy. - Poziom wody jest niski, więc musisz zeskoczyć - powiedział Pip do Anny. - Zaraz podamy ci Bena. Dziewczyna skinęła głową, głęboko odetchnęła i zeskoczyła z brzegu. Bezpiecznie wylądowała na łodzi i wyciągnęła ręce po brata. Potem przyszła kolej na oszołomione, senne dziewczyny, które bezwładnie spadały na dno motorówki. Anna szybko podnosiła je do pozycji siedzącej, poprawiała im koszule, jeśli były podciągnięte i odsłaniały ciało, pozbawiając je resztek godności. W końcu do łodzi weszli członkowie Podziemia.
- Powinieneś odpłynąć razem z nimi - powiedział Pip do doktora Edwardsa. Ten spojrzał w dół, na łódź i odezwał się: - Nie. Chciałeś, żebym poszedł na konferencję prasową. - Tak, ale to było, zanim zabiłeś strażnika i pomogłeś uciec więźniowi oraz nadmiarom. Teraz nie uda ci się już dostać na konferencję. Płyń z nimi. Pomożemy ci się ukryć. Doktor Edwards skierował wzrok na nadmiary, na Annę, a potem znowu na Pipa. - Wiesz, to miejsce to całe moje życie - rzekł cicho. - Od kiedy pamiętam, nauka była dla mnie wszystkim. Myślałem, że poszukuję prawdy. Myślałem, że nauka jest czymś pięknym. - Nauka może być czymś pięknym. Ale tylko nauka służąca dobru, nie złu. - Jedno może bardzo łatwo zmienić się w drugie. Sądziłem, że Długowieczność może być zbawieniem ludzkości. Dlaczego coś, co może uzdrawiać, potrafi być jednocześnie tak bardzo niszczące? - Wszystko, co piękne, ma zawsze drugą, ciemną stronę. Raj nie może istnieć bez piekła. Doktor Edwards wykrzywił usta. - Jednak odkrycie, że jest się po stronie diabła... - szepnął. Popatrzył z odrazą na budynek Pincent Pharma. - To nie twoja wina - powiedział Pip pocieszająco. Uśmiechnął się. - Zawsze pozostaje jeszcze program reedukacji. Co mówią o nim Władze? „Długie życie, nowe wyzwania”? Doktor Edwards napotkał jego spojrzenie. - Reedukacja... - odparł cicho. - Tak, oczywiście. Problem w tym, że... - Ani kroku dalej! - rozległ się nagle okrzyk gdzieś za nimi. Edwards odwrócił się. Ujrzał snop światła latarki i zbliżającą się w ciemnościach postać w mundurze. Dostrzegł także błysk lufy pistoletu w dłoni strażnika. - Mogę panu wszystko wytłumaczyć - odezwał się doktor. - Nie potrzeba mi żadnych tłumaczeń. Jeden ruch i obaj jesteście martwi. - Wyjął radiotelefon. - Pilnie potrzebne posiłki. Tylna brama, od strony rzeki. - Oczywiście. - Mózg doktora pracował na najwyższych obrotach. Zaraz będą tu kolejni strażnicy. Wszyscy zostaną zatrzymani: doktor Edwards, Pip i dziewczęta. - To nie będzie konieczne, proszę pana - powiedział. Liczył, że zabrzmiało to przekonująco. – Po prostu zdawało mi się, że usłyszałem jakiś hałas. Przyszedłem to sprawdzić. - Odwrócił się do Pipa. - Idź już! - syknął.
W krótkofalówce strażnika rozległ się metaliczny głos. - Nie zostawię cię tutaj - powiedział cicho przywódca Podziemia. - Damy sobie radę. Możemy załatwić strażnika. - Za chwilę przyjdą tu następni - szepnął Edwards. - Nie warto ryzykować. - Zabiją cię. Przecież wiesz o tym. Strażnik stał parę metrów od nich i patrzył na nich obojętnie, kierując broń na przemian na Pipa i na naukowca. Gdzieś niedaleko dał się słyszeć tupot butów i okrzyki biegnących ludzi. - Śmierć nie wydaje mi się już czymś tak strasznym - powiedział cicho Edwards, jednak na tyle głośno, by mógł go usłyszeć Pip. - Może Peter miał rację. Może śmierć to rzeczywiście rodzaj Regeneracji, którą zapewnia przyroda. - Odwrócił się na moment i uśmiechnął się. - Powiedz mu, że miał rację. Powiedz mu, że wieczność nie ma znaczenia, liczy się tylko teraźniejszość. Trzeba zachować się przyzwoicie. W końcu... Rzucił Pipowi ostatnie spojrzenie i ruszył w kierunku strażnika z uniesionymi rękami. - Naprawdę nie ma powodu do obaw. Niech mi pan pozwoli wyjaśnić... - Mówiłem, że nie potrzebuję wyjaśnień. Stój, bo strzelam! - Mężczyzna spoglądał na doktora widocznego w blasku światła latarki. - Jesteśmy po tej samej stronie - dodał naukowiec, patrząc jak Pip po raz ostatni spogląda na niego i zeskakuje z nabrzeża, znikając z pola widzenia. - Zatrzymaj się natychmiast, bo będę strzelał! - powtórzył gniewnie strażnik. Ostrzegam, jeszcze jeden krok i... - Jeden krok? Zabije mnie pan za jeden krok? - spytał Edwards, nie przerywając marszu. Jego słowa zagłuszył jednak huk wystrzału. Doktor upadł w błoto i poczuł, jak ogarnia go błogie uczucie bólu obejmującego całe ciało, oczyszczającego z wszystkich grzechów, uwalniającego od cierpienia. Usłyszał złość w głosie strażnika, gdy mężczyzna zdał sobie sprawę z ucieczki Pipa. Usłyszał, jak rozkazuje nowo przybyłym pracownikom ochrony, żeby przeszukali brzeg rzeki. Zanim ostatecznie opuściło go życie, usłyszał też charakterystyczny odgłos uruchamianego silnika motorówki. Wiedział, że straż przybyła za późno. Zamknął oczy.
