James
Goodwin TŁUMACZYŁ ZBIGNIEW ZARZYCKI
Borneo W
WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI A R S Z A W A 2 0 0 2
Tytuł oryginału Borneo Copyright © 1997 by James Goodwin Wydawnictwo Adamski i Bieliński For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński Wydanie pierwsze ISBN 83-89187-15-9 Wydawnictwo Adamski i Bieliński Warszawa 2003 E-mail:
[email protected] ark, wyd. 13; ark, druk. 14
1.
Zapowiadał się kolejny marny dzień, pracowity i męczący. Po pierwsze, był to piątek, a piątki zawsze są takie, a po drugie, połowa personelu była nieobecna z powodu grypy. Prawdziwej lub symulowanej. Tego ranka po przebudzeniu się stwierdziłem, że temperatura w pokoju czyni go miejscem odpowiednim raczej dla pingwinów niż ludzi. Przez chwilę zastanawiałem się, czy pod jakimś pretekstem nie zostać w domu. Bawiłem się tą myślą, chciałem to zrobić i... nie mogłem. Zresztą nigdy bym się na coś takiego nie zdobył. Zbyt głęboko wrosły w żyzną glebę młodzieńczej żarliwości zasady, wbijane mi do głowy przez nauczycieli w szkole, później zaś przez sierżantów w wojsku. W rezultacie ich zabiegów wszedłem w dorosłe życie obarczony gmatwaniną wątpliwości, zahamowań i zbędnych konwenansów. Nauczono mnie, że kobiety należy puszczać przodem, oraz przytrzymywać im otwarte drzwi. I, do diabła, robię to do dziś! Tymczasem wspominane kobiety, świdrując mnie bezczelnym spojrzeniem, pchają się ze swoimi pakunkami, a co druga depcze mi po palcach. Powiedziano, że dobry dowódca, zanim weźmie do ust choć kawałek chleba albo kroplę wody, upewnia się, czy jego podwładni są najedzeni i mają gdzie odpocząć. No i postępuję dokładnie tak, a tymczasem wspomniani podwładni, wygodnie urządzeni i nażarci do syta, dopychają się tabliczką czekolady i, zapa-
liwszy papierosa, patrzą na ciebie wzrokiem, który mówi: ale frajer! Należę do generacji posługującej się jeszcze słowem „obowiązek”. To odchodząca generacja, nie mówiąc już o tym, że ostatnia, która rozumie czym naprawdę jest obowiązek. Kiedy jednak wpojono człowiekowi to pojęcie, działa ono skuteczniej niż jakikolwiek budzik, alarmując i zmuszając do angażowania się w sprawy, z którymi nie chciałby mieć nic wspólnego. I to jest chyba istota sprawy. Tak więc rankiem tego piątku wygrzebałem się z łóżka, ogoliłem (prawdziwy żołnierz jest zawsze schludny) i przygotowałem solidne śniadanie (zdarza się, że żołnierze mdleją na apelu, bo przegapili śniadanie). Włożyłem wyczyszczone do połysku buty i odprasowane spodnie, spojrzałem przez okno, założyłem nieprzemakalny płaszcz i wyszedłem z domu, by złapać autobus, który - jak zwykle, kiedy padał deszcz - spóźnił się, a w dodatku był przepełniony. Stałem więc, zirytowany, wśród równie zirytowanych współpasażerów i starałem się uporządkować w myślach swoje sprawy. Jeśli wszystko, co dotychczas powiedziałem, mogłoby sugerować, że jestem wojskowym, to bardzo przepraszam. Jestem raczej rozgoryczonym byłym oficerem, czego ślady noszę na sobie i w sobie, czyli - można by powiedzieć - na ciele i na duszy, a tego chłodnego, dżdżystego ranka byłem zwyczajnie w drodze do pracy, do banku, gdzie miałem przedstawić swoją ostateczną decyzję w pewnej istotnej sprawie. Dwa dni wcześniej wezwał mnie do siebie dyrektor i powiedział, że wobec odejścia na emeryturę szefa działu, ja, jako najstarszy stażem, obejmę jego stanowisko, z czym wiązała się podwyżka uposażenia o wysokości tysiąca funtów rocznie. Woodcraft, to znaczy dyrektor, oznajmił to z taką miną, jakby przyznawał mi tytuł szlachecki. Był też zaskoczony, żeby nie powiedzieć zgorszony, moją prośbą o parę dni do namysłu. On sam nigdy nie musiał się namyślać w podobnych sytuacjach; bo też awansował rzadko i najczęściej w formie przejęcia stanowiska po kimś, kto odszedł w ten czy inny sposób. W przekonaniu Woodcrafta pozycja szefa działu to co najmniej dwa szczeble w górę na drabinie sukcesu życiowego. Ja natomiast widziałem sprawę nieco inaczej. Większość personelu mojego działu stanowiły dziewczęta. Niektóre polowały na mężów, inne były zaręczone; kilka z nich to młode mężatki i tyleż
w ciąży. Owszem, sympatyczna paczka, ale ich zainteresowanie bankowością jako kierunkiem przyszłej kariery było raczej wątłe. Z radością i bez jakichkolwiek skrupułów wykorzystywały przysługujące im urlopy, zwolnienia czy inne okazje do wzięcia wolnego dnia. -
Będzie pan odpowiedzialny za cały personel działu, panie Faxtennee,
rozumie pan... Otóż to! Rozumiałem doskonale. -
...I jestem przekonany, że mogę na panu polegać. Wierzę, że zatrosz-
czy się pan o dyscyplinę służbową pańskich podwładnych, jak i o ich problemy życiowe. Sam pan widzi, że powierzamy panu bardzo odpowiedzialne stanowisko. Ale też w ciągu ostatnich dziewięciu lat wykazał pan... Ględził i ględził, a ja zacząłem rozpamiętywać te minione dziewięć lat. Myślałem o nich i przeklinałem je od samego początku aż po dzień dzisiejszy. W końcu obiecałem Woodcraftowi, że zastanowię się i przekażę mu swoją decyzję. Wiedziałem, oczywiście, że wyrażę zgodę. Ale myśl o podjęciu tego kroku była dla mnie nad wyraz odpychająca. Wiedziałem bowiem i to, że jeśli na dobre pozwolę przypisać się do tego szacownego przybytku bankowości i powiem: „Tak jest, dziękuję, panie dyrektorze”, będzie to oznaczało koniec George'a Faxtennee. Tak się jakoś składało, że lata płynęły, a ja ciągle myślałem o swojej pracy jak o czymś chwilowym, dorywczym, dzięki czemu miałem co jeść, w co się ubrać i mogłem czekać, aż pojawi się zajęcie lepsze, ciekawsze, bardziej do mnie pasujące. A teraz masywne drzwi banku miały zatrzasnąć się za mną na zawsze. Będę uwiązany do bankowego kontuaru, skazany na wieczne utarczki z podwładnymi, zaczynające się od typowego: „Nie, Judith, nie mogę cię zwolnić na czwartek”. Przy czym człowiek jest świadomy, że ta cholerna Judith i tak weźmie sobie wolne w czwartek, a ktoś będzie musiał odwalić za nią jej robotę. Oto moja praca: „ważkie zadanie” wypełniane z „poczuciem odpowiedzialności”. Tak by powiedział Woodcraft. W niedalekiej przyszłości wielokrotnie przypominały mi się te moje rozmyślania. Jechałem więc autobusem i wtedy właśnie miało miejsce to pierwsze zdarzenie. Stojący obok mnie niepozorny staruszek nagle zemdlał. Bez żadnego wstępu, po prostu klapnął na podłogę między mokre buty współpa-
sażerów. Zawołałem na konduktora, żeby zatrzymał autobus, podniosłem gościa i usadowiłem na zwolnionym przez kogoś miejscu. Był blady, oddychał trochę nierówno, ale po minucie, jeszcze oszołomiony, zaczął przychodzić do siebie. Podsunąłem konduktorowi myśl, żeby zatrzymał autobus przy najbliższej budce telefonicznej i zadzwonił po pogotowie. -
Jeszcze parę przystanków i będziemy koło szpitala - odparł. - Szyb-
ciej niż pogotowie. Tak też się stało. Przed szpitalem wziąłem staruszka na ręce i wniosłem do środka. Ważył niewiele. Jak to mówią - tyle, co mokra gazeta. Na oddziale szybkiej pomocy zatrzymano mnie na kilka minut, żebym opowiedział lekarzowi, co się wydarzyło. Pacjenta podłączono do EKG, a ja mogłem ruszyć w dalszą drogę, do banku. Wiedziałem już, że spóźnię się co najmniej pół godziny i bardzo mnie to zirytowało. Punktualność była bowiem jedną z tych zasad, którymi karmiono mnie przez wszystkie minione lata. Jakoś nie mogłem się od niej uwolnić. Kiedy więc wysiadłem z autobusu i ruszyłem ulicą, kierując się ku otwartym drzwiom banku, nie byłem w najlepszym nastroju. Już na jezdni musiałem się na chwilę zatrzymać przed niebieską furgonetką sygnalizującą zamiar skręcania w prawo, w boczną uliczkę przylegającą do banku. Czekała, aż pojawi się przerwa w strumieniu pojazdów jadących z przeciwka; czekałem więc i ja. Stałem, gapiąc się na furgonetkę i mimowolnie prześlizgnąłem się wzrokiem po skropionej deszczem szybie i siedzącym obok kierowcy, dziwnie wyglądającym mężczyźnie, a wyglądał dziwnie, bo jego nieco bezkształtna twarz o niewyraźnych rysach przypominała niedokończoną, pozbawioną szczegółów rzeźbę. Wreszcie furgonetka ruszyła. Za nią kilka innych pojazdów skręcających w prawo. Minęło kilka sekund, zanim uświadomiłem sobie, co właśnie wiedziałem. Tę niezwykłą bezkształtność twarzy spowodowała wciągnięta na głowę pończocha! Tymczasem furgonetka zatrzymała się w bocznej uliczce obok banku. A więc napad! Przemknąłem między samochodami na środek jezdni i tam, udając, że wypatruję luki w ciągu pojazdów, kątem oka obserwowałem podejrzane auto. Wyskoczyło z niego czterech mężczyzn. U dwóch dostrzegłem trzonki
oskardów, dwaj mieli chyba dubeltówki. Z rury wydechowej wydobywały się spaliny, co znaczyło, że silnik pracuje, a w furgonetce pozostał jeszcze piąty. Nie biegli. Szli w stronę wejścia szybkim i zdecydowanym, ale spokojnym krokiem. Trzej weszli do środka, czwarty stanął przy drzwiach zwrócony twarzą do ulicy. Broń trzymał płasko przy sobie, w poprzek brzucha, z kolbą przy prawym biodrze. Przejechało między nami kilka samochodów, potem ciężarówka i autobus linii podmiejskiej. Ten ostatni zatrzymał się przede mną, blokując widoczność. Korzystając z okazji kilku pasażerów postanowiło wysiąść. Obszedłem autobus od tyłu, żeby dołączyć do wysiadających. Starałem się nie patrzeć na drzwi banku i zachowywałem się tak, jakbym zamierzał przeciąć boczną uliczkę. Tego z dubeltówką należało zajść od prawej, od strony kolby, utrudniając mu tym szybkie zwrócenie broni w moim kierunku. -
Mamusiu! - rozległ się nagle zdziwiony, a jednocześnie alarmujący
dziecięcy głos. Byłem dwa czy trzy metry od bandyty, zwrócony bokiem do niego. Zatrzymałem się na krawędzi chodnika przy tylnych drzwiach niebieskiej furgonetki. Posłyszałem wściekłe: - Zamknij się! - i wiedziałem, że choćby na bardzo krótko, jego uwaga będzie skupiona na dzieciaku i jego matce. Oparłem się o bok wozu, odepchnąłem dla przyśpieszenia obrotu, zrobiłem dwa szybkie kroki i rzuciłem się naprzód. Ćwiczono mnie niegdyś, że ma to być chwyt „lufa w górę, kolba w dół”. Zdążyłem zauważyć, że ta cholerna strzelba przerażająco szybko obraca się w moją stronę; w momencie, gdy pod palcami czułem już dotyk metalu, z piekielnym hukiem wypaliła tuż przy moim uchu. Ale strzał był spóźniony. Ja byłem szkolony w tego typu zabawie, a on - nie. Broń znalazła się w moich rękach i posłużyłem się nią tak, jak towarzysze Robin Hooda posługiwali się kijem: cios jednym końcem ku górze i zaraz drugim w dół, czyli lufami w głowę i natychmiast kolbą w okolicę nerek. A potem skok pod ścianę, która dawała osłonę. -
Jack?! - dobiegł mnie pytający krzyk z wnętrza, powtórzony dwu-
krotnie i zabarwiony strachem. - Jack? Jack!! A więc już wiedzą. Może nawet widzą, jak Jack, półprzytomny, złamany bólem, czołga się niezdarnie po chodniku. Nastąpił moment ciszy, ale już wybiegali prześcigając się w drzwiach. Nie mogłem wiedzieć, czy w
lufach jest drugi nabój, nie miałem też czasu na sprawdzenie. Poza tym, żeby strzelać z broni śrutowej na ruchliwej ulicy, to niezależnie od sytuacji, trzeba być ciężkim durniem. Kucnąłem więc, zamierzając machnąć z przysiadu strzelbą, jak cepem, po zbliżających się nogach. Gdybym trafił, poszłyby czyjeś golenie albo rzepki kolanowe. Zamiar nie był zły, ale nie został do końca zrealizowany. Być może wybrałem złą taktykę, może zawiodła pamięć. Dość, że nie wziąłem pod uwagę kierowcy furgonetki i jego arsenału. Prawdopodobnie strzelił do mnie w momencie, kiedy zamachnąłem się do ciosu. Oprzytomniałem w karetce i stwierdziłem, że nic nie widzę. Ciemność, mdłości, nieznośny ból głowy, przyćmione czerwone i zielonkawe rozbłyski pod powiekami, a gdzieś obok spokojny głos z londyńskim akcentem. -
Trzymaj się. Za minutę będziemy na miejscu.
-
Nic nie widzę!
-
Bo masz na oczach opatrunek. Leż spokojnie!
Spokojnie to spokojnie. Dobrze wiedziałem, że uszkodzone oczy muszą być nieruchome. Słyszałem sygnał karetki i wyczuwałem jej szybkość; zakołysała się, zwolniła i stanęła. Wyniesiono mnie, ułożono na stole; ukłucie igły gdzieś na grzbiecie dłoni. Znane rzeczy. W pewnym stopniu nawet uspokajające, bo po tym wszystkim ból powinien ustąpić. Ale oczy ciągle bolały i trochę spanikowany odpłynąłem w nieświadomość. Potem przebijanie się przez zamęt towarzyszący wychodzeniu z narkozy, wysiłek, żeby sobie przypomnieć, przypomnienie i powrót paniki. -
Moje oczy!
Młody kobiecy głos: -
Niech pan spróbuje jeszcze zasnąć, panie Faxtennee.
Ton głosu łagodny, kojący. Kiedy jednak jesteś przerażony możliwością utraty wzroku, ton w zamierzeniu kojący ma działanie dokładnie przeciwne. -
Co z moimi oczami?
-
Chwileczkę. Zaraz poproszę doktora.
Wzrastająca panika. Już wcześniej znałem to uczucie. Uniesiona do twarzy dłoń natrafia na bandaże i tampony. Odgłos kroków i jakiś inny głos, również kobiecy. - Proszę zostawić w spokoju opatrunki!
Głos jest ostry, rozkazujący. -
Co... z... moimi... cholernymi... oczami?
Cisza, a więc wahanie. Boże! Ona nie może się zdecydować, jak ma odpowiedzieć, jakich słów użyć! Pewnie chciałaby oszczędzić mi... Wreszcie: -Przypuszczamy, że wszystko w porządku. -
Przypuszczamy?
-
Wierzymy - odpowiedziała. - Wierzymy, że wszystko w porządku.
Nie jesteśmy pewni, ale wierzymy. Nie jest to dużo. Czuję jednak, jak ogarnia mnie nieśmiała ulga. Niepewność jest odrobinę lepsza niż pewność bez nadziei. -
Kiedy będzie wiadomo?
-
Dość szybko. Bardzo pomoże sen.
-
Jakie są szanse?
-
Szanse przemawiają na pana korzyść. Proszę to połknąć. Tabletka i
szklanka z wodą. Później. Ta sama pani doktor tłumaczy mi, szczegółowo: - Chodzi o to, że na skutek uderzenia mógł zostać uszkodzony nerw wzrokowy. Odniósł pan dość poważne obrażenia. Same rany są powierzchowne, ale gałki oczne są silnie nabrzmiałe, a powieki całkowicie zapuchnięte. -
Mówi pani „rany”? - zauważyłem.
-
Tak, dwie.
-
Obie na oczach?
-
Niestety, tak. Ale są czyste i pozszywane. Powiedziałabym, że po-
zszywane bardzo starannie. -
Pani zszywała?
Poznaję po głosie, że się uśmiecha. To dobry znak. -
To moja profesja i hobby. Pozostaną blizny. Nieznaczne i nieszpecą-
ce. Raczej interesujące, jeśli zależy panu na opinii kobiety. -
Jak szybko to się wyjaśni?
-
Jeszcze za wcześnie, panie Faxtennee. To kwestia kilku dni. Dużo
zależy od tego, jak zachowają się obrzęki. Jeśli to panu coś pomoże, jest pan kimś w rodzaju bohatera. -
Nie, to nie pomaga - powiedziałem. - Czy złapano ich?
-
Trzech. Jeden ze złamaną kością strzałkową i jeden z paskudnie stłu-
czoną nerką. Trzeci bez uszkodzeń. Wygląda na to, że jest pan dość niebezpieczny. -
To raczej odruch. Cała zasługa, jeśli już, przypada temu, kto mnie
szkolił. Był szefem kompanii, sierżant Jones. -
A pan był gwiazdą wśród jego uczniów?
Pomyślałem o starym Jonesie. Zginął na Cyprze od miny-pułapki. -
Nie - powiedziałem. - Wyszkolił setki takich jak ja. Proszę mi po-
wiedzieć o tych stłuczeniach. Wyjaśniła, że ciało reaguje na uszkodzenia zwiększając dopływ określonych płynów ustrojowych, które umożliwiają odnowę lub naprawę naruszonej tkanki. Stąd często najsłuszniejszym postępowaniem jest zostawienie, jeśli to możliwe, procesu gojenia się samemu organizmowi. Na koniec spytała, czy jestem w stanie przyjąć wizytę. -
Policja?
-
Tak.
-
Chyba nie mam wyboru?
-
Mogłabym ich powstrzymać przez pewien czas.
-
Nie trzeba. Mogę zobaczyć... te znaczy mogę porozmawiać z nimi.
-
Niepotrzebnie pan poprawiał. Zobaczy ich pan. Tyle że trochę póź-
niej. Policjantowi, kiedy już przyszedł, złożyłem oświadczenie, zawierające wszystko, co zapamiętałem o gościu z dubeltówką i, od pewnego czasu, uszkodzoną nerką. Opisałem furgonetkę i zawstydziłem się, kiedy zapytał mnie o numer, bo nawet nie zerknąłem na tablicę rejestracyjną. -
Czy rozpozna pan tego człowieka?
Zagalopował się z tym pytaniem, ale sam się połapał. - Przepraszam pana. Miałem na myśli... -
Jeśli będę mógł, to rozpoznam.
-
Kiedy mogłoby to nastąpić?
-
Proszę spytać o to lekarza.
Kiedy odszedł, zjawił się Woodcraft i zaczął po swojemu. -
Wszyscy najmocniej eee... najbardziej... Oczywiście... pełni podziwu
dla pana, yyy... pańskiego... mmm, no tak. Dyrekcja wysoko ceni i bardzo...
tego... Zatroskana pańskim... no... że pan... Nie przeszkadzałem mu, ale i nie pomagałem. Jak większość dyrektorów banków, stosując taktykę „kija i marchewki” umiał sobie radzić tylko z pierwszym jej członem. Przypomniał mi nawet, w tym swoim irytującym stylu, o Obowiązującym Regulaminie: „pracownicy nie powinni podejmować nieuzasadnionego ryzyka w obronie własności banku”. Natomiast nie spytał mnie o decyzję, którą w tym dniu miałem mu przedstawić. Oczywiście, dlatego, że kwestia mojej przydatności do dalszej pracy w banku nie była jeszcze rozstrzygnięta. Po jego wyjściu leżałem na wznak i zastanawiałem się nad określeniem „nieuzasadnione ryzyko”. Miałem w swoim życiu, jak dotychczas, tylko dwóch pracodawców i jakże uderzająco różny był ich stosunek do sprawy ryzyka. Dla rozrywki wyobrażałem sobie dyskusję na ten temat między Woodcraftem i moim zwariowanym pułkownikiem, dla którego podejmowanie olbrzymiego nieraz ryzyka było czymś równie naturalnym, jak dla innych wrzucenie do filiżanki kawy kostki cukru. Byłem świadkiem, jak kiedyś podniósł się zza osłony worków z piaskiem i laską, którą podpierał się przy chodzeniu, powalił dwóch wrzeszczących Chińczyków, potrząsających automatami. Było to miłe wspomnienie. Jednak cała przyjemność uleciała, kiedy uświadomiłem sobie, że w konfrontacji dyrektorów banków z pułkownikami żyjącymi z emerytury, zwycięzca może być, niestety, tylko jeden. Nie będę odtwarzać dwóch następnych dni. Byłem na wpół przekonany, że straciłem wzrok i większość czasu przeleżałem pogrążony w ponurym przygnębieniu. Zastanawiałem się, jak będąc ślepym i przykutym do szpitalnego łóżka znaleźć sposób na strzelenie sobie w łeb. Liczyłem mijające godziny i nienawidziłem ich, oczekując z przerażeniem nadejścia TEGO MOMENTU, a kiedy nadszedł i moje opuchnięte powieki rozchylono delikatnie, odczułem bolesne uderzenie światła i usłyszałem, że moja pani doktor śmieje się. Chwilę później i ja robiłem to samo. A dwa dni później otrzymałem list.
2.
Nadszedł wraz z mnóstwem innych. Wieczorne gazety londyńskie używały sobie na mnie na całego. BOHATER II WOJNY UDAREMNIA NAPAD NA BANK pisał „Evening Standard”, co było informacją mylącą. Moją wojną była Korea. Dziś pamiętają o niej tylko ci pechowcy, którym przyszło w niej uczestniczyć. Następnego ranka opis napadu ukazał się we wszystkich dziennikach, w różnych wariantach. Pielęgniarki troskliwie przechowały dla mnie wszystkie dotyczące napadu wycinki. Dziennikarze wykazali się odpowiednią pomysłowością. Szpital nie zezwolił im na wejście do środka, a bank chyba nie miał żadnej mojej fotografii. W rezultacie cała prasa posługiwała się typowym zdjęciem młodego, dziarskiego porucznika, wykonanym przed ponad dziesięcioma laty, a dostarczonym zapewne przez Wydział Informacji Ministerstwa Obrony. Ci są zawsze czujni! Publikowane historyjki też były dość przejrzyste w swojej wymowie. Według „Daily Mirror” byłem tym, „który stawił czoło uzbrojonym bandytom z tą samą chłodną, niezachwianą determinacją, jaką wykazał wśród lodowych wzgórz Korei i jaka przyniosła mu odznaczenie Krzyżem Wojennym”. „Daily Telegraph”, jak zwykle dokładny i szczegółowy, wiedział nawet ile palców u nóg straciłem wśród tych lodowych wzgórz, a „Daily Mail” wygrzebał gdzieś dziewczynę, którą zaprosiłem swego czasu na pułkową potańcówkę. Okazało się, że pamięta mnie jako „bardzo silnego i
małomównego”. Zadziwiające, że w ogóle coś zapamiętała. Po paru kieliszkach była już tak zawiana, że pułkownik, surowy służbista z zasadami, sporo przed północą kazał odwieźć ją do domu jego własnym autem. Następnego dnia zadzwoniłem, żeby spytać, jak się czuje i czy nie ma kaca. Telefon odebrała jej matka, głosem tak lodowatym, że w porównaniu z nim wzgórza Korei mogłyby być wzorem przytulnego ciepła. Zrozumiałem o co chodzi i odtąd trzymałem się z dala od ich domu. Dziewczyny więcej nie widziałem. W wyniku tego rozgłosu listy napływały do mnie, jeśli nie całymi workami, to w każdym razie pokaźnymi paczkami. Większość z nich utrzymana była w tonie entuzjastyczno-wojowniczym i pełna emocji. Nigdy nie rozumiałem, jak ludzie mogą zadawać sobie trud pisania takich listów do osób zupełnie obcych. Teraz dowiedziałem się, jak wielu to robi. Niektórzy mieli mi nawet za złe, że nie obróciłem dubeltówki w stronę jej właściciela i nie rozwaliłem go. Ale były też listy, które sprawiły mi przyjemność: kilka od starych przyjaciół z wojska, z którymi straciłem już kontakt oraz telegram od mego zwariowanego starego pułkownika. Zawierał tylko kilka słów: „Znam ciebie i wiem, że świetnie się bawiłeś”. W pierwszej chwili uśmiechnąłem się. Później, kiedy to sobie przemyślałem, poczułem się lekko zawstydzony. List podpisany „C. Thornton” ostro kontrastował z całą resztą. Przede wszystkim nie było w nim żadnych wykrzykników, żadnych podkreśleń. Prawdę mówiąc, przy pierwszym czytaniu nie zwróciłem nań szczególnej uwagi. Po paru dniach, dla zabicia czasu, zająłem się odpowiedzią na korespondencję i wówczas przeczytałem go po raz drugi. Szanowny panie Faxtennee, W doniesieniach o pańskich wyczynach „Times” podał Pana nazwisko w pełnym brzmieniu, z imionami. Zastanawia mnie, czy to możliwe, aby był Pan synem nieżyjącego George'a Winslowe'a Faxtennee, pilota RAF-u. Jeśli się mylę, mam nadzieję, że wybaczy mi Pan moje natręctwo. Jeśli natomiast domysł mój jest trafny, mam nadzieję, że pozwoli Pan na złożenie Mu krótkiej wizyty. Wierzę, że uszkodzenie pańskich oczu, zgodnie z tym, co podają gazety, nie pozostawi trwałych
śladów. Z poważaniem C. Thornton
Wyraźne, czytelne, odręczne pismo. Gładki, biały papier listowy w dobrym gatunku. List adresowany z Birmingham, bez numeru telefonu. Żadnej wzmianki o tym, dlaczego ów Thornton chce się ze mną widzieć. Żadnej też wskazówki, kim mógłby być. Byłem trochę zaciekawiony, ale nic ponadto. Mój ojciec zginął w wypadku lotniczym wkrótce po zakończeniu wojny. Miałem wówczas czternaście lat, a ojca już wtedy nie widziałem od lat sześciu. Owszem, płakałem po nim, ale nie powiem, żeby jego śmierć przejęła mnie zbyt głębokim żalem. Z tego co wiedziałem o nim, to znaczy z opowiadań mojej matki, które trudno by było nazwać obiektywnymi, wyłaniał się obraz trochę łajdaka i trochę oszusta. Pomyślałem więc, że być może za listem tym kryją się dawne karciane długi, zaciągnięte w jakimś klubie czy kasynie oficerskim. Zobowiązania płatnicze mają długi żywot i znane są przypadki, kiedy wierzyciele domagają się ich realizacji przez następne pokolenie. Pewnej wagi temu przypuszczeniu dodawała odległość: z Birmingham do południowych dzielnic Londynu, gdzie mieszkam, jest prawie dwieście kilometrów, a z własnego doświadczenia wiem, że ludzie nie podróżują na takie odległości bez konkretnego powodu. Potem pomyślałem: a cóż mi to, do diabła, może zaszkodzić. Skreśliłem więc kilka słów, podałem godziny odwiedzin w szpitalu i wysłałem list. Skoro Thornton tak bardzo chce mnie widzieć, że decyduje się na podróż, to przyzwoitość nakazuje być uprzejmym. Gdyby wizyta okazała się w ten czy inny sposób nieprzyjemna, wystarczy, że odpowiednim gestem zakryję oczy dłońmi, a pielęgniarki szybciutko oznajmią gościowi, że czas odwiedzin minął. Być może czytelnik już się domyśla na czym polegała tajemnica Thorntona. Ale ja, mówię uczciwie, nie miałem pojęcia. Spodziewałem się starszego pana o czerstwej, rumianej twarzy, ewentualnie z sumiastym wąsem i w krawacie RAF-u. Kiedy więc drzwi mojego szpitalnego pokoiku otworzyły się i weszła nieznana mi, drobna kobieta, pomyślałem, że wskazano jej omyłkowo mój pokój. -
Pan Faxtennee?
-
Tak - odpowiedziałem ostrożnie.
Zrodziła się we mnie obawa, że skoro długi karciane raczej odpadają, może się okazać, że mam, nie wiedząc o tym, odległych krewniaków. -
Nazywam się Thornton. Panna Thornton. Pisałam do pana.
Przysunęła sobie krzesło i zamierzała usiąść, ale w ostatniej chwili wstrzymała się. -
Pan się na mnie gapi, panie Faxtennee.
-
Przepraszam.
-
Dlaczego pan się tak gapił?
-
Pewnie z zaskoczenia. Spodziewałem się raczej mężczyzny.
-
Rozumiem.
Uśmiechnęła się leciutko i usiadła. -
Domyślam się, że to z powodu mojego podpisu. Zawsze wydaje mi
się tak małoduszne, to zaznaczanie, że jest się kobietą. -
Wystarczy, jeśli obok nazwiska poda pani imię.
Zaczęła ściągać z dłoni rękawiczki z cienkiej, ciemnoniebieskiej koźlęcej skóry i spojrzała na mnie spokojnymi szarymi oczyma. -
Odpowiadam, z zasady grzecznie, kiedy ktoś zwraca się do mnie
„panno Thornton”. -
Dobrze, panno Thornton - rzekłem, przyglądając się, jak kładzie
równiutko złożone rękawiczki na kolanach obok torebki. -
Zapewne dziwi się pan - powiedziała - dlaczego napisałam do pana i
dlaczego chcę z panem pomówić. Nauczycielka, pomyślałem. Albo siostra szpitalna. Tak czy inaczej - dopust Boży. Pewnie na emeryturze. Miała na sobie dobrze skrojony niebieski kostium, wykrochmaloną białą bluzkę i niebieski kapelusz z białą wstążką. Wszystko praktyczne, poważne, schludne. -
Tak. Jestem zdziwiony.
-
Jeśli jest pan tym człowiekiem, za którego pana uważam, panie
Faxtennee, to szukam pana, naprawdę z niemałym trudem, od blisko dwudziestu lat. - Jej szare oczy patrzyły bystro, ale było w nich coś, jakby rozbawienie; jak gdyby przyznanie się do tego, o czym przed chwilą powiedziała, było nieco śmieszne. Po krótkiej chwili dodała: - Ale pan znów się na mnie gapi.
-
Czy to panią dziwi?
-
Chyba nie. Ale wolałabym, żeby pan tego nie robił. Kiedy pan prze-
stanie, będziemy kontynuować rozmowę. Jest przyzwyczajona do zwracania uwag, pomyślałem. -
Na co, pani zdaniem, patrzę?
-
Panie Faxtennee, jest jak najbardziej wskazane, żeby ludzie rozma-
wiając ze sobą, patrzyli na siebie. Ale pan nie jest wężem, a ja nie jestem mangustą. Pan dobrze wie, co mam na myśli. Zapowiadała się miła rozmowa. -
No dobrze. Dlaczego poszukiwała mnie pani przez wszystkie te lata?
Zignorowała moje pytanie. Otworzyła torebkę, wyjęła kopertę, a z niej kartkę, którą jej posłałem. -
Pisze pan, że pański ojciec nazywał się George Winslowe Faxtennee
i służył w Royal Air Force. -
Tak - odpowiedziałem. - Czy była pani jedną z jego... - urwałem na-
gle spostrzegłszy, że usta jej się zacisnęły. - Chciałem powiedzieć, czy pani go znała? I to pytanie zostało zignorowane. Najwyraźniej C. Thornton postanowiła przeprowadzić sprawę według własnej strategii, swoim zachowaniem dziękując - z góry za nieproszoną pomoc. -
To bardzo niezwykła kombinacja imion - zauważyła.
-
Tak, to prawda.
-
Chociaż żadne z nich nie jest samo przez się niezwykłe.
-
I to też prawda - zgodziłem się.
Rzuciła mi spojrzenie jednocześnie karcące i władcze. Kryło się w nim przekonanie o jego skuteczności, jakby już nieraz poskramiała wzrokiem podobne wybryki. Ton jej wypowiedzi stał się twardszy. -
W Londynie, na przykład, są tuziny Faxtennee w książce telefonicz-
nej. -
Z wyjątkiem mnie. Ja tam nie figuruję.
-
Wiem, że pana tam nie ma. Zawsze sprawdzam wszystkie książki te-
lefoniczne, jakie się ukazują. -
W Birmingham?
-
Panie Faxtennee - w jej głosie pojawiło się rozdrażnienie - musi pan
wiedzieć, że biblioteki publiczne mają zwyczaj kompletowania książek telefonicznych wydawanych przez Zarząd Poczty i Telekomunikacji. Sprawdzanie ich jest stosunkowo proste. -
I tak co roku?
-
Naturalnie.
-
Jeszcze chwila - powiedziałem - i znów zacznę się na panią gapić.
Jej brwi ściągnęły się gniewnie. -
Czy nie jest pani przypadkiem nauczycielką?
Sądzę, że było to z mojej strony posunięcie niewybaczalne, ale ten typ kobiety wyzwala we mnie wszystko, co najgorsze. Przynajmniej od momentu, kiedy wiek daje mi poczucie pewnego bezpieczeństwa. Chęć udzielenia mi ostrej reprymendy, którą zapałała w widoczny sposób, z trudem została stłumiona. Siedziała i czekała bez słowa. W końcu to ja się odezwałem. -
Przepraszam.
Kiwnęła lekko głową. -
Trochę cierpliwości - podjęła. - Ja naprawdę muszę mieć pewność.
Czy wie pan, jak powstała ta kombinacja imion? -
A pani wie? - spytałem.
-
Proszę mi odpowiedzieć, jeśli pan potrafi.
-
Dobrze. Mój dziadek był entuzjastą krykieta. Nawet więcej niż entu-
zjastą. Fanatykiem. Pochodził z Yorkshire, gdzie były i są jeszcze tysiące takich jak on. Widocznie w drużynie Anglii grał jakiś Faxtennee i mój dziadek wierzył, że to jego daleki krewny. Kiedy urodził się mój ojciec, dano mu imiona dwóch innych znakomitych graczy tamtych czasów: George - od gościa, który nazywał się George Hirst; Winslowe - od lorda Winslowe. A mój ojciec obciążył z kolei mnie tym brzemieniem. Panna Thornton uśmiechnęła się, skąpo pokazując zęby - wszystkie miała własne, jak zauważyłem. -
Bardzo dobrze. To mi wystarcza. Czuję nawet pewną ulgę.
Otworzyła ponownie torebkę, wyjęła drugą kopertę i wyciągnęła ją ku mnie. -
Co to takiego? - spytałem.
-
List - odrzekła - od pańskiego ojca.
Wziąłem kopertę do ręki, czując przebiegający po plecach lekki dreszcz. -
Ale przecież on zginął w... - bąknąłem.
-
List został napisany, kiedy umierał.
Wzrok miałem utkwiony w kopertę, a jednocześnie próbowałem podjąć decyzję, jak w tej sytuacji postąpić. -
To nie jest jego pismo - powiedziałem. - To pismo pani, nieprawdaż,
panno Thornton? -
On mi to dyktował.
Zrobiłem głęboki wdech i twardo spojrzałem na nią. Mnóstwo spośród otrzymanych ostatnio listów było autorstwa ludzi lekko pomylonych. Do takich właśnie należy z pewnością ta kobieta. -
Proszę pani - zacząłem. - Samolot mojego ojca zaginął gdzieś na ob-
szarze tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli. Początkowo uznano go za zaginionego, później za zaginionego lub nieżyjącego. W końcu uznano, że nie żyje. W jaki sposób mógł więc napisać ten list? -
On go nie pisał, panie Faxtennee. Ja go pisałam, pod jego dyktando.
Już to wyjaśniłam. Myśl błąkająca się po mojej głowie wypłynęła nagle z moich ust potokiem nieprzemyślanych słów. -
Czy pani jest spirytystką? Jakimś medium? Może przekazuje pani
jakieś przesłanie z tamtego świata, zza grobu, czy coś z tych rzeczy? -
Czy pan próbuje mnie obrazić, panie Faxtennee, czy też nie potrafi
pan się przyzwoicie zachować? W jej oczach po raz pierwszy pojawił się błysk gniewu. -
Ale przecież musiało być coś takiego, nie sądzi pani?
-
Rozumiem. - Podniosła się gwałtownie. - Pan jest źle wychowany,
panie Faxtennee. Przydałaby się panu lekcja dobrych manier. -
Może to pani mi jej udzieli? - spytałem. Ale czułem, że chyba ma ra-
cję. Sięgnąłem dla uspokojenia po papierosa. - Jest mi bardzo przykro powiedziałem w końcu. - Proszę, niech pani usiądzie. -
W żadnym wypadku. - Energicznie potrząsnęła głową. - Potrzebuje
pan nauczki i będzie ją pan miał. Poza tym nie powinien pan palić. -
Na litość Boską!
-
Dla własnego dobra!
Przy drzwiach obróciła się. -
Powiem tylko tyle - rzekła zimno. - Samolot pańskiego ojca rozbił
się, ale on sam żył jeszcze jakiś czas, chociaż był ciężko poraniony. Właśnie wtedy podyktował mi ten list. Spełniłam jego wolę i swój obowiązek, dostarczając ten list jego synowi. Jeżeli życzy pan sobie wiedzieć coś jeszcze, a przypuszczam, że tak właśnie jest, może pan się pofatygować i spotkać ze mną. Jeśli wówczas będzie się pan zachowywał właściwie, prawdopodobnie powiem panu więcej. -
Proszę pani, ja bardzo przepraszam, jestem...
Ale było już za późno. Mówiłem do zamkniętych drzwi. Zacząłem kląć. Na nią, na ogólny brak rozsądku u kobiet, a w końcu na samego siebie. Odłożyłem list, zamknąłem oczy i próbowałem zmusić się do drzemki. Ale panna Thornton nie była skłonna pozwolić mi na sen. Jej ciało mogło być w połowie drogi do dworca Euston, ale jej psyche umiejscowiła się w mojej czaszce i nie przestawała znęcać się nade mną. Pojawiła się nagle cała litania pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Mój ojciec zaginął wkrótce po ustaniu działań wojennych na Dalekim Wschodzie, to znaczy na początku października 1945 roku. Wiem doskonale, że Borneo było od 1941 roku okupowane przez Japończyków. W jaki więc sposób i dlaczego panna Thornton znalazła się wtedy na Borneo? A jeśli była świadkiem zgonu mojego ojca, to dlaczego nie zgłosiła tego faktu? Jego śmierć nigdy nie została potwierdzona. Uznano ją za „domniemaną” jak to określono oficjalnie. Czyli, że ona nie była jej świadkiem. Prawdę mówiąc, jeszcze jako młodzieniec skłonny do fantazjowania, wytworzyłem sobie obraz ojca, jako nowego Białego Radży panującego nad zagubionymi w tajemniczych, niedostępnych górach plemionami łowców głów. Napisałem nawet do Ministerstwa Obrony prośbę o zbadanie losu ojca. Dostałem w odpowiedzi list zapraszający mnie jako gościa do jednej z baz RAF-u i upewniający z głębokim żalem, że nie istnieje żadne prawdopodobieństwo, aby ojciec mógł się uratować i przeżyć. Im więcej myślałem o tej sprawie, tym bardziej stawała się zagadkowa. Czy ojciec leciał sam? Czy były inne ofiary albo tacy, którzy przeżyli wypadek? Jeśli zginął lub umarł, musiał zostać pochowany i musi istnieć grób. Ale gdzie? A przede wszystkim, dlaczego panna Thornton szukała mnie przez blisko dwadzieścia lat? Jeśli była jedną
z ostatnich ojcowskich miłości, to zupełnie nie w jego typie. Według opinii mojej matki, przez całe życie odpowiadały mu raczej barmanki. Obowiązek? Użyła tego słowa, mówiąc: „Spełniłam swój obowiązek, dostarczając ten list jego synowi”. To pasowało do jej charakteru. Jeśli kiedykolwiek widziałem osobę z poczuciem obowiązku, to była nią panna Thornton. Dlaczego w takim razie nie poświadczyła jego śmierci? Przecież to także było z pewnością jej obowiązkiem. -
Szlag by cię trafił, panno Thornton - warknąłem.
Wreszcie jakiś miłosierny mechanizm w moim mózgu przeciął strumień świadomości i zapadłem w sen. Nazajutrz rano przystąpiłem do czytania listu. Napisano go ołówkiem na cienkim, lichym niebieskim papierze i w dodatku niezbyt wyraźnie. Nie było wątpliwości, że papier jest stary. Świadczyły o tym pozaginane rogi, wystrzępione i pociemniałe brzegi. W lewym dolnym rogu widniała niewielka plama. Mając w pamięci parne, gorące Borneo założyłem, że to ślad po kropli potu. Drogi George, Byłem złym ojcem. Można obwiniać o to wojnę, ale duża część winy leży na pewno po mojej stronie. Obawiam się, że nie będę miał już możliwości naprawienia swoich błędów, których skutki dotknęły i ciebie. Może nawet nie byłbym w stanie dokonać tego w takim stopniu, w jakim bym pragnął. Ale o tym żaden z nas już się nie dowie. Myślę o tobie przez cały czas; właśnie teraz, w tej chwili, kiedy jestem zdolny myśleć, kiedy febra, gorączka i strach na chwilę ustąpiły. Musisz być już duży, prawie mężczyzna. Wydaje mi się, że niemal widzę jak wyglądasz. Jako dziecko byłeś bardzo podobny do mnie i chyba taki zostałeś. Mam jednak nadzieję, że jesteś lepszy. Pod każdym względem. Nie zostawiam ci niczego prócz uczucia, oraz tego przesłania. Nie mogę ci nawet przekazać dobrego imienia, chociaż miałem je, przynajmniej tutaj, jeszcze całkiem niedawno. Chciałbym jednak, żebyś pamiętał o dwóch rzeczach. Pierwsza dotyczy twojej matki i mnie. Żadne z nas nie jest zbyt wiele warte
i nigdy nie było. Powinieneś o tym wiedzieć. Szkoda, że w ogóle się spotkaliśmy, bo lepiej by nam było, gdyby każde z nas związało się z kimś innym. Może bylibyśmy lepsi. Lecz stało się tak, jak się stało. Pogmatwaliśmy wszystkie swoje sprawy, jakby jedynym naszym celem było upokorzyć partnera i zepchnąć go pod każdym względem niżej. Jedyną rzeczą, która nam się udała, jesteś ty. Ale matka jest zawsze matką i ma się ją tylko jedną na świecie. Dlatego proszę cię, żebyś był dla niej dobry i troszczył się o nią. Znaczysz dla niej więcej, niż mógłbyś sądzić. Druga rzecz to pewna liczba, której znaczenie musisz wykryć sam, bez mojej pomocy. Miłosierdzie nie może mieć z tym nic wspólnego. Jeśli jednak ten list dotrze kiedykolwiek do ciebie, pamiętaj, że liczba ta może być bardzo ważna. Jest to liczba 397,5. Pilnuj troskliwie tej wiadomości, nie zapomnij lub nie zgub jej. Byłaby to niepowetowana strata. Mam nadzieję, że czeka cię długie, szczęśliwe i pełne sukcesów życie. Bądź dwakroć lepszym człowiekiem niż ja kiedykolwiek byłem. Żegnaj. Twój kochający ojciec.
Kończąc czytać miałem łzy w oczach i domyśliłem się, że ta plamka w rogu kartki nie pochodziła od potu. I jakkolwiek trudno wyobrazić sobie pannę Thornton płaczącą, to nie mogłem wątpić, że i ona była treścią tego listu mocno poruszona. Chyba wystarczająco świadczy o tym przechowywanie go przez całe lata. Aż do czasu kiedy mnie odnalazła, chociaż nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek to nastąpi. Ja również widywałem umierających^ Pisali listy do rodziców czy żon, zgodnie ze zwykłym, wojskowym rytuałem, mającym im nieść ukojenie. I muszę się przyznać, że większości z nich nawet nie pamiętam. Nie mówiąc już o szukaniu któregoś z adresatów tych listów. Wróciłem do listu ojca i przeczytałem go jeszcze raz. Nie mogłem uwolnić się od myśli o tych dwojgu. On, umierający w jakimś nędznym wilgotnym szałasie, trawiony gorączką, coraz częściej tracący przytomność; ona, notująca skrzętnie jego nieskładne wywody i układająca z nich tekst przesłania, jakie ojciec chciałby - jej zdaniem - przekazać synowi. Użyte w
liście sformułowania noszą wyraźne i niewątpliwe ślady redakcji panny Thornton. Nie miałem trudności z wyobrażeniem sobie jak układa zdania odpowiednie dla niewinnego młodzieńca. Ojciec wyraził życzenie, aby list został doręczony; ona posłusznie spisała słowa i przyrzekła spełnić jego wolę. Sądziła zapewne, że nie będzie z tym większych kłopotów. W Royal Air Force uzyska adres i prześle list pocztą lub też (przy jej charakterze!) doręczy osobiście. Nie mogła przecież wiedzieć, a wątpię czy i ojciec o tym wiedział, że dwa lata wcześniej wynieśliśmy się z Londynu, a nawet z Anglii. Otóż moja matka uległa pijackiemu urokowi niejakiego Jamesa Robertsa z miasta Cork i powędrowała za nim do Irlandii, mnie oczywiście zabierając ze sobą. Stamtąd pisałem do ojca kilka razy, ale żadnej odpowiedzi nie otrzymałem. Wątpliwe, czy matka napisała chociaż raz. Zawsze unikała rozmów na ten temat. -
Rozeszliśmy się - mawiała - i koniec.
Kiedy sobie podpiła, częstowała mnie historyjkami o jego okrucieństwie, braku zdolności przewidywania, zamiłowaniu do wyścigów konnych. Wyrażała przy tym głęboką niechęć do jego rodziny, piętnowała niewierność i kompletny brak charakteru. Ale stosunek matki do prawdy był, oględnie mówiąc, dość elastyczny. W miarę jak dorastałem, coraz częściej przypominałem sobie ostrzeżenie pewnego starego magika: nie wierz niczemu, co słyszysz i tylko w połowie temu, co widzisz. Niewykluczone, że pewnego dnia opowiedziałaby mi wreszcie prawdę o ojcu, bez tych ozdobników i etykietek, ale co do tego nie mam pewności. Była tak nieobliczalna, że trudno powiedzieć, czy w ogóle działała w sposób celowy, a co dopiero określić jej intencje. Właściwie była dla mnie na ogół dobra, ale nie byłem jej „słoneczkiem”. Tym stał się dla niej wyłącznie James Roberts. Jednak mimo zaślepienia Jamesem, umiała zdobyć się na działanie praktyczne. Dowiedziawszy się - nie wiem zresztą w jaki sposób o zaginięciu ojca i jego przypuszczalnej śmierci, nie pozwoliła rządowi Jego Królewskiej Mości zapomnieć ani na chwilę o jego, to znaczy rządu, zobowiązaniach wobec wdowy i sieroty. Śmierć matki zbiegła się z moim wstąpieniem do wojska. Dwa dni przed moim odjazdem do Aldershot ona i Roberts, po wypiciu nadmiernej, jak
zwykle, porcji Old Bushmills, wybrali się na wycieczkę. W pewnym momencie ich samochód zjechał z drogi i uderzył w drzewo. Zginęli oboje. Nikt postronny nie doznał obrażeń. Ich koniec był więc w miarę uczciwy zaszkodzili tylko sobie. W pewnym stopniu i mnie, ale nie na długo. Jednostka wojskowa wyraziła swoje współczucie, dając mi urlop okolicznościowy, zanim jeszcze stałem się żołnierzem. A kiedy włożyłem mundur, szybko poczułem się członkiem rodziny w stopniu większym niż kiedykolwiek przedtem. I długo jeszcze starałem się czerpać z tego otuchę. Patrząc na list i myśląc o pannie Thornton odkryłem zadziwiającą cechę biurokracji. Panna Thornton musiała nieźle dokuczyć urzędnikom RAF-u, szukając pomocy w odnalezieniu mnie, a RAF nie był w stanie jej pomóc. Ale kiedy przyszedł czas stawienia się do poboru, armia znalazła mnie natychmiast, chociaż byłem w Irlandii. Nie ma ucieczki, kiedy oni cię potrzebują; problemy zaczynają się dopiero, gdy ty ich potrzebujesz. Postanowiłem, że po wyjściu ze szpitala udam się do Birmingham i przełknę porcję upokorzenia, którą panna Thornton niewątpliwie mnie poczęstuje. Ale uzyskam w końcu odpowiedź na moje pytania. Nie były one dla mnie jakoś szczególnie ważne; jednak intrygujące i, na ile znam siebie, nigdy bym się od nich nie uwolnił, zostawiając sprawę bez wyjaśnienia. Tymczasem zjawił się Woodcraft. Teczka, melonik, parasol, oficjalny wyraz twarzy. Na więcej bezpośredniości nie było go stać. Najczęściej wyglądał tak, jakby był zmartwiony lub w złym humorze. Niekiedy jednak, z widocznym wysiłkiem, udawało mu się przybrać wyraz twarzy, jaki miewać mogła surowa wiktoriańska dama w obecności lubianego, lecz krnąbrnego bratanka. Kiedy usiadł na krześle, nie tak dawno zajmowanym przez pannę Thornton, uderzyło - mnie pewne podobieństwo tych dwóch postaci. Tyle że w pannie Thornton wyczuwało się zdecydowanie więcej siły charakteru. -
Jak... ee... się domyślam, pańskim oczom nic już nie grozi, panie...
mmm... Faxtennee. -
Tak mi powiedziano.
-
To rzeczywiście dobra wiadomość - oznajmił, ściągając wargi.
Zastanowiła mnie taka reakcja, ale zaraz pomyślałem, że ten przeklęty wampir czeka pewno na odpowiedź. Więc dorzuciłem ostrożnie: - To nie
jest jeszcze całkiem pewne. -
Ach tak? A ja rozumiałem...
-
Zdarzają się - powiedziałem - opóźnione reakcje. To także mi po-
wiedziano. -
Kiedy będzie pan miał pewność?
-
To kwestia kilku dni - odpowiedziałem. Na wszelki wypadek posta-
nowiłem jednak zmienić temat. - Czy z banku coś zrabowano, panie Woodcraft? Zmarszczył brwi. -
Nie. Mieliśmy... eee... wielkie szczęście. Podręczne kasy były wła-
śnie w trakcie opróżniania. Ci ludzie... mm... ci bandyci byli uzbrojeni, jak pan, zapewne słyszał. -
Tak - odpowiedziałem. - Byli.
-
W podręcznych kasach znajdowało się sporo pieniędzy.
-
Tak - zgodziłem się. - Mogło być sporo. No, ale są tam na szczęście
w dalszym ciągu! Teraz twój ruch, pomyślałem. Spytajże mnie wreszcie, kiedy wrócę do pracy. A on chciał spytać. Po to właśnie tu przyszedł. Ale są pewne granice oficjalności nawet dla Woodcrafta. Zaczął grzebać w teczce i wyciągnął karton papierosów i butelkę whisky Bella. Spojrzał na to wszystko z niesmakiem. -
Nasz... ee... personel urządził małą składkę. Prosili, żeby to panu
przekazać. -
Wspaniale. Proszę im podziękować ode mnie.
-
Jest jeszcze trochę korespondencji. Kilka... eee... osób napisało do
pana. Wręczył mi niewielką paczkę listów ściągniętych gumową opaską i zatrzasnął teczkę. Milczał przez chwilę, szukając właściwych słów. -
Wszyscy... eee... oczywiście, oczekujemy... eee... pana powrotu.
-
I ja również - odpowiedziałem i uśmiechnąłem się do niego obojęt-
nie. Okazało się jednak, że nie dość obojętnie. -
Wróci pan, oczywiście, na nowe stanowisko - powiedział.
Stary oszust! Wiedział, że muszę odpowiedzieć i czekał na to z wyra-
zem nikczemnego zadowolenia na twarzy. Zawahałem się, w popłochu zastanawiając się, co mam teraz powiedzieć. -
No, tak - rzekłem w końcu. - Jeśli nie będzie żadnych zaburzeń
wzroku... Ciągle jeszcze zdarzają mi się okresy podwójnego widzenia. Dopóki to nie minie, niewiele będzie ze mnie pożytku w pracy. -
Rozumiem. - Podniósł się niechętnie z krzesła. - Musi pan nas za-
wiadomić, jeśli pojawi się coś... eee... w czym moglibyśmy pomóc. -
Dziękuję.
Wreszcie poszedł. Pewnie podokuczać innym. Zabrałem się do listów. Były ich dwa rodzaje. Londyńskie gazety wieczorne podały, w którym szpitalu mnie ulokowano, toteż większość listów z obszaru Londynu przychodziła do szpitala. Inne przesyłane były za pośrednictwem wydawców gazet albo na adres oddziału banku, jako że jego nazwa również pojawiła się w prasie. Ta ostatnia grupa listów trafiła, jak się wydaje, do oddziału centralnego banku i stamtąd wysłano ją do nas. Nie byłem specjalnie zdziwiony, że dwie przesyłki z tej grupy zawierały pieniądze. Już poprzednio znajdowałem banknoty jednofuntowe, a nawet pięciofuntowe powtykane w koperty i opatrzone komentarzem w rodzaju: „Życzę smacznego obiadu i łączę wyrazy uznania!”. Nadawcy zakładali, że urzędnika bankowego nie stać na dobry obiad. I mieli w znacznym stopniu rację. Listy z pieniędzmi były z reguły anonimowe, co świadczyło o rozsądku nadawców, zwalniało bowiem z konieczności odpowiadania na nie i niejako zmuszało do zatrzymania pieniędzy wykluczając możliwość ich odesłania. Ale jeden z nowych listów zawierał trzysta funtów! O mało nie spadłem z łóżka. Już biorąc go do ręki wyczułem, że jest dość gruby. Po otwarciu znalazłem w nim trzydzieści banknotów dziesięciofuntowych zawiniętych w papier listowy, na którym widniał napis: DOBRA ROBOTA! ŻYCZĘ SZCZĘŚCIA. Zaskoczony, prawie zapomniałem o pozostałych listach. Przez kilka minut leżałem rozkoszując się uczuciem, jakie dawało przekładanie nowych dziesięciofuntowych banknotów z jednej ręki do drugiej, co jest, jak wiadomo grzesznym przejawem chciwości i skąpstwa. Próbowałem sobie wyobrazić siebie wkładającego do koperty trzysta funtów i wysyłającego je komuś absolutnie obcemu. Próba wypadła zdecydowanie negatywnie. Nie
tylko dlatego, że nie mieściłem się w tej roli. Nie widziałem w niej kogokolwiek ze swych znajomych. Po prostu wątpię, czy ktoś z ówczesnych moich kolegów i przyjaciół miał zbędne trzysta funtów, nie mówiąc już o spełnieniu wymogów co do rozmiarów szczodrości. W końcu schowałem banknoty razem z uprzednio otrzymanymi, policzywszy je wpierw z fachową zręcznością. Trzysta trzydzieści dwa funty. Jak Boga kocham! Przeliczyłem je jeszcze raz, ledwo powstrzymując się od chichotu, z jakim robią to skąpcy na rysunkowych filmach dla dzieci. Gdyby Woodcraft podglądał mnie przez dziurkę od klucza - wcale nie takie to niemożliwe - i zobaczył, z jaką gracją liczę banknoty, jutro rano postawiłby mnie w okienku bankowym. Pozostały jeszcze trzy listy. Jakaś dama pisała, że gdyby złodzieje zostali skazani, to ja jestem tym, który powinien dać im solidne lanie. Wyraziła żal, że to niemożliwe. Ostatni list opatrzony był jakimś dziwnym znaczkiem. Otworzyłem go i oto powróciła sprawa mojego życia. White Walls, Angels, St. Mary's, Jamajka. Szanowny panie Faxtennee, Nie sądzę, aby zetknął się Pan z moim nazwiskiem, ale ja pańskiego ojca znałem bardzo dobrze. (Zakładam, że to był pański ojciec, bo ma Pan te same imiona i nazwisko). Dowiedziałem się z dostarczonego pocztą lotniczą „Times”, że odwalił Pan kawał dobrej roboty, łapiąc tego opryszka na gorącym uczynku. Mam w związku z tym dwie uwagi: Pański bank winien jest Panu (1) urlop rekonwalescencyjny oraz (2) prawdopodobnie nagrodę. Czy nie byłoby rozsądnie spędzić cały (1) na Jamajce i wydać tu część (2)? Może Pan zatrzymać się u mnie i nie kosztowałoby to Pana wiele. Zapewniam, że nasz klimat jest o wiele lepszy niż tam u was, zwłaszcza o tej porze roku. Z drugiej strony wiem, że (a) banki bywają skąpe, a więc może nie być żadnej nagrody, oraz (b) jeśli nagrody nie będzie, to pensja pracownika banku nie wystarczy na urlop na Karaibach.
Otóż, jeśli bank nie zapłaci za podróż, to ja zapłacę (ale nie pierwszą klasą - tylko samolotem czarterowym!) i proszę nie zastanawiać się, i nie łamać sobie głowy śmiesznymi pytaniami w rodzaju Jak mogę przyjąć taką propozycję od obcego?”. Ja może i jestem obcy dla Pana, ale nie Pan dla mnie. Pański ojciec bardzo często pokazywał mi Pana fotografię. Był z pana dumny i ta duma wydaje się teraz uzasadniona. Proszę mi wierzyć, będę szczęśliwy, jeśli spotkam chłopaka starego George'a Faxtennee. Przepraszam, że to takie nagłe. Napisałbym wiele lat wcześniej, gdybym miał pojęcie, gdzie Pan przebywa. Jeśli spodoba się Panu pomysł tej wycieczki, proszę o wiadomość i jeszcze raz przepraszam. Z poważaniem, J.C.H. Horn.
-
Chciałem tylko spytać kiedy pan wraca do banku, panie Faxtennee?
-
Obawiam się, że jeszcze nie teraz, panie Woodcraft. Okazuje się, że
wskazany jest pewien okres rekonwalescencji. -
Ach, tak - mruknął z wyraźną niechęcią. - No cóż, jeśli lekarze nale-
gają... -
Nalegają. I to stanowczo.
-
Rozumiem. A gdzie będzie można pana zastać, jeśli... eee...?
-
Myślę, że na Jamajce.
-
Na Jamajce?!
-
Otrzymałem zaproszenie i chyba szkoda by go było nie przyjąć.
Woodcraft wiedział, że nie ma wyjścia. Wiedział też, że nie bardzo może prześladować bohatera. Leżałem sobie na wznak, delektując się tą przyjemną, ale całkowicie zmyśloną rozmową, a jednocześnie analizowałem swoją sytuację finansową. Trzysta funtów i zaproszenie na Jamajkę w jednej paczce listów - jak tu nie mówić o zrządzeniach losu! Byłbym głupi, gdybym z tego nie skorzystał. Zwłaszcza teraz, kiedy mogę sobie na to pozwolić. Nawet gdybym miał ledwo związać koniec z końcem. Zadzwoniłem na pielęgniarkę, a gdy przyszła i zobaczyła radosny wyraz
mojej twarzy, pokręciła głową. -
Jest pan już na tyle zdrowy, panie Faxtennee, żeby samemu zadbać o
swoje sprawy - powiedziała. Leżąc wygodnie z rękami pod głową uśmiechnąłem się do niej. -
Chciałem tylko prosić o parę informacji, siostro.
-
Doskonale pan wie, że nie jestem żadną siostrą. Proszę się nie podli-
zywać. -
To tylko kwestia czasu. Za dwa tygodnie siostra, za sześć miesięcy
mężatka. Zaśmiała się. -
No dobrze, tylko szybciutko, bo mam sporo pracy. Czego pan chce?
-
Wydaje mi się, że widziałem tu kiedyś pielęgniarkę, która - sądząc
po wyglądzie - mogła pochodzić z Karaibów. -
Możliwe. Jest u nas kilka takich.
-
To niech pani ściągnie tu jedną z nich do mnie.
-
Ja? Nic z tych rzeczy! Niech pan sam szuka szczęścia.
-
Czyż pani powołaniem nie jest niesienie ulgi cierpiącym? Najlepiej
gdyby była z Jamajki. -
Oho! Jesteśmy wymagający?
-
I w potrzebie.
Niebawem zjawiła się pielęgniarka rodem z Jamajki. -
O co chodzi, chłoptasiu? - uśmiechnęła się szeroko.
-
Może wie pani - spytałem - jak można łatwo i tanio dostać się na
Jamajkę? Okazało się, że doskonale zna ceny biletów z Anglii na Jamajkę. Ona sama oszczędzała na podróż do domu, żeby odwiedzić rodziców. Jeszcze trzydzieści funtów i będę w Kingston, powiedziała. Znała agentów organizujących rejsy czarterowe i wiedziała, których należy unikać. Wiedziała, jak długo trwa przelot i jak długo zachowują ważność bilety poszczególnych rodzajów. Sam Thomas Cook nie byłby lepiej poinformowany. Po jej odejściu zadzwoniłem do wskazanej przez nią agencji. Odezwał się przyjemny, niski, matowy głos. Jedno miejsce? Bez problemu, proszę pana. Jedną chwileczkę, proszę pana. Tak, jest rejs w najbliższy wtorek z Manchesteru”. Był nawet, jak się okazało, autokar do Manchesteru z kom-
pletem pasażerów, wszyscy z towarzystwa ornitologicznego. „Przyjemny głos” zgodził się wciągnąć mnie na listę członków towarzystwa ze wsteczną datą (sześć miesięcy), co umożliwiło mi zabranie się tymże autokarem w gronie kolegów-ornitologów. -
Należność gotówką albo czekiem potwierdzonym - usłyszałem jesz-
cze. Wróciłem szybko do pokoju, podpisałem czek, jeszcze raz sprawdziłem stan mojej kasy i, kierowany impulsem, włożyłem trzy dziesięciofuntowe banknoty do koperty zaadresowanej na szpital do pielęgniarki z Jamajki. Dalsze dwa postanowiłem wysłać później z lotniska w Manchesterze. W drodze do Manchesteru autokar mijał Birmingham. W porządku, pomyślałem, odwiedzę pannę Thornton po powrocie z Jamajki. A przedtem poślę jej ładną pocztówkę. Z trzema palmami.
3.
Horn zawiadomił mnie telegraficznie, że będzie czekał na mój przylot w Kingston. Zaraz po odprawie paszportowej zacząłem się za nim rozglądać. Wyobrażałem go sobie jako postawnego gościa w średnim wieku, pod pięćdziesiątkę, o wyglądzie byłego żołnierza. Wcale tak nie wyglądał. Stał w grupce taksówkarzy, kierowców hotelowych i woźniców czekających na amatorów przejażdżki bryczką. Na kawałku tektury zobaczyłem wypisane kredą swoje nazwisko i domyśliłem się, że trzymający ją człowiek to Horn. Był niski, szczupły, nieco przygarbiony. Miał bardzo ciemne, prawie czarne włosy, zapadnięte policzki i ziemistą cerę. -
Pan Horn? Jestem George Faxtennee.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując żółtawe zęby i przywitał całkowicie pozbawionym energii uściskiem dłoni. -
Chłopak George'a - powiedział. - Coś takiego!
Słowa te na piśmie mogą robić wrażenie serdecznych, ale Horn wypowiedział je półgłosem, prawie szeptem. -
Chodźmy stąd. Za ciasno tutaj.
Szedłem za nim, a on przeciskał się przez hałaśliwy tłum witających się krewnych i znajomych. Mogłem mu się teraz przyjrzeć. Miał na sobie szorty, a na nogach sandały, co - jak stwierdziłem - składało się na lokalny
uniform. Posuwał się na swoich chudych, brązowych, pałąkowatych nogach szybkim, lekkim krokiem, w którym czuło się trochę żołnierza-piechura, trochę tancerza z nocnej knajpy. Pomyślałem, że przypomina nieco szczura i zaraz skarciłem siebie za brak szacunku dla bliźnich. Niedaleko stał jego Morris, stary, chciałoby się powiedzieć, bezzębny gruchot. -
Rzuć to na tył - powiedział, wskazując na moją walizkę. - Bagażnik
jest zawalony rupieciami. Drzwi po stronie pasażera zacinały się. Horn zdjął nogę ze sprzęgła i kopnął je od wewnątrz. -
Tak z nimi trzeba. Ale jakoś jedzie. Wskakuj!
Zawiasy skrzypiały, zamek był popsuty, a tłumik, najwyraźniej zatkany, uniemożliwiał odpływ spalin. Morris ryczał niczym bolid Formuły Pierwszej, natomiast jeśli chodzi o przyśpieszenie, sprawiał się nie lepiej niż przeciętny rower. Horn trącił mnie łokciem i wyszczerzył się. -
Nic się nie martw. Gablota jest w porządku!
Po raz drugi przemknęła mi przez głowę myśl, której zaraz się powstydziłem. Horn wyglądał jak szczur wybierający się na karnawał. Z donośnym warkotem przejechaliśmy wolno przez Kingston. W milczeniu, bo silnik Morrisa zagłuszał każdą próbę rozmowy, a skromne wyposażenie głosowe Horna nie było obliczone na krzyk. Siedziałem więc i rozglądałem się na boki. Było ciepło, przyjemnie, dokoła wspaniała, bujna roślinność. Jeśli coś zagościło na dłużej w mojej głowie, to wizja plaży, z palmami i dziewczętami w kostiumach kąpielowych. Nie znaczy to, że byłem całkiem ślepy na otoczenie. Widziałem stojące przy drodze nędzne chaty, dalej domy z oknami zasłoniętymi siatką. No tak - jesteśmy w krainie moskitów. Znałem to - noce przy wtórze ich brzęczenia, zaduch pod szczelnie zaciągniętą moskitierą. Droga zaczęła piąć się pod górę, a wraz z nią nasz Morris. Na szczęście moskity zgodnie ze zwyczajami swojego gatunku wolą miejsca wilgotne i nisko położone. Nie wspinaliśmy się jednak długo. Horn zatrzymał swój pojazd przed małym domkiem, który niegdyś zapewne był biały. W każdym razie na pewno był co najmniej rówieśnikiem Morrisa. Zaniedbany, zniszczony, obdrapany i... należał do Horna. Cóż robić? Chyba tylko grzecznymi uśmiechami pokryć rozczarowanie. Byłem jego gościem, przyjąłem zapro-
szenie, a on wykazał przecież życzliwość, jeśli nie wielkoduszność, wobec mnie - zupełnie obcego człowieka. -
Teraz cię zostawię. Możesz się rozpakować - mruknął Horn, wpro-
wadzając mnie do zakurzonego pokoju. Spróbowałem jak otwierają się i zamykają szuflady oraz okiennice. Wszystko wydawało się jakieś lepkie. Ledwie postawiłem walizkę, kiedy z podwórza dobiegł warkot Morrisa. Otworzyłem okno i wyjrzałem. Horn wzruszył przepraszająco ramionami, wskazując jednocześnie na zegarek, zwolnił sprzęgło i odjechał. No cóż. Pewnie wkrótce wróci. A że był kiedyś w wojsku, przewidział chyba, że gość, gdyby miał pragnienie, wykaże w tym kierunku odpowiednią inicjatywę. Zacząłem więc rozglądać się za czymś do picia. Nie znalazłem niczego. Brudnawy dzban pełen wody, stojący w kuchni przy niechlujnym zlewie, to było wszystko, co mogło mieć jakiś związek z piciem. Nie tknąłem go. Pragnienie może być dokuczliwe, ale zabija dopiero po dwóch czy trzech dniach. Natomiast występujące w wodzie bakterie potrafią doprowadzić do tego samego efektu szybciej i w sposób daleko bardziej drastyczny, zwłaszcza w gorącym klimacie. Znalazłem krzesło i usiadłem przy stole. Nie było jednak niczego, co można by na tym stole postawić. Chociażby lampy naftowej dla rozproszenia zapadających szybko ciemności. Nie mówiąc już o czymś do jedzenia. Siedziałem więc i czekałem. W końcu głodny, spragniony i, jeśli nie zły, to w każdym razie mocno rozdrażniony, złożyłem na stole ręce i na nich oparłem głowę. Nie jest to tak wygodne jak łóżko, za to bezpieczniejsze. W krajach o gorącym klimacie łóżko może kryć w sobie wiele nieprzyjemnych niespodzianek. Rankiem byłem nadal sam. Głód i pragnienie dokuczały mi coraz bardziej, a umiarkowane rozdrażnienie przeszło w zdecydowaną irytację. Żaden zamieszkany dom nie może być całkowicie pozbawiony żywności. Widocznie nie dość dokładnie szukałem. Ale teraz poszukam tak, że sam diabeł lepiej tego nie zrobi. Wziąłem się do roboty. W swoim czasie uczono mnie w wojsku jak dokonać przeszukania. Kurs prowadziło kilku wysokiej klasy ekspertów policji z Hongkongu. W stosunku do szacownego lokalu, który nazwałem (z paryskim wdziękiem) „Chez Horn” zastosowałem przeszukanie w wersji znanej jako Wa-
riant Trzeci, to znaczy: Dokładnie Lecz Bez Śladów. Okazało się, że miałem rację już za pierwszym razem. W tym domu nie było nic do jedzenia czy picia. W ogóle prawie nic. Wyglądało na to, że Horn posiada tyle, co na sobie, a on sam w dalszym ciągu się nie zjawiał. W odległości około trzech kilometrów widać było jakieś zabudowania. Droga ku nim biegła lekko w dół, toteż postanowiłem wybrać się tam pieszo. Maszerowałem z walizką w ręce, spocony, spragniony, przeklinając Horna. Nadjechał autobus. Wsiadłem i niebawem znalazłem się w miasteczku o nazwie Spanish Town. Jedną z pierwszych rzeczy które zauważyłem (poza siatkami od moskitów na oknach domów), był oddział mojego banku. Wszedłem, oświadczyłem, że jestem klientem, a zarazem pracownikiem banku i chciałbym zrealizować czek podróżny. Urzędnik widząc na czeku moje nazwisko spytał, czy jestem tym George'm Faxtennee, o którym pisali we wszystkich gazetach. Zjawił się zaraz dyrektor oddziału i zaprosił mnie na drinka. Poprosiłem o herbatę. Wyjaśniłem, że jestem: bez śniadania „i w ogóle”. Spytał dlaczego, więc opowiedziałem mu o moim gospodarzu. Do tego momentu nie padło żadne nazwisko. Teraz jednak dyrektor spytał ostrożnie, czy jest to ktoś, kogo mógłby znać. -
Pan Horn - odpowiedziałem.
-
Naprawdę? - O mało nie spadł z krzesła. - Pan zatrzymał się u Hor-
na? A niech mnie...! I jeszcze sporo w tym duchu. Po pewnym czasie zadał mi pytanie, które w ustach dyrektora brzmiało wyjątkowo niestosownie, ale wyczułem, że w tym wypadku przemogła zwykła ludzka ciekawość. -
Niech mi pan powie, jak tam jest w tym jego domku?
-
No cóż. Niewiele tam jest. Prawdę mówiąc, nie ma tam prawie nic.
Dlaczego - teraz ja zadałem pytanie - jest pan tak zdziwiony, że zatrzymałem się u Horna? Odrzekł, że nie słyszano, aby ktoś kiedykolwiek zamieszkał u Horna. Posłużył się nawet porównaniem, że łatwiej byłoby mamutowi zakraść się
do łazienki premiera, niż komukolwiek przekroczyć próg domu Horna. W ten sposób tematem rozmowy stał się Horn. Uważano go za człowieka bogatego. Istniały też zdania odmienne, a mianowicie - Horn był niegdyś bogaty, ale wszystko stracił. Jak było naprawdę, nie wiedział chyba nikt. Horn trzymał się na uboczu, nikomu się nie zwierzał, nikogo nie wtajemniczał w swoje sprawy, i tak działo się od momentu jego przybycia na Jamajkę, tuż po zakończeniu wojny. Domyślano się, że te bogactwa, istniejące albo już nieistniejące, zostały zdobyte właśnie w czasie wojny. -
W jaki sposób? - spytałem.
-
W zasadzie nie powinienem tego wszystkiego mówić - wyznał, cał-
kiem słusznie, dyrektor. - Otóż przypuszcza się, że na Dalekim Wschodzie miała miejsce jakaś bardzo brzydka, żeby nie powiedzieć śmierdząca sprawa. Słyszałem, że doszło nawet do sądu wojennego. Nagle przypomniał sobie, kim jest i zmienił temat. Spytał czy jestem na urlopie. Powiedziałem, że chciałbym wypożyczyć tanio samochód, i że potrzebuję adresu jakiegoś taniego pokoju do wynajęcia, najlepiej blisko morza. W razie czego mógłbym się tam przenieść. Telefonicznie załatwił mi poręczenie na użytkowanie małego Forda i zaprosił do swego klubu dowolnego dnia w porze lunchu. Wychodząc z banku natknąłem się na Horna siedzącego w swoim Morrisie z niewyraźnym uśmieszkiem na twarzy. -
Postanowiłem wypożyczyć samochód - powiedziałem. - Nie mogę
narażać pana na tyle kłopotów. -
Nie ma żadnych kłopotów - odpowiedział. - Wskakuj do wozu. Na
pewno zjadłbyś śniadanie. -
Dziękuję - odparłem - właśnie zjadłem.
-
Nie, nie jadłeś.
-
Skąd pan wie?
-
A jak sądzisz? Cholernie pilnie cię obserwowałem.
-
Dobrze. Może mnie pan zaprosić mnie na śniadanie. I wyjaśnić przy
okazji kilka drobiazgów. -
W porządku. Już się robi - powiedział. - Wskakuj!
Udaliśmy się do lokalu mieszczącego się w budzie z tekturowo-
gipsowych płyt posklejanych chyba śliną, gdzie zaserwowano mi niezwykły zestaw morskich przysmaków w ostrym sosie, jednocześnie wyśmienity i niemal trujący. Potem kawa, a do drugiej filiżanki także rum. -
Za wcześnie - powiedziałem i odsunąłem kieliszek.
-
Nigdy - oburzył się Horn. - Nigdy nie jest za wcześnie. Siedź i popi-
jaj, a ja będę mówił. Łyknąłem więc i, nie było to złe. Zapaliłem papierosa i czekałem. -
Widzisz - zaczął - czego byłem szczególnie ciekaw, to czy jesteś po-
dobny do swego starego. I stwierdziłem, że jesteś. Miałem przy sobie starą fotografię ojca. Pokazałem mu ją. -
Podobieństwo, owszem - powiedziałem - ale jednak trochę naciąga-
ne. Uśmiechnął się. -
Mam na myśli cechy charakteru. Ty, jak na człowieka uczciwego,
masz kilka niezwykłych zdolności. Wymienię dwie. Po pierwsze, potrafisz rozbroić człowieka trzymającego w rękach nabitą dubeltówkę. Po drugie umiesz przeszukać dom tak, że nikt tego nie zauważy. -
Jeżeli nie zauważy, to jak...?
-
Ja nie jestem „nikt”. Tyle na pewno mogę o sobie powiedzieć. Udało
ci się czegoś dowiedzieć w banku? -
Że realizują tam czeki,
-
Na Jowisza! Przecież nie zajęło ci to aż tyle czasu! Godzina czy
dwie wystarczyły ci, żeby zrewidować od góry do dołu dom swego gospodarza i zacząć tajne dochodzenie. -
Nie powinien pan zostawiać mnie tak zupełnie samego.
