George Elizabeth
Thomas Lynley 01
Wielkie wybawienie
Grubą, brzydka Robertę Teys, wystrojoną w najlepszą sukienkę,
znaleziono w owczarni na farmie. Si...
4 downloads
7 Views
George Elizabeth
Thomas Lynley 01
Wielkie wybawienie
Grubą, brzydka Robertę Teys, wystrojoną w najlepszą sukienkę,
znaleziono w owczarni na farmie. Siedziała obok pozbawionych
głowy zwłok ojca. „To ja zrobiłam. I nie żałuję” – oświadczyła
dziewczyna, odmawiając wszelkich wyjaśnień. Miejscowy proboszcz,
przekonany o niewinności Roberty, zawiadamia Scotland Yard. Do
akcji wkracza inspektor Lynley, by wraz z sierżantem Barbarą
Havers wyjaśnić zagadkę okrutnego morderstwa. Odkrywają
mroczny labirynt skrywanych skandali i zbrodni, które burzą
pozornie sielski obraz spokojnej angielskiej wioski...
1
Była to gafa z rodzaju niewybaczalnych. Kichnął głośno, potężnie, prosto w twarz
kobiety. Powstrzymywał kichnięcie przez trzy kwadranse, zmagając się z nim
dzielnie, jakby miał do czynienia z przednią strażą Henryka Tudora podczas bitwy
pod Bosworth. Ale w końcu uległ. I natychmiast, pogarszając jeszcze swoją sy-
tuację, zaczął pociągać nosem.
Kobieta nie spuszczała z niego wzroku. Należała do tego rodzaju osób, w których
obecności zawsze czuł się nieswojo. Mierzyła nie mniej niż metr osiemdziesiąt,
ubrana zaś była z cudowną nonszalancją, typową dla przedstawicielek brytyjskich
wyższych sfer. Spoglądała na niego świdrującymi niebieskimi oczami, które z
pewnością już czterdzieści lat temu niejedną pokojówkę doprowadziły do łez.
Musiała mieć dobrze po sześćdziesiątce, może nawet była bliżej osiemdziesiątki,
trudno powiedzieć. Siedziała wyprostowana, jakby połknęła kij, z rękami
splecionymi na kolanach niczym pensjonarka, choć poza ta była pewnie okropnie
niewygodna.
I nie odrywała od niego oczu. Najpierw wpatrywała się w jego koloratkę, a potem -
w zakatarzony nos.
„Wybacz, kochanie. Po tysiąckroć przepraszam. Nie pozwólmy, by takie drobne
faux pas jak kichnięcie zniszczyło naszą przyjaźń". Potrafił być niezwykle
elokwentny podczas tych prowadzonych w duchu dialogów. Dopiero gdy zaczynał
mówić na głos, język mu się plątał i brakowało słów.
Znów pociągnął nosem. Ponownie zmierzyła go wzrokiem. Czemu, na Boga,
podróżuje drugą klasą? Majestatycznie wkroczyła do jego przedziału na stacji w
Doncaster, niczym dumna Salome, tylko spowita chyba w więcej niż siedem
welonów, i przez całą podróż albo popijała obrzydliwą, letnią kawę, serwowaną w
pociągach, albo
spoglądała na niego z dezaprobatą wiernej córy Kościoła anglikańskiego.
I wtedy kichnął. Nienaganne zachowanie od Doncaster do Londynu może jakoś
usprawiedliwiłoby w jej oczach jego rzymskokatolickie wyznanie. Ale to kichnięcie
pogrążyło go na zawsze.
- Ja... och... to jest... najmocniej przepraszam... - Wszystko na nic. Chusteczkę miał
głęboko w kieszeni. Żeby po nią sięgnąć, musiałby zrezygnować z kurczowego
ściskania zniszczonej aktówki, którą trzymał na kolanach, a to było nie do
pomyślenia. Będzie go musiała zrozumieć. „Madam, tu nie chodzi o naruszenie
zasad dobrego wychowania. Tu chodzi o MORDERSTWO". Na myśl o tym głośno
pociągnął nosem, czując się w pełni usprawiedliwiony.