Rozdział trzydziesty drugi Derek Samuels spoglądał przez ramię programisty, tłumiąc w sobie chęć strzelenia facetowi w łeb za to, że nie potrafił przywrócić zasilania w budynku. Szef ochrony Pincent Pharma nie był człowiekiem, który łatwo tracił panowanie nad sobą, tym razem jednak był tego bliski. - Konferencja prasowa ma się rozpocząć za piętnaście minut - wycedził przez zęby. Jeśli do tego czasu nie zostanie przywrócone zasilanie, jeśli pan Pincent będzie zmuszony odwołać spotkanie, ty i twoja rodzina gorzko tego pożałujecie! Programista skinął głową. Był zlany potem od stóp do głów. On i jego współpracownicy sprawdzili każdy interfejs, każdy program, każde połączenie, ale nikomu nie udało się rozwiązać problemu. - Robimy wszystko, co w naszej mocy - wyjaśnił zaniepokojonym głosem. - Cała trudność polega na tym, że nie możemy zlokalizować usterki. Poza tym wszystko jest w porządku. - Bez wątpienia nic nie jest w porządku, w przeciwnym razie by działało! - warknął Samuels. - Szkoda czasu na te bzdury. Włącz to natychmiast! - Tak, proszę pana - odparł informatyk, ocierając rękawem wilgotne czoło. - Tak, proszę pana, ja tylko... Przerwał mu błysk światła i warkot uruchamianych urządzeń. Mężczyzna nie miał pojęcia, jak do tego doszło, ale na pewno nie na skutek jego działań. Był to jednak najprzyjemniejszy odgłos, jaki kiedykolwiek słyszał. Przez parę sekund gapił się na ekran, nie wierząc, że zasilanie wróciło. Po chwili na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Proszę bardzo - powiedział z wahaniem. - Jak pan widzi, wszystko już jest w porządku. Derek Samuels otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Piętro było oświetlone, a elektroniczne zamki znów działały. - Co zrobiłeś? Jaki był problem? Czy to sabotaż? Ktoś coś zepsuł czy to awaria systemu? Programista uśmiechnął się niepewnie. - To... awaria systemu - odparł po chwili. Zdał sobie sprawę, że nie może zwalić winy na atak terrorystyczny, bo musiałby wówczas wskazać, co zostało uszkodzone, a tego nie wiedział.
- Rozumiem... - mruknął Samuels. - A czemu zajęło ci to tyle czasu? - Jestem tu dopiero od godziny - oburzył się informatyk, który poczuł się już nieco pewniej. - I przecież udało mi się to naprawić, prawda? - Mam wrażenie, że to ty sam spowodowałeś tę awarię. Czy aby nie pracujesz dla Podziemia? - Ja? Dla Podziemia?! - zawołał zaskoczony mężczyzna. - Dlaczego miałbym dla nich pracować?! Ja tylko wykonuję swoje obowiązki. Ja... - Nieważne - uciął Samuels. - Zostaniesz tutaj, dopóki się nie dowiem, co się naprawdę stało. - Rzucił spojrzenie strażnikowi. - Przyprowadź tu tego FitzPatricka. Po paru minutach w pomieszczeniu pojawił się Jude, popychany przez pracownika ochrony. Chłopak miał brudne i podarte ubranie, a na twarzy smugi czarnego pyłu. Samuels przyjrzał mu się uważnie. - Widzę, że byłeś czymś bardzo zajęty - stwierdził sucho. - Chciałem wyjść - odparł posępnie Jude. - Zamknął mnie pan w schowku, a ja mam klaustrofobię. Zgasło światło i nie wiedziałem, co zrobić. - Chciałeś wyjść? Z Pincent Pharma? To ciekawe. Słyszałem, że ktoś łazi po suficie. To byłeś ty, zgadza się? Chłopak uniósł brwi. - Nic o tym nie wiem. Przecież w końcu nie udało mi się wydostać, nie? - Wzruszył ramionami. - Mogę już sobie iść? - Iść? - Szef ochrony uśmiechnął się. - Nie, Jude, raczej nigdzie sobie nie pójdziesz. Widzisz, my bardzo poważnie traktujemy przypadki naruszenia bezpieczeństwa, podobnie zresztą jak Władze. Życie wszystkich naszych strażników jest bardzo cenne. Próby zakłócenia dostaw energii to również niezwykle istotny problem. Dlatego chciałbym, żebyś tu sobie usiadł i trochę się zastanowił. Jeśli wiesz coś na temat tego, co się tu dziś wydarzyło, opowiesz mi o tym. Zrozumiałeś? A ty zabierz stąd tego programistę i... przypilnuj go, dobrze? - zakończył Samuels, zwracając się do strażnika. Ten natychmiast kiwnął głową i ściągnął technika z krzesła. Mężczyzna rzucił Jude’owi przestraszone spojrzenie i wyszedł z pokoju. Richard Pincent trzasnął słuchawką o aparat i spojrzał na Hillary Wright, która siedziała sztywno na sofie obok biurka. - Widzi pani? - powiedział, czując ogromną ulgę. Na jego twarzy malował się wyraz tryumfu. - Ponownie mamy zasilanie. - Kto spowodował awarię?
- W stosownym czasie przekażemy Władzom odpowiednie informacje. Wciąż prowadzimy wewnętrzne dochodzenie. -
Świetnie.
Oczekuję
szczegółowego
raportu,
panie
Pincent.
Naruszenie
bezpieczeństwa funkcjonowania pańskiego przedsiębiorstwa nie zostanie dobrze odebrane przez Władze. Pojawią się pytania dotyczące pańskich kompetencji. Pozostaje także kwestia pańskiego wnuka. Czy jest pan pewien, że zachowa się zgodnie z oczekiwaniami? To niezwykle istotne dla pańskiego wizerunku i wizerunku Pincent Pharma. Zresztą na pewno doskonale zdaje pan sobie z tego sprawę. - Oczywiście! Proszę mi wierzyć. Peter wie, co powinien zrobić. - Richard Pincent poczuł, że przyspieszył mu puls, a serce w jego piersi zaczyna walić coraz szybciej, niczym pędzący po torach pociąg, nad którym nikt nie ma kontroli. Niedługo będzie potrzebował nowego serca. Musi się szybko postarać o jego przygotowanie. - Byłoby dla pana lepiej, gdyby to okazało się prawdą - odparła posępnie kobieta. Richard Pincent obrócił się na fotelu i spojrzał na rzekę. Po drugiej stronie Tamizy widział przyćmione, słabe światła w oknach budynków zajmowanych przez Władze. W ciągu ostatnich godzin w siedzibie Pincent Pharma urywały się telefony. Dzwonili lokatorzy tych właśnie budynków, zaniepokojeni ciemnością panującą na brzegu. Dopytywali się, ze źle ukrywaną satysfakcją w głosie, czy nie wystąpiły przypadkiem „jakieś problemy”. Szef koncernu dobrze wiedział, że sekretarza generalnego bardzo by ucieszył każdy pretekst umożliwiający przejęcie kontroli nad Pincent Pharma przez państwo. Dziś wszystko musiało się udać. Peter zachowa się zgodnie ze scenariuszem. - Możemy już iść? - spytał z wymuszonym uśmiechem. - Tak - odparła przedstawicielka Władz. Wstała i wygładziła nieistniejące fałdy na spódnicy. - Chodźmy. Derek Samuels wskazał Jude’owi to samo krzesło, na którym poprzednio siedział informatyk. Chłopak usiadł i poczuł, że oparcie mebla jest rozgrzane i mokre od potu. - A teraz - zaczął szef ochrony - powiesz mi wszystko, co wiesz. Jeśli nie, zadam ci ból, którego nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. Zrozumiałeś? - Oczywiście - odparł spokojnie chłopak. Spodziewał się, że będzie przerażony, że ogarnie go panika. Jednak, o dziwo, nic takiego się nie stało. Czuł, że żyje. Po raz pierwszy miał poczucie, że robi coś naprawdę ważnego, że stanął po właściwej stronie. Udał, że zainteresowała go zawartość ekranu komputera.