-
Toteż ja nie mam pretensji. Ale mogłeś pójść do łóżka, spać albo
czytać książkę i czekać aż wrócę. Ale nie zrobiłeś tego. To nie w stylu młodego George'a Faxtennee. Niepodobne do ciebie. Jesteś aktywny. Działasz. Co wiesz o swoim ojcu? -
Nie za wiele. Matka opowiadała mi co nieco. Ja sam pamiętam go
jak przez mgłę. -
Założę się, że twoja matka nazywała go rozrzutnikiem, opowiadała,
że tracił pieniądze na wyścigi konne i dziewczynki. -
Czy rzeczywiście był taki?
-
Czasami. Ale czy powiedziała, że umiał latać? Mam na myśli praw-
dziwe latanie. Talent, wyczucie, zmysł nawigacyjny. On miał to wszystko. Mówiła ci o tym? -
Nie. Kiedy mówiła o lataniu, znaczyło to u niej tyle co ucieczka. ,A
więc znów poleciał”, mawiała. Albo „I co, już wyleciał?” -
Widzisz, one nie wiedzą, nie czują tego. To nie ich świat. Ale wierz
mi, synu, on latał jak gołąb pocztowy, zawsze najwłaściwszym kursem. I zawsze wracał do bazy. -
Pan go chyba lubił.
Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu. -
Czy lubiłem? Nie jestem pewny. Miałem dla niego dużo uznania.
Facet z prawdziwą klasą zawsze budzi we mnie szacunek. A takich widuje się nieczęsto. -
W takim razie zaproszenie mnie tutaj było dość dziwnym posunię-
ciem. Nie sądzi pan? -
Dziwnym? - powtórzył. - Dziwnym? - Zaśmiał się krótko, prawie
bezgłośnie. - Nie. Wcale nie takim dziwnym. Mogłem domyślać się jaki obraz ojca ci podsunięto. Kiedy więc zobaczyłem twoje nazwisko w „Timesie”... -
Zadecydował pan, że dzielny chłopak powinien znać prawdę, tak?
Potarł palcem czubek nosa. -
Uważasz, że brzmi to głupawo?
-
Chwileczkę. W pana podejściu widzę pewien brak konsekwencji.
Mówi mi pan o swojej przyjaźni z ojcem, a zaraz potem wyraża wątpliwość, czy go lubił. W pana wypowiedziach ojciec jest odważny jak rozwścieczony lew, a w minutę później ma wszystkie cechy podstępnego włamywacza. Horn cały czas uśmiechał się od ucha do ucha i przytakiwał, energicznie kiwając głową. -
Taki był! Właśnie taki!
Spojrzałem na niego i właściwie zupełnie bez powodu zadałem jeszcze jedno pytanie. -
A jak było z tym sądem wojennym?
Znieruchomiał nagle. -
Co wiesz o...? - Na jego twarz wrócił szeroki uśmiech. - Powiedzieli
ci o tym w banku, co? Odwzajemniłem uśmiech bez słowa. -
Zupełnie jak on - stwierdził Horn.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. -
Wciąż jestem tutaj - powiedziałem, żeby przerwać ciszę.
Horn łyknął rumu, ponownie napełnił swój kieliszek, potem sięgnął przez stół i dolał do mojego. -
Ano jesteś - mruknął.
-
No i...?
-
Idź popływać sobie w morzu.
Nie upierałem się dłużej. Odebrałem wypożyczony wóz i pojechałem na Wybrzeże Północne. Zamiast dręczyć się złymi myślami, wylegiwałem się na piasku w Port Maria. Przenocowałem w małym hoteliku wskazanym mi przez dyrektora banku, a prawie cały następny dzień spędziłem na plaży. Późnym popołudniem wróciłem do Horna. Zastałem go w domu. Już od drzwi spostrzegłem na stole butelkę rumu, jakieś owoce, wodę i lód. Nie wiem skąd on to wszystko wytrzasnął. Uwijał się wokół stołu wlewając do dzbanka uważnie odmierzone ilości składników, a wszystko przy wtórze mrukliwie śpiewanego zaklęcia. Brzmiało to mniej więcej tak: - Porcja soku z cytryny, cztery porcje wody źródlanej, trzy porcje mocnego rumu, dwie porcje cukru. To prosty, klasyczny przepis powiedział, przyjmując pozę i ton wykładowcy taktyki w Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst. - Niektórzy widzieliby tu jeszcze syrop z owoców granatu, a nawet banany, ale przepis na prawdziwy poncz jest właśnie taki, a nie inny. Podsunął mi przez stół napełnioną szklankę. Stwierdziłem, że powiedział prawdę. -
Jesteś cierpliwy - zauważył niespodziewanie.
-
Trzydzieści sześć godzin to nie tak długo.
Zapatrzył się w moją szklankę. -
Wiedziałem o waszym istnieniu. Twoim i twojej matki. Ale nie wie-
działem gdzie jesteście. -
Uciekła - powiedziałem - z pewnym Irlandczykiem.
-
A więc byliście w Irlandii! No widzisz, a ja Irlandii nie oglądałem na
oczy, uważasz? Zastanawiałem się tylko czy jesteś podobny do ojca. -
No i jestem?
-
Oto - rzekł Horn - jest pytanie!
Na tym cała sprawa utknęła. Byłem zaintrygowany, i oczywiście o to mu właśnie chodziło. Nie poruszał jednak więcej tego tematu; ja też nie poruszałem. Może byłem przewrotny, ale skoro tak, uważałem jego taktykę za dziecinną; nie znoszę takiej głupiej zabawy w zgadywanki. Zaprosił mnie na Jamajkę, żeby wybadać i ocenić. Pierwszą próbę charakteru już na mnie przeprowadził, a czy miały być inne, nie wiedziałem. Po paru dniach zawiadomiłem go, że gdyby chciał mi coś powiedzieć, chętnie posłucham. -
A tymczasem - oświadczyłem - chciałbym się cieszyć urlopem, nie
tracąc czasu na jałowe spekulacje. Horn pokiwał tylko głową. Następnego dnia odjechałem, zapewniając go, że jeszcze wpadnę przed odlotem do Anglii. Dziś przypuszczam, że oczekiwał ode mnie oznak entuzjazmu, szalonych pomysłów lub determinacji, może nawet kombinacji tych trzech postaw. Jeśli jednak miał mnie pod ciągłą obserwacją, a prawdopodobnie miał, to w moim zachowaniu nie mógł dostrzec niczego poza lenistwem. Jedną niedzielę spędziłem w klubie dyrektora banku, większość zaś czasu poświęciłem na wypoczynek w Port Maria, a ściślej na tamtejszej plaży. Co więcej - w towarzystwie jasnowłosej Amerykanki, która szybko i jakby mimochodem doprowadziła mnie do ruiny finansowej. Miałem do wyboru albo powrót do Horna, albo nocleg na plaży. Tak więc ostatniej nocy przed odjazdem zastukałem do jego drzwi. -
No i jak? Ma pan zamiar mówić? - spytałem.
Nie odpowiedział dopóki nie przygotował ponczu. -
Nie sądzę - bąknął wreszcie.
-
Okay - zgodziłem się grzecznie.
Pociągnął długi łyk ze szklanki. -
A tak w ogóle, czy to ma jakieś znaczenie?
Ale o pierwszej w nocy obudził mnie i oświadczył, że zmienił zdanie. -
Jeśli umiesz tak po prostu odejść i o nic nie pytać, to chyba zasługu-
jesz na to, żeby się wszystkiego dowiedzieć. Podał mi wilgotny i chłodny ręcznik.
-
Twarz, łokcie, przeguby rąk, kark i szyja. Jak będziesz gotów, zejdź
na dół. Ociągając się i postękując zastosowałem się do jego poleceń. Na stole stał już emaliowany garnek kawy. Nalał mi pełen kubek; gorącej i czarnej. -
Mnie naprawdę nie bardzo na tym zależy. Czy ma pan coś przeciwko
temu, żebym wrócił do łóżka? - spytałem. -
Siadaj - powiedział szorstko - i słuchaj. Jest dużo do opowiadania.
Objąłem kubek dłońmi i wdychałem zapach kawy. Czułem do Horna urazę o to, że mając dwa tygodnie zupełnie bezsensownie zostawił wszystko na ostatnią noc i pozbawił mnie snu. -
Pozwolisz, że zadam ci jedno pytanie - zaczął mentorskim tonem. -
Kiedy armia zajmuje podbity kraj, co towarzyszy temu w pierwszej kolejności? -
Rabunek, gwałty, pijaństwo - zacząłem wyliczać.
-
Zgoda - powiedział. - Ale chodzi mi o działania praktyczne.
-
Kodeks prawny?
Horn pokręcił głową. -
Wymiana pieniędzy! Trzeba jak najszybciej - znów mówił tonem
wykładowcy - usunąć starą walutę i wprowadzić nową, własną. Teraz ty zadaj mi pytanie. -
W porządku. Skąd wziąć te pieniądze?
-
Tak, to bardzo dobre, właściwe pytanie - powiedział podkreślając
wyraz „właściwe”. - W Niemczech, jak wiadomo, alianci wprowadzili swoją walutę w postaci nowiutkich banknotów wyjętych prosto ze skarbca. We Wschodniej Azji nie było to możliwe. Armia musiała sama je wydrukować i rozprowadzić. Zadaj mi następne inteligentne pytanie. -
Kto drukował te pieniądze?
-
Bardzo dobre pytanie. Ja drukowałem.
Tym razem z naciskiem wymówił słowo „bardzo”. -
Ach tak? - zdziwiłem się i powtórzyłem to parę razy w różnych to-
nacjach, w zależności od tego jakie możliwe konsekwencje tego faktu przychodziły mi do głowy. -
Bo widzisz - Horn zauważył moje zdziwienie - potrzebny był do te-
go godny zaufania starszy oficer z pewnym doświadczeniem w tej materii.
A ja praktykowałem swego czasu u Cravenów. Znasz Cravenów? -
Coś słyszałem. To wytwórnia papierów wartościowych?
Kiwnął potakująco głową. -
Domyślasz się co było dalej?
Odtworzyłem w myśli ówczesną sytuację. Od końca działań wojennych upłynęły zaledwie dni. Tysiące zadań do wykonania. -
Był pan samodzielnym szefem tej operacji?
-
Tak.
Popatrzyłem na niego. -
Miał pan bardzo dobrą opinię.
-
I zaufanie u dowództwa. To prawda. Następne pytanie.
-
Na początek - powiedziałem po krótkim namyśle - przeanalizował
pan sytuację. Jakie będą konsekwencje, jeśli ulegnie pan pokusie. Coś w tym rodzaju. -
Ciągnij tę myśl do końca. Ja się nie obrażę.
-
Proszę bardzo - zgodziłem się. Pociągnąłem łyk kawy i znów spró-
bowałem wczuć się w jego położenie w sytuacji, jaka była wówczas, w 1945 roku. Dobra opinia, dużo do stracenia. - Pierwsze pytanie. Jeśli wydrukuję jeden banknot dla nich, jeden dla siebie i tak w kółko, to czy mogę uniknąć wpadki? Odpowiedź winna brzmieć „nie”. W wojsku wymagane są raporty, szczegółowe sprawozdania, a banknoty muszą być numerowane. Czy można tak ustawić maszynę, żeby drukowała więcej niż jeden banknot z tym samym numerem? -
Nie.
-
Okay. W końcu przyłapaliby pana. Może nie od razu, ale wcześniej
czy później przyplątałaby się jakaś inspekcja, potem dochodzenie i tak dalej. Powstaje więc pytanie jak długo się panu udawało i ile pan tego nadrukował? -
Czy będąc w wojsku - Horn uśmiechnął się łagodnie - miałeś okazję
kręcić się koło sztabu? -
Nie.
-
Tak też myślałem. Masz leniwy umysł. Myśl!
-
Musiał pan to jakoś wynieść z drukarni. - Obserwował moje wysiłki
z miną belfra słuchającego odpowiedzi tępego ucznia. - I musiał pan je
wymienić, bo nigdzie więcej pieniądze okupacyjne nie mają wartości. Mam więc cztery pytania: jak długo, ile, jak wymienione i jak wyniesione? Spodziewałem się braw, ale nic z tego. Horn cierpliwie czekał. Ja tymczasem wymyśliłem jeszcze jedno pytanie. -
Miał pan dostęp do struktur sztabowo-logistycznych?
-
Jezu Chryste! To takiego języka używa się teraz w wojsku? Dostęp
do cholernych struktur sztabowo-logistycznych! Przegrasz wojnę, chłopcze, zanim zdążysz wypowiedzieć takie zdanie! Ale owszem, miałem dostęp. -
Mam na myśli możliwości transportu - wyjaśniłem.
Skinął tylko głową. -
W porządku - mówiłem dalej. - Powstaje pytanie, czy to wszystko
się opłaci. Czy da się wymienić wystarczająco dużo pieniędzy na określonego rodzaju dobra, powiedzmy kosztowności, i zabrać je ze sobą tak, żeby gra była warta świeczki. No i czym jest ta świeczka? Co grozi starszemu oficerowi z wyróżniającą się przeszłością wojenną, jeśli zostanie schwytany na przestępstwie kryminalnym? Czy to pan wiedział? -
Nie.
Zastanawiałem się nad tym, marszcząc czoło. -
A więc potrzebował pan informacji. Wiedzy prawniczej. Preceden-
sów. Miał pan...? -
Dostęp do struktur - przerwał mi sarkastycznie. Tak, miałem.
-
A zatem mógł pan zapoznać się z opinią prawnika. Załóżmy, iż
prawnik powiedział, że za taki postępek grozi degradacja i utrata honoru. Czy ma to dla pana jakieś znaczenie? Czy miało wówczas? Myślałem dalej, niemal czując utkwione w moim zmarszczonym od wysiłku czole małe, czarne, nieruchome oczy Horna. -
Zostałby pan usunięty z wojska, opuszczony przez przyjaciół. Crav-
enowie również nie chcieliby mieć z panem nic wspólnego. To się opłaca tylko w razie działania na piekielnie wielką skalę. -
No i...?
Patrzyłem na niego bezradnie, nie mogąc wymyślać nic sensownego. -
Wiesz co, chłopcze? Teraz, kiedy cię znam, prawdopodobnie po-
szedłbym z tobą do ataku, ale pod warunkiem, że ktoś inny by go zaplanował.
-
Coś przegapiłem?
-
Czy przegapiłeś? Ależ ty mało co uwzględniłeś! A wspólnik? Czy
potrzebna była pomoc? Jaka? Kto pomagał? Jakie musiał mieć kwalifikacje? Jeśli chcesz zamienić pieniądze papierowe na kosztowności, to czy są one osiągalne? Jak do nich dotrzeć? Jak je stamtąd zabrać? Dokąd? A czy można je bez trudu wywieźć? Dalej - jak, bez wzbudzania podejrzeń, udać się samemu w ślad za tymi kosztownościami? Wątpię, czy potrafiłbyś byle psinie ukraść porcję jej żarcia. Chyba że drzwi do kuchni byłyby otwarte, a pies w ogrodzie i uwiązany na łańcuchu. Siedzieliśmy całą noc, popijając kawę i rum. On mówił, a ja słuchałem z wytrzeszczonymi oczami. Widocznie doszedł do wniosku, że w sumie będzie to szybsze i o wiele mniej uciążliwe, jeśli zrezygnuje z próby przeciągnięcia wielbłąda mojego rozumu przez intelektualne ucho igielne tej historii i po prostu opowie jej przebieg. -
Zawiadomiono mnie, że w ciągu najbliższej doby dotrze do nas pra-
sa drukarska, papier i farby. Zaplombowane skrzynie miały być dostarczone samolotem. Dżentelmen, który mi zlecił tę pracę nie był głupcem. Ufał mi od kilku lat, wielokrotnie byliśmy w wielu trudnych sytuacjach i ani razu go nie zawiodłem. Zacząłem zadawać sobie pytania. W głowie, nie na papierze. Po pierwsze - wsparcie. Już wtedy wiedziałem co nieco o ludziach. Jeśli nagroda jest wysoka, będą grać. Twój ojciec był pierwszy. Poczułem jakby oburzenie z powodu włączenia w tę sprawę mego ojca. -
Ojciec? - spytałem.
-
Musisz się jeszcze mnóstwo nauczyć - powiedział Horn. - On był pi-
lotem naszego dowódcy. On też pilotował samolot, którym dostarczono prasę, matryce i papier, a wszystko dlatego, że Stary miał do niego zaufanie i to od wielu lat. -
Więc skąd miał pan pewność, że się nada?
Horn westchnął głęboko. -
Kiedy już potwierdziliśmy odbiór przesyłki i wszystko zostało jak
należy zabezpieczone, poszliśmy na drinka. W pewnym momencie twój ojciec powiedział: „Wyobraź sobie, że udałoby się drukować do własnej kieszeni,” i zaczął wypytywać mnie o technikę druku banknotów i stosowane przy tym zabezpieczenia. Po dziesięciu sekundach obaj wiedzieliśmy, o
czym w istocie rozmawiamy. Tak więc wkrótce po tym, jak rozpocząłem druk, ojciec z walizką pełną pieniędzy wziął dżipa, kilka dni urlopu i pojechał w kierunku Shan. Wiesz gdzie to jest? -
Nie.
-
To prowincja w środkowo-wschodniej Birmie. Kraina rubinów. A w
tamtym okresie również Japończyków, którzy nie słyszeli o kapitulacji, albo jej nie uznali. Ta wycieczka była trochę ryzykowna. Na szczęście w komendzie żandarmerii dowiedziałem się o pewnym japońskim oficerze działającym w Shan. Twój ojciec miał się z nim spotkać. Ten oficer też prowadził lewe interesy, tyle że robił to na swój sposób. Kupował mianowicie rubiny od rodzin panującego klanu, wciskając im japońskie pieniądze. Tubylcy zdecydowanie woleliby zachować cenne kamienie, ale Japończyk dysponował dodatkowym argumentem w postaci pistoletu. Po kapitulacji Japonii nie miał jak się stamtąd wydostać, a my wiedzieliśmy o jego położeniu. - Horn wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się nieznacznie. -
I co? Nawiązaliście z nim kontakt?
-
George nawiązał. Umocował na dżipie białą flagę i pojechał. Wie-
dział, że go zatrzymają. Od kapitulacji minęło przecież zaledwie kilka dni, a wokół roiło się od Japończyków. Kiedy został wreszcie zatrzymany, powiedział, że przyjeżdża jako negocjator, na rozmowy z pułkownikiem Toshiba. Opowiadał później, że spodziewał się w pewnym momencie najgorszego. Wyglądało na to, że Japończycy, na których się natknął, rozniosą go na bagnetach. Była to grupka piechurów, zbójów chętnych do zaliczenia jeszcze jednego krągłookiego. Uratowała go znajomość nazwiska Toshiby. W każdym razie doszli do porozumienia, a na jakich warunkach - tego nigdy się nie dowiedziałem. Bo też nigdy nie chciałem wiedzieć. To były sprawy George'a. On załatwił mi transport, ja dostarczyłem mu pieniądze. A ściślej drukowane przeze mnie bony okupacyjne. Wiem, że zdobył te rubiny i to w nielichej ilości. Ale ile i jaką one miały wartość - tego nie wiem. -
A ten żółtek, Toshiba? Co on z tego miał?
-
Na razie zostaw go w spokoju. George miał swoje rubiny, a ja nie
prosiłem go już o dalszą współpracę. Miałem własne źródło kosztowności uśmiechnął się do swych wspomnień - złoto! Co więcej, nie musiałem szukać. To ono przyszło do mnie. Albo raczej ona.
-
Ona?
-
Tak, kobieta. Cholernie intrygująca; piękność czystej wody. I to
wcale nie jakaś miejscowa kurewka, zapewniam cię. Historia jak z romansu. Była Euroazjatką. Ojciec miał chilijski paszport, choć pochodził z Niemiec, matka była Birmanką. Mogła więc pływać pod taką banderą, pod jaką jej było wygodniej! Zamrugała swoimi długimi rzęsami do dyżurnego sierżanta i to wystarczyło, żeby ją do mnie wpuścił. Zaczęła się użalać, że nasza żandarmeria ciągle rewiduje jej dom. W czasie okupacji była kochanicą tamtejszego japońskiego administratora, pułkownika Nakamury. Oczywiście zaprzeczała temu. Twierdziła, że Nakamura siłą narzucał jej swoje względy. Znasz pewnie takie bajeczki. Ubierała się w jedwabie, miała dużo pewności siebie, no i chciała robić interesy. Znasz powiedzenie: pozna swój swego? Po dwudziestu sekundach wyczuła, że ze mną można robić interesy, i zaraz złota amerykańska dwudziestodolarówka z głośnym brzęknięciem wylądowała na moim biurku, a ona wyjaśnia, że to jej oszczędności i pyta, czy armia mogłaby się tym zaopiekować. Wielkooka niewinność! Świetnie! Bo widzisz, ona wiedziała, i ja wiedziałem i wszyscy dokoła wiedzieli, że pułkownik Nakamura był kutym na cztery nogi cwaniakiem. Mniej więcej dwanaście miesięcy przed kapitulacją przejął wszystkie miejscowe lombardy pod rządowy, czyli w istniejącej sytuacji wojskowy nadzór, aby skontrolować i ustalić ich aktywa. Lombardy robiły świetne interesy, ponieważ ceny żywności na czarnym rynku były niebotyczne i wszyscy zastawiali posiadane kosztowności. A potem wybuchła pierwsza bomba atomowa. Pan Nakamura patrzy w swoją kryształową kulę i widzi, że koniec jest bliski. Cóż więc robi? Ano wypuszcza się dwiema ciężarówkami załadowanymi solidnymi, drewnianymi skrzynkami, w które zapakowano złoto i biżuterię, nie mówiąc o kilkunastu żołnierzach do ochrony. Trzeba przecież zabezpieczyć takie kosztowności! Wydano, rzecz jasna, pokwitowania. Rzetelne, poprawne formalnie, grzeczne, jawne złodziejstwo. Wyobrażasz sobie? Nieoficjalna ocena ówczesnej wartości tego łupu, to około dwóch milionów funtów szterlingów. W dniu, kiedy spadła bomba na Nagasaki, poczciwy Nakamura udał się w nieznanym kierunku i o ile wiem, od tego czasu nikt o nim nie słyszał. -
Jeśli jednak zabrał złoto ze sobą... - zacząłem.
-
Nie zabrał. Nie mógł zabrać wszystkiego. Po prostu było za ciężkie.
Trzeba zbilansować dystans przelotu i ciężar ładunku użytecznego. To jedno z tych równań, których w lotnictwie nie da się pominąć. Wynikiem tej kalkulacji był fakt, że przyjaciółka Nakamury miała, jak to byś powiedział, dostęp do reszty kosztowności. Japończyk obiecał, że któregoś dnia wróci po nią, ale ona umiała dostrzec pewne trudności w realizacji tej obietnicy. Była z natury niecierpliwa. Chciała wyrwać się stamtąd i zabrać ze sobą tyle, żeby urządzić się na całe życie. -
Nie uważa pan, że ryzykowała? - zauważyłem. - Tak zwyczajnie
pójść do wyższego oficera armii okupacyjnej i opowiedzieć to wszystko? -
Zaraz, zaraz. Nie opowiedziała tego tak od razu. To było robione
bardzo subtelnie, najczęściej w sposób pośredni. Powiedziałbym nawet: okrężny. Widzisz, ona wiedziała, że jestem „człowiekiem od pieniędzy” i dostrzegła w moich cholernych, paciorkowatych oczach błysk chciwości. Wiedziała, do czego się zabiera. To trwało, rzecz jasna, sporo czasu, zanim doszliśmy do porozumienia. W końcu jednak ubiliśmy interes. Miała zamiar udać się do Południowej Afryki. Jeśli tamtejsze warunki będą jej odpowiadały, powiedziała, to zostanie; jeśli nie, przeniesie się do Chile, którego, oczywiście, nigdy nie widziała, ale gdzie posiadany paszport zapewniał jej nie tylko prawo wjazdu, lecz i stałego pobytu. Dla niej to wszystko było proste i łatwe pod warunkiem, że zdoła zabrać ze sobą złoto. Z kolei ja, w zamian za umożliwienie realizacji jej planów, miałem zyskać dość, żeby też móc się urządzić. -
A mój ojciec? - I nagle błysnęła mi w głowie pewna myśl. - Skoro
ojciec zdobył już swój kapitalik w postaci rubinów - zapytałem - to co jeszcze tam robił? - Jeśli ci powiem, że to kwestia zaufania, prawdopodobnie będziesz się śmiał. Ale taka jest prawda. Umówiliśmy się, że żaden z nas nie zawiedzie partnera w potrzebie. I nigdy nie złamalibyśmy tej umowy. Taki złodziejski honor. W jednej sprawie nie zgadzaliśmy się, ale o tym później. No więc George był ciągle w pobliżu. Dużo latał. Dowódca przeprowadzał częste inspekcje tamtego obszaru, a George był, jak wiesz, jego pilotem. Doskonała sytuacja, jak widzisz. - Zaśmiał się, patrząc na mnie, i dodał: Mógłbyś wyobrazić sobie coś lepszego?
-
Ma pan po prostu na myśli wywiezienie złota samolotem dowódcy?
-
Po prostu? O, nie. Nie tak znów po prostu. Stary miał bardzo ostry
wzrok i dociekliwy umysł. Ponadto zabraniał szmuglu w jakiejkolwiek postaci. Nie było mowy o zwykłym wrzuceniu złota na pokład. -
Więc jak to zrobiliście?
-
Wciągając jeszcze jednego fachowca. To pomysł George'a. Trzeba
przyznać, że bardzo sprytny i inteligentny. Realizacja wymagała jeszcze więcej sprytu i inwencji. George miał mechanika, nieprzeciętnie zdolnego faceta. Był to Malajo-Chińczyk, jako niemal osesek adoptowany przez pewnego urzędnika państwowego i jego żonę. Otóż tego gościa zabrano do Anglii, gdzie kształcił się w najróżniejszych kierunkach, aż skończył jako mechanik w zakładach zbrojeniowych Vickersa. Nie musiał nawet iść do wojska, bo na ludzi o jego specjalności był w tym czasie wielki popyt. Niestety, nasz chłoptaś zarobił odsiadkę - za bigamię, wyobraź sobie - a kiedy wyszedł z pudła, obie żony czekały na niego przed bramą. Poszedł więc prosto do punktu werbunkowego i zgłosił się na ochotnika. Wolał to, niż stanąć twarzą w twarz z tymi kobietami. Mógłbyś powiedzieć, że to nieprawdopodobne, ale tak się w życiu zdarza: otóż ten mechanik miał wiele różnych umiejętności, a wśród nich - robienia form i odlewania metali. Miał też doskonały powód, żeby nie wracać do Anglii. Rozumiesz? -
Tak.
-
Teraz pojawił się problem wyboru: jaka część samolotu Dakota mo-
że być zastąpiona jej złotą repliką, czyli wykonanym ze złota odlewem, bez naruszenia wytrzymałości płatowca. Nie chcieliśmy narazić na śmierć naszego dowódcy ani siebie. Ale George i jego mechanik znaleźli dźwigary w podłodze, które mogłyby się nadawać do naszego celu. W ramach rutynowych przeglądów wyjęli jeden i zrobili formę. Znasz temperaturę topnienia złota? -
Nie.
-
Tysiąc sześćdziesiąt trzy stopnie Celsjusza. Nasz chłopak musiał
sam zbudować piec i zdobyć tygiel. I to szybko. Ale robota została wykonana i we właściwym czasie George przetransportował do Indii pięć złotych dźwigarów podłogowych. W różnych rejsach, rzecz jasna. Każdy dźwigar ważył około dziewięćdziesięciu kilogramów; został pomalowany farbą
aluminiową i przynitowany w odpowiednim miejscu. Mało prawdopodobne, żeby ktoś mógł je wykryć. I nie wykrył. Jedną sztukę dostał mechanik, dwie dziewczyna i dwie ja. Potem była już tylko robota administracyjna. Musiałem wyekspediować tę dziewczynę, ale z pozwoleniami, przepustkami i innymi papierkami nie miałem żadnych trudności. George, gdy trafił mu się pusty przelot, zabrał ją do Kalkuty. Podobnie odstawiliśmy mechanika. Chciał dostać się do Indii, bo uważał, że tam najłatwiej zatrzeć za sobą ślady. Miał nawet zapasową książeczkę żołdu na inne nazwisko. Ciekaw jestem na ilu żonach poprzestał. Zostaliśmy jeszcze my: George i ja. Jak już mówiłem, wynikła między nami pewna różnica zdań. Po prostu mieliśmy różne koncepcje dalszego postępowania. Ja zawsze układałem plany na przyszłość, a George, tak jak ty, chciałby natychmiast działać. Wszystko sprowadzało się do tego, że zamierzał zwyczajnie uciec. Odlecieć pewnego dnia; zabrać rubiny i zniknąć. Mnie taki pomysł zupełnie nie leżał. To przecież oznacza zastanawianie się do końca życia, czy i kiedy ktoś cię rozpozna i wezwie policję. Zdecydowałem się na coś innego, na poddanie się z własnej woli. Wyznać wszystko. Stanąć przed sądem wojennym. Zostać zdegradowany, a potem odejść i korzystać spokojnie z pieniędzy. Kiedy zostałeś skazany i ukarany, stajesz się wolny. Oczywiście najważniejsze jest, żeby zgłosić się samemu. Jeśli inspektorzy naślą na mnie żandarmerię, sprawa będzie trudniejsza niż wtedy, kiedy dobrowolnie pójdę do dowódcy i wyspowiadam się. Sam wiesz, jak to jest. Stanęło na tym, że ustaliliśmy z Georgem dzień akcji. Zgodnie ze swoim planem miał wziąć samolot i odlecieć w kierunku wysp Salomona. Znaleźć miejsce, które będzie mu się podobało i tam zamieszkać. -
Czy to ostatnie jest takie łatwe? - spytałem.
Horn kiwnął głową. - Mniej więcej. Widzisz, dokumenty nie stanowiły dla mnie problemu. Zaopatrzyłem George'a w papiery pewnego Kanadyjczyka, który zmarł w szpitalu. Wojskowe dokumenty nie mają fotografii, a opis, jaki tam figurował pasował do twojego ojca bez zarzutu. Kiedy już dotarłby na te wyspy, nikt by się nim nie interesował, nie byłoby mowy o żadnym śledztwie. No więc kazał napełnić zbiorniki paliwem, powoławszy się na rozkaz dowódcy. Co oczywiście wystarczyło. Ale pojawiły się przeszkody. Zupełnie przypadkowe zdarzenie. Jakiś bystrzak, spisujący zawar-
tość magazynów marynarki japońskiej, trafił na szopę pełną torped. Jedna z nich, przystosowana do zrzucenia z samolotu, wyraźnie różniła się od pozostałych. Nie znam szczegółów technicznych, ale było tam coś w rodzaju prymitywnego systemu zdalnego naprowadzania i wszystkich to niezwykle podnieciło. Chciano ją odstawić do Hongkongu i przebadać. Potem zmieniono zamiar, że niby lepiej będzie do Sydney. Sprawa nie warta była pośpiechu, bo wojna się przecież skończyła, ale Stary był zafascynowany i orzekł, że trzeba torpedę natychmiast odstawić do Sydney jego własnym samolotem. No i George ruszył w drogę z nieco kłopotliwym ładunkiem. Siedzenia przeznaczone dla VIP-ów zostały wyjęte, tak że powstała typowa transportowa Dakota. Za sobą miał torpedę z jej przynależnościami. Ponadto swoją kolekcję rubinów oraz fałszywe dokumenty. Wreszcie możesz wierzyć lub nie - pułkownika Toshibę z Shan, w uniformie khaki i niebieskim szkockim berecie z otokiem w kratkę, udającego ordynansa adiutanta dowódcy Szanghajskiej Armii Ochotniczej w drodze do domu na urlop okolicznościowy. Tak jest, możesz się śmiać, ale takie rzeczy zdarzały się w tamtych błogosławionych dniach chaosu. Oto więc nasza sytuacja. George w powietrzu ze swoją fortuną i dziwnym ładunkiem. Dziewczyna ze swoim zlotem w bezpiecznym miejscu. Moje złoto bezpieczne w podziemiach banku w Kalkucie. Zgłosiłem się do raportu do dowódcy. Wszedłem, zasalutowałem i mówię: - Sir, popełniłem rzecz straszną. Uległem pokusie. Głęboko żałuję, ale roztrwoniłem pieniądze. Teraz widzę jakim byłem głupcem! - i tak dalej. A on popatrzył na mnie nawet bez nadmiernego zdziwienia i mówi: - Ktoś to musiał zrobić. Zawsze tak jest. Ciekawe, że to musiał być pan. - Pamiętam swoje zdziwienie. Dlaczego on to uważał za ciekawe? Ale pytać o to wtedy nie mogłem i nie wiem do dziś, co miał na myśli. Horn przerwał i spojrzał na zegarek. Za oknem już się rozjaśniało i wkrótce miałem ruszyć na lotnisko i dalej do domu. Patrzyłem na niego, kiedy się przeciągnął i ziewnął. Przez chwilę wyglądał jak smutny, niedołężny starzec. -
A co zdarzyło się na rozprawie sądu wojennego? - spytałem.
Milczał przez chwilę, a potem kilka razy zamrugał.
-
Zdegradowany. Koniec ze służbą. I na rok do pudła. Odsiadywałem
w Singapurze, ale nawet nie cały rok, bo się dobrze sprawowałem. O twoim ojcu usłyszałem dopiero po wyjściu, bo do Singapuru odstawiono mnie natychmiast po rozmowie z dowódcą. A dalej już wiesz co się stało. -
Tak - powiedziałem. - Zniknął. Nie znam jednak szczegółów.
Popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem. -
Szczegółów? Ależ nie ma żadnych szczegółów! Wyleciał z Changi
do Kuching na Borneo. Tam uzupełnił paliwo, wystartował i przepadł. -
I pan uważa...
-
Uważam - rzekł Horn - że George zaplanował swoje zniknięcie i
zniknął. Trzeba już było ruszać. Zjedliśmy coś w rodzaju śniadania i pojechaliśmy w kierunku lotniska. Po drodze nie mogłem pozbyć się dwóch myśli. Pierwsza to dlaczego i po co opowiedział mi tę starą historię. Druga to dlaczego nie wspomniałem mu o pannie Thornton. Aż do momentu, kiedy podaliśmy sobie ręce na pożegnanie, próbowałem zmusić się do tego. Coś mnie jednak powstrzymało.
4.
Miałem za sobą nieprzespaną noc, toteż zdrzemnąłem się trochę w samolocie. Obudziłem się z głową pełną majaków sennych. Jacyś nieuczciwi ojcowie, zaginione rubiny, dalekie dżungle; wszystko to mieszało się i obijało jak kostki lodu w koktajlowym mikserze. Plus, oczywiście, Horn jako barman, który wszystkie te składniki wrzucił do miksera. Zadawałem sobie pytanie dlaczego zostawił tę rozmowę na ostatnią noc. Na pewno nie z powodów, jakie mi sugerował. Nie należał do ludzi niezdecydowanych. Przyszło mi na myśl, że chciał bym wywiózł wyraźne i świeże wspomnienie całej tej historii, jako czegoś, co długo jątrzyć się będzie w mojej świadomości. Więcej. On to wszystko obmyślił i wyreżyserował. Dlatego czekał tak długo. Oto gość, pomyślał pewnie, dość jeszcze młody, zdrowy i całkiem sprawny, umiejący dawać sobie radę w trudnych sytuacjach. Dlaczego nie wysłać go na poszukiwanie ojca, a samemu włączyć się w to dopiero w odpowiednim momencie? Z drugiej strony, nie było szans na jakieś efekty tych poszukiwań, przynajmniej z punktu widzenia Horna. Istotnie, Borneo jest trzecią co do wielkości wyspą na świecie. Jej powierzchnia wynosi blisko 750.000 kilometrów kwadratowych, czyli z grubsza trzy razy więcej niż powierzchnia Wielkiej Brytanii. Prócz tego większą jej część pokrywa pierwotna dżungla. Horn musiał też wiedzieć, że czło-
wiek ruszający na poszukiwanie zaginionego samolotu, który rozbił się przed dwudziestu laty, będzie musiał zrezygnować z dotychczasowej pracy. A następne pytania? To samo zdarzenie, które wyciągnęło Horna z kryjówki, pobudziło aktywność panny Thornton. Oboje zatroszczyli się o to, by biedny sierota poznał pewne fakty. A przy tym żadne z nich nie wiedziało o istnieniu drugiego. Zastanawiałem się, czy którekolwiek z tych dwojga skontaktowałoby się ze mną, gdyby wcześniej spotkali się ze sobą. Panna Thornton wiedziała gdzie rozbił się samolot, a Horn wiedział, co było na jego pokładzie. Ale żadne z nich nie miało pojęcia o tym, co wie druga strona. Tymczasem ja wiedziałem teraz jedno i drugie. Przynajmniej w pewnym stopniu. Jeśli wierzyć Hornowi, niezwykle cenny ładunek szlachetnych kamieni zaginął gdzieś w dżunglach Borneo. Jeśli z kolei wierzyć pannie Thornton, określenie „zaginął” nie jest właściwe. Ona wie, gdzie rozbił się samolot. W dniu mojego powrotu do banku miały miejsce dwa wydarzenia. Po pierwsze - Woodcraft czekał już z gotowymi kajdanami, aby na zawsze przykuć mnie do swojego mahoniowego kontuaru. Przyjął założenie, że zaakceptowałem ofertę pracy na nowym stanowisku i szykował się do omawiania moich obecnych obowiązków. Ale tymczasem... -
Spadł... eee... na mnie przyjemny... mmm obowiązek, panie Faxten-
nee - zaczął Woodcraft. Było już po piątej i cały personel zebrał się w jego gabinecie. Myśleliśmy, a przynajmniej ja tak myślałem, że wyszły na jaw jakieś poważne wątpliwości, jakieś odciski palców na podręcznych kasach, albo coś w tym rodzaju, i że czeka nas mordęga do północy i dłużej, z ludźmi ze Scotland Yardu nad karkiem. Ale nie. Bo oto Woodcraft mówił dalej. -
Dyrektorzy, bardzo wspaniałomyślnie moim zdaniem, postanowili
nagrodzić pański... eee... pana... mm... - słowa pochwały z trudem przeciskały się przez jego usta, lecz w końcu znalazł to odpowiednie - nagrodzić pana... aaamm... wysiłek... w... eee... we właściwy sposób. Podał mi kopertę i uścisnął dłoń, cofając swoją niemal w popłochu. - To wszystko - zwrócił się do zebranych.
Poszedłem do pomieszczenia za drzwiami z napisem DLA PANÓW i tam wytrzeszczyłem oczy na czek opiewający na cztery tysiące funtów. Za cztery tysiące funtów mogę przeżyć cały rok! Albo kupić wóz. Na przykład Morgana z pokrywą silnika mocowaną skórzanym pasem. Albo spłacić hipotekę. Albo... Do mojego mózgu wciska się brutalnie jedna myśl, roztrącając łokciami wszystkie inne i powodując skurcz wnętrzności. Odganiam ją i staram się nie dopuścić do głosu. Ale wraca pełna agresji i kuszących argumentów. Zaczynam słyszeć głos. Nie mój, ale jakby rodzący się w moim umyśle. Dalej, chłopie! Pomyśl trochę. Popatrz na siebie. Jesteś młody, silny i zdrowy, wolny i nieskrępowany żadnymi zobowiązaniami. Wiesz gdzie jest fortuna, ten zagubiony łup. A przed chwilą dostałeś pieniądze i wraz z nimi niezależność! Jakbym słyszał dźwięk trąbki grającej sygnał do ataku! Istnieje jednak i druga strona mojej natury, raczej ostrożna i podejrzliwa, która zaraz podsuwa kontrargumenty. Dobra praca, konto w banku, pewna przyszłość. Brzmiało to dość ponuro. Nie podjąłem decyzji ani wtedy, ani przez najbliższe kilka tygodni. Nie dlatego, że nie chciałem, ale dzięki władzom, które na swój cholerny sposób włączyły się do sprawy. Byłem unieruchomiony do czasu zakończenia śledztwa, a to trwa tygodniami. Gdybym w tym czasie porzucił pracę w banku, musiałbym utrzymywać się z podskubywania tej nagrody, która mi jakby z nieba spadła. Tak więc zostałem pracownikiem numer jeden pana Woodcrafta i w dodatku urzędnikiem do spraw socjalnych wszystkich tych młodych dam. Co okazało się wcale nie lepsze niż przewidywałem. Ale jakoś wytrzymałem i pracowałem. Wziąłem też udział w identyfikacji sprawców napadu na bank. Wkrótce potem odebrałem w pracy krótki telefon. Powiedziano mi, że niepotrzebnie wystawię na szwank swoje zdrowie, jeśli w czasie rozprawy przed sądem Jej Królewskiej Mości będę równie stanowczy w rozpoznawaniu złoczyńców, jak podczas śledztwa. Z kolei na policji, kiedy ją o tym powiadomiłem, stwierdzono, że dowiodłem już umiejętność dbania o swoje bezpieczeństwo. Owszem, wiedzą, że własna skóra każdemu jest miła, ale istnieje też coś takiego jak obowiązek obywatelski, a poza tym identyfikacja rzeczywiście była bardzo sta-
nowcza i to ich cieszy. W końcu obiecali, że będą na mnie uważać. Jednak na wszelki wypadek przez kilka tygodni chodziłem z elegancką, ale mocną i ciężką laską z młodego jesionu. Pewnej niedzieli wypożyczyłem samochód i pojechałem odwiedzić pannę Thornton. To, że pojechałem samochodem, a nie pociągiem, było wynikiem impulsu. Pomyślałem, że jeśli ktoś ma zamiar mnie napastować, to lepiej, żebym nie wskazywał drogi do panny Thornton. Po prostu tę telefoniczną groźbę potraktowałem serio. Ale następstwem owego impulsu było i to, że nie powiadomiłem jej o swoim przyjeździe. Toteż kiedy tego niedzielnego ranka o godzinie dziesiątej zapukałem do jej drzwi, otworzyła w kapeluszu na głowie i z książeczką do nabożeństwa w ręce. -
Należało napisać. Teraz idę do kościoła - powiedziała oschle.
Zbity z tropu wymamrotałem, że mogę przyjść później. -
Spodziewam się - powiedziała zimno panna Thornton - że poranne
nabożeństwo będzie dla pana odświeżającym doświadczeniem, panie Faxtennee. Proszę mi towarzyszyć. Więc poszedłem. Miała dobry, silny głos, chyba kontralt. Kiedy dostrzegła, że prawie nie śpiewam, traciła mnie łokciem, marszcząc groźnie czoło. I nagle, po raz pierwszy od wielu lat, usłyszałem własny donośny głos. Po nabożeństwie, przy drzwiach kościoła, przedstawiła mnie pastorowi, a ten wyraził nadzieję, że wkrótce zobaczy mnie ponownie. -
Nie liczyłabym zbytnio na to - powiedziała panna Thornton - ale je-
stem pewna, że pan Faxtennee zechce czynnie odpowiedzieć na apel Funduszu Naprawy Dachu Kościoła. Powstrzymała mnie wzrokiem na miejscu. Kosztowało mnie to pięć funtów. Kiedy odchodziliśmy zauważyła: - Za pięć funtów nie kupi się wstępu do Królestwa Niebieskiego, ale to może być początek. Już u niej w domu, ku mojemu zdziwieniu, wyciągnęła z lekkim uśmiechem butelkę sherry. -
Niech to pana nie przeraża, panie Faxtennee. Pismo pozwala na tro-
chę wina dla dobra żołądka. Te pięć funtów wprawiło ją w dobry humor. -
Jednym z moich grzechów jest niecierpliwość - mówiła nalewając
wino. - Nie powinnam dodawać do tego braku gościnności. Zostanie pan na lunch? Było kurczę risotto i pół butelki białego wina. Spojrzałem na butelkę i uniosłem brwi. -
To nie zdarza się często. I tylko w niedziele - powiedziała.
Potem był jeszcze bardzo dobry torcik owocowy z kremem. Umiała gotować, to pewne. Wreszcie kawa i - co mnie znów zaskoczyło - cygaro. -
Wygrałam je na loterii, panie Faxtennee. Pastor pali czasami, kiedy
mnie odwiedza. Nie rozumiem dlaczego palenie cygar ma sprawiać jakąkolwiek przyjemność, ale wygląda na to, że sprawia. Proszę, niech pan pali. Zapaliłem więc i zaczęliśmy pogawędkę. Tym razem zachowywałem się najlepiej jak umiałem. Ona, jak kiedyś, była żwawa i energiczna. -
Domyślam się, że chce pan dowiedzieć się czegoś więcej o swoim
ojcu? -
Tak.
-
Nie wiem na ile mogę panu pomóc. Ojciec pana był ciężko ranny,
nie mogłam zbyt wiele dla niego zrobić. Miałam bardzo mało morfiny, a kiedy ta się skończyła, nie było już sposobu złagodzenia bólu, który, proszę mi wierzyć, był przerażający. Miałam wprawdzie nieco leków sulfamidowych, ale, jak się okazało, nie dość, aby powstrzymać rozszerzanie się infekcji. -
Proszę mi wybaczyć - wtrąciłem - ale dlaczego pani się tam znala-
zła? Jak kobie... jak pani trafiła na Borneo? To było przecież tuż po kapitulacji Japonii. -
To nie miejsce dla kobiet, chciał pan powiedzieć? Zaraz wyjaśnię.
Pełniłam medyczna służbę misyjną. Nie jako lekarz; za młodu nie mogłam sobie pozwolić na studia. Zostałam pielęgniarką. Odbyłam szkolenie przygotowujące do działania w warunkach tropikalnych i zaczęłam pracę, czy raczej posługę, najpierw w Indiach, później na Borneo. W czterdziestym pierwszym przyszli Japończycy i znalazłam się w obozie dla internowanych. -
To przykre - powiedziałem. I nagle poczułem się głupio.
-
Tak, bez wątpienia. Jednak przeżyłam, a to jest więcej, niż udało się
wielu innym. A oprócz tego szczęśliwie uciekłam z obozu.
Zerknąłem na nią i mimo woli zamrugałem powiekami. -
Pewnie nie było dokąd uciekać?
-
Była dżungla - odpowiedziała rzeczowo.
Ja jednak miałem pewne pojęcie, co to krótkie stwierdzenie oznacza. Sporo czytałem o Borneo. Żyły tam jeszcze plemiona łowców głów, niebezpieczne dzikie zwierzęta, szerzyły się choroby tropikalne. A do tego, oczywiście, japońska armia. -
Kiedy to było?
-
W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim. Dokładniej w sierpniu.
-
Czyli dwa lata przed końcem wojny?
Kiwnęła głową. -
Miałam dobrych przyjaciół wśród Dajaków i Ibanów. Oni mnie
przygarnęli. Nie opuszczałam Borneo od rozpoczęcia tam służby misyjnej. Pracowałam jako pielęgniarka i starałam się to robić najlepiej jak mogłam. Nawet bez lekarstw i sprzętu medycznego wyszkolona pielęgniarka może zrobić bardzo wiele. I na wiele sposobów. Patrząc wówczas na nią, zadbaną, spokojną panią w średnim wieku, która przed chwilą wróciła z kościoła, z trudem mogłem uwierzyć w to, co opowiadała. Dwa lata ukrywania się w dżungli, dwa lata morderczych trudów, ciągłego ryzyka, o jakim żaden oddział komandosów nie chciałby nawet słyszeć; dwa lata w roli ściganego zwierzęcia, bo wszyscy wiedzieli, jak okrutnie traktowali Japończycy złapanych. Nieprawdopodobne, a jednak trzeba było uwierzyć. Mówiła dalej, rzeczowym, spokojnym tonem: - W okolicy pojawił się wtedy oddziałek żołnierzy z zadaniem prowadzenia zwiadu i zorganizowania ruchu oporu. Grupka Brytyjczyków, kilku Australijczyków i kilku Holendrów. Skontaktowano mnie z nimi. Skontaktowano, pomyślałem. Długotrwałe przebijanie się przez dżunglę, z tym wszystkim, co takiej drodze towarzyszy, i spotkanie z gromadką straceńców, uzbrojonych w Thompsony, obładowanych materiałami wybuchowymi i aparaturą radiową; bez wytchnienia ściganych przez Japończyków jak wyspą długa i szeroka. -
Tom Harrisson? - spytałem.
-
Słyszał pan o nim?
-
Coś niecoś.
Harrisson zorganizował z Ibanów nadzwyczaj skuteczną służbę zwiadowczą. Dmuchawy przeciwko nowoczesnej broni. I dmuchawy osiągnęły przewagę! -
Jak długo była pani z Harrissonem?
Zmarszczyła brwi. -
Uważam, że przeżycia wojenne są bardzo nudne, panie Faxtennee, a
poza tym nie mają istotnego związku z tym, co pana interesuje. Spotkanie z oddziałem pana Harrissona było dla nas o tyle ważne, że ludzie ci mieli zapas środków medycznych, uzupełniany od czasu do czasu zrzutami z samolotów. Udało mi się ich przekonać, żeby odstąpili mi pewną ilość medykamentów i w ten sposób przyczynili się do zwiększenia efektywności mojej pracy. Ale było tego niewiele. Dlatego właśnie, kiedy pański ojciec został ranny, nie miałam czym go leczyć. -
Ale przecież - zdziwiłem się - to było już po zakończeniu wojny.
Zaopatrzenie musiano już tam dotrzeć. -
Niech pan zrozumie, cały ten obszar leżał z dala od głównych wyda-
rzeń, zarówno wojennych jak i tego, co działo się bezpośrednio po wojnie. Trzeba też wziąć pod uwagę odległości na samym Borneo, utrudnienia w poruszaniu się i transporcie. Nie mogłam opuścić swojego obwodu misyjnego. Gdybym to zrobiła, natychmiast odesłano by mnie do Anglii, a ludzie oczekujący mojej pomocy nie mieliby nikogo. Gdyby pojawił się ktoś na moje miejsce, to co innego. Ale wtedy musiałam zostać tam, gdzie byłam. Inaczej popełniłabym dezercję. Była zadziwiająca! Po paru latach takiego życia większość z nas byłaby wykończona jak sprinter po biegu, któremu w głowie tylko gorąca kąpiel, pełen półmisek i czysta pościel. A ona ukrywała się w dalszym ciągu, w dodatku teraz przed swoimi! -
Gdzie pani mieszkała? - spytałem.
-
W chatce, którą postawili dla mnie Ibanowie. Stamtąd mogłam od-
wiedzać okoliczne pandjang, Długie Domy. -
Ale gdzie to było?
Gdzieś tam rozbił się przecież samolot ojca. -
To było w pobliżu... - nazwę stanowiło parę chrząknięć zakończo-
nych zwarciem krtaniowym. Zaczęło rodzić się we mnie niecne podejrzenie, że panna Thornton próbuje wykręcić się od odpowiedzi. Nalegałem więc dalej. -
Gdzie jest to miejsce?
-
Ten teren nie jest w ogóle opisany przez kartografów, nie istnieją
żadne mapy tych okolic - powiedziała, patrząc na mnie swoimi szarymi, szczerymi i uczciwymi oczami. - Tak więc niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, może pan uzyskać ponad to co powiedziałam. -
Czy on przyszedł do pani?
-
Tak. Przyszedł.
Nastąpiła krótka, zupełnie nietypowa dla niej chwila wahania, po czym wyrzuciła z siebie jednym tchem, głosem w którym brzmiała mieszanina rozpaczy i rozdrażnienia: - Nigdy nie byłam i nadal nie jestem pewna, co tam się wydarzyło, panie Faxtennee. Byłam chora na malarię. Musiałam być nieco oszołomiona i zdezorientowana. -
Nie słyszała pani odgłosów katastrofy?
-
Nie byłam pewna. To mógł być sen. Spałam, kiedy się zjawił.
Oszołomiona, zdezorientowana, dodałem w myślach. Zawsze troskliwie dobrane słowa. Zżerana przez malarię, trawiona wysoką gorączką - spała. Ten sen to prawdopodobnie eufemizm. Po prostu leżała nieprzytomna. -
Czy ktoś był z panią? - spytałem.
-
Mimo wszystko mogłam sama zatroszczyć się o siebie. Kiedy pański
ojciec dotarł do mnie, obudziłam się, żeby zobaczyć go - przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa - leżącego na podłodze, całego pokrytego błotem. Był wyczerpany i bardzo cierpiał. Nie mógł mówić. Jakoś udało mi się go podnieść i ułożyć na łóżku. - Znów przerwała na moment. - Nie wiem, czy potrafię opisać jego rany. Miał ich wiele. Najgorsze było otwarte złamanie kości udowej i kilku żeber. Głębokie rany szarpane. Prawdopodobnie urazy wewnętrzne. W takim stanie musiał się czołgać. -
Jak daleko?
-
Tego nie wiem. Obmyłam go, założyłam łubki na udo, oczyściłam
rany i podałam lekarstwa. Nalała kawy do filiżanek i zmarszczyła w zamyśleniu czoło.
-
Nigdy nie byłam pewna, czy słusznie wtedy postąpiłam - powiedzia-
ła po chwili wahania. -
Co pani ma na myśli?
-
Niewykluczone, że można było go stamtąd zabrać. Gdybym poszła
do Ibanów, pewnie zdołałabym ich przekonać, żeby zabrali go łodzią w dół rzeki. Ale byłaby to bez mała dwudziestokilometrowa podróż, a w dodatku mieszkałam prawie pięć kilometrów od długiego domu Ibanów i nie byłam pewna czy zdołam tam dotrzeć. Malaria osłabia. -
Tak, słyszałem o tym.
-
Jeśli wyruszyłabym do długiego domu, pański ojciec zostałby sam.
Gdybym była silniejsza i pewna, że zdołam wrócić, najprawdopodobniej bym poszła. Ale nie wolno ryzykować opuszczenia ciężko rannego pacjenta. Więc zostałam. Ta decyzja mogła kosztować go życie i mogła to być decyzja błędna. - Utkwiła we mnie szczere, otwarte spojrzenie. - Często o tym myślę, panie Faxtennee. Nie mogła zapomnieć. Przez całe lata przypominał jej o tym przechowywany list. -
Jestem przekonany, że nie mogła pani postąpić inaczej - powiedzia-
łem. -
Pod wieczór następnego dnia - mówiła dalej - wystąpiły objawy in-
fekcji. Gdybym miała więcej sił, gdybym była szybsza, przez te dwa dni mogłam go zawieźć wiele kilometrów w dół rzeki. -
O ile by przeżył.
-
Tak. Niewiele już mogłam dla niego zrobić, a w ciasnej ibańskiej ło-
dzi nie byłabym w stanie nawet się nim opiekować. Zostałam z nim, aż umarł. -
W tym przynajmniej miał szczęście - powiedziałem cicho.
-
Szczęście! - Wyprostowała się gwałtownie.
-
Mógłby umierać w błocie - wyjaśniłem. - Zupełnie sam. Czy zdawał
sobie sprawę, że umiera? -
Trzeciego dnia tak. Obawiam się, że objawy gangreny są dla każde-
go jednoznaczne. -
Ale mógł mówić? W liście...
-
Miewał okresy świadomości, chwile całkowitej jasności umysłu.
Mówił o panu. Powiedział też co mam napisać w liście i kazał mi przyrzec, że go dostarczę. Jak już panu mówiłam, niełatwo mi przyszło dotrzymać tej obietnicy. -
Została dotrzymana. Zachowałem się wówczas karygodnie. Bardzo
mi przykro i przepraszam. Kiwnęła głową, przyjmując moje przeprosiny. -
No cóż. To już wszystko, co mogłam panu powiedzieć.
-
Jeszcze jedno - wtrąciłem szybko. - W liście jest wzmianka, której
nie rozumiem. -
Liczba?
-
Tak.
-
Ja też tego nie rozumiem, ale on był stanowczy. Powtarzał tę liczbę
kilka razy, podkreślając, że musi zostać panu przekazana. -
Bez żadnej wskazówki czego dotyczy?
-
Nie chciał powiedzieć. Tylko tyle, że tę liczbę należy przekazać pa-
-
I że ja sam powinienem rozgryźć jej znaczenie?
-
Jeśli panu na tym zależy.
nu.
Strzepnęła z rękawa jakiś niewidoczny pyłek. -
Niech pan nie sądzi, że nie byłam ciekawa. Ja też zastanawiałam się
nad tym. I nad jego losem. Opowiedziałem jej historię życia ojca w wersji zgodnej z tym, co wiedziałem. Opuściłem co drastyczniejsze, oszczercze sądy matki oraz wszystko, co wiązało się z Hornem i brudnymi interesami ich obu. Z mego opisu wyłonił się obraz człowieka, który odkrył swoje powołanie trafiając do lotnictwa wojskowego. Świetnie opanował sztukę pilotażu, a w czasie wojny został odznaczony. -
Nie wiem - powiedziałem na zakończenie - co zaciążyło na jego do-
brym imieniu. Czy on o tym nie wspominał? -
Nie. Czuwałam przy nim do końca. Był dzielny. Kiedy umarł, sama
go pochowałam. Jeśli miał jakieś tajemnice, należą one tylko do niego. Skoro chciał coś przekazać swemu synowi, moim obowiązkiem było mu pomóc. Ale nic poza tym. -
Była jeszcze jedna rzecz - zauważyłem. - Pani nie zgłosiła jego
śmierci. -
Prosił, żeby tego nie robić.
-
Jeśli nawet, to istnieją przecież określone wymogi prawne. To obo-
wiązek. -
Byliśmy bardzo daleko poza zasięgiem działania prawa, panie
Faxtennee. Powiedział mi, że jego śmierć w katastrofie przyczyni synowi bólu, ale to minie. Wszystko inne zostawiłoby ślady na całe życie. -
I pani po prostu zgodziła się z tym?
-
Tak.
-
Zastanawiające. Co się za tym kryje?
-
I ja myślę, że zastanawiające. Nie mam jednak pojęcia jak to wyja-
śnić. W jej zachowaniu zaszła nagła zmiana. -
Ale mówiąc ,między nami - powiedziała spokojnie - zaczynam przy-
puszczać, że pan wie, o co chodziło pańskiemu ojcu. - Przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy. - Tak - dodała - myślę, że mam rację. Poczułem, że się czerwienię. -
Sądzę, że powinien pan już iść, panie Faxtennee. - W jej głosie po-
jawił się twardszy ton. Zaprotestowałem, ale nie miało to już znaczenia. Powiedziała, co chciała powiedzieć. Dwa dni potem otrzymałem od niej list. Szanowny panie Faxtennee, Analogia między panem a ojcem nie mogła umknąć mojej uwadze. W pewnych sytuacjach był człowiekiem jak najbardziej godnym podziwu; to samo, w nie mniejszym stopniu, odnosi się do pana. Jest pan równie odważny, jak to wykazały ostatnie wydarzenia. I on walczył i wychodził z walki cało; tak samo było z panem. W końcu stracił życie, a raczej zmarnował je, angażując się w przedsięwzięcie, które w moim odczuciu było przestępstwem. Zaczynam żałować wysiłku, jaki włożyłam w odszukanie pana i przekazanie listu. Spodziewałam się, że jego treść
wyda się równie tajemnicza panu, jak wydała się mnie, ale wygląda na to, że się myliłam. Posiada pan jakieś nieznane mi informacje i bardzo się boję, że oddając ten list włączyłam pana w bieg zdarzeń mogących przynieść mu szkodę. W moim życiu znajduję potwierdzenie przekonania, że nakazy moralne Biblii mają wielką wagę. Przyszły mi na myśl słowa: Bóg karze winę ojców na synach. Nie mam żadnych wątpliwości, że pański ojciec popełnił jakiś poważny grzech i boję się, że stałam się narzędziem przeniesienia tego grzechu na pana. To, co piszę, może pan uznać za nieznośnie pompatyczne i stwierdzić, że nie jestem upoważniona do wtrącania się w pańskie sprawy. Ja jednak myślę, że sam fakt uczestnictwa daje mi do tego prawo. Muszę też wyznać, że czuję się odpowiedzialna za to, co może się wydarzyć. Byłabym boleśnie dotknięta, gdyby analogia między ojcem i synem miała się jeszcze rozszerzyć. Życie często roztacza przed nami pociągające, na pozór, widoki, które jednak lepiej jest zignorować, jeśli tylko ma się dość silnej woli. Przeczuwam, że i przed panem pojawiły się takie złudne perspektywy; ich zignorowanie jest jedyną mądrą postawą. Wydarzenia z 1945 roku są już historią. Niech tak zostanie, bardzo pana o to proszę. Z poważaniem, C. Thornton
Przeczytałem ten list dwukrotnie. Myślałem o rubinach, nakazach moralnych i analogiach. Istnienie rubinów było faktem; jak i to, że przez nie zginął mój ojciec. Ich prawowici właściciele byli nieznani. Kupione przez jakiegoś Japończyka za bony okupacyjne (ale od kogo?), zostały z kolei odkupione przez mego ojca za większą ilość bonów i przepadły gdzieś w dżunglach Borneo. Jeśli nie zacznę ich szukać, nigdy nie zostaną odzyskane, a w każdym razie za życia najbliższych pokoleń. Przez ten czas kwestia własności przestanie istnieć. Niemniej panna Thornton też miała rację. Nie mam do tych rubinów
żadnego prawa. Poza tym, to w jej posiadaniu jest klucz do ich znalezienia. Tylko ona zna miejsce katastrofy. Co więcej, świadomość tego faktu zdaje się w niej narastać. Gdyby miała całkowitą pewność swych racji, bez trudu utrzymałaby mnie w ryzach, po prostu nic nie mówiąc. Odpisałem, rzecz jasna. Zwykłe podziękowanie za list, które jednak podtrzymywało łączność między nami. Przynajmniej na czas, gdy ja będę obmyślał co dalej. Bo pojawił się nowy czynnik, który należało uwzględnić. Na Borneo wybuchła wojna.
5.
Jak większość wojen, ta również była konsekwencją ludzkiej ambicji. Ktoś śni fantastyczne sny o potędze, więc posyła żołnierzy z zdaniem ich urzeczywistnienia. W przypadku Borneo tym fantastą-marzycielem był dyktator Sukarno, który po utworzeniu na miejscu dawnych Holenderskich Indii Wschodnich nowego państwa o nazwie Indonezja, postanowił je nieco rozszerzyć. Pod jego rządami znalazł się cały szereg wysp leżących w łuku sięgającym od Sumatry aż po Nową Gwineę. W tym samym mniej więcej czasie, z dawnych brytyjskich dominiów: Malaji, Singapuru, Sarawaku, Brunei i Borneo Północnego tworzyła się Malezja. Sukarno chciał zagarnąć wszystko. Śnił o Pan-Indonezji, z Filipinami na dokładkę. Wszystko razem miało się nazywać Mafilindo. Jednakże Malezja nie miała ochoty dać się połknąć zachłannemu dyktatorowi. Sukarno, biorąc przykład ze swego mistrza Mao Tse-tunga, postanowił uciec się do wojny partyzanckiej. Pierwsza próba, powstanie w Brunei, zakończyła się klęską. Armia brytyjska po krótkiej, ale krwawej walce opanowała sytuację. Wówczas to, w kwietniu 1963 roku, Sukarno przystąpił do realizacji planu zawładnięcia Sarawakiem, południowym sąsiadem Brunei, niegdyś posiadłością rodziny Brooke, słynnych Białych Radżów Sarawak. O wybuchu konfliktu dowiedziałem się z wiadomości radiowych. Po-
czątkowo nie wyglądało to groźnie: atak na posterunek policji, jedna osoba zabita, dwie ranne. Rzecz jednak w tym, że był to tylko sygnał do rozpoczęcia agresji. Sukarno zaatakował i skala wydarzeń uległa zmianie. Weszli do akcji komandosi, oddziały Gurkhów, helikoptery i okręty wojenne. Zmienił się ton komentarzy radiowych: „Przypuszcza się, że jest to początek poważnej konfrontacji z Indonezją”. Od tego czasu ta osobliwa wojna określana była nie inaczej jak „konfrontacją”. Wyciągnąłem atlas i próbowałem odnaleźć miejscowość Tebedu, gdzie doszło do pierwszego incydentu zbrojnego. Moja mapa okazała się jednak zbyt mało dokładna i musiałem pójść do biblioteki. Tam zorientowałem się, że napastnicy musieli przyjść przez góry z terenu Kalimantanu, południowej, indonezyjskiej części Borneo. Weszli zaledwie około pięć kilometrów w głąb Sarawaku i tam przystąpili do akcji. „Times” opisał to szczegółowo. Zapowiadała się bardzo dziwna wojna, co do tego nie było wątpliwości. Przeciwników rozdzielała długa na przeszło półtora tysiąca kilometrów granica. O skutecznym jej strzeżeniu nie mogło być mowy. Tworzyły ją strome grzbiety górskie pokryte w dolnych partiach gęstą dżunglą. Nagle uświadomiłem sobie, ze patrzę na mapę myśląc jak żołnierz, podczas gdy moim problemem nie była wojna, lecz to, czy i jak będę mógł się poruszać po przybyciu na Borneo. Brooke'owie rządzili w Sarawaku od 1841 do 1946 roku. Pierwszym Radżą Sarawaku był sir James Brooke, który zmarł w 1863 roku. Już wcześniej bowiem, z rozmysłem odrzuciłem punkt widzenia panny Thornton. Powiedziałem sobie szczerze, że chcę zacząć poszukiwania, chociaż bez jej pomocy niewiele mogłem zdziałać. A niestety byłem pewny, że ona nie pomoże. Po południu, na dzień przed rozprawą, odebrałem drugi telefon. Usłyszałem zimny głos powtarzający tę samą co niegdyś groźbę: - Wiemy gdzie mieszkasz. Nie możesz się bez przerwy pilnować - i krótki chrobot odkładanej słuchawki. Wieczorem poszedłem do inspektora zajmującego się sprawą, w której miałem zeznawać. Nazywał się Henderson. Poczęstował mnie w bufecie herbatą i spytał: - Niepokoi się pan? -
Jeśli oni zechcą spełnić swoje pogróżki.
Inspektor zapalił papierosa. -
Mamy do czynienia z wieloma dużymi, groźnymi, zorganizowanymi
gangami. Że są to gangi, często wychodzi na jaw dopiero w trakcie śledztwa. Na ogół jednak tylko grożą, naprawdę niewiele mogą zrobić, chociaż zdarza się... Ci, których złapaliśmy przed bankiem, nie są niebezpieczni, trzymamy ich w areszcie. Ale mogą mieć przyjaciół albo po prostu kogoś opłacili. W czasie identyfikacji był pan całkowicie pewny. Byłoby śmieszne zmieniać teraz zdanie. -
A poza tym - powiedziałem - pan chce ich koniecznie zamknąć.
-
Będzie lepiej dla wszystkich, jeśli znajdą się za kratkami.
-
Dla społeczeństwa przez wielkie S?
-
Właśnie tak - odparł Henderson. - Płacą, bym je ochraniał. Tak jak
pan kiedyś. -
Ale teraz już nie. I niech tak zostanie.
-
Niech pan posłucha. Raz pan zaryzykował. To jest ten drugi raz. O
wiele mniej ryzykowny niż wtedy, gdy miał pan przeciwko sobie faceta z dubeltówką. -
Wygląda na to, że jedno ryzyko pociąga za sobą następne.
Henderson przytaknął. -
Tak to, niestety, jest.
-
Ano tak - wstałem, gotując się do wyjścia.
-
Jeszcze jedno, zanim pan odejdzie - zatrzymał mnie. - Mogę pana
pocieszyć, że oni mają bandyckie zwyczaje, ale z reguły krótką pamięć. Po jakimś czasie przestaną pana niepokoić. -
Jak długi jest ten jakiś czas?
-
Tydzień, dwa. Może miesiąc, lub dwa. Nie mógłby pan wziąć jesz-
cze urlopu? -
Banki są oszczędne.
Przymknął na chwilę oczy, potem uśmiechnął się do mnie. -
Czasami współpracujemy z ludźmi z ochrony banków. Rozumie pan,
jesteśmy po tej samej stronie. Nie byłbym zdziwiony, gdyby udało się nam coś wykombinować. -
Mój dyrektor nie byłby zbyt zadowolony.
-
Może się zdarzyć, że otrzyma polecenie. - Henderson wyciągnął
dłoń na pożegnanie. - Dostał pan niczego sobie nagrodę, prawda? Niech pan pojedzie na jakąś wycieczkę. Ja się tym wszystkim zajmę. W czasie rozprawy siedziałem na korytarzu, czekając na wezwanie. Ostentacyjnie nie uczestniczyłem w rozmowach na temat sprawy, w której miałem być świadkiem. Na sali trwały wstępne przesłuchania. Jeden z adwokatów wyszedł w pewnym momencie na papierosa. Paląc rozmawiał z Hendersonem. Kiedy odszedł, Henderson powiedział mi, że sędzia dowiedział się już o pogróżkach pod moim adresem i zareagował bardzo gwałtownie. -
Pewnie dorzuci po roku lub dwa każdemu z oskarżonych - powie-
dział. -
Wątpię, czy jest to dla mnie dobra wiadomość.
-
Za to dla mnie jest. - Henderson nie krył zadowolenia. - A przy oka-
zji. Odbyłem pewną rozmowę. - Szef ochrony waszego banku przed kilku laty był u mnie inspektorem. Popiera nas. Proponuję rozejrzeć się za folderami wycieczkowymi. Ja jednak zamiast folderów wziąłem „Timesa”, żeby zobaczyć jak rozwija się sytuacja na wschodzie. Dowiedziałem się, że okręt desantowy Królewskiej Marynarki Wojennej wyruszył z Singapuru do Kuching w Sarawaku. Na rozprawie pytano mnie o pogróżki. Najpierw adwokat, potem sędzia. -
Traktuję tę sprawę bardzo poważnie - powiedział sędzia. A później,
kiedy już zostałem przesłuchany przez obie strony i wskazałem palcem na ławę oskarżonych, gdzie siedzieli niefortunni rabusie, dodał kilka słów o tym, jak wdzięczne powinno być społeczeństwo ludziom takim jak ja. Spuściłem skromnie oczy, potem spojrzałem w bok i stwierdziłem, że patrzę na pannę Thornton. Co ona, u diabła, robi tu, w sądzie? Opuściwszy miejsce dla świadków, skinąłem głową na Hendersona, siedzącego w końcu sali. Wyszedł zaraz za mną. -
O co chodzi?
-
Jest tam pewna dama w niebieskim kostiumie. Drugi rząd galerii dla
publiczności. W pewnym sensie zaprzyjaźniona ze mną. Jeśli ktoś na mnie poluje i zobaczy, że ona ze mną rozmawia...
Przerwałem, bo panna Thornton schodziła właśnie ze schodów wiodących na galerię. -
To ta?
-
Tak. Mógłby jej pan wyjaśnić w czym rzecz?
Skinął głową, a ja oddaliłem się szybko. Krótko potem policjant wręczył mi kartkę od Hendersona: „Ona chce się zobaczyć z panem. Załatwię to. Proszę się nie martwić”. Późnym popołudniem ogłoszono wyrok. Oskarżeni dostali po dwanaście lat. Wszyscy byli już karani za napady i wszyscy posłali w moim kierunku spojrzenia pełne palącej nienawiści. Sędzia powiedział jeszcze, że gdyby nie moja akcja, rabusie ulotniliby się z dużą ilością gotówki. Skazani widzieli to podobnie, choć z innej perspektywy. Opuściłem gmach sądu razem z Hendersonem. Wieziono mnie policyjnym wozem, głównie ulicami jednokierunkowymi pod prąd, żeby uniknąć ewentualnego wyśledzenia drogi do hotelu. Bo noc miałem spędzić, dla własnego bezpieczeństwa, właśnie w hotelu. Po drodze Henderson powiedział, że jeden z policjantów przyprowadzi tam pannę Thornton. -
Mógłby pan spróbować kilku trików. Ciemne okulary, miękki kape-
lusz z szerokim rondem, farbowane włosy - zaproponował. -
Dziękuję. Myślałem raczej o lasce ze szpadą w środku.
-
Tego niech pan nie robi. To broń ofensywna. Nie wolno jej użyć na-
wet w obronie własnej. Zostawił mnie, gdy nadeszła panna Thornton. Zaprowadziłem ją w spokojny kąt holu. Powiedziała, że ma chęć na herbatę. Z chłodną dezaprobatą spojrzała na sporą szklaneczkę szkockiej przyniesioną przez kelnera wraz z jej herbatą. -
Po co przyjechała pani aż z Birmingham? - spytałem.
-
Chciałam zobaczyć pana w sądzie. I usłyszeć co pan mówi. Kiedy
otrzymałam liścik od pana, uznałam to za niewystarczające. - Przerwała, żeby wypić łyk herbaty. - Był pan imponujący, tam w sądzie. Tym bardziej dzisiaj, kiedy dowiedziałam się o tych groźbach. To ciekawe, panie Faxtennee, że w pewnych sytuacjach jest pan imponujący, a w innych, niestety, nie. -
Czy nie jest pani uprzedzona? Jestem dorosły. Prowadzę się niena-
gannie. Jeśli żąda pani świadectwa, jestem pewny, że sędzia... -
Sędzia - przerwała - widział tylko Jekylla.
-
A pani sądzi, że jest jeszcze jakiś Hyde?
-
Kiedy opowiedziałam panu o ojcu, zachował się pan, jak mi się zda-
je, dość dziwnie. Można było oczekiwać nieco innej reakcji. -
Uważa pani, że okazałem nie dość żalu? To było bardzo dawno te-
mu. Już przywykłem do myśli, że ojciec nie żyje. Pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą. -
Było mi bardzo przykro mówić panu o śmierci ojca, ale panu było o
wiele mniej przykro o tym słuchać. -
Panno Thornton. Widziałem nie raz i śmierć, i rany. Ludzi, którzy
byli moimi przyjaciółmi. -
Nie o to chodzi. Wyczułam w panu podniecenie. Czułam, że stara się
pan rejestrować moje informacje. Pan już coś wiedział, ja tylko to uzupełniłam. Wskazywały na to pana pytania. -
Pani fantazjuje...
Podniosła dłoń, zmuszając mnie do milczenia. -
Proszę. Obłuda nie pasuje do pana. Nie leży w pańskiej naturze i dla-
tego nie umie jej pan odpowiednio zamaskować. Poza tym nie lubię kiedy moja inteligencja jest narażona na zniewagę. Mam typową dla kobiet pamięć szczegółów rozmowy. Pytał pan, czy on wiedział, że umiera, ale nie pytał pan, czy cierpiał. Nie sądzi pan, że to bardzo dziwna reakcja ze strony syna? -
Powiedziała mi pani w jakim był stanie. Wiedziałem, że cierpiał.
-
Znów jest pan nieszczery, panie Faxtennee - powiedziała ostro. - Ta
rozmowa jest równie nieprzyjemna dla mnie, jak dla pana. I jeśli będzie tak nadal, zakończę ją. -
To pani...