Słysząc to, kobieta jeszcze bardziej się wyprężyła, całą swą osobą starając się
wyrazić dezaprobatę. Jej spojrzenie mówiło wszystko. Zdradzało każdą myśl, mógł
z jej oczu czytać jak z książki: „Nędzny człowieczek. Żałosny. Ma bez wątpienia
siedemdziesiąt pięć lat i dokładnie na tyle wygląda. Jest właśnie taki, jak typowy
katolicki ksiądz - na policzkach ślady trzech zacięć żyletką podczas golenia; w
kąciku ust przylepiony okruszek porannej grzanki; wyświechtany czarny garnitur z
cerami na łokciach i mankietach; zakurzony, zmięty kapelusz. I ta okropna teczka na
kolanach!" Od samego Doncaster zachowuje się tak, jakby wsiadła do pociągu z
zamiarem wyrwania mu jej i wyskoczenia przez okno. Dobry Boże!
Kobieta westchnęła i odwróciła wzrok, jakby szukała wybawienia. Ale daremnie.
Ciekło mu z nosa przez całą drogę. W końcu pociąg zaczął zwalniać, co oznaczało,
że wreszcie dotarli do celu podróży.
Wstała i po raz ostatni obrzuciła Harta pogardliwym spojrzeniem.
- Wiem teraz, co wy, katolicy, rozumiecie przez czyściec - wysyczała i skierowała
się do wyjścia.
- O mój Boże - wymamrotał wielebny ksiądz Hart. - O mój Boże, chyba naprawdę...
- Ale już zniknęła. Pociąg znieruchomiał pod wysokim sklepieniem londyńskiego
dworca. Nadszedł czas, by Hart zrobił to, po co przyjechał do tego miasta.
Rozejrzał się, żeby się upewnić, czy niczego nie zapomniał, co było absolutnie
pozbawione sensu, ponieważ nie wziął z sobą z Yorkshire nic poza aktówką, której
ani na sekundę nie wypuścił z rąk. Wyjrzał przez okno na rozległy dworzec King's
Cross.
Spodziewał się raczej ujrzeć stację w rodzaju Victorii - a przynajmniej Victorii, jaką
pamiętał z lat swej młodości - o starych cegla-
nych murach, wzbudzających zaufanie, z kramami i wędrownymi grajkami (ci
ostatni zawsze stali krok przed policjantami). Ale dworzec King's Cross wyglądał
zupełnie inaczej - długie perony wykładane kafelkami, kuszące reklamy zawieszone
w górze, gazeciarze, kioski z papierosami, stoiska z hamburgerami. I ludzie - było
ich znacznie więcej, niż się spodziewał - stojący w kolejkach po bilety, przełykający
w pośpiechu kanapki, biegnący do pociągu, sprzeczający się, śmiejący i całujący na
pożegnanie. Ludzie różnych ras, o rozmaitym kolorze skóry. Wszystko było takie
inne. Bał się, czy wytrzyma ten hałas i zamieszanie.
- Wysiada ksiądz czy zamierza zostać tu na noc?
Hart drgnął i spojrzał na rumianą twarz konduktora, który rano, kiedy pociąg
opuszczał stację w Yorku, pomógł mu znaleźć miejsce. Była to sympatyczna twarz
mieszkańca North Country, na której odcisnęły swój ślad wiatry z wrzosowisk, a
setki popękanych żyłek tworzyły gęstą siateczkę.
Oczy mężczyzna miał szaroniebieskie, bystre i spostrzegawcze. Patrzył nimi
przyjaźnie, lecz pytająco na księdza i trzymaną przez niego aktówkę. Hart zacisnął
palce na uchwycie i tak napiął wszystkie mięśnie, aż go złapał bolesny skurcz w
lewej łydce. Jęknął z bólu.
- Może nie powinien ksiądz podróżować samotnie - powiedział konduktor wyraźnie
zaniepokojony. - Na pewno nie potrzebuje ksiądz pomocy?
Pewnie, że potrzebował. Ale nikt mu nie mógł pomóc. Nawet on sam.
- Nie, nie. Już wysiadam. Był pan bardzo uprzejmy. Chodzi mi o to miejsce...
Podczas całego tego zamieszania na samym początku podróży.
Konduktor lekceważąco machnął ręką.
- Nie ma o czym mówić. Mnóstwo ludzi nie wie, że na bilecie jest wypisany numer
miejsca. Wszystko w porządku?
- Chyba tak... - Ksiądz Hart nabrał głęboko powietrza.