- Mam znaleźć przyczynę problemu z zasilaniem? Moja dniówka to pięć tysięcy. - Czterech moich ludzi nie żyje - warknął z wściekłością Samuels. - Dziwnym zbiegiem okoliczności zostali zabici akurat w dniu, w którym się tu pojawiłeś. I przypadkiem tego samego dnia mamy również przerwę w dostawie energii. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, Jude. - Ktoś nie żyje?! - Chłopak pokręcił głową z niedowierzaniem. Zauważył, że Derek Samuels nie wspomniał o paru zaginionych nadmiarach. - Przecież nie mogę mieć z tym nic wspólnego! Byłem przez cały czas zamknięty. Mężczyzna przez chwilę spoglądał na niego lodowatym wzrokiem. - Masz pięć minut - stwierdził. - Pięć minut na to, żeby powiedzieć mi, co tu się dzieje. Jude zerknął kątem oka na zegarek. Zaraz zacznie się konferencja prasowa. Był pewien, że Derek Samuels będzie chciał na nią pójść. - Chciałbym panu pomóc, naprawdę - odparł, usiłując zyskać trochę czasu. - Ale ja nie mam z tym nic wspólnego! Absolutnie nic nie zrobiłem. W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek. - Samuels, zaraz zaczynamy. Jude poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej. Rozpoznał tego mężczyznę. To był Richard Pincent, uważany przez wielu za najpotężniejszego człowieka na świecie. Dziś ubrany był w garnitur i sprawiał wrażenie odprężonego. „Jeszcze nie wie - pomyślał chłopak. - Nie może wiedzieć”. - Strażnicy są już gotowi - odparł Samuels, który natychmiast się wyprostował. - Będę stał tuż za panem. Richard Pincent skinął głową i podszedł bliżej. Jego oczy błyszczały niebezpiecznie. - Za mną? Nie, Samuels. Pójdziesz natychmiast po Petera, osobiście przyprowadzisz go do holu i dopilnujesz, żeby nie było żadnych problemów. Daj mojemu wnukowi jasno do zrozumienia, że jeśli nie zachowa się tak, jak mu każę, jego przyjaciółka będzie uwięziona przez resztę swojego krótkiego życia. Zrozumiałeś? Dziś już nie życzę sobie więcej kłopotów. Wszystko musi się udać. Czy wyrażam się jasno? - Tak, proszę pana, jak najbardziej - potwierdził szef ochrony. Jude dostrzegł kroplę potu, która spływała po skroni mężczyzny. - Panie Pincent... chodzi o tę dziewczynę. - Tak? - Wzrok dyrektora ciskał gromy. - Zajęliście się nią? Derek Samuels zawahał się przez moment. - Tak, proszę pana. Oczywiście.
- Świetnie. Czekam na ciebie. - Już idę, proszę pana. Szef ochrony przywołał dwóch strażników i kazał im pilnować Jude’a. - Miejcie na niego oko aż do zakończenia konferencji. Musicie go obserwować przez cały czas. Ja muszę go widzieć, wszyscy muszą go widzieć. - Strach najwyraźniej jeszcze bardziej wzmagał jego wściekłość. Zbliżył się do Jude’a, aż twarz chłopaka znalazła się zaledwie parę centymetrów od jego twarzy, i szepnął złowieszczo: - A kiedy już wszyscy sobie pójdą, spędzimy ze sobą trochę czasu. Będziesz mnie jeszcze błagał o to, żeby mi wszystko opowiedzieć. I nawet jeśli cię w końcu wypuszczę, nigdy już nie będziesz wolny, bo zawsze będziesz wiedział, że jestem gdzieś blisko ciebie, że śledzę każdy twój krok i chcę ci znowu zrobić krzywdę. Możesz biec najszybciej, jak potrafisz, możesz stworzyć tyle fałszywych tożsamości, ile tylko zapragniesz, ale i tak mi nie uciekniesz. Nikt mi jeszcze nie uciekł.
Rozdział trzydziesty trzeci Hol budynku Pincent Pharma pozbawiony ciągłego szmeru ruchomych schodów wydawał się wyjątkowo cichym miejscem. Richard Pincent obserwował siedzących w milczeniu dziennikarzy przez chwilę, po czym ruszył w kierunku podium. Postarał się, żeby jego krokom towarzyszyło światło punktowego reflektora. Efekt był dokładnie taki, jak sobie zaplanował. Szedł w kierunku mównicy, a zebrani wzdychali z wrażenia, spoglądając na niego - proroka na szczycie góry, niosącego ludziom światło. Szef koncernu rozejrzał się po pomieszczeniu. Zgromadzili się w nim przedstawi; ciele wszystkich gazet, serwisów informacyjnych i stacji radiowych. Po prawej stronie stołu siedział Peter, pilnowany przez Dereka Samuelsa. Miejsce obok zajmowała Hillary Wright. Przed chłopakiem leżała kartka z oświadczeniem, które miał wygłosić do dziennikarzy. Richard Pincent zauważył, że przedstawicielka Władz przypatruje mu się uważnie. Zbliżył się do mikrofonu. - Serdecznie witam wszystkich państwa - powiedział pewnym siebie głosem, który odbił się od ścian pomieszczenia. - To chyba najważniejsze spotkanie, w jakim mieli państwo okazję uczestniczyć. Najpierw jednak z całego serca pragnę przeprosić za problemy związane z dzisiejszą awarią zasilania. Właśnie jesteśmy w trakcie modernizacji systemu i, niestety, te chwilowe zakłócenia w dostawie energii są ubocznym skutkiem wdrażanych modyfikacji. Jak jednak mogą państwo zauważyć, udało nam się już całkowicie opanować sytuację. Przechodząc do tematu naszej konferencji, miło mi przedstawić panią Hillary Wright, zastępcę sekretarza generalnego Władz, oraz Petera Pincenta, mojego wnuka, który, jak pewnie niektórzy z państwa wiedzą, od kilku tygodni jest zatrudniony w naszym przedsiębiorstwie. Mówca zmarszczył lekko brwi, gdy zauważył dwóch strażników, którzy szeptali coś do siebie z zaniepokojonymi twarzami. Mężczyźni dostrzegli jego wzrok i natychmiast zamilkli. Richard Pincent zmrużył na moment oczy, a potem uśmiechnął się do zebranych. - Jak zapewne zasygnalizowano w zaproszeniach, które państwo otrzymali, chcielibyśmy dziś ogłosić dwie niezwykle istotne informacje. Mają one dla mnie osobiście ogromne znaczenie, a ponadto stanowią potwierdzenie ciągłego zaangażowania rodziny Pincentów oraz przedsiębiorstwa Pincent Pharma w realizację nakreślonych przez Władze celów związanych z komfortem obywateli, ich zdrowiem, dobrobytem i edukacją. Dziś
bowiem
chcemy państwa poinformować o
zakończeniu
testów pierwszej