-
A jeśli to zrobię - przerwała mi - niech mi wolno będzie powiedzieć
panu, że bez względu na okoliczności nie będzie już między nami ani rozmowy ani korespondencji. Piła herbatę, spoglądając na mnie znad filiżanki. -
Jeszcze jedno pańskie pytanie było uderzająco dziwne. Spytał pan,
gdzie ojciec zmarł. Powiedziałam, że w nieokreślonym i nienazwanym
miejscu w dżungli. Ale pan nalegał. To było dla pana ważne, tu była luka w pańskim zasobie informacji. -
Zdolność odtwarzania rozmów nie jest wyłącznie cechą kobiet, pan-
no Thornton. Pamiętam ją również. Z jakiegoś powodu pani nie chciała mi odpowiedzieć. A dlaczego? -
Ponieważ już wówczas zastanawiałam się nad pańskim zachowa-
niem, i pańskimi działaniami. Zastanawiam się w dalszym ciągu. Jestem przekonana, że pański ojciec zrobił coś bardzo złego. Nie podejrzewałam, że pan to wie, a pan wie, prawda? Patrzyłem na nią i zastanawiałem się. Byłem przyparty do muru. Panna Thornton zawsze miała zwyczaj mówić to, co myśli. Jeśli zerwie ze mną kontakt, to nieodwołalnie. A wtedy nie mam szans na odszukanie - kiedykolwiek - miejsca, gdzie rozbił się samolot mojego ojca. Z drugiej strony, panna Thornton nie była odpowiednim partnerem rozmów o czymś z pogranicza prawa. Odstawiła filiżankę i spodek na stół, podciągnęła rękaw i spojrzała na mały złoty zegarek. -
Nie będę czekać. Niech się pan zdecyduje, panie Faxtennee. Jeśli
wyjdę za dwie minuty, powinnam złapać pociąg. -
Twardy z pani gracz.
-
No więc, powie mi pan? - Wciągała rękawiczki, wygładzając ich
cienką skórę oszczędnymi ruchami. -
Będę musiał - odpowiedziałem.
Słuchała nie przerywając, spokojnie i w skupieniu. Nie okazała ani zdziwienia, ani dezaprobaty, i ani na chwilę nie oderwała wzroku od mojej twarzy. Gotów byłbym się założyć, że wysłuchawszy mojej opowieści mogłaby powtórzyć ją słowo po słowie, łącznie z towarzyszącym im wyrazem twarzy. Kiedy skończyłem, spytała: - I pan ma, oczywiście, nadzieję, że znajdzie ten samolot? -
O tym właśnie myślę.
-
Czy również o grobie ojca?
Żachnąłem się. Odrobinę, ale zauważyła to. -
No widzi pan - powiedziała. - Jednak pana priorytety są dość oso-
bliwe. -
Nie są tak osobliwe jak cała ta historia - odparłem. - Nie widziałem
ojca ani razu od chwili ukończenia siedmiu lat. Nie odgrywał w moim życiu zbyt ważnej roli! -
Do dziś...
Urwała. Nastąpiła pauza, która nadała jej krótkiej uwadze sens nagany lub wymówki. Czułem, że moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. -
Więc ileż, u licha, synowskiej nabożności pani się spodziewa?
-
Te rubiny, jeśli tam są, nie należą do pana.
-
Nie należą do nikogo. A leżąc tam gdzie są, nie przynoszą nikomu
żadnego pożytku. Panna Thornton popatrzyła na mnie. -
Przynajmniej to jest prawdą - zauważyła.
-
Co więcej - mówiłem dalej - one...
I nagle uderzyło mnie znaczenie jej ostatniej uwagi. Zamilkłem i zamrugałem oczami. -
Pani się zgadza? - spytałem zdziwiony.
-
To chyba oczywiste. Inaczej jak te kamienie mają przynieść jakiś
pożytek? Zaczęła znowu ściągać rękawiczki, z każdego palca po kolei. -
A czy znalazłszy się w pana posiadaniu, byłyby lepiej wykorzysta-
-
Oczywiście, że tak!
ne? Starannie ułożyła rękawiczki obok torebki. -
Oczywiście - powiedziała. - Mógłby pan sobie pożyć, jak pański
przyjaciel, były brygadier Horn. Próżnując gdzieś w ciepłych krajach. -
Pracowała pani kiedyś w banku? - spytałem.
Uśmiechnęła się zupełnie nieoczekiwanie. Ten powściągliwy uśmiech zdawał się rozjaśniać całą jej twarz. -
Pozwoli pan, że zaproponuję następujące rozwiązanie. Zgadzam się,
że odszukanie w tej chwili prawowitych właścicieli rubinów jest niemożliwe. Zdecydowanie absurdalny byłby zamiar udania się do Birmy i wypytywanie ludzi, czy nie stracili w czasie wojny swoich kosztowności. Jest również faktem, że, mówiąc w starym stylu, te kamienie są nieuczciwie nabytą
korzyścią materialną. -
No więc?
Jej uśmiech stawał się coraz wyraźniejszy i pojawił się w nim nawet przebłysk figlarności. -
Jeśli zło może zaowocować dobrem, to czy istnieje, panie Faxtennee,
powód, żeby tej możliwości nie wykorzystać? -
Co pani ma na myśli? - spytałem. A w mojej głowie zaczęło świtać
pewne podejrzenie. -
Byłam pielęgniarką misyjną na Borneo.
Przytaknąłem. -
Zatrudniało mnie Misyjne Towarzystwo Medyczne Sarawaku.
-
Wiedziałem, że pani zawsze zachowuje niewzruszoną postawę mo-
ralną - przyznałem. Wtedy zaśmiała się. Prawdziwie, po raz pierwszy odkąd ją poznałem, zaśmiała się. -
Towarzystwo czyni dużo dobrego i zapewniam pana, że jego oblicze
moralne jest bez zarzutu. Przy tym, jak wszystkie organizacje charytatywne, cierpi na chroniczny brak funduszów. Popatrzyłem na nią ponuro. -
Dlaczego mnie to spotyka? Pojawiła się szansa zdobycia fortuny, a
pani chce ją przepuścić na zakup Biblii i bandaży. Tu nie ma nawet podziału pracy! Pani wskaże kierunek, ja pójdę i zdobędę co trzeba, żeby pani mogła oddać to komuś innemu! Znów zaśmiała się wesoło. -
Musi pan zrozumieć, że to właśnie jest wspaniałe. I najwłaściwsze.
-
Nie.
Znów figlarny błysk oczu i uśmiech. -
Jestem gotowa pójść na kompromis. Ale niewielki.
-
Połowa - powiedziałem.
Pokręciła głową. -
Jedna trzecia - zaproponowała.
-
Dla pani.
-
O nie! Dwie trzecie dla misji, jedna trzecia dla pana.
Siedziałem i zastanawiałem się nad sytuacją, podczas gdy ona piła her-
batę z wyrazem twarzy, który u kogoś innego byłby uśmiechem zachwytu. Po chwili uśmiech ten zrobił się zaraźliwy i poczułem, że go odwzajemniam; i oto siedzieliśmy naprzeciw siebie, uśmiechając się jedno do drugiego. -
Załatwione? - spytała.
Wyciągnąłem rękę, uścisnęliśmy sobie dłonie. -
Załatwione - powiedziałem.
-
Jeszcze jedno, panie Faxtennee. Sam pan tego nigdy nie znajdzie.
Obawiam się, że będę zmuszona towarzyszyć panu.
6.
Tak, wiedziała co to jest wojna i jakie niebezpieczeństwa jej towarzyszą. Zauważyła, że dla misji medycznych wojna oznacza większą aktywność i więcej pracy, nie mniej. W ten sposób pierwszy z moich argumentów został unicestwiony. Równie szybko upadły wszystkie pozostałe. Przez całe lata żyła w dżunglach Sarawaku, w tym przez dwa jako uciekinier. Miała przyjaciół zarówno wśród administracji jak i wśród tubylców. Wiedziała na jakim obszarze musiała wydarzyć się katastrofa i zamierzała zachować to dla siebie, ponieważ ta wiedza dawała jej prawo do dwóch trzecich tego, co zostanie znalezione. -
To nie znaczy, że panu nie ufam, panie Faxtennee. Po prostu jestem
przezorna. -
A ja w dalszym ciągu uważam, że to zwariowany pomysł.
-
Nie. Ja mam swoje małe sekrety, pan ma swoje.
-
Ja mam jakieś sekrety?
-
Oczywiście - uśmiechnęła się. - Kamienie zostały ukryte w jakiś
szczególny sposób i Horn powiedział panu o tym. Ta informacja stanowi pański udział. Myślę, że prawdopodobnie powiedział mi pan wszystko, ale bardzo przy tym zwracając uwagę, żeby nie opisać sposobu przerzucania złota do Indii, czy też sposobu ukrycia rubinów. Zgadza się? Westchnąłem i kiwnąłem głową. Postanowiłem rozegrać coś, co uważa-
łem za swój atut. Nie chciałem, żeby jechała ze mną. W obcych, nieznanych krajach bywałem w towarzystwie wyszkolonych i sprawnych mężczyzn, odpowiednio wyekwipowanych. Perspektywa ciągnięcia za sobą przez niebezpieczny kraj kobiety w wieku co najmniej średnim, wcale mi się nie uśmiechała. -
Wiem - odezwałem się - że o to nie wypada pytać, ale...
-
Ale ile mam lat, prawda?
-
Tak.
-
Od dwóch lat jestem na emeryturze.
-
A więc sześćdziesiąt dwa? No widzi pani!
-
Odeszłam na emeryturę mając pięćdziesiąt pięć. Piję bardzo rzadko,
nie palę i jestem absolutnie zdrowa. -
Nawet jeśli tak...
Zaśmiała się ponownie. Cała ta sprawa sprawiała jej wielką przyjemność; z każdą minutą jakby większą. Odejście na emeryturę podziałało na nią jak ostroga na rasowego konia. Perspektywa powrotu do Sarawaku to spełnienie jej marzeń. Byłaby znów aktywna i potrzebna, zdobywałaby pieniądze na ważny cel. Zapaliłem papierosa i spojrzałem na nią poprzez dym. Tym razem patrzyła na mnie z rozbawieniem, a nie z dezaprobatą. -
Pana prawdziwe zmartwienie wynika stąd, że nie chce pan zaakcep-
tować mnie jako towarzysza wyprawy, ponieważ jestem kobietą. A argumenty, których by pan użył, okazałyby się chybione. Jestem o wiele zaradniejsza w dżungli niż pan. W ten sposób jedno z pana zastrzeżeń upada. Chwyta się pan teraz drugiego: „mój wiek”. -
Jestem tylko konsekwentnie praktyczny.
-
Oczywiście. Jest pan. I ma pan prawo do swoich wątpliwości. Wielu
ludzi w moim wieku istotnie nie dałoby rady. Ale ja dam. I jestem gotowa to udowodnić. -
Jak?
-
Czy zna pan Yorkshire?
-
W zasadzie nie. Z Yorkshire pochodził mój ojciec, ale nigdy tam nie
mieszkałem. -
Świetnie. Otóż to najlepszy teren do długich spacerów, jaki znam.
Myślę że moglibyśmy pospacerować razem. -
Spacer nie wystarczy - powiedziałem.
-
Przekona się pan, że wystarczy. Nie mam na myśli przyjemnego
spacerku. To raczej marsz trasą ogólnie znaną i wymagającą. -
Jak wymagającą?
-
Bardziej niż pan przypuszcza. Trzy góry: Ingleborough, Whemside i
Pen-y-Ghent, tworzą trójkąt. W ciągu jednego dnia wspina się pan na wszystkie trzy, pokonując w sumie około pięćdziesięciu kilometrów. -
I pani sądzi, że zdoła pokonać tę trasę?
-
Ja nie sądzę, ja wiem, panie Faxtennee.
-
A jeśli się pani nie uda?
-
Skoro pan nalega, otrzyma pan potrzebne informacje i wyruszy do
Sarawaku sam. Ale co - muszę to sformułować delikatnie, żeby nie urazić pańskiej dumy - co będzie, jeśli to pan nie potrafi przejść tej trasy? -
O nie! Pani sama do Sarawaku nie pojedzie!
-
Rzeczywiście, nie pojadę. Ale myślałam o jeszcze pięciu, nie, dzie-
sięciu funtach na dach kościoła. Byłoby to do przyjęcia? Siedziała tam w kapeluszu i porządnym kostiumie, obok leżała jej torebka i rękawiczki. Była mała, siwowłosa i wyglądała na schludną, lubiącą porządek gospodynię domową, która wyszła po zakupy. Jednak za tym obrazem kryła się wola pchająca ją do celu niczym czołg. I oprócz woli można się było spodziewać wielu innych niespodzianek. Miałem maszerować przez te przeklęte góry i rosło we mnie coś więcej niż podejrzenie, że na końcu drogi moje stopy będą w bąblach. Zrezygnowany i bezsilny spróbowałem jeszcze jednego chwytu. -
Jest pani pewna - spytałem - że taka podróż samotnej damy sam na
sam z mężczyzną jest czymś całkowicie właściwym? -
Pańskie sformułowanie jest zbyt ogólne - odrzekła. - Ale w przypad-
ku pana i mnie, myślę, że jest to sytuacja całkowicie dopuszczalna. Gem, set i mecz dla panny Thornton. Powiedziałem Hendersonowi, że wyjeżdżam na weekend do Yorkshire, a on był tak uprzejmy, że podwiózł mnie do mieszkania, żebym mógł zabrać kilka potrzebnych drobiazgów. Bardziej z sentymentu, niż żebym przewidywał potrzebę ich użycia, przechowywałem parę swoich wojsko-
wych butów. Były na tyle wygodne, że przez jakiś czas mogły uchronić moje stopy od obtarcia. Faktem jest, że skóra na moich stopach bardzo wydelikatniała od czasu pobytu w wojsku. Zgarnąłem do worka buty, spodnie, parę pulowerów i przybory do golenia, i zabrałem w piątek rano do banku. Woodcraft chciał wiedzieć dokąd się wybieram; powiedziałem mu, nie bez pewnej satysfakcji. Już wcześniej dostał wiadomość o przyznaniu mi dodatkowego urlopu, więc chodził z zaciśniętymi ustami i czepiał się ludzi o byle co. Ponieważ jednak decyzja przyszła z góry, nie mógł nic zrobić. Powiedział tylko na wzmiankę o moim urlopie: - Nadzwyczaj kłopotliwe, panie Faxtennee, nadzwyczaj! Pod koniec dnia, przez zwykłą złośliwość, uparł się, żeby znaleźć jakąś drobną nieścisłość w rachunkach, i kazał wszystko ponownie przeliczyć. Oznaczało to, że cały personel rozpocznie swój weekend o półtorej godziny później, a bank będzie zmuszony zapłacić za pracę w godzinach nadliczbowych. Pewnie dało mu to uczucie satysfakcji. Henderson zabrał mnie spod banku wozem policyjnym. Razem pojechaliśmy na miejsce, gdzie czekał na mnie wypożyczony mały Ford. Po drodze pokazał mi jeszcze jedną ze swoich sztuczek (na wypadek gdyby nas śledzono). Samochód Hendersona spotkał się w wąskiej uliczce z radiowozem, który nadjechał z przeciwka. Dokonaliśmy szybkiej przesiadki i z wyciem syreny, błyskając światłami popędziliśmy przed siebie. Ruch zamarł; dopiero za nami ulicę na nowo wypełniły pojazdy. Inspektor uśmiechnął się z satysfakcją i oświadczył, że to tylko jeden z siedemdziesięciu siedmiu sposobów. Zasiadłszy za kierownicą swojego Forda wydostałem się z Londynu i na autostradzie do Birmingham ruszyłem pełnym gazem. W Birmingham zabrałem pannę Thornton. Wcześniej zamówiłem nocleg w hoteliku we wsi Settle. Zanim dotarliśmy na miejsce, zrobiło się późno i hotelik był zamknięty na trzy spusty. Musieliśmy stukać, żeby nam otworzono. Następnego ranka - śniadanie i wymarsz z panną Thornton, ale jakże odmienioną! Włożyła praktyczny ubiór stosowny do planowanego rozkładu dnia. Na nogach miała parę solidnych bucików do pieszych wędrówek, szare skarpety i mocne, bawełniane pończochy; do tego tweedowa spódniczka, drelichowa kurtka i wełniany beret. W małym plecaku niosła ka-
napki i termos. Wątpię, czy z całym ekwipunkiem mogła ważyć więcej niż pięćdziesiąt kilogramów; nawet gdyby zmokła. Wyglądała jednak jak energiczna harcerka. Miała lekki, równy krok doświadczonego piechura, który bez zmiany rytmu dopasowuje się do charakteru terenu. Pogoda była wspaniała. Wiosenne słońce i niebo usiane małymi, białymi cumulusami, których cienie przesuwały się po brunatno-zielonym kobiercu górskiej łąki. Jasne, młode pędy paproci wybijały się spod sprężystej darni. Nastał jeden z tych dni, które napełniają człowieka energią. I całe szczęście, bo właśnie starałem się przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz zrobiłem pięćdziesiąt kilometrów w ciągu jednego dnia; nawet bez dodatkowego utrudnienia w postaci gór. Panna Thornton czytała chyba nie tylko moje myśli, ale nawet poszczególne słowa, bo nagle spytała, jak dawno to było. -
Chyba z dziesięć lat temu - odrzekłem bez zdziwienia, a czując nie-
zrozumiałą potrzebę przydania blasku tamtemu wydarzeniu, dodałem: Szedłem wtedy w pełnym rynsztunku: broń, amunicja, racje żywnościowe; i na zmianę bieg, marsz, bieg; cały czas na pełnych obrotach. A pani? -
W Wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy byłam młoda miałam zwyczaj
razem z ojcem odbywać taki marsz w każdą Wigilię. Potem szliśmy na Pasterkę i śpiewaliśmy kolędy. Od dwóch lat znów to robię. -
To musi zabierać cały dzień.
-
Dla mnie jest to przeżycie religijne, panie Faxtennee. Być może po-
trafi pan to zrozumieć. -
Chyba wiem, co pani ma na myśli.
-
To znaczy, że jest jeszcze dla pana nadzieja.
Kilka pierwszych kilometrów poszło łatwo, ale kiedy zaczęło się podejście na Pen-y-Ghent, stromizna szybko dała się we znaki moim nogom. Mówiłem sobie, że jestem przecież zdrowy, a gra w squasha trzy razy tygodniowo utrzymuje mnie w przyzwoitej formie. Ale długi marsz pod górę stawia szczególne wymagania określonym mięśniom, niestety nie tym, które rozwijają się na korcie. Minutkę lub dwie staliśmy na szczycie góry, podziwiając widoki i rozkoszując się łagodnym wiatrem. Miałem ochotę na kawę i papierosa. Wspomniałem tylko o kawie. -
O, nie - zaprotestowała. - To nie jest dobry sposób. Kawa będzie w
dolinie, zanim zabierzemy się do wspinaczki na Whernside. Taki jest
sprawdzony rozkład. Skoro tak, to o papierosie już nie wspominałem. Mięśnie obciążone przy wchodzeniu odpoczywały podczas zejścia. Nogi pracowały teraz zupełnie inaczej. Przyjemnie było iść bez wysiłku w dół tych długich, łagodnych zboczy. Kiedy wreszcie usiedliśmy na głazie w dolinie, kawa smakowała jak nigdy, a papieros jeszcze lepiej. Niemniej o czekającej nas wspinaczce na sześćsetmetrową górę myślałem z pewnym niepokojem. Ona zaś wchodziła jakby miała piętnaście lat. Jej nogi poruszały się równym, niestrudzonym rytmem wahadła; owocowały umiejętności nabyte w dzieciństwie i podtrzymywane ćwiczeniami i praktyką. Oddychała głęboko, równo, bez sapania, bez zachłystywania się, bez łapania nadmiaru powietrza. Wdech przez nos, wydech przez usta i tak bez zmian - pobieranie i zużywanie tlenu. Tymczasem ja zaczynałem już pochrząkiwać, a lewa stopa, pozbawiona trzech odmrożonych w Korei palców, zaczęła boleć, jak to się zdarza w czasie stresu. Ale skoro ona mając pięćdziesiąt siedem lat mogła sobie poradzić to, do diabła, ja też. Zjedliśmy kanapki, które popiliśmy wodą ze źródła bijącego na zboczu. Wskazała na odległą górę Ingleborough z charakterystycznym płaskim szczytem i orzekła, że szliśmy nieźle, ale nie wolno nam zbyt długo odpoczywać, bo mięśnie zesztywnieją i wszystko stanie się dużo trudniejsze. Mój Boże! To już teraz stało się trudne. Radosny spacer zmieniał swój charakter, zmieniała się też pogoda, jakby dopasowując się do mojego samopoczucia. Zniknął błękit nieba, zniknęły cumulusy. Pociemniało, a z chmur spadły wielkie krople deszczu. Wkrótce otaczający nas krajobraz utracił swój wiosenny blask i stał się szary i ponury. Tu i ówdzie widzieliśmy przypadkowych wędrowców, ale nie dość blisko, by móc się z nimi porozumieć. Te rozległe wrzosowiska mogą wchłonąć wielu weekendowych spacerowiczów. Po przebyciu kilku kilometrów, kiedy to w ciągłym deszczu człapaliśmy przemoknięci w górę zbocza Ingleborough, panna Thornton dojrzała dwóch mężczyzn schodzących ze szczytu. Ja nic nie zauważyłem. Osiągnąłem już stan, kiedy idzie się z opuszczoną głową, patrząc tylko na własne stopy. -
Ale niemądrzy! - powiedziała. - Proszę spojrzeć. Tam wyżej. W
płaszczach! Czy ludzie nigdy nie nauczą się odpowiednio ubierać?! Podniosłem głowę, spojrzałem we wskazanym kierunku i nagle zdziwiłem się. Zatrzymałem się i wytężyłem wzrok. Obróciła się i popatrzyła na mnie. -
Co się stało?
-
Zmieńmy trochę kierunek.
Rozejrzałem się dokoła. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widać było żywej duszy. Pomyślała, że zwariowałem, ale tym razem gotowa była okazać nieco pobłażliwości. Ruszyliśmy dalej, ale bardziej w lewo, w kierunku sąsiedniego zbocza. Tamci dwaj również natychmiast zmienili kierunek. Działali wyraźnie celowo. Nasze drogi musiały się spotkać dwieście lub trzysta metrów od podnóża góry. Zatrzymałem się ponownie. Ciągle jeszcze istniała możliwość, że się mylę, ale instynkt i logika podpowiadały mi, że nie. Nie byli odpowiednio ubrani na wycieczkę górską, a najbliższe miasteczko, Ingleton, leżało daleko po przeciwnej stronie góry. Teraz oddalali się od niego, zmierzając ku rozległym, niezamieszkanym terenom i w dodatku przy wzmagającym się deszczu. A wreszcie schodzili ze szczytu, skąd wyraźnie widać miasteczko, a więc nie idą w naszą stronę, żeby zapytać o drogę. -
Sądzi pan, że groźby się materializują? - spytała panna Thornton.
Skinąłem głową, patrząc ciągle na tych dwóch. -
Ale skąd, do licha, dowiedzieli się, że mam tu być?
-
Ktoś im powiedział. Opowiadałam właścicielowi gospody w Settle,
że idziemy na Trzy Szczyty, ale poza tym nikt nie wie, gdzie spędzam ten weekend. A pan? -
Hendersonowi. Powiedziałem mu, ale on nigdy by... - I wtedy przy-
pomniałem sobie. - Woodcraft, dyrektor banku. Jemu też powiedziałem. Szli niespiesznie w naszym kierunku; ślizgali się na mokrym zboczu. -
Dlatego nietrudno było nas znaleźć, prawda? Skoro mieliśmy zrobić
Trzy Szczyty, wystarczyło czekać na jednym z nich. -
Istotnie - odpowiedziałem ponuro.
Telefon do Woodcrafta, ktoś udający policjanta, może nawet Hendersona. „Proszę pana, gdzie mogę znaleźć pana Faxtennee w czasie tego weekendu?” „Wędruje przez Trzy Szczyty w Yorkshire”, mógł odpowiedzieć Woodcraft, z nadzieją w swoim podłym serduszku, że będę miał popsuty weekend. Pomyślałem o tajnym hotelu, o sztuczkach z samochodami. Bardzo, bardzo sprytne. Tyle że zdało się psu na budę. Obcy zatrzymali się tymczasem. W deszczu, z takiej odległości, trudno było zobaczyć co tam robią. Wydawało mi się, że widzę jakieś kije! -
W dół. I na drugą stronę - powiedziała panna Thornton.
Nie zamierzała dyskutować nad wyborem drogi, po prostu ruszyła przodem. -
To coś co mają w rękach, to mogą być strzelby - zauważyłem.
-
Tak, i dlatego musimy wykorzystać załamania zbocza.
Lekko pochylona do przodu, wsuniętymi pod paski dłońmi przytrzymywała plecak. Ona nadawała tempo. Skąd brała siły, nie mam pojęcia, ale maszerowała jak żołnierz piechoty górskiej. Za jej szybkim krokiem, prawie truchtem, niełatwo było nadążyć. Szliśmy wciąż w dół, na przełaj. Panna Thornton mówiła spokojnie. Ingleborough to dziwna góra. Jest tam cały szereg prawie poziomych fałd na zboczach jakby wielkich stopni. Jeśli dostaniemy się za jeden z nich... Spojrzałem przez ramię. Podążali za nami; co rusz potykali się i ślizgali, spadek terenu pomagał im. Klasyczne zadanie z taktyki: opanować wzniesienie. Byli od nas około trzystu metrów. -
Jak blisko muszą podejść?
-
Z bronią gładkolufową - powiedziałem - przynajmniej na sto me-
trów. Wtedy śrut może już zranić, choć nie zabije. Na większą odległość strzelba nie jest groźna. -
Tam - powiedziała. - Jeszcze czterysta metrów i będzie stromizna.
Osłoni nas. -
Będziemy musieli podbiec!
Pokręciła głową. -
Idziemy szybko, a oni nie są dobrze ubrani, zmęczą się.
-
Wątpię.
-
Zobaczymy. Obawiam się, że nie jestem biegaczką.
Weszliśmy na bardziej nierówny teren. Kiedy chodziło tylko o wejście na górę, wybieraliśmy drogę jak najlepszą, jak najłatwiejszą. Tutaj były zakryte wrzosem kamienie i trudno było iść równie szybko jak przedtem. Jeszcze jedno spojrzenie do tyłu. Doganiali nas, ale byliśmy coraz bliżej krawędzi załamania. Jeszcze paręset metrów i na jakiś czas znikniemy im z oczu. Ale paręset metrów dzieliło nas także od goniących, a odległość ta ciągle się zmniejszała. Teraz ona spojrzała przez ramię. -
Chyba będę musiała podbiec. Chociaż kawałek.
Biegła niezgrabnie, nierówno i po nie więcej jak pięćdziesięciu metrach zrezygnowała. -
Nic z tego. Dalej nie mogę.
A jednak mogła - wróciła do poprzedniego kroku, równego, regularnego jak metronom. -
Kiedy dojdziemy do krawędzi, spróbuję jeszcze raz.
Przeszliśmy przez krawędź. Znów pobiegła, tym razem skręcając nieco w lewo. W ten sposób zbliżaliśmy się do nich, ale pozostawaliśmy poza zasięgiem ich wzroku, Kiedy się pokazali, byli nie dalej jak sto pięćdziesiąt metrów. Ale już nie wyżej od nas. -
Teraz będziemy się wspinać - powiedziała panna Thornton.
Huknął strzał. Na szczęście wciąż byli za daleko. Na lewo od nas posłyszeliśmy szelest padających śrucin, niewiele różniący się od deszczu. Skręciliśmy i szybko zaczęliśmy piąć się w górę. Ten moment był najbardziej ryzykowny. Tamci byli niepokojąco blisko; zmienili kierunek i przyśpieszyli. Następny strzał i bliższy niż poprzednio szelest śrutu. Naśladowałem jej sposób poruszania się: dłonie na kolanach, naciskające w dół po każdym wyrzucie nogi. Musiała być już zmęczona; ja w każdym razie byłem. Tamci również, pocieszałem się w myślach. Ale oni nie mieli za sobą z górą trzydziestu kilometrów wyczerpującego marszu. Tyle że przyszło im wspinać się po górach, a to bez wątpienia nie jest typowym ćwiczeniem wielkomiejskich gangsterów! Bolały mnie nogi. To fakt. A jak z ich nogami? Zatrzymali się na chwilę na płaskiej półce, którą niedawno przebiegliśmy. Bez wątpienia odpoczywali. W dalszym ciągu byli jednak niebez-
piecznie blisko. Prawie w zasięgu strzału. Kilka kroków przede mną, panna Thornton maszerowała z widocznym wysiłkiem, ale i z zadziwiającą wytrwałością. Znów huknął strzał i poczułem jakby kilka pszczół jednocześnie użądliło mnie w plecy. Śruciny nie przebiły jednak wiatrówki. Tym razem jeszcze nie. Jeśli jednak uda się im zmniejszyć odległość o kilkanaście metrów, będziemy w kłopocie. Zaryzykowałem jeszcze jeden rzut oka do tyłu. Wdrapywali się już na pochyłość. Nie dalej jak sto metrów od nas. Panna Thornton znów skręciła w lewo, obierając bardziej stromą trasę. Ponownie rozległ się wystrzał. Poczułem uderzenia w plecy i w nogi, ale solidny, gruby materiał okazał się wystarczającą osłoną. Trochę bólu, ale żadnej szkody. Panna Thornton krzyknęła cichutko, a na jej łydce dostrzegłem plamki krwi. -
Wszystko w porządku - uspokoiła mnie szybko i, nie zatrzymując
się, szła dalej. Jeszcze dwa strzały, szelest śrutu dokoła, piekące uderzenia; ale, dzięki Bogu, nic groźnego. Z tyłu rozległy się przekleństwa. Obejrzałem się. Jeden z prześladowców poślizgnął się i upadł. Niezdarnie gramolił się na nogi, lecz nim powstał, uniósł dubeltówkę i strzelił. Szarpnąłem głową w bok, lecz ziarnko śrutu zawadziło o moje lewe ucho i kiedy dotknąłem go ręką ujrzałem na dłoni plamkę krwi. Nic poważnego, ale bolało; dość, by wywołany tym strach zwiększył zawartość adrenaliny w moim krwiobiegu. Nie ustawaliśmy we wspinaczce w górę zbocza. Następny strzał poinformował nas, że przestali się zbliżać. Nie czekaliśmy długo na kolejny, ale ten był źle mierzony albo odległość stała się już zbyt wielka. -
Nic się pani nie stało? - wysapałem w kierunku jej pleców.
-
Proszę nie rozmawiać - odrzekła krótko.
Walczyliśmy z górą i własnym zmęczeniem, starając się zdobyć przewagę wysokości. Kiedy znów zerknąłem za siebie, przekonałem się, że zyskaliśmy też trochę dystansu. Niewiele, zaledwie kilka metrów, ale jakże dla nas znaczących. Następna fałda zbocza rozciągała się około stu metrów przed nami i, z grubsza oceniając, sześćdziesiąt metrów wyżej. Wdzieraliśmy się ku niej resztkami sił. Tak mi się przynajmniej zdawało. Nogi miałem coraz cięższe i coraz częściej czułem szarpiący ból w łydkach i udach.
Poruszaliśmy się wolniej, ale i ścigający nie byli w stanie utrzymać poprzedniego tempa. Góry dla wszystkich są jednakowo wymagające. Zyskaliśmy kilkanaście metrów i strzelanina z tyłu ustała. Byliśmy poza zasięgiem ich strzelb, a może nie mieli zbyt dużego zapasu amunicji. Skoncentrowali się na pogoni wiedząc, że okolica jest bezludna, a jedną z uciekających osób jest kobieta o siwych włosach, w ich pojęciu oznaczało to, że tylko oni mogą być zwycięzcami. Wystarczy więc odczekać, aż kobieta się zmęczy. Byli mężczyznami bądź co bądź, i w dodatku młodszymi. Gdyby ją znali, mogliby tę walkę rozegrać inaczej, wkładając więcej wysiłku w zdobycie przewagi w krótkim czasie. Prawdopodobnie jednak nie spotkali w swoim życiu zbyt wielu kobiet takich jak panną Thornton. Prawdę mówiąc ja też nie. Po przejściu przez grzbiet fałdy panna Thornton ponownie skręciła w lewo i poprowadziła trawersem w poprzek zbocza, w kierunku miejsca, gdzie znajdowali się ci dwaj w momencie, kiedy zobaczyliśmy ich po raz pierwszy. Nie wiedziałem, co zamierza, ale nie pytałem. Nie znałem terenu, a ona znała go od dzieciństwa i na pewno nie potrzebowała teraz moich rad. Niemniej taka gonitwa nie mogła trwać wiecznie. Panna Thornton była niewątpliwie chodzącym cudem, ale miała już za sobą zbyt wiele kilometrów. I niemało lat. Spojrzałem na zegarek i stwierdziwszy, że jest po szóstej, próbowałem sobie przypomnieć o której zrobiło się ciemno poprzedniego wieczora. Jeśli dobrze pamiętałem, około ósmej. O tej godzinie włączyłem światła drogowe, jadąc autostradą do Birmingham. Tu jednak byliśmy bardziej na północ, a więc będzie jasno o minutę lub dwie dłużej. Jeszcze dwie godziny? Przy takim wysiłku, to stanowczo za wiele. Spoglądając za siebie, widziałem poprzez deszcz dwie sylwetki wspinające się naszymi śladami. Oddaliliśmy się od nich jeszcze trochę. Byliśmy poza zasięgiem ich broni, ale bynajmniej nie poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Nie mogliśmy też ciągle się wspinać pod górę, chociaż tu właśnie tkwiła nadzieja uzyskania nad naszymi prześladowcami pewnej, dość wątłej, przewagi. Po drugiej stronie szczytu, na mokrym stoku, nasze buty powinny trzymać się podłoża, natomiast ich miejskie buciki - nie. W rezultacie będą się ślizgać i zjeżdżać w dół częściej i prawdopodobnie szybciej niż my.
Nie przychodził mi do głowy żaden pomysł. Nie ma sposobu, aby jeden nieuzbrojony człowiek pokonał dwóch, uzbrojonych w dubeltówki, inaczej, niż działając z zaskoczenia. Nie umiałem też sobie wyobrazić co w tych okolicznościach gwarantowałoby nam bezpieczeństwo. Nawet jeśli moglibyśmy schronić się w którymś z okolicznych miasteczek, to i tak najbliższe z nich leżało kilka kilometrów stąd, po przeciwnej stronie góry. Poza tym nic nie wskazywało na to, że ci dwaj zostawią nas w spokoju tylko dlatego, że gdzieś w oddali pojawi się kilka domów. Musiałem coś wymyślić i to szybko. Ale co? Mój maleńki plecak nie zawierał już nic poza termosem i papierem, w który zawinięte były kanapki. Dotarliśmy do grupy głazów wystających ze zbocza. Zauważyłem, że panna Thornton przyśpieszyła odrobinę. Z trudem nadążałem za nią, ciężko dysząc z wysiłku. Zaczęła kluczyć między głazami, potem jakby się poślizgnęła i upadła. Ruszyłem, chcąc ją podnieść, ale ona szepnęła ostro: - Nie. Za mną. Otwór był niewielki, zwykła szczelina ukryta pod wąskim nawisem. Wślizgnęła się w nią niczym węgorz. Widziałem tylko, jak jej stopy znikają w mroku. Dałem nura za nią, ale okazało się, że jestem za duży i plecak zaklinował mnie w wejściu. -
Szybciej!
Cofnąłem się nieco, zerwałem plecak z ramion i wcisnąłem się w otwór. Przepychałem się gorączkowo, obcierając kolana i łokcie o kamienie. Już wewnątrz, w lichym, szarawym świetle, rozejrzałem się po maleńkiej grocie. Prowadziła donikąd. To nie był korytarz - po prostu uskok skalny lub wypłukana przez wodę jama. Jeśli ją odkryją, znajdziemy się w pułapce. Minutę później usłyszeliśmy jak nadchodzą, potykają się i dyszą. Siedzieliśmy skuleni ledwie oddychając, aż kroki oddaliły się i ucichły zupełnie. Po chwili wróciły. I głos: - Gdzieś tu, do cholery, muszą być! -
Niemożliwe. Tu nie ma się gdzie schować.
-
Rany, ale przemokłem.
-
Ja też.
-
Muszą tu być. Przecież nie zniknęli.
-
Musi być jakaś szczelina, ale nic takiego nie widzę.
Chodzili to tu, to tam, dalej, to znów bliżej. -
Wejdź trochę wyżej. Zobacz, co tam widać.
-
Kurczę, jestem całkiem wypompowany.
-
Przeżyjesz. Rusz się, chłopie!
Oddalające się kroki. Potem pauza i głos tuż, tuż: -
No i co?
Nie słyszeliśmy odpowiedzi. Po chwili znów odgłos kroków, coraz słabszy. Wloką się minuty: pięć, potem dziesięć, dwadzieścia. Kroki wracają. -
Muszą tu być! Nie ma cudów!
-
Szukaliśmy wszędzie. Tu nie ma się gdzie schować.
-
Nie mogliśmy ich zgubić. Przecież, do cholery, to pusty teren. Sam
popatrz! Znowu odeszli. Czas mijał wolno. I znów wrócili. -
To musi być tu, nigdzie indziej!
-
Słuchaj, schodzą w dół? Nie schodzą. Widzielibyśmy ich. Pod górę
też nie idą. No więc? -
To już pół godziny. Zgubiliśmy ich, niech to krew zaleje!
-
Czekaj. Stąd jest niedaleko na ten płaski kawałek. Stamtąd widać ca-
łą tę zasraną okolicę, nie? Idziemy. Jeszcze raz oddalili się, a my tkwiliśmy unieruchomieni w tej wapiennej dziurze. O tej porze powinniśmy schodzić po przeciwnym zboczu góry, z przyjemnym uczuciem dokonanego wyczynu i niedaleką perspektywą gorącej kąpieli. Tymczasem przemoknięci, trzęsąc się z zimna, tłoczyliśmy się skurczeni w małej, wilgotnej norze. Czekaliśmy na zapadnięcie mroku, ale do tego było jeszcze daleko. Spoglądaliśmy na zegarki, nie mówiąc do siebie ani słowa, bo któryś z prześladowców mógł po cichu wrócić i czaić się gdzieś w pobliżu. Po godzinie sterczenia w jaskini złapał mnie skurcz prawej łydki. W ciągu sekundy mięsień upodobnił się do zawęźlonej liny. Panna Thornton natychmiast zorientowała się w sytuacji i przystąpiła do działania z profesjonalną znajomością rzeczy. Jedną ręką przytrzymała piętę, a drugą odgięła stopę w kierunku kolana. Kiedy kurcz minął, uspokoiła włókna mięśni masując i ugniatając łydkę twardymi palcami. Wiele wątpliwości, których nie mogliśmy, rzecz jasna, omawiać, nadal
pozostawało w zawieszeniu. Jak ciemno będzie po zapadnięciu zmroku? Poprzedniej nocy przyświecał trochę księżyc, ale niebo było czyste. Teraz pokrywały je ciężkie, ciemne chmury deszczowe. Z pewnością przyćmią światło księżyca. Jeśli o mnie chodzi, miałem dwa istotne pytania. Pierwsze, jak długo ci dwaj gotowi są czekać? Znajdowali się na otwartym powietrzu, na deszczu, nieodpowiednio ubrani. Powinni być tak samo wyczerpani i przygnębieni jak my; miałem nadzieję, że również tak samo wystraszeni. Próbowałem postawić siebie w ich sytuacji. Już wcześniej obawiali się, że zgubili nasz ślad, a całogodzinne, bezskuteczne oczekiwanie na nasz ruch, na pewno nie dodało im otuchy. Z drugiej strony wiedzieli, że nie mogliśmy zniknąć, wiedzieli też, że nie mogliśmy niepostrzeżenie przejść przez szerokie połacie odkrytego stoku. A więc domyślają się, że czekamy, aż się ściemni. Drugie pytanie: gdzie mogą być teraz? Jeden z nich wspominał o jakimś kawałku płaskiego terenu wyżej. Ale o ile wyżej? Jeśli siedzą w zasięgu skutecznego strzału, to będziemy skończeni natychmiast po opuszczeniu naszej skalnej kryjówki. Sytuacja była patowa, a jej następstwem mogło być zapalenie płuc u wszystkich: ścigających i ściganych. Pannę Thornton i mnie, od siedzenia w kamiennej, lodowatej jamie nękały ataki dreszczy. Ci, tam na zewnątrz, mogli przynajmniej ruszać się, podtrzymując krążenie krwi. Powstał więc osobliwie zbilansowany problem: jeśli nie zaczniemy działać wystarczająco szybko, zagrożą nam zimno i wilgoć. A w tych warunkach zagrożenie to może być nawet śmiertelne. Jeśli natomiast ruszymy zbyt wcześnie, mamy wielkie szanse trafić pod lufy. Najbardziej niebezpieczny moment nadejdzie tuż po zapadnięciu ciemności. Wtedy bowiem tamci spodziewali się ruchu z naszej strony. Wytrzymałem jeszcze pół godziny i wreszcie musiałem podjąć próbę rozprostowania kości. Nogi miałem kompletnie zesztywniałe, jakby zalane betonem. Posłyszałem cichutki szept: - Jeszcze nie teraz. - Odczekałem kolejne pół godziny. Byłem chory z niecierpliwości, patrząc na świecące końce wskazówek mojego zegarka wlokące się wokół cyferblatu. Ponownie spróbowałem się poruszyć, ale i tym razem musiałem zrezygnować. Miała rację, oczywiście, zachowując spokój wtedy, kiedy ja byłem niecierpliwy, i czekając na odpowiedni moment. Tam, nad nami, oni pewnie mówią do siebie:
„Już od pół godziny jest ciemno, zaraz się pokażą”. Siedemnaście minut później dotknęła lekko mojego ramienia, a ja niemal uśmiechnąłem się w duchu. Nie był to jakiś świadomie wybrany moment, prawdopodobnie jej wola zaczęła słabnąć. Z trudem obróciłem się na brzuch i centymetr po centymetrze popełzłem w stronę otworu. Nie mogłem sobie pozwolić na żaden słyszalny szmer, na szurnięcie butem o kamień. Wystawiam głowę z otworu i, osłaniany przez niewielki nawis, wsłuchiwałem się w jednostajny szum deszczu. Innych dźwięków nie było. Opierając się na kolanach i łokciach, wydostałem się na zewnątrz. Zatrzymywałem się co kilkanaście centymetrów i nasłuchiwałem, ciągle w strachu, że nawet te delikatne odgłosy mogą zaalarmować ścigających. Zniknęliśmy na tym skrawku zbocza i tu właśnie oczekują naszego pojawienia się. Znalazłszy się poza pieczarą, przez pewien czas nie podnosiłem się z kolan i, kryjąc się pod skałą, czekałem na pannę Thornton. Każdy najmniejszy ruch wydawał się zdumiewająco głośny. Przypuszczam jednak, że szum deszczu zagłuszał inne dźwięki. Góry skrywały niemal zupełne ciemności. Panna Thornton stała w odległości kilkunastu centymetrów ode mnie, a przecież widziałem zaledwie mgliste zarysy jej postaci. Chmury wylewające na nas strumienie wody przysłaniały też księżyc. Miało to swoją dobrą i złą stronę. Bardzo skutecznie zmniejszało szansę zobaczenia nas, lecz jednocześnie utrudniało ciche poruszanie się po nierównym, a teraz prawie niewidocznym stoku. Zrobiłem ostrożny krok naprzód i zaraz zatrzymałem się, poczuwszy dotyk dłoni na ramieniu. Sekundę później panna Thornton bezszelestnie wysunęła się przede mnie. W porządku, pomyślałem, to jej góra, a już pokazała, że umie zrobić użytek ze znajomości terenu. Teraz odpłynęła ode mnie jak cień; nisko przygięta skradała się bezszelestnie w swoich butach na miękkiej gumie. Ruszyłem za nią sztywno, świadomy niedostatków swojej zręczności. Po paru godzinach pobytu w skalnej dziurze, mięśnie nie odzyskały jeszcze elastyczności. Przejście dziesięciu metrów zajęło nam kilka minut i odbywało się w najgłębszym skupieniu. Każdy krok był oddzielną operacją: powolne uniesienie stopy, powolne opuszczenie - tak wolne, że zetknięcie buta z ziemią
nie spowoduje żadnego dźwięku. Kolejny etap, to stopniowe przenoszenie ciężaru ciała na postawioną stopę - bardzo ostrożnie, bo nie wiadomo, czy pod stopą nie kryje się jakaś pułapka. Te dziesięć metrów pozwoliło nam osiągnąć krawędź skalnego placyku. Tu kucnęliśmy w napięciu i wsłuchiwaliśmy się w otaczającą ciemność. Mieliśmy szczęście: nie przytrafiła się nam żadna chwilowa utrata równowagi; znaleźliśmy się za osłona skalnej krawędzi. Niespodziewanie z góry dobiegły odgłosy kaszlu. Włosy stanęły mi dęba. A więc tam są! I to wcale nie tak daleko. Kaszel słychać było wyraźnie. Jak blisko? Nie sposób określić, ale na pewno bliżej, niż zasięg dubeltówki. Obróciłem powoli głowę w nadziei, że znajdę odpowiedź w postaci zarysu sylwetki na tle ciemnoszarego nieba. Ale nie. Staliśmy niezdecydowani. Następny ruch oznaczał wyjście na otwarty teren. Wcześniej czy później nie unikniemy hałasu, a wtedy, nawet jeśli nie zobaczą nas od razu, nie można mieć pewności, że nie pojawi się jakiś prześwit w chmurach wystarczający, żeby nasze sylwetki stały się widoczne. Znów usłyszeliśmy kaszlnięcie; muszą być przemoknięci i zziębnięci, ale sam fakt, że nie odeszli, dowodził ich determinacji. Nie mogliśmy dłużej czekać. Zbocze w tym miejscu porastały kępy wrzosu i górska trawa. Trzeba było uważać na luźne kamienie i nory królicze, bo potknięcie się na jednej z takich przeszkód zmusiłoby nas do niemal otwartej ucieczki. Goniący nie mieliby trudności ze zlokalizowaniem źródła hałasu. Przeszliśmy kilka kroków i stanęliśmy. Wciąż poruszaliśmy się śmiertelnie wolno, chociaż strach skłaniał nas do gwałtownej ucieczki. Z największym wysiłkiem hamowałem chęć rzucenia się biegiem w dół zbocza, w ciemność, jak najdalej od tych przeklętych dubeltówek, które terroryzowały nas przez tyle godzin. Pełzaliśmy przed siebie, licząc każdy krok. Przeszliśmy tak około czterdziestu metrów, kiedy panna Thornton poślizgnęła się i straciła na moment równowagę. Rozległ się zgrzyt i klekot obijających się o siebie kamyków. Musieli to słyszeć! Będą wiedzieli, że jesteśmy poniżej nich. Zrobią się czujni jak psy myśliwskie, czekając na kolejną oznakę naszego istnienia. Przez parę minut staliśmy bez ruchu, drżąc z zimna i strachu, nasłuchując w największym napięciu. I nic, żadnego dźwięku, z wyjątkiem jeszcze jednego kaszlnięcia. Trzeba było iść dalej,
aż po ten upragniony punkt poza zasięgiem ich broni, punkt spoza którego odgłosy naszej ucieczki nie dotrą do naszych prześladowców. Nie zrobiliśmy jeszcze dwudziestu metrów, kiedy potknąwszy się o własną nogę runąłem jak długi. Stęknąłem tak głośno, że słychać mnie było chyba aż w Ingleton! A już na pewno wystarczająco głośno, by być słyszanym na zboczu powyżej nas i dać tamtym wskazówkę gdzie nas szukać. -
Proszę rzucić tym! - powiedziała cicho panna Thornton.
-
Czym?
Wyciągnęła coś z plecaka i wcisnęła mi do ręki: termos. Rzuciłem nim z całej siły, jak najdalej w bok i w dół stoku. Zapewne trafił na coś twardego, bo rozbił się z głośnym trzaskiem. Słyszeliśmy jak rzucili się w tamtym kierunku. Ruszyliśmy zachowując dawną ostrożność, ale tym razem pod górę. Musieli trafić na termos, chociaż Bóg wie jakim cudem udało im się to w tych ciemnościach. W każdym razie ich odgłosy ucichły. My również znieruchomieliśmy. Ale nasz podstęp się udał. Zyskaliśmy na odległości. Jeszcze trochę i będziemy bezpieczni. Pewnie stali tam zdezorientowani, równie przestraszeni tym, że zgubili nasz trop, jak my, że nas odnajdą. Nie ustawaliśmy w marszu, co chwila robiąc przerwy i nasłuchując. Po pewnym czasie i oni ruszyli. W naszym kierunku! Co za przeklęty pech, że trafili na ten termos! Niewątpliwie domyślili się, jakie mieliśmy plany. Szliśmy przedtem pod górę, a to przemawiało za tym, że pójdziemy pod górę i teraz. I tak dokładnie było. Ale nie na długo. Panna Thornton zmieniła kierunek, skręcając w stronę bardziej stromego odcinka zbocza i zaczęła schodzić w dół. Szła teraz szybciej, ja zaś zauważyłem, że wrzosy zniknęły, i że idziemy po miękkiej murawie. Nieco później posłyszałem szum strumienia wezbranego po długotrwałym deszczu. Woda spływała po skałach bulgocąc i szumiąc. Ciągle jednak słyszeliśmy ich za sobą. Przy tym z jakąś dziwną pewnością szli we właściwym kierunku. Przekroczyliśmy strumień, wspięliśmy się trochę wyżej i skręciliśmy w lewo. Jeszcze dwadzieścia metrów i panna Thornton zatrzymała się nagle. Obróciłem się i przez krótką chwilę widziałem ich sylwetki - ciemne na tle odrobinę jaśniejszego nieba. -
Połóż się - powiedziała cicho.
-
Po co, u licha?
-
Kładź się!
Położyliśmy się na trawie. I nagle zupełnie niespodziewanie z jej ust wyrwał się przeraźliwy, obłędny krzyk. -
Odejdźcie! Odejdźcie! Zostawcie nas!
Potoczyłem się ku niej po trawie i zacisnąłem dłonią usta, ale wyrwała się i znów zawyła. Zwariowała! Posłyszałem jak jeden z goniących coś krzyknął, a potem sapanie i szybkie kroki. Biegli. Złapałem ją za ramiona, próbując postawić na nogi. Musieliśmy natychmiast uciekać, jak najszybciej, jeśli była w ogóle jeszcze jakaś szansa ucieczki! Namierzyli nas i za chwilę zaczną strzelać. -
Nie ruszaj się - powiedziała ostro.
I po raz drugi zaskoczyło mnie brzmienie jej głosu. Nie było w nim ani śladu szaleństwa, ani cienia histerii. A sekundę później znowu zaczęła przeraźliwie krzyczeć: - Dajcie nam spokój! Złapałem ją, gotów zarzucić sobie na ramię, jak to czynią strażacy i biec jak daleko zdołam. -
Tam są! - pokazała ręką.
Dostrzegłem ich i tym razem: ciemne, niewyraźne sylwetki sunące prosto ku nam. Jeszcze raz wrzasnęła dzikim, zawodzącym głosem: - Proszę! Błagam! Odejdźcie! Próbowałem ją wlec, ale opierała się zapamiętale. Cały świat zdawał się wirować nieprzytomnie, tonąc w otchłani szaleństwa. Moich uszu dobiegły nagle nowe dźwięki: ostry, nie do opisania chrapliwy krzyk, kilka ciężkich długich uderzeń, huk wystrzału. Rozpaczliwy krzyk bez słów, pełen przerażenia. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Kolejne krzyki, łomoty, hałas czegoś toczącego się i wreszcie straszny, zanikający skowyt. I cisza. Nie wiedziałem, nie mogłem wiedzieć co się stało, ale było coś ponurego i ostatecznego w tej dziwnej sekwencji odgłosów. Obok mnie panna Thornton zaczęła płakać, a potem szeptać i mruczeć coś niewyraźnie przez łzy. Po dłuższej chwili zrozumiałem, że się modli.
-
Co? Dlaczego? - odezwałem się głupio.
-
Tam jest lej erozyjny. Bardzo głęboki. Taka jaskinia, ale biegnąca
pionowo w dół. Spojrzałem na klęczącą obok mnie postać, na blady zarys podniesionej ku mnie twarzy. Tamci byli już martwi, głęboko pod naszymi stopami. A ona modliła się za ich dusze. I za swoją.
7.
Milczała ponuro, kiedy ruszyliśmy wreszcie w drogę. Prawie niewidoczny z powodu ciemności szlak zawiódł nas łukiem na przeciwległe zbocze, a potem w dół, do miasteczka. Ciągle jeszcze wstrząśnięty gwałtownością wydarzeń, naszym ocaleniem, jej niezwykłą, okrutną bezwzględnością, próbowałem zadawać jakieś pytania, ale w odpowiedzi poprosiła tylko: - Nie teraz. Proszę! Nie teraz. Dopiero po jedenastej dotarliśmy do szosy. Dziwna to była wędrówka. Szliśmy niby razem, ale w jakiś sposób oddaleni, jakby coś nas dzieliło. Panna Thornton, wyczerpana fizycznie i psychicznie, kroczyła jak w transie, a gdy dotarliśmy do pierwszej latarni ulicznej, już w Ingleton, zauważyłem, że wciąż płacze. Wkrótce napotkaliśmy budkę telefoniczną. Stała po przeciwnej stronie ulicy, lecz gdy skierowałem się ku niej przez jezdnię, położyła mi dłoń na ramieniu. -
Powinniśmy zawiadomić policję - powiedziałem cicho.
-
Nie - pokręciła głową, wolno, ruchem pełnym rozpaczy.
-
Ależ musimy, ci dwaj...
-
Nie żyją. Wiem. Zabiłam ich.
Spojrzała na mnie z mieszaniną determinacji i głębokiego smutku. Potem zachwiała się, jakby opuściły ją siły, oparła się o mnie, kryjąc twarz w mojej przemoczonej wiatrówce. Gdybym jej nie podtrzymał, upadłaby.
Musieliśmy wyglądać dość niezwykle stojąc tak w deszczu, na ulicy. Taksówkarz, który nadjechał po kilku minutach, wziął nas prawdopodobnie za zakochanych. Miał bardzo zdziwioną minę, kiedy z bliska przekonał się, że ta para bardziej przypomina matkę i syna. Mrugnął do mnie szelmowsko, a ja omal go za to nie uderzyłem, ale był dla nas zbyt cenny. Znalezienie taksówki tutaj, o takiej porze, zakrawało na cud. -
Do Settle - powiedziałem.
-
To szmat drogi - zauważył.
-
W porządku, jedźmy już.
Wzruszył niezdecydowanie ramionami. -
A pieniążków wystarczy?
Zapytałem ile, a on podał mi kwotę. Było to niewątpliwe zdzierstwo, ale zapłaciłem z ulgą i nawet o tym nie myślałem, kiedy siedząc w ogrzanym wozie jechaliśmy wygodnie, oddalając się od nocnych koszmarów. Ona płakała całą drogę i albo ja nie umiałem znaleźć właściwych słów otuchy, albo samo pocieszanie nie miało w jej przypadku żadnego sensu. W pewnym momencie kierowca odwrócił głowę. -
Czy coś się stało tej pani? - spytał.
-
Nie, nic wielkiego - odpowiedziałem. - Po prostu przeżyła szok.
I nie tylko ona, chciałoby się dodać. Zadziwiająca kobieta! Kiedy zetknąłem się z nią po raz pierwszy, pomyślałem sobie: oto przykład kobiety w średnim wieku, pedantycznej, obdarzonej tak zwaną silną wolą. Klasyczny typ. Ale później odkryłem w niej o wiele więcej. Poznałem jej niezwykle życie i zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z głębią, jakiej nie mogłem się nawet domyślać. Zacząłem doceniać jej siłę i zaradność z domieszką irytującej prostolinijności i szczerego współczucia. A potem - no cóż, sposób w jaki poradziła sobie z tamtymi dwoma, jej chłód, opanowanie, wyrachowanie wreszcie... nikt nie mógł być na to przygotowany. Teraz była wyczerpana, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Patrzyłem na tę drobną, zapłakaną kobietę o siwych włosach, która bez żadnej pomocy, dysponując jedynie intelektem i wewnętrzną siłą unicestwiła dwóch uzbrojonych, gotowych na wszystko mężczyzn. Byłem wyszkolonym żołnierzem; co więcej - doświadczonym oficerem, o jakim się mówi: twardziel. A przecież od momentu, gdy pojawili się tamci dwaj, to ona przejęta rolę dowód-
cy. W zupełnie naturalny sposób prowadziła, a ja podążałem za nią. Teraz zamierzała postąpić wbrew prawu. Dwaj ludzie zginęli, a ona nie chce zgłosić tego faktu. Tak samo jak lata temu nie zgłosiła śmierci mego ojca. Zespół wartości kryjących się za postępowaniem panny Thornton był, przynajmniej dla mnie, bardzo niejasny. Prawdopodobnie dla niej również. Skłonna do uporu w imię zasad, zawsze gotowa byte zaskoczyć czymś nowym. Nigdy przedtem nie chciałem uwierzyć w twierdzenie, że kobiety, ogólnie biorąc, są groźniejsze i bardziej bezwzględne niż mężczyźni. Dopiero tamtej nocy, w taksówce, w drodze do Settle, zacząłem podejrzewać, że twierdzenie to może być prawdziwe. Tam, w górach, myślałem tylko - i to bez rezultatów - o ucieczce. W pewnym momencie ona zaczęła myśleć o tym, by zabić. Ułożyła plan i wykonała go. Przy tym ani przez chwilę nie zdradziła się z niczym, co pozwoliłoby domyślić się, do czego właściwie zmierza jej postępowanie. Dlaczego? Brak zaufania do mnie? Czy bezgraniczne zaufanie do siebie? Zanim dotarliśmy do naszej gospody jej łzy obeschły, ale blada twarz i zaczerwienione oczy uczyniły ją o wiele starszą. Poszła się wykąpać, a potem bez słowa, bez kolacji, położyła się do łóżka. Podobnie postąpiłem i ja. Czułem, jak gorąca woda usuwa wszelkie dolegliwości fizyczne, a jednocześnie nie mogłem oprzeć się rozmyślaniom nad tamtą jej kalkulacją, którą przedstawiłem sobie następująco: „Jeśli przejdę na drugą stronę leja i zacznę krzyczeć, oni pobiegną w moim kierunku, wpadną w dziurę i będzie po nich”. Chryste Panie! Nazajutrz rano obudziło mnie pukanie do drzwi pokoju. Wstałem obolały, czując rwanie w każdym mięśniu. Ogarnąłem się jako tako i otworzyłem. Weszła panna Thornton, a ja ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie widać po niej ani śladu załamania z zeszłej nocy. Wyglądała rześko i schludnie, wszystko było na niej czyste i odprasowane, a cień starości, który pojawił się wczoraj, zniknął bez śladu. Nie powiedziała „Dzień dobry” ani „Nie uważa pan że mieliśmy wczoraj ciężkie chwile?”, ani nawet „Jak pan się czuje?”. Powiedziała natomiast: -
Myślę, że powinniśmy ruszać jak najszybciej.
-
Okay. Tylko zjem śniadanie.- odpowiedziałem.
-
Pan mnie źle zrozumiał - odrzekła łagodnie. - Mam na myśli wyjazd
do Singapuru. -
Hola - powiedziałem. - Chwileczkę! Mamy parę drobiazgów do zała-
twienia. Przede wszystkim pójdziemy opowiedzieć policji o wczorajszym. -
Nie. To byłby błąd.
-
Błąd?! Tego wymaga od nas prawo.
-
Panie Faxtennee, dwaj ludzie ze strzelbami wpadli do leja erozyjne-
go. Źli ludzie. Gdyby nie byli zaangażowani w coś zdecydowanie złego, wówczas to, co się stało, nie miałoby miejsca. Istnieje coś takiego jak naturalna sprawiedliwość. A potem dokonała jednego ze swoich szybkich, zaskakujących zwrotów, tym razem w stronę praktyczności. -
Proszę pomyśleć, co to znaczy pójść teraz na policję. Będzie proto-
kół, będą pytania, dochodzenie, będzie rozgłos najbardziej obrzydliwego rodzaju. Rozprawa przed koronerem jest jak każda rozprawa sądowa. Będą pana pytać, pod przysięgą, czy zdarzenie to było czysto przypadkowe. Zażądają od pana odpowiedzi, też pod przysięgą, czy znał pan teren wystarczająco dobrze, żeby mimo ciemności pozbyć się tych ludzi w sposób zamierzony. Na oba te pytania będzie pan musiał odpowiedzieć przecząco. Stanie się wtedy oczywiste, że to ja jestem za wszystko odpowiedzialna. Chyba wyobraża pan sobie dalszy ciąg. Nagłówki w gazetach... -
Chwileczkę - wtrąciłem.
-
Proszę pozwolić mi dokończyć. Oboje będziemy bez końca ścigani
przez ciekawskich. Istnieje także prawdopodobieństwo, być może tylko prawdopodobieństwo, że zostaną wysunięte przeciw nam jakieś zarzuty. -
Bzdury! - powiedziałem.
-
To nie są bzdury. Chociaż nie uważam się za znawcę prawa, to jed-
nak wiem, że istnieje granica dopuszczalnych działań, nawet w obronie własnej. Jeśli, na przykład, włamywacz dostanie się do pańskiego domu, nie jest pan uprawniony do użycia broni palnej. -
Znam to, znam. Jestem upoważniony do użycia siły w stopniu wy-
starczającym do powstrzymania lub obezwładnienia... I tak dalej. A teraz niech pani posłucha. Ci dwaj byli uzbrojeni, a zarówno policja jak i wszy-
scy inni słyszeli o pogróżkach pod moim adresem. Popatrzyła na mnie przeciągle. -
Jest jeszcze jedna sprawa, o której pan zapomniał. Dał się pan po-
znać jako ten, który jest w stanie odebrać strzelbę złoczyńcy. Zademonstrował pan to ostatnio, przy pełnej aprobacie społeczeństwa. Niektórzy, w tym również policja, mogą sądzić, że powtórzył pan ten wyczyn. -
To śmieszne, co pani mówi!
-
Ilu ludzi pan zabił, panie Faxtennee?
-
Byłem żołnierzem... może kilku.
-
Tak. Jako żołnierz jest pan z tym oswojony. Chyba pan rozumie, jaki
może być ich tok myślenia? Jeśli nie złożymy oświadczenia, żadna z tych spraw nie zaistnieje. Nie będzie rozgłosu, ani dochodzenia, ani żadnych podejrzeń. Nasze plany nie ucierpią z powodu zwłoki. Kiedyś w przyszłości grotołazi znajdą ich ciała. Wtedy, oczywiście, odbędzie się dochodzenie, a werdykt będzie jednoznaczny: nieszczęśliwy wypadek. I jeszcze jedno... -
No proszę, proszę dalej.
-
Jeśli ci ludzie mieli rodziny - mówiła powoli - będzie o wiele lepiej,
jeśli te przykre sprawy nie przeniosą się na tych, być może absolutnie niewinnych, ludzi. Dzieci nie muszą się dowiedzieć, że ich ojcowie zginęli, próbując popełnić morderstwo. Pan zna mój pogląd na przenoszenie grzechów na kolejne pokolenia. -
To się nazywa racjonalizacja - powiedziałem. - Oni mogli nie mieć
dzieci. Wywija się pani jak łasiczka. -
Jest takie modne słowo „pragmatyzm”, panie Faxtennee.
Na jej twarzy pojawił się ślad rozbawienia, ale nie trwał nawet przez sekundę. -
Modliłam się. I wierzę, że mam w tym wypadku rację.
Nie ma wątpliwości. Byłem w jej rękach jak wosk. Ale trzeba przyznać, że jej argumentacja istotnie była bardzo pociągająca. Kilka dni później wyruszyliśmy do Singapuru. A były to naprawdę pracowite dni. Miałem wrażenie, że większość czasu spędzam na wydawaniu pieniędzy. Zanim jeszcze kupiłem bilety na samolot, w moich czterech tysiącach powstała poważnych rozmiarów dziura. Oprócz tego miałem mnóstwo dziur w ramionach i pośladkach po zastrzykach i szczepieniach,
które miały mnie chronić przed tropikalnym robactwem i mikrobami. Z mojego londyńskiego mieszkanka korzystałem z ufnością. Miałem podstawy przypuszczać, że żaden przeklęty bandzior nie będzie mi już deptać po piętach. Zaczekają ze swoją zemstą, dopóki nie odkryją co się stało z wykonawcami ich pierwszej akcji. A możliwe, że i później zabraknie im animuszu. Myśl o tych dwóch, leżących na dnie Gaping Ghyll (który, jak dowiedziałem się, jest najgłębszym lejem erozyjnym w Anglii - panna Thornton niczego nie robi na pół gwizdka) przychodziła mi do głowy od czasu do czasu, ale nie znęcała się nad moim sumieniem. Natomiast znęcał się trochę Henderson, odwiedzając mnie z zapytaniem o zdrowie. Rzucił na mnie okiem i zauważył: - Wygląda pan zupełnie beztrosko. Tak też i czułem się w tym momencie. Cieszyłem się z przygotowań i perspektywy zobaczenia odległych miejsc o dziwnie brzmiących nazwach. -
Żadnych kłopotów? - spytał.
Wziąłem głęboki wdech i zełgałem bezczelnie. - Nie. Nic się nie wydarzyło. -
Dobrze. Dokąd pan się wybiera?
-
Daleki Wschód.
Gwizdnął cichutko, ale znacząco. -
Ostatni z wielkich rozrzutników, co? Sądziłem, że uda się pan na
Majorkę albo Kretę, a nie na drugą stronę globu. Kiedy? -
W piątek.
-
Do tego czasu będziemy mieli pana na oku.
-
Dzięki - powiedziałem, czując się trochę winny. - Ale nie musicie się
tak bardzo martwić o mnie. -
To polityka - uśmiechnął się Henderson. - Mamy własny interes w
opiekowaniu się świadkami. To dodaje społeczeństwu odwagi. Jeśli zobaczy pan kręcącego się w pobliżu gościa o dużych stopach i w płaszczu przeciwdeszczowym, proszę się nie niepokoić. To nasz człowiek. Za oknem zacinał dokuczliwy deszcz. -
Ależ to go wpędzi do grobu. Naprawdę, lepiej się nie przejmować.
-
Nie? To zmieniam zdanie. Pan zachowuje się nie tylko beztrosko, ale
zdecydowanie zawadiacko. Ale tak czy inaczej będziemy dyskretnie czuwać, na wypadek gdyby ktoś się do pana dobierał.
Spróbowałem jeszcze raz. Szkoda mi było tego biednego policjanta. Wyjeżdżam na jeden dzień. Chyba nie wrócę na noc. -
Dokąd?
-
Pomyślałem, że powinienem odwiedzić mojego starego pułkownika.
Przysłał mi telegram do szpitala. Nie widziałem go od lat. Henderson ruszył do drzwi. -
Przypuszczam, że dacie sobie radę. Dwaj starzy żołnierze...
Mój stary, zwariowany pułkownik mieszkał w Suffolk, niedaleko Bury St. Edmonds. Pojechałem tam, przezornie zamawiając przedtem nocleg w Angel. Niewątpliwie zechce mnie zatrzymać na noc, ale straciłem ich ostatnio wystarczająco wiele. A noc u pułkownika to rozmowa do drugiej, trzy godziny snu, pobudka, energiczna gimnastyka i dwugodzinny marsz. Możliwe, że na emeryturze trochę się ustatkował i zmiękł, ale miałem co do tego wątpliwości. Mój cel był dwojaki. Chciałem go odwiedzić, ze zwykłego sentymentu, a ponadto zamierzałem wykorzystać jego wiedzę i umysł. Jego, a także jego przyjaciół. A więc cel praktyczny. Przybita do drzewa tabliczka głosiła: HODOWLA RASOWYCH KÓZ SUTHERLANDA. Minąwszy furtkę pomyślałem, że tabliczka była zbyteczna: kozy, a szczególnie kozły reklamowały się same. Hector McLeod Sutherland osobiście otworzył drzwi, zauważył, że staram się nie marszczyć nosa i rzekł: - To fascynujące zwierzaki, Faxtennee, młodzieńcze. Tylko ty tego nie zauważyłeś. Wejdź, wejdź do środka. - A kiedy byłem już wewnątrz, dodał: - Jesteś doskonałym pretekstem, żeby spróbować trochę dżinu, nie uważasz? Oczy już w porządku? -
Zupełnie, sir. Dziękuję.
Znałem wymowę jego wzmianki o dżinie i zastrzegłem się: - Z dużą ilością toniku, proszę. -
Nie grymaś! - parsknął.
Jako człowiek Wschodu rozcieńczał dżin tylko wodą. Jeśli w ogóle rozcieńczał. Ponalewał drinki, usiadł w starym, skrzypiącym fotelu, wyciągnął przed siebie długie nogi w lśniących butach, skrzyżował je na wysokości kostek i patrzył na mnie ze smutkiem. Wiedziałem, co za chwilę się zdarzy, ale nie było od tego ucieczki, ponieważ to ja byłem jedną z nielicznych porażek Hektora McLeoda Sutherlanda i mnie obciążał za nią odpowie-
dzialnością, nie przyjmując żadnych usprawiedliwień. Pociągnęliśmy po solidnym, ceremonialnym łyku z naszych szklanek, bez podnoszenia ich do góry, czy wygłaszania głupich powiedzonek w rodzaju „Na zdrowie”, „Do dna”, „Oby nam się”. W naszym pułku nigdy się tego nie praktykowało. -
Kłopot z tobą, Faxtennee, polega na tym, że nie znasz się na pocią-
gach. -
Tak jest, sir - przyznałem. - W tej materii jestem beznadziejny.
-
Dobrze - powiedział, celując we mnie swym pokaźnym nosem. -
Opowiedz to jeszcze raz. Znał tę historię doskonale, ale nie znosił porażek. Dlatego lubił za każdym razem zbierać i analizować fakty, zastanawiać się, czy gdybym wykazał właściwą, żołnierską inicjatywę, cała sprawa nie poszłaby całkiem składnie. Wróciłem z Korei jako młody porucznik, bez trzech palców u nogi, ale z Krzyżem Wojennym. Miałem właśnie opuścić wojsko, byłem bowiem oficerem z poboru, a moja prośba o przejście na zawodowstwo została odrzucona. Sutherland, nie zgadzając się z werdyktem swoich przełożonych, ułożył na własną rękę pewien plan, wciągając w to szefa Sztabu Generalnego, który był jednocześnie dowódcą naszej brygady. W rezultacie, pewnego wieczoru podczas obiadu w mesie oficerskiej siedziałem naprzeciwko niego, a to w tym celu, aby ten starszy dżentelmen mógł zlustrować mnie swoim surowym okiem. Inspekcja musiała wypaść pozytywnie, bo w następstwie tego ukartowano niezły szwindel. W armii obowiązują Instrukcje Rady Wojskowej. Przewodniczył tej radzie (i jak należy przypuszczać dominował w niej) szef Sztabu Generalnego. W odpowiednim czasie Rada wydała Instrukcję Specjalną, sformułowaną bardzo precyzyjnie, która głosiła, że oficerowie służby zasadniczej, którzy stracili w walkach w Korei trzy palce i zostali odznaczeni Krzyżem Wojennym, mogą złożyć do Rady Wojskowej wniosek o przeniesienie do służby zawodowej. Ale nie koniec na tym. Żeby nie dopuścić do mnożenia takich przypadków jak mój i do ingerencji ewentualnych bezstronnych decydentów, w Instrukcji umieszczono klauzulę, że wniosek taki musi być dostarczony osobiście do biura Szefa Sztabu Generalnego między godziną
jedenastą trzydzieści i jedenastą czterdzieści pięć 18 lutego 1953 roku. Pułkownik zrealizował więc swój zamysł i był pełen satysfakcji i dobrego humoru. Do mnie należało tylko zgłosić się ze swoją kopertą w wyznaczonym terminie. Tu właśnie w tej historii pojawił się pociąg. Stacjonowaliśmy wówczas w Aldershot, niecałą godzinę drogi od Londynu. Wsiadłem więc do odpowiedniego pociągu mając w zapasie mnóstwo czasu. Tak sądziłem. Bo ktoś tam, u góry - chyba w Niebie, bo nie w Ministerstwie Obrony rozszyfrował Hektora McLeoda Sutherlanda i pociąg stanął. Początkowo myślałem, że zatrzymał się pod sygnałem, ale w miarę upływu czasu zacząłem odczuwać niepokój. Wyszedłem na tory, pomaszerowałem w stronę lokomotywy. Okazało się, że nastąpiła awaria, i to poważna. Poważna dla lokomotywy i dla mnie. Bo oto staliśmy w malowniczym otoczeniu wiejskiego krajobrazu, żaden pociąg nie mógł ominąć naszego... I tak dalej. Puściłem się na przełaj przez zupełnie nieznany mi teren. Znalazłem jakąś drogę i biegłem nią, aż natknąłem się na drogowskaz, który powiedział mi, że biegnę w przeciwnym, niż trzeba, kierunku. Zawróciłem, dotarłem do drogi głównej i próbowałem zatrzymać jakiś pojazd. W ciągu dwudziestu minut nie zatrzymał się nikt. Zgrabne limuzyny, małe samochodziki, ciężarówki - wszystko to przelatywało obok mnie. Wreszcie zatrzymała się jakaś potężna ciężarówka. Wiozła ogromny agregat i mogła poruszać się tylko na drugim biegu ze stałą prędkością, nie większą jak piętnaście kilometrów na godzinę. Dotarłem w końcu, spocony do suchej nitki, brudny i zakurzony. Siedem minut za późno. Biuro Szefa Sztabu Generalnego nie przyjęło nawet mojej koperty z podaniem. Instrukcja została o 11.45 wycofana. Hektor McLeod Sutherland popijał ponuro swojego drinka. -
Wiesz co, myślę, że powinieneś był stanąć na drodze tak, że musieli-
by albo cię potrącić, albo zatrzymać się. Wtedy zarekwirowałbyś samochód. Mógłbyś powiedzieć, że ścigasz rosyjskiego szpiega. Może tak trzeba było zrobić. Ale nie zrobiłem, a nieubłaganą tego konsekwencją były lata pracy w banku. -
Byłbyś teraz - kim? Nie zdziwiłbym się, gdyby majorem - powie-
dział z wymówką. -
Też tego żałuję.
Zmieniłem temat. Zmieniałem zresztą kilka razy, zanim naprowadziłem rozmowę na to, co mnie interesowało. Czy, mianowicie, ma pułkownik przyjaciół w Archiwum Ministerstwa Obrony, którzy mogliby przejrzeć teczkę Horna? Spojrzał na mnie ze ściągniętymi brwiami, ale odpowiedział w typowy dla siebie sposób. -
Sprawy osobiste?
-
Tak.
-
Ważne dla ciebie?
-
Tak.
-
Zobaczę, co da się zrobić.
Spytałem jeszcze, czy zna kogoś w Sarawaku. Powiedział, że ustali, kto tam stacjonuje i skontaktuje się ze mną, jak tylko będzie coś wiedział. -
A za to wszystko, Faxtennee, mógłbyś mi kupić w Angel trochę
pasztetu z dziczyzny. -
Z przyjemnością - powiedziałem. I powiedziałem prawdę.
Wiedziałem, że nie zajmuje mu to zbyt wiele czasu i tak też było. Obiecałem zadzwonić do niego następnego wieczora. A kiedy to zrobiłem, od razu wsiadł na mnie. -
Dziwnych dobierasz sobie przyjaciół, Faxtennee. Nazwisko Horn
wywołuje bardzo powściągliwe reakcje. -
Naprawdę?
-
W ogóle nie chcieli rozmawiać, a to najczęściej znaczy... no, sam
wiesz, co to najczęściej znaczy. Wojna ich produkuje, tych zwichniętych facetów, to fakt - grzmiał w słuchawce jego głos - w czasie pokoju usuwa się ich jak chwasty. Ale co chciałbyś wiedzieć? -
No, cokolwiek by pan pułkownik...
-
Czyli wszystko. Tak. Wszystkiego nie wiem, młody kolego. Ten
twój Horn oficjalnie był oficerem sztabowym o wyjątkowych zdolnościach. A jeśli tak jest napisane czarno na białym, to znaczy, że to prawda. Wstąpił do wojska w sierpniu trzydziestego ósmego jako szeregowy i niech mnie szlag trafi - dosłużył się stopnia brygadiera. A potem niech mnie jeszcze raz
szlag trafi - stanął przed sądem wojennym. Wiedziałeś o tym? -
Tak.