Korytarzem do wyjścia, znaleźć metro, powiedział sobie w duchu. Nie powinno to
być takie trudne. Szurając nogami, skierował się do drzwi. Teczka, którą ściskał
oburącz przed sobą, przy każdym kroku obijała mu się o brzuch.
- Otworzę księdzu - usłyszał za sobą głos konduktora. Odsunął się, by go przepuścić
w wąskim przejściu. Drugimi drzwiami już wsiadało dwóch gburowatych
sprzątaczy z workami na śmieci,
gotowych do przygotowania pociągu w drogę powrotną do Yorku. Byli
Pakistańczykami i chociaż mówili po angielsku, ksiądz Hart stwierdził, że nie
rozumie ani jednego słowa. To chyba przez ten ich dziwaczny akcent.
Odkrycie to wprawiło go w popłoch. Co tu robi, w stolicy kraju, której mieszkańcy
są cudzoziemcami, patrzącymi na niego chmurnie spod oka? Jak może pomóc? Cóż
za niemądre nadzieje? Kto mu uwierzy?...
- Pomóc księdzu?
Hart ruszył zdecydowanym krokiem.
- Nie, dziękuję.
Zszedł po stopniach, poczuł pod nogami betonową płytę, usłyszał wysoko pod
sklepieniem dworca nawoływania gołębi. W roztargnieniu ruszył w kierunku
wyjścia na Euston Road.
Znów usłyszał za sobą głos konduktora:
- Czy ktoś na księdza czeka? Wie ksiądz, w którą stronę trzeba iść? Dokąd się ksiądz
wybiera?
Duchowny się wyprostował i pomachał konduktorowi na pożegnanie.
- Do Scotland Yardu - oświadczył z mocą.
Stacja metra St Pancras, naprzeciwko dworca King's Cross, pod względem
architektonicznym stanowiła takie jego przeciwieństwo, że ksiądz Hart stał przez
kilka chwil, podziwiając jej neogotycki przepych. Zapomniał o ulicznym zgiełku na
Euston Road i duszących spalinach, wydobywających się z silników ciężarówek
stojących przy krawężniku. Pasjonował się architekturą, a ten budynek stanowił
przykład architektonicznego szaleństwa.
- Wielkie nieba, to wspaniałe - mruknął, przechylając głowę, by lepiej widzieć. -
Trochę to wyczyścić i mielibyśmy prawdziwy pałac. -Rozejrzał się niepewnie,
jakby chciał zatrzymać jakiegoś przechodnia i wygłosić przemówienie na temat zła,
jakie wyrządziło starym murom zamiłowanie Anglików do kominków opalanych
węglem. - Zastanawiam się teraz, kto...
Wtem na Caledonian Road rozległo się wycie syreny policyjnego radiowozu. Ten
dźwięk przywołał księdza z powrotem do rzeczywistości. Wzdrygnął się, częściowo
z irytacji, ale bardziej ze strachu. Ostatnio codziennie zdarzało mu się błądzić gdzieś
myślami. A to oznaka zbliżającego się końca, prawda? Przezwyciężył dławiący lęk i
rozej-
rzał się wkoło. Jego wzrok padł na wielki tytuł w porannej gazecie, zatkniętej na
pobliskim stelażu z prasą. Zaciekawiony podszedł bliżej. ROZPRUWACZ
ZAATAKOWAŁ NA DWORCU VAUXHALL!
Rozpruwacz! Wzdrygnął się, rzucił okiem na wszystkie strony, a potem zaczął
pobieżnie czytać artykuł, bojąc się zdradzić ze swoim niezdrowym
zainteresowaniem; temat był tak niestosowny dla księdza! Wyławiał poszczególne
słowa. Zmasakrowane... na poły obnażone zwłoki... podcięte... żyły... ofiarami
mężczyźni... Przebiegł go dreszcz. Uniósł rękę do gardła i uznał, że to rzeczywiście
koszmar. Nawet koloratka nie stanowi pewnej ochrony przed nożem mordercy.
To straszne, pomyślał. Zataczając się, odszedł od stelaża z gazetami i na swoje
szczęście zaledwie dziesięć metrów przed sobą ujrzał wejście na stację metra.
Przypomniał sobie, po co tu przyjechał.
Wymacał w kieszeni plan linii metra i spędził chwilę, uważnie studiując zmiętą
kartkę.
- Obwodnicą do St James's Park - powiedział sam do siebie. A po chwili powtórzył
pewniejszym tonem: - Obwodnicą do St James's Park.