wersji
długowieczności premium, stanowiącej kolejny etap w udoskonalaniu środków na Długowieczność. Lek wejdzie do produkcji w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Czekamy już tylko na zgodę Władz, która, jak rozumiem, zostanie nam udzielona w najbliższym czasie. W głębi sali pojawiło się dwóch lekarzy. Richard Pincent spojrzał na nich ze zdziwieniem. Byli zatrudnieni na Oddziale X i nie zostali zaproszeni na konferencję. Nie usiedli, lecz zaczęli rozmawiać ze strażnikiem i po chwili wyszli wraz z dwoma mężczyznami w mundurach. - Proszę sobie wyobrazić - kontynuował mówca, uśmiechając się do dziennikarzy i bębniąc nerwowo palcami w blat mównicy - że czują się państwo tak jak wówczas, gdy byli państwo naprawdę młodzi. Tak młodzi jak ten obecny wśród nas chłopiec, mój wnuk. Spojrzenia wszystkich zebranych skierowały się na Petera. Richard Pincent poczuł, że robi mu się trochę gorąco w świetle reflektorów. Korzystając z okazji, wyciągnął chusteczkę, otarł czoło i szybko przejrzał notatki. - Proszę sobie przypomnieć tę świeżość i energię, którą odczuwali państwo każdego poranka - powiedział. Zerknął na Hillary Wright. Kobieta siedziała za stołem z kamiennym wyrazem twarzy. - Proszę sobie wyobrazić, że działanie długowieczności obejmuje nie tylko narządy wewnętrzne, ale całe ciało. Bo właśnie tym, mówiąc w dużym skrócie, jest długowieczność premium. To Regeneracja w dosłownym znaczeniu tego słowa! To nie tylko wieczne życie, to także wieczna młodość! Wśród zebranych reporterów zapanowało poruszenie. Wyglądało na to, że przemowa wywarła na nich wrażenie. - Oczywiście - dodał poważnym tonem Richard Pincent, który czuł się już nieco pewniej - produkcja takich środków jest skomplikowanym przedsięwzięciem. Szczegółowe badania wymagają odpowiedniego finansowania, a koszty produkcji są dość znaczne. Ponownie zwrócił się w stronę Hillary Wright i z uśmiechem oznajmił: - Jestem jednak przekonany, że Władze odpowiedzą na potrzeby i oczekiwania obywateli i kwestię finansowania produkcji długowieczności premium potraktują w sposób priorytetowy. Napotkał spojrzenie Hillary Wright. Kobieta uśmiechnęła się lekko. - Zanim jednak zapytamy panią Wright o zakres subwencji i finansowania, pozwolą państwo, że podzielę się z nimi drugą ważną informacją. Tak się składa, że ma ona charakter bardziej osobisty, choć moim zdaniem ma również szersze znaczenie. Dziś bowiem mój wnuk, Peter Pincent, podpisuje Deklarację! - Mówca życzliwie popatrzył na chłopaka, ten jednak odpowiedział mu ponurym spojrzeniem. - Jak państwo wiedzą, Peter miał trudny start
w życiu. Inaczej rzecz ujmując: jego przeszłość prezentuje się dość burzliwie. Jest jednak członkiem mojej rodziny, co mogę z pełnym przekonaniem potwierdzić, obserwując jego pracę w Pincent Pharma. Chciałbym, aby mogli państwo być świadkami tego przełomowego momentu wkroczenia Petera w dorosłość, w ten wspaniały, cudowny świat, który stworzyła dla nas idea Długowieczności. Panie i panowie, oto mój wnuk, Peter. Chłopak niespokojnie podniósł się z miejsca, po czym podszedł do mównicy, na której Richard Pincent z pietyzmem umieścił Deklarację. Mężczyzna dał znak fotografowi, żeby się zbliżył i uwiecznił ten moment. Teatralnym gestem przekazał Peterowi pióro i odsunął się, żeby chłopak mógł złożyć podpis. - Tu na dole - mruknął pod nosem. - Jeden podpis. Pospiesz się. Peter patrzył na dokument. - Podpisz albo Anna zniknie na zawsze. Zrozumiałeś? - syknął Richard Pincent, a potem uśmiechnął się szeroko do otaczających ich fotoreporterów. - To chyba trema powiedział wyrozumiałym tonem. - Chłopak nie jest przyzwyczajony do bycia w centrum uwagi. Wówczas Peter niespodziewanie uniósł głowę i spojrzał na zgromadzonych dziennikarzy. - Właściwie - rzekł z powagą - chciałbym powiedzieć parę słów. Czy mogę? Richard Pincent poczuł ucisk w piersi. - Parę słów? - powtórzył przez zaciśnięte zęby. Próbował odsunąć wnuka od mikrofonu. - Peter, może to nie najlepszy moment na... - Niech mówi! - przerwał jakiś reporter. - Posłuchajmy, co powie Peter Pincent! - Tak, Peter Pincent! - zawtórował inny dziennikarz. Szef koncernu niechętnie puścił wnuka. - Dobrze. - Uśmiechnął się szeroko do zebranych. - Parę słów. - Po czym zwrócił się do Petera i szepnął mu do ucha: - Pomyśl o dziewczynie, zanim powiesz coś głupiego. Wyślesz ją wtedy w miejsce znacznie gorsze niż Grange Hall. Miejsce, z którego nie da się już uciec. Umrze tam, możesz być tego pewien. Peter z powagą skinął głową i zbliżył się do mikrofonu. - Jak już powiedział mój dziadek, od pewnego czasu jestem zatrudniony w Pincent Pharma. W tym czasie wiele się nauczyłem, dowiedziałem się wielu rzeczy o długowieczności i o cudownych właściwościach tych białych tabletek. Wiem, ile pracy włożono w ich wytworzenie i jestem świadomy możliwości, które ze sobą niosą. Zebrani wokół dziennikarze kiwali głowami i robili notatki. Peter zaczerpnął głęboki