-
Hmm. - Był wyraźnie zawiedzony. - Nie wiem dlaczego o niego py-
tasz. Posłyszałem szelest przewracanych kartek. -
Przed wojną pracował w drukarni banknotów. Na Jowisza, nie po-
trzebujesz chyba drukarza banknotów, co? Widzisz, do czego to prowadzi. Wykształcenie średnie. Nie Sandhurst i na pewno nie żaden uniwersytet. Miał dyplom z zakresu technologii drukarstwa, jeśli to w ogóle coś znaczy. W złodziejskim fachu był chyba samoukiem. -
Czy coś jeszcze?
-
Niewiele. Z wyjątkiem jednej dziwnej, żeby nie powiedzieć śmiesz-
nej, rzeczy. Kiedyś był komuchem. -
Co?
-
Był czerwony. Jak nabiegłe krwią oczy Stalina. Na początku lat
trzydziestych. Miej to na uwadze, młody panie Faxtennee: jeśli gość z takim życiorysem doszedł do stopnia brygadiera, to znaczy, że musiał być dobry. -
Musiał się również trochę zmienić.
-
Tak myślisz?
-
Nie wiem, sir.
-
Ani ja. W sprawie Kuching: zdaje się, że jest tam Freddie Taylor.
Gurka. Ojciec był moim kumplem. Zginął pod Imphalą. Szkoda starego. Freddie to podobno obiecujący młody człowiek. - Przerwał na chwilę. Jedziesz tam? -
Chyba tak.
Westchnął głośno. -
Były czasy, kiedy młodzi ludzie odpowiadali „tak, sir”, albo „nie,
sir”. -
A zatem: „tak”.
-
To już lepiej. Wyczuwam tu następstwo kontaktów z obłudnym
światem pieniądza. Uczy młodych oficerów krętactwa. Odprawa skończona. Kiedy się wybierasz? -
Za dzień albo dwa. W piątek, sir - poprawiłem się szybko.
Zaśmiał się do słuchawki.
-
A widzisz. Już poprawiam twoje złe nawyki. No, cokolwiek zamie-
rzasz, życzę ci szczęśliwej podróży. -
Dziękuję, sir.
-
Do widzenia. Aha! Czy mówiłem ci, że widziałem się z Pillingiem?
Jakiś rok czy dwa lata temu. Wygląda na to, że trzyma się bardzo dobrze. I odłożył słuchawkę. A ja z rozrzewnieniem uśmiechnąłem się w duchu i pomyślałem: ty obłudny, stary skurczybyku, Hektorze McLeod Sutherlandzie! Bo też ten obłudny, stary skurczybyk powiedział mi coś istotnego: obaj, on i ja, wiedzieliśmy, że Pilling opuścił nasz pułk i przeniósł się do MI6, czyli wywiadu wojskowego. Wzmianka o Pillingu nie mogła być przypadkowa, bo podczas wczorajszej rozmowy wspominaliśmy w zasadzie o wszystkich wspólnych znajomych, a o Pillingu z MI6 - nie. Ergo, dzisiejsze przypomnienie Pillinga ma określone znaczenie, a mianowicie takie, że Freddie Taylor działa w tej samej branży co Pilling. Dziwne to w przypadku oficera z formacji Gurków, ale na takim właśnie dziwnym świecie żyjemy. Tak czy inaczej, Hektor McLeod Sutherland nie zawiódł. A poza tym, taki kontakt w Kuching może być bardzo pożyteczny. W piątek rano spotkałem się z panną Thornton w terminalu lotniczym West London i autokarem BA pojechaliśmy na Heathrow. Bilety kupiłem w agencji tego samego Hindusa, który tak tanio odprawił mnie do Indii Zachodnich. Tym razem zostaliśmy członkami innej grupy. Dostaliśmy kartoniki informujące, że jesteśmy członkami zwyczajnymi Towarzystwa Studiów nad Religiami Południowo-Wschodniej Azji. Inni członkowie naszego zespołu udawali się do gościnnego miasta Bangkoku, ponoć w celu zwiedzania tamtejszych świątyń. Po szesnastu godzinach, trochę zmęczeni, wylądowaliśmy w stolicy Tajlandii, a stamtąd na podstawie innych lewych biletów odlecieliśmy do Singapuru. W drodze oddałem się rozmyślaniom nad naszą sytuacją, szczególnie zaś myślałem o zagadkach. Wydawało się, że każdego dnia przybywa nowych, ale najgorszą z nich była ciągle tamta cholerna liczba. Rozważałem ją na wszystkie sposoby i nie doszedłem do jakiegokolwiek sensownego przypuszczenia, co mogłaby oznaczać. Świat jest pełen liczb. Całe tuziny liczb wiążą się z każdym z nas. A ta mogła oznaczać czy określać wszystko:
prędkość, odległość, wysokość (we wszystkich tych wypadkach bardzo dokładnie, ale po co?). Mógł być to numer rachunku bankowego albo bilans konta tego rachunku (niezbyt prawdopodobne); mógł to być numer telefonu (jeszcze mniej prawdopodobne, ze względu na znak dziesiętny po przecinku) albo waga rubinów wyrażona w karatach. Mogło to oznaczać wysokość długu, albo... Faktem jest, że mogło to być wszystko, co można mierzyć i liczyć. Lub prawie wszystko - jedyną rzeczą, która nie wchodziła w rachubę, było powiązanie tej przeklętej liczby z mapą. I nigdzie ani cienia wskazówki. Wyciągnąłem z kieszeni list ojca, przeczytałem go jeszcze raz i popatrzyłem z urazą na tę liczbę. Mój wzrok przeniósł się na następne zdanie, równie zagadkowe: „Miłosierdzie nie może mieć z tym nic wspólnego”. Majaczenia chorego, czy co? Tu liczba, a tam miłosierdzie, które nie może mieć z nią nic wspólnego? Może panna Thornton coś wie. Ostatecznie ona to pisała. -
Czy orientuje się pani co to oznacza? O, tutaj - spytałem, pokazując
odpowiedni fragment listu. - Tu jest powiedziane, że miłosierdzie nie może... Jak zwykle przerwała mi w środku zdania. - Owszem, orientuję się. -
Więc co?
-
Przypuszczam, że nie chciał mnie mieszać w swoje przestępcze
przywłaszczenie. Podczas gdy ja usiłowałem przetrawić tę rewelację, panna Thornton otworzyła torebkę i podała mi swój paszport. W rubryce: Imię i nazwisko posiadacza paszportu, zobaczyłem: Miss Charity* z Thornton. * Charity (ang.) - miłosierdzie [przyp. tłum.].
-
Stanowczo zabraniam panu używania tego imienia. Bardzo go nie
lubię. Ale ojciec pana mylił się, że nie mogę mieć z tym nic wspólnego, nie uważa pan?
8.
-
To wyjątkowy drań!
W głosie Maillarta złość mieszała się z pogardą. Maillart był kapitanem sztabowym w Kwaterze Głównej Dalekowschodnich Sił Lądowych w Singapurze Farelf, a jednocześnie moim pułkowym kolegą. Udało mi się dotrzeć do niego zwyczajnie, telefonując do Farelf z zapytaniem, czy ktoś z naszego pułku jest w Singapurze. Ta dosadna wypowiedź dotyczyła człowieka, o którym w owym czasie mówili wszyscy wokół Półwyspu Malajskiego, to znaczy niejakiego Ahmeda Sukarno. Siedzieliśmy w samochodzie Maillarta na szczycie najwyższego wzgórza Singapuru, spoglądając nad Cieśniną Malakka na ciemniejącą na horyzoncie Sumatrę. Maillart wskazał ręką w kierunku wyspy. -
Tam, za tym przesmykiem, jest właśnie to miejsce. Nazywa się Tan-
jong Sekupang. Widać stąd. Otóż tam Sukarno założył obóz szkoleniowy indonezyjskich komandosów. Nie bez powodu właśnie tu. Chytrze to sobie obmyślił. Niech Singapur ma ich przed oczami. Niech ludzie przychodzą, patrzą i podziwiają. Taka psychologiczna wojna. -
Skuteczna?
Spojrzał na mnie. - Nie. Na razie nie. Ale próbuje. Próbuje wszystkich
chwytów Mao Tse-Tunga: chaos, trochę rozlewu krwi, jak ta bomba dziś rano, potem większe szkody i poważniejszy rozlew krwi. Pokażcie mi ambitnego polityka, a udowodnię, że to podły drań. Siedzieliśmy tam, patrząc ponad ciemnymi wodami cieśniny, dopóki słońce nie zaszło, a aksamitna czerń u stóp wzgórza nie rozjarzyła się światłami. Maillart mówił dalej. Wcześniej tego wieczora, kiedy przejeżdżaliśmy obok konsulatu Indonezji, powiedział z goryczą: - Jeśli w Singapurze jest takie miejsce, gdzie powinna wybuchnąć bomba, to Właśnie tutaj. Słyszałeś o Koesto? Pokręciłem przecząco głową. -
To konsul Indonezji - wyjaśnił Maillart. - To jego oficjalny tytuł. W
rzeczywistości nigdy nie poświęcał wiele czasu działalności konsularnej, a teraz nie robi w tej materii zwyczajnie nic. Ten budynek to miejsce, gdzie zbiegają się nici sieci pajęczej, a Koesto siedzi w samym środeczku i produkuje, oględnie mówiąc, kłopoty. Kto kryje się za zamachami bombowymi? Koesto. Kto za agitatorami? Koesto. Stąd liczy żołnierzy na ulicy, okręty i statki w porcie, przylatujące samoloty. I chroni go, łajdaka, dyplomatyczny immunitet. -
Jakie są jego szansę? Myślę o Sukarno.
Maillart zastanawiał się przez chwilę. -
Gdyby był tak dobry, jak jest ambitny, miałby szansę. Ale myślę, że
nie dorasta do wymyślonej przez siebie roli. Malajowie raz już potrafili się obronić i mogą to zrobić znowu. Zwłaszcza pod kierownictwem Tunku Abdula Rahmana. Temu Sukarno nie urwie ani kawałka ziemi. Do inwazji na szerszą skalę chyba jeszcze daleko. Takie jest moje zdanie. A tutaj, w Singapurze, Lee Kuan Yew jest dwakroć mądrzejszy i trzykroć bardziej stanowczy. -
Zostaje więc Borneo - wtrąciłem. - Co z Borneo?
Maillart westchnął. - Sam chciałbym wiedzieć. Patrz! - zawołał nagle. Hen, na wodzie, migotały światełka latarni zapalonych na łodziach rybackich. Wśród nich pojawił się szybko poruszający się ciemny, długi kształt. -
Co to takiego?
-
Prawdopodobnie niszczyciel, oczywiście Sukarno. Jedna z jego pro-
wokacyjnych zagrywek. Dość regularnie powtarzających się, nawiasem
mówiąc. Dziesięć dni temu staranował łódź rybacką. Cała rodzina zginęła. Nastąpiły, jak zwykle, ubolewania, a następnego dnia niszczyciel znów się pojawił. Kłopot w tym, że oni mają ogromną flotę, mówią że czwartą co do wielkości na świecie. I cała ta masa stali buszuje po Cieśninie i całym Morzu Południowochińskim, prowokując i siejąc niepokój. -
Zacząłeś mówić o Borneo.
-
Cóż, to chyba najważniejszy punkt.
Usadowiłem się wygodniej, zapaliłem papierosa, a on zaczął opowiadać o rzeczach, które w znacznej części były mi znane. O tysiącach kilometrów granicy, o wysokich łańcuchach gór, o przełęczach, braku dróg i uzależnieniu transportu od stanu wód w rzekach. Powiedział, że w tej chwili jest to wojna na małą skalę, ale okrutna, i że były już pierwsze sukcesy po naszej stronie: ujęto przywódców terrorystów, gdzieś w lesie mangrowym w Brunei i tak dalej. Zupełnie niespodzianie, zwłaszcza że w tym, co dotychczas mówił pobrzmiewało momentami przygnębienie, rozległ się jego śmiech, głośny i beztroski. Spojrzałem na niego trochę poruszony. Mimo półmroku widziałem błysk jego wspaniałych zębów. -
Z czego się tak śmiejesz? - spytałem.
-
Wielki Gurka i mali gurkowie. Nie, nie próbuję być zagadkowy.
Gurkowie są już na Borneo i Sukarno spotka przykra niespodzianka, gdy zetknie się z nimi w tej pierwotnej dżungli. Każdy Gurka to niezrównany dekapitator. Jeden błysk kukri i głowa na ziemi. -
A Wielki Gurka?
-
Walker. Znasz go?
-
On jest dowódcą?
Maillart kiwnął głową. -
Generał major Walter. On sam też jest oficerem pułku Gurków. Na-
uczył się swojej surowej bezwzględności w latach trzydziestych na północno-zachodniej granicy. Dużo więcej nauczył się podczas kampanii w dżunglach, w czasie wojny. Jeszcze więcej - walcząc pod dowództwem Templera na Malajach w okresie stanu wyjątkowego. Jeśli pamiętasz, była to jedyna wojna z powstańcami wygrana w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Walker ma dwie zasady. Pierwsza, zdobyć serca i umysły ludności tubylczej. O tej
zasadzie najczęściej przypomina. Mówi o niej ciągle i nie zdziwiłbym się, gdyby robił to nawet we śnie. Druga, zabijaj szybko i skutecznie. Zasady te działają w taki, mniej więcej, sposób: użyj swoich helikopterów, żeby dostarczyć chore dzieci tubylców do najlepszych szpitali; nauczaj, przeprowadzaj szczepienia. Znajdź oficera, który zna się na hodowli kóz. Sprowadź ekspertów od chorób drobiu i od uprawy ryżu. Tyle, co do serc i umysłów. W tym czasie twoi łącznościowcy rozdają odbiorniki radiowe, a miejscowa ludność lubi was na tyle, że kiedy powstańcy przenikną nocą na ich teren, otrzymasz wiadomość. A wtedy: zabijaj skutecznie i szybko. -
I to działa?
-
Zadziałało na Malajach i założę się, że Walker osiągnie to samo na
Borneo. Ale tu zanosi się na długą i brudną robotę. Zwrócił się twarzą do mnie. -
A tak w ogóle, to po kiego diabła tam się wybierasz?
Opowiedziałem mu ułożoną zawczasu historię o pannie Thornton, emerytowanej pielęgniarce misyjnej, która chce odwiedzić starych przyjaciół, przy czym moje towarzystwo wynika ze statusu honorowego bratanka. No i trafił mi się niezły spadek. -
Dziwię się - wyznał Maillart - że wpuścili was tutaj.
-
Amatorska nieudolność. To masz na myśli?
-
Coś w tym rodzaju.
-
Prawdę mówiąc - zełgałem - myślę, że panna Thornton może mieć
jakieś bardzo użyteczne chody. W drodze powrotnej na Orchard Road, gdzie zatrzymaliśmy się w świetnym i wcale niedrogim hotelu, przejechaliśmy jeszcze raz koło konsulatu Indonezji. Maillart spojrzał z nienawiścią na siedlisko Koesta, a potem spytał, czy już próbowałem Singapore Sling. Kiedy przyznałem, że nie, zawrócił i pognał do hotelu „Raffles”, tego pomnika ku czci Kiplinga i Somerseta Maughama, gdzie usiedliśmy w długim barze, popijając ten drogocenny nektar. Za pierwszym poszedł drugi i tak zleciała nam noc. W końcu pojechaliśmy jeszcze, podskakując na nierównościach ciemnej alei, na dość podejrzanie wyglądający plac otoczony restauracyjkami i tam zjadłem jeden z najlepszych posiłków w moim życiu. W tym czasie panna Thornton odwiedzała w mieście starych znajo-
mych. Kiedy wróciłem do hotelu, prawdopodobnie już spała. Znalazłem krótki list, w którym przypominała, że jutrzejszy dzień powinienem poświęcić na zakup koniecznego wyposażenia. Sugerowała też jaki ekwipunek byłby najstosowniejszy i gdzie są sklepy, w których można go znaleźć. Poszedłem do łóżka; wyciągnąłem się w chłodzie klimatyzowanego pokoju, spodziewając się łatwo zapaść w sen pod wpływem relaksującego działania alkoholu. Ale zawiodłem się. A zawiodłem się dlatego, że w mojej pamięci pojawiał się ciągle Horn i domagał się, swoim zwyczajem, posłuchania. Postać ta z upływem czasu stawała się coraz bardziej zagadkowa: jak w tym starym epigramacie Churchilla, Horn był zagadką spowitą tajemnicą ukrytą w enigmie. Ciągle majaczył mi przed oczyma na swoich krótkich, krzywych nogach, w kwiaciastej, barwnej koszuli. No i te jego bystre, czarne oczka. Szczur w drodze na karnawał. Tak pomyślałem, przy pierwszym spotkaniu. Ostatnio zaś coraz częściej zadawałem sobie pytanie: jaki to karnawał i gdzie miałby się odbyć. Leżałem ze wzrokiem utkwionym w sufit i uzbrojony w swojego rodzaju myślowe szkło powiększające, oglądałem dziwną postać, poczynając od tego pierwszego listu, który musiał być blefem. Chyba rzeczywiście był blefem. Przecież zupełnie nie pasował do całej reszty. Te piękne określenia mające ugruntować wiarygodność i zaświadczyć o dobrych intencjach autora: stary przyjaciel ojca. A potem przyznanie się do malwersacji i błyskawiczny test mojej wątpliwej prawości. Wreszcie końcowy akt, mający nastawić mnie na odzyskanie zaginionego łupu. Dlaczego? Tego mi nigdy nie powiedział, a ja, wstyd się przyznać, nigdy go otwarcie nie spytałem. Ale teraz, tysiące kilometrów od tamtego miejsca i ileś tam tygodni później, pytanie to nie chciało mnie opuścić. Horn wiedział, że ojciec przepadł gdzieś na olbrzymiej przestrzeni wiecznie zielonej dżungli; wiedział, że nikt nie ma pojęcia gdzie to nastąpiło, może z wyjątkiem panny Thornton, o której istnieniu on z kolei nie wiedział. Wiedział natomiast jak bezowocna jest wyprawa w poszukiwaniu rozbitego samolotu, który przeleżał dwadzieścia lat w pierwotnej dżungli. A mimo to zadał sobie sporo trudu, żeby popchnąć mnie w tym kierunku. Dlaczego? Jedno jest pewne: Horn nie należy do gatunku bezgranicznie uczynnych członków społeczeństwa. Jakiekolwiek powodują nim motywy, zawsze zalatują dwuznacznością.
Oczywiste jest jedno: on chce mieć te rubiny. Ale to, czego szuka jest kilkanaście tysięcy kilometrów od niego, a on nie ma sposobu, żeby podążać za mną. Nie ma nawet podstawy do przypuszczeń, że wiem cokolwiek więcej niż on sam. W gruncie rzeczy był pewien, że wiem mniej, bo teoretycznie mogłem wiedzieć tylko to, co mi powiedział, plus to, co powiedziano w RAF-ie mojej matce ileś tam lat temu. A to doprawdy bardzo mało. Ergo, Horn wie coś, czego ja nie wiem. Powiedział mi trochę, lecz nie wszystko. Ale co jeszcze mógł wiedzieć? Jeśli coś o lokalizacji rubinów, to - przede wszystkim - po co wciągałby mnie w tę sprawę? Miał całe lata na to, żeby przedostać się na Borneo i zgarnąć je wszystkie; biorąc pod uwagę jego poglądy i możliwości, zrobiłby to już dawno. Gdyby mógł. A więc nie mógł. Ale dlaczego? Może dlatego, że był persona non grata? Nie, to nonsens. Owszem, można go było z powodzeniem uznać za persona non grata i miałoby to znaczenie wszędzie tam, gdzie stacjonowały brytyjskie jednostki wojskowe, ale to nie powstrzymałoby go nawet na dziesięć sekund. Ktoś, kto umiał zgrywać ruchy całych dywizji, ktoś z jasnością umysłu, jaką Horn nie raz demonstrował, nie miałby wielkich kłopotów z takimi drobiazgami jak dokumenty. A może ma przyjaciół? Może działa w grupie? Kłopot w tym, że Horn nie był człowiekiem tego typu. On działa w pojedynkę. Dowierza tylko swojemu rozumowi i swoim palcom. Nikomu i niczemu więcej. Ten samotniczy sposób bycia był widoczny w całym jego zachowaniu na Jamajce, gdzie - według moich obserwacji - egzystował, praktycznie biorąc, bez przyjaciół i znajomych. Jedyną koncepcją, która trzymała się kupy była ta, że mogło mu po prostu zabraknąć forsy. Jeżeli korzystał ze swych zasobów nazbyt beztrosko, doszło w końcu do sytuacji, że postanowił wysłać mnie na Borneo w rozpaczliwej nadziei, że (a) znajdę rubiny i (b) kiedy już je znajdę, wielkodusznie podziękuję mu w namacalny sposób. Tylko po jakie licho tak uparcie starał się wykazać jaki to ze mnie oszust, zanim opowiedział całą historię? Był taki moment, zresztą bardzo krótki, że zapaliłem światło, z szafki nocnej wyciągnąłem książkę telefoniczną i zacząłem szukać numeru Brithish Airways, bo zdawało mi się, że jedynym sposobem odzyskania
spokoju wewnętrznego będzie wydanie większej części moich pieniędzy na jeszcze jedną podróż na Jamajkę. Złapać szczura za wąsy w jego własnej norze. Ale i tę myśl w końcu porzuciłem. Zasnąłem wreszcie, a następnego ranka odważyłem się wyjść w lepki upał i wyruszyć na zakupy. Najbardziej znanym targowiskiem Singapuru jest Change Alley. Uznałem za logiczne tam właśnie zrobić początek. W dobrym nastroju zanurzyłem się w mrocznej otchłani targowiska, poszukując, w pierwszej kolejności, butów. Nie przepadam za robieniem zakupów. Piekło, do którego w końcu zapewne trafię, będzie polegało na spędzeniu całej wieczności na włóczeniu się po spłukiwanej deszczem Oxford Street, od jednego zatłoczonego sklepu do drugiego, wysłuchiwaniu znudzonych sprzedawców, że „Tego nie sprzedajemy, bo nie ma na to popytu, proszę pana”. Jednocześnie będzie się co chwila potrącanym przez energiczne, wystrojone, bogate starsze damy obładowane paczkami, zachłanne i całkowicie wyzbyte dobrych manier. Ale Change Alley to była prawdziwa frajda. Handlowali tam Hindusi, Malajczycy, Chińczycy, może również Indonezyjczycy. Wszyscy oni pochłonięci byli zachęcaniem do zakupów. Ma pan gotówkę? Dojdziemy do porozumienia! Koszule safari? Ależ tak! Mój szwagier robi najpiękniejsze koszule, szyte na miarę, oczywiście! Dwie godziny łącznie z przymiarką. Druga alejka na prawo, trzecie stoisko. Proszę pytać o Alego, powiedzieć, że pan przychodzi od Harouna. Więc idziesz i okazuje się, że Ali nie wyszedł akurat na lunch. Nic podobnego! Ali jest tam, z miną człowieka interesu, z taśmą krawiecką na szyi, ze stu pięćdziesięcioma belami dobrej jakości materiałów. Może dżentelmen zechce sobie wybrać? A co do kosztów? Oczy Alego mierzą cię jeszcze dokładniej niż jego centymetr, ponieważ oto musi osądzić stopień twojej naiwności. Rzuca propozycję. Uśmiecha się szybko i ty się uśmiechasz. Następuje kilka najprzyjemniejszych momentów - targujecie się. W końcu ustalacie cenę. Wiesz, że coś niecoś wytargowałeś, ale sądząc po zachowaniu Alego on także uważa, że nie stracił. Po dwóch godzinach masz koszule i stwierdzasz, że są piękne. A jeśli dżentelmen potrzebuje coś jeszcze, Ali ma rzeszę braci, szwagrów, wujów, kuzynów i ciotek. Tylu krewnych i powinowatych, że król Dawid wygląda przy nim jak sierota. Są oni
w stanie załatwić każdy zakup i każdą usługę, jaką można sobie wyobrazić. Dostałem jeszcze wspaniałe buty z cholewką do pół łydki. W trakcie dobijania targu częstowano mnie filiżankami kawy (podczas gdy ja zastanawiałem się nad decyzją) i szerokimi uśmiechami, (kiedy rozkładano przede mną nowe cuda i zachęcano do zakupów) a gdy skończyłem, posłano ze mną kilku chłopców, którzy nieśli moje paczki i sprowadzili taksówkę. Wróciłem do hotelu z dwoma namiotami (niepotrzebny ciężar, to fakt, ale perspektywa pokazania pannie Thornton jednego namiotu, ze wszystkimi tego implikacjami, była zbyt przygnębiająca), małą kuchenką do gotowania, różnego rodzaju ekwipunkiem biwakowym i poczuciem dobrze wykonanego zadania. Co do maści, środków przeciwko ukąszeniom owadów i różnych upominków typu „paciorki i bransolety”, miałem zostawić je pannie Thornton. Panna Thornton miała tego wieczoru spotkanie z jeszcze jakimiś przyjaciółmi z okresu gdy nawracała pogan, a ja byłem zaproszony przez Maillarta na obiad w jego kasynie oficerskim. Uzgodniliśmy jednak, że spotkamy się wcześniej i pogadamy sobie z pół godziny. Żeby się odpowiednio nastroić wypiłem małego drinka, szczerze mówiąc - czystego dżinu i prawie w tym samym momencie ktoś zapukał do pokoju. Drzwi otworzył jakiś Chińczyk obwieszony kamerami. Nie był to jednak turysta: to panna Thornton udzieliła właśnie wywiadu dla „Straits Times”, a teraz przyszła kolej na mnie. Próbowałem się wykręcić, ale nic z tego nie wyszło i ostatecznie musiałem się zgodzić. Dziennikarzy musiał powiadomić jakiś typ z organizacji misyjnej, czuły na punkcie reklamy. Na miejscu panny Thornton z miejsca bym ich wyrzucił za drzwi. Biorąc pod uwagę cel, w jakim zjawiliśmy się w tej części świata, rozgłaszanie naszej obecności nie było najrozsądniejszym pociągnięciem. Niemniej wywiad się odbył, a ona wyraźnie była z tego powodu szczęśliwa, przekonana niewątpliwie, że pomaga w rozpowszechnianiu Wielkiego Przesłania. W rezultacie następnego dnia mogliśmy obejrzeć swoje podobizny i przeczytać: BOHATERKA Z CZASÓW II WOJNY WRACA DO SARAWAKU.
Wszystko tam było: przygody wojenne panny Thornton, jej poświęcenie w medycznej pracy misyjnej, jej znajomość dżungli i wreszcie fakt, że możliwość odbycia tej wycieczki zawdzięcza uprzejmości swego towarzysza podróży, emerytowanego kapitana George'a Faxtennee. A Faxtennee sam również jest bohaterem. Et cetera, et cetera... Brakowało tylko informacji, że ojciec rzeczonego Faxtennee przepadł kiedyś z ładunkiem drogich kamieni na terytorium, które mamy odwiedzić. Czytanie tego wywoływało u mnie zimne dreszcze. Całemu światu ogłoszono, że oto jesteśmy w drodze. Mimo to w porównaniu z okolicznościami naszego następnego pojawienia się na łamach prasy, ten pierwszy przypadek był bezbolesny. Dzień spędziłem na próbach kupienia map. Próbach, bo Borneo nie jest zbyt dobrze opracowane przez kartografów. Wielkie arkusze są przyjemnie pokolorowane i na pierwszy rzut oka robią równie dobre wrażenie. Ale tak naprawdę zawierają niewiele więcej niż główne miasta i wsie, kilka punktów wysokościowych i wielkie połacie zielonego koloru. To zielone, to pierwotna dżungla, a równomiernego zabarwienia tych plam nie zakłóca żaden wymyślny znak kartograficzny, jak na przykład poziomica. Na szczęście mapy te pokazują szlaki wodne. A jeśli ktoś zamierza podróżować po Borneo, to właśnie tymi szlakami zmuszony będzie się poruszać. Tym samym mapy stają się jednak ważne. Miałem też dodatkową listę zakupów przygotowaną przez pannę Thornton. Były tam haczyki na ryby i inne elementy sprzętu wędkarskiego. Spytałem, czy zamierza ze swoich Dajaków i Ibanów zrobić wyczynowych wędkarzy, ale nie była w nastroju do żartów i dość ostro przywołała mnie do porządku. Miałem więc przyjemny dzień. Włóczyłem się po tym sympatycznym mieście, patrząc, jak przepływają statki, jak rosną budynki, jadłem, spacerowałem, przyglądałem się grze w krykieta obok pomnika sir Stamforda Rafflesa spoglądającego z góry na port. Wreszcie pomaszerowałem z powrotem do hotelu. Tak się złożyło, że trafiłem akurat na moment, gdy panna Thornton wysiadała z taksówki. Miała sporo pakunków i chociaż mój umysł zaprzątała wizja dużego, chłodnego piwa, czułem się zmuszony odłożyć przewidywaną przyjemność na później i pomóc we wniesieniu zakupów. Wzięliśmy
swoje klucze z tablicy w recepcji i szybką, bezszelestną windą pojechaliśmy na swoje piętro. Panna Thornton włożyła klucz do zamka, otworzyła drzwi i powiedziała: - Wnieś to do środka, George. - Posłuchałem i zderzyłem się z jej plecami, ponieważ zrobiła jeden krok i stanęła jak wryta. Pokój wyglądał jak pobojowisko: wszystko poprzewracane, powyciągane szuflady opróżnione na jeden stos na środku pokoju, poduszki rozprute, zawartość walizek również wyrzucona na podłogę. Wyglądało to przerażająco. Kiedy rozejrzeliśmy się w tym chaosie, zobaczyliśmy coś jeszcze, co przykuło nasz wzrok. W poduszce na łóżku panny Thornton tkwiła wbita długa maczeta. Na ścianie powyżej łóżka ktoś napisał farbą przy użyciu sprayu: STRZEŻ SIĘ 10598. Krwawoczerwonymi literami. Przypuszczam, że te same myśli jednocześnie pojawiły się w naszych głowach. Litania daremnych pytań: kto, co, i dlaczego - rezultat zwykłej ludzkiej reakcji na tego rodzaju zdarzenie. Stałem tam, chyba z otwartymi ustami, przez dłuższy czas starając się zrozumieć, co tu zaszło. Ona oprzytomniała szybciej i poprzez bałagan na podłodze ruszyła w kierunku telefonu. Ale jego przewód był wydarty ze ściany. Poszliśmy do mojego pokoju, zastanawiając się po drodze, czy i tamten potraktowany został w ten sam sposób. Ale nie. Telefon działał i wkrótce mieliśmy wokół siebie rój kierowników pięter, detektywów hotelowych, szefów sprzątaczy i Bóg wie kogo jeszcze. Niedługo potem zjawiła się policja i zaczęła się nieunikniona procedura zadawania pytań i zapisywania odpowiedzi. Niewiele później na scenę wkroczyła prasa w postaci reportera „Straits Times” z fleszem i najnowszym japońskim aparatem fotograficznym. Usunęliśmy gościa, jak tylko błysk flesza uświadomił nam jego obecność, ale było już, oczywiście, za późno. Miał to, o co mu chodziło i nawet nie protestował. Był to długi, wyczerpujący wieczór, bo policja nie chciała uwierzyć, że nie mamy pojęcia kto, co i dlaczego. Widzieli, tak jak i my, że nie było to zwykłe włamanie. -
Czy czegoś brakuje?
-
Wygląda na to, że nie.
-
Proszę sprawdzić.
A sprawdzenie wcale nie było proste, skoro wszystko było porozrzucane
po kątach. W końcu jednak mogliśmy podać wynik. -
Nie. Wyraźnie niczego nie brakuje.
-
To co, złośliwość? Dlaczego?
-
Nie mamy podęcia.
-
Ależ musicie mieć jakieś podejrzenia. Takie rzeczy nie zdarzają się
bez powodu. I tak dalej. Potem nędzny obiad, przy którym panna Thornton i ja wałkowaliśmy całe to wydarzenie jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Nie udało nam się znaleźć żadnego racjonalnego wytłumaczenia, chociaż oboje wiedzieliśmy jakie jest prawdziwe znaczenie tego, co zaszło. Nie chcieliśmy po prostu stawać twarzą w twarz z rzeczywistością. Ale to okazało się nie do uniknięcia. Jedyny logiczny wniosek był taki, że ktoś wiedział, dlaczego znaleźliśmy się w Singapurze i dlaczego udajemy się na Borneo. I chciał nas zniechęcić do realizacji naszych zamiarów. Ale kto? Horn wiedział, lecz Horn był na Jamajce, a prócz tego pokój, do którego się włamano, należał do panny Thornton, a Horn nie wiedział nawet o jej istnieniu. I tak krok po kroku zmierzaliśmy ku wnioskowi, który początkowo wydal się zupełnie nieprawdopodobny. -
Ktoś tutaj, w Singapurze, musi wiedzieć o moim ojcu - powiedzia-
łem. -
Nonsens!
-
Dlaczego nonsens? Nie minęło jeszcze dwadzieścia lat. Gdzieś w
tym regionie muszą być ludzie, którzy go znali. -
Byłby to nazbyt nieprawdopodobny zbieg przypadków, gdyby ci lu-
dzie znaleźli się akurat teraz w Singapurze - powątpiewała panna Thornton. -
Nic podobnego - upierałem się. - W wojsku jest wielu ludzi, którzy
całe swoje życie spędzają na Dalekim Wschodzie. Chociażby generał Walker. -
Uważa pan, że to jego robota? - spytała sarkastycznym tonem. - Jeśli
on tu jest, mogą być i inni, a opowieści o zaginionych skarbach mają długi żywot.
Moja argumentacja była słabiutka i nie wnosiła niczego nowego; żadnych powiązań z dzisiejszym wydarzeniem. Nawet ta cholerna liczba namalowana na ścianie. Nie znaliśmy jej znaczenia. Pytali o to policjanci i z ponurym niedowierzaniem przyjęli nasze zapewnienia, że nie mamy najmniejszego pojęcia. Ciągle wracaliśmy do tej samej koncepcji: artykuł i zdjęcia w „Straits Times'ie” zaalarmowały kogoś informacją, że niejaki George Winslowe Faxtennee znalazł się w Singapurze, w drodze na Borneo. Ten ktoś musiał wiedzieć, że był niegdyś identycznie nazywający się człowiek, który zniknął nad Borneo z fortuną w postaci rubinów. W moim pojęciu koncepcja prowadziła krętymi ścieżkami do kwestii rangi i narodowości, jednak panna Thornton nie zgadzała się ze mną zupełnie. Mimo to słuchała moich wyjaśnień: - Żaden szeregowy, który był w 1945 roku na Dalekim Wschodzie nie jest już szeregowym. Podporucznicy są kapitanami i majorami, kapitanowie i majorowie, jeśli ciągle jeszcze są tutaj, stali się pułkownikami i brygadierami. Jeśli więc ta draka w pani pokoju ma jakiś związek z rubinami i z Borneo, to mamy do czynienia z kimś, kto jest Brytyjczykiem, służy w wojsku lub lotnictwie i ma wysoki stopień wojskowy. Tymczasem pannie Thornton przyszła nowa myśl do głowy. -
Nie sądzi pan, że bardziej prawdopodobny jest Indonezyjczyk? - za-
uważyła. - Jak mogą, próbują wywoływać chaos i zamieszanie, zarówno tu jak i na Borneo, a ponadto nie podoba im się charakter działalności misji na Borneo. Posłużyli się więc moją osobą, żeby przekazać swoje groźby innym misjonarzom. -
A co z liczbą?
-
Uważa pan, że ma ona jakieś znaczenie?
-
Oczywiście, że tak uważam.
-
A ja nie. Myślę, że to coś jak rysunki w gazetach lub na murach.
Jeszcze jeden przykład bezmyślnego terroryzmu, a liczba miała przydać całej akcji trochę tajemniczości. Następnego ranka w „Straits Times'ie” znaleźliśmy jakby potwierdzenie jej argumentacji. ZDEMOLOWANY POKÓJ DZIAŁACZKI MISYJNEJ. TAJEMNICZA
LICZBA NA ŚCIANIE. -
Widzi pan - powiedziała. - To jest element konfrontacji.
Tymczasem zostaliśmy skonfrontowani z czymś innym, a mianowicie ze sprawą podjęcia decyzji: jechać dalej czy nie. Moim zdaniem zostaliśmy ostrzeżeni wystarczająco jasno, że ktoś zna nasze zamiary i gotów jest użyć wszelkich środków, żeby je pokrzyżować. Ta maczeta wbita w poduszkę mówiła wyraźnie: „Jesteś bezbronna. Następnym razem na tej poduszce będzie leżała twoja głowa”. -
Nonsens - orzekła panna Thornton.
W ponurym nastroju przeżuwałem śniadanie, myśląc niemal z tęsknotą o banku i spokojnej, rutynowej pracy, ona zaś prawdopodobnie odczytała moje myśli, bo nagle zwróciła się do mnie. -
Proszę pamiętać o dubeltówkach. - Uśmiechnęła się, kiedy zmarsz-
czyłem czoło. Wyglądało na to, że konieczność podjęcia decyzji dotyczy tylko mnie. Panna Thornton dotarła już do Singapuru i zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami wyruszy na Borneo. Jest bardzo wdzięczna za pomoc, ale taki drobiazg jak moja przesadna reakcja na wczorajszy incydent, nie może jej stanąć na drodze do celu, ani przeszkodzić w pełnieniu bożej służby, zwłaszcza, jeśli obie te sprawy szczęśliwie są ze sobą w zgodzie. Nie próbowałem walczyć z jej determinacją i optymizmem. Wchodząc po trapie na pokład statku, ciągle jeszcze byłem zatroskany i niezadowolony. Mieliśmy płynąć do Kuching w Sarawaku rejsem przez Morze Południowochińskie. Panna Thornton nie sprawiała wrażenia zatroskanej. Szła wesołym, sprężystym krokiem z błyskiem wyczekiwania w oku. Podeszła do relingu i spojrzała na południowy wschód. Na pokładzie pełno było żołnierzy udających się na Borneo, by wesprzeć siły Walkera. Panna Thornton szerokim gestem wskazała na nich i powiedziała: -
Widzi pan, z tymi wszystkimi pana przyjaciółmi jesteśmy zupełnie
bezpieczni. O ile pamiętam, nic na to nie odpowiedziałem. Żołnierze ci należeli do pułku, który wśród nas nigdy nie cieszył się poważaniem. Ciągnęło się to od mniej więcej dwustu lat. Od Oudenarde czy Malplaquet, gdzie oni dali się przełamać, a my staliśmy jak mur. I podczas gdy panna Thornton stała
zasłuchana, przypuszczalnie w głos Pana, ja słyszałem ciche echo słów mojego starego, szalonego pułkownika: „Jeśli macie iść do boju, upewnijcie się, że nie idziecie z nimi”. Nie byłem w najlepszym nastroju do rozpoczynania podróży. Radosne odgłosy towarzyszące odbijaniu od brzegu nie były w stanie poruszyć mego serca ani umysłu. Wiedziałem, że na Borneo czekają nas cholernie ciężkie chwile.
9.
Nie musieliśmy długo czekać na potwierdzenie moich przeczuć. Nie jestem najlepszym z żyjących żeglarzy, a są tacy, którzy uważają Morze Południowochińskie za najpaskudniejszy akwen na tej planecie, i na wszystkich pozostałych. Natychmiast po wyjściu z zacisza portu singapurskiego wpłynęliśmy na wzburzone wody. Przed upływem godziny reling tak gęsto obstawili wymiotujący żołnierze, że trudno było dopchać się do poręczy i wyrzygać się. Powietrze wypełnił szum morza i jęki chorujących. Pogodne uśmiechy i pożegnalne pokrzykiwania odeszły w zapomnienie. Ludzie snuli się po rozkołysanym pokładzie, oddawali swoje śniadania strażnikom głębin, by zaraz ustąpić miejsca następnym cierpiącym. Słaniałem się na nogach, stękałem i jęczałem nie gorzej od innych. Momentami nawiedzała mnie - jak innych - pokusa, żeby skoczyć za burtę. Niech morze zakończy, co zaczęło. Czy muszę mówić, że na pannie Thornton wszystko to nie robiło wrażenia? Że kiedy ja ściskałem swoje obolałe, puste wnętrzności, ona na dole popijała herbatę? Że kiedy wyszła na pokład i zobaczyła cały ten cierpiący motłoch, nie okazała współczucia, lecz powiedziała: - To tylko kwestia samokontroli. Należy po prostu wziąć się w garść. - Tak właśnie powiedziała, a następnie zasugerowała, że kiedy już wezmę się w garść, powinienem zejść na dół i poczęstować się kanapką z szynką oraz grzanką i ciastkiem.
Czy ona rozumiała, że to, co mówi, brzmi jak: „Na miejsca, gotowi, start!? Bo ja, zanim słowo „ciastko” opuściło jej wargi, byłem już przy relingu i ściskałem poręcz, aż bielały mi kostki palców. Nic nie zapowiadało poprawy. Jeśli w ogóle coś się zmieniało, to na gorsze. Chociaż - trudno być pewnym, czy rzeczywiście było gorzej czy tylko tak mi się wydawało. Bo choroba morska nocą jest jeszcze obrzydliwsza niż za dnia. Ta noc była nocą zielonych twarzy, bezsenności, opróżnionych wnętrzności i mojej nędzy nie pomniejszała bynajmniej świadomość, że tam na dole moja panna Charity Niemiłosierna śpi sobie spokojnie jak dziecko. Jeśli miałem siłę myśleć o czymkolwiek, myślałem o niej: z niedowierzaniem, z ciekawością, chwilami z nienawiścią. Siedziałem na jednej z tych ławeczek z prętów, jakie spotyka się na statkach, wymyślonych, zaprojektowanych i zbudowanych przez Torquemadę, albo któregoś z jego bardziej uzdolnionych uczniów i zastanawiałem się w jaki sposób, pod wpływem jakich okoliczności życiowych, człowiek staje się kimś takim jak panna Thornton. Współczucie i wyrozumiałość stanowiły część jej zawodowego wyposażenia, tak przynajmniej kiedyś stwierdziła. Można było jednak długo czekać, aż te jej przymioty zechcą się uzewnętrznić. Chyba że całą ową wyrozumiałość rezerwowała dla krajowców z Borneo, szczególnie tych posłusznych, toteż nie starczało jej dla innych. Dla mnie, na przykład, albo tych dwóch, których spuściła na dno Gaping Ghyll; bez skrupułów i słowa ostrzeżenia, żebym jej przypadkiem nie przeszkodził. Nie, żeby coś takiego przyszło mi wtedy do głowy. Byłem zbyt przerażony i zrobiłbym wszystko, byle tylko ocalić własną skórę. Ale nie miałem złudzeń, że dlatego właśnie sama wykonała brudną robotę. Siedziałem, trzęsąc się na wietrze, z twarzą wilgotną od niezdrowego potu, a po głowie tłukła mi się uparta myśl, że jest coś przerażającego w człowieku tak niezachwianie pewnym swoich racji. Weźmy Hitlera. Czy w ogóle większość polityków. Albo pannę Thornton. Na szczęście ta koszmarna noc dobiegła wreszcie końca. Wzeszło słońce, łagodząc nieco moje dreszcze i nawet udało mi się wypić odrobinę kawy i utrzymać ją w żołądku. Nadal czułem się jak stary kapeć przeżuty przez niewyżytego doga, ale najgorsze było już za mną.
Dzień był pogodny i wkrótce nasza przeprawą miała się skończyć, w nocy miałem wrażenie, że będzie to trwało w nieskończoność; teraz poczułem się odrobinę większym optymistą. Panna Thornton zjawiła się na pokładzie, jak zwykle elegancka i pewna siebie. Mimo iż nadal trzęsło nami i kołysało, zdawała się nie odczuwać potrzeby przytrzymywania się czegokolwiek. Podeszła do mnie, z dezaprobatą obrzuciła wzrokiem strzęp człowieka, na jaki niewątpliwie musiałem wyglądać i zapytała, czy czuję się lepiej. -
Nie na tyle, żeby było to widać na zewnątrz - odparłem.
-
Oczywiście. Powinien się pan doprowadzić do porządku.
Wysłała mnie do kabiny, każąc wykąpać się, ogolić i przebrać; i chyba miała rację, bo kiedy skończyłem, poczułem się o wiele lepiej. Nie aż tak dobrze, by móc spojrzeć na jedzenie, co zaleciła mi w następnej kolejności, ale lepiej. Nie poleciłbym towarzystwa panny Thornton w połączeniu z sensacjami żołądkowymi jako idealnej metody zabijania czasu. Niemniej wszystko kiedyś się kończy; na horyzoncie pojawiła się wreszcie, jakże wytęskniona smuga lądu i wkrótce (choć niektórym zdało się to wiecznością), weszliśmy na spokojniejsze wody. Statek zwolnił; płynęliśmy teraz w górę rzeki Kuching, zmierzając do portu przeznaczenia. Choroba morska niczym nie różni się od innych chorób, bólów i dolegliwości - czujemy się cudownie, kiedy jest już po wszystkim. Ja też w cudowny sposób odzyskałem równowagę, optymizm i apetyt. Zdążyłem nawet coś zjeść i uciszyć burczenie mego zbolałego żołądka, wszystko między ustaniem kołysania statku, a zamknięciem restauracji, co było nie lada osiągnięciem, bo czas ten mierzył się nanosekundami. Facet prowadzący restaurację musiał chyba hołdować zasadzie, że nie handluje się z mięczakami. Co innego twardziele, którzy zachowują apetyt podczas sztormu. Staliśmy przy relingu, ze świeżo spłukanym pokładem pod stopami i w miarę jak statek posuwał się w górę rzeki, w pannie Thornton budził się niemal dziewczęcy entuzjazm. Oto znaleźliśmy się w jej ukochanym kraju i zamierzała mnie z nim niezwłocznie zapoznać. To co widziałem nie przedstawiało się zbyt zachęcająco - bagna, tu i ówdzie porośnięte namorzynami, woda w rzece brązowa, niemal stojąca. Dla panny Thornton była to jednak romantyczna kraina. Dowiedziałem się
o niej nie mniej, niż przeczytałbym w solidnym przewodniku: od przybycia Jamesa Brooke'a, późniejszego pierwszego Białego Radży Sarawaku, poprzez historię jego walk z piratami i łowcami głów, aż po mądrą decyzję jego spadkobierców o przyłączeniu Sarawaku do Korony i niedawne przekształcenie go w Federację Malajską. Historia tego kraju to dzieje mądrych i światłych rządów, oznajmiła panna Thornton. Nic nie mówiłem, ale pomyślałem sobie: co w takim razie robią tutaj okręty pełne żołnierzy? Trajkotała jak najęta, nie przerywając nawet kiedy cumowaliśmy w przystani. Oto pałac radżów, zwany przez miejscowych Astana, a tu... a tam... a to tu... Nim skończyła, wszyscy stali już u szczytu trapu, co oznaczało, że prawdopodobnie nie uda nam się złapać taksówki. W końcu zdołałem pohamować jej zapał; przestała wyciągać palec w kierunku coraz to nowej atrakcji, zebrała swój bagaż i jako ostatni zeszliśmy na ląd. Myliłem się, jeśli chodziło o taksówki. Na przystani czekał ich cały rządek i panna Thornton nie omieszkała złośliwym uśmieszkiem zaakcentować swej wyższości człowieka bywałego. Załadowaliśmy bagaże i wsiedliśmy do wnętrza samochodu. -
Do „Odeonu” - rozkazała.
Taksówkarz uśmiechnął się i kiwnął głową. -
Czyżby dawali dziś film przygodowy? - spytałem grzecznie. W An-
glii tym słowem nazywa się kina. -
„Odeon” to hotel - odrzekła. - Miły i niezbyt drogi. Zarezerwowałam
dla nas miejsca. Freddie Taylor, kapitan pułku Gurków i syn dawnego przyjaciela pułkownika, spodziewał się mojego telefonu. Otrzymał listowne zawiadomienie (pewnie na cuchnącym kozą papierze), iż wkrótce zjawię się na jego terytorium. Zrobił na mnie wrażenie bystrego, energicznego i pogodnego, czego się mniej więcej spodziewałem; jeśli pułkownik chwali jakiegoś młodego oficera, to dlatego, że jest on bystry, energiczny i pogodny. -
Chodzi mi o krótki przegląd sytuacji.
-
Zrobię, co będę mógł - obiecał Taylor - chociaż nie wiem ile to bę-
dzie warte. Może jutro zjemy razem śniadanie? -
Śniadanie?
-
Obawiam się, że wcześniej będę zajęty - odrzekł. - Mamy tu teraz
sporo roboty. Dokąd dokładnie się wybieracie? Opowiedziałem mu, z trudem wymawiając te wszystkie nazwy na „ing” i „ong”. Nie był chyba zachwycony. -
W czym rzecz?
-
Zdaje się, że w tamtej okolicy coś się ostatnio działo. Ale sprawdzę
w bieżących raportach, czy te informacje są jeszcze aktualne. A więc do zobaczenia na śniadaniu. O siódmej? Odłożyłem słuchawkę, ciągle jeszcze mając uśmiech na twarzy. Był to uśmiech na wpół współczucia, na wpół zazdrości. Zastanawiałem się, z jakimi sprawami Taylor ma do czynienia. Wojna, którą tu prowadzili, miała szczególny charakter: drobne incydenty na dużym obszarze, niepoznanym wystarczająco nawet w połowie; generał dowodzący, który przychodzi z zewnątrz i prawdopodobnie, jak Chrystus w świątyni, zaczyna besztać, wyrzucać, zmieniać i wymagać, wymagać, wymagać... Maillart opowiadał mi o fenomenalnej energii Walkera i, jeśli zadaniem Taylora jest informowanie generała na bieżąco o wszystkim, Taylor musi być bardzo pracowitym facetem, a przy tym ciągle przynaglanym i popędzanym. A ja oddałbym dużo, łącznie z moją częścią rubinów, żeby zamienić się z Freddie Taylorem miejscami. Tego dnia postanowiłem wcześnie pójść do łóżka, jako że ubiegłej nocy w ogóle nie spałem. Zamiast proszków na sen zaaplikowałem sobie dwie spore whisky; wypiłem je powolutku i z prawdziwą przyjemnością. Panna Thornton prowadziła gdzieś dyskusję o Jego Dziele, niewątpliwie z udziałem kilku starych przyjaciół. Mogłem więc cieszyć się drinkami bez narażania na pełne nagany spojrzenia. Spałem jak ogromny leniwiec. Rano czułem się świetnie, a pięć minut przed siódmą, ściskając rękę Freddiego w rogu jadalni, byłem prawie jak on energiczny i bystry. Prawie, ale niezupełnie. W Taylorze wszystko lśniło, łącznie z oczami: ostre jak brzytwa kanty spodni jego tropikalnego uniformu, buty i pas, które mogły służyć za lustro przy goleniu. Byłem pewny że równie jasny i błyskotliwy jest umysł Freddiego. Rozmawialiśmy o pułkowniku dopóki, równo z uderzeniem siódmej, nie dołączyła do nas panna Thornton. Spojrzała na cały ten wspaniały, żołnierski wystrój i już była gotowa do wyrażenia krytycznej uwagi - zaczynałem powoli wykrywać
różne odcienie jej dezaprobaty - ale bardzo szybko twarz jej się rozjaśniła, bo Taylor okazał się dobry pod każdym względem, nie tylko zewnętrznie. Na Sarawaku był dopiero sześć tygodni, a już wyglądało na to, że wie o nim tyle co ona, aż do poprawnej wymowy nazw miejscowości włącznie. -
Chciałbym zaproponować - powiedział energicznie, jakby czuł się tu
dowódcą - żebyśmy zjedli tak szybko, jak na to pozwoli bezpieczeństwo naszych żołądków i przeszli do pokoju pana Faxtennee. Czy ma pani coś przeciwko temu, panno Thornton? -
Nie.
-
Wspaniale!
Bekon, grzanki i marmolada zniknęły w trakcie naszej rozmowy na temat pułkownika, co trwało bardzo krótko. Potem poszliśmy na górę. Prowadził Taylor, wymachując błyszczącą, skórzaną aktówką. Kiedy drzwi się za nami zamknęły, otworzył aktówkę i wyjął z niej kilka rzeczy: mapy, kolorowe ołówki, pinezki do mocowania map na ścianie. Wszystko to wraz z ustawieniem dwóch krzeseł zajęło mu około dziesięciu sekund. -
A więc - zaczął - macie nadzieję dotrzeć do Lobang Nibong, zgadza
się? -
Tak.
-
Dobrze. Wiem, że Tuncliffe jest tu nowicjuszem, ale pani o ile
wiem, nowicjuszem nie jest, panno Thornton. Cztery lata, prawda? No tak. Zaszły tu pewne zmiany. - Jego palec posuwał się po wężowym zarysie rzeki Nibong. - Tu będzie tak, jak pani to pamięta, w to nie wątpię. Ale tu z aktówki wyjął cienki plastikowy arkusik i przytknął go do mapy - tu widać że rzeka zmieniła bieg. Stare koryto wciąż istnieje, ale rzeka znalazła sobie nową drogę. Ta pętla ma, z grubsza biorąc, dwadzieścia pięć kilometrów. Głębokość, obawiam się, jest dotychczas nieznana. Macie tę mapę? Skinąłem głową. -
Doskonale. Dam wam tę nakładkę. Naniesiona na niej zmiana biegu
rzeki jest jedyną, o ile wiem, zmianą topograficzną o istotnym znaczeniu. Przerwał na chwilę. - Teraz dalej. Mam rozumieć, że celem waszej podróży jest odwiedzenie miejsc, w których pracowała panna Thornton. Czy tak? -
Powiedziałam to już w Singapurze - odpowiedziała panna Thornton -
prosząc o zezwolenie i zostało mi ono udzielone.
-
Moim zdaniem - mówił dalej Taylor - był to błąd. Chociaż, skoro ze-
zwolenie zostało wydane, będziemy je honorować. Czuję jednak, że powinienem doradzać odłożenie tej wycieczki. -
Nie - wtrąciła szybko panna Thornton.
-
A to z następującego powodu - kontynuował Taylor. - Wiem, że zna
pani teren i ludzi tam żyjących. Tym samym wie pani jak to daleko i jak trudny jest ten teren. Chcemy udzielić wam tyle wsparcia, na ile to tylko możliwe, ale muszę powiedzieć, że w tym regionie nie jesteśmy w stanie zrobić zbyt wiele. Ciągle brakuje nam ludzi i w związku z tym mamy trudności z kontrolowaniem tak dużego obszaru. Nie wiemy dotychczas jakie są rozmiary sił, stojących przeciwko nam. -
Jestem przygotowana na ryzyko, kapitanie Taylor - odezwała się
panna Thornton. -
Chociaż spotkaliśmy się dopiero przed chwilą, panno Thornton,
wiem o pani wystarczająco dużo, żeby domyślać się, że nie unika pani ryzyka. Zależy mi tylko na tym, żeby pani wiedziała jakiego rodzaju jest to ryzyko i podjęła właściwe decyzje. Lobang Nibong jest bardzo blisko terenów granicznych. Małe grupy Indonezyjczyków przenikają do Sarawaku z Kalimantanu i wszczynają wojnę partyzancką. Za tym pójdą, według utartego schematu: niepokojenie miejscowej ludności, zasadzki na patrole wojskowe i tak dalej. -
Nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie mogliby przejść przez góry - zau-
ważyła panna Thornton. - Na pewno jest sposób, żeby ich upilnować. Taylor nie był człowiekiem, któremu można powiedzieć w oczy, że jest głupi. Natomiast na pewno był człowiekiem cierpliwym. Uśmiechnął się, ale cieszyłem się, że to nie ja wypowiedziałem ostatnią uwagę. -
Widzi pani - zaczął - mamy program budowy umocnień bezpośred-
nio przy szlakach prowadzących na drugą stronę gór. Ale jego realizacja wymaga czasu. Mamy tam ludzi, już teraz, ale są oni niedostatecznie chronieni i tym samym narażeni na ataki. Straż graniczna, na jaką nas obecnie stać, nie jest w stanie sprostać obecnej sytuacji. Jesteśmy skazani na korzystanie z helikopterów, które z kolei nie mają odpowiedniej liczby lądowisk i muszą dokonywać dłuższych lotów niż byśmy chcieli. Ale dojdziemy i tam, panno Thornton. I, jeszcze jedno, mówiłem wczoraj panu Faxtennee, że był
podobno raport o grupce powstańczej w okolicy Lobang Nibong. Sprawdziłem ten raport i przeprowadziłem dalsze badania. -
I co?
-
Są to raczej tylko pogłoski. Żadnych konkretnych obserwacji, tylko
przekonanie, że w okolicy są obcy. -
Przekonanie? - spytała panna Thornton. - A kto jest tym przekona-
nym? -
Ja. A co ważniejsze, również ludzie znajdujący się tam, na miejscu.
-
W Lobang Nibong?
-
Nie - odrzekł Taylor. - Nie mamy łączności z nimi.
-
Więc kto?
Taylor zaśmiał się. -
Przykro mi, ale mam nadzieję, że pani zrozumie, otóż nie jestem
upoważniony do... -
Miejscowi tropiciele? - przerwała panna Thornton.
-
Przykro mi - zaczął Taylor ponownie. - Miałem przyjemność dostar-
czyć państwu wszystkich informacji jakie mogłem, ale nie będę ujawniał źródeł. Nie mogę powiedzieć, żeby parsknęła pogardliwie, ale była to reakcja o zbliżonej wymowie. -
Jak już powiedziałem - spokojnie kontynuował Taylor - moją radą
jest: odłożyć podróż, o ile nie jest ona absolutnie konieczna. Przyjeżdżając tutaj z Brytanii niemałym, niewątpliwie, kosztem są państwo niechętni mojej propozycji. To zrozumiałe. Jednak podtrzymuję tę sugestię. -
Obawiam się - powiedziałem - iż wszystko wskazuje na to, że jednak
pojedziemy. Jakie są pańskie rady dotyczące samej podróży? Wzruszył ramionami. -
Niewiele mogę powiedzieć poza tym, że mamy doniesienia o prze-
widywanej akcji partyzanckiej na rzekach. Jak wiecie, rzeki to jedyne efektywne szlaki komunikacyjne poza bezpośrednim sąsiedztwem Kuching. Tym samym stają się naturalnym celem działań destrukcyjnych. Wszystko, co mogę, to sugerować daleko posuniętą ostrożność. -
Te grupy infiltrujące, czy są duże?
Taylor ponownie wzruszył ramionami.
-
Jedna czy dwie liczyły do piętnastu ludzi. Nie były zbyt skuteczne,
co moim zdaniem wynikało z właśnie źle dobranej liczebności. Oni musieli dojść do podobnych wniosków i teraz przeważają grupy cztero-, pięcio- i sześcioosobowe. -
Jak z radiem?
-
Są kłopoty. Pokrywa dżungli sięga sześćdziesięciu, a nawet siedem-
dziesięciu metrów wysokości. Jest zbita. Trzeba wchodzić na bardzo wysokie drzewa. W większości wypadków, jeśli chodzi o nasze własne patrole, ograniczamy się do krótkich Jamessów łączności o ustalonej wcześniej porze. -
Mimo wszystko, czy moglibyście zaopatrzyć nas w jeden aparat?
Próbowałem uśmiechać się przekonywująco, ale on nie był wrażliwy na takie chwyty. -
Niestety, przykro mi. Ciągle mamy braki - to jedno, a oprócz tego -
nasze radia nie nadają się do dżungli, niesłychana wilgotność powoduje wadliwą pracę i to dość szybko. To jeszcze jedna sprawa, nad którą pracujemy. Znowu zanurzył rękę w swojej aktówce, wyjął arkusik papieru i wręczył go mnie. -
Ogłosiliśmy amnestię dla osób cywilnych posiadających broń niele-
galnie. Mamy nadzieję oczyścić trochę teren. Tym razem postąpię wbrew naszym intencjom. Oto pozwolenie na sztucer i dubeltówkę. Po jednej sztuce. Zresztą więcej nie bylibyście w stanie dźwigać. Odwrócił się, zaczął wyciągać pinezki i zwijać mapy. -
Jeśli pojedziecie, to kiedy? - spytał.
-
Jak tylko będziemy gotowi - odpowiedziałem.
Jego rzeczy zaczęły znikać w aktówce. Po chwili stał już spakowany i gotowy do odejścia, otrzepując dłonią uniform. Zszedłem z nim po schodach i odprowadziłem aż do lśniącego Land Rowera. Kiedy podaliśmy sobie ręce, powiedział: -
W liście pułkownika była wzmianka, że twój ojciec zaginął tu w cza-
sie wojny. Poczułem, że żołądek podjeżdża mi do gardła, ale poprawiłem go. -
Nie w czasie, ale zaraz po.
Rzucił mi współczujące spojrzenie. -
Masz nadzieję odnaleźć jego samolot?
-
Nie - odpowiedziałem. - Nie ma na to szans.
-
Cieszę się, że zdajesz sobie z tego sprawę. Nie możesz jej wyper-
swadować tej podróży? -
Nie - odrzekłem. - Nie sądzę, żeby to było możliwe.
Zaśmiał się. -
Miałem taką ciotkę.
-
Nie. Takiej jak ta nie miałeś - odpowiedziałem.
Usiadł za kierownicą. -
W zasadzie powinienem powiedzieć: opiekuj się nią, ale nie po-
wiem. Powiedziałbym raczej coś wprost przeciwnego. Uśmiechnął się i ruszył. Odetchnąłem z ulgą. Nie podobało mi się, że Taylor wie o moim ojcu, ponieważ jego zajęciem było wyjaśnianie wszystkiego co dzieje się dokoła. Jeśli więc zacznie się czemuś dziwić, będzie chciał wyświetlić sprawę za wszelką cenę. Ale na razie nie wyglądał na zbytnio zaciekawionego. Musiałem znaleźć łódź i jeszcze tego ranka rozpocząłem poszukiwania. Postanowiłem też kupić zaburtowy silnik z osprzętem. Posprzeczaliśmy się trochę z panną Thornton, która uznała to za niepotrzebny wydatek. Poza tym silnik to konieczność zabierania ze sobą wielkiej ilości paliwa. Taki był jej główny argument. Stwierdziłem, że jestem zupełnie zadowolony ze swojej wagi i nie mam zamiaru zrzucić jeszcze dziesięciu czy piętnastu kilogramów, wiosłując sto pięćdziesiąt albo nawet dwieście kilometrów w górę rzeki. -
Pokryję swoją część kosztów - powiedziała w końcu.
-
Tak? To świetnie!
I udałem się na zakupy. Kupiłem średnich rozmiarów gumową, nadmuchiwaną łódź typu dinghy ze wzmocnieniami z drewna, pozwalającymi również na zamocowanie silnika, oraz silnik niewielkiej mocy, nie pożerający zbyt wiele paliwa. Kiedy nadejdzie taki moment, że trzeba będzie przenosić łódź i całą resztę dla ominięcia bystrzyn czy wodospadów, ciężar okaże się czynnikiem bardzo istotnym. Nabyłem jeszcze dziesięć dwudziestolitrowych kanistrów
paliwa, pompę nożną i na wszelki wypadek klej gumowy i łatki. Wreszcie kupiłem sztucer i dubeltówkę oraz amunicję. W sklepie żeglarskim wypatrzyłem zwój liny i, przeliczywszy swoje topniejące fundusze, zainwestowałem w dwustumetrową linę nylonową grubości dwóch centymetrów. Po co? Nie wiedziałem nawet wówczas, gdy stałem się jej właścicielem. Był to zakup pod wpływem impulsu. Może wywołany wzmianką o wysokości drzew w dżungli? Nie mam pojęcia. Wszystko to zostawiłem pod kluczem u właściciela sklepu i poszedłem pieszo na Padungan Road do hotelu Odeon. Dotarłem tam mokry od potu. Temperatura wynosiła około trzydziestu stopni Celsjusza, przy bardzo wysokiej wilgotności powietrza, i nic dziwnego, że czułem potrzebę szklanki piwa dla ochłody. Może nawet dwóch. Chyba jednak istnieje jakieś prawo natury, które mówi: kiedy jesteś niesłychanie spragniony, nie dostaniesz chłodnego, orzeźwiającego piwa. Bo oto wyrosła przede mną niespodziewana przeszkoda i odgrodziła mnie od baru. Była to przeszkoda, ale nie z tych, które da się ominąć lub przez które można przeleźć górą.
10.
Horn miał na sobie tropikalny uniform wzór 1944, podniszczony i zbyt obszerny. Na naramiennikach widniały jeszcze dziurki po usuniętych dystynkcjach. Twarz wykrzywiał mu zadowolony uśmieszek. Wyciągnął rękę do powitalnego uścisku, ja jednak bliższy byłem ściśnięcia jego wyschniętej szyi. I to oburącz. -
Zaoszczędziłoby się kłopotów, gdybym wiedział, gdzie się zatrzy-
małeś, chłopcze - zaczął. - Nie powiedziałeś, gdzie jest twoja baza. Z wyrazu mojej twarzy musiał odczytać, że na jego widok nie czuję się wniebowzięty. -
Coś nie tak? - spytał.
Patrzyłem na niego ze złością. Podejrzewam, że zaciskałem szczęki i marszczyłem czoło, a może nawet warczałem trochę, żeby pohamować narastającą we mnie furię. Poklepał mnie po ramieniu swoją szczurzą łapką. . - Przestań udawać neandertalczyka i powiedz o co chodzi. -
Singapur, o to chodzi! - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Od cza-
su włamania do pokoju panny Thornton, starałem się dojść, kto w Singapurze mógł wiedzieć, że zamierzamy udać się do Sarawaku. Nie Horn, mówiłem sobie, bo Horn jest na drugim końcu świata, na Jamajce. Ale nie był tam! On musiał być w Singapurze!
-
Singapur? Zawsze uważałem, że to jeden z najmilszych zakątków
Dalekiego Wschodu - odrzekł Horn. - Zmienił się trochę, jak słyszałem. Ale dlaczego tak cię denerwuje Singapur? Czułem nieprzepartą ochotę złapania go i walnięcia nim o ziemię. Z trudem się pohamowałem. -
Jaka cholera tu pana przyniosła? - spytałem.
Popatrzył na mnie ze współczuciem. -
Chyba potrafisz odgadnąć, synu. Ostatecznie, to ty napisałeś do mnie
list. -
Ale nie zaproszenie!
-
Nie dostałeś mojego telegramu?
-
Jakiego znów telegramu?
-
Po otrzymaniu twego listu pomyślałem: dlaczego nie razem? Sam
rozumiesz, to kawałek przygody. Że za stary? Może. Ale jeszcze wystarczająco sprawny. Nadałem więc telegram do Londynu, aby cię zawiadomić, że spotkamy się w Kuching. Rozumiesz już? -
Nie rozumiem.
-
No dobra, jesteś zaskoczony. Ale skąd ta wściekłość?
-
Z kim - spytałem - rozmawiał pan w Singapurze?
-
Absolutnie z nikim. Nie wiem nawet na jakiej podstawie sądzisz, że
tam byłem. Bo nie byłem. Leciałem przez Filipiny do Jesselton w Sabah, a stamtąd tutaj. Nawet nie zahaczyłem o Singapur. -
Proszę mi pokazać swój bilet!
Horn spojrzał na mnie surowo. -
Masz roztrzęsione nerwy, młody człowieku.
Podał mi portfel wypchany biletami lotniczymi. Przeczytałem: Los Angeles, Manila, Jesselton, Kuching. -
Ostygłeś trochę, co? Miałeś pewnie jakieś kłopoty w Singapurze.
Zgadłem? -
Tak - odpowiedziałem. - Mieliśmy kłopoty.
Ciągle patrzyłem na niego, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że znalazłem się w sąsiedztwie szczura. Znów czułem tamten szczurzy zapach. statis?
Mieliśmy? Jest ktoś z tobą, czy ostatnio stosujesz pluralis maie-
Wziąłem go za ramię, a ściślej - jak mi się zdawało - ująłem jego ramię stalowym chwytem i zacząłem popychać w kierunku baru. Piwo nie mogło dłużej czekać; odświeżony, zabiorę się za niego. Jednak do oazy baru nie dotarłem. Panna Thornton musiała czatować w holu, mając pod obserwacją cały bar. Podeszła szybko, ale widząc, że nie jestem sam, zatrzymała się. -
Panno Thornton, pozwoli pani, że jej przedstawię pana Horna - wy-
recytowałem. Zmarszczyła brwi, a jej twarz z każdą sekundą przybierała groźniejszy wyraz. -
Z Jamajki - dorzuciłem.
Horn wyciągnął dłoń, zginając się lekko w pasie. -
Dzień dobry, panno Thornton.
Zignorowała jego dłoń, jego ukłon i jego samego. Zwróciła się do mnie z lodowatą twarzą. -
I co pan Horn tutaj robi? - spytała.
-
Przyjechał, aby się do nas przyłączyć - odpowiedziałem.
-
Doprawdy? - Dopiero teraz obdarzyła Horna odpychającym spojrze-
niem. - Na czyje zaproszenie? -
Sam się wprosiłem - wtrącił się Horn z uśmiechem, który miał być
albo czarujący, albo rozbrajający, ale okazał się chybiony. Nie speszony tym, rozejrzał się nad jej ramieniem po holu. -
Czy tu podają herbatę? Mam nadzieję, panno Thornton, że napije się
pani herbaty? Ruszył w stronę klubu, ona zaś wpierw popatrzyła na jego plecy, potem na mnie. -
Herbata - powiedziałem.
-
Żądam wyjaśnień.
-
On to zaraz wyjaśni.
-
Chcę to usłyszeć od pana.
-
Niczego tu nie mogę wyjaśnić.
Chrząknęła niecierpliwie, a potem nagle obróciła się i podążyła za Hornem. Klub urządzono ze smakiem, w stylu edwardiańskim. W podobnym sty-
lu były też maniery Horna. Bardzo zręcznie przejął inicjatywę, uwijał się wokół stołu i nadskakiwał pannie Thornton. -
Czy nie zechciałaby pani usiąść raczej tutaj, panno Thornton? Stąd
miałaby pani widok na drzwi. -
To dla mnie nieistotne. Natomiast...
-
Niektórym damom zależy na tym, jak pani zapewne wie. Woli pani
chińską czy indyjską? -
Panie Horn!
-
To takie miłe: herbata na zakończenie upalnego dnia. Przynajmniej
mnie się tak zawsze wydaje. Nasz młody przyjaciel kierował się w stronę baru gdzie podają piwo, ale herbata o wiele lepiej odświeża, prawda? A oto i kelner. Mówiła pani o chińskiej czy indyjskiej? - Indyjskiej - powiedziała przez zaciśnięte zęby, hamując wzbierające w niej wrzenie. - Wyjaśnienia, panie Horn, proszę o wyjaśnienia! Popatrzył na nią łagodnie i wtedy pomyślałem, że w pewnym sensie są do siebie podobni: ta sama generacja, oboje szczupli, oboje pewni siebie, przyzwyczajeni chadzać własnymi drogami. -
Nie wiem, ile młody Faxtennee opowiedział pani o mnie, panno
Thornton. Ale na pewno nie powiedział mi nic o pani. Oboje mamy prawo być zaskoczeni, prawda? Zawsze jestem zdania, że w takich okolicznościach najwłaściwszą metodą postępowania jest spokojna rozmowa, najlepiej nad filiżanką dobrej herbaty. A oto i herbata. Zechce pani pełnić rolę gospodyni? Patrzyłem na te podchody i czułem, że mój gniew mija, a w pewnej chwili przyłapałem się na tym, że się uśmiecham. Na szczęście zdążyłem wygładzić twarz, zanim panna Thornton cokolwiek zauważyła. Nie ulegało jednak wątpliwości, że w jej żaglach ubyło sporo wiatru i teraz chciała go odzyskać. -
To nie ma żadnego znaczenia, kto nalewa, panie Horn! Ja...
-
Nie ma znaczenia? - zdziwił się Horn. - Ach, ale o ileż przyjemniej,
kiedy robi to kobieta. To przypomina, że cywilizacja jeszcze nie zanikła. Niech pani będzie tak dobra, proszę! W tym „proszę” można było wyczuć leciutki odcień, ślad zaledwie, rozkazu. Zesztywniała nieco, ale wzięła dzbanek z herbatą, a z nim razem
odzyskała inicjatywę. -
Tak, oczywiście, panie Horn. Musiał pan mieć sporo kłopotów ze
znalezieniem nas? -
Po prostu dzwoniłem po hotelach w Kuching, aż znalazłem ten, któ-
ry miał państwa rezerwację. -
A skąd pan wiedział, że możemy być w Kuching?
-
Młody Faxtennee przysłał mi kartkę z Londynu. Nie wiedziała pani?
Widzę, że nie. Istotnie mógł to widzieć, bo odwróciła się i spojrzała na mnie znacząco. -
W każdym razie - ciągnął Horn - przykro mi i bardzo przepraszam za
tę niespodziankę. Mam nadzieję, że nie stanę się przez to niepożądanym gościem. Podała mu napełnioną filiżankę. -
Co miał na myśli pan Faxtennee, kiedy powiedział, że przyjechał
pan, żeby dołączyć do nas? -
Właśnie mu powiedziałem: jego list potraktowałem niemal jak bilet.
Zew przygody, czy coś w tym rodzaju. W moim wieku nie mogę oczekiwać zbyt wiele, ale ciągle jeszcze jestem w niezłej kondycji. Więc widzi pani, jak to było: może zareagowałem zbyt impulsywnie, ale wydało mi się, że taka wspólna wędrówka będzie interesująca. Nie mogłem wiedzieć, że młody Faxtennee wynajdzie jakieś zastrzeżenia. No i oczywiście, nie wiedziałem o pani. -
Teraz już pan wie.
Horn wypił łyk herbaty. -
Cóż, teraz, kiedy już tu jestem, to tak oczywiście, że wiem. I muszę
się przyznać, że to dla mnie wielka przyjemność, spotkać panią. Bo wie pani, znałem ojca Faxtennee. Podała mi filiżankę tak, jakby w niej była cykuta. -
Para oszustów - stwierdziła krótko.
Horn zaśmiał się. -
Nie uważa pani, że teraz już więcej niż para? Bądź co bądź, mam też
w tym wszystkim swój udział. A pani, panno Thornton? - dodał po krótkiej pauzie. Uśmiechnęła się chłodno.
-
Niezbędny, panie Horn.
-
Ach tak?
