Aleksander S. Grin GENIALNY GRACZ GENIALNY GRACZ Grin Aleksander S. I O, Muzo, użycz mi natchnienia, abym mógł opiewać człowieka czwartego wymiaru — c...
7 downloads
15 Views
144KB Size
Aleksander S. Grin
GENIALNY GRACZ
GENIALNY GRACZ Grin Aleksander S.
I O, Muzo, użycz mi natchnienia, abym mógł opiewać człowieka
czwartego wymiaru — człowieka zielonego stołu — albowiem właśnie w kartach, a raczej w nieodgadnionych dotychczas prawach ich kombinacji kryje się tajemnicza filozoficzna sfera rzeczy i pojęć materialnych i metafizycznych, praktycznych i teoretycznych, fizycznych i geometrycznych. Wszystko to znajduje się poza granicą ludzkiego rozumowania, gdzie wszelka kalkulacja, lotność umysłu i przenikliwa. Intuicja są papierowym mieczem. Wszelkie próby ogarnięcia tego
wszystkiego ludzkim rozumem są z góry skazane na zagładę. Najdoskonalszy umysł nic tu nie zdziała i tylko głupiec w znaczeniu prostodusznej nomenklatury „dobrych ludzi" jest w grze w karty uzbrojony w coś takiego, co mu pozwala z zawiązanymi oczami iść tam, gdzie nie ma wejścia ani wyjścia. Jednakże znalazł się człowiek, który rozwiązał tę wielką niewiadomą drogą osobliwych obliczeń, których tajemnicę zabrał ze sobą do grobu, a umarł dlatego, że natknął się na
olbrzymią przeszkodę, która nie pozwoliła mu wykorzystać rezultatów swego nieprawdopodobnego wysiłku. Było to w roku tysiąc dziewięćset czternastym. Nowojorski klub „Santa Lucia" dopiero co otworzył swoje luksusowe apartamenty dla niezliczonych argonautów, którzy szukali tam, gdzie nie zgubili, i zbierali plony tam, gdzie nie zasiali. Potomstwo Jacka Hamlina zasiadało do stołu przy dźwiękach tak uroczej orkiestry, w artystycznie
urządzonym wnętrzu, wśród pięknych mebli, wspaniałych obrazów, rzeźb i gobelinów, że tylko ryża dusza jankesa mogła pozostać niewrażliwa na otaczający ją przepych, koncentrując cały swój zapał na ilości oczek. Przyzwoitości stawało się zadość. Diabelski wachlarz namiętności był nienagannie zamaskowany blichtrem; grała muzyka, a odświeżający powiew od srebrzystych fontann przydawał temu, co się działo, magiczny powab „Letniej fantazji" Ainswortha, wykonywanej na
cztery ręce. Nagle rozległ się krzyk. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w kierunku stołu, gdzie młody człowiek o bladej twarzy, przystojny, dobrze ubrany, z wściekłością, ale z zachowaniem godności w ruchach i wyrazie twarzy, wyrywał się z rąk dwóch silnie zbudowanych krupierów, którzy trzymali go za ręce. Człowiek ten rozwarł pięść i na stół, połyskując razem ze złotem, wysypała się talia kart. Krupierzy szybko ją zebrali.
Podobne wydarzenia charakteryzują się tym, że dla ich oświetlenia przypadek zsyła zazwyczaj człowieka posiadającego dar wymowy. Taki człowiek znalazł się natychmiast i zgodnie ze swoją rolą uraczył obecnych krótkim opowiadaniem: — Gdy tylko zasiadł do gry, przeniknął mnie dreszcz, ogarnęło mnie jakieś złe przeczucie. I rzeczywiście, przez niecałe pół godziny rozstałem się z dwudziestoma tysiącami dolarów, przy czym nie wygrałem ani razu. Nie
mniej, jeśli nie więcej przegrali Grant, Eimer, Granthome. Przedtem jeszcze, poświstując, odszedł od stołu niezwykle blady Jakobs. Krótko mówiąc, ten młody człowiek trzymał bank, wszystkich ogrywał i nikomu nie dał wygrać. Nie pamiętam, żeby się komu tak szczęściło. Przygotowywał się do tasowania trzeciej talii, ale tak niezręcznie zmienił karty, że natychmiast został przyłapany. Zaraz po tym ja, Grant, Eimer, Granthome i Jakobs udaliśmy się do gabinetu dyrektora klubu prosić o zwrot
przegranej. Skończywszy opowiadanie, narrator wyszedł, za nim udali się Grant, Eimer, Granthome i Jakobs, otoczeni tłumem kobiet, uśmiechających się, eterycznych, pięknych — i absolutnie nieznośnych w grze przez swoje kłótnie i chciwość.
II Podobne sprawy rozstrzygano w „Santa Lucia" bez świadków; często słyszało się tutaj krzyki i przekleństwa artystów ciemnej gry, którym karę wymierzał sam dyrektor klubu, a więc i tym razem nic nie wskazywało na to, że będzie inaczej. Jednak zatrzymany młody człowiek, kiedy go wprowadzono do gabinetu, zażądał w imię prawdy, którą postanowił odsłonić, oddalenia wszystkich postronnych, w tym ofiar swoich niezwykłych praktyk.