oddech. - Myślę, że każdy z nas zaczyna sobie zadawać w pewnym momencie pytania o sens życia, o cel tego, co nas otacza. Czas spędzony w Pincent Pharma pozwolił mi znaleźć odpowiedzi na wiele tego typu pytań. Zrozumiałem, co tak naprawdę jest ważne. Rodzina. Lojalność. Postęp. Peter spojrzał na dziadka, który spoglądał na niego z fałszywym uśmiechem przyklejonym do twarzy. -1 dlatego właśnie - kontynuował spokojnie - nie zamierzam dziś podpisać Deklaracji. Prawdę mówiąc, nigdy nie zamierzam tego zrobić. Na sali zapanowało poruszenie. - Ależ oczywiście, że podpiszesz - wybuchnął Richard Pincent. - Peter za chwilę podpisze Deklarację. Prawda, chłopcze? - Niestety nie. - Peter uśmiechnął się. - Widzisz, chciałbym żyć. Żyć pełnią życia, w którym jest miejsce na szczęście i na cierpienie, na złość i radość. Życia, które kiedyś się skończy, dzięki czemu każda jego chwila staje się cenna. Życia pełnego miłości, które nie przysparza innym bólu i trosk. A taka właśnie jest Długowieczność - ludzie stają się jej niewolnikami. Długowieczność ich niszczy... Ten przedmiot był kiedyś dla mnie symbolem życia - dodał Peter, ściągając z palca swój cenny pierścień, który tak troskliwie dotąd przechowywał. - Myślałem, że to coś ważnego. Ale to nieprawda! - Chłopak patrzył jeszcze przez moment na sygnet, na wygrawerowany na nim kwiat i litery „AF”. Albert Fern. To była pamiątka po jego pradziadku. - Peter powiódł wzrokiem po zgromadzonych dziennikarzach i cisnął pierścień w tył sali. Obdarzył dziadka tryumfalnym spojrzeniem. - To rodowa pamiątka Pincentów. Nienawidzę Pincentów! Wolę umrzeć, niż stać się jednym z nich! - Kto wie, może twoje życzenie wkrótce się spełni - syknął z gniewem Richard Pincent. Obok Petera pojawili się dwaj strażnicy, którzy próbowali ściągnąć chłopaka z podwyższenia. - Nie chcę mieć nic wspólnego z miejscem, w którym torturuje się nadmiary, w którym tworzy się fermy hodowlane tylko po to, żeby ludzie nie mieli zmarszczek! Chcę życia, którym ludzie się cieszą! - krzyczał Peter. - Życia, w którym ludzie mają dzieci, mają problemy i nie chowają głowy w piasek, nie zwracając uwagi na to, co się wokół nich dzieje! - Pożałujesz tego - szepnął do niego z wściekłością dziadek. - Anna również. - Nawet nie wiesz, gdzie jest Anna! - odciął mu się Peter. - Poszukaj także nadmiarów,
skoro już o tym mowa. - Próbował odepchnąć strażników, ale nie dał im rady. Ciężka dłoń zatkała mu usta. Mężczyźni odciągnęli chłopaka pod ścianę. Zdezorientowany szef koncernu zmarszczył czoło. Peter posłał mu zwycięskie spojrzenie. - Poczekajcie! Peter, o co chodzi z tą hodowlą?! - krzyknął jakiś dziennikarz, podnosząc się gwałtownie z miejsca. Po chwili dołączył do niego kolejny. - Panie Pincent! Czy to prawda, że nadmiary są poddawane torturom w celu wyprodukowania długowieczności premium? Jak pan odpowie na oskarżenia ze strony swojego wnuka?! Richard Pincent rozglądał się wokół, gorączkowo zastanawiając się, co robić. Peter szarpał się ze strażnikami. Coraz więcej reporterów wstawało z miejsc, wykrzykując swoje pytania. - Proszę państwa! - zawołał szef koncernu, unosząc ręce, żeby ich uciszyć. - Proszę państwa, proszę o chwilę spokoju! Hałas nieco ucichł, niektórzy z dziennikarzy ponownie usiedli. - Jak państwo wiedzą - dodał Richard Pincent, rozglądając się niecierpliwie dokoła mój wnuk zaczął życie jako nadmiar, poddawany praniu mózgu przez nikczemnych członków Podziemia, wychowywany na groźnego przestępcę. Jego matka również okazała się przestępczynią i to powinno stanowić dla mnie ostrzeżenie. Miałem nadzieję, że zatrudnienie Petera w tym miejscu i zaoferowanie mu wyjątkowych możliwości rozwoju pozwoli chłopakowi na powrót do społeczeństwa. - Pokręcił głową. - Niestety, moim zdaniem to zdarzenie potwierdza tylko, że resocjalizacja jest zwyczajnie niemożliwa. Jestem teraz przekonany, że nadmiary nie potrafią dostosować się do reguł obowiązujących w cywilizowanym społeczeństwie. Nie potrafią skorzystać z okazji, którą im dajemy. Pragniemy ich dobra, proszę państwa, ale to wcale nie oznacza, że one chcą tego samego! - Czy uważa pan, że nadmiary nie powinny stawać się legalnymi ludźmi? - zawołał jeden z dziennikarzy. - Czy znaczy to, że, według pana, pański wnuk nie powinien być wolny? - Chcę tylko powiedzieć - odparł spokojnie Richard Pincent - że być może powinniśmy ponownie przyjrzeć się ustawie o nadmiarach. Chcę powiedzieć, że Peter wygłosił dziś mnóstwo kłamstw, przekazał sporo nieprawdziwych informacji. Chłopak nic nie wie o sposobach działania mojego przedsiębiorstwa i metodach wytwarzania długowieczności premium. Muszę przeprosić państwa za jego wybuch. Powinienem był zdawać sobie sprawę,
jak głębokiej indoktrynacji Peter został poddany w Podziemiu. Powinienem był przewidzieć, że może spróbować zakłócić przebieg tego ważnego spotkania. Przez salę przebiegł szmer. Kilka osób z aprobatą pokiwało głowami. Po chwili dziennikarze skierowali spojrzenia na tylną część holu i gwar stał się głośniejszy. Richard Pincent ze zdziwieniem dostrzegł tam jakąś postać. Potem usłyszał okrzyk, a po nim następny. Ktoś zawołał: „On jest uzbroi” jony!. Dopiero wówczas szef koncernu zauważył tego młodego człowieka. Przez moment myślał, że chłopak jest prowadzony przez strażnika, jednak po chwili zrozumiał, że to on prowadzi wzdłuż ściany mężczyznę w mundurze, przyciskając jakiś przedmiot do jego pleców. - Jeszcze jeden nadmiar! - powiedział prędko szef Pincent Pharma, już nieco mniej pewnym głosem. Był wstrząśnięty i poczuł strach. - Proszę państwa, to sytuacja kryzysowa. Musimy powstrzymać tych młodych kryminalistów! - Chciałby pan, co? - powiedział z gniewem Jude, popychając przed sobą strażnika i trzymając pistolet tak, żeby wszyscy mogli go dostrzec. - Niestety, ja nie jestem nadmiarem, Peter zresztą też nie. Nie może pan pobrać naszych komórek, żeby produkować swoje leki. A może korzystacie tylko z nadmiarów płci żeńskiej?! W sali zapadła cisza. Richard Pincent patrzył z przestrachem na Jude’a. - Obawiam się, że nie mam pojęcia, o czym mówisz - powiedział lodowatym tonem. Straż! Zróbcie coś. Obezwładnijcie go! - Jeśli ktokolwiek się do mnie zbliży, zabiję tego człowieka! - wrzasnął Jude. - Jestem członkiem Podziemia. Mam broń i nie zawaham się jej użyć! - Myślisz, że zależy mi na jakimś strażniku?! Mam ich wielu - rzucił z wściekłością dyrektor. Pobladł, gdy zauważył, że wszyscy obecni w holu pracownicy patrzą na niego wzrokiem pełnym niedowierzania i pogardy. - A gdybym zabił pana? - spytał spokojnie Jude. - Co wtedy? A może nie powinienem pana zabijać, może po prostu wystarczy, że powiem, że mam nagranie z Oddziału X? Ze mam dowód, że przetrzymujecie tam nadmiary płci żeńskiej i hodujecie w nich embriony, z których robicie te wasze wspaniałe lekarstwa? Może opowie pan o tym dziennikarzom? O tym, jak te dziewczyny krzyczą z bólu? - To kłamstwo! - zawołał drżącym głosem Richard Pincent. - To wszystko kłamstwo! - Cofnął się i chwycił za ramię Dereka Samuelsa. - Gdzie są nadmiary? - syknął. - Gdzie jest Anna?! Szef ochrony nie musiał odpowiadać. Wyraz jego lekko pozieleniałej ze strachu