Spojrzał na mnie, unosząc pytająco brwi. No więc wyjaśniłem mu. Powiedziałem, że panna Thornton pielęgnowała ojca aż do śmierci. Twarz mu się rozjaśniła i posłał pannie Thornton szeroki uśmiech. -
To trochę zmniejszy wielkość obszaru do przeszukania. Chwileczkę,
niech się zastanowię: pani wie gdzie to jest, ja wiem co tam jest, a młody Faxtennee jest tego spadkobiercą, nawet jeśli niezupełnie legalnym. Wydaje mi się, panno Thornton, że wszyscy troje mamy podobne prawa. Tu pojawiła się różnica zdań. Panna Thornton zakwestionowała użycie przez Horna słowa „prawa”, on zaś grzecznie przyznał, że może nie było to właściwie dobrane określenie i zaproponował na to miejsce „racje”. Ostatecznie wszystko sprowadziło się do tego, że tylko on wiedział o rubinach, tylko ona miała jakieś pojęcie, gdzie znajduje się wrak samolotu, i tylko dzięki mnie te dwie cenne informacje mogły zostać skojarzone. Były też targi o to, czy Horn ma ruszyć z nami czy nie, ale okazał się równie stanowczy jak panna Thornton. W końcu zaskoczyłem ich oboje, proponując, żeby przestali, bo i tak jesteśmy związani ze sobą, i że jedyną kwestią, którą trzeba rozstrzygnąć, jest podział. Teraz, oczywiście, panna Thornton poczuła się na twardym gruncie. Już wcześniej uzgodniliśmy te dwie trzecie dla misji i jedną trzecią dla mnie. Było to jednak uzgodnienie dwustronne. Teraz należało je renegocjować, a ona twardo sprzeciwiała się wszelkim zmianom. Tylko ona wie gdzie to jest, upierała się, beztrosko ignorując fakt, że przecież ja też już wiedziałem, iż musi to być gdzieś w pobliżu Lobang Nibong. Przypuszczam, że polegała na mnie, to znaczy wierzyła, że nie użyję tego argumentu w sporze jaki powstał. I nie użyłem. Wiedziałem, że Lobang Nibong było tylko punktem wyjścia poszukiwań. W końcu panna Thornton poddała się, choć z wielkimi oporami, i zaczęła mówić o ułamkach. Jedna trzecia każdemu - to dla niej nie wchodziło w rachubę; misja musi dostać lwią część. Połowa dla misji i po jednej czwartej dla Horna i dla mnie - też upadło; więcej należy się Sprawie Pańskiej niż grzesznikom. Mianowniki rozpatrywanych ułamków rosły w miarę jak
szukaliśmy coraz lepszych form podziału. Wreszcie okazało się, że pięć dziewiątych będzie częścią Pana (albo lwią częścią), a Horn i ja mieliśmy dostać po dwie dziewiąte. Mój udział zmalał więc. Miałem nadzieję, że będą to dwie dziewiąte czegoś naprawdę wartościowego. Zamierzaliśmy ruszyć następnego ranka. Musieliśmy jednak przesunąć termin startu, aby dać Hornowi czas na zrobienie niezbędnych zakupów. W rzeczywistości opóźnienie zwiększyło się do dwóch dni, ponieważ nasza umowa z handlarzem, który miał nas swoim stateczkiem przewieźć do ujścia rzeki, przestała być aktualna. Znalezienie innego przewoźnika zabrało mi sporo czasu, zwłaszcza, że musiałem się z nim długo targować. Panna Thornton przez cały ten przedstartowy okres miała na oku Horna. Wierzyła mu mniej więcej tak samo jak ja. Wprowadziła też pewne rygory. Po pierwsze, Horn nie zna i nie powinien znać nazwy terenu, który mamy zamiar przeszukać. Po drugie, ani na chwilę nie może zniknąć nam z oczu; inaczej mówiąc, nie może się zdarzyć tak, że żadne z nas nie wie gdzie jest i co robi. Kiedy więc udał się po zakupy, ona poszła z nim. Nocą dzieliłem z nim pokój. Razem jadaliśmy posiłki. Obrana przez nią taktyka nie była całkowicie niezawodna, podejrzewam jednak, że pannie Thornton chodziło głównie o wyrażenie ogólnej dezaprobaty dla charakteru Horna. Wszystko to nie przyczyniało się do tworzenia przyjemnej atmosfery, ale Horn zdawał się nie przejmować naszą podejrzliwością. Ciągle rozmyślałem o wydarzeniach w Singapurze, a panna Thornton dość często przypominała Hornowi, że życie przestępcy nie powinno być usłane różami. W końcu tygodnia zapłaciłem rachunek za pobyt w hotelu „Odeon”. Wczesnym rankiem zadzwoniłem do Freddiego Taylora. Chciałem dowiedzieć się, czy na interesującym nas obszarze nie zaszły jakieś zmiany. Okazało się, że nie. Tak więc gotowi stawić czoło przygodzie, wybraliśmy się na poszukiwanie fortuny. Wypada też, jak sądzę, zanotować, że wyruszaliśmy w podniecającej, lecz miłej atmosferze oczekiwania. Nawet jeśli bez pieśni na ustach. Mały brudny stateczek zabrał nas z Kuching, ominął bagnistą deltę i wypłynął na gładkie tym razem wody Morza Południowochińskiego. Wzięliśmy kurs na wschód, aby dalej płynąć już równolegle do linii brzegowej
Sarawaku. Szyper miał po drodze do załatwienia kilka wizyt i nie zamierzał z nich rezygnować. Cumował przy kolejnych nabrzeżach - jeśli można tak nazwać sfatygowane, rozwalające się pomosty - popijał herbatę z miejscowymi handlarzami i gawędził, wyraźnie się nie śpiesząc, a my drżeliśmy z niecierpliwości, bo przecież traciliśmy przez tu kolejny dzień. Pytany jak długo jeszcze, odpowiadał: jeszcze dwa cumowania, jeszcze jedno. Wreszcie, nie więcej niż godzinę przed zapadnięciem ciemności, statek zatrzymał się. Nasza dinghy została zdjęta z brudnego pokładu, a my zaczęliśmy ładować do niej najpierw nasze zapasy i ekwipunek, a potem wsiedliśmy sami. Na szczęście rozpoczął się przypływ, co szyper wskazał nam z dumą, spoglądając lekceważąco na naszą małą gumową łódź z zewnętrznym silnikiem. Powiedział, że gdybyśmy trafili na odpływ, taki silnik nie byłby wystarczająco mocny, aby przeciwstawić się prądowi. Początkowo brzegi rzeki były od siebie bardzo oddalone, ale ujście zwężało się szybko, w miarę jak zbliżaliśmy się do ściany puszczy. Po obu stronach zaczęły błyskać światełka lamp zapalanych w stojących tu i ówdzie domach na palach. Woda miała barwę brunatnozieloną, a niesiony przez nią muł, wypłukany w głębi lądu, sprawiał, że była gęsta jak syrop. Spojrzałem do tyłu i stwierdziłem, że na kabotażowcu zapalono już światła pozycyjne. Jednocześnie zauważyłem, że z każdą minutą zwarta ściana dżungli przed nami staje się ciemniejsza. Niebo było ciężkie od chmur, co dodatkowo przyśpieszało zbliżanie się mroku. Nie było już kwestii, jak daleko w górę rzeki uda się nam dotrzeć przy dziennym świetle, lecz czy wystarczy czasu na znalezienie miejsca na obóz i rozbicie namiotów. Terkocząc łagodnie silnikiem weszliśmy w pierwszy, długi zakręt. Światła statku zniknęły za nami, a rzeka ciągle się zwężała. Wydawało się, że drzewa rosną niemal do samej linii wody. Ponieważ słońce było już nisko, jego światło z trudem przedostawało się przez gęste listowie. Pojawiła się jeszcze jedna obawa, a mianowicie czy zdążymy oddalić się od grząskich, zamulonych brzegów na tyle, by móc zaryzykować postawienie stopy na nieznanym brzegu. Równie istotne było rozeznanie terenu pod obóz. Życie roślinne i zwierzęce na Borneo jest bardzo różnorodne i tak samo różnorodne zagrożenia stwarza dla nieostrożnych. Wiedziałem, że bardzo łatwo rozdrażnić wielką kolonię zorganizowanych i wojowniczych mrówek,
nie mówiąc już o problemach, jakie mogły powstać przy niespodziewanym zetknięciu z wężem czy choćby krokodylem. Nasz niepokój zelżał na widok światła mrugającego przed nami niewysoko nad wodą. Warkot silnika rozchodzący się po spokojnej w tym miejscu rzece musiał kogoś zaalarmować. Światło powiększało się i wkrótce okazało się jasnym prostokątem otwartych drzwi, na tle którego pojawiła się ludzka sylwetka. Ktoś już czekał na prowizorycznej przystani czy raczej niewielkim pomoście. Kiedy z wdzięcznością skierowaliśmy łódź w tę stronę, usłyszeliśmy głos autentycznego Australijczyka. To poznaliśmy bezbłędnie. Było ich trzech. Wszyscy z Uniwersytetu w Melbourne i wszyscy botanicy. Pochłaniał ich syzyfowy trud klasyfikacji gatunków i podgatunków miejscowych roślin, czym parają się od z górą stu pięćdziesięciu lat botanicy, wciąż dalecy od ostatecznych rezultatów. -
Mieliśmy szczęście i to z kilku powodów. Po pierwsze - byliśmy tu
mile widziani. Po drugie - botanicy mieli w swym domku dość miejsca nie tylko dla siebie. Po trzecie - posiadali mnóstwo zapasów i mogli nas nakarmić. Poza tym byli to mili i bardzo interesujący ludzie. Nie wiem ile panna Thornton nauczyła się tej nocy, kiedy po obiedzie zasiedliśmy przy kawie i - w niewielkich ilościach - australijskiej brandy, słuchając ich opowiadań. W każdym razie ja nauczyłem się bardzo wiele. Dowiedziałem się, że Borneo jest niezwykle młode w porównaniu z wiekiem innych lądów naszego globu. Wynurzyło się z oceanu długo po epoce dinozaurów. Ostatnia era lodowcowa przyniosła znaczny spadek poziomu wód i na jakiś czas stały ląd połączył wyspę z kontynentem Eurazji. Nastąpiło kilka kolejnych migracji zwierząt. Kiedy poziom morza znów się podniósł, przywracając Borneo charakter wyspy, pozostała na niej ogromna różnorodność zwierząt i roślin, które tylko w niewielkim stopniu poddały się zmianom zachodzącym w królestwie roślin i zwierząt na kontynencie. Głównymi procesami biologicznymi pozostały rozwój i różnicowanie się. Stwierdzono, powiedzieli nam gospodarze domku, że tu, na Borneo, są tysiące gatunków drzew przemieszanych ze sobą w przypadkowy sposób. Nie tak jak w Anglii, gdzie można wytyczyć granice występowania dębów lub wskazać stanowiska wiązów. Tutaj, na dziesięć dowolnie wybranych drzew, dziewięć, a może i wszystkie dziesięć będzie przedstawicielami różnych gatunków. I wcale nie-
łatwo je zidentyfikować, jeśli nie ma wyraźnej różnicy w charakterze kory. Bo wziąć do ręki liście jest zadaniem o tyle kłopotliwym, że korony drzew najczęściej zaczynają się od wysokości trzydziestu metrów. Australijczycy byli zachwyceni zarówno ogromem zadania, jakiego się podjęli, jak i obecnością słuchaczy. W ich domku pełno było mikroskopów, przezroczy, torebek z okazami i próbkami i wreszcie nieuzewnętrznionej ambicji dokonania odkryć na tyle ważnych, żeby związały się z ich nazwiskami. Chętnie bym został z nimi na jakiś czas. Ale najważniejsze, przynajmniej dla panny Thornton było hasło: „Naprzód do celu i flaga na maszt!”. Postawiła nas na nogi jeszcze przed świtem i warkot naszego silnika rozszedł się echem po wodzie, zanim słońce, pojawiając się zaskakująco nagle, rozświetliło złocistymi błyskami powierzchnię rzeki. Oceniliśmy, że do pierwszych przenosin jest około sześćdziesięciu kilometrów i jeszcze przed nocą znajdziemy się na nieco wyższym, bardziej suchym terenie. Zagłębiając się w dżunglę widzieliśmy coraz więcej życia zarówno na brzegu jak i w wodzie. Ptaki śpiewające i ptaki drapieżne, małpy, ścigające się wokół po gałęziach, wyraźnie zaintrygowane naszą obecnością, ale bezpieczne na swojej wysokości. Kilka razy na brzegu rzeki ukazywały się osiedla ludzkie. Dwie niezbyt duże tubylcze chaty, a między nimi biały budyneczek szkoły. I jeszcze coś, co wyglądało jak para bramek futbolowych stojących naprzeciw siebie na krańcach płaskiej, nisko nad rzeką położonej łąki. Między palami domów chrząkały świnie, a wyżej, na poziomie mieszkalnym, bawiły się dzieci. Zobaczywszy łódź, zaczęły machać do nas rękami. Uśmiechnąłem się i również pomachałem ręką. Borneo zaczynało mi się podobać. Słońce jednak podnosiło się coraz wyżej, a uroki natury stopniowo bladły i gasły. Każdy owad w promieniu kilometra musiał koniecznie, jak nam się wydawało, obejrzeć nas i, jeśli się da, skosztować. Byliśmy wysmarowani środkami przeciwko ukąszeniom, ale to nie odstręczało tych latających bestii od zawarcia z nami bliższej znajomości i od prób lądowania na naszej skórze. Niektóre z nich były zadziwiające: ogromna ważka nadleciała nurkującym lotem niczym atakujący helikopter. Wyglądała tak groźnie, jak może wyglądać tylko olbrzymi owad, a ona miała rozpiętość skrzydeł chyba ze trzydzieści centymetrów! Machnąłem na nią kapeluszem. Odleciała, ale
jej krewni nie przestawali nas ścigać i niepokoić. Mimo przeszkód posuwaliśmy się naprzód. Nie oczekiwaliśmy większych trudności związanych z rzeką, aż do wpłynięcia na wyżej położone podgórskie tereny, daleko od ujścia. Z przyjemnością przyglądaliśmy się coraz liczniejszym objawom życia puszczy, jak choćby grupce dzikich świń, które spłoszone warkotem silnika, rzuciły się do ucieczki. Mimo popłochu i wielkiej szybkości, ani na moment nie złamały szyku. Barwne zimorodki nurkowały na podobieństwo strzał; olbrzymi dzioborożec z dużym, wygiętym w dół dziobem, szybował nad nami, myszkując po swoim terytorium. Nie widzieliśmy gadów, z wyjątkiem jednej dużej jaszczurki zwanej ostrzegaczem, która leżąc nieruchomo na skale, wygrzewała się, obserwując nas podejrzliwie. Musiała mieć blisko półtora metra długości! Około jedenastej, gdy panna Thornton nalewała kawę z termosu, zawarczał i zaklekotał nad nami helikopter, jak jakiś kolejny wielki owad z dżungli. Przeleciał bardzo nisko kursem prostopadłym do rzeki, ale nie mogłem stwierdzić czy był to helikopter wojskowy czy nie, ponieważ przemknął dość szybko i w dodatku od strony słońca. Mniej więcej pół godziny później, wracając, znów przeciął na ukos linię rzeki, ale w sporej odległości od nas. Zacząłem rozumieć uwagę Freddiego Taylora o małej skuteczności patroli powietrznych. Próbowałem sobie mianowicie wyobrazić, co oni tam widzą, ci z helikoptera? Czy mogli zobaczyć, na przykład, nas? Być może, ale z wysokości paruset metrów rzeka widoczna jest jako zacieniony, wąski kanion w jednolitej nieskończonej zieleni. Przy średnich prędkościach powierzchnia rzeki, przecinanej prostopadle do jej brzegów, może podlegać obserwacji przez raptem dwie sekundy. Wiem z doświadczenia jak łatwo jest coś przeoczyć na takim patrolu. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele; jako sterujący, trzymałem w jednej dłoni uchwyt dźwigni zmieniającej położenie silnika, a w drugiej filiżankę z kawą - lub papierosa. Panna Thornton, nieruchoma jak ostrzegacz, siedziała wpatrzona z zachwytem w brzegi rzeki, uśmiechając się niekiedy, wyraźnie szczęśliwa. Horn, nie wiadomo dlaczego, ciągle się wiercił. Zmienił swoją pozycję pewnie setny już raz, przy czym łódź zakołysała się, a gorąca kawa chlapnęła mi na nogę, kiedy nie wytrzymałem.
-
Czy to właśnie nazywa się taniec św. Wita? - spytałem poirytowany.
-
Przepraszam - bąknął i znów się przesunął, żeby móc patrzeć w dół
rzeki. Uświadomiłem sobie wtedy, że robił to już wielokrotnie. Trochę mnie to zdziwiło. -
Czy coś nie w porządku? - spytałem.
Wzruszył ramionami. -
Zawsze czuję się nieswojo w takich miejscach.
-
Myślałem, że jest pan oswojony z dżunglą.
-
Tak, ale to było w Birmie i bardzo dawno temu.
Nie mógł w żaden sposób usiedzieć spokojnie. I choć dokoła było cicho i spokojnie, to połączenie dokuczliwości owadów i wiercenia się Horna zaczęło mnie drażnić. Jego głowa obracała się bezustannie, a oczy badały niestrudzenie każdy kawałeczek napotkanej piaszczystej plaży, każdy niezarośnięty skrawek brzegu. Najczęściej jednak patrzył do tyłu, poza rufę. Zmusiło to i mnie do obejrzenia się, ale nie dostrzegłem niczego. Widok z tyłu nie różnił się od tego co widzieliśmy przed sobą: wysokie drzewa i woda; różnica tylko taka, że za nami zakłócona przez łódź powierzchnia wody wracała powoli do pierwotnego stanu. -
Nie rozumiem czego pan tam wypatruje - zwróciłem się do Horna.
Wzruszył ramionami. -
Niczego. Taka jest ta dżungla. Ciągle jej pełno dokoła i zawsze tak
cholernie jednakowa. Wyglądał na zupełnie odmienionego od chwili, kiedy dziś rano wyruszaliśmy w drogę. Dawny wesoły i pewny siebie Horn zniknął, a jego miejsce zajął roztrzęsiony stary człowieczek. Jego niepokój stopniowo udzielał się i mnie. Nagle poczułem, że jest mi niewygodnie, że muszę zmienić pozycję, a po kilku sekundach ta nowa pozycja okazała się jeszcze bardziej męcząca. Wkrótce nasza łódź zachowywała się jak deska trampoliny, na której podskakuje, niezależnie od siebie, dwóch facetów. Panna Thornton, wyrwana ze swego snu na jawie, odwróciła głowę. -
Na miłość boską! Zachowujcie się spokojnie! - powiedziała. - Kręci-
cie się jak uczniaki. -
To on - powiedziałem, potwierdzając tym samym trafność jej po-
równania. Zmieniła pozycję i obróciła się, żeby mieć nas na oku.
-
Co rozumiesz przez „to on”?
-
To jest zaraźliwe, jak ziewanie. On nie może usiedzieć spokojnie, to
i ja nie mogę. -
Bzdury! - stwierdziła panna Thornton. Odwróciła się od nas, lecz za
moment wróciła do poprzedniej pozycji. -
Widzi pani - powiedziałem, bo łódź przechyliła się przy jej ruchu. -
Teraz pani robi to samo. -
Racja, ale dlaczego on nie może siedzieć spokojnie?
-
Żebym to ja wiedział. Dość, że nie może. No, dlaczego pan nie może?
-
Dużo szumu o nic - odpowiedział.
Przez jakiś czas siedziała bez ruchu. Po minucie lub dwóch odezwała się do Horna. -
Czy ktoś nas śledzi lub płynie za nami, panie Horn? Czy właśnie to
pana niepokoi? Ta myśl nie przyszła mi do głowy. A powinna. -
No więc? Czy tak pan sądzi? - poparłem pannę Thornton.
-
Nie. A pani?
-
Ja nie mam powodu tak myśleć, panie Horn.
-
Ani ja - odparł.
Patrzyła teraz na niego jak mangusta obserwująca węża. -
Bo jeśli ma pan powody, to znajdziemy sposób, żeby to sprawdzić.
-
Pozwólcie, że wyjaśnię - zaczął Horn, odzyskując swoją dawną we-
rwę. - Nie widziałem nic, co mogłoby sugerować, że ktoś nas śledzi. To, co robiłem to przecież, na Boga, po prostu rozglądanie się dokoła! Czy w tym jest coś złego? Spoglądała na niego jeszcze przez chwilę, a potem zwróciła się do mnie. -
Podpłyń do brzegu, o, tam - pokazała ręką.
Niskie drzewa, spragnione światła słonecznego, pochylały się prawie nad samą wodą. -
Podejdź do tych drzew.
Skierowałem łódź tak, żeby opłynąć pochylone drzewa i wyłączyłem silnik. -
Teraz zobaczymy - powiedziała. - Dajcie mi maczetę.
Wyszła na brzeg i zaczęła ciąć niższe gałęzie i okrywać nimi dinghy, aż
zasłoniła ją zupełnie. Wróciła i sama też wcisnęła się pod gałęzie ze zręcznością wskazującą na praktyczną znajomość tych sposobów. Mogła być instruktorem sztuki prowadzenia wojny w dżungli. Siedzieliśmy czekając i obserwując. Horn zaprotestował, że to wszystko jest niepotrzebne, na co odpowiedziała, że również ma taką nadzieję, ale lepiej mieć pewność. Z nawyku sięgnąłem po papierosa. Powinienem być ostrożniejszy - ostatecznie miałem za sobą jakieś przeszkolenie - i przypomniano mi o tym dość ostro. Spojrzałem na zegarek. Widziałem jak mijały minuty: dwie, trzy, pięć, dziesięć. Popatrzyła na mnie, a ja pokręciłem głową. Nikogo nie widać. W odpowiedzi również pokręciła głową i położyła palec na ustach. Byliśmy cicho, ale tylko my. Bo dżungla kipiała różnymi głosami i niewątpliwie obserwowała nas mnogością oczu. Tkwiliśmy tam już ze dwadzieścia minut, kiedy z pół tuzina ogromnych, odrażających pijawek przelazło przez obły bok dinghy, dopadając nas pochylonych nad obiadem. Jedna nie miała szczęścia i trafiła na wierzch dłoni panny Thornton, gdzie została natychmiast dokładnie zgnieciona; zanim zdążyła dotknąć skóry swoimi trzema strasznymi zębami. Ale pijawki miały również swoich krewnych, a ci ciągle wpełzali całymi tabunami i żadne machanie kijem nie mogło osłabić ich żądzy krwi. Walczyliśmy z nimi, a jednocześnie musieliśmy nasłuchiwać i w przerwach obserwować rzekę. Moim zdaniem odgłosy naszej aktywności musiały nieść się po wodzie wystarczająco daleko, aby poinformować o naszej obecności każdego, kto był tego ciekaw. Ale dowódcą była panna Thornton, a ona zadecydowała, że mamy przetrwać; więc musieliśmy przetrwać. Wcisnęliśmy nogawki spodni w skarpety, nacisnęliśmy głębiej kapelusze i mieliśmy ciągle na oku każdy nieosłonięty kawałek naszej skóry. Po upływie godziny miałem tego dość. Może było to głupie, może nawet była to niesubordynacja, ale sięgnąłem po linkę rozruchową i pociągnąłem. Silniczek ożył i pośpiesznie odepchnął nas od brzegu i od pijawek. Już na środku rzeki zwróciłem się do panny Thornton. - Czy one tu zawsze są? - spytałem. -
Pijawki? - w głosie panny Thornton brzmiało lekceważenie. - Po
prostu trzeba się z nimi załatwiać szybko. Wiedzieliśmy przynajmniej, że nikt nas nie śledzi i nie ściga.
-
Może się pan uspokoić - pocieszałem Horna. - Nie ma tam nikogo.
-
Wcale nie myślałem, że jest - odparł.
Co do panny Thornton, to albo nie była taką optymistką, albo wolała jeszcze się upewnić. Po kilku, dosłownie, minutach w miejscu gdzie w głąb lądu wciskała się maleńka zatoczka, znów kazała mi podpłynąć do brzegu. Tym razem nie było tak źle, bo zatoczkę wypełniał naniesiony przez rzekę i osadzony tam muł. Pijawek było niewiele i nie miały gdzie się ukrywać. Jednak mieliśmy z nimi od czasu do czasu trochę roboty. Znów minęła godzina i znowu nic się nie wydarzyło. Jeśli ktokolwiek płynął za nami w górę rzeki, to musiał to robić z tak ogromną ostrożnością, że na pewno mieliśmy nad nim dobre dwie godziny przewagi. Tym samym nie mógł wiedzieć, czy nie skręciliśmy w któryś z dopływów. Przypuszczam, że było to wynikiem naszego zaangażowania się w walkę z pijawkami i poświęcenia całej uwagi wypatrywaniu kogoś na rzece. Dość, że nie zauważyliśmy co dzieje się z samą rzeką. Gdybyśmy płynęli środkiem, zamiast trzymać się jednego brzegu, odczulibyśmy na pewno fakt, że poruszamy się wolniej niż poprzednio. Rzeka wydawała się gładka, a my cumowaliśmy poza głównym nurtem. Nikt z nas nie zwrócił uwagi na to, że dinghy znajdowała się nieco wyżej w stosunku do przybrzeżnej roślinności niż przed godziną. W rezultacie kompletnie nieprzygotowani wypłynęliśmy z naszego ukrycia w zatoczce. Może nawet byliśmy nadmiernie pewni siebie, z racji wyłącznej obecności na tym odludziu. Silniczek terkotał wesoło. Wyprowadziłem łódź z zatoczki i skierowałem ku środkowi rzeki, skręcając w następny łagodny zakręt. Horn pierwszy dojrzał to swymi pracowitymi oczkami. -
Patrz! Tam! Co to takiego?
Nie wyglądało to jeszcze groźnie. Dwie czy trzy większe falki, jedna za drugą, w pewnej odległości przed nami. Dziwne o tyle że dotychczas rzeka była tak spokojna. Ale widok ten wyraźnie zaalarmował pannę Thornton. Odwróciła się do mnie, gestykulując gorączkowo. - Do brzegu! Szybciej, na miłość Boską!
11.
Istnieje mnóstwo rzeczy, o których nic nie wiem. Jedną z nich było zjawisko spiętrzenia fali powrotnej przypływu. Nie tak dawno zajrzałem do encyklopedii, żeby dowiedzieć się nieco więcej. Otóż do spiętrzenia fali powrotnej wywołanej przypływem oceanicznym może dojść na rzece, o ile spełniona jest cała grupa warunków. Po pierwsze - wysoki przypływ; po drugie - szerokie, ostro zwężające się ujście; po trzecie - swobodny przypływ wód rzeki czterdzieści do sześćdziesięciu kilometrów powyżej zwężenia, to znaczy bez bystrzyn czy wodospadów. Kiedy przypływ wlewa olbrzymie masy wody w lej ujścia, woda ta zbiera się daleko w górze rzeki. Potem fala przypływu zaczyna się cofać i rzeka uzyskany nadmiar wody zwraca morzu. Doprawdy proste to i regularnie występuje w bardzo wielu miejscach. Ja jednak nie zetknąłem się z tym... Aż do tamtego dnia. Panna Thornton krzyknęła, a ja posłusznie, choć bynajmniej nie zaniepokojony skierowałem łódź do brzegu, który przed chwilą opuściliśmy. Dopiero wtedy zapytałem o co chodzi. -
Fala powrotna - odpowiedziała. - Pośpiesz się, musisz się pośpie-
szyć! Nie wiem jak nagle to nastąpiło, ale było zabójczo gwałtowne. Na spokojnej dotąd rzece pojawiły się ciemne, właściwie niezbyt groźne linie w
poprzek nurtu. I nagle, w mgnieniu oka podniósł się donośny, wzmagający się szum, przechodzący w ryk, kiedy fale doganiając jedna drugą wezbrały, tworząc szeroki wał wodny rwący w dół, prosto na nas, z szybkością lawiny. Nie było żadnych szans, żeby dotrzeć do brzegu, chociaż znajdował się w odległości nie większej niż dwadzieścia-trzydzieści metrów; fala pędziła na nas z łoskotem, pożerając odległość z niewiarygodną prędkością. Wysokość? Nie wiem, pewnie dwa, dwa i pół lub trzy metry, ale to ocena zniekształcona przez emocje, uczucie zagrożenia i zaskoczenie. Pamiętam tylko co robiłem, ale też jak przez mgłę, bo wszystko działo się tak cholernie szybko. Fala musiała przebyć odległość kilometra w ciągu kilku sekund; tak przynajmniej to wyglądało. Zdążyłem tylko obrócić łódź dziobem w jej stronę i wrzasnąć: - Trzymajcie się! Fala wyrosła nad nami: wielka, ostro zarysowana, jak z betonu. Jeśli czegoś się spodziewałem to tego, że runie na nas i zmiażdży. Tymczasem wślizgnęła się pod łódź, podrzuciła ją z pogardliwą łatwością i zakręciła napełniając wodą. W jednej chwili wszystko zrobiło się mokre. Błysnęła mi myśl, że silnik wciąż pracuje i jeśli będziemy dalej obracani na wszystkie strony, jego śruba może stać się diabelnie niebezpieczna. Ciągle wirując łódź wydostała się na wysoki grzbiet fali: w tym momencie dojrzałem zbliżający się grzebień następnej, podczas gdy my zjeżdżaliśmy w dół ciemnego, połyskującego urwiska. Ta następna również weszła pod nas i uniosła w górę, ale że dinghy była już mocno przechylona, została wyrzucona w powietrze, i w sposób nieunikniony obrócona dnem do góry. Wisiałem, trzymając się kurczowo linki biegnącej wzdłuż boku łodzi. Większość naszych rzeczy również uwiązana była do tej linki. Kiedy wyruszaliśmy, wydawało się to sensowną i dostateczną ostrożnością, ale teraz okazało się, że kanistry z paliwem, pojemniki z wodą i pudła z żywnością oraz bronią ożyły pod wpływem ciężaru i siły odśrodkowej, grzmocąc mnie w dziesięciu miejscach naraz. Nie myślałem o niczym innym poza utrzymaniem uchwytu. Zupełnie zdezorientowany, nie mając pojęcia gdzie jest góra, a gdzie dół, byłem obracany i popychany we wszystkie strony naraz, gnieciony i obijany. Cienka linka wrzynała mi się w dłonie, ale wśród tylu dokuczliwych razów prawie nie zwracałem na to uwagi. Modliłem się w duchu, żeby tych fal nie
było więcej. Miałem nadzieję, że po ich przejściu powróci na rzekę spokój. Dinghy znów poszła w górę, obróciła się i runęła w dół. Fale kręciły nią i szarpały, a potężne wiry starały się oderwać mnie od zbawczej linki. Jeszcze sekunda, jeszcze dwie i wszystko na pewno minie! Zapomniałem jednak, że wlokło nas z prądem i podczas gdy twarde jak skała grzbiety wodne wrzały i szalały wokół, my tkwiliśmy w środku, podskakując bezsilnie z każdym ich ruchem. Sekundy bez oddechu, wstrzymywanego z najwyższym wysiłkiem, bo woda i nasz ekwipunek na uwięzi wytworzyły szaleństwo wirujących cepów i młotów starających się wycisnąć, wybić resztki powietrza z moich płuc... Byłem pod łodzią, unoszącą się na wodzie jak korek, przewróconą do góry dnem... Moje ciało, jedną ręką zaczepione o linkę, stało się czymś w rodzaju bata to podnoszonego nad wodę, to spuszczanego z rozmachem, kiedy jakiś niespodziewany wybuch żywiołu ściągał łódź na dół. Zaczynałem tonąć. Musiałem otworzyć usta i natychmiast woda utorowała sobie drogę przez gardło do płuc. Zacząłem się krztusić. Do bezlitosnej młócki uwięzionego ekwipunku dołączyły torsje, chcące wyszarpnąć ze mnie resztki życia. Desperackim wysiłkiem wyciągnąłem tyle luźnej linki, że udało mi się zrobić z niej pętlę i założyć ją na przegub ręki. To była ostatnia rzecz, którą pamiętam... Co działo się dalej nie wiem i nigdy nie będę wiedział. Łódź spływała w dół rzeki, a ja wraz z nią, nieświadomy i obojętny. Jednak rzeka, pokonawszy mnie, musiała zadecydować, że może mnie również ocalić. Dinghy na ostatniej fali obróciła się raz jeszcze i skierowała pędzona kaprysami nurtu, ku brzegowi. Odzyskałem świadomość, niejasno zdając sobie sprawę, że na świecie znów zapanował spokój. Otworzyłem oczy i natychmiast je zamknąłem, bo słońce świeciło mi prosto w twarz. Obróciłem się i na oślep zacząłem macać dokoła ręką. Dotknąłem czegoś, co mogło być korzeniem drzewa. Złapałem go i trzymałem mocno, a po chwili ostrożnie znowu otworzyłem oczy. Leżałem w kołysce z korzeni, a obok, pochylona, stała łódź. Zacząłem kaszleć. Trwało to całymi minutami. Wyrzuciłem z płuc brunatną, gęstą wodę. Poruszyłem nogą, jedną, potem drugą. Były poobijane, ale ruszały się, a więc funkcjonowały. Moje ramiona... Jedno było wolne. Drugie... drugie miało zapętloną na przegubie linkę. Stwierdziłem, że
zupełnie nie czuję palców. Ogarnięty paniką, podniosłem się z trudem i próbowałem uwolnić rękę. Linka wpiła się głęboko w skórę przegubu, tak że krew ściekała po dłoni i przedramieniu, na którym odżywiały się trzy obrzydliwe pijawki. Nie należy ich odrywać: powiadają, że wystarczy niedopałek papierosa lub trochę soli. Pod dotknięciem jednego lub drugiego, pijawka odpada. Ale moje obrzydzenie było zbyt wielkie, abym mógł zdobyć się na cierpliwość. Po prostu oderwałem je i opłukałem ramię w rzece, mając nadzieję że cokolwiek zostało w trójkątnych rankach, nie spowoduje zakażenia. Były i inne: na piersi, na nogach i plecach, karmiące się spokojnie przez przemoczone ubranie. Podczepiałem je, jedną po drugiej, choć mdliło mnie na widok ich żarłoczności. Odrzuciłem je od siebie z dreszczem obrzydzenia. Przypuszczam jednak, że w pewnym sensie pijawki oddały mi przysługę, bo nim pozbyłem się tego paskudztwa byłem, już całkowicie przytomny. Z chwilą, gdy ostatnia chlupnęła w wodę, zacząłem również myśleć. A potem rozejrzałem się dokoła. Nie znalazłem żadnego śladu obecności panny Thornton. Ani Horna. Usiadłem i zastanawiałem się przez chwilę. Potrzebny mi był jakiś plan działania. Jasne, że zostali zmyci przez fale. Mnie uratowało to, że byłem uwiązany do niezatapialnej, w zasadzie, dinghy. Lecz jeśli oni nie mieli tego rodzaju zabezpieczenia, byli bezbronni wobec gwałtownego naporu wody. Musiałem zacząć poszukiwania w sytuacji, jak się zdawało beznadziejnej. W górę czy w dół rzeki? Zrazu wydawało mi się, że fale powinny unosić dinghy szybciej niż dwa na wpół zanurzone ciała. Tak, na zdrowy rozum, powinno być, mówiłem sobie. Po prostu mniejszy opór - większa szybkość. Ale dinghy popłynęła z prądem dopiero po przejściu fal, podczas gdy Horn i panna Thornton... Czucie w palcach prawej dłoni powoli wracało, toteż podjąłem próbę zepchnięcia łodzi na wodę oraz uporządkowania jej wnętrza na tyle, żebym miał gdzie usiąść. Następnym zadaniem było uruchomienie silniczka, do czego przystąpiłem pełen wątpliwości. Na szczęście w porę sam się zatrzymał, ale pociecha z tego faktu była niewielka: zalać wodą i energicznie potrząsnąć - to nie jest zalecany sposób traktowania małych silników spali-
nowych. Kilka szarpnięć za linkę startową nie dało żadnego efektu. Do diabła! Gdzie w tym chaosie szukać narzędzi? Prawdopodobnie na dnie tej przeklętej rzeki. Szukałem ich przez jakiś czas, aż nagle uświadomiłem sobie, że silnik zgasł w chwili, gdy łódź przewrócona była do góry dnem. Mogło więc wyciec paliwo z gaźnika i z baku. Zdjąłem pokrywę wlewu i potrząsnąłem zbiornikiem - nic nie zachlupotało. Wziąłem jeden z kanistrów uwiązanych - na szczęście - do linki burtowej, napełniłem zbiornik i ponownie złapałem za starter. Kilka szarpnięć linką - i nic; przy szóstym silnik zakrztusił się, a po siódmym zaczął równomiernie, wesoło terkotać! Jego warkot miał dla mnie brzmienie śpiewu. Poklepałem go czule po zbiorniku paliwa i odbiłem od brzegu. Najpierw w dół rzeki, z prądem. Trzysta czy czterysta metrów powinno wystarczyć. Obserwowałem brzegi w nadziei zobaczenia czegoś, co świadczyło by, że ci dwoje żyją. Ale wkoło widziałem tylko wodę i zieleń. Dżungla niezmiennie pozostawała sobą. Nachodziły mnie ponure myśli że tu, w tym morzu zieleni, rzecz tak drobna jak czyjaś śmierć nie zostawi nawet śladu. Nie zdarzyło się nic, co by podtrzymało i tak już nikły płomyk nadziei. Zimorodki nurkowały jak przedtem, małpy skakały po wysokich konarach, a wierzchołki drzew obojętnie chwiały się nad tym wszystkim. Przepłynąwszy pół kilometra zawróciłem i skierowałem się w górę rzeki, w rozterce między pośpiechem, a obawą przeoczenia czegokolwiek. Dotarłem do miejsca, gdzie korzenie drzew zatrzymały dinghy i minąłem je powoli. Jak daleko zniosła mnie fala? Trudno było się zorientować. Wylądowałem na łuku, ale ta diabelna rzeka składała się z samych łuków i zakrętów. A fale pędziły tak szybko! Płynąłem na minimalnych obrotach, ciągle pod prąd, w nadziei, że teraz, w następnej sekundzie, pojawi się coś, co powie mi jak postąpiła z nimi rzeka. Kilka razy z biciem serca podpływałem do jednego lub drugiego brzegu, żeby przyjrzeć się czemuś, co momentami zdawało się być człowiekiem; ale bez powodzenia. Duża kępa różowawych grzybów roznieciła we mnie nadzieję, która zgasła, gdy zawróciłem odepchnięty ich wstrętnym zapachem. Z prawej strony w nurt rzeki wcinał się mały, piaszczysty cypelek. Próbowałem sobie przypomnieć, czy już go przedtem widziałem. Teraz pokry-
wały go zostawione przez fale, połamane gałęzie i muł. Trwało sekundę lub dwie, zanim dotarło do mojej świadomości, że jedna z tych gałęzi, kiwająca się lekko kiedy przepływałem, nie była gałęzią, lecz ludzkim ramieniem. Obróciłem łódź. Ramię wystawało z kupki błota, która zaczęła się podnosić, aż stała się błotną podobizną ludzkiego torsu. Wyskoczyłem na brzeg i zacząłem zeskrobywać błoto z twarzy Horna. Pełno miał go w ustach i w nosie i dziwne, że w ogóle był w stanie oddychać. Zaciągnąłem go do wody i próbowałem spłukać z niego to wszystko, podczas gdy on pluł, krztusił się, stękał i wymiotował. Przewróciłem go na brzuch, żeby wycisnąć z niego wodę, a potem zastosowałem sztuczne oddychanie. Po kilku ruchach wystękał: - Jezu! - Wkrótce po tym wykrzywił się w czymś w rodzaju uśmiechu i wyrzucił z siebie następne słowo: Dzięki! - a zaraz potem powiedział: - Cholerne, obrzydliwe paskudztwo! - i zaczął już sam obmywać się wodą. Wziąłem go na ręce, wrzuciłem do łodzi i odpłynąłem. Znalazłem jedno z nich. Czy była szansa, że wydarzy się cud i znajdę oboje? Przemierzaliśmy rzekę, a Horn tymczasem opowiadał co mu się przydarzyło. Już pierwsza fala porwała go z łodzi. Zdążył jeszcze złapać głębszy oddech i zapadł się w otchłań rzeki. Jak głęboko - nie miał pojęcia, ale czuł, że pchało go poprzez warstwę mułu, jak lemiesz pługu przez pole tak to sam określił. -
Wreszcie przygniotło mnie do czegoś dużego - opowiadał dalej -
chyba do jakieś cholernej skały. O mało mnie nie zgniotło. W każdym razie wyciskało ze mnie oddech, a ruszyć się nie mogłem, tak przygniatało mnie ciśnienie wody. Zacząłem już myśleć, że zaraz mnie zmiażdży, ale wtedy ciśnienie zelżało. Odepchnąłem się nogami i chyba wyniosło mnie na powierzchnię. Więcej nie pamiętam. Musiałem jednak wciągnąć w siebie diabelnie dużo wody, zanim wydostałem się na powierzchnię. Oczywiście, to ta skała uratowała go, zatrzymując w miejscu, podczas gdy fale przetaczały się nad nim. Z chwilą kiedy wydostał się z dna, prąd rzeki wyrzucił go na brzeg. Siedział kaszląc, parskając i wolno wracał do siebie. Ja tymczasem nie ustawałem w badaniu brzegów. Przeklęta rzeka! Nie rezygnowałem z nadziei, modląc się, żeby panna Thornton miała podobne szczęście. Ale w miarę jak czas upływał, zaczynałem obawiać się, że to drobne, odporne
ciało i mieszkająca w nim nieugięta duszyczka, zostały złamane w końcu tu, na jej ukochanym Borneo. W pewnym sensie byłby to koniec jakiego pragnęła, ale ja osobiście jestem zawsze ostrożny z ludźmi, którzy tak wyrażają się o zmarłych. „O tak” - mówią - „on tak właśnie chciał odejść”. Atak serca w trakcie partii golfa, pocisk w czasie walki, zawsze znajdzie się ktoś z gotowym tego rodzaju pocieszeniem. Ale z własnego doświadczenia wiem, że nikt nie chce umierać, a najbardziej niechętni temu są ci najbliżsi śmierci. W zasadzie pogodziłem się już z myślą, że panna Thornton nie żyje. Zdarzył się jeden cud, że ja się uratowałem i drugi, że uratował się Horn; oczekiwać jeszcze trzeciego to zdecydowanie za wiele. Powinienem był jednak wiedzieć, że panny Thornton tego świata są w stanie same czynić cuda. I kiedy wreszcie podpłynęliśmy do miejsca gdzie niedawno obcinała gałęzie, żeby zamaskować łódź, stała tam na własnych nogach, wołając do nas ponad wodą, machając jedną ręką, a drugą oganiając się od pijawek. Zbliżyliśmy się, wskoczyła zręcznie do łodzi, rozejrzała się i natychmiast przystąpiła do wydawania poleceń. -
Płyńcie do tej zatoczki, gdzie czekaliśmy przedtem - rozkazała. -
Musimy to wszystko doprowadzić do porządku. Jak się okazało, była na wskroś praktyczna w swoim zachowaniu. Widząc nadbiegającą falę zanurkowała głęboko starając się dostać pod nią i tam zaczekać, aż przepłynie, co też częściowo jej się udało. Obróciło nią kilka razy i wtłoczyło głębiej. Poddawała się wodzie, kręcąc się wraz z prądem i w końcu spróbowała płynąć. Wydostała się na powierzchnię i tuż za trzecią falą mozolnie przebijała się przez kipiel w kierunku brzegu. Zrelacjonowała to bardzo zwięźle, bez podniecenia. Ocalała w następstwie rozsądnego zachowania, nie żadnego cudu. Na zakończenie odmówiła króciutką, pośpieszną modlitwę dziękczynną za nas wszystkich. O ile jednak słowa modlitwy pełne były pokory, jej ton - bynajmniej. Pobrzmiewał raczej irytacją. Trzeba więc było doprowadzić się do porządku. Zadziwiające, że chociaż poobijani i podrapani, w zasadzie byliśmy zdolni do dalszej drogi. To samo dotyczyło naszego ekwipunku. Kanistry z paliwem były obtłuczone i pogięte, ale tylko jeden się otworzył. Wodoszczelne, w założeniu, worki
zawierające resztę rzeczy wprawdzie nie oparły się wodzie, ale utrzymały w sobie zawartość, co było dla nas dużo istotniejsze. Rozpaliliśmy ogień, aby wysuszyć ubranie i przygotować coś gorącego do picia. Horn i ja zmieszaliśmy swoją kawę z whisky, za co oczywiście, zostaliśmy zganieni, zwłaszcza że była to nieodpowiednia pora. Potrzeba okazała się jednak silniejsza niż wszystkie zakazy - wypiłem z miną hardą i wyzywającą. Po tym wszystkim, mimo zmęczenia i najróżniejszych dolegliwości, ruszyliśmy w dalszą drogę. -
Przynajmniej - oświadczyła panna Thornton - możemy być w miarę
pewni, że nikt za nami nie podąża. Nie wiem jak doszła do tej konkluzji, ale wydawało mi się, że dobrze jej z tą świadomością. Wkrótce też ograniczyła swoje obserwacje i komentarze do życia roślin i zwierząt. Po pewnym czasie musiałem zakłócić jej spokój. -
Jak to się stało - spytałem - że nie powiedziała nam pani o tej prze-
klętej, wielkiej fali? Sądziłem, że zna pani ten kraj. Odwróciła się i patrzyła na mnie, wyczuwając coś niestosownego w moim pytaniu. -
Płynęłam tą rzeką tylko jeden raz - odparła - fala musiała być wów-
czas dużo mniejsza. Pewnie z powodu słabego przypływu. Tak czy inaczej, ciągle jeszcze znajdowaliśmy się na wielkiej rzece, a noc była niedaleko. Mieliśmy nadzieję, że skręcimy w pierwszy dopływ prowadzący do Libong, ale straciliśmy zbyt wiele czasu. Około siedemnastej musieliśmy rozejrzeć się za miejscem na obóz. Potrzebowaliśmy przede wszystkim dużego dymiącego ogniska, żeby utrzymać na dystans zwierzęta. Następnym zadaniem było rozbicie namiotów. Zjedliśmy, zapaliłem, Horn i ja zażyliśmy leczniczą dawkę whisky, i poszliśmy spać. Horn zasnął natychmiast; nie wiem na pewno, ale panna Thornton prawdopodobnie tak samo. Dla mnie nie było snu. Miałem uczucie, że boli mnie każda kostka, a i mózg także. Jednak nie to tak bezlitośnie nie pozwalało mi zasnąć, lecz moje własne myśli oraz odgłosy dżungli. Musiałem w końcu zasnąć, choć gardło miałem ściśnięte przez strach, i uczucie samotności, jakiego nigdy przedtem nie doznałem. Tego dnia byliśmy bardzo blisko śmierci, ale przeżyliśmy. Czy spotkamy się z nią tak
blisko w przyszłości? Z jakim skutkiem? Obudził mnie zapach smażonego bekonu. Panna Thornton, jak zwykłe praktyczna i zapobiegliwa, i od paru godzin na nogach, zdążyła porozwieszać na okolicznych krzakach wszystkie nasze przemoczone rzeczy do wysuszenia w rannym słońcu. Jajek do podsmażenia z bekonem nie było wszystkie padły ofiarą fal - ale było coś innego: jadalne grzyby o odstraszającym wyglądzie i dziwnym zapachu. Kiedy się jednak zlekceważyło reakcję nosa, okazały się nadzwyczaj smaczne. Panna Thornton powiedziała jak się nazywają, ale zapomniałem. W smaku przypominały pieczarki z posmakiem słodkiej herbaty. Może nie brzmi to zachęcająco, ale zapewniam, że są świetne. Do tego gorąca kawa i papieros na deser. Wszystkie nocne duchy i niepokoje pochowały się w swoich kryjówkach, albo po prostu uciekły z pamięci. Zanim spakowaliśmy się do drogi, w naszym samopoczuciu wziął górę dawny optymizm. Parę godzin przed południem dotarliśmy do pierwszego dużego dopływu, który miał być dalszym ciągiem naszej drogi. Sprawdziliśmy jeszcze raz mapy, porównując je z obrazem rzeczywistym. Nowa droga wodna okazała się węższa, nie przekraczała dwudziestu pięciu metrów, a wysokie drzewa rosnące na brzegach stukały się gałęziami, tworząc nad naszymi głowami baldachim z listowia i odcinając nas od światła słonecznego. Było dość jasno w tym zielonym korytarzu, ale jasnością szczególną, nie dającą cieni ani odblasków na wodzie. Prąd zrobił się szybszy, tu i ówdzie nurt zakłócały wystające głazy. Mimo to nasz silniczek pchał nas ochoczo, choć nieco wolniej, z wesołym, pewnym siebie warkotem. W południe trafiliśmy na pierwszą bystrzynę. Wtedy właśnie zaczęły się prawdziwe tortury. Najpierw trzeba było zrobić rekonesans. Przez dłuższy czas zajęci byliśmy przebijaniem, a raczej wycinaniem ścieżki na brzegu, żeby przygotować obejście i stworzyć warunki do przenosin. W zasadzie robiłem to sam, bo Horn, jak się okazało, był za słaby do tego rodzaju wysiłku. Trzysta metrów - to brzmi niewinnie, ale wycięcie ścieżki o tej długości zajęło nam prawie dwie godziny. Było to jedno kłębowisko pnączy, kolczastych łodyg i wysokich, czepiających się traw, a grunt pod stopami tworzyła miękka warstwa rozkładających się roślin, śliska i przywierająca do butów.
Do tego ścieżka musiała być odpowiednio szeroka i prześwietlona, to znaczy wolna od sterczących po bokach gałęzi i resztek, pozostałych po ich ucięciu. To samo z podłożem. Mieliśmy przecież do przeniesienia sporo ładunku i chcieliśmy go donieść w dobrym stanie. Pracowałem maczetą, a pot spływał po mnie obficie. Co krok musiałem badać miejsce gdzie zamierzałem postawić stopę. Równie uważnie przyglądałem się każdej gałęzi, zanim ją uciąłem. Zaraz na początku pracy posłyszałem krzyk panny Thornton, ostrzegający, że macham maczetą zbyt blisko małego węża, zwiniętego w rozwidleniu gałęzi. Przez jakiś czas przyglądał mi się uważnie, a potem bez pośpiechu spłynął na ziemię i zniknął w gęstym zielsku. -
Krait - powiedziała panna Thornton.
-
Czyżby był niebezpieczny?
-
Jak pan widział, usunął się z drogi.
-
Ale czy jadowity?
-
O tak! Jego ukąszenie jest śmiertelne.
Nie robiła wrażenia specjalnie przejętej. Ale ja tak. Gdybym uderzył, on też by zaatakował. Jeden z nas musiałby umrzeć. Prawdopodobnie ja. -
Czy one zawsze ustępują z drogi?
-
Z reguły. Chyba że się na niego nastąpi. Ale kobra jest agresywna.
Na nią trzeba bardzo uważać. Uważałem. Pot zalewał mi twarz, kiedy rąbałem i odciągałem ucięte gałęzie, ale oczy starałem się mieć otwarte i ledwo pozwalałem sobie na mrugnięcie, aby złagodzić pieczenie powiek. Złożony świat owadów, jaszczurek, wspaniałe bujne rośliny - niektóre piękne, inne nie; motyle trzepoczące się nad moją głową, przemykające jaszczurki, wijące się pijawki - pełno tego było wokoło, a ja rąbałem, coraz bardziej zmęczony. Naprzód i naprzód, metr po metrze. Kiedy wreszcie wyszliśmy na małą, wolną od zarośli polankę na brzegu rzeki, tuż powyżej początku bystrzyny, byłem wyczerpany, obolały, z rękami pokrytymi mnóstwem zadrapań i skaleczeń, z twarzą i karkiem pociętymi przez tysiące mściwych owadów. Usiadłem na ziemi, a potem wyciągnąłem się jak długi. To było wspaniałe. Niestety... Wśród przodków panny Thornton musieli być jacyś arabscy poganiacze niewolników, bo zanim
wypaliłem papierosa do połowy podniosła krzyk, żebym wstawał i brał się do roboty. Musieliśmy wrócić świeżo przetartą ścieżką i podjąć żmudny wysiłek ręcznego przenoszenia naszego ekwipunku. Gdyby ktoś chciał wyrobić sobie pojęcie jak to wyglądało, to proszę bardzo: dwudziestolitrowe kanistry z paliwem w każdej ręce i pod górę wyboistą ścieżką, w temperaturze powyżej trzydziestu stopni. Potem powrót, następny ładunek i jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Kiedy zaś wszystko co było do przeniesienia zostało przeniesione, z wyjątkiem łodzi, jeszcze jeden powrót, wypuszczenie powietrza z dinghy, a potem taszczenie pięćdziesięciu kilogramów czarnej gumy. A i to jeszcze nie koniec, bo dinghy trzeba napompować. Nadeptywałem więc rytmicznie tę przeklętą nożną pompę bez żadnego widocznego efektu. W tym samym czasie brałem kąpiel we własnym pocie, spływającym po mnie od czubka głowy po pięty. Oklapnięta dinghy leżała martwa i nieczuła, a ja wciskałem w nią powietrze, aż do momentu kiedy jedna udręka została zastąpiona drugą: skurczem mięśni łydki. Panna Thornton oczywiście miała sposób i na to. Wyciągnęła plastikowy pojemniczek z jakąś solą, wysypała mi szczyptę tego na dłoń, podczas gdy ja skręcałem się z bólu i poleciła: - Zjedz to, natychmiast pomoże. Zjadłem i nic nie pomogło, a w każdym razie nie natychmiast. Po chwili z przyjemnością patrzyłem jak Horn, przy użyciu swoich cienkich nóżek pracuje nad pompą. Nie pompował jednak ani połowy tego czasu co ja; ze skurczem czy bez. Nie ma w tym nic wesołego, że jest się młodym i silnym, pomyślałem wówczas. Horn nie zemdlał ani nie dostał ataku serca, ale chyba niewiele mu brakowało. Zanim dinghy została wreszcie napompowana, wyglądał jak coś małego i śliskiego. Purpurowa twarz, mokre, przepocone ubranie. Pod koniec, kiedy siedząc masowałem mięsień łydki i starałem się powstrzymać od śmiechu, zauważyłem, że cały czas patrzy na pannę Thornton. Zadawałem sobie pytanie, czy wystarczy mu odwagi, żeby zaproponować jej zmianę przy pompie, albo czy ona sama to zaproponuje. Odpowiedź na oba pytania była negatywna. W końcu znów znaleźliśmy się na rzece. Dochodziła trzecia po południu
i tylko panna Thornton zachowała w miarę przyzwoitą kondycję. Wsparłem swoje obolałe gnaty o sprężystą gumę łodzi, paliłem papierosa i sterowałem, prawie się nie odzywając. Panna Thornton siedziała na przedzie, całą uwagę poświęcając przesuwającej się obok nas puszczy i nie mówiła nic. Horn leżał oklapnięty obok mnie i jedynie od czasu do czasu pojękiwał. Kilkanaście kilometrów od ujścia dopływu, którym płynęliśmy, należało ponownie skręcić. Było jednak widoczne, że przed nocą nie zdążymy. Lekki półmrok pod drzewami zaczął się już pogłębiać i musieliśmy rozejrzeć się za miejscem na obóz. Noc była bardzo podobna do poprzedniej, z tym może wyjątkiem, że nie musiałem tak długo czekać na sen. Zwykłe zmęczenie wpędziło mnie do śpiwora i chociaż upiorne krzyki i jęki rozlegające się tuż obok namiotu obudziły mnie około trzeciej w nocy, to nie na dłużej jak na minutę lub dwie. Rano czułem się lepiej. Sztywność i ból mięśni jeszcze mi trochę dokuczały, ale czułem się pełen energii. Gdybym jednak wiedział co mnie czeka, zawróciłbym dinghy dziobem w dół rzeki i uciekał całą mocą silnika.
12.
Do drugiej bystrzyny dotarliśmy dobrze przed południem. Obejrzałem ją, na ile pozwalały na to warunki i doszedłem do wniosku, że nie wygląda najgorzej. Ale Bóg mi świadkiem, była z tych najgorszych! Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie krótkiego usypiska skalnego. Grupa skał na środku koryta rozdzielała nurt na dwa rwące potoki brunatnozielonej wody. Bezpośrednio przy skałach i między nimi woda była biała od piany. Oceniłem, że spadek gruntu na długości bystrzyny wynosi dwadzieścia do trzydziestu metrów. Długości tej nie sposób było ocenić, ale wydawała się niewielka. Energicznie zabrałem się do rąbania nadbrzeżnych zarośli, pełen wiary we własne siły po wczorajszym udanym dniu i w przekonaniu, że praca wkrótce zostanie skończona. Gdybym znał ukształtowanie terenu wokół bystrzyny, podszedłbym do swego zadania trochę rozsądniej. Ale takiej możliwości nie było. Na prawym i lewym brzegu rzeki dżungla piętrzyła się ku niebu, a na wysokości sześćdziesięciu metrów gałęzie drzew stojących po obu stronach splatały się, tworząc ledwo prześwitujący baldachim. Stojąc na brzegu, sięgało się wzrokiem na odległość zaledwie paru metrów w głąb puszczy. Dalej ta masa zieleni, pni i gałęzi tworzyła jednolitą ścianę. Bogactwo, bujność i zachłanność roślinności były niewiarygodne, rozmiary drzew przygniatały, a bliskość w jakiej rosły poszczególne pnie, kazała wątpić w świadectwo własnych oczu.
Z początku siekłem maczetą w dobrym nastroju. Teren się podnosił, przynajmniej na tym odcinku, który chwilowo widziałem. Mimo parnego upału, w sąsiedztwie rwącego potoku odczuwało się pewne chłodniejsze tchnienie. Zresztą nie jestem pewien czy było to odczucie fizyczne czy raczej autosugestia. Skała na środku rzeki, wznosząca się wysoko ponad kipiel, odgrywała rolę swego rodzaju geodezyjnej tyczki pomiarowej. Ilekroć robiłem przerwę, aby obetrzeć pot z twarzy, skała jawiła się bliżej i to mobilizowało oraz dodawało otuchy. Zrównanie się z nią kosztowało mnie godzinę upartego machania maczetą. Miałem ochotę wykrzyknąć radośnie na jej powitanie. Tym głębszy był zawód, który nastąpił zaraz potem. Kiedy bowiem dotarłem do miejsca, które jak sądziłem, jest najwyższym punktem wzniesienia i tym samym górną granicą bystrzyny, ujrzałem wprawdzie pas spokojnej, gładkiej wody, ale króciutki. Zaraz za nim rozciągał się kolejny odcinek rwącego, spienionego nurtu, prosty, ale wznoszący się i przerażająco długi. Piekielny to był dzień. Nie chciałbym nigdy przeżywać drugiego takiego i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie było w ogóle mowy, żeby Horn czy panna Thornton wyręczyli mnie w tej pracy. Zresztą oboje też byli zmęczeni, a żadne z nich nie miało odpowiedniej siły fizycznej ani wytrzymałości, żeby rąbać godzina po godzinie ten zielony, skłębiony gąszcz, który zdawał się odrastać w oczach. Stopniowo popadałem w chorobliwe przeświadczenie, że jeśli zatrzymam się choć na chwilę, ta gmatwanina pociętych zarośli, to zielone pobojowisko za mną, nagle ożyje i ogarnie mnie, jak w jakimś horrorze science-fiction. Zresztą roślinność nie była jedynym przeciwnikiem w tych zmaganiach. Grunt pod nogami był grząski, mazisty i pełen pijawek, powietrze rozedrgane od brzęczenia owadów, tnących i kłujących bez wytchnienia. Każde zatrzymanie się na chwilę odpoczynku powodowało, że coraz trudniej przychodziło zmusić się do podjęcia dalszego wysiłku. Zmęczenie usztywniało mięśnie, wyczerpywało ostatnie rezerwy woli i odporności psychicznej. Cios maczetą w lewo, cios w prawo, z forhendu i z backhendu i z góry na dół; każdy zamach w innym kierunku. Nie ma mowy o wpadnięciu w jednostajny rytm, jak przy pracy piłą czy kosą. Po paru godzinach, bliski zupełnego wyczerpania, rzuciłem maczetę i
poprosiłem Horna, żeby przyniósł z łodzi linę. Byłem już całkowicie uodporniony na otaczające mnie piękno: kwiaty, owady, wielobarwne grzyby, wspaniałe drzewa. Jedyną rzeczą, która teraz mnie pociągała, była szumiąca, wartka woda strumienia. Postanowiłem sprawić swojemu obolałemu ciału trochę prostej przyjemności w postaci kontaktu z nią. Lina miała stanowić zabezpieczenie. Na wszelki wypadek. Rzeka gnała między skałami z ogromną prędkością i nie łudziłem się, że będę mógł spokojnie zażyć kąpieli. Zrobiłem na końcu liny pętlę i założyłem ją dokoła piersi. Powiedziałem Hornowi, żeby mocno trzymał i ześlizgnąłem się do rzeki w miejscu, gdzie między brzegiem a skałami na środku, tworzył się niewielki wir o prawie gładkiej powierzchni. Przez chwilę czułem wspaniałą ulgę, jaką daje chłodna woda gorącemu, zmęczonemu ciału. Ale trwało to rzeczywiście tylko chwilę; siła prądu była tak potężna, że natychmiast uniosła mnie na długość napiętej liny. Zaciskająca się pętla gniotła mi żebra, woda kręciła mną i szarpała, krztusiłem się, plułem, ale przeciwdziałać żywiołowi mogłem nie więcej niż rzucony na wodę suchy patyk. Gorzej, że co pewien czas prąd wody wciskał mnie pod powierzchnię. Udało mi się jeszcze zobaczyć jak Horn i panna Thornton, odchyleni do tyłu, ciągną linę, próbując wywlec mnie z wody. Jednak nurt był wyraźnie mocniejszy od ich połączonych wysiłków. Co stało się potem, pamiętam już nieco słabiej. Wiem tylko, że gdyby lina wyrwała im się z rąk, zostałbym rzucony w labirynt głazów leżących nieco niżej w dół rzeki. Prawdopodobnie po sekundzie lub dwóch byłbym bezwładną, pogruchotaną masą, a po paru następnych topielcem. Tymczasem nie mogłem już oddychać. Pętla stawała się zwyczajnym stryczkiem i odcinała mi resztę oddechu. Walczyłem, młóciłem wodę rękami, ale głowa coraz rzadziej wydostawała się nad powierzchnię. Uratował mnie Horn, chociaż wtedy nie od razu to zrozumiałem. Następny rzut oka na brzeg pozwolił mi ujrzeć obraz nie różniący się prawie od poprzedniego: oboje odchyleni do tyłu jak para zawodników mocujących się w przeciąganiu liny, jednak nieco dalej ode mnie niż poprzednio. Czyli że ich chwyt zaczynał słabnąć. Nie mogą mnie utrzymać wobec przeważającej siły wody! Znaczyło to, że koniec może być tylko jeden: musi zwyciężyć rzeka. Jej moc była stała, niewyczerpana, nie do, pokonania. Ogarnęła mnie panika. Grzmocąc wodę rękami, wierzgając na wszystkie
strony, próbowałem wyrwać się z tej zielonej, pędzącej otchłani do widocznego nade mną światła. Czułem, że przegrywam, że słabnę coraz bardziej... Nagle moja stopa gwałtownie i dość boleśnie zetknęła się ze skałą. Krzyknąłem z przerażenia. Zaraz jednak już nie tylko stopa opierała się o skalę. Całe ciało z coraz większą siłą przyciskane było do chropawej, twardej powierzchni. Za chwilę zostanę zmiażdżony i spłynę po jednej lub po drugiej stronie głazu w dół rzeki, niesiony prądem. Musiałem uchwycić się tej skały, znaleźć jakiś sposób zatrzymania się na niej. W każdym razie udało mi się uzyskać chociaż częściową stabilność. Prąd wody nie mógł kręcić mną i rzucać, a jednocześnie przygniatać do skały! - Znalazłem jakąś szczelinę w głazie. Wcisnąłem w nią dłoń jak mogłem najgłębiej, a potem spróbowałem zacisnąć ją w pięść, żeby w ten sposób zakotwiczyć całe ramię i podciągnąć się choć odrobinę wyżej. To niemal cud, że drugą dłonią także trafiłem na szczelinę. Miałem uchwyty na obie ręce. I linę. Wykręciłem się, nie zważając na ból dłoni, twarzą do góry i podciągnąłem na tyle, że mogłem spojrzeć za siebie. Horn i panna Thornton przesunęli się nieco w bok i owinęli linę wokół drzewa. Dźwignąłem się jeszcze trochę wyżej. Mniej niż metr nad moją głową znajdował się wierzchołek skały. Gdyby mi się udało... lecz woda trzymała mnie mocno. Moje nogi były ściągane w bok potężną siłą nurtu. Każda próba podciągnięcia się oznaczała ruch nóg przeciw prądowi. Nie byłem w stanie zmienić ich położenia. A czy potrafię podciągnąć choć jedną? Może pomóc ręką? Ale to oznacza rezygnację z jednego z dwóch punktów zaczepienia. Udało się! Znalazłem na powrót szczelinę! Podciągnąłem się już na tyle, że piersi znalazły się nad wodą. Jeszcze jeden wysiłek i wynurzyłem się do pasa. Kolejny... I leżałem przewieszony bezwładnie przez czubek skały, oddychając otwartymi ustami jak wyrzucona na ląd ryba, bez sił, prawie bez czucia. Kilka minut odpoczywałem na nagrzanym słońcem kamieniu, nim zdołałem stanąć na nogi. Musiałem poluzować pętlę, żeby wziąć wreszcie porządny oddech. -
W porządku? Cały? - wrzasnął Horn, chociaż był przecież zupełnie
blisko. Nie mogąc jeszcze złapać tchu, kiwnąłem tylko głową. Wyprostowałem się i stwierdziłem, że z wierzchołka skały do brzegu jest nie więcej niż dwa
metry. Z takiej to odległości spoglądali na mnie z zatroskaniem panna Thornton i Horn. Niecałe dwa metry. A między nami, wąskim kamiennym korytem rwał morderczy biało-zielony potok spienionej wody. Niecałe dwa metry; to przecież blisko. Wystarczyło tylko przeskoczyć. Ale wystarczyłoby również poślizgnąć się, by wszystko zaczęło się od początku. Stałem zbierając siły, a czas mijał. Zaczynałem się denerwować. Przekonywałem siebie, że przecież dzieci bez wysiłku skaczą przez dwumetrowe kałuże. Muszę tylko zrobić to samo. Całkiem proste. Ale jeśli się poślizgnę... Miałem w końcu linę ubezpieczającą. Ci dwoje na brzegu uwiązali ją do drzewa i perswadowali cierpliwie. -
No skacz, skacz, już!
Skoczyłem, i rzeczywiście nie było to trudne. Przerwa w wycinaniu ścieżki trwała aż do popołudnia. Byłem zbyt zmęczony, a nikt inny nie mógł tego zrobić. Zjadłem pośpiesznie podgrzany posiłek, odpocząłem, zapaliłem papierosa, wypiłem małą szkocką i dwie kawy. Dopiero wtedy poczułem się znów jak George Faxtennee, a nie jak zdychający leniwiec. W końcu sumienie, czy coś w tym rodzaju, postawiło mnie na nogi i maczeta znów jęła śmigać, rąbiąc i tnąc. Nie było nadziei, żebyśmy w tym dniu zdążyli dotrzeć do początku bystrzyny. Nawiasem mówiąc, nie było go nawet widać. Początkowo myślałem, że koryto rzeki wznosi się prosto, bez żadnych odchyleń. Ale noc była coraz bliżej, a ja z przerażeniem stwierdziłem, że brzeg zaczyna odchodzić w bok, że rzeka płynie tu łukiem. Pracowaliśmy dalej, chociaż był to już tylko gest, demonstracja woli. Kiedy wreszcie przestaliśmy, spojrzałem na Horna i pannę Thornton. Była zmęczona nie mniej niż my. Jej włosy, chociaż siwe, zawsze miały zdrowy połysk. Teraz zwisały wilgotnymi od potu pasmami po obu stronach twarzy. W tym dniu całkowicie wyglądała na swoje lata i pewnie czuła się tak samo. Kiedy ja, wziąwszy na siebie najcięższą część pracy, machałem na przedzie maczetą, ani ona ani Horn nie próżnowali. Co ja uciąłem, oni musieli odciągnąć na bok, zostawiając czystą ścieżkę. Może biorąc rzecz ściśle, wydatkowali mniej energii, ale jeśli uwzględnić taki drobiazg jak kilkadziesiąt lat różnicy wieku, to trzeba przyznać, że mieli prawo czuć się wypruci z sił w takim samym stopniu jak ja. Tej nocy nie było pogaduszek przy ognisku, ani przysmaków w postaci
nowego rodzaju grzybów. Po prostu dlatego, że nikt nie miał ochoty ich szukać. Wątpię nawet czy starczyłoby nam sil, aby je zerwać i przynieść. Zjedliśmy coś z puszki, popiliśmy gorącą wodą i pochowaliśmy się przygnębieni do swoich śpiworów. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że trzeba będzie spędzić dwie noce w tym samym miejscu. Noc minęła jak mgnienie oka. Wstałem stękając z bólu. Wcale nie czułem się odświeżony, a tym bardziej wypoczęty. Nie pytałem Horna ani panny Thornton jak się czują. Nie było potrzeby. Oboje poruszali się jak automaty, w pełnym rezygnacji milczeniu. Tak minęło śniadanie. Na myśl, że czas przystąpić do dalszej walki z dżunglą zgodnie westchnęliśmy. Niemniej zbyt długo nie mogliśmy zwlekać. Nowy dzień składał się z godzin ciężkiej pracy i następujących po nich kolejnych godzin równie ciężkiej pracy. Sztywność mięśni nieco zmalała, ale wzmógł się upał. W sumie poprawa niewielka, jeśli w ogóle poprawa. W miarę upływu czasu, coraz bardziej czułem się jak zwariowany, nie wyważony metronom, niż myśląca ludzka istota. Kiedy wreszcie przebiliśmy się do szczytu wzniesienia, byliśmy zaskoczeni. Widok zasłaniały odłamy skalne i myśleliśmy nawet, że oto pojawiła się nowa przeszkoda do obejścia. Okazało się jednak, że jest to początek bystrzyny. Po wejściu między skałki ujrzeliśmy gładką powierzchnię rzeki, widoczną na odległość paru kilometrów. Zostały jeszcze przenosiny. Prosta, ale ciężka praca: dźwiganie wszystkiego po kolei w górę pochyłości. Znów przekleństwa, znów zadrapania, skaleczenia, ukąszenia, ale przede wszystkim determinacja, żeby iść naprzód i wspólna myśl, że nie wolno po raz trzeci nocować w tym samym miejscu. Nie będę zatrzymywał się nad przenosinami ani ogłupiającym nadymaniem łodzi. Nadszedł wreszcie szczęśliwy moment, kiedy byliśmy gotowi do drogi. Próbowałem nawet zażartować, ale nie natrafiłem na pozytywny oddźwięk. Wgramoliliśmy się do łodzi, zawarczał wesoło silniczek i, jeśli o mnie chodzi, od razu poczułem się dużo lepiej. Przepłynęliśmy widziany już prosty odcinek rzeki i weszliśmy w zakręt. Z ulgą stwierdziliśmy, że dalej rzeka jest również wolna od przeszkód. Posuwaliśmy się bez kłopotów aż do czasu, kiedy bliskość wieczoru kazała nam rozejrzeć się za miejscem na obóz. Niewiele przebyliśmy tego dnia,
około siedmiu, ośmiu kilometrów, ale tego właśnie potrzebowaliśmy. Czekały nas teraz rutynowe czynności związane z rozbijaniem obozu. Szło to nam dosyć szybko, bo i czas naglił i nabraliśmy już wprawy. A ponadto łatwa ostatnia część drogi poprawiła samopoczucie i pozwoliła nieco odpocząć. Mieliśmy nawet czas i chęć na dyskusję co przygotować do jedzenia. Obserwowałem dyskretnie Horna i pannę Thornton. Byli wyraźnie przemęczeni. Uświadomiłem sobie, że nie byłem dla nich dość wyrozumiały, chociaż są o tyle starsi ode mnie. Sam przecież czułem się wykończony i na pewno nie wyglądałem lepiej niż oni. Dobrze, że nie mogliśmy oglądać własnych twarzy. Ale tu się omyliłem. Panna Thornton musiała mieć gdzieś schowane lusterko, bo zniknęła na kilka chwil w swoim namiocie, by wyjść z uporządkowanymi włosami i w czystym ubraniu. Była uśmiechnięta i trzymała coś w ręce schowanej za siebie. -
Zgadnij co mam? - zażartowała nawet.
Pomyślałem o czymś najmniej prawdopodobnym. - Herbatniki. Nie było to zbyt błyskotliwe, ale też nikomu z nas nie było do błyskotliwości; pozostała tylko gotowość do wysiłku. -
Nie zgadłeś - powiedziała - ale jeśli masz herbatniki, to będą paso-
wały. Wręczyła mi butelkę brandy. -
Ależ panno Thornton! - powiedziałem z udawanym zgorszeniem.
-
Zasłużyłeś sobie na to - odpowiedziała.
Jak zwykle - pedagogicznie: nagroda tylko za wysiłek zwieńczony sukcesem. Ale tak czy inaczej byłem jej wdzięczny. Nalałem sobie i popijając myślałem, że gdybym wcześniej, kiedy targałem te paki z rzeczami ścieżką pod górę, wiedział co kryje jedna z nich, z radością odszukałbym tę butelkę z brandy i wrzucił do rzeki, żeby pozbyć się choć odrobiny ciężaru. Teraz byłem zadowolony, że o niej nie wiedziałem. -
Zdarzają się takie chwile - powiedziała panna Thornton - kiedy nic
nie zastąpi brandy. Dlatego właśnie ją kupiłam. -
Bardzo słusznie - powiedziałem znad szklaneczki.
-
Ale nie za dużo!
-
Oczywiście, że nie.
-
Musi trochę zostać. Może nadejść taki moment...
-
Jak ten? - spytałem.
Przekazałem butelkę Hornowi. On też na to zapracował. Ona podobnie, ale nie okazała nawet chęci sprawdzenia jakości brandy. -
Czy będą jeszcze takie bystrzyny?
-
Przecież uprzedzałam, że będą bystrzyny.
-
Ale nie mówiła pani, że takie!
Zawahała się. -
Ta była wyjątkowo ciężka. Najgorsza jaką widziałam.
Następnego ranka panna Thornton przyrządziła śniadanie. Pachniało tak smakowicie, że mogłoby skusić umarłego. Zapach ten wyciągnął mnie z namiotu, głodnego jak wiewiórka obudzona z zimowego snu. Pochłaniałem właśnie śniadanie, kiedy panna Thornton wzięła kawałek papieru i przybiła go nożem do pnia najbliższego drzewa. Na ten dźwięk podniosłem głowę. -
Co to takiego?
-
Jak wy to nazywacie w wojsku - rozkaz dzienny?
-
Tak. Popatrzyła na papier.
-
Tu jest powiedziane: dzień wolnego dla wszystkich stopni.
-
Co?
Zaśmiała się. -
To wszystko nie musi być takie męczące. Znajdziemy jakieś przy-
jemne miejsce, odpoczniemy. Kąpiel... Tym razem to ja przerwałem. -
Ja się już kąpałem, pamięta pani?
-
Borneo nie wszędzie jest takie. W górze rzeki istnieje naturalne roz-
lewisko, jakby jeziorko czy staw. Tam będzie bezpiecznie i przyjemnie. -
Bez krokodyli? - spytałem.
-
One są tylko w deltach, George.
-
A węże wodne?
-
Będziemy uważać i trzymać się z dala od nich.