Lokaje, z zakasanymi już rękawami, wyszli, pokasłując z niezadowoleniem; drzwi szczelnie zamknięto, nieszczęsną talię kart — rozłożono na stole, a dyszący zemstą czterej dyrektorzy, jeden od drugiego bardziej apoplektyczny, mięsisty i masywny, stali wokół zdemaskowanego, tworząc zwarty romb. Twarz przyłapanego na gorącym uczynku od czasu do czasu drgała, ale nie można było zauważyć na niej ani wstydu, ani zmieszania, ani
lęku. Nic w nim nie wskazywało na oszusta, przeciwnie, wydawało się, że temu człowiekowi z twarzą o tak pięknych rysach sądzone są wzniosłe sprawy i zawrotna kariera. — Powiedziałem, że złożę zeznanie i składam je — oświadczył wyniośle. — Powiem c o, ale zachowam przy sobie — jak. Nazywam się Joachim Gnejs. Mój dziadek był graczem, matka i ojciec — również. Od jedenastego roku życia opanowała mnie idea nie przegrywającej talii. Ta idea
przerodziła się w namiętność, w manię, w szaleństwo. Przestudiowałem wszystkie szulerskie sztuczki i przeróżne systemy, których autorzy łamali sobie głowy z braku innych zajęć. Ale chciałem grać uczciwie. Nieustanne uporczywe rozmyślania o tym samym doprowadziły do tego, że mogłem już w swoich doświadczeniach obchodzić się bez kart. Na ulicy, w domu, w lesie lub wagonie otaczały mnie korowodem widma pięćdziesięciu dwu kart, które
przestawiałem i łączyłem w pamięci, jak chciałem. Tak upłynęło osiem lat. Czując zbliżanie się kulminacyjnego punktu — rozwiązania nieprawdopodobnej zagadki, nad którą się głowiłem w sposób maniakalny, zaszyłem się w opuszczonym domu, gdzie prawie bez snu i pożywienia przez siedem dni kontemplowałem ruchy znaków kart. Jak Bachowi objawiło się jego dzieło natchnione pięknem i harmonią form architektonicznych, kiedy zasnął w kościele, tak mnie
objawiła się moja kombinacja. Przyszło to nieoczekiwanie. Z otaczającej mnie niematerialnej ciżby widm karcianych odłączyło się pięć kart. Karty te ułożyły się i ulokowały w pozostałej talii w taki sposób, że nie miałem już żadnych wątpliwości. Znalazłem to, czego tak usilnie szukałem. Istota mojego odkrycia polega na tym: oto kilka kart. Nie są one znaczone ani podrabiane. Słowem — karty uczciwych ludzi. Mieszam je z talią. Potem
może talię tasować tysiąc ludzi i przekładać ją, jak tylko zechce — ja nawet jej nie dotknę — mimo to ja będę miał zawsze więcej oczek od pozostałych graczy. W jaki sposób to osiągam? Biorę z tej talii sześć kart; jakich — nie powiem wam. Pięć z nich mieszam w określonej kolejności i wkładam w jakimkolwiek miejscu talii. Szóstą kartę wkładam jako przedostatnią od spodu. Następnie talia ta wśród dowolnej ilości innych talii
może być tasowana na różne sposoby — ja zawsze wygram. Zgubiła mnie niezręczność. Ale nie możecie mnie nazwać szulerem.
III Zdumieni dyrektorzy, chcąc sprawdzić to, co mówił Gnejs, zaprosili ekspertów, doświadczonych graczy w przeróżnych grach, ludzi, których los mienił się wszystkimi barwami gwiazdy
zwanej Szczęście Gracza. Dziesięć razy przetasowali oni talię, którą Gnejs po kryjomu przed nimi na swój sposób ułożył, i nie zdarzyło się ani razu, żeby karty, które otrzymał, przegrały. Za każdym razem Gnejs miał najwięcej oczek. Spojrzenie, rzucone młodemu odkrywcy przez gracza Bootesa, a wyrażające pogardliwe i głębokie współczucie sprawiło, że Gnejs zaczerwienił się i nagle zbladł. Wstał, ale Bootes zatrzymał go uprzejmie.
— Rozum w służbie wulgarności — powiedział krótko. — Talent chama, geniusz idiotyzmu. Pan... Ale Gnejs rzucił się na niego. Pozostali gracze nie dopuścili do starcia, lecz na twarzach przeciwników gorzała chęć walki. Gnejs ciężko dyszał, Bootes wpatrywał się w niego uporczywie, zaciskając starcze, wąskie wargi. — Obraziłem pana rozmyślnie — powiedział ozięble. — W pańskiej twarzy czytam podłość, brak wyobraźni i
niskie, pospolite wyrachowanie. Gra jest piękna tylko wtedy, kiedy towarzyszy jej urzekająca niepewność. Życie — również. Jedno i drugie podporządkował pan regułom buchalterskiego rachunku. I dlatego gwoli pańskiej satysfakcji proponuję rozstrzygnięcie naszego sporu pańską talią, zagramy we dwóch. Gnejs roześmiał się. Potasowano i rozdano karty. Gnejs ułożył swoje karty i zmieszał je z całą talią. „Kto przegra, ten się zastrzeli —
powiedział Bootes. — Kto będzie miał mniej oczek, ten umrze". — Siedem — oświadczył spokojny Gnejs, wykładając karty. — Dziewięć — odparł Bootes. Gnejs zbladł. Potrzymał karty jeszcze przez chwilę, potem złapał się ręką za kołnierz i upadł martwy. Jego serce nie zniosło tak silnego ciosu. — Zdarza się — powiedział Bootes do zdumionych
świadków tej sceny. — Prawdopodobnie jego odkrycie tylko niekiedy, bardzo rzadko — może raz na dziesięć lat — ulega pewnemu odchyleniu. A w ogóle, system ten nie ma r ó w n e g o sobie. A jednak przegrał.
Spis treści I II