twarzy mówił sam za siebie. Zdegustowany Richard Pincent puścił Samuelsa. - Te „kłamstwa” wkrótce trafią do wszystkich komputerów, jeśli nie wypuści pan Petera i nie wycofa długowieczności premium - zagroził Jude. - Jak śmiesz! - Szef koncernu wciąż nie mógł do końca zrozumieć, co się dzieje, nie był w stanie przyjąć do wiadomości słów chłopaka. Pobladł i trząsł się z gniewu z wytrzeszczonymi oczami i dłońmi zaciśniętymi w pięści. - Nie masz prawa mi grozić! Nazywam się Richard Pincent! Nie pozwolę na to! Nie pozwolę...! - Poczuł ostry ból w lewym ramieniu. Powiódł dokoła dzikim wzrokiem. - Nikt nie ma prawa podważać moich metod działania, moich... - Nie dokończył zdania. Chwycił się za serce i upadł na podłogę. - On nie żyje! - wykrzyknął jakiś dziennikarz, podczas gdy do leżącego mężczyzny podbiegało dwóch lekarzy. - Nadmiary go zabiły! Dziennikarze jak jeden mąż powstali z miejsc i ruszyli do przodu, żeby przyjrzeć się lepiej temu, co się właśnie stało. W tym momencie Hillary Wright podniosła się z fotela i podeszła do mikrofonu. - Myślę, że to wystarczy. Proszę wrócić na swoje miejsca. Dziennikarze nie posłuchali polecenia. - Czy to prawda z tym Oddziałem X? - krzyknął jeden z nich. - Kim właściwie jest ten drugi chłopak? - dołączył następny. - Czy naprawdę hodujecie embriony? - zawołał kolejny. - Tutaj, w Pincent Pharma? Pytania stawały się coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. Hillary Wright spojrzała na lekarzy, którzy właśnie układali Richarda Pincenta na boku. - Jego serce wymaga Regeneracji - powiedział jeden z nich. - Nowe jest już gotowe. Hillary skinęła głową i uniosła ręce, czekając, aż sala trochę się uspokoi. - Proszę państwa - powiedziała rzeczowo tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Jako zastępca sekretarza generalnego chciałabym państwa przeprosić za to zajście. Jak państwo zauważyli, przedsiębiorstwo Pincent Pharma boryka się ostatnio z pewnymi... problemami. Chciałabym jasno zaznaczyć, że Władze traktują niezwykle poważnie informacje o nadużyciach i wykorzystywaniu nadmiarów. Wkrótce uruchomione zostanie szczegółowe dochodzenie. W czasie gdy pan Pincent będzie poddawany badaniom i leczeniu, przejmę zarządzanie
przedsiębiorstwem
Pincent
Pharma.
Ponadto
chciałabym
państwu
zakomunikować, że w celu zagwarantowania bezstronności postępowania nie zezwalam na ujawnianie informacji o przebiegu tej konferencji prasowej oraz o związanych z nią zdarzeniach. W trosce o bezpieczeństwo naszego kraju wszystkie aparaty fotograficzne, komputery oraz urządzenia rejestrujące zostaną państwu odebrane przy wyjściu.
- Przy wyjściu?! - krzyknął jeden z dziennikarzy. - Nie chcemy wychodzić! Proszę nam opowiedzieć o nadmiarach! - I o długowieczności premium! - dodała jakaś kobieta. - Proszę powiedzieć, jak się ją naprawdę produkuje! Hillary Wright przyjrzała się twarzom zgromadzonych. Jej chłodny wzrok spoczął na pierwszym reporterze. - Pana nazwisko? - Tom Wellings. - Mężczyzna poruszył się niespokojnie. - Zatem, panie Wellings, obawiam się, że jest pan w błędzie. Zgodnie z poleceniem Władz opuści pan to miejsce. Niezastosowanie się do polecenia Władz, jak panu doskonale wiadomo, skutkuje aresztem i rozpoczęciem dochodzenia. - Uśmiechnęła się szeroko do dziennikarza, a potem przeniosła wzrok na kobietę. - A pani? Pani nazwisko? - Sarah Condon - odparła zdecydowanym głosem dziennikarka. - Cóż, proszę pani, gdy wyniki dochodzenia zostaną opublikowane... A zostaną, bo Władze przywiązują ogromną wagę do jawności podejmowanych działań... Otóż wtedy będzie pani mogła szczegółowo poinformować o nich swoich czytelników. Prawdziwą przykrość sprawiłaby mi konieczność oskarżenia kogokolwiek z państwa o uczestnictwo w działaniach wywrotowych. Naprawdę nie chciałabym tego robić. Hillary Wright popatrzyła na skonsternowaną reporterkę, która ponownie usiadła na swoim miejscu. - Przepraszam za te utrudnienia - dodała przedstawicielka Władz. - Państwa postawa i zaangażowanie zostaną odpowiednio docenione. Jutro przekażemy państwu specjalny materiał na temat forum energetycznego. Ponadto każdy z państwa otrzyma w przyszłym miesiącu dziesięć dodatkowych talonów energetycznych, oczywiście pod warunkiem, że żadne informacje na temat dzisiejszych zdarzeń nie zostaną podane do publicznej wiadomości. Dziękuję bardzo za uwagę. A teraz proszę skierować się do wyjścia. Przez kilka sekund nikt się nie poruszył. Kiedy w holu pojawiało się coraz więcej strażników, dziennikarze stopniowo zaczęli wstawać z miejsc. Każdemu zabierano sprzęt i kierowano go w stronę wyjścia. Pojawiły się nosze, na których położono Richarda Pincenta. Derek Samuels ruszył za strażnikami, którzy wynieśli dyrektora. Wkrótce w pomieszczeniu pozostał tylko Jude, wciąż z pistoletem w dłoni, sterroryzowany przez niego człowiek, a także Peter i pilnujący go strażnicy. Wright kazała strażnikom odejść. Jude uważnie obserwował, jak mężczyźni w mundurach kolejno wychodzą z budynku. Popchnął swojego strażnika w tamtą stronę, jednak na wszelki wypadek nie