Nie przepłynęliśmy nawet trzech kilometrów i trafiliśmy na nową bystrzynę. Woda z impetem wylewała się ze skalnej gardzieli. Duch w nas upadł. Zamiast odpoczynku, jak to sobie obiecaliśmy, czeka nas kolejny dzień zmagania się z bujnością Natury. Ale nie: gardziel była krótka, a skały na brzegu tworzyły niemal schody z całkiem przyzwoitymi stopniami na całej długości ścieżki. Po drugiej stronie gardzieli rzeka rozszerzała się,
tworząc coś, co rzeczywiście można było nazwać jeziorkiem. Ku naszej radości znalazł się nawet wąski pas piaszczystej plaży. Pływaliśmy wszyscy. Potem rozciągnięci na piasku opalaliśmy się, jedliśmy dobre rzeczy, łapaliśmy ryby. W jeziorku prawie nie było pijawek, a owadów tyle, co dla urozmaicenia. Ogromne barwne kwiaty, rozwarte ku słońcu, przywodziły na myśl widziane kiedyś hollywoodzkie filmy o cudownych wyspach Mórz Południowych. Dzięki Bogu obyło się bez hawajskich gitar. W tym szczęśliwym dniu pomyślałem sobie w pewnym momencie, że cywilizacja oferuje wiele rzeczy, których brak odczuwa się jako dolegliwość. Brak pubów, łazienek, niedzielnych gazet. Ale tu, w promieniu wielu kilometrów, nie ma też ani gitar, ani popularnych zespołów. A to już bardzo dużo. Nadszedł wieczór. Trwał jak zwykle tylko kilka minut i zapadła noc. I nawet to było przyjemne, bo obóz był gotowy, ogień rozpalony, ryby przygotowane do smażenia. Błogi nastrój rodził jakiś optymizm. Między innymi stąd, że po obejrzeniu map i przeprowadzeniu obliczeń nabraliśmy nadziei. Wyglądało na to, że jeszcze około czterdziestu kilometrów i znajdziemy się w okolicy znanej pannie Thornton. Ona sama obiecywała, że nie będzie już żadnych większych bystrzyn. Parę krótkich przenosin, nic poważnego. Brandy dla facetów, modlitwa dla kobiety - tak się zakończył ten dzień. Zadowoleni i spokojni poszliśmy spać. Przebudzenie było zupełnie inne. Było ich czterech: brudnych, cuchnących i uzbrojonych po zęby. W ponurym milczeniu przyglądali się, jak wypełzamy ze swoich namiotów.
13.
-
Co wy tu, ludzie, robicie?
Akcent zdradzał Szkota. Z pozbawionej wyrazu twarzy obojętnie patrzyły na mnie szare oczy. Zamrugał zdziwiony dopiero na widok wychodzącej z namiotu panny Thornton. -
Pytałem, co wy tu...?
-
Płyniemy w górę rzeki.
Krótkim ruchem głowy wskazał pannę Thornton. -
Z nią?
Przytaknąłem gestem i sam zadałem pytanie. - A kim wy jesteście? -
Patrol.
-
Jaki pułk?
-
Nie wasz interes. Macie pozwolenie?
-
Tak.
-
Wojskowe pozwolenie?
-
Tak.
Ponownie obrzucił spojrzeniem całą naszą trójkę, a w kącikach ust pojawiły mu się maleńkie zmarszczki poirytowania i niechęci. Pewnie pomyślał, że tam, w Kuching, powariowali. -
Nazwiska?
Podałem mu nasze nazwiska.
-
Jak daleko w górę rzeki?
To również powiedziałem. Bez trudu odgadłem z kim mamy do czynienia; czterech spokojnych, pewnych siebie mężczyzn, którzy mimo brudu byli w każdym calu żołnierzami. Wyprostowani i czujni, tego samego wzrostu i zapewne podobnej wagi, te same spokojne oczy i broń trzymana w rękach ze swobodą, z jaką trzyma się łyżkę czy widelec. Na zabłoconych panterkach, żadnych oznak wskazujących na stopień czy rodzaj formacji. SAS - Special Air Service - śmietanka wojsk Jej Królewskiej Mości. Freddie Taylor nic nie powiedział o ich obecności na tym terenie. Ale też i nie mógł. O ich przybyciu, jak zresztą i o odejściu, praktycznie nikt nie jest powiadamiany. -
Co tam słychać w Hereford? - spytałem. W Hereford jest ich baza.
Szare oczy błysnęły w moją stronę. -
Wojskowy?
-
Były.
-
A co z nią?
-
Panna Thornton jest emerytowaną pielęgniarką misyjną.
-
Stąd?
-
Tak.
-
A ten mały?
Ruchem głowy wskazał Horna. Uśmiechnąłem się. -
Ostrożnie. On nosił czerwone patki na kołnierzu.
Nie zauważyłem żadnej widocznej reakcji. -
A wasze upoważnienie?
-
Żadnych papierków - powiedziałem. - Możecie sprawdzić u kapitana
Taylora w Kwaterze Głównej generała Walkera. Kapitanowie i generałowie nie robili na nim żadnego wrażenia, tak samo jak czerwone patki Horna. A zresztą sprawdzić nie byli w stanie. Jeśli nawet mieli radio, to nie ze sobą, i prawdopodobnie byłoby bezużyteczne, zgodnie z tym co mówił Taylor. -
Musicie wracać w dół rzeki - powiedział powoli.
-
Dlaczego? - wtrąciła się panna Thornton. Oczywiście nie w porę.
Głos miała spokojny, ale pobrzmiewał już w nim upór. Nie spojrzał na nią. Patrzył na mnie.
-
Jeśli byłeś żołnierzem, to chyba zrozumiesz.
-
Jakaś akcja?
Nic nie odpowiedział. -
Pójdziemy w górę rzeki - z naciskiem oświadczyła panna Thornton.
Tym razem popatrzył na nią i niewątpliwie wyczytał determinację w jej oczach; nie mógł tego nie zauważyć. -
Nie mogę wam rozkazywać - powiedział - ale lepiej posłuchajcie
mojej rady. -
Kiedy potrzebuję rady... - zaczęła panna Thornton, ale przerwał jej
Horn. -
Tropicie kogoś - powiedział.
-
Nieważne, co my robimy. Lepiej wy...
-
Pozwólcie, że skończę - rzeki sucho Horn. - Jeśli kogoś tropicie, to
nie chcecie zbędnego zamieszania. Powiedziano nam w Kuching, że może tu dojść do działań wojennych. Róbcie więc swoje, a my się ukryjemy. Żołnierz pokręcił głową i spojrzał na zegarek. -
Idźcie już. Szybko.
-
Są blisko? T nalegał Horn.
-
No już! Idźcie.
-
Nie - uciął Horn. Jedna, krótka, stanowcza sylaba, warta całej panny
Thornton. Dyskusja była spokojna, bez objawów rozdrażnienia, ale pod zewnętrznymi pozorami wrzała niecierpliwość. Szkot zwrócił się do swoich trzech towarzyszy. -
Gałęzie. Wygładzić ten cholerny piach.
-
Aż tak gorąco? - zdziwił się Horn. - I jeszcze jedno. Nie przypłynęli-
śmy tu na wiosłach. Mamy silnik. -
Jezu! Tego jeszcze brakowało!
Szkot powoli wciągnął powietrze w płuca, spoglądając na nas zimnymi oczami. Wreszcie zadecydował. -
No dobra, niech będzie. Tak, tropimy kogoś. Cztery dni temu prze-
szli przez granicę. Teraz ich wyprzedziliśmy. Jeśli byliście żołnierzami... -
Zasadzka - domyśliłem się.
Jego oczy potwierdziły trafność mojej uwagi, ale nie powiedział nic.
Tamci trzej już kończyli wyrównywać gałęziami nadbrzeżny piasek. -
W porządku - odezwał się Horn. - Zlikwidujemy obóz. Schowamy
wszystkie swoje rzeczy i ukryjemy się. Wskazał na dżunglę. -
Jak daleko mamy odejść?
-
Jak najdalej.
-
Nie będziemy się wtrącać - dodałem na wszelki wypadek.
Szkot spojrzał na mnie. -
Nie będziecie w stanie nic tutaj pomóc.
Mogłem sobie wyobrazić, co czuł. Ileś dni tropienia, potem ogromny wysiłek, żeby obejść ściganych, a teraz to wszystko może być zmarnowane przez trójkę niezdarnych cywilów, którzy weszli im w drogę i nie chcą się usunąć. Może w jakiś sposób wyczuł moje zrozumienie, bo kiedy schyliłem się, żeby wypuścić powietrze z dinghy, podszedł do mnie. -
Służyłeś w piechocie? - spytał.
-
Tak.
-
Masz doświadczenie w dżungli?
-
W pewnym stopniu.
-
A tamci dwoje?
-
On był w Birmie. Czternasta Armia. Ma dużo doświadczenia.
-
A ona? Jeśli była misjonarką, to...
-
Mieszkała tu - przerwałem mu. - Ukrywała się w dżungli przed Ja-
pończykami. Przez dwa lata. Kiwnął głową. Zrozumiałem o czym myślał. Mogło być gorzej: nie byliśmy zwykłymi turystami. Ale czułby się dużo szczęśliwszy, gdyby nigdy nas nie spotkał. Pomógł mi zanieść nasz ekwipunek ze trzydzieści metrów w głąb dżungli, ułożyć i zamaskować liśćmi i zielskiem. Powróciliśmy na naszą małą plażę, gdzie wszystkie ślady naszej bytności zostały już starannie zatarte. -
Idźcie z kilometr w kierunku wschodnim, o tam.
Miałem u pasa busolę, ale dla pewności wskazał kierunek ręką. -
Nie przecinajcie żadnych ścieżek zwierzęcych, dobrze? Żadnych
piecyków, ogniska, gorących potraw ani gorących napojów. Tylko butelki z wodą. -
Mało prawdopodobne, żebyśmy... - zacząłem uspokajająco, ale prze-
rwał mi. -
Nie myć się. Zapach mydła można czasami wyczuć na kilometr. To
samo z miętą. Nie wolno czyścić zębów pastą. Żadnych latryn. W razie czego wykopać każdorazowo nowy dołek i natychmiast zasypać i zamaskować. Żadnych spacerów. Ptaki i małpy mogą zdradzić waszą kryjówkę. Musicie być cicho. -
Jak długo?
Wzruszył ramionami. -
Godzinę, a może dwa dni. Nie wiadomo.
-
A wy?
Cień uśmiechu pojawił się na jego twarzy. -
Będziemy w pobliżu, obiecuję. Przyjdę po was jak będzie po
wszystkim. A teraz ruszajcie. Posłusznie poszliśmy we wskazanym kierunku, oddalając się od rzeki. Poszycie nie było tu tak gęste jak nad wodą, bo wysokie drzewa pochłaniały całe światło słoneczne i niewiele go docierało do drobniejszych roślin walczących o byt na dole. Poruszaliśmy się ostrożnie, ciągnąc za sobą gałęzie, żeby zlikwidować odciski stóp, chociaż praktycznie nie zostawialiśmy prawie żadnych śladów. Grunt w dżungli pokrywała gruba warstwa rozkładającej się, gąbczastej materii, w której odciśnięte ślady pozostawały bardzo krótko. Zaraz na początku drogi wyciągnąłem nóż i podszedłem do drzewa, aby wyciąć na nim jakiś znak, ale panna Thornton wstrzymała mnie. -
Co chce pan zrobić? - spytała ostro.
-
Znak na drzewie - odpowiedziałem. - Żebyśmy mogli znaleźć drogę
powrotną. Pokręciła głową. - Nie wolno. Może to zobaczyć ktoś inny. -
No to zgubimy się.
-
Nie - uśmiechnęła się lekko. - Może pan, bo ja nie.
-
Dlaczego nie? Przecież to wszystko wygląda identycznie.
Przebyliśmy od rzeki dwadzieścia parę metrów, a już wcale nie było jej widać. Patrząc w jakimkolwiek kierunku widziało się wszędzie to samo. -
Ja umiem odczytać drogę - wyjaśniła panna Thornton. - To po prostu
sztuka zapamiętywania i trzeba się tego długo uczyć. Ale nauczyłam się.
-
Jak? - ciągle nie dawałem się przekonać.
-
Trzeba rejestrować w pamięci co się po drodze widzi. Odwrócony
liść. Szczególny kształt wygiętej gałęzi. Jakieś drobne rzeczy tu i tam. Ludzie, którzy tu żyją, nie znaczą swoich ścieżek. I właśnie od nich się uczyłam. Od czasu do czasu pokazywała mi różne szczegóły mijanego otoczenia: gałązka odstająca od pnia, skręcone łodygi pnączy, szczególnego rodzaju grzyb. Co parę kroków znajdowała jakiś drobiazg. Ciągle jednak nie byłem całkowicie przekonany. Przecież trzeba by mieć ze sobą papier i ołówek, a w dodatku gruby notes, żeby to wszystko uporządkować i zanotować w odpowiedniej kolejności. Uśmiechnęła się tylko, widząc jak mało pojętnym jestem uczniem. Gdybyś pożył tu ze dwadzieścia lat, George, i ćwiczył cierpliwie, też byś się nauczył. Uwierz mi. Tak całkowicie nie mogłem jednak uwierzyć. Wydawało mi się, że trzeba mieć pamięć komputera, żeby to wszystko zarejestrować. Z drugiej strony, nie było innego wyjścia, a Horn wydawał się całkiem spokojny. Szliśmy więc przed siebie, ostrożnie, żeby jak najmniej zakłócać spokój lasu. Znaleźliśmy wreszcie miejsce, gdzie dwa bliskie runięcia drzewa pochyliły się, udostępniając niższym partiom dżungli trochę światła słonecznego. Wystarczyło to, żeby w ich sąsiedztwie powstała spora kępa gęstych zarośli. Przeszukaliśmy otoczenie w obawie przed wężami i podobnymi niespodziankami i wczołgaliśmy się do czegoś w rodzaju ciemnej altanki pod grubymi pniami, zasłonięci od świata niższą roślinnością. Rozejrzałem się i pomyślałem: dwa dni. Musiałem to powiedzieć na głos, bo panna Thornton zwróciła mi uwagę. -
Teraz żadnych rozmów i palenia. Zapach dymu tytoniowego roznosi
się bardzo daleko. Chciałem zaprotestować, ale ona położyła tylko palec na ustach. Milczenie i bezruch wymagają samodyscypliny. Wszystko w człowieku buntuje się przeciw tym ograniczeniom. W normalnych warunkach, bez wysiłku i bez stresu można milczeć dowolnie długo. Wystarczy sama świadomość, że jeśli zechcesz, zaczniesz mówić. Kiedy jednak wiesz, że nie wolno, potrzeba mówienia staje się nieprzeparta. Ciało także domaga się ruchu. Mięśnie
istnieją po to, żeby umożliwić poruszanie się. Pojawienie się zakazu natychmiast wywołuje protest. Mięśnie reagują skurczami, a nerwy przekazują do mózgu sygnały: wyciągnij się, obróć się, zegnij, wyprostuj. Próbowałem tego w ramach szkolenia, ale dawno i pamięć o tym już się zatarła. Pamiętałem tylko, że było trochę niewygodnie; w rzeczywistości jest to tortura. Siedzicie, ty z dwojgiem innych ludzi i patrzycie na siebie. Po chwili czujesz, że coś musisz koniecznie powiedzieć. Ale nie wolno. Potrzeba powiedzenia czegoś staje się od razu pilniejsza. Jej zwalczenie, cała ta wojna nerwów z samym sobą, powoduje, że ogarnia cię uczucie zmęczenia, ciało domaga się ruchu. Wystarczy spróbować tego przez pięć minut. Starałem się wydobyć z pamięci wszystkie te znane mi niegdyś sposoby, przekazane nam na szkoleniu triki i próbowałem je zastosować. Jeśli nie możesz mówić na głos, rozmawiaj w myślach. Prowadź konwersację wewnętrzną, ale broń Boże nie z twoimi kompanami: rozmawiaj z rodzicami, z bratem, z przyjaciółmi, z kimkolwiek, kto jest daleko. Znajdź w otoczeniu przedmiot obserwacji i obserwuj, przyglądaj się. Patrz na muchę na szybie, pszczołę na kwiatku, na pełznącego żuka. Licz jego nogi. Licz źdźbła trawy, włosy na swoich palcach. Skoncentruj się na czymkolwiek, a czas będzie upływał. Mięśnie też muszą pracować. Zaciskaj pięść, a napinać się będą mięśnie całego przedramienia. Mięśnie brzucha i pleców też możesz napinać i rozluźniać: raz, dziesięć razy, sto razy. I zawsze licz, ale wolno. Z nogami jest gorzej, ale poruszając palcami stóp uruchomisz kolejne mięśnie. Zrób tak sto razy, potem to samo z drugą nogą. To praca, a przy tym ciężka praca, ale utrzymuje ciało i umysł w posłuszeństwie. A przede wszystkim nie spoglądaj na zegarek, bo to zawsze wiąże się z rozczarowaniem, a takie rozczarowania kumulują się i prowadzą do rozpaczy. Panna Thornton zaraz na początku odwróciła się od nas. Po pewnym czasie przypomniałem sobie, że to również jest zalecane. Jeśli nie widzi się ludzi, przymus mówienia słabnie. Raz więc poruszyłem się, żeby ułożyć się na brzuchu, nogami w kierunku Horna i panny Thornton. Dżungla zareagowała natychmiast niewielkim, ale wyczuwalnym przypływem dźwięków i szumów. Wszystko tam jest wrażliwe na każdy obcy ruch. Zacząłem obserwować dżunglę. Niedaleko znajdował się ciekawy okaz grzyba. Jego
trzon udrapowany był w koronkowy welon, który zdawał się rosnąć w oczach. Na trzonie tkwił żółto-czarny kapelusz, a na kapeluszu pożywiał się czerwony żuczek. Po pewnym czasie żuczek odfrunął. U nóg przylepione miał grudki jakiejś substancji wyglądającej jak proszek. Po krótkiej przerwie nadleciał inny, również popasł się na kapeluszu i odleciał z podobnym ładunkiem. Zafascynowany jąłem liczyć nadlatujące żuczki, mierzyłem też czas posiłków i sekundy między przylotami. Ten grzyb stanowił coś w rodzaju wielkiego portu lotniczego, na którym odloty i przyloty były precyzyjnie wyliczone, bez żadnej przypadkowości. Gdzieś prawdopodobnie inne żuczki czekały na swoją kolej, na pozwolenie lądowania wydawane przez jakiegoś niewidocznego kontrolera ruchu. Nie słyszałem za sobą żadnych odgłosów. Odwróciłem raz czy dwa razy głowę i stwierdziłem, że Horn śpi. Szczęściarz! Ale zapłaci za to, gdy przyjdzie noc. Panna Thornton nie ruszała się. Mogła również spać, ale byłem pewny, że czuwa. Miała cierpliwość jaszczurki wygrzewającej się na skale. Mój umysł zaczął się rozpraszać. Ciągle jeszcze obserwowałem żuczki i liczyłem, ale myślałem już o dwojgu ludzi dzielących ze mną tę ciszę. Jeszcze raz analizowałem wydarzenia, które zaprowadziły nas w to miejsce. Dziwni byli oboje. Kobieta, która przez dwadzieścia lat przechowywała list, powodowana tylko sentymentem. To nie mogło być tak. Była z reguły, tak jak inne kobiety, daleka od sentymentalizmu, a nawet miała w sobie domieszkę bezwzględności, bardziej pasującą do dyktatora jakiejś bananowej republiki niż do misyjnej pielęgniarki. Ale czy nie mówi się, że bezwzględność i sentymentalizm idą w parze? A Hitler, Himmler, ten stary rzeźnik Stalin, głaszczący dzieci po główkach? Dlaczego tak naprawdę tu się znalazła? Żeby odwiedzić członków jednego z tubylczych plemion, którzy kiedyś zastępowali jej dzieci? Czy by upewnić się, że rubiny w podejrzany sposób zdobyte przez mego ojca zostaną wprzęgnięte w służbę Panu? Komuś, kto zabił z takim rozmysłem, tak przebiegle i z taką premedytacją, trudno było ufać. Niemniej łatwo uwierzyć, że mówi to co myśli, ponieważ wszystko wokół niej potwierdza prawdziwość, lub co najmniej wiarygodność, jej słów. A Horn? Te czerwone żuczki zmierzające bezbłędnie w kierunku grzy-
ba, pasące się, biorące to, czego chcą, przypominały mi Horna. On to już zrobił. Obmyślił, zaplanował i wykonał. Wziął łup, poniósł karę i ulotnił się. A teraz znów tu się zjawił. Wyrachowany człowiek o sprawnym umyśle, człowiek, który nie robi niczego bez zastanowienia. Mówi, że przybył tu kierowany impulsem. A przecież kimkolwiek jest, to na pewno nie jest istotą ulegającą impulsom. Był przyzwyczajony do sterowania, to strateg nawykły do wydawania rozkazów. Ale ani razu, z wyjątkiem momentu kiedy po przybyciu do Kuching dołączył, niemal siłą, do nas, nie zachowywał się jak dowódca. Przeciwnie, był wyraźnie zadowolony, że może nam towarzyszyć i robić co mu się wskaże. Był małym, twardym człowiekiem, szczególnie od strony umysłowej. Skąd więc te jego obawy, że ktoś może za nami podążać? Zastanawiające, że jego niepokój uleciał z chwilą gdy skręciliśmy z głównej rzeki w jej dopływ. Dlaczego? Być może dlatego, że dżungla osłoniła nas przed śledzącymi go oczami. Oboje byli nieodgadnieni: produkty dziwnego, niezwykłego życia i sił, jakich ja nie doświadczyłem. Ale tak jak żuczki i okryty woalką grzyb, zaprzątali mój umysł. Zaczął też przypominać o sobie mój pęcherz. To swego rodzaju zegar sygnalizujący mijające godziny wzrastającym ciśnieniem, a potem ulgą. Pamiętałem, mimo upływu lat, sierżanta-sadystę, naszego instruktora w tych sprawach. -
Możecie, panowie, leżeć w swoim moczu. Dzieciom to się często
zdarza i nie dzieje im się nic złego. Wyście też kiedyś byli dziećmi. Wystarczy pamiętać, że to wasze własne, i wszystko będzie w porządku. -
Ale trochę śmierdzi, sierżancie.
-
Przed godziną to było herbatą, panowie, albo piwem, albo - dla nie-
których z was - szampanem wypijanym z cholernego pantofelka jakiejś tancerki. Wtedy byliście z tego zadowoleni. Nie przejmujcie się więc i teraz. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. W praktyce było trochę nieprzyjemnie, ale ten sierżant miał rację, jak zresztą zwykle instruktorzy. Byłem pewny, że ci czterej z SAS, rozlokowani nad rzeką w sposób dający pewność otworzenia morderczego ognia krzyżowego, nie mają oporów, o których mówił nasz sierżant. Tak wypłynął następny temat do rozmyślań. Kiedyś, dawno temu, kiedy byłem młody i trochę szalony, miałem nadzieję, że
ktoś gdzieś zadecyduje pozytywnie o mojej przydatności do SAS. Nic takiego nie nastąpiło. Prawdopodobnie, byłem zbyt szalony jak na akcje specjalne w tamtych czasach. Ci chłopcy z SAS byli inni: twardzi, samowystarczalni, dobierani pod kątem opanowania i trzeźwości sądów; nie więcej jak jeden na stu żołnierzy spełniał te wymogi. Widziałem kiedyś czterech takich grających w sobotni wieczór w brydża w zatłoczonym klubie lotniczym w Aldershot. Było tam pełno Szkotów z 42, pułku górskiego, w czarnych kiltach, potem nadeszła grupa Irlandczyków z Inniskilling. Oczywiście zaczęła się rozróba: tłukli się jak popadło, wokół przekleństwa, wyzwiska, ciosy. Ale w środku tej nawałnicy znajdowało się spokojne miejsce, gdzie ci czterej z SAS kontynuowali licytację, gdzie po „jedno bez atu” następowało „dwa kier” i wszyscy awanturujący się, już zalani, kotłując się po całym klubie bardzo uważali, żeby nie zbłądzić zbyt blisko stolika brydżystów. Tylko czterech wobec setki podpitych Jacków i Micków. I wątpię, czy w ich szklankach pojawiła się na powierzchni większa zmarszczka, podczas gdy w klubie niewiele mebli nadawało się jeszcze do użytku. Pierwsze godziny leżenia w ciszy i milczeniu były najgorsze. Później myśli zaczęły błądzić wśród różnych wspomnień i te ich wycieczki stawały się coraz dłuższe. Kiedy zbaczały w niepożądanym kierunku lub zaczynały dryfować, można je było pchnąć jak łódź na wodzie, w jakieś przypadkowe prądy i wiry. Miałem jeszcze trochę wody i na wpół roztopiony batonik Mars, kiedy żołądek przypomniał mi, że czas na lunch. Powtórzyło się to z nadejściem wieczoru. Podczas gdy ja się pożywiałem, insekty żywiły się mną. Był to najdłuższy dzień w moim dotychczasowym życiu, obrzydliwy aż do skrętu kiszek, ale - jak uczył sierżant - musiał się skończyć. Owinąłem się najciszej jak mogłem swoim śpiworem i zasnąłem. Obudziłem się, ponieważ coś obwąchiwało mnie, głośno pociągając nosem, co pewien czas chrząkając i trącając mój śpiwór. Poczułem jak cierpnie mi skóra na głowie, a całe ciało pokrywa się potem. Chryste Panie! A to co znowu? Leżałem sztywny i nieruchomy, a to coś poddawało mnie szczegółowym oględzinom. W kurczowo zaciśniętych dłoniach trzymałem zebrane w kłębek brzegi śpiwora, dokonując w pamięci przeglądu stworzeń, którym nie w smak mogła być nasza inwazja: od słonia i nosorożca, do orangutana i dzika. Mógł to być
jeszcze niedźwiedź o złym wzroku i jeszcze gorszym charakterze, i wreszcie paskudny szczur księżycowy, biały, z różową rozetką na końcu długiego ogona, chroniący się potwornym smrodem przed innymi drapieżnikami. Dżungla wokół szumiała i hałasowała jak Piccadilly Circus w porze szczytu, ale dla mnie istniały tylko dwa dźwięki: łomot mojego serca i chrząkające węszenie nieznanego stwora. A gdybym przejął inicjatywę, otworzył śpiwór i wyskoczył z niego, czy taka niespodzianka odpędziłaby to bydlę? Jeśli to słoń, to na pewno nie! A w ogóle trudno o zwierzę o równie słabym refleksie jak człowiek. Jakakolwiek próba ataku z mojej strony skończy się tym, że zapłaczę się we własny śpiwór. Nie. Jedyną sensowną rzeczą jest leżeć cicho i nieruchomo, i mieć nadzieję. Inspekcja połączona z poszturchiwaniem przedłużała się. Potrącany i obwąchiwany, leżałem spięty i bezbronny, zastanawiając się jaki ciężar ma noga słonia. To, co mnie trąca może być końcem jego trąby, albo jest ryjem dzika. Przerażony i zlany potem, zacisnąłem zęby, usiłując pohamować drżenie. W porównaniu z tym niekończącym się badaniem, cały miniony dzień wydawał się chwilą. Kiedy to zainteresowanie przerodzi się w apetyt albo wściekłość? Kiedy to stworzenie zrozumie, że tu, pod tą dziwną skórą, leży na ziemi duży kawał mięsa? Przypomniałem sobie o nożu zawieszonym przy pasie. Ostrożnie wyciągnąłem go i trzymałem w pogotowiu tuż przy twarzy. Minęły długie sekundy, nim zrozumiałem, że znów jest cicho. Wciąż jeszcze słychać było miliony dźwięków tworzących tło nocnego życia dżungli, ale ten przerażający, ten najbliższy, zniknął. Wsłuchiwałem się w napięciu, ale nie słyszałem ani odgłosów jakiegokolwiek ruchu ani szelestu gnijących liści na ziemi. Czy to coś jeszcze tu jest? Chciałem wyjrzeć, ale nie miałem odwagi. Świecące wskazówki zegarka pokazywały, ale jakże powoli, mijające minuty. Jeden obieg tarczy, dwa, trzy, wreszcie dziesięć. Teraz już na pewno. Ale nie wyjrzałem. Palce zaciśnięte na brzegu śpiwora, jakby zbuntowały się przeciwko mojej głupiej ciekawości i wbrew mnie samemu pilnowały mego bezpieczeństwa. Leżałem więc w ciemności, mokry od potu, patrząc na maleńkie punkciki świetlne na tarczy zegarka i czekając aż minie noc. To ciągłe napięcie musiało mnie doprowadzić do jakiegoś załamania, bo następne energiczne szturchnięcie odebrałem jak koszmar. Ze strachu poczułem mdłości i aż się
zachłysnąłem, kiedy coś zaczęło otwierać siłą otwór śpiwora. W panice spojrzałem w górę - prosto w nieogoloną twarz Horna. Patrzył na mnie przez chwilę i uśmiechnął się leciutko. -
To dziki - szepnął. - Ale nie ma obawy, już odeszły.
To były jedyne słowa jakie padły między nami. Spojrzałem na pannę Thornton. Cień skrajnego zmęczenia na jej twarzy świadczył, że i ona przeszła przez to samo. Na ziemi wokół nas widniały ślady: odchody i odciski racic. Posłyszałem własne głębokie, głośne westchnienie, padłem na wznak i spojrzałem w górę, na rysujące się na tle nieba gałęzie. Noc już minęła. Zaczynał się kolejny dzień milczenia i bezruchu. Większą część przedpołudnia przespałem. Czułem się zmęczony, połamany, głowę miałem ciężką i byłem bardziej wyczerpany niż kiedykolwiek w życiu. Nie starałem się zasnąć, to sen ogarnął mnie przemocą. Kiedy obudziłem się, było prawie południe. Pierwsze co poczułem, to biegające po twarzy mrówki. Zgarnąłem je zbyt nerwowo i kilka z nich ugryzło mnie. Wypiłem łyk wody. Czułem, że nerwy mam napięte i wydawało mi się, że cały świat jest wrogi. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na pozostałych i spostrzegłem, że panna Thornton podnosi nagle dłoń i nasłuchuje. Ja także wytężyłem słuch. Całkiem blisko coś się poruszało. O Jezu! Co tym razem? Zwierzęta, powstańcy? Patrol SAS. Szli szybko, a na ich znużonych twarzach wypisane było rozczarowanie. -
Ani śladu. - Szkot był wyraźnie rozgoryczony.
-
Nie przechodzili tędy? - spytałem.
Splunął. - Może wyczuli nas. Nie wiem. Musieli zmienić kierunek, poszli jakąś inną drogą. Ścierwa. -
Jesteście pewni?
-
Tak. Muszą być już daleko.
-
To znaczy, że my możemy płynąć dalej? - spytała panna Thornton.
Patrzył na nią zmęczonymi oczyma. -
Wasza sprawa. Jeśli chcecie mojej rady, to radzę wracać.
-
A jeśli poszli w dół rzeki?
-
O, to byłby pech.
-
Czyli nie wiecie?
-
Czy pani myśli, że gdybym...? - na krótką chwilę pojawił się w jego
głosie cień gniewu. Szybko się jednak opanował. - Skąd mam to wiedzieć? -
Możemy zrobić coś do jedzenia? - spytałem.
Zawahał się. -
Dobra, możecie. - Do diabła z nimi. Zaparzmy sobie herbaty.
Tak to się skończyło. Niby nic się nie stało, a jednak przeżyliśmy wiele godzin niewygód, strachu, głodu. I bez żadnego efektu. Wróciliśmy nad rzekę, przygotowaliśmy gorący posiłek i herbatę, dla żołnierzy i dla siebie. I największa przyjemność - umyliśmy się. Czterej z SAS mlaskali nad swoją herbatą, życzyli nam szczęścia i cicho odeszli. Po prostu zniknęli w głębinie lasu. Mieli umówione spotkanie z helikopterem za dziewięć dni. Tymczasem postanowili kontynuować swoje polowanie. Wszyscy wiedzieliśmy, że prawdopodobnie było to bezcelowe, ale oni nie należeli do ludzi mogących spędzić dziewięć dni na siedzeniu pod drzewami i czekaniu. Ale my tak. Przynajmniej chwilowo. Zaparzyliśmy nową porcję herbaty, siedzieliśmy i popijali. Nagle Horn odezwał się do panny Thornton. -
No to jak? Ruszamy?
-
Oczywiście.
Ciekawe, że zwrócił się do niej. No i to, że żadne z nich nie spojrzało na mnie. Pomyślałem, z pewną urazą, że nikt nawet nie pyta jucznego muła o zdanie. -
Jeśli to kogoś interesuje - powiedziałem - w okolicy są ci cholerni
bandyci. Nie wiemy czy poszli w górę, czy w dół rzeki. Wiemy tylko tyle, że nie ma ich tutaj. -
No i co ma z tego wynikać?
Ton panny Thornton, nawet jak na nią, był wybitnie cierpki. -
Z tego wynika - powiedziałem - że lepiej zaczekajmy tu aż się stąd
oddalą i zejdą nam z drogi. Dokądkolwiek idą, niech sobie idą. Horn patrzył na mnie i po chwili skinął głową. -
Tak, to ma sens.
-
Dlaczego? - spytała panna Thornton.
-
Granica z Kalimantanem jest tam. - Pokazał w górę strumienia. - Je-
śli wracają do siebie, pójdą tą samą drogą co my, ale wolniej od nas. Nie mają łodzi z silnikiem.
-
A jeśli idą w innym kierunku? To będzie zwykła strata czasu - od-
parła niecierpliwie. -
Proszę popatrzeć na to z innej strony - powiedziałem. - Są uzbrojeni.
Przyszli tu, żeby wywołać możliwie dużo zamieszania. Nasz silnik słychać na całą okolicę. Ustrzelić nas - to normalna taktyka dywersantów. Po co ryzykować? -
Zupełnie słusznie - poparł mnie Horn. - A odpoczynek nikomu nie
zaszkodzi. -
Odpoczynek! - Patrzyła na nas bez słowa. - Mężczyźni! - rzuciła w
końcu z pogardą. Pogardzani mężczyźni wymienili uśmiechy i zgodnie kiwnęli głowami. Przegrała więc. Rozumiała to dobrze. Była również urażona, toteż nieźle nam się dostało za tę niesubordynację. -
Chcecie zwyczajnie wałkonić się tutaj przez parę dni. To po prostu
lenistwo. Jak Boga kocham, wszyscy jesteście tacy sami. Kiedy jest coś do zrobienia, zaraz szukacie sposobu, żeby się od tego wykręcić. Uśmiechnąłem się grzecznie i zacząłem rozbijać jeden z namiotów. -
To ma sens - powiedział po raz drugi Horn.
Ale ona jeszcze nie skończyła. -
Niedaleko, trochę w górę rzeki, są dwa długie domy Dajaków. Nie
sądzicie, że tych ludzi trzeba ostrzec, że w pobliżu są uzbrojeni powstańcy? -
Czyżby o tym nie wiedzieli?
Mówiła nam chyba tuzin razy, że nic się nie ruszy w dżungli bez wiedzy jej wspaniałych tubylców. -
Mogą wiedzieć, a mogą nie wiedzieć. Naszym obowiązkiem jest ich
ostrzec. -
Naszym obowiązkiem, jeśli w ogóle mamy jakieś obowiązki, jest
przeżyć - zauważyłem. - Proponuję dwa dni przerwy. -
Dwa!
Boczyła się i grymasiła cały dzień. Nie rozmawiała z żadnym z nas. Nie kąpała się, jadła oddzielnie. Dzień, który miał być idyllą, jak ten pierwszy spędzony nad jeziorkiem, zionął ponurą nudą. Nikt jednak nie chciał ustąpić: Horn i ja - ponieważ byliśmy przekonani, że mamy rację, ona - bo nie była do tego zdolna.
Poszliśmy spać wcześnie i w złych humorach. Co do mnie, przewracałem się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Częściowo dlatego, że było jeszcze wcześnie, częściowo z powodu napiętej atmosfery. Horn wkrótce zaczął pochrapywać, co jeszcze bardziej utrudniało mi zaśnięcie. W końcu, po dłuższym wpatrywaniu się w ścianę namiotu, moje oczy musiały się zamknąć. Kiedy je znów otworzyłem, panny Thornton z nami nie było.
14.
Początkowo sądziliśmy że jest gdzieś w pobliżu. Ot, zwykła kobieca przekora, czy coś w tym rodzaju. Zawołaliśmy kilkakrotnie, przekonani, że za chwilę się zjawi. Okazało się jednak, że zniknął jeden plecak i pewna ilość żywności. W jej namiocie nie było też śpiwora, a więc poszła. Nietrudno było odgadnąć w jakim kierunku. -
Co za kobieta! - mruczał Horn. - Wiesz, młody Faxtennee, ludzie
ciągle mnie pytali, dlaczego się nie ożeniłem. Powinienem wozić ją wszędzie ze sobą w charakterze podręcznej odpowiedzi. Mnie również nie odpowiadała taka nadmierna stanowczość, ale nie czas było dyskutować o kobietach. -
Skończmy to filozofowanie - powiedziałem - i zbierajmy się do dro-
gi. Trzeba ją dogonić. -
Niech się trochę potrudzi i porządnie spoci.
-
Na Boga! Sama może tam przecież umrzeć.
- Może tego właśnie chce? - zauważył spokojnie Horn. Popatrzyłem na niego. -
Sam pomyśl - ciągnął. - Stara panna, na marnej emeryturze. Jej
prawdziwe życie było tutaj... Ta myśl nie była mi obca. Przyszła mi do głowy poprzedniego wieczora, w podobnej formie, w jakiej Horn ją przed chwilą wyraził. Ale należało ją
odrzucić. Ta mała chodząca doskonałość, nie miała w sobie nic z umierającego słonia, odchodzącego samotnie do miejsca wiecznego spoczynku. Była przykładem osobnika wręcz skazanego na przetrwanie, naładowanego determinacją i wolą zwyciężania wszelkich przeszkód. Nie była najwygodniejszym towarzyszem podróży, ale w jej charakterze nie mieściła się skłonność do kapitulacji. -
Jeśli ją stracimy - zauważyłem po namyśle - te rubiny można będzie
uznać również za stracone. Na zawsze! Popatrzył na mnie lekko zmrużonymi oczyma i po chwili powiedział: -
A tak, oczywiście.
Chwilami odnosiłem wrażenie, że przestał już myśleć o rubinach. Musiała mu dobrze zalać sadła za skórę! Szybko spakowaliśmy rzeczy, załadowaliśmy je do łodzi i uruchomiwszy silniczek opuściliśmy nasz piaszczysty brzeg, kierując się w górę rzeki. To prawda, że jedna osoba, idąca samotnie, obciążona niewielkim ładunkiem, nie musi zbytnio pracować maczetą. Co więcej, długie odcinki brzegu, pozbawione gęstej roślinności, nie wymagały w ogóle pomocy maczety. Było jednak możliwe, że panna Thornton nie porusza się brzegiem, lecz dżunglą, równolegle do rzeki. Unika w ten sposób uciążliwego przedzierania się przez gęste nadrzeczne zarośla. Na tyle ufała swojemu wyczuciu kierunku i doświadczeniu w chodzeniu po dżungli, że mogła, rezygnując z sąsiedztwa rzeki, poruszać się o wiele szybciej. Liczyłem się z tym, że była w stanie robić do dwóch kilometrów na godzinę, i że jest już w drodze siedem lub osiem godzin. Po pewnym czasie zacząłem nawoływać, co parę metrów wywrzaskując nazwisko panny Thornton. Nie bardzo zresztą wiedziałem po co, skoro warkot silnika niósł się dalej niż jakikolwiek krzyk. Horn obserwował jeden brzeg, ja drugi. -
Można by nas tu wystrzelać jak kaczki - zauważył niespokojnie.
-
Nie mamy wyboru - odpowiedziałem.
-
Masz na myśli, że to ona nie zostawiła nam możliwości wyboru?
-
Właśnie.
-
A kiedy ją znajdziemy?
-
Jeżeli. Jeżeli znajdziemy.
-
Znajdziemy na pewno.
-
Wtedy - odpowiedziałem - chyba popłyniemy dalej.
Horn pokręcił głową. -
Nie, wczoraj miałeś rację. Niech odejdą jak najdalej. Nie zmieniaj
zamiaru, skoro jest słuszny. -
Myśli pan, że należy wrócić?
-
Tak. Tam, gdzie byliśmy. Do jutra. Dwadzieścia cztery godziny to
dla nas żadna różnica. -
Zobaczymy.
-
Nie bądź głupi. To może być niebezpieczne.
Miał obok siebie jedną ze strzelb i stale trzymał na niej rękę. -
Zdecyduj się już teraz. Uzasadnienie znajdziesz sobie później.
Płynęliśmy po gładkiej wodzie, głębokim, zielonym kanionem dżungli. Nie dostrzegliśmy żadnych śladów przejścia panny Thornton, ale też grad kul nie sypał się na nas, chociaż nasza samotna obecność i eksponowane położenie łodzi na środku wąskiej rzeki zdawały się zapraszać do urządzenia zasadzki. Tu każde miejsce było do tego dobre i ta myśl nie opuszczała mnie ani na chwilę. Wciąż jednak płynęliśmy naprzód. Zacząłem się obawiać, że ją wyprzedziliśmy. Z minuty na minutę uczucie, że została za nami i że należy zawrócić, stawało się silniejsze. Ale półtora kilometra na godzinę razy osiem godzin, to daje dwanaście kilometrów. Plus około czterech zanim wyruszyliśmy - licząc od jej wyjścia z obozu, a płyniemy nie szybciej niż trzy kilometry na godzinę. Nie. Powinna być jeszcze przed nami. Musiała solidnie maszerować, bo minęły jeszcze dwie godziny nim ją zobaczyliśmy. Stała na brzegu obserwując, jak podpływamy do niej. Trochę zmęczona, ale bynajmniej nie pokonana. Poczułem ogromną ulgę. Za to ona nie okazywała żadnych uczuć z wyjątkiem błysku triumfu w oczach, który mnie rozdrażnił na tyle że powiedziałem krótko: - To było bezdennie głupie pociągnięcie! Spojrzała na mnie gniewnie. -
Trzeba było jakoś przełamać nasze lenistwo!
Wyciągnąłem rękę, by pomóc jej wejść do łodzi, ale zignorowała mój gest i lekko wskoczyła na dno dinghy. Godziny napięcia zostawiły jednak we mnie ślad. Byłem teraz pewny,
że Horn miał rację. Jakieś dwa kilometry w dół rzeki mijaliśmy niezłe miejsce na obóz. Najlepiej będzie przesiedzieć tam najbliższe trzydzieści sześć godzin. Kiedy odepchnąłem łódź od brzegu i zacząłem wykręcać w dół nurtu, odezwała się ostro: - Dokąd zamierzasz płynąć? -
Z powrotem.
-
Nie. Popłyniemy w górę!
-
Popłyniemy... - zacząłem i nie dokończyłem, bo podniosła sztucer i
wycelowała we mnie. Jej oczy płonęły. Szarpnęła zamek, wprowadziła nabój do komory i przesunęła kciukiem bezpiecznik do przodu. -
Co za dziecinada! - powiedziałem. - Nie będzie przecież pani strze-
-
W ciebie nie, ale w silnik.
-
To jeszcze większa głupota. Wszystkim nam jest potrzebny.
-
Ona nie potrzebuje, prawda, panno Thornton? - odezwał się Horn.
-
Zawracaj w górę rzeki. - Jej głos był spokojny, ale stanowczy.
-
Nie.
-
Ja tutaj potrafię przeżyć, i znam drogę. A wy?
lać.
Patrzyłem na nią w milczeniu. -
Pamiętajcie, że ja żyłam w dżungli. Długo. Wiem, co jest jadalne, a
co trujące. Wiem, jak się poruszać, gdzie się chować. Bez trudu mogę was zgubić. -
Wiemy - odpowiedziałem - że wystarczy trzymać się rzeki.
-
O pustych żołądkach? Jeśli zatopię łódź z całym ładunkiem?
-
Zrób, synu, jak ci każe - westchnął Horn. - Ma nas w garści.
Usiadła na rufie ze sztucerem w poprzek kolan i przez kolejne godziny siedziała milcząca, czujna i nieprzejednana. Tylko raz, kiedy nie mogąc powstrzymać rozdrażnienia wybuchnąłem: - Zawsze musi pani postawić na swoim. Zawsze tak, jak pani chce. A odpowiedziała w ten mniej więcej sposób: - Postępuję słusznie dla słusznych powodów. Potem nie mówiła już nic. Siedziała udrapowana w swoją prawość i słuszność. Na krótko przed zachodem słońca dotarliśmy do jeszcze jednej bystrzyny. W trakcie rozbijania obozu odezwała się znowu.
-
Widzicie? Nie było żadnej zasadzki.
-
Pani, oczywiście, wiedziała, że nie będzie - zauważyłem sarkastycz-
nie. -
Czułam to.
-
Czuła pani!
-
Możesz to nazwać wiarą - odparła.
Horn, zajęty rozpalaniem kuchenki, mruknął: - Dobrze mieć taką rzecz w plecaku, zwłaszcza jeśli działa. -
Jak daleko jeszcze? - spytałem.
-
Musimy jutro dotrzeć do długiego domu.
-
Ale jak to daleko?
-
Nie więcej jak czterdzieści kilometrów.
-
A do tego jeszcze ta bystrzyna.
-
Musimy tam dotrzeć.
-
Dlaczego? Znów pani coś czuje?
-
To przeczucie - powiedziała z kamienną twarzą. - Coś jest nie w po-
rządku. Czuję to. Byliśmy gotowi już przed świtem. Zapowiadał się trudny dzień, co do tego nie mieliśmy wątpliwości. W półtorej godziny przeszliśmy pierwszą bystrzynę. Dalej rzeka zwężała się, a nurt stał się szybszy, ujęty na tym odcinku w kanał o skalnych ścianach. Silniczek pracował na pełnej mocy i z trudem stawiał czoło prądowi. Kilkanaście kilometrów dalej była następna bystrzyna. Kiedy zacząłem kląć na jej widok, panna Thornton pocieszyła mnie, że ta jest bardzo krótka. -
Pani ją zna?
-
Tak. Zresztą widać ją całą.
-
A za nią? Ile jeszcze?
-
Około dwudziestu kilometrów.
Nie miała już przy sobie sztucera. Odłożyła go spokojnie jeszcze poprzedniej nocy. A kiedy na wszelki wypadek rozładowałem go, powiedziała, że nie mam się czym przejmować. Sztucer już spełnił swoje zadanie. Jakoś tak się stało, że ta jej pewność pchała mnie do przodu. Zaczynałem nie znosić panny Thornton, ale trzeba przyznać, że umiała pobudzić nas do działania.
Ostatnia bystrzyna okazała się najłatwiejsza ze wszystkich dotychczasowych. Nie zajęła nam więcej niż godzinę. Ona zaś tak starała się przyśpieszać, że chciała nawet pozbawić mnie dziesięciominutowego odpoczynku i papierosa po zakończeniu przenosin. Uparłem się wprawdzie, ale co to za odpoczynek, jeśli cały czas ktoś stoi nad głową, parska z niecierpliwości i pogania. Zgniotłem więc ledwo napoczętego papierosa i przystąpiłem do pompowania tej przeklętej dinghy. Horn w tym czasie napełniał zbiornik paliwem. Jej udział polegał na przynaglaniu nas do pośpiechu. Powyżej bystrzyny rzeka zwężała się jeszcze bardziej. Płynęła też coraz szybciej. Gładki, zielony nurt, do którego tak się przyzwyczailiśmy, zniknął, a na jego miejsce pojawiła się wzburzona szumiąca woda. Byliśmy obecnie dużo wyżej, zbliżając się do podnóża gór biegnących środkiem wyspy prawie na całej jej długości. Nadmorskie niziny zostały daleko za nami, ale o tym informował tylko charakter rzeki. Bo bezmiar i wygląd otaczającej nas dżungli nie zmienił się prawie wcale. W dalszym ciągu po obu stronach rzeki pięły się ku niebu potężne drzewa, by na wysokości kilkudziesięciu metrów splątać swoje korony w niemal jednolity zielony baldachim. Kiedy jednak przemierzaliśmy ten długi tunel cienia, zauważyłem, że powietrze staje się nieco chłodniejsze. Tu i ówdzie nad powierzchnią wody pojawiły się ledwo widoczne smużki mgły. Posuwaliśmy się wolniej, bo w rzece przybyło głazów i gwałtownych wirów, zmuszających niekiedy do zatrzymywania się i szukania bezpiecznej drogi. Przebijaliśmy się do przodu całe popołudnie, ale cienie zaczynały już gęstnieć, a my ciągle nie dotarliśmy do długiego domu Dajaków. Naprzeciwko mnie panna Thornton grzebała w jednym z nieprzemakalnych worków. Wreszcie wydobyła latarkę. -
Będziemy płynąć dalej - oznajmiła.
Skalne ściany z obu stron wznosiły się prawie pionowo na wysokość dwóch czy trzech metrów. Nie było innego wyjścia, jak tylko płynąć dalej, mimo szybko zapadających ciemności. Po kilku minutach, już tylko jasny snop światła latarki wskazywał nam drogę. Nie tylko zresztą nam, bo natychmiast wkoło zaroiło się od owadów. Widoczność nie sięgała nawet dwudziestu metrów. Po pewnym czasie zobaczyliśmy, że skalne ściany ustąpiły.
-
Proszę zaświecić na brzeg - powiedziałem. - Trzeba rozbić obóz.
Odwróciła się do mnie - ciemna sylwetka na tle wiązki światła. -
Czujecie jakiś zapach?
Siedząc na rafie, czułem tylko zapach rozgrzanego silnika i oleju. -
Nie.
-
Dym - powiedziała - wyraźnie czuję dym.
-
Chyba ktoś rozpalił ogień.
-
Właśnie tego się obawiam. Płyniemy dalej.
Pociągałem nosem, ale nie poczułem niczego. Horn też nic nie czuł. Panna Thornton przysięgała, że zapach jest coraz silniejszy i że to dym płonącego drewna. Gorączkowała się coraz bardziej. Światło latarki stopniowo gasło, aż została tylko złocista plamka na dziobie dinghy. Nawet widoczne tu i ówdzie grupki robaczków świętojańskich na drzewach świeciły jaśniej. Aż wreszcie daleko przed nami pojawiło się małe, mrugające światełko. -
Długi dom w Lobang Nibong - powiedziała panna Thornton. Powie-
działa to cicho, bez śladu radości w głosie. W tym momencie ja również poczułem dym! Dwadzieścia minut później, kiedy dopłynęliśmy do brzegu i wyszliśmy na ląd, nadal widzieliśmy tylko jedno światło. Wkrótce mogliśmy stwierdzić, że jego źródłem jest małe, dogasające ognisko, od czasu do czasu buchające większym płomieniem. Natomiast powietrze dokoła pełne było ostrego zapachu spalonego drewna i na pewno źródłem tego swądu nie mogło być jedno małe ognisko. Staliśmy w ciemności, w błocie; panna Thornton zaczęła nawoływać w nieznanym mi języku. Żadnej odpowiedzi. Przyświecając sobie dogasającą latarką posunęliśmy się trochę naprzód, przystanęliśmy, a ona powtórzyła swoje wołanie. I tym razem nie było odpowiedzi. Poszliśmy dalej. Minęliśmy maleńkie ognisko i teraz, gdy tylko powiew wiatru odsunął od nas jego dym, poczuliśmy inny, znany nam zapach. W pobliżu musiały być świnie. Dziwne, ale nie słyszeliśmy żadnych dźwięków, poza zwykłymi odgłosami dżungli. Przyczynę wykryliśmy łatwo. Świnie były martwe.
I nie dość tego: chwilę później zobaczyliśmy wśród osmalonych belek częściowo zwęglone świńskie zwłoki. Panna Thornton potrząsnęła latarką raz i drugi, ale niewiele to dało. Wyjąłem zapalniczkę i uniosłem, zapaloną, nad głową. Zanim powiew wiatru zgasił wątły płomyk wiedzieliśmy już, że cały długi dom został prawie całkowicie spalony. Panna Thornton wołała dalej, a jej głos płynął w czerń nocy smutny i bez echa. Zajęliśmy się z Hornem rozpalaniem ogniska. Znalazła się druga latarka i zapasowe baterie. Nie widziałem ich wcześniej, bo poniewierały się gdzieś na dnie worka. Parę szczap zanurzonych w benzynie posłużyło nam za pochodnie i pozwoliło zapoznać się z rozmiarami zniszczeń. -
Ilu ludzi tu mieszkało? - spytałem cicho.
Pokręciła głową; łzy spływały jej po policzkach. - Nie wiem. Dwustu, może więcej. W takim razie, gdzie oni są? Zacząłem szukać i grzebać w pogorzelisku. Długi dom budowany jest na palach, a pomost mieszkalny lub raczej podłoga wznosi się prawie sześć metrów nad ziemią. Pod tym pomostem świnie i ptactwo żerują wśród odpadków i śmieci. Teraz wszystko to było wielką stertą zwalonych bezładnie belek, częściowo spalonych, częściowo osmalonych. W czasie pożaru cała konstrukcja musiała runąć w błotnisty nadrzeczny grunt. Znalazłem więcej osmalonych martwych świń i kilka kurcząt z opalonymi piórami. W każdej chwili spodziewałem się znalezienia czegoś gorszego, ale moje pośpieszne poszukiwania nie doprowadziły do odnalezienia ciał ludzkich. Wróciłem do miejsca, gdzie stała panna Thornton. -
Wszyscy ludzie musieli uciec - powiedziałem. - Ale kto w takim ra-
zie rozpalił to ognisko? Odwróciła się do mnie żywo. -
Tak! Ktoś musiał...
I znów zaczęła wołać. Minęła godzina, zanim wydarzyło się coś nowego. Cicho, niespodzianie, na granicy światła ogniska pojawił się chłopiec. To pobudziło nas do działania. Panna Thornton nie widziała przybysza. Zawołałem ją, a gdy podbiegła, chłopiec cofnął się nerwowo.
-
Szybko - powiedziała do mnie - dajcie coś do jedzenia. Czekoladę,
jeśli jest. Wyciągnąłem batonik Mars, a ona położyła go na ziemi i cofnęła się. Chłopak chwycił batonik, ale wyraźnie nie wiedział, co to jest. Oglądał swoją zdobycz, a ona łagodnie mówiła coś do niego. Znalazłem jeszcze jeden batonik, zdarłem opakowanie i odgryzłem kawałek. To pozwoliło mu zrozumieć, o co chodzi. Ugryzł, spróbował ostrożnie, a potem błyskawicznie pochłonął resztę. Panna Thornton, sądząc z tonacji jej głosu, zadawała chłopcu jakieś pytania. Po pewnym czasie zaczęła otrzymywać odpowiedzi. Chłopak miał nie więcej jak dziesięć, jedenaście lat. Mały, o brązowej skórze, wystraszonych oczach, ubrany tylko w przepaskę na biodrach, spoglądał nerwowo to na nas, to na pannę Thornton. Jego nogi ani przez chwilę nie pozostawały nieruchome. Widać było, że ich właściciel jest w każdej chwili gotów do ucieczki. Ze sposobu, w jaki pochłonął batonik, widać było, że jest głodny. Otworzyłem więc puszkę fasoli i podałem mu. Podczas gdy jadł, panna Thornton zadawała w dalszym ciągu pytania, miękkim, łagodnym głosem. Wreszcie chłopak poświęcił całą swoją uwagę łyżce i fasoli, tak że mogła powiedzieć nam, czego się dowiedziała. Nie było tego wiele. Ludzie przyszli z lasu. Byli uzbrojeni w broń palną. Rozmawiali ze starszym wioski. Wszyscy inni zostali odprawieni. Dom został spalony, ludzie z lasu, ci z bronią, odeszli. -
Powstańcy - stwierdził Horn. - Albo jakaś inna grupa.
-
Czy chłopak wie, gdzie jest reszta mieszkańców?
-
Są rozproszeni w puszczy.
-
Ale czy wie, gdzie?
-
Powiedział, że może ich odszukać, ale nie chce nocą iść do dżungli.
-
Ja mu się nie dziwię - powiedziałem. - Najlepiej chyba okryć go i
pozwolić spać. Może inni też wrócą. Panna Thornton dała chłopcu mały scyzoryk i zaraz strach w jego oczach ustąpił miejsca radości. Pozwolił się okryć śpiworem i natychmiast usnął. W zaciśniętej dłoni trzymał swój scyzoryk. My tymczasem powiększyliśmy ognisko i czekaliśmy. Panna Thornton co pewien czas posyłała w
ciemność swoje wołania, łagodne, śpiewne, prawie zawodzące. Minęła godzina i zaczęli wracać. Najpierw stara kobieta wsparta na kiju, kulejąc podeszła do ogniska, zatrzymała się, potem stanęła przed panną Thornton, przyglądając się pilnie jej twarzy. Powiedziała jakieś zdanie o wznoszącej się intonacji; panna Thornton kiwnęła głową i uśmiechnęła się, w ten swój zawsze zaskakujący sposób. Sekundę później padły sobie w objęcia. Stara kobieta jęła wykrzykiwać coś w stronę puszczy. Stopniowo wynurzali się spośród drzew, coraz liczniejsi, zbliżali się, tworząc krąg wokół ogniska. Prawie bez przerwy gotowaliśmy wodę, robiliśmy herbatę i puszczaliśmy w obieg kilka posiadanych kubków. Rozpakowaliśmy nasze zapasy żywności i rozdawaliśmy je dzieciom. W pewnym momencie krąg otaczający ognisko rozstąpił się i dwóch mężczyzn wniosło prowizoryczne nosze, a na nich starego człowieka, leżącego na brzuchu. Panna Thornton natychmiast znalazła się przy nim. -
Saram? - spytała.
-
Fon-Ton? - jego głos drżał i myślałem, że mówi thank you. Po chwili
zorientowałem się, że tak wymawia jej nazwisko. -
Fan-ki wróciła - powiedziała. - Przynieście światło.
Kiedy podniosła przykrywający go kawał bawełnianego płótna, starzec jęknął. W paru miejscach materiał przywarł do ciała. Spojrzałem przerażony na jego plecy. Stanowiły jedną masę krwawych pręg. W miarę jak noc mijała, stopniowo poznawaliśmy wydarzenia ostatnich dni. To, co najważniejsze, opowiedział nam już chłopiec. Jego krótka opowieść nie zawierała jednak wielu szczegółów istotnych dla zrozumienia sprawy. Czy Lobang Nibong naszli ci sami ludzie, których ścigali żołnierze z SAS, tego nie dowiedzieliśmy się. Natomiast nie ulegało wątpliwości, że przybyli zza granicy, to znaczy z Kalimantanu. Stary naczelnik - tua-rama, jak go tytułowano, okazał się człowiekiem wielkiego ducha. Mówił trochę po angielsku i kiedy jego nieludzko poranione plecy zostały opatrzone, a nieco brandy z zapasów panny Thornton rozgrzało go od środka, postarał się, byśmy poznali wszystko ze szczegółami. Było ich dziewięciu. Zjawili się późnym popołudniem, źli, bo jeden z nich zranił nogę w pułapce zastawionej przez myśliwych z wioski. Spytałem, jak byli ubrani. Saram niezupełnie zrozumiał, o co chodzi.
-
Czy mieli na sobie mundury, jak żołnierze? - spytałem.
Potrząsnął głową, a panna Thornton spytała poirytowana czy to takie ważne. Wyjaśniłem, że w Kuching nie ustalono, czy z Kalimantanu do Sarawaku przenikają regularne oddziały armii indonezyjskiej, i że bardzo im zależy na tej informacji. Wyglądało na to, że nie byli to prawdziwi żołnierze. Ubrani w byle jakie cywilne łachy, broń jednak mieli jednolitą. Saram zawołał jednego ze swoich, który w czasie wojny służył jako zwiadowca. Z jego opisu wynikało, że wszyscy napastnicy mieli Kałasznikowy. Szukali schronienia na jedną noc. To im zaoferowano bez oporu. Wtedy zgłosili następne żądania. Po pierwsze, dwóch z nich zamieszka w domu na stałe. Oficjalnie będą członkami plemienia. Po drugie, Dajakowie mają przygotować pomieszczenie na broń, wyposażenie i inne zapasy dla operujących tu grup partyzanckich. Ma być zainstalowana radiostacja. I tak dalej. Odpowiedzią była grzeczna odmowa. Kiedy Indonezyjczycy zaczęli się źle zachowywać, cofnięto propozycję gościnności i zażądano, by opuścili wioskę. Wybuchnęli śmiechem i zostali. Grożąc bronią, częstowali się żywnością i dajackim winem tuak. Potem, pijani, zażądali dziewcząt. Nie mieli szczęścia, bo domyślając się, co może się zdążyć, kobiety zawczasu uciekły do puszczy. Żeby okazać swoją złość, napastnicy potłukli rytualne dzbany, bardzo stare i cenne. Niegrzeczność przerodziła się w brutalność. Zaczęło się kopanie, bicie i strzały na postrach. Wypili mnóstwo tuak, zabili świnię i piekli ją nad ogniskiem. W tym momencie zacząłem wątpić, czy aby na pewno byli to Indonezyjczycy. W większości są muzułmanami, a ci nie jedzą świń. Co więcej, nie wolno im pić. Saram odparł, że ci ludzie sami byli jak świnie, a poza tym zbyt się upili, by zwracać na cokolwiek uwagę. Wymachiwali bronią i strzelali. Rano, skacowani i wściekli, powtórzyli swoje żądania z ubiegłej nocy. Wieś ma współpracować z nimi w walce o Panindonezję. Tu miała powstać baza do wypadów przeciwko Malajom i ich przyjaciołom, tym psom Brytyjczykom. A jeśli nie, to... Saram, jako tua-rama, nie zgodził się. Jego ludzie byli i pozostaną wolni. Sarawak jest ich krajem. Nie będą sługami Kalimantanu. Indonezyjczycy
wyprowadzili go, przywiązali do drabiny i wychłostali trzciną. Spędzono przy tym wszystkich, żeby się przyglądali. Potem podpalili długi dom. Przed odejściem powiedzieli, że wrócą. Możliwe, mówili, że wrócą wkrótce; możliwe, że dopiero po wybudowaniu przez Dajaków nowego długiego domu. Dajakowie z Lobang Nibong nauczą się, że mają robić to, co im się każe. Zaczęli strzelać ze swoich Kałasznikowów w ziemię, pod stopy mieszkańców wsi, zmuszając ich do ucieczki w dżunglę. -
Macie tam zostać, dopóki nie pozwolimy wam wrócić - krzyczeli za
uciekającymi. W ciemności Dający wzięli nas początkowo za Indonezyjczyków. Obecność wśród nas kobiety mogła być podstępem. Imię Fan-ki uznali za część podstępu. Przecież Fan-ki nie było tu od dwudziestu lat. Tymczasem wróciła i szybko się o tym przekonali. Każde stłuczenie, zadrapanie, obtarcie zbadała i opatrzyła. Z niektórymi witała się po imieniu, gdyż starsi ludzie jeszcze ją pamiętali; pozostałych pytała o imiona i starała się je zapamiętać. Wszystkich, nie wyłączając Horna, traktowała jak dobry, łaskawy władca. Szczególnie dotyczyło to mnie. Z dwójką uszczęśliwionych takim obrotem sprawy dajackich chłopaków, zostałem wysłany do lasu z zadaniem upolowania kilku dzikich świń na posiłek dla wsi. Horn, chcąc nie chcąc, musiał wziąć na siebie prace budowlane. Ustaliwszy, że w górze rzeki rosną bambusy, posłała tam Horna w dinghy, żeby przygotował tratwę z materiałem na odbudowę domu. Dajakowie nie przyjmowali jej rozkazów, ale te same rozkazy powtórzone przez Sarama spełniali natychmiast. Pracowali przez cały upalny dzień tnąc, wiążąc i układając strzechy. Saram, widząc to, wyraźnie poweselał. Zanim nastała noc, wszyscy mieli gotowe jakieś schronienie. Prymitywne, ale solidne. A wkoło rozchodził się zapach pieczonego mięsa. Chyba nie przyszło jej do głowy, że banda może wrócić. Istotnie, nie wróciła, ale Horn, jako człowiek myślący o przyszłości, już rozważył ten problem i wypytywał miejscowych. -
Czy macie dmuchawy?
Owszem, kilka się uchowało. Były stare, zrobione z drzewa bilian, tak
twardego, że się nie pali. A strzałki? Nie, nie mają, ale mogą zrobić. Trucizna na groty? To też można zrobić. Niewielka grupka usadowiła się w pobliżu kociołka, w którym bulgotała złowrogo jakaś tajemnicza substancja i przystąpiono do pracy. Po kilku godzinach wieś dysponowała już własną obroną i gdyby tamci maruderzy wrócili, spotkałaby ich paskudna niespodzianka w postaci tuzina dobrze ukrytych, uzbrojonych mężczyzn. Ale to Fan-ki działała cuda. Jeszcze nie minęły dwadzieścia cztery godziny odkąd znalazła się wśród tej małej społeczności, rozbitej i zdezorganizowanej, niezdolnej do żadnego działania. Dzięki jej wysiłkom wieś znowu rozbrzmiewała głosami niczym pracowity ul w pogodny letni dzień. I nie tylko to świadczyło o tym, że wieś ożyła. Dajakowie byli pogodni, ale energiczni i zdecydowani. Tu i ówdzie słychać było nawet śmiechy. Panna Thornton przez cały dzień sprawdzała stan uzębienia, dziąseł, oczu i uszu, badała zaatakowane reumatyzmem stawy, pokrytą wypryskami skórę. W przerwach doglądała grup zajmujących się przygotowaniem budulca i planowaniem konstrukcji nowego domu. Ścinano odpowiednie drzewa, wiercono otwory, wydobywano z pogorzeliska belki, które jeszcze nadawały się da wykorzystania. Dajakowie znali się na tej robocie; natomiast nie sądzę, by panna Thornton miała o niej choćby najsłabsze pojęcie. A mimo to jej obecność wyraźnie wpływała na tempo i na atmosferę pracy. Nim nastał wieczór, ogólny zarys budynku zaczął nabierać właściwego kształtu. Tymczasem ja znowu polowałem, a Horn zajmował się przygotowaniem obrony. Wioska zaczynała przypominać małą fortecę. Na wszystkich szlakach wykopano odpowiednio zamaskowane doły-pułapki. Ciężkie belki, zawieszone wysoko nad ścieżkami, czekały tylko jednego pociągnięcia sznurka, żeby spaść na podkradających się napastników. Szykowano łuki, strzały i truciznę na groty. Nawet dzieci nie próżnowały. W czasie pożaru, cały żywy inwentarz w postaci kur i świń rozpierzchł się po lesie i właśnie do dzieci należało odszukanie go i zagnanie na powrót do wsi. Oczywiście nie wszystko zdołano odzyskać, ale zebrało się tego tyle, że wieś miała jakiś punkt wyjścia, dający nadzieję na przyszłość. Tylko jeden chłopak nie uczestniczył w ogólnej krzątaninie: Dżiga, ten który pierwszy zareagował na wołania panny Thorn-
ton i zjawił się przy ognisku. Teraz nie odstępował jej na krok. Po części mogła nim kierować nadzieja dostania jeszcze jednego batonika Mars. Głównie jednak było to prawdopodobnie przekonanie o pewnym wyróżnieniu, czy nawet wywyższeniu jakiego dostąpił, stając się kimś w rodzaju jej posłańca. To on przekazywał uwagi Fan-ki Saramowi, który wydawał rozkazy. Ona traktowała Dżigę dość surowo, kiedy kazała mu się umyć, pobiec gdzieś, załatwić to lub tamto. A on wykonywał jej polecenia i szczerzył zęby w szerokim, pełnym uwielbienia uśmiechu. O sobie tego powiedzieć nie mogłem. Podziw - zgoda. Pomoc dla miejscowej ludności - zgoda. Wszelka pomoc, do jakiej jest się zdolnym - w porządku, akceptuję. Ale jako młody człowiek dość się nacierpiałem różnych kaprali i sierżantów, żeby przechodzić przez to jeszcze raz. Trzeciego popołudnia podeszła do mnie zamaszystym krokiem i zagaiła: - Na pewno jest już dość mięsa? Ton jej pytania nie był przyjemny. -
Tak, dość. Nikt nie będzie głodny.
Popatrzyła na zgromadzone przeze mnie zapasy. Pociłem się cały dzień, wystawałem w zasadzkach, tropiłem, strzelałem, dźwigałem zwierzynę. -
Musisz dostarczyć więcej. Rusz się, chłopie, rób, co do ciebie nale-
-
Już zrobiłem.
-
No, to posłuchaj... - i w tym momencie spostrzegła, że się śmieję.
ży!
Śmieję się z niej. Wówczas nastąpiło coś nieoczekiwanego. Zamrugała powiekami i już ciszej spytała: - Czyżbym była za bardzo wymagająca? -
Trochę.
-
Mmm - myślała przez chwilę. - Czasami chyba jestem.
-
Właśnie to zauważyłem.
Uśmiechnęła się szczerze, po swojemu. - Ale nie uważasz, że warto? -
Owszem. - Rozejrzałem się po tętniącej życiem wiosce. - To piękna
robota. -
Jutro pójdziemy na grób twojego ojca.
15.
Wyruszyliśmy pieszo. Dinghy była potrzebna do holowania tratw z materiałem na budowę domu. Horn, rzecz jasna, musiał zostać, żeby pilnować łodzi. Krzywił się trochę, a myśli przelatujące mu przez głowę były niemalże widoczne: oto wyprawiamy się po rubiny, a jego zostawiamy w wiosce. -
Nie ma się co martwić - pocieszyłem go. - Przed nocą będziemy z
powrotem. Nie wyglądał na uspokojonego. Kiedy odchodziliśmy ścieżką w głąb puszczy, grupy budowlane uwijały się żwawo przy rosnącym w oczach szkielecie nowego długiego domu. Panna Thornton szła przodem, cichutko podśpiewując, a ja jak piesek szedłem jej tropem. Po pewnym czasie moja przewodniczka zwolniła nieco kroku i zaczęła opisywać rzeźbę terenu w najbliższej okolicy. -
Od tego miejsca rzeka przybiera kształt pętli, z grubsza biorąc, w
kształcie litery U. Dom, spod którego dziś wyruszyliśmy, znajduje się na szczycie lewego ramienia. Na końcu drugiego ramienia znajduje się drugi dom, a trzeci u podstawy. Mieszkałam w takim miejscu, że mogłam odwiedzać wszystkie trzy. -
W jednakowej odległości od każdego z nich?
-
Nie. Miałam prawie pięć kilometrów do dwóch z nich, a dziewięć do
trzeciego. To było w późnych latach trzydziestych, a potem znów pod koniec wojny. -
Nie czuła się pani samotna?
-
Samotna? - powtórzyła, jakby myśl o samotności była dla niej czymś
nowym. - Nie. Tu było... spokojnie. I dużo pracy. Opiekowałam się przeszło tysiącem ludzi. Mogłam pójść do każdego z tych domów żeby wykonać swoją pracę i albo zostać tam, albo wrócić do mojego obozu. Tak. Tu był spokój. -
Ale niebezpiecznie. Samotna kobieta...
-
Bynajmniej. To wspaniali ludzie - powiedziała.
Nie tak dawno ci wspaniali ludzie byli łowcami głów. Z książek o Borneo, które przeczytałem, dowiedziałem się, że w czasie wojny znów powrócili do tego procederu, tym razem kosztem Japończyków. -
A flora i fauna nie sprawiały kłopotów?
-
Bardzo niewiele. Z jakichś powodów, puszcza na Borneo nie jest tak
dzika i groźna, jak w innych krajach podzwrotnikowych. Nie ma tu dużych drapieżników, z wyjątkiem płowego lamparta. Trzeba mieć wielkie szczęście, żeby go zobaczyć. -
A pani widziała?
-
Nigdy.
Szliśmy równo, ale bez pośpiechu. Czasu było dość i co pewien czas zatrzymywaliśmy się, żeby obejrzeć jakieś cudo. Zobaczyłem pangolina pokrytego łuskami mrówkojada, przypominającego małego dinozaura. Na nasz widok zwinął się w kulę, podnosząc nad głowę uzbrojony w maczugę ogon i leżał cichutko, szary i lśniący jak ze stali. Zastanawiałem się, czy jakikolwiek drapieżnik mógłby go ruszyć. Nie więcej jak pół metra od niego widniał kopiec termitów, z którego dochodziły odgłosy gorączkowej krzątaniny. -
To jego pożywienie - powiedziała panna Thornton. - Jak odejdzie-
my, załatwi się z nimi bardzo szybko. Początkowo podążaliśmy ścieżką myśliwych, ale wkrótce opuściliśmy ją, wchodząc między wielkie drzewa. Kluczyliśmy okrążając ich zwarte grupy, nigdy nie idąc w linii prostej. Stąpaliśmy bezszelestnie po pokrywającym ziemię miękkim dywanie rozkładającej się, butwiejącej materii. Pan-
na Thornton szła pewnie, jakby w ogóle nie zwracała uwagi na kierunek. Sam zgubiłbym się już dawno. Ona natomiast nie zawahała się ani razu. W pewnej chwili obejrzałem się i zobaczyłem wielką skolopendrę, długą na dwadzieścia centymetrów, uparcie maszerującą tuż za mną. Co więcej, zaczynała mnie doganiać. Kiedy wspomniałem o tym pannie Thornton, zatrzymała się. -
Obrzydlistwo - powiedziała i energicznie przydeptała skolopendrę,
kiedy ta zwróciła się ku niej, unosząc przednią część tułowia. - Potrafią zaatakować bez powodu - wyjaśniła. W duchu pomyślałem, że nie tylko one. Panna Thornton miała naprawdę sokole oczy i ciągle zwracała moją uwagę na doskonały kamuflaż różnych pięknych stworzeń; oczywiście nie dość doskonały dla jej wzroku. Widzieliśmy więc rogatą ropuchę, która w istocie jest jaszczurką, a wygląda jak duży liść, i która była bardzo niezadowolona, kiedy ją zdemaskowaliśmy. Z kolei poczwarka modliszki wyglądała jak orchidea, a umiała, jak zapewniła panna Thornton, upodobnić się do prawie każdego kwiatu. Po dwóch godzinach marszu, może trochę wcześniej, dał się słyszeć nowy dźwięk, na razie ledwie słyszalny na tle gwaru dżungli: odgłos spadającej wody. Odwróciła się do mnie z rozjaśnioną twarzą. -
Mój wodospad - powiedziała półgłosem. - Kiedy słyszę ten odgłos
wiem, że jestem w domu. Chodźmy! Woda spadała z wysokości około sześciu metrów. Małymi kaskadami staczała się po kamiennym rumowisku do wąskiego strumienia. Obok widniało coś w rodzaju leśnej polany. Jakiś kaprys natury wypchnął w górę fragment skalnego gruntu, kamienną płytę prawie kolistego kształtu, o średnicy blisko czterdziestu metrów. Nie zakorzeniło się na niej żadne drzewo. Panna Thornton podeszła do niewielkiej, poziomej półki skalnej, gdzie wśród drobnej roślinności leżało kilka nadpróchniałych belek. Stała i spoglądała na nie. -
To był mój dom. Prawda, że piękne miejsce?
Istotnie, było tu pięknie - niewielka wyrwa w jednolitym masywie dżungli, do której bez trudu dochodziły promienie słoneczne, gdzie po ska-
łach toczyła się czysta woda, a zieleń, dzięki obfitości światła, była weselsza, jaśniejsza niż zieleń dolnych, wiecznie zacienionych pięter lasu. -
Gdzie to jest? - spytałem.
-
Tam. Pokażę panu.
Pochowała ojca blisko wodospadu, w skalnej szczelinie. Stałem patrząc w dół na kępkę dzikich orchidei. -
Tu było takie puste miejsce między skałami - powiedziała. - Wyda-
wało się odpowiednie. Nie miałam, rzecz jasna, trumny, ale wyłożyłam rozpadlinę gałązkami, jego też nimi przykryłam, a potem wypełniłam rozpadlinę ziemią. Tylko tyle mogłam zrobić. Mówiłem już, że ledwie znałem ojca. Że przez lata rzadko pojawiał się w moich myślach. Ale być tam, widzieć to miejsce - okazało się nadspodziewanie mocnym doznaniem. - Pani zrobiła... - zacząłem mówić, ale głos mi się załamał. Musiałem zacząć od nowa. - Postąpiła pani bardzo dobrze, bardzo... - Była drobna, osłabiona chorobą, a ojciec był dużym mężczyzną. Więc dorzuciłem jeszcze: - Dziękuję pani. Pomyślałem też, że wolałbym, kiedy mój czas nadejdzie, zostać w takim miejscu jak to, zamiast na jakimś zaniedbanym cmentarzu zatłoczonym krzywymi kamieniami nagrobnymi - szarymi, wyszczerzonymi zębami śmierci. To miejsce, tutaj, było pełne życia. -
Jakim był człowiekiem?