Zszedł po schodach, powtarzając to zdanie niczym słowa gregoriańskiego psalmu, i
skierował się do kasy biletowej. Nie przestał go recytować, póki nie usadowił się w
wagonie. Rzucił okiem na współpasażerów, zauważył, że dwie starsze panie
przyglądają mu się badawczo, i pochylił głowę.
- Łatwo się zgubić - wyjaśnił, uśmiechając się nieśmiało. - Człowiek jest taki
skołowany.
- Mówię ci, Pammy, za różne osoby - zwróciła się młodsza z dwóch kobiet do swej
towarzyszki i utkwiła w duchownym spojrzenie pełne zimnej pogardy. - Słyszałam,
że przebiera się za różne osoby. - Nie spuszczając wzroku ze zmieszanego księdza,
pociągnęła swą przyjaciółkę za rękę, stanęła tuż obok drzwi i na najbliższej stacji
wysiadła, głośno przynaglając towarzyszkę do wyjścia.
Ksiądz Hart z rezygnacją obserwował rejteradę kobiet. Doszedł do wniosku, że nie
może mieć do nich pretensji. Nie wolno teraz nikomu ufać. Nikomu. Naprawdę.
Przyjechał do Londynu, żeby to właśnie powiedzieć: że to nieprawda. Ze pozory
mylą. Zwłoki, dziewczyna, zakrwawiona siekiera. Ale to nieprawda. Musi ich
przekonać i... O Boże, zupełnie się do tego nie nadawał. Ale miał za sobą Boga.
Uczepił się tej myśli. Postępuję słusznie, postępuję słusznie, postępuję słusznie. Ta
nowa melorecytacja, która zastąpiła poprzednią, zaprowadziła go prosto do drzwi
New Scotland Yardu.
- Założę się, że czeka nas kolejne starcie między Kerridge'em i Niesern - zakończył
nadinspektor Malcolm Webberly. Przerwał, by zapalić grube cygaro, które
natychmiast wypełniło pokój ostrym dymem.
- Na litość boską, Malcolmie, przynajmniej otwórz okno, skoro już musisz palić to
świństwo - odezwał się jego towarzysz. Sir David Hillier był przełożonym
Webberly'ego, ale nie miał zwyczaju mieszać się do tego, jak jego ludzie kierują
podlegającymi im wydziałami. Osobiście nigdy by się nie odważył na takie
lekceważenie czyjegoś zmysłu powonienia tuż przed przesłuchaniem, ale Malcolm
miał własne metody pracy, które go jeszcze nigdy nie zawiodły. Hillier odsunął
nieco krzesło, chcąc się uchronić przed dymem, i powiódł krytycznym wzrokiem po
gabinecie.
Zachodził w głowę, jak Malcolmowi udaje się skutecznie kierować wydziałem,
skoro jest tak okropnym bałaganiarzem. Wszędzie leżały skoroszyty, zdjęcia i
raporty, stały puste kubki po kawie i pełne popielniczki; wysoko na półce dostrzegł
nawet parę starych adidasów. Webberly dokładał starań, żeby jego gabinet
przypominał zagracony pokój licealisty. Brakowało jedynie rozgrzebanego łóżka.
W takim pomieszczeniu przyjemnie się spotkać, posiedzieć i pogadać. Mądry Mal-
colm, pomyślał Hillier. Pięć albo sześć razy mądrzejszy, niż można by sądzić,
patrząc na tego nieco zbyt zażywnego, lekko przygarbionego i najzwyczajniej
wyglądającego mężczyznę pod słońcem.
Webberly wstał od biurka i zaczął się mocować z oknem, mrucząc coś pod nosem.
W końcu udało mu się je otworzyć.
- Wybacz, Davidzie. Zawsze zapominam. - Znów usiadł za biurkiem, spojrzał na
leżące na nim szpargały i powiedział: - Akurat teraz bardzo mi to nie na rękę. -
Przesunął dłonią po rzadkich włosach. Kiedyś rude, teraz były właściwie siwe.
- Kłopoty w domu? - spytał ostrożnie Hillier, utkwiwszy wzrok w swym złotym
sygnecie. Obu niełatwo przychodziło o tym mówić. Ich żony były siostrami, o czym
nie wiedziała większość pracowników, a oni starali się jak najrzadziej o tym
wspominać.