schował broni. Kobieta ściągnęła usta i spojrzała na Jude’a. - Nagranie! - rzuciła drżącym głosem. - Masz mi przekazać wszystkie kopie, rozumiesz? - Żeby mogła pani je zniszczyć? - Chłopak spojrzał na przedstawicielkę Władz z odrazą. - Żebyśmy mogli w pełni odnieść się do twoich zarzutów - odparła gładko. - To znaczy przekazać nagrania do archiwum? - Władze zastosują odpowiednią procedurę. - Hillary uśmiechnęła się. - Obawiam się, że nie masz wyboru. Albo oddasz mi te nagrania, albo każę cię aresztować. Czy to jest dla ciebie jasne? Jude patrzył na nią przez chwilę, a potem sięgnął do kieszeni i podał kobiecie płytę. Jej oczy rozbłysły, gdy zabrała nagranie. - A teraz poproszę o pistolet - powiedziała ostrym tonem. - Nie wyjdziesz stąd żywy, jeśli tego nie zrobisz. Jude tylko się roześmiał. - Naprawdę pani myśli, że istnieje tylko jedna kopia? Myśli pani, że jestem taki głupi? - Jest więcej kopii? - spytała niepewnie kobieta. - Oczywiście! - wtrącił się Peter. - Uratowaliśmy nadmiary, a Anna jest w bezpiecznym miejscu. I naprawdę mamy kopie tych nagrań. Zdjęcia są już w sieci. Jeśli coś się nam przydarzy, dostaną je wszyscy. Hillary Wright popatrzyła na Jude’a. - To prawda. - Chłopak wzruszył ramionami. - Jeśli nie pozwoli nam pani odejść, może się to dla pani źle skończyć. - Chyba raczej dla Richarda Pincenta. To jego problem, a nie Władz. - Oczywiście - stwierdził ironicznie Peter. - I nie jest ważne, że pani o tym wie? Co takiego pani mówiła? „Któż mógłby przypuścić, że nadmiary okażą się tak użyteczne?” Myśli pani, że to dobrze zabrzmi przed komisją śledczą? Oczy kobiety rozszerzyły się w zdumieniu. - Widzi pani? Nagraliśmy nie tylko nadmiary - kontynuował spokojnie Peter. - Proszę nas wypuścić albo wszystko ujawnimy. Hillary Wright milczała przez chwilę, po czym wzięła głęboki oddech. - Odejdźcie stąd - powiedziała niskim, pełnym gniewu głosem. - Macie stąd odejść i zniknąć. Jeżeli piśniecie choć słówko na temat tego, co się tu dziś wydarzyło, jeżeli
wychylicie się choć trochę, Władze potraktują was z całą surowością i bezwzględnością. Rozumiemy się? - Jasne - odparł spokojnie Jude i zwrócił się w stronę wyjścia. Peter wciąż patrzył na przedstawicielkę Władz. - A jeśli pani zbliży się do mnie lub kogokolwiek z mojej rodziny, pozna pani całą surowość i bezwzględność Podziemia - odparował gniewnie. - Rozumiemy się? Stanął obok Jude’a. A potem obaj ruszyli powoli, spokojnym krokiem do drzwi wyjściowych, oglądając się przez ramię. Zeszli po schodach i przeszli przez bramę wjazdową. Spomiędzy drzew okalających budynek wychynął jakiś mężczyzna i pozdrowił ich znakiem Podziemia. Podążyli za nim w milczeniu aż do głównej drogi, a potem przez opuszczony plac budowy do kolejnej ulicy, gdzie po drugiej stronie jezdni czekał na nich samochód. - Wiesz, na tym dysku były tylko dane jednego z moich klientów - powiedział Jude, kiedy podeszli do auta. Jego przyrodni brat spojrzał na niego ze zdziwieniem. Po chwili uśmiechnął się drwiąco. - Więc nic nie nagrałeś? - Absolutnie nic. - Jude mrugnął do Petera. - Ale ona nie ma o tym bladego pojęcia. Przynajmniej na razie. Wskoczyli do samochodu i szybko ruszyli bocznymi drogami, kierując się w stronę autostrady prowadzącej poza miasto. Co pewien czas Peter odwracał się, przyglądając się uważnie innym pojazdom na jezdni i wypatrując wszelkich oznak zagrożenia. - Teraz chyba często będziemy to robić - stwierdził z zadumą Jude. - Chodzi mi o to oglądanie się przez ramię. - Witaj w moim życiu - odparł Peter, wzruszając ramionami. Po chwili spojrzał na brata i wyszczerzył zęby. - No właśnie, Jude. Witaj w moim życiu.
Rozdział trzydziesty czwarty Peter niepewnie spoglądał na ekran komputera, który przed chwilą włączył. Bez przekonania zbliżył dłonie do klawiatury stojącej na kuchennym blacie, wciśniętej między dwa pudła płatków śniadaniowych i toster zasilany bateriami słonecznymi. Wystukał wiadomość. Peter2124: Jude, jesteś tam? Nie wiem, czy to działa. Daj znać, czy doszło. Peter. Odpowiedź nadeszła już po kilku sekundach. Jude2124: Jak najbardziej. Peter2124: Jak tam sprawy? Jude2124: Sprawy? Chyba nie mogę ci napisać o żadnych sprawach. Pip by mnie za to zabił. A potem musiałby zabić ciebie. Peter zachichotał, wyobrażając sobie, jak niecierpliwy Jude reaguje na żądania Pipa i jak obaj kłócą się tak, jak to miało miejsce w ciągu tych paru dni po ucieczce z Pincent Pharma, kiedy wszyscy przebywali razem. Peterowi przypomniały się czasy, kiedy ukrywał się w piwnicy i planował wyjazd z Londynu. Tym razem wszystko wyglądało o niebo lepiej tym razem nie był sam. Miał Annę, Bena, no i Jude’a. Jude’a, który potrafił wszystkich rozśmieszyć, wszystkiemu się dziwił i myślał, że jest najmądrzejszy. I który przypominał swojego brata znacznie bardziej, niż Peter był gotów przyznać. Peter2124: Pip ciągle ma obsesję na punkcie pogody przy wymyślaniu haseł? Jude2124: Przeszedł teraz na florę i faunę. Chciałem go przekonać do czegoś innego, ale nie udało mi się. Dostałeś moją przesyłkę? Peter spojrzał na leżące na podłodze pudełeczko. Dostarczono je dziś rano. W środku, ku swojemu zaskoczeniu i radości, znalazł sygnet. Ten, który wyrzucił, którego nie chciał już mieć, ale bez którego czuł się nagi. Peter2124: Skąd go masz? Nie chcę go. Wyrzuciłem go, nie pamiętasz? Jude2124: Oczywiście, że pamiętam. Rzuciłeś nim pod koniec swojej przemowy w Pincent Pharma. Trafiłeś strażnika, który mnie pilnował. Miałem wtedy okazję wyciągnąć pistolet, który dał mi Pip. Może sygnet przynosi szczęście? Peter2124: To znaczy, Że miałeś go przez parę tygodni. Co chciałeś z nim zrobić? Sprzedać go? Jude2124: Teraz żałuję, że tego nie zrobiłem, skoro tak bardzo go nie chcesz■ Pewnie jest trochę wart.