Westchnęła lekko. -
Myślę, że był po prostu ludzki. A potem dodała: - Nie do końca ucz-
ciwy, jak przypuszczam, ale odważny. Milczała chwilę, aż wreszcie jej twarz zajaśniała tym wyjątkowym uśmiechem. - Tak jak ty, prawdę mówiąc. Pomódlmy się za was obu. Pomodliliśmy się. Ona bardziej swobodnie, ja mniej. Ale ku mojemu zaskoczeniu, w tym miejscu przyszło mi to bez trudu. Później, kiedy po zakończeniu naszej pielgrzymki wracaliśmy do obozu, rozmawialiśmy o swoich planach. Jej zdaniem, Lobang Nibong nie było odpowiednim miejscem dla naszej bazy. Pomogliśmy rozpocząć odbudowę i obecnie byłoby lepiej przenieść się do drugiego ramienia litery U, do Tunggal. Stamtąd droga do polany przy wodospadzie jest łatwiejsza, a ponadto polana należy formalnie
do ludzi z Tunggal. Postanowiliśmy spędzić jeszcze jeden dzień, pomagając przy budowie i ruszyć do Tunggal, pozostawiając samej wsi dokończenie pracy i tym samym pozwalając mieszkańcom na odzyskanie wiary we własne siły. Życie w Lobang Nibong wracało do normy. Prano odzież i przygotowywano posiłki, a Dżiga podbiegł w podskokach do Fan-ki, aby powiedzieć, że na jej powrót przygotował herbatę i ryż. -
Podbiła go pani - zauważyłem. Dziwne. Znów ją lubiłem.
Horn wyzbył się porannej zgryźliwości i również wydawał się zadowolony z naszego powrotu. Ciągle jednak musiał uważać, że wybieraliśmy się po rubiny. Tak wynikało z pytania, które mi zadał. -
Znaleźliście coś?
-
Grób - odpowiedziałem. - Niczego innego nie szukaliśmy.
Trzydzieści sześć godzin później załadowaliśmy do dinghy nasz dobytek i wyruszyliśmy w drogę, aby przepłynąć pętlę rzeki kończącą się w Tunggal. Mieliśmy na pokładzie jeszcze jednego pasażera, i to na gapę. Dżiga błagał, żeby pozwolono mu towarzyszyć Fon-Ton, a Fon-Ton powiedziała „nie”. Zwrócił się wtedy do Horna - wśród Dajaków starszeństwo wiekiem równa się wyższemu szczeblowi władzy. Horn również odmówił. Ja byłem ostatni na liście i widać było, że Dżiga rozważa moją pozycję bardzo skrupulatnie. Wreszcie przyszedł do mnie i zaproponował scyzoryk jako zapłatę za podróż i to zadziałało. Oczywiście nie przyjąłem scyzoryka. Wiedziałem, że jestem głupi i sentymentalny, ale choć było to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, decyzja ta okazała się słuszna. Ukryłem go pod workami z żywnością, zanim na pokład przybyła panna Thornton. A kiedy po przepłynięciu kilku kilometrów, z szerokim uśmiechem na twarzy, wyczołgał się na światło dzienne, sprawa była wygrana. Jej brwi zmarszczyły się i wygięły w groźny łuk wielkiej dezaprobaty, ale Dżiga wyczuł co się za tym kryje i jego uśmiech zajaśniał jeszcze intensywniej. W środkowej części U przybiliśmy do brzegu obok tamtejszego długiego domu. Panna Thornton chciała odnowić stare przyjaźnie. Tamtejsi ludzie nakarmili nas i bardzo naciskali Fon-Ton, żeby została. Odmówiła, obiecując dłuższą wizytę w drodze powrotnej. Ruszyliśmy dalej. Droga do Tun-
ggal trwała dłużej niż przypuszczaliśmy. Częściowo dlatego, że prąd rzeki był coraz silniejszy, częściowo dlatego, że po raz pierwszy zawiódł nas silniczek. Wprawdzie było to tylko zatkanie przewodu paliwowego, ale straciliśmy całą godzinę. W rezultacie, dopiero dobrze po południu, za kolejnym zakrętem ujrzeliśmy na tle dżungli lekką z pozoru konstrukcję długiego domu w Tunggal. Przy małym drewnianym pomoście zebrał się tłum mieszkańców wsi. Podpływaliśmy z uczuciem trochę zbliżonym do tego, jakie musi towarzyszyć królowi odwiedzającemu swoich poddanych. Fon-Ton została rozpoznana kiedy jeszcze byliśmy kilkanaście metrów od przystani. Tunggalczyków ogarnęło podniecenie. Naczelnik Tunggalu był nie tylko jej starym przyjacielem. Przez pewien czas panna Thornton ukrywała się tu w czasie wojny, zanim dołączyła do oddziału Harrissona. Wieczorem, na uroczystym przyjęciu, naczelnik wystąpił w czymś w rodzaju naszyjnika utworzonego z baretek. Najpierw mnie to śmieszyło, ale potem zauważyłem baretkę Krzyża Zasługi. Zarówno ja jak i Horn zawarliśmy zbyt bliską znajomość z tuak, tutejszym winem. W rezultacie musieliśmy wycofać się wcześniej do przygotowanych dla nas w długim domu łóżek. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy tę ciekawą budowlę od wewnątrz. Przyglądałem się jej z wielkim zaciekawieniem, chociaż wzrok miałem nieco zmącony. Od strony rzeki znajdowała się wielka weranda. Stojąc na niej, na wysokości kilku metrów nad ziemią, widzieliśmy w dole wesoły tłum śpiewających przy ogniskach mieszkańców wioski. Wystarczyło jednak cofnąć się o krok, do wnętrza domu, aby pogrążyć się w całkowitym niemal mroku. Kilka troskliwie zabezpieczonych lamp, rozwieszonych w kilkumetrowych odstępach, oświetlało szeroki korytarz biegnący przez cały, długi na blisko pięćdziesiąt metrów, budynek. Wzdłuż tylnej ściany znajdowały się małe, osłonięte pomieszczenia, raczej przedziały niż pokoje, należące do poszczególnych rodzin i oferujące poczucie pewnej intymności. Zaskoczyła mnie wysokość budynku. Powietrze było tu przesiąknięte zapachem dymu, a po werandzie spacerowały psy i kurczaki. Niewiele więcej pamiętam z tamtego wieczoru i tamtej nocy. Tuak bije na głowę pigułki nasenne i surowo karze nieostrożnych. Świetnie za to
pamiętam poranek następnego dnia. Obudziło mnie chrząkanie maciory. W pierwszym momencie, jeszcze oszołomiony snem, poczułem się znów w śpiworze, w dżungli, i włosy podniosły mi się na głowie. Ale szybko oprzytomniałem i leżałem, słuchając jak zamierają odgłosy dżungli wraz z odchodzącą nocną zmianą. Parę razy gdzieś blisko zawołała sowa i ucichła. Potem koguty zaczęły piać na swoich grzędach umieszczonych wysoko pod strzechą i gdzieś blisko drapał się pies. Chwilę później zaczęły witać nadchodzący dzień dzikie ptaki na pobliskich drzewach i wreszcie odgłosy kroków na deskach podłogi dały znać, że i mieszkańcy wioski włączają się w rozpoczynający się nowy dzień. Nakarmiono nas, a następnie oprowadzono po całym domu i jego otoczeniu. Było to rzeczywiście bardzo szczególne i niezwykłe miejsce. -
Podobało się panu? - spytała nieco później panna Thornton.
-
Tak - odpowiedziałem. - Tylko że wszystko jest tu, powiedziałbym,
publiczne. -
Prywatne i osobiste również - odparła. - To jest właśnie całe piękno
tego życia. Nie ma tu samotności, ludzie zupełnie swobodnie przebywają ze sobą cały czas. A jeśli ktoś chce usiąść i pomedytować, nikt mu nie będzie przeszkadzał. -
A więc lepiej niż w Birmingham?
Skrzywiła się trochę. -
Tutaj wiadomo, jak żyć. A my już nie wiemy.
Wcześnie wyruszyliśmy w kierunku polany u wodospadu i dotarliśmy tam po półtoragodzinnym marszu. Usiedliśmy na kamieniach, żeby napić się kawy z termosu i rozważyć kwestię poszukiwań. Wiedzieliśmy, że sprawa nie jest łatwa. Siedzieliśmy, popijając kawę i usiłowaliśmy wyobrazić sobie rzeźbę terenu. Horn podszedł do zagadnienia w sposób planowy i systematyczny. -
Zastanówmy się - powiedział. - Mamy do czynienia z ciężko rannym
człowiekiem. Był przytomny, prawda? Panna Thornton oczywiście potwierdziła. - W przeciwnym razie jak mógłby się poruszać? -
Chodzi mi o to, czy myślał racjonalnie?
-
Z pewnością tak.
-
W porządku. Jest ranny i zagubiony. Prawdopodobnie nie chce po-
rzucić samolotu ze względu na jego zawartość. Kto by chciał? Ale wie, że jego jedyną szansą jest znalezienie pomocy, i że ta szansa jest nikła. Mówiła pani, że miał złamaną kość udową? -
Tak.
Jej wargi stopniowo się zaciskały. Posłała mu spojrzenie pełne dezaprobaty dla tak chłodnego, wyrachowanego podejścia. -
A więc nie mógł chodzić. Musiał się czołgać. Możliwe, że mógł tro-
chę podskakiwać. Jasne, że nikt w tym stanie nie wspina się pod górę, jeśli może schodzić w dół, zgoda? Był uosobieniem energii i chłodnej kalkulacji, wyliczając na palcach argumenty. -
Podstawową sprawą jest więc znalezienie terenu obniżającego się w
kierunku tej polany. Wskazał ręką na wodospad. -
Tam jest strumień, a strumienie zwykle płyną w dół. Mamy więc
konkluzję: w tamtym kierunku teren się wznosi. Czy tak? Panna Thornton zapatrzyła się na jasną plamę po drugiej stronie polany. Były to dzikie orchidee rosnące na grobie mojego ojca. Nie słyszała nawet skierowanego do niej pytania i Horn musiał je powtarzać. Kiwnęła głową. W dalszym ciągu myślami była nieobecna. -
Tak, wznosi się w tamtym kierunku.
-
Czy jeszcze gdzieś?
-
Nie - odpowiedziałem.
Podchodziliśmy do tego miejsca z dwu różnych kierunków i w obu wypadkach musieliśmy się wspinać. Horn trzepnął swoją małą rączką po udzie. -
Czyli to tam. Na wschód. Zostaje jeszcze kwestia odległości, a więc i
pytanie: jak daleko był w stanie się czołgać? Popatrzył na pannę Thornton, jak dowódca na odprawie oczekujący informacji. -
O Boże! - Jej wargi drżały. - Czołgał się, jak pan to ujął, tak długo,
aż padł! Horn podniósł brwi. Ofiary są nieodłącznym elementem tej pracy. Na-
tomiast emocje nie są i nie powinny być. Takie podejście można było odczytać w jego oczach. -
Przykro mi, jeśli jest to dla pani zbyt bezpośrednie - powiedział su-
cho - ale uważam, że musimy oszczędzać czas. -
Półtora kilometra w tym terenie to cholernie dużo - zauważyłem.
Horn skinął głową. -
Chyba nawet zbyt dużo. Nie jest też wykluczone - popatrzył w górę,
na obrysowany konturami drzew kawałek nieba, gdzie ciężkie, szare chmury zdawały się wisieć nad samą puszczą - nie jest też wykluczone, że tracąc wysokość, zobaczył ten prześwit w jednolitej zieleni dżungli. Nie przypuszczam, żeby było dużo takich dziur jak ta. Panno Thornton, czy mówił, co widział przed katastrofą? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie. A ja nie pytałam. Twarz Horna zdawała się mówić, że uważa to za wielkie niedopatrzenie. Ja jednak pamiętałem jej relację ostatnich dni ojca: krótkie okresy jasności umysłu, wzrastająca gorączka, jej uczucie bezradności i opuszczenia. -
Możemy przyjąć jako założenie - powiedziałem - odległość półtora
kilometra. Otrzymamy wycinek koła o promieniu półtora kilometra, zakreślonego z punktu gdzie jesteśmy. Możemy też umieścić środek gdziekolwiek indziej. Zmniejszaliśmy rozmiary tego wycinka jak tylko było to możliwe, ale mimo naszych zabiegów, do przeszukania zostawał olbrzymi obszar: długość łuku ograniczającego wycinek koła wyniosła przeszło dwa kilometry zwartej dżungli, której każdy metr kwadratowy trzeba sprawdzić. DC-3 jest dużym samolotem, ale dżungla pokrywa i pochłania wszystko szybko i gruntownie. Ruszyliśmy wzdłuż południowej granicy wyznaczonego odcinka. Na jednym skrzydle naszej małej tyraliery szedłem ja i Dżiga, na drugim Horn, a w śród ku panna Thornton. Horn i ja mieliśmy maczety i zaznaczaliśmy drzewa na swoich trasach. Plan był taki, żeby przejść półtora kilometra prostego odcinka, skręcić w lewo i przejść po łuku około dwóch kilometrów. Ponownie skręcić pod kątem prostym w lewo i iść w kierunku punktu wyjścia. Gdyby starczyło czasu, mieliśmy jeszcze przejść następną trasą, równoległą do poprzedniej, ale przesuniętą ku środkowi wycinka.
Odległości między nami wynosiły około dziesięciu metrów. Przy większych mogliśmy coś przeoczyć, przy mniejszych poszukiwania przedłużyłyby się nadmiernie. Wszelkie nasze rachuby okazały się zbyt optymistyczne. Rzeczywistość była inna: powyżej wodospadu charakter dżungli zmieniał się i musieliśmy przebijać się przez wysokie i gęste paprocie o liściach zaopatrzonych na spodniej stronie w haczyki. Haczyki te czepiały się odzieży, rozdrapywały skórę, powodując podrażnienia. W większości wypadków próbowaliśmy omijać co większe kępy, przez mniejsze czasami przebijaliśmy się wprost, ale często trzeba było zatrzymywać się i wycinać drogę maczetą. Mieliśmy świadomość, że zarośla i podszycie tej wysokości mogły z powodzeniem zakryć wrak rozbitego samolotu. Podobnie jak zwalone drzewa, spotykane od czasu do czasu. Próbowałem liczyć przebyte kroki, ponieważ musieliśmy wiedzieć, kiedy przejdziemy te półtora kilometra; jednak nasze kroki były tak nieregularnej długości, odchylenia od właściwego kierunku tak częste, że wkrótce uznałem tę metodę za nieprzydatną. -
Czy potrafi pani ocenić odległość, jaką przeszliśmy? - zawołałem do
panny Thornton. -
Tak.
-
Dokładnie?
-
Tak.
Odpowiadała zdecydowanie, pewnym głosem. Ale nie było w nim zapału. Energiczna Fan-ki z dżungli zniknęła, a pojawiła się dawna, sztywna Charity Thornton. Myśl o znalezieniu rubinów i zrobienia z nich daru dla misji, której tak długo służyła, mogła być dla niej przyjemna, ale to poszukiwanie raziło ją. Wiedziałem, co czuje, bo sam czułem w pewnym stopniu to samo; miałem niemiłe wrażenie, że, jak sępy czy hieny, zamierzamy wyciągać korzyści z cudzej śmierci. Uczucie to zapadło we mnie głęboko, przeradzając się w pewnego rodzaju depresję. Nie mogłem się z niej otrząsnąć, choć wielokrotnie przekonywałem sam siebie, że te kamienie są spadkiem, który dziedziczę po swoim ojcu, tak jak dziedziczy się dom, czy przedsiębiorstwo. Brak efektów poszukiwań również działał przygnębiająco. Było zupełnie jasne, że w tej masie roślinności, w tym półświetle dżungli, moglibyśmy przejść w odległości paru metrów od wraku samolotu, nie dostrzegając go.
Teren nie był ani płaski ani gładki: dziesiątki małych pagórków, zagłębień i niewielkich jarów, czasami dość głębokich. Brnęliśmy przed siebie, znacząc maczetami mijane drzewa i sami gęsto naznaczani tymi przeklętymi, drapiącymi paprociami. Zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i Horn zauważył: - To jak torowanie sobie drogi przez wysokie zboże, którego każda słomka zaopatrzona jest w haczyk na ryby! Uważam, że jest to bardzo wierny i precyzyjny opis naszego spaceru przez paprocie. Zakończyliśmy wreszcie pierwsze przejście po obwodzie. Było już późne popołudnie. Skrajnie wyczerpani, na drżących nogach ledwie dotarliśmy do wsi. Młody Dżiga zniósł to najlepiej, ale też nie miał za sobą pracy maczetą. Postanowiliśmy następnego dnia przenieść się z namiotami na polanę pod wodospadem. Następne dni były wierną kopią pierwszego, znaczone jedynie wzrastającym zmęczeniem i zniechęceniem. Przez tydzień obchodziliśmy dokoła zmniejszający się obszar przeszukiwań, w ciągłej walce z nieustępliwą roślinnością, własnym zmęczeniem i przykrą świadomością, że mogliśmy już minąć to, czego szukamy. Mogłoby się wydawać, że niemożliwe jest przeoczenie czegoś tak dużego jak rozbity samolot. Wystarczy jednak zobaczyć ten teren, żeby zrozumieć, że jest to możliwe. Prawdopodobnie samolot stracił skrzydła, przebijając się przez korony drzew. Kadłub, niezależnie od tego jak duży, może się przełamać albo zgnieść wzdłuż osi, teleskopowo. Potem paprocie i pnącza pokryły wszystko gęstym kłębowiskiem zieleni. Nie opuszczało mnie nigdy uczucie, że to kłębowisko skłonne jest pochłonąć i nas. Uzgodniliśmy na samym początku, że nie będziemy włączać w to Dajaków. Byli to prości ludzie, ale nie głupcy. Gdyby zorientowali się, że bogactwo jest w zasięgu ręki, zażądaliby udziału w zysku. Z różnych powodów nikt z nas tego nie chciał. Dla Horna i dla mnie była to zwyczajna chciwość: dla panny Thornton decydujące były wyższe względy. -
To by zaniepokoiło całą okolicę - powiedziała - gdyby nagle jakaś
wieś stała się bogatsza od swoich sąsiadów. Co więcej, takie nagłe wzbogacenie się wywołałoby nieznośne napięcia również w samej wspólnocie. O wiele lepiej potrafi wykorzystać te pieniądze misja, wspierając nimi więk-
szą liczbę wsi. -
Tak by powiedział prawdziwy biurokrata - mruczał pod nosem Horn.
Na szczęście nie dotarło to do panny Thornton. Po dziewięciu krańcowo wyczerpujących dniach stwierdziliśmy, że rozsądek nakazuje zrobić przerwę. Musimy wrócić do Tunggal i odpocząć choć dwadzieścia cztery godziny. Możemy popływać w rzece, uzupełnić zapasy i odpocząć trochę od siebie, zaczęliśmy bowiem działać sobie nawzajem na nerwy. Nie wszystko jednak poszło tak, jak ustaliliśmy. Zanim skończyła się doba odpoczynku, ogarnęła mnie gorączka. Dygotałem i trząsłem się; w jednej chwili oblewałem się potem od żaru gorączki, a minutę później szczękałem zębami z zimna. Fan-ki, wielki uzdrowiciel, ładowała we mnie różnego rodzaju pigułki, tak że po paru dniach temperatura spadła i przestałem się trząść. Byłem jednak niesamowicie słaby. Zdawało się, że każda z moich rąk i nóg waży z pół tony; próbowałem usiąść i nie dałem rady; kiedy mnie podniesiono czułem zawroty głowy. Najgorsze minęło, ale ja nadal byłem niezdolny do ruchu. Leżałem na wznak na swoim sienniku, patrząc godzinami w odymioną strzechę. Horn i panna Thornton zostawili mnie i udali się kontynuować poszukiwania. Wątpię czy zabrali się do tego z wielkim zapałem. Powiedzieli, że mają zamiar rozszerzyć obszar poszukiwań, przesuwając je o południową granicę. Oboje jednak byli zmęczeni, i o wysiłku fizycznym myśleli wyraźnie niechętnie. Czułem, że nic nie znajdą, że nikt nie przyjdzie i nie wdrapie się po drabinie z okrzykiem „Eureka!” Ale wiedziałem również, że jeszcze kilka dni i staniemy przed koniecznością porzucenia naszych planów. Zmusiłem się do wstania z łóżka, wpychałem w siebie jedzenie, na które nie miałem ochoty, zadałem swoim ciężkim, bezwładnym kończynom proste ćwiczenia, i po upływie dnia lub dwóch byłem w stanie wałęsać się wokół domu, stwierdzając przy okazji, że uwagi panny Thornton o wspólnocie pracy były uzasadnione. Kiedyś zapadłem na ciężką grypę i przez wiele dni leżałem chory, cierpiący i samotny w swoim mieszkanku w Londynie. Ktoś z banku przyszedł mnie odwiedzić, posiedział pól godziny i to wszystko. Tutaj natomiast, chociaż byłem obcy, przez cały czas miałem opiekę. Dzieci przychodziły bawić się
w pobliżu i ze mną; kiedy zacząłem się poruszać, wszędzie widziałem uśmiechy, wszędzie mnie czymś częstowano; każdy napotkany mieszkaniec długiego domu zatrzymywał się, oceniając mój polepszający się stan i kiwał z uznaniem głową. Wśród mieszkańców angielski znal naprawdę tylko Buran, naczelnik wsi, sympatyczny starszy człowiek o nienagannych manierach, który odwiedzał mnie trzy razy dziennie. Stale przypominał, żebym i ja go odwiedził, jak tylko poczuję się wystarczająco dobrze. Oznaczało to przejście na drugi koniec domu, gdzie Buran miał coś w rodzaju bardzo skromnego dwupokojowego mieszkania, z którego zarządzał całą administracją i wymiarem sprawiedliwości. Kiedy wreszcie zdołałem dowlec się tam chwiejnym krokiem, usiedliśmy niedaleko stojącej na podłodze wielkiej, masywnej misy z wypalonej gliny, w której płonęły grube polana. Gospodarz mówił głównie o wojsku. Nie wiedział dlaczego Fan-ki wróciła, a poczucie taktu mówiło mu, że nie wypada o to pytać. Ponieważ byłem przyjacielem Fan-ki, więc interesował się moją osobą. Rozmawialiśmy o wojnach, w których braliśmy udział. Wiedział o brutalności Indonezyjczyków w Lobang Nibong, był tym rozgniewany i oburzony, i posłał tam grupę młodych mężczyzn, żeby służyli sąsiadom pomocą. To przypomniało mu, powiedział, podobną wizytę Japończyków w Tunggal w 1942 roku. Również byli brutalni i musieli później za to zapłacić. -
Jak? - spytałem.
Pokręcił głową. -
Tamte czasy już minęły - powiedział.
Zacząłem nalegać; trochę idiotycznie próbując zgadywać, co takiego im, lub z nimi zrobiono. Z jakiegoś niezdrowego powodu, chciałem usłyszeć jak o tym opowiada. -
Pokonaliście ich? - spytałem.
-
Tak.
Zawahałem się na chwilę. -
Głowy? - spytałem.
Popatrzył na mnie. -
Takie wtedy były zwyczaje.
Powiedziałem mu, że wiem o zasługach Dajaków w wojnie z Japonią i
jakie to było wspaniałe, kiedy nowoczesna armia nie mogła sprostać wojownikom nie mającym żadnego liczącego się wyposażenia. Wyjaśnił, że wzięcie głów wzbudziło strach wśród Japończyków. Zwyczaj był już zapomniany, martwy od wielu lat. Ożywiła go brutalność najeźdźców. Te głowy to była broń Dajaków. Potem zmienił temat. Ja jednak po pewnym czasie wróciłem do niego. Buran nie palił się do rozmowy o tamtych sprawach, to było jasne. Nie było go w Tunggal, kiedy patrol japoński został unicestwiony... Gdyby on tam był... Nie miałem na tym punkcie obsesji, ale zdawałem sobie sprawę, że moja fascynacja jest trochę chorobliwa. Wiedziałem, że te głowy były gdzieś tu, w Tunggal i chciałem je zobaczyć. Zacząłem szperać po całym domu. Normalnie nie mam pociągu do makabry; może w następstwie przebytej choroby obok nadwerężenia stanu fizycznego, nastąpiło jakieś zachwianie psychiczne. Nie wiem. W każdym razie nie znalazłem głów. Ściślej mówiąc nie znalazłem içh do momentu, kiedy, o wiele później, pewnego wieczoru Buran zwrócił się do mnie. - Chcesz zobaczyć te głowy? - spytał ze smutkiem. -
Tak.
Spytał dlaczego. -
Nie wiem - odpowiedziałem.
Patrzył na mnie w milczeniu dłuższą chwilę. -
To nie jest dobre.
-
Wiem - zgodziłem się.
Przypuszczam, że uległ moim naleganiom, ponieważ byłem gościem. Wziął mnie za ramię i zaprowadził do ciemnego, oddzielonego od reszty domu pomieszczenia na jego tyłach. Wewnątrz obrócił się do mnie i wskazał ręką. Podniosłem wzrok na czarne od dymu krokwie. Przez chwilę nic nie widziałem. Potem wzrok mój, oswojony z półmrokiem, wyodrębnił z otoczenia siedem niewyraźnych, ciemnych kształtów zwisających z jakiegoś koła czy pierścienia wysoko nade mną. Nie przypominały ludzkich głów ani w ogóle czegoś określonego. Równie dobrze mogły to być tykwy albo orzechy kokosowe. Siedem poczerniałych przedmiotów. -
Teraz widziałeś - powiedział Buran i wyprowadził mnie stamtąd.
Obudziłem się w środku nocy z głową wypełnioną obrazami minionego wieczoru, z uczuciem wstrętu do samego siebie. Czułem jakiś niepokojący pociąg i przymus pójścia z powrotem do tamtego ciemnego pomieszczenia i patrzenia na wiszące tam przedmioty i wiedziałem, że muszę to w sobie zwalczyć. Leżałem, a jednocześnie chciałem czegoś szalonego, jak w makabrycznych filmach z przerażającymi kreacjami Borisa Karloffa. Rano to coś było ciągle we mnie. Pokusa była zbyt silna i niemal bezwiednie skierowałem się w tamtą stronę. I oto stałem, patrząc w górę na niewielki pierścień siedmiu głów, prawie ukrytych przed ludzkim wzrokiem pod warstwą sadzy. Zastanawiałem się nad samym rytuałem. Dlaczego zostały zawieszone tak, aby tworzyły pierścień? Dziwiłem się, dlaczego umieszczono je w tak ukrytym miejscu. Przecież to trofea, a trofea człowiek umieszcza tak, aby były widoczne i oglądane. Bardzo dziwne. Coś mnie przykuło do tamtego miejsca. Stałem patrząc na ten dziwny pierścień, aż poczułem zawrót głowy. A pierścień wydawał się poruszać, obracać, wirować i musiałem opuścić wzrok i otrząsnąć się, żeby odzyskać poczucie równowagi. Oszołomienie przeszło prawie natychmiast. Jeszcze raz spojrzałem w górę, uświadamiając sobie nagle, co właściwie widziałem. Nie patrzyłem już na głowy, lecz na pierścień, na krąg jaki tworzyły. Poszedłem prosto do pokoju Burana. Przywitał mnie w drzwiach. -
Nie myśl już o nich - powiedział.
-
Nie myślę już o nich. Ale mam pytanie. Skąd wzięliście koło?
16.
Okopcony, pokryty sadzą, niewyraźny kształt, częściowo ukryty pod czapą opadłych ze strzechy źdźbeł słomy. Jego zarys zniekształcały dodatkowo zwisające na sznurkach głowy, tak że w półmroku łatwo było go przeoczyć. Gdyby nie zawrót głowy, który sprawił, że przez chwilę wszystko wirowało przed moimi oczami, nigdy w tym kształcie nie rozpoznałbym kota. Niemniej podświadomie musiałem to zrobić dużo wcześniej, bo inaczej co by mnie tam tak mocno ciągnęło? Wszystko to było trochę niesamowite. Dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy stojąc obok Burana ponownie podniosłem głowę i spojrzałem w półmrok sięgający dachu długiego domu. -
Czy to jest koło? - spytałem.
-
Tak.
-
Skąd ono pochodzi? Jak się tu znalazło?
Na świecie jest mnóstwo kół, ale nie w dżunglach Borneo. -
To z lasu. Wiele lat temu.
-
Chciałbym je zobaczyć. Mogę?
-
Staraj się nie myśleć o tych głowach - powiedział Buran.
-
Nie myślę o nich. Interesuje mnie tylko koło.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. -
Chcę tylko popatrzeć na nie z bliska - zapewniałem.
-
Nie wolno go ruszać.
-
To może ja tam wejdę? Po drabinie? Nie dotknę niczego.
Nie podobało mu się to wszystko. Był człowiekiem w pełni cywilizowanym, ale także Dajakiem i miał wpojony przez wychowanie szacunek dla zdobytych głów. Głowa przekazywała zdobywcy odwagę swego poprzedniego właściciela, powiększając jego własne męstwo. Znam wielu cywilizowanych ludzi, którzy pukają w niemalowane drewno, uznając tym samym równie stary przesąd. W końcu zgodził się. Przyniesiono drabinę - chwiejną, sfatygowaną, ze szczeblami przywiązanymi do niepokojąco giętkich żerdek. Wspinałem się bardzo powoli. Nie dowierzałem jeszcze swojej sprawności, a jeszcze mniej tej drabinie. Głowy chwiały się delikatnie na wysokości około sześciu metrów nad podłogą. Dopóki nie padło na nie trochę światła, można je było rozpoznać tylko pomagając sobie wyobraźnią. W świetle nabrały nagle realności. Pod warstwą sadzy rysy twarzy pozostały całkowicie czytelne. Jedna z głów ciągle jeszcze miała okulary przysłaniające zamknięte powieki; dwie inne wąsy. Były wystarczająco makabryczne, żeby na ich widok nawet rzeźnikowi przekręciły się wnętrzności, a jednak intrygowały wyrazem spokoju na wyschniętych, poczerniałych twarzach. Obiecałem Buranowi, że nie będę im się przyglądał i dotrzymałem obietnicy. Przyglądałem się kołu. Było to metalowe koło z masywną gumową oponą, o łącznej średnicy czterdziestu do czterdziestu pięciu centymetrów. Jaki to był metal, nie mogłem stwierdzić. Może stal, chociaż bardziej prawdopodobne byłoby aluminium, jeśli koło pochodziło z samolotu. Starałem się przypomnieć sobie Dakoty, które widziałem, i te którymi latałem. Wiszące tutaj kółko, wydawało mi się zdecydowanie za małe jak na jedno z kół głównego podwozia. Ale w pamięci mojej utkwił obraz Dakoty, która przed laty zabrała nas z Brize Norton. Dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni do widoku dużych odrzutowców z podwoziem złożonym z kilku kół głównych i jednego, podwójnego pod nosem. Normalny wydaje nam się widok poziomego kadłuba, którego część ogonowa wznosi się wysoko ponad płytę lotniska. Ale Dakota była starej daty. Tamte maszyny miały koło ogonowe. Sądziłem, że mogło ono być tych rozmiarów. Schodząc z drabiny czułem jak serce bije mi z podniecenia. Podzięko-
wałem uroczyście i poważnie Buranowi, zapewniając jednocześnie, że bardzo starałem się nie dotknąć głów. -
Gdzie to zostało znalezione? - spytałem. - W jakim lesie?
-
Czy to ważne?
-
Dla mnie tak.
-
Dlaczego?
Nagle pomyślałem: do diabła z utrzymywaniem ich w niewiedzy! Nie wygląda na to, abyśmy sami znaleźli ten samolot; już dwa tygodnie zeszły nam na poszukiwaniach i nie trafiliśmy na jakikolwiek ślad. Musimy korzystać z każdej możliwej pomocy. Buran słuchał z poważną twarzą, kiedy mówiłem o zaginięciu mojego ojca, o tym jak panna Thornton opiekowała się nim aż do jego śmierci, o liście przechowywanym przez wiele lat. Kiedy skończyłem, Buran powiedział: - To było w lesie. Nie wiem gdzie. -
A kto wie? Kto znalazł koło?
Pomyślał przez chwilę. -
Ten człowiek nie żyje.
Czułem, że ramiona mi opadają, ale jeszcze nalegałem. -
Ten samolot musi gdzieś tu być. Nie wiecie o żadnym wraku? Roz-
bitym samolocie? Pokręcił głową. Godzinę później, kiedy niepocieszony, stałem oparty o poręcz werandy, Buran podszedł do mnie z jednym z mieszkańców wioski. -
To jest Kelang. Jego ojciec znalazł koło. Kelang był z nim.
-
Pamiętasz gdzie to było? - Nawet ja sam wyczułem w swoim glosie
podniecenie. Kelang pokręcił głową, a ja poczułem, jak coś mnie ściska w żołądku. Buran coś zagadał i nagle Kelang uśmiechnął się, i tym razem pokiwał głową. Po prostu nie zrozumiał mojego pytania. Zaczęli teraz szybko rozmawiać, poznałem po intonacji, że Kelang odpowiada na jakieś pytania naczelnika. Potem Buran odwrócił się do mnie uśmiechnięty. -
On zna to miejsce. Zaprowadzi cię, jak będziesz wystarczająco silny.
Już poczułem się silniejszy, zapewniłem niezwłocznie. Buran jednak po-
trząsnął głową. Może jutro. Do tego czasu nie da Kelangowi pozwolenia. Spytałem jeszcze, czy mógłby posłać kogoś, by poprosił Fan-ki i Horna o powrót do wioski. Owszem, wyśle. Wrócili wieczorem, zmęczeni i zniechęceni. Nawet Dżiga wyglądał na przygnębionego. Ciągle jeszcze szukali, kiedy przybył goniec wysłany przez Burana. Jako człowiek praktyczny, siedział po prostu w ich obozie i czekał aż wrócą. Oni zaś przepracowali ciężko i niepotrzebnie prawie cały dzień. Ale nadzieja czyni cuda i kiedy opowiadałem im o Kelangu i o kole ogonowym, niemal widziałem, jak rośnie zawartość adrenaliny w ich krwiobiegu. Podobnie jak w moim. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, zabierając ze sobą ekwipunek potrzebny do założenia obozu i mnóstwo optymizmu, który tracił stopniowo swój blask w miarę jak podążaliśmy za Kelangiem przez aż nazbyt dobrze nam znane okolice polanki panny Thornton. Stamtąd Kelang poprowadził nas po skałach obok wodospadu, torując sobie drogę, podobnie jak sami to wielokrotnie robiliśmy, przez wysokie paprocie. Mijaliśmy drzewa znaczone naszymi maczetami i stosy pociętych przez nas pędów paproci. Cały ten teren został przez nas dokładnie przeszukany. W końcu Kelang zatrzymał się przy dużym drzewie i wskazał ręką na ziemię. Znaczenie tego gestu było oczywiste, ale panna Thornton dla upewnienia się spytała go jeszcze. Po uzyskaniu odpowiedzi, skrzywiła się. -
Tak. Koło było tutaj - powiedziała.
Miał to być taki doniosły moment, a tymczasem wszystkim było raczej do płaczu. Staliśmy niedaleko miejsca, w którym zaczynaliśmy nasze poszukiwania. Wtedy jeszcze pełni zapału, szukaliśmy bardzo uważnie, wiedząc, że nie trudno przegapić wrak samolotu. I to ma być tutaj? Tu, gdzie szukaliśmy w pierwszym dniu?! Byliśmy wówczas głęboko rozczarowani, stojąc tak w półmroku leśnym. Dokoła nas stare olbrzymie drzewa wznosiły się jak kolumny. Ich korony tworzyły nad nami ciemne sklepienie; wyglądaliśmy jak grupka uczestników pogrzebu w ogromnej katedrze. Jak ludzie, którzy nagle i brutalnie przekonali się o własnej małości wobec jej wyniosłego ogromu. Zaczęliśmy znów, w sposób bezładny i bezplanowy przeszukiwać teren, ale bez przekonania i bez szczególnej nadziei. Jeżeli coś tam było, to cał-
kowicie zakryte leśnym poszyciem. Oczami wyobraźni widziałem coś jak ciąg obrazów filmu, na którym mój ojciec, świadom nadchodzącej katastrofy, opadał coraz niżej w kierunku drzew. Nie jestem pilotem, ale było dla mnie oczywiste, że starał się trzymać nos samolotu podniesiony tak, aby ogon pierwszy zetknął się z pokrywą dżungli, w rozpaczliwej nadziei prześliźnięcia się po splątanych wierzchołkach i koronach drzew. Wówczas tylne koło oderwało się i spadło tutaj. Niestety, nic to nam nie mówiło; nawet nie określiło kierunku poruszania się samolotu. Dało tylko punkt centralny, pozwalający określić teren poszukiwań. Po pewnym czasie wróciliśmy do miejsca, gdzie zostało znalezione koło, żeby w marnym nastroju zjeść posiłek. Stałem potem oparty o drzewo, paląc papierosa, sfrustrowany i zły. Prawie bezwiednie uderzałem pięścią w korę drzewa. Kelang coś tam mamrotał. -
Co on mówi? - spytałem pannę Thornton.
-
Że nie wolno ci się za bardzo martwić. Ojcowie zawsze umierają
przed synami. -
Dziękuję - powiedziałem, pochylając nieco głowę.
Kelang znów przemówił. Panna Thornton energicznie obróciła się w jego stronę. -
A co teraz? - spytałem.
-
Powiedział, że podziela twoje uczucia. Gdzieś tu blisko zmarł też je-
go ojciec. -
Proszę spytać go w jaki sposób - zaproponowałem, ale ona zrobiła to
zanim wypowiedziałem swoją prośbę. Teraz uważniej słuchała odpowiedzi Kelanga. -
Spadł - powiedziała wreszcie.
-
Spadł?
-
Był z nim dziadek Kelanga. Ojciec Kelanga próbował widocznie
wspiąć się na drzewo, ale spadł i zabił się. -
Czy Dajakowie uprawiają wspinaczkę po drzewach?
-
Nie.
-
Więc jak to się stało? - spytałem, patrząc teraz w górę. Przez głowę
przelatywały mi różne myśli. -
On tego nie wie.
-
A jego dziadek? Co on na to?
-
Kelang mówi, że to było dawno. Nie ma pojęcia. Dziadek nie roz-
mawiał o tym wydarzeniu. Obejrzałem potężny pień, o który się opierałem. Do wysokości co najmniej trzydziestu metrów był gładki, ale wyżej jego konary rozchodziły się w różne strony i splatały się z gałęziami sąsiednich drzew. Nawet światło nie przenikało przez tę plątaninę. Jak wysoko jeszcze wznoszą się te drzewa? Trzydzieści metrów? Czterdzieści? Tam, wysoko, rozciągał się materac z liści i gałęzi, podtrzymywany przez te niezwykłe, twarde pnie. Nad rzeką podobne pale podtrzymują konstrukcję długich domów. -
Czy jest możliwe, żeby samolot nie przebił się przez drzewa? - spy-
tałem powoli. Horn spojrzał na mnie ze zdziwieniem. -
Sądzisz, że ciągle jeszcze może być tam, na wierzchu?
-
Nie wiem.
Czy to możliwe? Tam, nad nami, jest przecież dziesięciometrowa warstwa zieleni. Wiele gałęzi ma grubość do pół metra. Niektóre z nich są mocne jak stalowe dźwigary. Jeśli Dakota opadała na dżunglę mniej więcej poziomo, to czy nie mogło się zdarzyć, że drzewa utrzymały jej ciężar? Że podtrzymują ten ciężar w dalszym ciągu? Oderwałem wzrok od czarnozielonego baldachimu nad sobą. -
Proszę spytać, gdzie spadł jego ojciec.
Zamknąłem oczy i skrzyżowałem palce; jeszcze miałem nadzieję. Kelang odpowiadał na pytanie panny Thornton. -
No i jak? Wie?
Skinęła potakująco głową, a Kelang już stawał na nogi. Szliśmy za nim, a on torował drogę. Zatrzymał się po stu kilkudziesięciu metrach, wskazując na drzewo. Z reguły się uśmiechał, ale tym razem był bardzo poważny. -
To z tego drzewa spadł jego ojciec - powiedziała panna Thornton.
Wpatrywaliśmy się w tę przeklętą zieleń, aż zaczęły nam sztywnieć karki. Gdyby samolot był tam na górze, jakieś jego fragmenty na pewno byłyby widoczne. Zarys kształtu jakiejś prostej linii, innej niż linie występujące w przyrodzie, jakiś połysk, błysk światła odbitego od metalu lub szkła. Ale
listowie było nieprzejrzyste niczym głęboka woda. Przechodziliśmy z jednego miejsca na drugie w nadziei, że zmiana kąta widzenia pozwoli wreszcie coś wykryć. Próbowaliśmy rzucać kijami w stronę koron drzew, ale nie docierały nawet do najniższych gałęzi. Analogia do głębokiego jeziora stawała się coraz trafniejsza: jeśli samolot był tam, na górze, to dżungla ukryła go ponad swoją powierzchnią. Horn, człowiek systematyczny, powiedział w końcu: - Popatrzmy jakie są fakty. Wycięliśmy w krzakach kawałek miejsca i usiedliśmy u stóp wielkiego drzewa. -
Otóż - zaczął Horn - po pierwsze: to miejsce spełnia zasadnicze kry-
teria. Znajduje się półtora kilometra od obozu panny Thornton i teren obniża się w tamtym kierunku. Po drugie: koło ogonowe znaleziono w pobliżu, około stu czterdziestu metrów stąd. -
Jeśli to rzeczywiście koło ogonowe - wtrąciłem.
-
W porządku. Stawiamy znak zapytania. Ale jeśli nawet dowód ten
ma charakter przypuszczenia, to trudno zrozumieć, dlaczego jakiekolwiek koło, a tym bardziej koło z ogumieniem, znalazło się w miejscu takim jak to. Co innego w mieście. Nie jesteśmy jednak w mieście, lecz w dżungli, w pobliżu miejsca katastrofy lotniczej. Niemniej znak zapytania pozostaje. Dalej: ojciec Kelanga. Dajakowie nie mają po co łazić po drzewach. Tu nie ma palm. Wspinanie się na drzewa, w dodatku cholernie wysokie, jest im zupełnie obce, a on się wspinał. Ktoś, kto startuje do wejścia na takiego potwora jak to drzewo, musi mieć cholernie istotny powód. Jak na razie zgoda, co? -
Wygląda na to - zauważyłem - że on nie powiedział o swoim zamia-
rze nikomu z wyjątkiem ojca. Pytałem Burana, czy wie o jakimś wraku samolotu. Powiedział, że nie. Panna Thornton rzuciła na mnie szybkie spojrzenie. -
O ile pamiętam uzgodniliśmy, że nie wspominamy miejscowym o
katastrofie. Wzruszyłem ramionami. tać.
Skoro już znalazłem to koło, wydawało mi się bezsensowne nie spy-
Zacisnęła wargi, ale nic nie powiedziała. -
Mnie się wydaje, że ojciec Kelanga przystąpił do tej wspinaczki po
kryjomu. Czy Dający tak postępują? Panna Thornton zastanowiła się. -
Takie odkrycie dałoby mu znaczącą pozycję w społeczności. Wi-
działeś, gdzie to koło zostało zawieszone. Tak, to zupełnie możliwe. -
Niech będzie - przywołał zebranych do porządku Horn. - Jeśli więc
Kelang się nie myli, jego ojciec próbował wspinać się na to drzewo. Nie tam, gdzie znalazł koło, ale tu. To przemawia za tym, że musiał coś zobaczyć. Znalazł koło, a potem zobaczył samolot; tak ja to widzę. Czy ktoś się z tym nie zgadza? -
Zgadzam się - powiedziałem - to zupełnie możliwe. Chociaż nie wy-
nika z tego, że ojciec Kelanga zobaczył samolot; to mogło być cokolwiek, nawet połamane gałęzie. -
Czy próbowałbyś wspinać się na to drzewo, żeby zbadać złamaną
gałąź? Nie, on musiał zobaczyć samolot. To było dwadzieścia lat temu, w ciągu dwudziestu lat dżungla może ukryć wszystko. I ukryła samolot. Co do mnie, uważam, że musi być na górze. -
Ja również - powiedziałem. - Ale dowód jest słaby. Ten człowiek
spadł z drzewa również dwadzieścia lat temu. Skąd wiemy, że właśnie z tego drzewa? Bo Kelang tak mówi? Dobrze, w porządku. Ale czy aż tak dobra jest jego pamięć? -
Bardzo dobra - wtrąciła panna Thornton. - Możesz na niej polegać.
-
Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - stwierdził Horn. - Mu-
simy spróbować wejść na górę. -
Ma pan na myśli, że to ja powinienem spróbować?
Nawet nie mrugnął okiem. -
Ty, młody Faxtennee, jesteś oczywistym kandydatem.
Z podjęciem decyzji nie było kłopotów. Wykonanie tego cholernego zadania okazało się o wiele trudniejsze. Dotychczas patrzyłem na drzewo po prostu ciekawy, co też może na sobie lub nad sobą kryć. Teraz miałem zmierzyć się z nim jak z przeciwnikiem. A był to przeciwnik nie byle jaki. Pień, średnicy co najmniej półtora metra, był nagi jak słup i prosty jak kolumna. Dla któregoś z tych atletycznych kanadyjskich drwali, których
widuje się na filmach wspinających się jak małpy za pomocą długiego pasa i butów z kolcami, może by to było proste. Ale kanadyjskim drwalem nie jestem i dlatego czekała mnie ciężka przeprawa. Przydałby się wóz strażacki, z drabiną wysuwaną mechanicznie na wysokość trzydziestu metrów, ale najbliższy znajdował się chyba w Singapurze. Myślałem tęsknie o helikopterze; w Kuching dałoby się prawdopodobnie wynająć coś takiego i popatrzeć na drzewa z góry. Przemyślałem wszystkie możliwości i została tylko jedna. Mianowicie lina. Owszem, mieliśmy nowiutką, nylonową linę kupioną przeze mnie w Kuching. Całe moje zadanie sprowadzało się do wciągnięcia się po niej na wysokość trzydziestu metrów. Czułem się nieswojo, bo nigdy nie byłem dobry w ćwiczeniach na linie, nawet w szkole. Wiem jak się to robi, ale wolałbym tego nie praktykować. Nie jestem drzewołazem, jak nie był nim nieodżałowanej pamięci ojciec Kelanga. Wszystko to jednak należało do spraw drugorzędnych. Inne problemy domagały się rozwiązania w pierwszej kolejności. -
Okay, mamy linę. Ale jak, u licha, dostarczymy ją tam, na górę?
Horn popatrzył na mnie, potem na drzewo i znów na mnie. -
Chyba trafiłeś w dziesiątkę.
Horn, jako specjalista od planowania uważał, że wystarczy wysłać zapotrzebowanie do magazynu po tuzin kotwiczek zaczepowych numer taki-toa-taki oraz wyrzutnię liny stosowaną przez komandosów. Wówczas mógłby powiedzieć: słuchajcie panowie, oto jak należy podejść do tematu... Natomiast panna Thornton była zwolenniczką rozwiązań prostych, a nawet prymitywnych. -
Łuk i strzały? - podsunęła.
-
Nie mamy ani jednego ani drugiego, a nawet gdybyśmy mieli, ja nie
jestem łucznikiem. Może pani? Nie, ona też nie była. Mogłaby spróbować, bo nie należy do takich, którzy łatwo się zniechęcają, ale zbyt wielkiej pociechy by z tego nie było. Stałem badając wzrokiem to cholerne monstrum i nic nie przychodziło mi do głowy. Tu i ówdzie pnie owijały jakieś pnącza i Horn próbował zwrócić na nie moją uwagę. -
Czy pan myśli - spytałem - że jestem Tarzanem?
W końcu pożyczyłem od niego papier i ołówek, i zacząłem robić listę naszego ekwipunku w nadziei, że coś podsunie mi jakiś pomysł. Kuchenki i śpiwory, kilka termosów, lina, noże, haczyki na ryby, żyłka wędkarska, różne świecidełka i drobiazgi na podarki. Usiadłem i przejrzałem tę listę raz i drugi. Nie przyszło mi do głowy absolutnie nic. Wstałem, przywiązałem linę do sporego kamienia i rzuciłem nim w górę z całą siłą na jaką było mnie stać. Wysoko wśród listowia jakiś ptak zaskrzeczał głosem zadziwiająco podobnym do pogardliwego śmiechu. Nie miałem do niego pretensji, bo mój kamień dotarł do jednej trzeciej potrzebnej wysokości i ciężar liny ściągnął go na dół. Kelang wyciął z młodego drzewa prostą gałąź i zademonstrował nam rzut oszczepem, ale i to nie stanowiło żadnego rozwiązania. Wszystkie nasze wysiłki obserwowała gromadka długonosych małp. Siedziały na bezpiecznej wysokości, najzupełniej lekceważąc sobie nasze wysiłki. Czytając po raz dziesiąty sporządzoną przez siebie listę, rozwiązałem jeden problem. Ciężar liny, choć niezbyt duży, hamował wszystko, czym próbowaliśmy rzucać, a przecież mieliśmy dwie szpule cienkiej nylonowej żyłki wędkarskiej, zakupionej tak przewidująco przez pannę Thornton i dotychczas nie rozdanej. Żyłka była niewiele grubsza od nitki. Gdyby udało się zarzucić ją tam, gdzie trzeba, a do jej drugiego końca umocować linę... Kamienie i dzidy ponownie poszły w ruch, ale bez efektu. Potrzebny byłby mistrz olimpijski w rzucaniu oszczepem, żeby tą metodą coś uzyskać, a nawet i on musiałby wziąć rozbieg. Niestety, nie mieliśmy ani miejsca na rozbieg ani olimpijskich ramion. Horn zmajstrował coś w rodzaju łuku, splatając cięciwę z kilku kawałków żyłki. Ale - wie o tym każdy chłopiec - łuki domowego wyrobu nie są najlepsze. Strzały tym bardziej. Chwileczkę! Strzały! Nagle wróciłem pamięcią w odległe czasy mojego nieudanego dzieciństwa, kiedy to ojciec zrobił dla mnie coś, co według niego było „tajną bronią z Yorkshire”. Kiedy pierwszy egzemplarz został zagubiony czy złamany, sam zrobiłem jedną czy dwie sztuki tej broni. Ojciec nazywał to „miotaczem strzał”. Była to świetna zabawka, ale co dziwne, bardzo niewielu chłopców o niej słyszało. Wyszukałem odpowiedni kawałek zdrowego drewna i za pomocą noża
próbowałem nadać mu właściwy kształt. Dobra strzała do miotania ma około trzydziestu centymetrów długości, jest gruba na jednym końcu i zwęża się stopniowo aż do lotek, jak w zwykłej strzale. Żeby wykonać to należycie, najlepiej mieć imadło i strug. Nie miałem tego i oczywiście pierwszy kawałek drewna zmarnowałem. -
Cóż to znowu takiego? - spytał Horn, kiedy zabrałem się do struga-
nia drugiego kawałka. -
Strzała do miotania.
-
Hmm - popatrzył na mnie z powątpiewaniem. - Jak to działa?
-
Tym się rzuca.
-
Tak, ale...
-
Z jakiej części Anglii pan pochodzi? - spytałem.
-
Z Kentu.
-
A gdzie pan chodził do szkoły?
-
King's College, Canterbury.
-
Zbyt ekskluzywne - powiedziałem. - To jest zabawa klas średnich.
Tym razem pracowałem ostrożniej; żadnych niekontrolowanych cięć noża - tylko uważne zdejmowanie cienkich wiórów. Aż wreszcie strzała była z grubsza gotowa i wyważona na palcu tak, żeby jedna trzecia z grubszym końcem równoważyła się z cieńszą resztą. Najtrudniejszą sztuką jest zawsze przecięcie cienkiego końca dla zamocowania lotki, ale nóż był ostry, robiłem to delikatnie i udało się już za pierwszym razem. Lotkę zrobiłem z pudełka po papierosach. Następnie wykonałem małe nacięcie, mniej więcej dziesięć centymetrów od lotki. -
A to po co? - Horn przyglądał mi się pilnie.
-
Czy to znaczy - powiedziałem - że przy całym swoim doświadcze-
niu, wiedzy o wojnie i różnych rodzajach broni nie widział pan czegoś takiego? -
Nie widziałem.
-
No więc to - mówiłem, pogłębiając nieco nacięcie - jest całą tajem-
nicą tej broni. Teraz brakowało mi tylko kawałka mocnego sznurka długości około pół metra. Żyłka była za cienka, lina za gruba. Mieliśmy materiały bardzo wymyślne, a potrzebny był zwykły sznurek od wigilijnej paczki pod choinkę.
-
Sznurek - powiedziałem, czekając na czyjś pomysł. Głowy poruszyły
się przecząco. - Może coś elastycznego? Gumka? - rzuciłem ryzykancko w stronę panny Thornton. -
Nie - odpowiedziała obojętnym tonem. Czy to była odmowa, czy
stwierdzenie braku czegoś takiego - nie wiadomo. Miała jednak inny pomysł. -
Czy sznurowadło nie będzie za krótkie?
Okazało się w sam raz. Teraz strzała była gotowa do rzutu. Pozostał wybór celu. Z lewej strony pnia wyrastał masywny konar, lekko ugięty pod ciężarem listowia, ale niesplątany z innymi gałęziami. Gdybym zdołał rzucić strzałę z umocowaną do niej żyłką tak, by spadła po przeciwnej stronie gałęzi... Sporo czasu straciliśmy na odwijanie żyłki i układanie jej tak, żeby o coś nie zahaczyła. Ale zahaczyła. Strzała przeleciała kilkanaście metrów i spadła. Znów pracowite układanie żyłki i kolejna próba. Dopiero za piątym razem strzała uniosła się do korony drzewa - i tam utkwiła. Ostrożne szarpanie za żyłkę nie dało rezultatów; jedno silniejsze wystarczyło, żeby pękła. Wędkarze znają to uczucie. Zabrałem się do robienia następnej strzały i zasadziłem wszystkich do robienia trzeciej, czwartej i piątej. Dżiga był wściekły, bo nie powierzono mu dużego noża, a jego upominkowy scyzoryk nie nadawał się do tej roboty. Wszystkie cztery strzały zniknęły, jedna po drugiej, w liściastym baldachimie dżungli. Najwyraźniej straciłem wprawę w rzucaniu. Kilka razy udało nam się ściągnąć zaczepioną strzałę z powrotem, ale w końcu wszystkie zostały wśród liści. Przystąpiliśmy do dalszej produkcji. Napięcie rosło. W końcu zdarzył się cud. Strzała poszybowała nad właściwą gałęzią i spadła po drugiej stronie. Ciągnąc za żyłkę, przerzuciłem przez gałąź nylonową linę, tak że oba jej końce mieliśmy na ziemi. Horn skłonił przede mną głowę gestem wyrażającym uznanie. -
Najgorsze za tobą - powiedział.
Tego dnia było już, na moje szczęście, za późno na dalsze działania. Jutro też będzie dzień. Jeszcze zdążymy.
W drodze powrotnej, choć zmęczony, myślałem o wszelkich możliwych sposobach bezpiecznego dostania się na drzewo: może prowizoryczne krzesło bosmańskie albo pętle na stopy czy coś w tym rodzaju. Ten właśnie moment wybrało Borneo, aby przypomnieć nam o ryzyku, na jakie byliśmy tu wystawieni. Od drzewa tuż przed nami oderwał się długi, cienki kształt i, dziwacznie wygięty, poszybował w powietrzu. -
Czy to przypadkiem nie wąż? - spytałem pannę Thornton. Potwier-
dziła i uraczyła mnie małym wykładem na jego temat. -
Potrafi się spłaszczyć i wciągnąć nieco łuski po stronie brzusznej. W
ten sposób wzdłuż całego ciała robi się od dołu wklęsły, co pozwala mu na lot ślizgowy. Jeśli się nie mylę, są trzy rodzaje tych węży. -
A czy są wśród nich jadowite?
Tego akurat panna Thornton nie wiedziała.
17.
Przez większą część nocy rozmyślałem o czekającym mnie zadaniu. Niepewności zdawały się mnożyć. Ten latający wąż napędził mi strachu pod wieloma względami. Co jeszcze może się czaić między wierzchołkami drzew? Czy małpy nie są agresywne? Tego tylko brakuje, żeby trzydzieści metrów nad ziemią, kiedy człowiek trzyma się obiema rękami, para rozzłoszczonych małp zaczęła kąsać go po twarzy! Ale wykręcić się od wspinaczki na drzewo też nie można. Ani Horn ani panna Thornton tego nie zrobią. Namawiać do tego Kelanga? Żeby zaryzykował życie śladem swego ojca? Jeśli komukolwiek było pisane kontynuowanie zaczętego dzieła, to tylko mnie. Panna Thornton znajdzie w razie czego odpowiednią szczelinę w skale i jeszcze jedną kępę orchidei, żeby oznaczyć miejsce. I pomodli się szczerze! Nie byłem jeszcze w pełnej formie, ale szybko wracałem do sił, i do normalnego poziomu brakowało mi pewnie około dziesięciu procent. Z kawałka nylonowej liny i plecaka zrobiłem coś, co miało służyć jako krzesło bosmańskie. W plecaku musiałem oczywiście wyciąć otwory na nogi. Kiedy włożyłem to rankiem na siebie, Horn parsknął krótkim śmiechem i powiedział, że wyglądam jak niemowlak owinięty pomarańczową pieluszką. Wyjaśniłem, że moim priorytetem jest bezpieczeństwo, a nie elegancja. Byłem zatem przygotowany, ale nie gotowy. Nigdy nie jest się goto-
wym, gdy stawką w grze ma być życie. Udało mi się odsunąć nieco ten najgorszy moment, prosząc o filiżankę kawy z termosu i papierosa. Panna Thornton, jak zwykle kiedy paliłem, powiedziała: - Naprawdę musisz rzucić palenie. -
Ten papieros może być moim ostatnim - odpowiedziałem pół serio.
Dłużej zwlekać nie było sensu. Jeszcze ostatnie sprawdzenie węzłów przy krześle bosmańskim i nagle moje stopy znalazły się nad ziemią. Krzesło, małymi szarpnięciami, ruszyło w górę. Szło to powoli, bo po każdym podciągnięciu linę trzeba było zablokować, okręcając ją dokoła potężnego pniaka przyniesionego specjalnie w tym celu. Jego ciężar był większy niż mego ciała, dzięki czemu miałem swego rodzaju zabezpieczenie, ale Towarzystwo Ubezpieczeniowe Lloyda nie uznałoby tej przejażdżki za przedsięwzięcie o najniższym stopniu ryzyka. Wszystko wydaje się stosunkowo łatwe, dopóki odbywa się tylko w myślach, przed rozpoczęciem działania. Wiadomo było, że mam do przebycia około trzydziestu metrów i w tym stwierdzeniu zawierał się właściwie cały problem. Ale to „wszystko” zaczyna się zmieniać, kiedy wisi się w powietrzu na linie, ludzie tam, w dole, stają się coraz mniejsi, gałąź w górze zbliża się coraz bardziej, a nieco wyżej widać dużego czarnego ptaka z zagiętym żółtym dziobem podobnym do kilofa, który przechylając głowę to w jedną to w drugą stronę patrzy i zastanawia się, jak też może smakować to coś, co tu się zbliża. Ani śladu samolotu, a gałąź coraz bliżej... Próbowałem obmyślić coś w rodzaju marszruty - z liny na drzewo. Trzeba będzie wykonać cholernie ryzykowny pierwszy krok. Potem może nie będzie tak trudno, o ile uda mi się zapomnieć o wysokości. Upatrzyłem już sobie jeden konar; prosty, prawie pionowy, ze sporą liczbą odchodzących od niego mniejszych gałęzi. Przy odrobinie szczęścia... Drgnąłem, bo wielki ptak poderwał się i przeleciał leniwie zaledwie kilka metrów ode mnie. Wyraźnie mniej obawiał się mnie, niż ja jego. Jeszcze kilka szarpnięć liny i dotknąłem gałęzi. Siedziałem przez chwilę, szykując się do następnego ruchu. Objąłem oburącz gałąź i przerzuciłem przez nią jedną nogę. Następnie wwindowałem całą resztę z krzesłem bosmańskim na dodatek.
Teraz trzeba było w ciągnąć na górę odpowiednio długi kawałek liny, aby wystarczyła mi do asekuracji. Nieskończenie ostrożnie stanąłem na gałęzi, opierając się o pień. Upatrzony pionowy konar był prawie dokładnie po przeciwnej stronie pnia. Prawie metr ode mnie i nieco wyżej. Dosięgnięcie go wiązało się z chwilową utratą zabezpieczenia, a tego cholernie chciałem uniknąć. Powiedziałem sobie, że jeśli ja tego nie zrobię, to nikt inny nie zrobi i wysunąłem na próbę nogę. Przydałby się młotek i haki, ale to była prymitywna wspinaczka, odbywana w prymitywnym miejscu, bez żadnych technicznych sztuczek zmniejszających ryzyko. Pierwsze - wyciągnij nogę; drugie - znajdź oparcie dla stopy; trzecie - wypróbuj je przez obciążenie; czwarte - przenieś ciężar ciała. Zrobiłem to wszystko i odetchnąłem. Jak na razie wszystko poszło dobrze. Zacząłem się wspinać, robiąc co kilkadziesiąt centymetrów węzły dla asekuracji. Sapałem ciężko, a pot, z gorąca i częściowo ze strachu, lał się ze mnie strumieniem. Nagła, uderzająca myśl unieruchomiła mnie przyklejonego do gałęzi. Co za idiota ze mnie! Jacy idioci z nas wszystkich! Nie ma żadnego samolotu na drzewach. To my sami kazaliśmy sobie w to uwierzyć! We wszystkich naszych rozmowach, pytaniach i rozważaniach, tam i z powrotem i jeszcze raz, udało nam się przeoczyć coś bardzo istotnego. Proste pytanie: Jak, u licha, mógł ciężko ranny człowiek zejść na dół? Prosta odpowiedź: nie mógł. To oczywiste. Liczne rany - powiedziała Thornton: złamana kość udowa i żebra. Jakkolwiek dobrze by latał, nie mógł latać bez samolotu. Wielkie czarne ptaki potrafią sfrunąć w dół, ale ranny człowiek tego nie potrafi. I nic tu nie pomogą: rozum, odwaga ani żadne skarby. Czas schodzić, pomyślałem z ulgą. Z miejsca gdzie się znajdowałem, perspektywa powrotu do Londynu z pustymi rękami wyglądała zdecydowanie zachęcająco. Robiłem właśnie pierwszy krok w dół, kiedy zauważyłem coś, co kazało mi się zatrzymać. Wytrzeszczyłem oczy. Z wysokości około pięciu metrów nad moją głową zerkał na mnie koniuszek statecznika Dakoty. Stałem jak skamieniały, nie wierząc własnym oczom i na wpół przekonany, że musi to być jakieś złudzenie, jakieś nieprawdopodobne połączenie płaszczyzny i kąta, liścia i gałęzi, w tym przyćmionym świetle wyglądające na to, czym nie jest. Jeszcze pół metra i wszystko się rozstrzygnie, jasno i
ostatecznie. Wspinałem się powoli, z celową ostrożnością posuwając się centymetr po centymetrze, ciągle jeszcze nieprzekonany; nie byłoby to dla mnie zaskoczeniem, gdyby w pewnej chwili kształt statecznika zniknął i stał się ponownie częścią drzewa. Ale nie znikał. Widziałem już łuszczące się plamy wyblakłej miejscami farby maskującej. W końcu mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć. Pod palcami był metal. Proste pytanie - w jaki sposób ciężko ranny człowiek zszedł na dół? Bo to właśnie zrobił. Nie było już prostej odpowiedzi. Dakota z ładunkiem rubinów leżała na drzewie niczym na poduszce. Jej ciężar przygniótł gałęzie i rozchylił je na boki, tworząc sprężystą, zieloną platformę zawieszoną wysoko między wierzchołkami gigantycznych drzew. Sprawdziłem wytrzymałość statecznika, aby mieć pewność, że uniesie mój ciężar. Przecisnąłem się przez wilgotne listowie, przykucnąłem na płacie i mogłem wreszcie objąć wzrokiem prawie cały samolot, chociaż pole obserwacji było bardzo zawężone. Przez wszystkie te lata, setki zgniecionych gałęzi walczyło o dostęp do światła i pięło się znów ku górze. W rezultacie Dakota wyglądała, jakby ktoś celowo spowił ją w zielony kokon z liści i gałęzi. Obróciłem się ostrożnie. Statecznik pionowy, wyrwany z kadłuba i zgięty, znajdował się tuż nad moją głową. Skrzydeł nie widziałem wcale; były dość daleko, a gałęzie całkowicie przesłaniały przód samolotu. Przez jakiś czas siedziałem, urzeczony niezwykłością, czy wręcz niesamowitością faktu, że ten samolot istnieje, jest tutaj, uszkodzony, lecz względnie cały, pięćdziesiąt metrów nad ziemią, w środku niezmierzonych połaci pierwotnej dżungli. Dziesiątki myśli przepływały przez mój umysł, ale przede wszystkim myślałem o człowieku, który doprowadził tę Dakotę aż tu: o moim ojcu, jak podniecony zagarniętym bogactwem odlatywał tam, gdzie - jak sądził - czeka go niebiańskie życie w dostatku i beztrosce. Trudy wojny były już za nim. I wtedy, może zupełnie niespodziewanie, nagła świadomość, że z samolotem dzieje się coś złego. Silniki? Może paliwo? A może coś zupełnie innego? Coś zaskakującego, inaczej z pewnością próbowałby zawrócić i lądować w Kuching. Ale nie miał widocznie takiej możliwości. Świadomość, że pod nim nie ma nic prócz dżungli; gorączkowa próba posadzenia Dakoty wśród drzew. Niemożliwe, a jednak prawie mu się udało.