Stosunki panujące między nimi były przykładem owego dziwnego kaprysu fortuny,
kiedy to losy dwojga ludzi splatają się w taki sposób, że lepiej o tym nie rozmawiać.
Hillier odnosił sukcesy w pracy i był szczęśliwym mężem. Układało mu się świetnie
zarówno w życiu zawo-
dowym, jak osobistym, co sprawiało mu głęboką satysfakcję. Jego żona była wprost
ideałem: podporą, partnerką intelektualną, kochającą matką, cudowną kochanką.
Nie ukrywał, że żona stanowi główną oś jego życia, a trójka ich dzieci to tylko
dodatek, miły i zabawny, ale w żadnej mierze nie tak ważny jak Laura. Zwracał się
do niej dosłownie ze wszystkimi swymi sprawami. A ona umiała mu pomóc.
W przypadku Webberly'ego było zupełnie inaczej: jego kariera przypominała
mozolne wspinanie się na drabinę szczebel po szczeblu, bez żadnych
olśniewających sukcesów, obfitowała w niezliczone osiągnięcia, których nie potrafił
zdyskontować, ponieważ po prostu nie był zwierzęciem politycznym, jakim bez
wątpienia należy być, żeby się wybić w Yardzie. I dlatego nie miał najmniejszych
szans na zdobycie tytułu szlacheckiego, co kładło się olbrzymim cieniem na jego
małżeństwie.
Świadomość, że jej młodsza siostra została lady Hillier, stanowiła zadrę w życiu
Frances Webberly. Przemieniło ją to z nieśmiałej, lecz zadowolonej z życia
przedstawicielki klasy średniej w najbardziej bezwzględną snobkę. Przyjęcia,
koktajle, nudne kolacje, na które nie było ich stać, wydawane dla ludzi o zupełnie
odmiennych zainteresowaniach, którzy jednak w opinii Frances mogli się
przyczynić do awansu męża. Na wszystkich tych imprezach Hillierowie bywali,
Laura z poczucia lojalności wobec siostry, z którą nie potrafiła się już porozumieć, a
Hillier - by strzec Webberly'ego najlepiej, jak potrafił, przed uszczypliwymi
uwagami Frances, czynionymi często publicznie, a dotyczącymi kulejącej kariery
męża. Istna lady Makbet, pomyślał Hillier, wzdragając się.
- Nie, nie - odparł Webberly. - Po prostu sądziłem, że już kilka lat temu uporałem się
z Niesem i Kerridge'em. Fakt, że znów doszło do starcia między nimi, pokrzyżował
mi szyki.
Jakie to typowe dla Malcolma brać na siebie odpowiedzialność za słabostki innych,
pomyślał Hillier.
- Przypomnij mi, o co im ostatnio poszło - poprosił. - Zdaje się, że o tę sprawę z
Yorkshire, prawda? Cyganów zamieszanych w morderstwo?
Webberly skinął głową.
- Nies stoi na czele policji w Richmond. - Westchnął ciężko, zapominając przez
chwilę, by wydmuchiwać dym z cygara w kierunku otwartego okna. Hillier starał się
nie kaszleć. Webberly rozluźnił krawat i w roztargnieniu przesuwał palcami po
wytartym kołnierzyku bia-
lej koszuli. - Trzy lata temu zamordowano tam starą Cygankę. Nies zarządził
drobiazgowe śledztwo. Jego ludzie są metodyczni i dokładni. W wyniku
dochodzenia aresztowano zięcia staruchy. Najwyraźniej doszło do sprzeczki o
naszyjnik z granatów.
- Z granatów? Ukradziono go?
Webberly pokręcił głową, stukając cygarem o powyginaną, cynową popielniczkę
stojącą na biurku. Popiół z poprzednich cygar uniósł się w powietrze i opadł na
papiery i grube koperty.
- Nie. Podarował im go Edmund Hanston-Smith. Hillier wyprostował się na krześle.
- Hanston-Smith?
- Tak, przypominasz sobie teraz tę sprawę, prawda? Ale to było później. Mężczyzna
aresztowany w związku z zabójstwem starej kobiety - zdaje się, że nazywał się
Romaniv - był żonaty. Jego żona miała jakieś dwadzieścia pięć lat i była piękna tak,
jak to się zdarza tylko wśród Cyganek - ciemnowłosa, smagła, o egzotycznej
urodzie.