Peter przygryzł wargę. Jude2124: Właściwie to mi się nawet spodobał. Sam go chciałem nosić, ale przecież należy do ciebie. Pip powiedział, że powinieneś go mieć. Peter2124: AF to Albert Fern. Jude2124: Pip mi to mówił. To ten gość, co wymyślił Długowieczność? Masz ciekawą rodzinę, Peter. Peter2124: Ciekawą? Można to tak określić. Dobrze, zatrzymam sygnet. Dzięki, że go przechowałeś. Jude2124: Nie ma za co. Dobrze ci tam, gdzie jesteś? Gdziekolwiek to jest? Peter spojrzał przez okno, na pola rozciągające się aż po horyzont. Peter2124: Tak, bardzo dobrze. Napisał to i uśmiechnął się. Rzeczywiście było mu dobrze. Był naprawdę szczęśliwy, chyba po raz pierwszy w życiu. Mieszkali tu już od kilku tygodni. Utrzymywane w tajemnicy miejsce było położone na odludziu i dlatego właśnie je wybrano. Władze na pewno będą próbowały ich odnaleźć, ale na razie byli tu bezpieczni. Nareszcie - bezpieczni i wolni. Peter i Anna dostali kawałek ziemi i postanowili być samowystarczalni. Chłopak poczuł się w końcu niezależny, odczuwał ulgę. Ben próbował już chodzić i wypowiadał pierwsze słowa, a dziecko w brzuchu Anny zaczęło się ruszać, dając o sobie znać delikatnymi kopnięciami. Peter musiał bardzo ciężko pracować, żeby zaspokoić ogromny apetyt przyszłej matki. Zdał sobie sprawę, że jednak utracił wolność. Wcześniej uprzedzano go, że tak właśnie się stanie. Również ziemia, na której pracował, i sama przyroda ciągle się o coś dopominały, zostawiając go na łasce deszczu, wiatru, ciemnych nocy i jasnych poranków. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że zgodzi się na tę utratę wolności i będzie spełniał wszystkie zachcianki tych, którzy teraz decydowali o jego losie - i będzie to czynił z miłością, poświęceniem i radością. Jude2124: Naprawdę nikogo tam nie ma? Mieszkasz na odludziu? Trudno sobie wyobrazić coś gorszego. Peter pokiwał głową. Dom najbliższego sąsiada był oddalony o całe osiem kilometrów. Wielka Brytania była przeludniona, ale w północnej Szkocji wciąż można było znaleźć odosobnione miejsca. Peter2124: Można się do tego przyzwyczaić. A co u ciebie? Co u Sheili? Jude2124: Sheila? W porządku. Na razie nie uległa moim licznym wdziękom, ale w końcu będzie musiała się poddać. Dużo gada. Mówi, że zostałem źle przeszkolony i że nie
wytrzymałbym długo w Grange Hall. Peter ponownie się uśmiechnął. Peter2l24: Szczerze mówiąc, chyba ma rację. Jude2124: Dobra, lepiej się rozłączę. Nie możemy ryzykować, żeby cię ktoś namierzył, prawda? Jesteś pewien, że dobrze skonfigurowałeś zabezpieczenia? Peter2124: Chyba tak. Jude2124: Na wszelki wypadek później się temu dokładnie przyjrzę. Dam ci znać, jeśli zauważę jakieś problemy. A, Pip mówi, że lekarz może przylecieć do was w każdej chwili, kiedy tylko go wezwiecie. No i życzy powodzenia. Peter2124: Dzięki. Będzie nam chyba potrzebne. Peter pomyślał o tych ludziach przebywających gdzieś w Londynie, w nowej kwaterze Podziemia, którzy planowali, czekali, ukrywali się. Wiedział, że kiedyś tam wróci i ponownie się do nich przyłączy, na razie jednak cieszył się, że mieszka z dala od tego wszystkiego, w spokoju, nawet jeśli ten spokój miałby być złudny i tymczasowy. Chciał już wyłączyć komputer, kiedy na ekranie pojawiła się kolejna wiadomość. Jude2124: Chyba słyszałeś o swoim dziadku? Peter zacisnął zęby. Owszem, słyszał. W trakcie śledztwa stwierdzono, że Richard Pincent wprawdzie popełnił zaniedbania, ale nie poniesie odpowiedzialności karnej. Mógł wrócić do Pincent Pharma, a jedyną karą, jaka go czeka, była konieczność uczestnictwa w programie reedukacji dotyczącym zdrowia i bezpieczeństwa. Peter2124: Tak. A co z Oddziałem X? Został zamknięty? Jude2124: Chyba tak. Powiedzieli, ze pracują nad syntetyczną wersją leku. Pip mówi, ze to tylko przykrywka, ale według niego najważniejsze jest to, że ludzie zaczęli w końcu zadawać pytania. Oczywiście Władze i tak postanowiły przesłać mi Deklarację. Co niby mam z nią zrobić? Zamierzam ją spalić i tyle. Peter pokiwał głową z zadumą. Usłyszał przy drzwiach jakieś odgłosy. Odwrócił się i zobaczył wchodzącą Annę. W lewej dłoni ściskała rączkę braciszka, a w prawej ręce niosła wiadro pełne wody. Przeszła obok Petera i pocałowała go. Chwycił ją prędko, nie zważając na jej okrzyki. Woda wylała się na podłogę i Ben natychmiast i z radością w nią wskoczył. Peter uśmiechnął się i wrócił do komputera. Peter2124: Pozdrów Pipa i Sheilę. Jude2124: Dzięki. Do zobaczenia! Rozłączam się. PS Kliknij to. Zaciekawiony Peter kliknął odsyłacz i po chwili na ekranie pojawiło się zdjęcie. Przedstawiało kilkoro ludzi w trakcie ataku na ciężarówkę Pincent Pharma, niszczących jej
ładunek. Jeden z nich miał twarz zakrytą kominiarką i wystawiał palce w kierunku obiektywu. Chłopak natychmiast domyślił się, kto to taki. - Czy to on? - spytała Anna, zaglądając Peterowi przez ramię. - Na pewno. Pocałował dłoń dziewczyny i uśmiechnął się pod nosem, a potem wstał i wyszedł na podwórze.