- Takiej, której nie potrafi się oprzeć mężczyzna w rodzaju Hanstona-Smitha?
- Właśnie. Przekonała go, że Romaniv jest niewinny. Zajęło jej to kilka tygodni -
Romaniva nie postawiono jeszcze przed sądem. Przekonała Hanstona-Smitha, że
należy wznowić śledztwo. Przysięgała, że są szykanowani wyłącznie z uwagi na ich
pochodzenie, że Romaniv był z nią przez całą ową fatalną noc.
- Wyobrażam sobie, że jej wdzięki sprawiły, iż nietrudno przyszło
Hanstonowi-Smithowi w to uwierzyć.
Webberly się skrzywił. Zgniótł niedopałek cygara w popielniczce i założył pokryte
piegami ręce na brzuchu, zasłaniając nimi plamę na kamizelce.
- Według późniejszych zeznań lokaja Hanstona-Smitha, piękna pani Romaniv z
łatwością potrafiła zająć przez calutką noc nawet mężczyznę w wieku
sześćdziesięciu dwóch lat. Jak zapewne pamiętasz, Hanston-Smith posiadał pewne
wpływy polityczne i majątek. Nietrudno mu przyszło przekonać szefa policji
Yorkshire, by zainteresował się sprawą. I Reuben Kerridge - nadal jest naczelnikiem
policji w Yorkshire pomimo wszystkiego, co się zdarzyło - polecił wznowić
śledztwo. A, co gorsza, kazał zwolnić Romaniva z aresztu.
- Co na to Nies?
- Ostatecznie Kerridge jest jego przełożonym. Co mógł zrobić? Był
wściekły, ale wypuścił Romaniva i kazał swoim ludziom zacząć wszystko od
początku.
- Odnoszę wrażenie, że uwolnienie Romaniva wprawdzie uszczęśliwiło jego żonę,
ale oznaczało przedwczesny kres znajomości Hanstona-Smitha z panią Romaniv.
- Oczywiście pani Romaniv czuła się w obowiązku podziękować
Hanstonowi-Smithowi najlepiej, jak potrafiła. Przespała się z nim jeszcze raz -
męczyła biedaka do bladego świtu, o ile dobrze mnie poinformowano - po czym
wpuściła Romaniva do domu. - Webberly uniósł wzrok, słysząc głośne pukanie do
drzwi. - Reszta, jak powiadają, to raczej krwawa historia. Małżonkowie
zamordowali Hanstona-Smitha, zabrali tyle, ile mogli unieść, dotarli do
Scarborough i przed świtem opuścili kraj.
- Jak zareagował Nies?
- Zażądał natychmiastowej rezygnacji Kerridge'a.
Znów rozległo się pukanie. Webberly nie zwracał na nie uwagi.
- Ale się jej nie doczekał. Od tamtej pory jednak ostrzył sobie zęby na Kerridge'a.
- I mówisz, że znów ich mamy na karku?
Pukanie rozległo się po raz trzeci, bardziej natarczywe, i po chwili do pokoju wszedł
Bertie Edwards, szef zespołu patologów sądowych, skrobiąc coś w notatniku i
mamrocząc pod nosem.
- Poważne obrażenia prawej skroni - obwieścił radośnie - i zmiażdżenie tętnicy
szyjnej. Żadnych dokumentów, pieniędzy, rozebrany do bielizny. To bez wątpienia
robota dworcowego rozpruwacza. - Zakończył pisaninę fantazyjnym zakrętasem.
Hillier przyglądał się niskiemu mężczyźnie z nie ukrywaną niechęcią.
- Chryste, wyobrażam sobie już tę wrzawę na Fleet Street. Ci z Whitechapel będą
nas prześladować do końca świata.
- Chodzi o tego nieszczęśnika znalezionego na Waterloo? - spytał Webberly.
Edwards spojrzał na Hilliera, jego twarz przypominała otwartą księgę. Widać było,
że zastanawia się, czy powinien wszcząć dyskusję nad bezsensownością obdarzania
bezimiennych zabójców chwytliwymi przezwiskami, aby szokować szarych
obywateli. Najwyraźniej odstąpił od tego zamiaru, bo otarł czoło rękawem fartucha i
zwrócił się do swojego bezpośredniego przełożonego:
- Waterloo. - Skinął głową. - Numer jedenaście. Właściwie nie
sko...