Teraz, po dwudziestu latach, ptaki ćwierkały i nawoływały się wokół zielonej mogiły samolotu, on zaś legł o kilometr stąd pod kępą dzikich orchidei. I to ja, jego syn, byłem tym, który... Przez dwadzieścia lat ledwie od czasu do czasu o nim wspomniałem. Teraz jego list miałem w kieszeni, a jego obraz przed oczami. Słyszałem nawoływania z dołu, ale nie odpowiadałem. Długi, pusty kadłub Dakoty wzywał mnie i uważałem, że ta chwila powinna należeć tylko do nas. Było to uczucie niemal religijne. W odległości paru metrów widniały w bocznej ścianie kadłuba otwarte drzwi, częściowo zakryte panoszącą się roślinnością. Zacząłem posuwać się w tamtym kierunku. Było to podobne do trawersowania skalnej ściany, ale bardziej niebezpieczne, ponieważ oparciem dla stóp były często cienkie, uginające się pod moim ciężarem gałęzie. W ogromnej masie zdołały utrzymać ciężar samolotu, ale pojedynczo stawały się giętkie i zdradliwe. Odciągając jedne gałęzie i odpychając inne, dotarłem do luku, uchwyciłem za próg i wciągnąłem się do wnętrza. Po chwili stałem w progu, nasłuchując nerwowo. Tysiące drobnych szmerów i potrzaskiwań były odpowiedzią gałęzi na ten nieznaczny przyrost dźwiganego przez nie ciężaru. Samolot jakby poruszył się odrobinę. Czy to możliwe, że równowaga jest aż tak subtelna? Lepiej o tym nie myśleć. Początkowo zdawało mi się, że Dakota leży poziomo, ale okazało się, że nie. Była lekko pochylona, nosem w dół. Niezbyt stromo, ale wyraźnie. Kiedy zdecydowałem się na pierwszy ruch, był to ruch po linii najmniejszego oporu, to znaczy w dół, w kierunku kabiny pilota, po wilgotnej, spleśniałej podłodze. W pewnym momencie poślizgnąłem się i usiadłem. Padając, kątem oka dostrzegłem jakiś przedmiot. Wziąłem go do ręki: butwiejący kawałek parcianego pasa. Kiedy podniosłem się, odkryłem jego pozostałą część zamocowaną do ściany i prowadzącą w kierunku drzwi. Ostrożnie, pamiętając o niedawnym wypadku, pochyliłem się, badając te resztki. Była to uprząż spadochronu. Ojciec musiał ją tu zamocować, a rozwinięty spadochron wyrzucił na zewnątrz i użył do zejścia na dół zamiast liny. Miał nadzieję, że długość będzie wystarczająca. Możliwe, że związał odciągi spadochronu w długą linę i po niej próbował zejść. Potem przyszła mi inna myśl do głowy. Mógł wyjść z katastrofy tylko z nieznacznymi obrażeniami
i poranił się schodząc z drzewa. Długotrwałe, wyczerpujące schodzenie po cienkiej linie, która w dodatku była zbyt krótka, albo zerwała się, a potem upadek, złamana noga i żebra... Nie znalazłem żadnych resztek czaszy spadochronu czy linek, ale w ciągu dwudziestu lat wilgotna dżungla pochłonie każdy naturalny materiał. Zastanawiałem się nad tym przez kilka chwil, ale było to tajemnicą i tajemnicą miało pozostać, a poza tym ta sprawa interesowała tylko mnie. Ruszyłem ostrożnie w kierunku kabiny pilota; obok długiej, wąskiej skrzyni, ku stojącym otworem, blaszanym drzwiom. Zajrzałem do środka. I odskoczyłem gwałtownie. W fotelu drugiego pilota siedział przypięty pasami szkielet z odrzuconą w tył czaszką i wyszczerzonymi zębami. Na kościach wisiały jeszcze zbutwiałe resztki ubrania. Patrzyłem na to raczej wstrząśnięty niż zdziwiony. Dawno temu, na Jamajce, Horn opowiadał o dniu, w którym mój ojciec odleciał Dakotą z fałszywymi dokumentami, swoim czerwonym skarbem i pułkownikiem Cesarskiej Armii Japońskiej Toshiba, w szkockim berecie i uniformie szanghajskich ochotników. Rozpadający się, parciany pas podtrzymywał zardzewiałą pochwę noża. Kilka mosiężnych guzików, pozieleniałych od śniedzi, trzymało się resztek munduru. Kiedy potarłem jeden z nich, spod śniedzi ukazał się półksiężyc. Podczas wojny ciągle słyszało się o uśmiechniętych Japończykach. Toshiba został ze swoim uśmiechem na zawsze. Użyłem wcześniej słowa „niesamowite” i wątpię, czy istnieje lepsze na opisanie tego co wtedy czułem. Niemniej znalazłem się tam w określonym celu, miałem wykonać pewną pracę, a siedzenie i rozpamiętywanie nie było jej częścią. Samolot został odnaleziony, a więc część poszukiwań już za nami. Zaczyna się druga część. Gdzieś w obrębie tej martwej konstrukcji, w tym grobowcu wśród drzew, znajdowała się kolekcja rubinów, z powodu której stracił życie George Winslowe Faxtennee. Obecnie George Winslowe Faxtennee Drugi musi zabrać się do szukania tej kolekcji. Od początku naszej wyprawy znalezienie samolotu stanowiło zasadniczą trudność. Jeśli to nam się uda, reszta powinna być łatwa. Wiemy, że jeden z dźwigarów w podłodze został wyjęty, wykonano według niego odpowiednią formę i odlano kopię z amalgamatu. W niej umieszczone zostały kamienie. Sądziłem, że
wszystko będzie zupełnie proste. Kilka szybkich skrobnięć nożem, żeby odróżnić aluminium od amalgamatu i wyjęcie zidentyfikowanego dźwigara. Amalgamat jest miękki, nie będzie problemów. Teraz jednak, stojąc plecami do kabiny pilota i patrząc wzdłuż wnętrza kadłuba, zobaczyłem jasno, jak trudne mogą być poszukiwania. Długa skrzynia z tekowego drewna zawiera, prawie na pewno, japońską torpedę, uzasadnienie rzekomej konieczności ostatniego rejsu Dakoty. Przypadek zrządził, że torpeda przy upadku samolotu nie urwała się z uwięzi. Wielka skrzynia trochę się skrzywiła, ale wciąż umocowana była łańcuchami do pierścieni przyśrubowanych do podłogi. Spoczywała na kilku balach twardego drewna, mających niewątpliwie zapewnić bardziej równomierne obciążenie podłogi. Przed opuszczeniem Anglii odszukałem nieco informacji o budowie Dakoty. Przypomniałem je sobie i dopiero teraz pojąłem rozmiary czekającej mnie pracy. Dźwigary leżą pod podłogą: są częścią struktury samolotu, ale nie decydują o jej całości. Dlatego właśnie wybrano je przy opracowywaniu techniki przemytniczej. Drugim argumentem, przemawiającym na rzecz dźwigarów było to, że dostać się do któregoś z nich można tylko usuwając całą sekcję pokrycia podłogi. Mój ojciec zakładał, że urzędnicy kontroli celnej mają co innego do roboty, niż rozbieranie podłogi w samolocie głównodowodzącego. Czekał mnie kawał ciężkiej pracy. Ile może ważyć torpeda? Tonę, może więcej. Skrzynia miała długość siedmiu kroków, czyli około sześciu metrów, a większość głównych dźwigarów leżała bezpośrednio pod nią. A więc trochę kalkulacji, jeśli to jest odpowiednie określenie tego procesu. Oto czynniki: pierwszy - torpeda, o masie co najmniej tony. Drugi sama Dakota ważąca nieco więcej niż jedenaście ton. I trzeci - Dakota wisi na czubkach drzew. Możliwe, że uwięzła bardzo mocno, ale równie dobrze mogła zawisnąć w stanie subtelnej równowagi. Co by się stało, gdybym przesunął torpedę? Miła perspektywa. Jedenaście ton metalu poruszające się między gałęziami; poruszające się, co więcej, ze mną w środku! Gdyby samolot ześlizgnął się i zaczął spadać, byłbym uwięziony wewnątrz z koziołkującą tor-
pedą o masie jednej tony. Taki w każdym razie był ogólny kierunek moich rozważań. Były i inne. Na przykład: czy mógłbym uzyskać jakąś pomoc? Ani Horn, ani panna Thornton nie poradzą sobie z wejściem na drzewo. Ani Dżinga. Nie możemy też angażować Kelanga czy jakiegokolwiek mężczyzny z Tunggal. Że ja ryzykuję głową, to co innego. Robię to w nadziei zysku. Poza tym - oni nie są dobrzy we wspinaczce. A tu, na górze, byliby przypuszczalnie bezużyteczni. Jakie mam narzędzia? Bardzo niewiele. Maczeta i żadnych perspektyw na zdobycie czegoś ponadto. Może siekiera. Przyszło mi na myśl, że niektóre z tych problemów stały także przed ojcem. On również musiałby podnieść podłogę i wyciąć dźwigar. Oczywiście, zamierzał to robić po usunięciu torpedy, ale byłby zmuszony, tak jak ja, zabrać się do tego w pojedynkę. Zacząłem szperać we wnętrzu kadłuba i przynajmniej ta część rozumowania okazała się poprawna. Niewielka paczka owinięta ceratą zawierała zardzewiałą piłę do metalu, śrubokręt, kilka kluczy, kilka brzeszczotów do metalu zawiniętych w naoliwiony papier i duże szczypce do przecinania prętów stalowych. Wszystko to było wciśnięte pod fotel pilota. To już lepiej. Brak jeszcze łomu, a to właśnie narzędzie potrzebne mi było do przesunięcia torpedy. Przed rozpoczęciem pracy muszę tych tam, w dole, zawiadomić, że znalazłem samolot. Pewnie się zastanawiają, i słusznie, co tam robię, zaginiony w listowiu. Podszedłem do drzwi, odczekałem chwilę, przysłuchując się leciutkim potrzaskiwaniom gałęzi - jak krytyczny jest stan równowagi Dakoty? - i krzyknąłem najgłośniej jak mogłem: - Znalazłem! Wydawało mi się, że słyszę jakieś krzyki w odpowiedzi, ale nie byłem pewny ze względu na hałasy dżungli. Obowiązek spełniony. Rozpocząłem poszukiwania sposobem tchórzowskim, licząc na szczęśliwy traf. Nie ma sensu przesuwać torpedy, dopóki nie okaże się to konieczne. Zacząłem więc od ogona. Płyty podłogowe przykręcono przed dwudziestu laty i wkręty były w większości unieruchomione przez korozję. Kilka z nich udało mi się odkręcić, ale inne ani drgnęły. Przy zastosowaniu większej siły, łeb wkrętu zniekształcał się i śrubokręt stawał się bezużyteczny. Po usunięciu tylu wkrętów, ile się dało, puściłem w ruch maczetę, trąc blachę wokół opornych
śrubek. Pot kapał ze mnie, tworząc na podłodze niewielką kałużę. Ponad godzinę pracowałem nad usunięciem pierwszej płyty. Dało mi to dostęp do pięciu dźwigarów. Westchnąłem, dodając króciutką modlitwę, i zacząłem drapać je nożem, a potem kląć. Godzina ciężkiej harówki i mniej niż pół minuty wystarczyło na stwierdzenie, że wszystkie pięć to aluminium! Następna płyta był dłuższa i szersza, a z wkrętami miałem takie same problemy jak poprzednio; tyle że tym razem było ich więcej. O pierwszej po południu wilgotny, lepki upał osiągnął swoje maksimum. Machając bez przerwy narzędziami, w ciągu blisko trzech godzin usunąłem dwie płyty podłogowe i odsłoniłem tylko aluminiowe dźwigary. Przekąska zabrana z obozu składała się z kawy, puszki zimnej fasoli i papierosa. Natychmiast potem przystąpiłem do dalszej pracy. Do końca długiego popołudnia usunąłem jeszcze trzy płyty i sprawdziłem w sumie dwadzieścia jeden dźwigarów, wszystkie z czystego aluminium. Jeśli to rzeczywiście było czyste aluminium: - dźwigary wyglądały delikatnie i lekko, ale okazały się twarde jak stal wolframowa. W każdym razie żaden z nich nie był z amalgamatu. Zawołałem na dół i zrobiłem krótki odpoczynek przed rozpoczęciem schodzenia. Gdybym miał więcej wody i jedzenia, zostałbym w górze na całą noc, razem z pułkownikiem Toshibą. Musiałem jednak zejść i zszedłem. Ze strachem, jak należało oczekiwać, bo cała sprężystość i większa część wyczucia opuściły moje zmęczone kończyny. Toteż miałem wrażenie, że trwało to dwa razy dłużej niż w rzeczywistości. Może zadziałała wyobraźnia? Wszyscy mogli odczytać z mojej twarzy, że nie dokonałem żadnego podniecającego odkrycia. Ale różnica reakcji była ciekawa. Zaczął Horn: Przynajmniej znaleźliśmy samolot. Jutro też jest dzień. Biorąc pod uwagę, że ten dzień był dla nich przyjemnym piknikiem, podczas gdy ja harowałem jak wariat, tę reakcję trzeba uznać za dość chłodną. Panna Thornton uważała natomiast, że powinienem powiedzieć im nieco więcej. Uśmiechnąłem się do niej i przeprosiłem grzecznie. Kelang nie powiedział nic, ale patrzył na mnie ze smutkiem, co było znacznym postępem w porównaniu z poprzednimi reakcjami. Mały Dżiga zaś trzymał
mnie za rękę przez całą drogę do obozu. Bardzo miły wyraz współczucia. Zrobiliśmy naradę wojenną. Sytuacja wyjaśniona, wykresy narysowane, żywa dyskusja: mimo wszystko ogólna zgoda co do tego, że postąpiłem prawidłowo. Teraz potrzebna tylko wytrwałość. Ale wiedziałem, że chodzi tu o moją wytrwałość. Dla nich - kolejny piknik, dla mnie - powrót do kopalni soli. Rano bolała mnie każda kostka, każdy mięsień. Jeśli jednak, jak mówi Pismo, myślenie może dodać łokcia wzrostu, to ja byłem jeśli nie wyższy, to silniejszy, bo myślałem dużo, szczególnie o torpedzie. Tym razem wyruszyłem solidnie uzbrojony; w prymitywny ekwipunek, naukowe zasady i nadzieję. Uciąłem parę grubych drągów, każdy o długości około dwóch i pół metra, plus wiązkę krótszych, cieńszych, najprostszych jakie mogłem znaleźć, długich na około trzy czwarte metra. Wyciosałem też kilka prymitywnych klinów. Zabranie tego wszystkiego na górę nie odbyło się bez trudności, ponieważ drągi czepiały się każdego liścia i każdej gałązki. Manipulowanie nimi przez całą drogę do góry i do samolotu było męczącą i niebezpieczną operacją. Mógłbym przemilczeć ją zupełnie, ale obiecałem sobie, że nigdy jej nie zapomnę. Nawet na tle tego, co miało się jeszcze wydarzyć, były to jedne z najbardziej przerażających chwil w moim życiu. W końcu miałem wszystko wewnątrz kadłuba i mogłem przystąpić do pracy. Dźwignia i rolki - to były zasadnicze elementy. Nędzne siły George'a Faxtennee nie stwarzały nadziei na przesunięcie torpedy, ale George Faxtennee z dźwignią - to już co innego. George Faxtennee proponował podniesienie końca skrzyni, podłożenie tam jednego z cieńszych drążków, teraz już wałków, i powtarzanie tej operacji, aż cała skrzynia będzie spoczywała na wałkach. Prymitywne te wałki, bo prymitywne, ale twarde, okrągłe i mogą spełniać funkcje rolek. A teraz patrzcie jak św. Jerzy pokona smoka. Odzyskałem już oddech po tej wspinaczce z drągami i przystąpiłem do dzieła. Ruszy się ta skrzynia czy nie? Ruszyła się. Podłożyłem wałek, pomagając sobie butem najpierw pod jeden, a potem pod drugi koniec. Wałki już na miejscu, na obu końcach skrzyni. Jeszcze pół tuzina weszło między dwa skrajne. Wszystkie rozmieszczone w regularnych odstępach. Dobrze, że legary pod skrzynię wykonano w Birmie z tamtejszego teku odpornego na gnicie. W godzinę, mniej więcej, torpeda gotowa była do
przesunięcia. Nie bez pewnego ryzyka, oczywiście. Nie trzeba chyba wspominać, że stałem przed ryzykiem zmiany rozkładu sił ciężkości działających na samolot, a stałem opanowany drżączką: sucho w ustach, spocone dłonie, drżenie warg - jak zawsze, ilekroć sytuacja staje się w oczywisty sposób nieprzyjemna. Kiedy już ruszę tę torpedę, a Dakota zacznie przesuwać się na swoim legowisku, nie będzie dla mnie ucieczki. Wyskakiwanie przez drzwi nie było zalecane, ale prawdopodobnie mniej pewne byłyby fatalne skutki takiego wyboru, niż pozostanie w samolocie. Niestety i ta droga ucieczki nie wchodziła w rachubę. Znajdowałem się tak daleko od drzwi jak tylko to możliwe, prawie oparty plecami o grodź, za którą była już kabina pilota. Tak więc przyłożyłem dźwignię do końca skrzyni, czując się tak, jakbym leżał pod gilotyną i pociągał za uchwyt zwalniający blokadę ostrza. Jeżeli Dakota zacznie spadać, polecę razem z nią. Wziąłem głębszy oddech i naparłem na drąg. Skrzynia z torpedą przesunęła się o kilka centymetrów. Gałęzie zaskrzypiały, gdzieś trzasnęło, ale nie odczułem żadnych gwałtownych ruchów samolotu. Na razie szło dobrze. Spróbowałem jeszcze raz z tym samym wynikiem. I znowu... Za każdym razem podbijałem kopnięciem kliny zabezpieczające przed cofnięciem się skrzyni. Kiedy przesunąłem ją tyle, że zwolnił się pierwszy wałek, przeniosłem go i podłożyłem pod drugi koniec skrzyni. Przy okazji przeszedłem powoli do samego ogona, żeby sprawdzić czy mój ciężar wpłynie na stan równowagi płatowca. Wyglądało na to, że nie; kadłub nie poruszył się, chociaż jakieś gałęzie na zewnątrz zaprotestowały. Stopniowo, centymetr po centymetrze, przesuwałem torpedę w górę lekko nachylonej podłogi samolotu, po każdym pchnięciu zabezpieczając skrzynię klinami. Jeszcze metr i pierwsza płyta podłogowa po mojej stronie zostanie odsłonięta. Zacząłem wierzyć, że przy odrobinie szczęścia poradzę sobie. Przy ostatnim ruchu dźwignią Dakota wydała lekkie stęknięcie. Krótka pauza i w odpowiedzi zajęczały gałęzie na zewnątrz. Samolot poruszył się odrobinę. Niewiele, ale wystarczyło, żeby na moment serce przestało mi bić. Czy to zmiana położenia na inne, równie trwałe? Czy też wstęp do spadania? Stałem ledwo oddychając, podczas gdy chór dźwięków od strony
gałęzi nie milkł. Jednak ruchy kadłuba ustały; przynajmniej te wyczuwalne. Otarłem pot z czoła i wróciłem do pracy. Usunąłem podkłady, na których stała skrzynia, i dostałem się do płyt podłogowych. Tak jak poprzednio, niektóre wkręty dało się wykręcić, innych nie i trzeba było wziąć się do rwania, łamania, rąbania maczetą i przecinania szczypcami do prętów. Dobrze, że miałem teraz dźwignię do podnoszenia płyt. Ciągle była to ciężka harówka, zwłaszcza przy tej temperaturze, ale pracowałem już na obszarze dającym większą nadzieję na sukces. Do południa zdążyłem oderwać pierwszą płytę. Oparłem go o ścianę kadłuba i schyliłem się, żeby przyjrzeć się dźwigarom. Było ich sześć. Klęknąłem z nożem w garści, szykując się do sprawdzenia pierwszego z brzegu i nagle znieruchomiałem, sparaliżowany ostrym, szarpiącym nerwy wrzaskiem. Dwie długonose małpy weszły niepostrzeżenie przez drzwi i teraz spoglądały na mnie ze złością, jedna zaś zaczęła posuwać się w moją stronę z otwartym pyskiem i obnażonymi kłami, podnosząc łapy gestem wyrażającym otwartą agresję. Za każdym szczeknięciem podrzucała swoim długim nosem. Podobno jest to gatunek bojaźliwy, ale te widocznie takie nie były. Złapałem drąg i pomachałem nim groźnie. To je powstrzymało. Większa złapała jednak żółtawymi zębami za koniec drąga i nie cofnęła się. Musiałem więc nacierać. Nie chciałem im zrobić krzywdy, ale one najwyraźniej miały takie zamiary w stosunku do mnie; ponadto nie chciałem przesuwać się poza koniec skrzyni, żeby nie zakłócić ponownie równowagi samolotu. Udało mi się w końcu je wyprosić. Był to drugi i, jak się okazało, ostatni mój zatarg z miejscowym światem zwierzęcym. Oba napędziły mi strachu, chociaż nie były specjalnie niebezpieczne. Ostatni incydent kosztował mnie jednak sporo nerwów. Ten upiorny wrzask ciągle jeszcze brzmiał mi w uszach, nawet gdy przystąpiłem do skrobania dźwigarów. Pierwszy ukazał matową szarość aluminium. To samo drugi, trzeci i czwarty. Pamiętam jak spojrzałem na torpedę i pomyślałem, że przyjdzie mi ją znowu przesuwać. Nie było potrzeby. Piąty dźwigar był wykonany z miękkiego metalu i maczeta stosunkowo łatwo zestrugała z niego gruby wiór, odsłaniając lśniące srebrzyste wnętrze. Kucnąłem na piętach, ocierałem pot z twarzy i gapiłem się na długi kawałek metalu, który - jeśli Horn miał rację - zawierał
szlachetne kamienie w ilości wystarczającej, aby uczynić mnie bogatym. Musiałem tylko wyciąć ten dźwigar. Piłka do metalu łatwo zagłębiła się w amalgamat, chociaż pracowałem w niewygodnej pozycji i ciągle uderzałem przegubem o wystające fragmenty podłogi. Robiłem przy tym dużo hałasu. Ruchom piły towarzyszył pisk i zgrzyt. Ten hałas, sądzę, przeszkodził mi w odbiorze innego dźwięku. Wstrzymałem na moment piłowanie i wtedy usłyszałem tamten odgłos; wyraźny i jednoznaczny: łopotanie wirnika nośnego helikoptera. Słuchałem i po namyśle postanowiłem go zignorować. Po chwili jednak zmieniłem zdanie. To mogły być odwiedziny wojska, z inicjatywy kapitana Taylora niewątpliwie, w celu przekonania się, czy u nas wszystko w porządku. Cóż, u nas jest świetnie, dziękujemy. Panna Thornton i Horn powinni wrócić do Tunggal, żeby goście mogli się o tym upewnić. Coś tam wymyślą przekonującego W związku z moją nieobecnością. Ale przecież nie zostawią mnie tu samego. Musze im powiedzieć, żeby poszli. Podszedłem ostrożnie do drzwi i zawołałem na dół. Odkrzyknęli coś, ale nie zrozumiałem ani słowa. Zakląłem brzydko, bo musiałem zejść na wysokość zapewniającą możliwość porozumiewania się, a potem gramolić się z powrotem. Nieprzyjemne, ale konieczne. Nie chcielibyśmy, żeby kręciło się tu wojsko albo, co gorsza, zaczęło coś węszyć. Zszedłem więc na tyle, żeby widzieć ich wszystkich stojących tam z zadartymi głowami. -
Idźcie - krzyknąłem. - Zostawcie mnie tutaj.
Panna Thornton gestami namawiała mnie do zejścia, a Horn zawołał: Chodź z nami. -
Nie. Zostanę - odpowiedziałem. - Wróćcie, jak tamci odejdą.
Nie obyło się bez dyskusji, ale w końcu wygrałem. Odeszli całą czwórką, małą kolumną przebijając się przez wysokie paprocie. Wspiąłem się z powrotem, z moją zwykłą modlitwą wciągnąłem się do wnętrza samolotu. Wtedy zauważyłem coś wciśniętego pod podłogę kabiny pilota. Nie widziałem tego przedtem, bo cały czas zwrócony byłem twarzą w przeciwną stronę. Okazało się, że to mała, stalowa walizeczka z wybitymi koło rączki literami G.W.F. Dość mocno nadgryziona przez rdzę, nie była zamknięta na
klucz i, chociaż zawiasy skrzypiały, dała się łatwo otworzyć. Niewiele znalazłem w środku, ale było to bardzo interesujące. Australijskie zaświadczenie o zwolnieniu z wojska na nazwisko Wilfreda Hirsta (uśmiechnąłem się, bo oto uczczona została jeszcze jedna para sławnych graczy w krykieta z Yorkshire), dziennik lotów ojca (trudno zrozumieć dlaczego zamierzał to zachować, o ile zamierzał, skoro był w trakcie zmiany swojej tożsamości) oraz rejestr przeglądów technicznych Dakoty. Ponadto resztki szkła pozostałe po butelce Johnnie Walkera. Pewno potłukła się w czasie katastrofy. Szkoda. Byłaby to teraz łagodna, stara whisky i z przyjemnością wzniósłbym toast za pamięć... Kucnąłem i leniwie przerzucałem stare, wilgotne, wyblakłe już papiery; leniwie do momentu, kiedy na jednym z nich ujrzałem coś, co sprawiło, że wytrzeszczyłem oczy, jednocześnie otwierając ze zdziwienia usta, a w głowie zaczęło mi się kłębić mnóstwo bardzo nieprzyjemnych myśli.
18.
Nie było to nic nadzwyczajnego: kilka cyfr na kawałku starego papieru. Ale te cyfry tworzyły liczbę, której nie mogłem zapomnieć. Ostatni raz widziałem ją w Singapurze, wypisaną krwawoczerwoną farbą na ścianie nad łóżkiem panny Thornton. Ktoś w Singapurze znał seryjny numer Dakoty... Nie było potrzeby zgadywać, bo też nie przyznaje się nagród za rozwiązania, które są oczywiste. Ślad prowadził wprost do Horna. To on znał ten samolot w Birmie, kiedy ojciec latał nim jeszcze legalnie. Panna Thornton może być skreślona. Nie udawała zdziwienia na widok napisu i cyfr na ścianie jej sypialni. Horn natomiast oczywiście kłamał, mówiąc, że nie był w Singapurze. Tak właśnie pomyślałem już wówczas, kiedy pokazał mi swoje bilety lotnicze jako dowód. W rzeczywistości nie był to żaden dowód. Bardzo łatwo przelecieć z Jesselton w Północnym Borneo do Singapuru i z powrotem. Ale dlaczego? Usiadłem na obudowie torpedy, próbując rozgryźć tę zagadkę, ale bezskutecznie. Horn był dziwny od samego początku, to fakt, chociaż ostatnio nic nowego nie zaszło. Pamiętam jego dziwne zachowanie na początku naszej wędrówki w górę rzeki, kiedy to zdawał się niepokoić, że ktoś płynie za nami. Do czego, u diabła, ten Horn zmierza? Zaplanował to wszystko od samego początku, celowo ściągając mnie na Jamajkę, opowiadając o ojcu i
utraconym łupie; wskazując jednocześnie na Borneo. Dlaczego? To nie tylko rubiny. Owszem, niewykluczone, że chciał je zdobyć, ale to musi mieć i głębsze podłoże: epizod w Singapurze wybiega poza sprawę rubinów. Na Boga! Kiedy tu wróci, wyduszę z niego całą prawdę! Szczurowaty jak zawsze, siedział całe popołudnie w mojej głowie i podgryzał od środka. Nic już więcej nie robiłem przy dźwigarze. Siedziałem ze wzrokiem utkwionym w ten kawał metalu, a głowę miałem pełną Horna. W ostatnich dniach był zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego spotkałem na Jamajce. Tam był czujny, dociekliwy, agresywny, nietolerancyjny. Tutaj, na Borneo, to wszystko zniknęło. Wyglądał na zadowolonego, że może się z nami zabrać. Czasem był uszczypliwy, to prawda, niekiedy jeszcze pewny siebie, ale ogólnie zachowywał się jak pasażer. Wypiłem kawę, wypaliłem kilka papierosów. Próbowałem myśleć logicznie. W istocie nie miał innego wyboru, jak tylko zostać pasażerem: panna Thornton była przewodnikiem, ja siłą roboczą, a on był zwyczajnie... jak to określić... Obok, czekając, aż my... Czekając, pomyślałem. Czekając na co? Aż znajdziemy rubiny? To po co ta heca w Singapurze? A może czekał na coś innego? Dlaczego tam, na rzece, tak go interesowało to, czy ktoś za nami podąża? Interesowało wówczas, a później już nie! Kiedy skręciliśmy z głównej rzeki w dopływ, jego niepokój zniknął. Chwileczkę... na początku nie wiedział dokąd się kierujemy, prawda? Ponieważ celowo mu nie powiedzieliśmy. No i dlatego właśnie był taki niespokojny. Uderzyło mnie to jak cios między oczy. On chciał, żeby ktoś płynął za nami, a nawet zorganizował to! Nie wiedział dokąd zmierzamy, ale nie miał żadnych trudności, tam w Kuching, z wykryciem miejsc w Sarawaku, gdzie pracowała panna Thornton. Nawiasem mówiąc, było ich tylko trzy, a wiedział, że udajemy się do jednego z nich. Kiedy skręciliśmy w pierwszy dopływ, nasz cel stał się wiadomy... Pytanie „dlaczego” pozostało bez odpowiedzi, ale reszta pasowała do siebie jak ulał. Byłem pewny, że chciał, by ktoś płynął za nami. Ale kto? I jeszcze jedno - jeśli Horn spokojnie czekał, aż coś się zdarzy, to przecież coś się zdarzyło. Przeleciał nad nami helikopter. Założyłem beztrosko,
że to helikopter wojskowy. Możliwe. Ale... Było to bardzo duże „ale”. Z upływem czasu mój niepokój wzrastał. Spoglądałem co chwila na zegarek, obliczając czas potrzebny na dojście do Tunggal i z powrotem. Czas mijał, a mój niepokój rósł z każdą chwilą. Już mogliby wrócić, pomyślałem; a nieco później: już powinni wrócić! Kiedy tylko godzina pozostała do zachodu słońca, dwa fakty kołatały się w moim mózgu: nie wrócili, a helikopter nie odleciał. Byłem jak rozbitek na bezludnej wyspie, pięćdziesiąt metrów nad ziemią; wkrótce zapadnie noc, a tam Bóg wie co się dzieje! Nieproszona myśl wślizgnęła się jak wąż do mojej świadomości: muszę spróbować zejść na dół. Odrzuciłem ją bez wahania. Zejście na dół w pojedynkę, bez pomocy, było niemożliwe. Na samą myśl o tym ściskało mnie w żołądku. A jednak... Jeśli... Nie, do diabła, to byłoby samobójstwo! Nie powinienem nawet myśleć o tym. Ale myślałem. Coraz intensywniej... Mocna, nylonowa lina; dodatkowy zwój na gałęzi, zapewniający większe tarcie i działający jak hamulec. Opuszczę się, sam regulując prędkość opadania. Robiłem to kiedyś na ćwiczeniach i miałem potem obtarcia od liny. A lina nylonowa, chociaż mocna, jest cieńsza i będzie kaleczyć. Oczyma wyobraźni, aż nazbyt wyraźnie widziałem, jak huśtam się i spadam. Tak jak musiał spaść mój ojciec. Nie mogłem jednak zrezygnować. Musiałem wiedzieć, co dzieje się w Tunggal i, jak człowiek, którego coś ciągnie na krawędź przepaści, tak ja popychany własnymi myślami dążyłem do tego strasznego zejścia. Ześlizgnąłem się na wielką gałąź, do której umocowane było krzesło bosmańskie. Serce podeszło mi do gardła, kiedy spojrzałem na poszycie dżungli, daleko w dole. Przy okazji poprzednich kursów lina wcięła się głęboko w korę gałęzi; w trzech miejscach, przy czym dwa znajdowały się blisko siebie. Ułożyłem linę w jednym rowku, potem owinąłem ją dokoła gałęzi i ułożyłem w drugim. Następnie wcisnąłem się w swój zmaltretowany plecak-krzesło. Dłonie dla osłony owinąłem kawałkami ceraty z worka na narzędzia. Kiepska to była ochrona. Celowo nie patrzyłem w dół; to pierwsze spojrzenie było
więcej niż wystarczające. Następne mogło do reszty pozbawić mnie odwagi. Nie wahaj się, powiedziałem sobie. Jazda! Opuściłem się z gałęzi, trzymając oburącz linę owiniętą wokół prawego ramienia. Stopniowo zacząłem ją zwalniać. Natychmiast całe ramię znalazło się w miażdżącym uścisku. Zgrzytając zaciśniętymi z bólu zębami, powoli przepuszczałem linę przez dłonie. Po trzech, czterech metrach ręka bolała jak wszyscy diabli. Zrozumiałem, że na dłuższą metę to wolne odpuszczanie liny jest niemożliwe; jeśli dalej będę próbował, ból stanie się wkrótce nie do zniesienia i chcąc nie chcąc zacznę spadać. Szybko i gładko jak spadochroniarz. Wytężając całą wolę rozluźniłem uchwyt. Lina jęła przesuwać się szybciej. Robiłem, co się dało, aby trzymane w dłoniach kawałki ceraty przejęły chociaż małą część tarcia. Lina zdawała się żywym ogniem palić obie dłonie i prawe ramię. Palce zrobiły się nagle lepkie od krwi. Cerata zaczynała dymić. Zdawało się, że w dłoniach trzymam rozpalone żelazo. Próbowałem zmniejszyć tempo spadania. Natychmiast ból wzrósł nieskończenie i musiałem zwolnić chwyt. Pędziłem teraz w dół o wiele za szybko, a lina sunąca przed moimi oczami była poplamiona krwią. Jak daleko jeszcze? Piętnaście metrów... dziesięć... Byłem bliski puszczenia liny; myśl o upadku docierała do mózgu słabiej niż ból torturowanych dłoni. Sześć metrów. Zabiję się, jeśli... Ale nie mogłem już dłużej wytrzymać. Złączyłem stopy i puściłem linę. Spadłem, przekoziołkowałem, krzyknąłem, kiedy ciało gruchnęło o ziemię. Przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Oszołomiony i obolały, ale żywy, podniosłem się na kolana, potem chwiejnie stanąłem na nogi. Czułem się poobijany ze wszystkich stron, dłonie i ramię bolały jak cholera, ale znajdowałem się na dole. Na drżących nogach ruszyłem w kierunku obozu. Była tam podręczna apteczka panny Thornton, ale nie skorzystałem z niej. Kiedyś przed laty mieliśmy w Korei lekarza wojskowego, który głosił teorię, że na oparzenia najlepszym środkiem jest mleko. Wśród naszych rzeczy znalazłem mleko w puszce. Wybiłem w niej otworki i polałem zawartością dłonie i ramię, wcierając energicznie. Resztę mleka zabrałem ze sobą i ruszyłem do Tunggal.
Musieli go tam postawić na warcie. Czaił się w ciemności, zupełnie dla mnie niewidoczny. On zaś prawdopodobnie słyszał jak przedzieram się przez zarośla, na długo zanim zobaczył moją latarkę, która zresztą zaczynała już przygasać. Miał jednak swoją. Zaświecił mi wpierw prosto w oczy, a potem na pistolet maszynowy wycelowany w mój brzuch. Nie widziałem jego twarzy, lecz krótki ruch lufy pistoletu dał mi do zrozumienia, że mam iść przodem. Kiedy wyszedłem spośród drzew, nietrudno mi było ocenić sytuację. U podstawy każdej z trzech dużych drabin prowadzących na mieszkalny poziom długiego domu stał uzbrojony człowiek. Balkon był pusty. Na łące między domem a rzeką płonęło duże, jasne ognisko. Przy nim siedziało w kucki kilku mężczyzn. Na rzece światło ogniska wydobywało z mroku stojący na kotwicy helikopter z wielkimi pływakami. Nie był to jednak helikopter brytyjski, a uzbrojeni ludzie nie byli żołnierzami. Do Tunggal przybyli powstańcy! Mocne szturchnięcie lufą karabinu w plecy było znakiem, że mam iść w kierunku ogniska. Dwóch siedzących tam ludzi wstało. Podeszli do mnie i szybko związali mi z tyłu ręce. Byli milczący, energicznie bardzo sprawni. Kiedy skończyli, odprowadzono mnie od ogniska i kopnięciem podcięto nogi. Upadłem ciężko na zdeptaną ziemię. Patrzyli jak się przewracam i jak z trudem udaje mi się usiąść. Wtedy stracili zainteresowanie moją osobą i odeszli w stronę ogniska. Obróciłem głowę i w odległości paru kroków spostrzegłem pannę Thornton. Jej ręce również były związane. Zacząłem przesuwać się w jej stronę, zamiast nóg używając pośladków i w każdej chwili spodziewając się, że mnie zatrzymają. Nikt jednak nawet nie spojrzał w moją stronę. -
Nie skrzywdzili pani? - spytałem.
-
Nie.
-
Gdzie jest Horn?
Popłynęły słowa, szybkie, ale spokojne. -
Tego właśnie nie rozumiem. Kiedy dotarliśmy tutaj, Indonezyjczycy
już czekali. Mnie związano, ale on... -
Proszę dalej - powiedziałem ponuro, czując już, co usłyszę.
-
Zdaje się, że zna ich dowódcę!
-
Ach tak? - Żadne nowiny o Hornie nie mogły już mnie zaskoczyć.
-
Gdzie jest teraz?
-
Tam. - Wskazała krótkim ruchem głowy.
Byli tam obaj: Horn i ten drugi, potężny tłuścioch, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na ziemi około dziewięciu metrów od nas. Jedli, nie rozmawiając ze sobą. -
Co tu się wydarzyło?
-
Sytuacja była już taka jak teraz, kiedy przyszliśmy. Spędzili wszyst-
kich do długiego domu, na górę. Całą wieś, z wyjątkiem Burana. -
Czy coś mu zrobili?
Przypomniałem sobie co zrobili z naczelnikiem w Lobang Nibong. -
Nie sądzę. Związali go jak nas, ale nie wiem gdzie jest teraz. - Roz-
mawialiśmy szeptem. Powiedziałem jej o numerze seryjnym samolotu oraz, po namyśle, o znalezieniu właściwego dźwigara. -
I tak nas okradną - powiedziała.
-
Wiem.
W tym momencie Horn wstał i podszedł do nas. Ten drugi szedł tuż za mim. Miał na sobie wymiętą koszulę safari, a idąc kiwał się na boki jak kaczka. Nie było w nim jednak nic komicznego. Światło ogniska oświetliło okrągłą, nieruchomą twarz o oczach niemal całkowicie ukrytych w fałdach tłuszczu. Horn zademonstrował swój szczurzy uśmiech. -
Sprytny chłopak, ten młody Faxtennee - powiedział. - Nigdy nie my-
ślałem, że zejdziesz na dół. A co z dłońmi? To od liny? -
Nie odezwałem się.
-
Znalazłeś je, co? - Schylił się i popatrzył mi w twarz. - Nie, żeby to
miało jakieś znaczenie. Znajdziemy je bardzo łatwo. Pułkownik Singsong wie, gdzie są. -
Kto to jest?
-
Pułkownik? Gdyby twoje ręce były w lepszym stanie, mógłbyś uści-
snąć dłoń jednego z przyjaciół twojego ojca. -
Co pan ma na myśli?
Horn zachichotał. -
Długa historia. Oczywiście nie był wtedy pułkownikiem. To sierżant
mechanik Ching Song, znany jako Singsong. Wspomniałem ci o nim, pa-
miętam. Ja również pamiętałem. Bardzo dobrze nawet. Ching Song był to ten Malajo-Chińczyk, który wbudował w samolot najpierw złoto, a potem rubiny. Jak, u licha, tu się zmaterializował? -
Daje ci to do myślenia, no nie?
-
Tak - odpowiedziałem. - Niestety, zacząłem myśleć zbyt późno.
-
Twój kłopot polega na tym, że w ogóle ledwie potrafisz myśleć,
młody Faxtennee. Już ci to mówiłem. -
Och, przestań! - wybuchnęła panna Thornton. - Przestań bawić się z
nim w kotka i myszkę. Co pan robi? Co pan zamierza zrobić? -
Szsz. Powiem pani. Widzicie, szlachetny pułkownik i ja...
-
Pułkownik czego? - spytałem.
-
Armii Indonezyjskiej. Bądź cierpliwy. Nie przerywaj. On i ja jeste-
śmy trochę jakby w tej samej łodzi. Ja przepuściłem swoje pieniądze na Jamajce, on ze swoimi zrobił to jeszcze szybciej. Zamiłowanie do hazardu, a pułkownik miał to zamiłowanie, jest kosztowne. Po wojnie zaniosło go do Dżakarty, skąd pomagał wyrzucić Holendrów. Kiedy ugrupowanie Sukarno przekształciło się w regularną armię, on szedł wyżej i wyżej. Nasz pułkownik ma rozum w rękach. Mówiłem ci, że praktykował u Rolls-Royce'a, a to się ceni. Później okazało się, że w głowie ma rozum, nawet lepszy niż w rękach. Na takiego też i wyglądał. Horn zachowywał stałą czujność w stosunku do Singsonga. -
No a co dalej? Zabijecie nas?
-
Nie ma potrzeby, chłopie. Uszy do góry i jazda, taka jest główna za-
sada. -
Jazda z...
-
Oczywiście „z”! Potem wy wskakujecie w swoją małą łódkę i wra-
cacie do Kuching. Tyle że w waszym przypadku, to będzie „bez”. -
Ale dlaczego? - Panna Thornton nie mogła zrozumieć. - Przecież do-
stałby pan swoją część. -
Za mało, proszę pani. Ja jestem stary oszust, jak pani bardzo dobrze
wie. -
Podejrzewałem... - zacząłem mówić.
-
Byłbym zdumiony, gdybyś nie podejrzewał. Boże, każdy kto ma
choć pół mózgu wiedziałby, że jestem prawie żebrakiem. Ale ty nie lubisz myśleć, powiedziałem ci to już wcześniej. Dla ciebie wygodniej jest wyrzucić coś z pamięci i po problemie. -
To znaczy, że wy...
Znów mi przerwał. -
My wsiadamy w helikopter pułkownika Singsonga i odlatujemy.
Przejście szlachetnego pułkownika na emeryturę jest już podpisane, a i ja nie mam powodu do obaw. Nie, żebym był bez zarzutu w sensie czysto moralnym. Ale prawnie... no cóż, to jest raczej przypadek zatrzymania lub, w najgorszym razie, przywłaszczenia znalezionej zguby, a nie po prostu kradzież. Popatrzył na mnie, odsłaniając w uśmiechu swoje małe ząbki. -
Widzę chyba jakieś leniwe zamieszanie w tej błotnistej kałuży pod
twoją czaszką. Próbujesz domyślić się, jak to zrobiłem? -
Coś w tym rodzaju.
Zaśmiał się głośno. -
Biedaku, czółko pomarszczy ci się z wysiłku. Dam ci klucz. Zacznij
się zastanawiać, jak dowiedziałem się o starej Fon-Ton. W tym czasie pułkownik i ja powspominamy sobie. Odwrócił się i odszedł. Słyszałem jeszcze, jak mówi do milczącego Singsonga: - Może po małej szkockiej? Obserwowałem ich i myślałem: mógł wiedzieć o pannie Thornton. Ale czy na pewno? Nagle panna Thornton odezwała się u mego boku. -
On powiedział to w określonym celu.
-
O jakim celu może być tu mowa?
-
Nie wiem, ale - jej głos przycichł - my wiemy, że to nieprawda.
-
Wiemy? A skąd ja mogę wiedzieć, czy cokolwiek, co dotyczy was
obojga jest prawdziwe? Do cholery z tym wszystkim! -
Jeśli on wie, że to nieprawda i my też wiemy, to kto zostaje?
-
Chyba Singsong?
-
Tak. On chce przekonać Singsonga.
-
Dlaczego?
-
Nie jestem pewna. Ale widział pan jak Singsong się zachowuje. Są
starymi przyjaciółmi, mówił Horn, ale nie wyglądają na takich. Horn jest pełen jowialności, serdeczności, ale Singsong nie. Zastanowiłem się nad tym. Starzy przyjaciele. Brygadier J.C.H. Horn, kawaler różnych orderów - z jednej strony; z drugiej sierżant mechanik Chinę-Song. Nie, to nie jest para starych przyjaciół. -
Myślę, że Singsong jest podejrzliwy w stosunku do niego - powie-
działa panna Thornton. -
Dlaczego?
-
Bo tylko przygłup nie byłby podejrzliwy.
-
Ponieważ?
-
Ponieważ wszystko wskazuje na to, że Horn zgłosił się do Singsonga
- moim zdaniem zupełnie niespodziewanie - żeby zaproponować mu udział w tych rubinach. To mogło być słuszne, pod warunkiem, że Horn istotnie zachował się w sposób zupełnie nieoczekiwany. -
Pan tego nie widział - mówiła dalej. - Przyszliśmy prosto tutaj.
Wszystko było takie nieoczekiwane. Chociaż już w drodze Horn wydawał się trochę podekscytowany. Od razu krzyknął, czy jest tu pułkownik Ching Song. Tamten stał wtedy zupełnie blisko i Horn go nie rozpoznał. To o niczym nie świadczy, pomyślałem. Mogli być w kontakcie, nie posyłając sobie fotografii. Panna Thornton pokręciła przecząco głową. -
Na pewno się nie mylę. Ching Song też był zaskoczony. Wiem, że
był. -
A więc Singsong podejrzewał o coś Horna. W porządku. Ale według
mnie niczego to nie zmienia. To Horn ryzykuje. Kiedy Singsong dostanie rubiny, nic mu nie przeszkodzi zostawić Horna razem z nami. Czy nie tak? -
Nie - odpowiedziała, z namysłem.
-
Dlaczego?
-
Bo Horn też o tym wie - wyjaśniła. - Przynajmniej powinien.
-
W takim razie... Co może chcieć nam przekazać?
A kiedy już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, panna Thornton sama dokończyła.
-
Mówi nam, że sprawa ma się inaczej, niż na to wygląda.
-
Nie wierzę! - odpowiedziałem.
-
Czy oszukuje Singsonga? Jeśli tak...
Nie mogliśmy tego rozgryźć do końca. Zresztą nie byłem pewny, czy jest co rozgryzać, ale panna Thornton była przekonana, że Horn coś knuje. Nieco później Horn ponownie zjawił się w kręgu światła ogniska z Ching Songiem idącym tuż za nim. Podszedł do nas. -
Wymyśliłeś coś?
-
Czy macie zamiar trzymać nas ciągle związanych? - spytałem.
-
Nie zamierzam pozwolić, żebyś stąd prysnął, młody Faxtennee, a ty
na pewno tego spróbujesz, jeśli będzie choć cień szansy. -
W takim razie wpuśćcie nas do długiego domu. Jest przecież pod
strażą. -
I pozwólcie doświadczonemu oficerowi - zarechotał krótko przy tym
określeniu - naszemu doświadczonemu oficerowi, zorganizować tubylców? Zastanów się. Otóż nie. Zostaniecie tu przez całą noc, a jutro będziesz musiał jeszcze raz wykonać tę małpią robotę. Z powrotem na drzewo, mój chłopcze. -
Sami odwalajcie swoją brudną robotę - powiedziałem ze złością.
-
O, nie. Ja jestem za stary, a szlachetny pułkownik jest również stary,
a przy tym trochę przyciężki. Jesteś więc jedynym chętnym. Znasz drogę, wiesz co robić. A weź jeszcze pod uwagę, że będziesz miał towarzystwo, dodatkową parę rąk, w tym jedną z pistoletem. Panna Thornton zostaje tutaj i dlatego wiemy, że będziesz się zachowywał przyzwoicie. Im prędzej wykonasz udanie, tym prędzej wyniesiemy się stąd. Czyli dla obustronnej korzyści musisz się przyłożyć. Przerwał na chwilę. -
Czy już was nakarmiliśmy? O, mój Boże! Zaraz to załatwię. Musisz
mieć dość sił. Aha, przy okazji, nie próbuj żadnych głupich sztuczek, dobrze? Bo posypią się kule. Rozwiązano nam ręce na czas posiłku. Zjedliśmy jakąś potrawę z ryżem i natychmiast potem ponownie nas związano. Dwaj z napastników ulokowali się za naszymi plecami, skąd mogli nas obserwować i - o ile znali angielski - podsłuchiwać.
-
Naprawdę nie zrobi pan żadnego głupstwa, prawda? - zapytała panna
Thornton. -
Gdybym miał jakiś pomysł, to owszem... Proszę spać. Jutro też jest
dzień. -
Co za pocieszająca myśl!
Wtedy szepnęła coś tak cicho, że był to niemal głośniejszy oddech, westchnienie. A przekazała mi niezwykle ważną informację. Wyruszyliśmy przed świtem. Pułkownik Singsong chciał użyć helikoptera i bardzo niechętnie przyjął wyjaśnienie, że z powietrza trudno nam będzie nawet znaleźć właściwe drzewo. Powiedziałem, że musi iść pieszo i zrobiłem to z satysfakcją. Grupę tworzyło nas pięciu: Singsong, ja i trzech strażników. Jeden z nich miał wejść ze mną na drzewo. Horn, który, prawdopodobnie na życzenie Singsonga, musiał zostać w Tunggal, wyjaśnił dlaczego przydzielono mi towarzystwo. -
Ty jesteś zawzięty typ, młody Faxtennee. Nie mam zamiaru pozwo-
lić ci, żebyś pod koniec tego przedstawienia schował gdzieś te rubiny przez zwykłą zawziętość. Zachowuj się przyzwoicie, a nic się nie przydarzy ani tobie ani pannie Thornton. Znajdź te rubiny - jeśli jeszcze ich nie znalazłeś a sądzę, że znalazłeś - i dostarcz je na dół. Rozumiemy się? Nie było innej rady jak tylko dostosować się do tej instrukcji, nieść swój przydział ekwipunku i cieszyć się jedyną satysfakcją, że pułkownik Singsong poci się i ciężko dyszy. Tak, została ta satysfakcja i jeszcze słowa wyszeptane przez pannę Thornton wczoraj wieczorem.
19.
Chwilami zaczynałem mieć nadzieję, że pułkownik Singsong nie dociągnie do końca tej wycieczki. Jego cielsko nazbyt przywykło do restauracyjnego stolika, aby teraz radzić sobie w dżungli. Sapał i rzęził tak, że chyba z tuzin razy musieliśmy przystawać i czekać aż opadnie mu ciśnienie. A jednak tym żałosnym ciałem kierowała imponująca wola. Z ociekającej potem twarzy matowe, ciemne oczy spoglądały twardo i czujnie. I rzadko odwracały się ode mnie. Kiedy dotarliśmy do stóp drzewa, usiadł ciężko na ziemi i minęło kilka minut, zanim doszedł do siebie. W tym czasie jeden z jego ludzi ustawił w odległości kilku metrów erkaem, kucnął za nim i skierował lufę w moją stronę. Mogłem na tej podstawie wyobrazić sobie Horna udzielającego instrukcji: -
Facet nie jest zbyt bystry, ale potrafi być cholernie narwany. Pilnuj-
cie go uważnie. Już załatwiał uzbrojonych gości. Nie było sposobu, żeby załatwić tych tutaj. Byli profesjonalistami. Zapaliłem papierosa i czekałem aż Singsong odsapnie. W końcu, z pomocą dwóch ludzi, stanął na nogi. Wielkim płatem przesiąkniętego potem jedwabiu co chwilę ocierał sobie twarz, oglądając jednocześnie drzewo z długą pętlą liny i umocowanym do niej własnej roboty krzesełkiem bosmańskim. Potem wyciągnął złożony arkusz papieru i rozłożył go.
-
To jest odbitka schematu samolotu Dakota.
Wałeczki tłuszczu otaczały kostki palca, którym wskazywał na rysunek. -
Ten dźwigar jest tu, w tym miejscu, w pozycji trzysta dziewięćdzie-
siąt siedem przecinek pięć. Wytrzeszczyłem na niego oczy. -
W pozycji co?
-
Ta liczba - powiedział niecierpliwym tonem - przedstawia odległość
od nosa samolotu. Dźwigar znajduje się trzysta dziewięćdziesiąt siedem i pół centymetra w kierunku ogona. Nie trzeba mierzyć. To jest dokładnie na jednej linii z piastami śmigieł. Tak więc, pomyślałem z goryczą, oto mam odpowiedź. Ta przeklęta liczba, która tak mnie prześladowała od czasu, gdy po raz pierwszy odczytałem list ojca, podawała dokładnie lokalizację rubinów! Gdybym miał dość rozsądku, żeby znaleźć więcej danych o samolocie... gdybym to wiedział nawet wczoraj. Zaoszczędziłbym wielu godzin harówki w pocie czoła i wydobył rubiny przed zjawieniem się Ching Songa. Gdybym... Pstrykał niecierpliwie swoimi tłustymi palcami. -
Słuchaj uważnie. Poświęciłem dwadzieścia cztery godziny na umo-
cowanie dźwigara we właściwym miejscu. Nie będzie łatwo go wyjąć. Wskazał na duży, brezentowy worek przyniesiony z Tunggal przez jednego z uzbrojonych ludzi. -
To przyśpieszy robotę, a mnie zależy na szybkości.
-
Co to jest?
Zignorował pytanie. -
Pierwszy pójdzie na drzewo mój człowiek. Ty zaraz po nim. Weźmie
ten worek i broń. Będzie cię pilnował, aż wytniesz dźwigar. Rozumiesz? -
Tak.
-
To dobrze. W metal dźwigara wtopiona jest stalowa tuleja. Dźwigar
ma długość około dwóch metrów, a tuleja - trzydzieści centymetrów. Umiejscowiona jest w dolnej części dźwigara, dwadzieścia pięć centymetrów od wręgi kadłuba, po lewej stronie samolotu. Kiwnąłem głową. -
Trzeba wyciąć cały dźwigar. Kiedy już to zrobisz, wytniesz tuleję.
Reszta dźwigara jest bezwartościowa. Strażnik weźmie od ciebie tuleję i
wróci na dół. Ty zostaniesz w samolocie. -
A kiedy wasz człowiek znajdzie się na dole, przetniecie linę i ja zo-
stanę uwięziony tam, na górze? Patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem. -
Musisz jasno zrozumieć to, co powiem. Twoje życie czy śmierć nic
mnie nie obchodzą. Nie mam żadnego szczególnego powodu, żeby chcieć twojej śmierci i jeżeli będziesz postępował według moich instrukcji, będziesz żył. A jeśli nie... rozumiesz? -
Więcej niż przypuszczacie - odpowiedziałem. - Założę się, że wasi
ludzie nie wiedzą nic o rubinach. Użyliście mnie do tej roboty, żeby nie dopuścić ich do sekretu. Odwróciłem się do stojącego obok mnie człowieka. - Tam, na tym drzewie jest majątek w rubinach. Jego powieki nawet nie drgnęły. Zwróciłem się znów do Singsonga. Gdyby wiedzieli, postaraliby się, żeby przytrafił ci się jakiś wygodny dla nich zawał serca. I podzieliliby się łupem! Nie okazał żadnych emocji. -
Kiedy dostane tę tuleję, ja i moi ludzie wrócimy do Tunggal i wszy-
scy odlecimy. -
Z Hornem?
Nie odpowiedział. -
Będziesz więc żył, jeśli będziesz posłuszny. Ale ostrzegam, jeżeli
podejmiesz jakieś głupie próby, nie zejdziesz cały. Wskazałem na karabin maszynowy. -
Ten nie będzie miał do czego strzelać. Przede wszystkim nie zdoła
mnie zobaczyć. Ching Song spojrzał na zegarek. -
Jeśli za dwie godziny tuleja nie będzie w moich rękach, wysadzę
drzewo dynamitem. Kiedy runie, razem z nim spadnie samolot. Wtedy wyjmiemy tuleję z wraku. -
Wasz człowiek też może tam być.
-
Jasne.
-
Zabilibyście i jego?
-
Już powiedziałem, wolę pośpiech bez rozlewu krwi. Ale nie miej
wątpliwości, że zrobię wszystko, co będzie konieczne. Nie wątpiłem w to ani przez sekundę. Ching Song nie będzie się targować, mogąc zdobyć fortunę za cenę życia dwóch ludzi. Odszedł swoim kaczym chodem i kucnął obok erkaemu. Tymczasem dwóch jego ludzi wciągało na drzewo trzeciego. Ten w krzesełku wyglądał na zdenerwowanego, bo też i miał powody. Dostawszy się na pierwszą dużą gałąź, zaczął zrzucać z siebie uprząż. Trzeba przyznać, że z dołu wydawał się o wiele mniejszy. Dodatkowo obciążony był tym dużym workiem - co też w nim jest? I bronią. Dla niego ta wspinaczka to nie będzie zabawa, chociaż umocowana przeze mnie lina ułatwi mu wchodzenie. Krzesełko zjeżdżało w dół, a ja jeszcze przyglądałem się tamtemu na górze, jak zastanawiał się nad pierwszym krokiem z jednej gałęzi na drugą. -
Nie trać czasu - spokojnie odezwał się za mną Singsong.
Minutę lub dwie później, ostrożnie trzymając linę w obolałych, spuchniętych dłoniach, byłem gotowy do jazdy. Singsong kiwnięciem głowy dał znak ludziom przy linie, moje stopy oderwały się od ziemi i ruszyłem wolno w górę. Patrząc na przesuwający się przede mną pień pomyślałem, że w Sarawaku można stracić życie na bardzo wiele sposobów. Raz czy dwa razy byłem już tego bliski i jakoś się wykręciłem, ale tym razem nie widziałem dla siebie sensownego uniku. Spojrzałem w dół. Singsong siedział przy drzewie i wyjmował niewielkie, brązowe cylindry z tekturowego pudełka z napisem: TROTYL. Cała ta mowa o moim przeżyciu to zwyczajne mydlenie oczu, wiedziałem o tym. Kiedy strażnik z tuleją zejdzie na dół, drzewo wyleci w powietrze, a ja razem z nim. Singsong nie będzie ryzykował, bo niby po co? Kraj, w którym znajduje się w tej chwili, prowadzi małą wojnę z Indonezją. W związku z tym nie będzie czuł się bezpieczny, dopóki helikopter nie przerzuci go przez góry do Kalimantanu. Tam będzie mógł odetchnąć - o ile pozwoli mu na to jego tusza - i policzyć swoje pieniądze. Tutaj stoi przed ryzykiem spotkania patrolu. Oto dlaczego taki ważny jest dla niego pośpiech. Próbowałem szukać jakiegoś wyjścia z sytuacji, ale było jasne, że ma mnie całkowicie w garści. Nawet gdybym poradził sobie ze strażnikiem, Singsong nadal będzie panem sytuacji. Za kilka minut, jeszcze zanim dotrę
do Dakoty, podłączy ładunki trotylu do detonatora i siedząc odpowiednio daleko, gotowy do naciśnięcia guzika, będzie czekał na pierwszy sygnał, że coś idzie nie po jego myśli. Dotarłem do gałęzi, wylazłem z krzesełka, wykonałem szpagat wokół drzewa i zacząłem wspinać się po znajomym prostym konarze i dalej liściastym trawersem. Wchodząc do wnętrza kadłuba spojrzałem na zegarek. Trzynaście minut. Czasu coraz mniej. Strażnik stał daleko z tyłu, w ogonie samolotu, z kolbą Kałasznikowa pod pachą i kiedy stara Dakota pod moim i jego ciężarem nieco osiadła, w jego oczach pojawił się błysk strachu, bo prócz tego na zewnątrz rozległo się skrzypienie gałęzi. Chryste, pomyślałem, to może runąć w dół bez pomocy materiałów wybuchowych. Bez słowa wskazał na tajemniczy worek, leżący na podłodze niedaleko drzwi, a potem w kierunku nosa samolotu. Podniosłem worek i ruszyłem jak mi wskazano, dość szybko przy tym, żeby przenieść część ciężaru na przód. Położyłem worek obok skrzyni i znów poczułem pod nogami lekkie drgnienie samolotu. Dłonie miałem poranione i opuchnięte, ledwo poruszałem palcami. Długo biedziłem się nad sznurkiem, którym zawiązano worek, a jeszcze dłużej dochodziłem do siebie po ujrzeniu co było wewnątrz: piła łańcuchowa. Zerknąłem na strażnika. Ciągle stał w przeciwnym końcu kadłuba. A gdybym uruchomił piłę i rzucił nią w drania? Na szczęście rozsądek zwyciężył. Nie byłem w stanie rzucić tak daleko, to raz; dwa - zdążyłby opróżnić magazynek, zanim wziąłbym rozmach. Obejrzałem piłę. Silnik benzynowy; a tu linka rozruchowa. Przewidziana do cięcia drewna, nie metalu. Jednak Singsong wiedział co robi i przywiózł ze sobą urządzenie pozwalające przyśpieszyć pracę nad wyjmowaniem dźwigara. Powłoka Dakoty to cienka blacha aluminiowa. Łańcuch ostrych zębów będzie prawdopodobnie przegryzać tę powłokę stosunkowo łatwo. Potrzebowałem czasu na myślenie, na znalezienie jakiegoś wyjścia z tej sytuacji, a ta cholerna maszyna będzie żarłocznie skracać ten czas. Strażnik krzyknął do mnie, wymachując Kałasznikowem. Języka nie rozumiałem, ale znaczenie było jasne: zabieraj się do roboty! Mała mosiężna śrubka w pokrywie wlewu paliwa otwierała dopływ powietrza do zbiornika. Obróciłem ją, przesunąłem dźwignię przepustnicy i ująłem uchwyt linki
rozruchowej. Pierwsze szarpnięcie przeszyło dłonie takim bólem, że aż stęknąłem. Kiedy ból nieco zelżał, a strażnik krzyknął na mnie, spróbowałem ponownie i silnik ożył z rykiem, jednostajnie zagrzechotały mordercze zęby przewijające się przez zębate kółko napędowe. Cierpiałem na samą myśl, że trzeba tę piłę wziąć do rąk i podnieść, ale nie mogłem tego uniknąć: ta maszyna pewniejsza była w moich rękach niż kiedy podskakiwała na podłodze w pobliżu moich nóg. Postanowiłem wypróbować jej działanie na obsadzie dźwigara, by przekonać się czy Ching Song miał dobry pomysł. Ściskając uchwyty, miałem wrażenie, że w obu dłoniach trzymam rozżarzone węgle. Szarpnięcia towarzyszące zetknięciu zębów piły z metalem, były już nie bólem, lecz torturą, ale metal poddawał się wirującym ostrzom jak papier. Stopa dźwigara po zewnętrznej stronie przylegała dokładnie do wewnętrznej powierzchni poszycia. Przecinając dźwigar musiałem przeciąć i cienką blachę poszycia. W parę minut, tnąc wzdłuż krawędzi dźwigara, przeciąłem też na całej jego długości poszycie kadłuba i mogłem przez powstałą szparę spojrzeć na zieleń pod sobą. Ten widok dał mi powód do zastanowienia, gdy przyglądałem się pilnie wykonanemu cięciu. Dakota była znana ze sztywności i odporności na drgania, ale miała jednolitą konstrukcję skorupową. Dopóki całość nie jest naruszona - wszystko w porządku. Przecięcie poszycia takie, jakiego dokonałem przed chwilą, można porównać do uderzenia ostrzem noża w skorupkę jajka. To przecięcie niweczyło integralność konstrukcji samolotu. Gorączkowo próbowałem znaleźć sposób wykorzystania tego faktu, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Gdybym zaczął teraz ciąć poszycie pionowo z dołu do góry, wcześniej czy później przód Dakoty ułamałby się. Ale ja wcześniej byłbym martwy. Przeszedłem na przeciwległą stronę, żeby wykonać cięcie wzdłuż drugiej krawędzi stopy dźwigara. Metal pod moimi stopami wydał kilka cichych, rozpaczliwych pisków, Tak, nos niezależnie od wszystkiego mógł się oderwać w każdej chwili, a wtedy... Zadrżałem mimo woli. Jedno długie na dwa metry cięcie było wykonane, teraz przystępowałem do drugiego. Zęby piły rwały blachę poszycia, a węgle w moich dłoniach stawały się już nie czerwone, ale rozżarzone do białości. Ból poganiał mnie do szybszego działania. Żeby tylko skończyć i
móc odłożyć piłę! Po zakończeniu drugiego cięcia, w poszyciu powstała szpara szeroka niemal na dłoń i długa na dwa metry. Na moje kroki metal reagował tym razem głośniejszym jękiem protestu. Pozostały mi jeszcze cięcia na obu końcach dźwigara. Zajęło mi to dwie lub trzy minuty. Rękojeść noża do cięcia prętów przetknąłem przez jeden z otworów dźwigara, żeby zabezpieczyć go przed wypadnięciem na zewnątrz. Po wykonaniu cięć z ulgą zamknąłem dopływ paliwa i zaczekałem aż silnik się zatrzyma. Potem rzuciłem piłę na podłogę i próbowałem ulżyć moim obolałym dłoniom wsadzając je pod pachy. Ból jak pulsujący płomień nie ustępował przez dłuższą chwilę, a od końca kadłuba rozlegały się pokrzykiwania strażnika. Kiedy w końcu ból przestał szarpać całym ciałem i ograniczył się do dłoni, schyliłem się i wyciągnąłem dźwigar na podłogę. Dotknąłem chłodnego metalu. Wiedziałem, że moje palce znajdują się w odległości centymetrów od rubinów, za które mój ojciec zapłacił życiem. A teraz wygląda na to, że ja dorzucę jeszcze swoje. Na razie niczego nie było widać. Stalową tuleję całkowicie pokrywał metal dźwigara. Musiałem znów ciąć, żeby wyodrębnić odpowiedni jego fragment. Przeklinając sięgnąłem po piłę i zgrzytając zębami uruchomiłem silnik. Dwa cięcia w poprzek i jedno wzdłuż. Przyciskając stopami dźwigar do podłogi próbowałem zapomnieć o bólu na tak długo przynajmniej, ile trwa przecinanie. Spod pędzących zębów poleciał strumień opiłków i znów mogłem z ulgą pozbyć się piły. Tuleja, ciągle jeszcze ukryta pod miękkim metalem, była oddzielona od reszty swojego schowka. Podniosłem ją i potrząsnąłem lekko. Ukryty skarb odpowiedział cichym grzechotem. Strażnik krzyknął i podszedł bliżej, zatrzymując się w odległości trzech metrów ode mnie. Pokazał, że mam mu rzucić tuleję pod nogi. Posłuchałem. Byłem otępiały i półprzytomny z bólu, ale jeszcze przemknęło mi przez głowę pytanie, ile też tysięcy funtów szterlingów właśnie odrzuciłem od siebie. Tego nie będę wiedział nigdy. Zresztą tam, dokąd idę, rubiny będą bez wartości. Strażnik podniósł tuleję i odszedł w kierunku drzwi. Jego krokom towarzyszyła fala niesamowitych dźwięków, wszystko reagowało na zmieniające się naprężenie: od strony ogona gałęzie pojękiwały i szorowały o ściany
kadłuba; z tyłu, od nosa, dochodziły coraz głośniejsze jęki torturowanego metalu. Strażnik zatrzymał się w drzwiach, wsadził za pas srebrzystą tuleję, potem obrócił się i wysunął na zewnątrz. A ja osunąłem się na skrzynię, tuląc swoje rozrywane bólem dłonie. Wiedziałem, że nie ma już dla mnie ratunku. Strażnik za kwadrans będzie na dole. A wtedy, cóż, wtedy nastąpi eksplozja i przestanę żyć. Po chwili podszedłem do drzwi. Przyszedł mi do głowy szalony pomysł: czy nie dałoby się przejść z tego drzewa na sąsiednie? Rozejrzałem się dokoła i przekonałem się, że nic z tego nie wyjdzie. Nie byłem małpą, a to drzewo miało tak rozłożyste gałęzie i tak splecione z koronami innych, że kiedy padnie, naruszy wszystko dokoła. Bliższe drzewa może nawet powalić. Pode mną strażnik kończył już trawersowanie. Za chwilę dojdzie do pionowej odnogi, która będzie dla niego zbawieniem. Znalazłem się w swojej trumnie. Skazany na śmierć, ze szkieletem do towarzystwa, z piłą łańcuchową i skrzynią zawierającą starą japońską... ...torpedę! Podszedłem do niej szybko. Skrzynia stała na wałkach, utrzymywana w miejscu na lekko pochylonej podłodze przez wbite przeze mnie kliny. Za nią widniało długie wąskie cięcie w poszyciu kadłuba. A obok leżała piła łańcuchowa. Na kilka sekund zajaśniała mi nadzieja, ale nie była to zdrowa nadzieja. Chociaż nie wiedziałem nic o torpedach, to jednak kręcąc się dość często po zbrojowniach wiedziałem, że tego typu pociski nigdy nie są przewożone w stanie uzbrojonym. Gdyby ta torpeda mogła wybuchnąć, zrobiłaby to dwadzieścia lat temu, kiedy Dakota spadła na las. Zapalniki i detonatory są wkręcane bezpośrednio przed użyciem i ani sekundę wcześniej. Ale chwileczkę, zatrzymajmy się nieco... Czyż Horn nie mówił, że torpeda została wysłana do Australii, żeby tam dokonano jej oględzin? Tak, mówił. To był jakiś nowy typ. Czy więc mogła być posłana niekompletna? Bardzo wątpliwe. W takim razie tu, w samolocie, musi gdzieś być zapalnik! Ale gdzie? Wewnątrz skrzyni? Na pewno nie. Gdzie jeszcze? Przejrzałem tę przeklętą Dakotę od nosa do ogona. A więc musi być w skrzyni. Chwyciłem piłę i zawyłem z bólu. Ale utrzymałem ją. Jeśli mam wkrót-
ce umrzeć, to do cholery z bólem! Piła zastartowała od pierwszego razu. Zacząłem od końca skrzyni, bliżej ogona. Starałem się, by zęby piły jak najszybciej cięły twarde drewno. Kiedy końcowa część skrzyni została niemal w całości odcięta, oczom ukazał się jakiś kształt, opakowany w coś, co było zapewne nasyconym olejem płótnem, mającym chronić metal przed korozją. Z czasem pokrowiec zbutwiał, i teraz widać było śrubę napędową torpedy. Zapaliłem zapalniczkę i w jej świetle ujrzałem małe pudełko wciśnięte pod płetwę sterową. Podniosłem je ostrożnie, położyłem na podłodze i, pomagając sobie maczetą jak dźwignią, otworzyłem nawet dość łatwo. Patrzyłem na zawartość z dziwnym dla mnie samego uczuciem radości. Przedmiot wewnątrz pudelka miał długość około trzydziestu centymetrów. Na jednym końcu widniał stalowy kapturek, poniżej - nagwintowana część, a jeszcze dalej prosta, gładka, zielonkawa rurka. Zielona barwa była świadectwem upływu czasu, bo rurka była miedziana. Co mogło być wewnątrz? - jakiś piorunian rtęci albo coś w tym rodzaju. Oto miałem zapalnik. Odłożyłem go bardzo ostrożnie i poszedłem z piłą do przedniego końca skrzyni. Co najpierw? Poszerzyć szczelinę w kadłubie czy odciąć ściankę skrzyni? Przezorność mówiła: kadłub. Biorąc się do tego byłem chyba na wpół szalony, częściowo z bólu, częściowo pod wpływem świadomości, że to co robię jest samobójstwem. Wiedziałem tylko, że muszę urządzić Ching Songa, tak jak on urządził mnie! Te rubiny zabrały już dwie ofiary, a ja miałem być trzecią. No więc pułkownik Singsong i jego ludzie będą czwartą, piątą, szóstą i siódmą! Ciąłem z dołu do góry, przedłużając cięcie od podłogi wzdłuż wręgi, aż do wysokości mego ramienia. Potem to samo z drugiej strony. Piła szarpała boleśnie ilekroć jej zęby trafiały na stalowe druty utrzymujące w miejscu obciążniki wyważenia. Pękały z jękiem jak struny skrzypiec. Cięcie wydłużało się, aż w pewnym momencie cały segment nad moją głową zaczął się wyginać i skręcać. Czyżbym przeholował? Wyrwałem piłę i przyłożyłem ją do przedniej ścianki skrzyni. Wnętrze kadłuba było teraz pełne hałasu: pękające blachy poszycia, silnik, zgrzyt zębów piły szarpiących twarde drewno tekowe. Ciąłem w dół, potem po łuku do góry, żeby wyciąć w przedniej ściance kształt U. W głębi ukazał się
obły, ciemny kształt: przód torpedy. Odrzuciłem wycięty kawałek ścianki, przyjrzałem się torpedzie i zakląłem. Warstwa naoliwionego brezentu była gęsto odrutowana. Zacząłem odcinać pokrywę skrzyni. Stare drewno było twarde, deski grube i dwa cięcia długie ponad metr i jedno w poprzek trwały całą, wypełnioną bólem wieczność. Nareszcie mogłem się dobrać do odrutowania. Szczypce do prętów cięły je początkowo z łatwością, dalej jednak gruba warstwa brezentu nie pozwalała dotrzeć do powierzchni torpedy. Potrzebowałem czegoś do cięcia brezentu. Piła? Z piłą łańcuchową do torpedy? Gdybym miał nóż! Ale Ching Song nie zostawił mi noża. Nóż! Coś do cięcia... nie było nic. A jednak było! Wiedziałem gdzie jest nóż - poza moim zasięgiem, na zbutwiałych szczątkach pułkownika Toshiby w fotelu drugiego pilota. Obróciłem się, żeby ocenić sytuację. Dach kadłuba już się pofałdował; podłoga po drugiej stronie otworu wyciętego przy wyjmowaniu dźwigara zapadła się pół metra niżej niż tu gdzie stałem. Jeśli zejdę do kabiny pilota, może się urwać i runąć w dół razem ze mną, pozostawiając torpedę na swoim miejscu. Ale bez noża nie zdołam poradzić sobie z brezentem i uzbroić torpedy! Widziałem ten nóż wyraźnie. Dwa, dwa i pół metra ode mnie, a równie nieosiągalny jakby był na księżycu. Ale, na Boga, nie ma innego sposobu! Jak szybko rozdziera się blacha poszycia? Jeden skok, chwyt, i... Zrobiłem krok w dół, krok do przodu, chwyciłem... I cała sekcja dziobowa zaczęła obracać się i pochylać. Skoczyłem do tyłu; zdążyłem zaczepić ręce o krawędź podłogi, ale stopy już nie znalazły oparcia. Wciągałem się resztkami sił; postrzępione krawędzie rozdartych blach szarpały na mnie ubranie, darły skórę i wrzynały się w ciało. Rzucałem się we wściekłej panice, a nade mną blacha samolotu zwijała się i rozdzierała pod ciężarem opadającej części dziobowej. W końcu przerzuciłem nogę przez krawędź, obróciłem się bokiem, zwaliłem się na podłogę obok torpedy i zacząłem dźgać nożem oporną tkaninę. Gdzie może być ten cholerny strażnik? Popatrzyłem na zegarek. Minęło jedenaście minut od jego wyjścia z kabiny. Pewno jest już na gałęzi, przy linie albo blisko niej. A tam na dole czekają.
Ciąłem nożem i obmacywałem korpus torpedy w poszukiwaniu otworu na zapalnik. Gdzie on jest? Prawdopodobnie na dziobie. Przeciąłem tam brezent. Nie ma. Jeszcze jedno, długie cięcie. Wbiłem nóż ostrą krawędzią do góry, jeszcze raz przejechałem wzdłuż torpedy. Odgiąłem sztywny materiał. Jest! Około pół metra od zaokrąglonego dziobu widniał mały mosiężny kapturek zakrywający otwór. Kapturek uformowany tak, żeby ułatwić chwyt dłonią przy odkręcaniu. Ale moja dłoń już się do tego nie nadawała. Więc jak? Może szczypce do prętów? Ześlizgiwały się. Urwałem kawałek szmaty, owinąłem kapturek i próbowałem odkręcić. Ból przekraczał granice wytrzymałości, ale musiałem wytrzymać. Choć przez chwilę. Drgnęło, poruszyło się. Jeszcze, i jeszcze, wreszcie odkręciłem; odrzuciłem kapturek, wprowadziłem do otworu zapalnik, wkręciłem, dociągnąłem. Gotowe. Znów piła wgryzła się w pogięte blachy. Sekcja nosowa obniżyła się. Musi odpaść całkowicie, bo zagradza drogę torpedzie. Blacha pękała, rozdzierała się coraz dalej. O Boże! Jeśli sekcja nosowa jest podparta, wszystko przepadło!... Osuwa się, dach nad moją głową wygina się do środka, już jest na wysokości piersi, skręca się, pęka... nagle znika, odpada. Przede mną pojawiła się pozioma szczelina między podłogą i resztkami dachu, wysoka na pół metra. Wyrzuciłem przez nią piłę i ruszyłem wybijać kliny podtrzymujące skrzynię. Teraz wszystko może się zdarzyć. Każde poruszenie okaleczonej Dakoty może spowodować przesunięcie się torpedy do ogona. Jeden klin wybity. Jeszcze jeden. Kopałem nogą, aż się obrócił i stanął skośnie. Jeszcze raz. Wysunął się do połowy. Skrzynia drgnęła. Jeszcze jedno kopnięcie i klin odleciał w bok. Skrzynia od razu posunęła się do przodu. Chwyciłem drąg i starałem się pomagać. Ruszyła, zatrzymała się i znów drgnęła. Podważyłem ją drągiem, przesunąłem kawałek; pot zalewał mi oczy, jeszcze jeden ruch dźwignią. Skrzynia zsunęła się i utkwiła w szczelinie między podłogą i blachami dachu. Ale torpeda nie zatrzymała się. Tona gładkiego metalu raz wprawiona w ruch, bez przeszkód prześlizgnęła się przez szczelinę. Sześć metrów niepo-
wstrzymanej śmierci... Zdaje się, że słyszałem odgłosy strzałów, ale nie jestem pewny. Pamiętam trzask gałęzi towarzyszący spadaniu potwornego cielska torpedy, a potem potoczyłem się po pokładzie, kiedy resztki kadłuba, uwolnione od ciężaru części nosowej i torpedy zaczęły się wolno obracać. Spadałem, koziołkując i obijając się o ściany, w kierunku ogona. Wtedy nastąpił wybuch.
20.
Mogę się tylko domyślać przebiegu wydarzeń. Panna Thornton częściowo widziała zakończenie, ale ponieważ była oszołomiona wybuchem i w dodatku ranna, sama nie jest pewna wielu szczegółów. W jaki sposób w ogóle się tam znalazła? Jak na ironię, zawdzięczamy to Hornowi. Chociaż może nie tylko Hornowi, bo i jej inicjatywa odegrała tu pewną rolę, a prawdę mówiąc, moja również. Tak wiele rzeczy i spraw zbiegło się jednocześnie na tym zagubionym kawałku dżungli, że trudno zdecydować od czego zacząć. Może od Dakoty? Jak już powiedziałem, są to tylko domysły. Stary samolot musiał być podtrzymywany głównie przez skrzydła. Nie widzę innego sensownego wytłumaczenia. Kiedy więc ogon przekręcił się ku dołowi, to co zostało z samolotu utworzyło jakby krzyż, ważący osiem czy dziewięć ton, który zaczął równocześnie z torpedą ześlizgiwać się między gałęziami. Jednak opadał wolniej, bo dzięki swoim rozmiarom skrzydła działały jak hamulce. Nastąpiła eksplozja. Strzaskała nasadę ogromnego pnia, który - podtrzymywany przez sąsiednie drzewa - bardzo wolno osuwał się na ziemię. Dakota padała wraz z nim; tym samym zwolnionym ruchem, który ustał niemal dziesięć metrów nad ziemią, gdy stary płatowiec prawie nietknięty spoczął na olbrzymim stosie gałęzi. Nie wiem na pewno. Nie byłem całkiem przytomny, gdy to się działo.
Mógł to być skutek wybuchu, gwałtowny podrzut, przeciążenie. Panna Thornton opowiadała, że stara Dakota opadła na koronę powalonego drzewa, jakby lądowała na poduszce. Mówi, że nie warto dochodzić celu boskiej ingerencji, i że On jest jedynym, który wie. Ja sam także wylądowałem na warstwie gałęzi. Jakaś siła musiała wyrzucić mnie przez szczelinę w przedniej części kadłuba. Odzyskałem przytomność, pewny, że nie żyję i dopiero ból w najróżniejszych częściach ciała przekonał mnie, że jeszcze nie nadszedł mój czas. Dolegliwości przybywało w miarę jak gramoliłem się na dół. Byłem oszołomiony i ogłuszony, wpół oślepły od bólu głowy. Musiałem nią o coś uderzyć. Chwilę później usłyszałem głos panny Thornton. To tyle, co mogę powiedzieć od siebie. Po pewnym czasie panna Thornton opowiedziała mi swoją historię, a ja wysłuchałem jej z otwartymi ustami. I kiedy zdecydowałem się przenieść to wszystko na papier, poprosiłem, by opisała własny udział w tamtych wydarzeniach. Nie chciała, ale nalegałem jak mogłem i oto jej opowieść, dokładnie jak ją własnoręcznie zanotowała, swoim wyraźnym, zamaszystym pismem. Nie mogę powiedzieć, że byłam zachwycona moimi towarzyszami podróży do Sarawaku. Pan Horn, zdegradowany brygadier, od początku wydał mi się człowiekiem zdecydowanie niesolidnym i nie wzbudzającym zaufania. Co do George'a Faxtennee, jest to sympatyczny mężczyzna, niewątpliwie odważny, ale stanowczo zbyt łatwo ulegający nastrojom. Z tej też przyczyny, a może i dlatego, że jestem osobą z natury niezależną, kierowałam się najczęściej własnymi sądami. Większość zdarzeń, do jakich doszło w trakcie tej podróży, została przez niego opisana. Nie ma więc potrzeby, abym ponownie je przedstawiała. Jego relacja zabrzmi niewątpliwie przesadnie emocjonalnie, ale to człowiek zasadniczo uczciwy i szczery, prawdopodobnie więc będzie trzymał się faktów. Niemniej o pewnych sprawach i wydarzeniach Faxtennee nie miał pojęcia dlatego, że w nich nie uczestniczył albo z jakiegoś innego powodu. Pierwsze z tych wydarzeń miało miejsce po naszym powrocie do Tunggal, po tym jak usłyszeliśmy
(choć oczywiście nie zobaczyliśmy), lecący helikopter. W drodze powrotnej, która zajęła nam w przybliżeniu dwie godziny, pan Horn wydawał mi się dziwnie podniecony, co jednak usiłował ukryć. Byłam oczywiście zaniepokojona niejasną sytuacją, a także, ze względu na jego charakter, nieco podejrzliwa. W związku z tym poleciłam dajackiemu chłopakowi imieniem Dżiga, który dość bezceremonialnie przyłączył się do naszej grupy, aby trzymał się w pewnej odległości za nami, na wypadek gdyby zaszło coś niepożądanego. Było rzeczą niedopuszczalną, by tak młody chłopiec został narażony na jakąkolwiek przykrość czy niebezpieczeństwo. Po przybyciu do Tunggal stwierdziliśmy, że owym helikopterem przyleciała grupa uzbrojonych indonezyjskich dywersantów. Przejęli oni władzę nad długim domem, trzymając pod strażą całą ludność wsi zgromadzoną na górnym poziomie. Byłam wstrząśnięta (chociaż niezbyt zaskoczona) zachowaniem Horna. Natychmiast po zatrzymaniu nas w charakterze jeńców, zażądał widzenia z człowiekiem o nazwisku Ching Song. Człowiek ten był tam istotnie i Horn zwrócił się doń w bardzo przyjacielski sposób, chociaż widziałam, że w pierwszej chwili go nie rozpoznał. Nie mogłam słyszeć zbyt wiele z ich rozmowy, ale to co słyszałam wskazywało, że Horn zaproponował Chingowi (do którego zwracał się zawsze „Singsong” lub „pułkownik Singsong” znaczną część kamieni w zamian za przerzucenie go helikopterem do Kalimantanu. Wszystko to znalazło potwierdzenie w późniejszej rozmowie Horna z Faxtennee i ze mną jeszcze tego wieczora. Jednakże wkrótce po zapadnięciu ciemności zdarzyło się coś bardzo pozytywnego. Chłopak dajacki Dżiga, zgodnie z moim pouczeniem, nie towarzyszył nam do samej wsi. Zaczekał do nocy i wtedy przystąpił do rozpoznania sytuacji. Siedziałam sama (przypuszczam, że ze względu na mój wiek nie widzieli potrzeby przydzielenia mi strażnika), w pewnej odległości od reszty obecnych, toteż Dżiga tak długo krążył w pobliżu, aż udało mu
się przemówić do mnie, pozostając w cieniu na skraju dżungli. Pytał mnie co ma robić. Natychmiast kazałam mu wrócić do domu, do Lobang Nibong i powiadomić swojego naczelnika, tua-rama, jak go tam nazywają, że grupa uzbrojonych ludzi z Kalimantanu przebywa w Tunggal. Sądziłam, że mogą to być ci sami, którzy spalili Lobang Nibong, i że wieś powinna być czujna. Później, ku mojemu zdziwieniu, przybył do Tunggal Faxtennee i został niezwłocznie ujęty. Mogliśmy ze sobą rozmawiać, tak więc wspomniałam mu o chłopaku, ponieważ Dżiga bardzo się do niego przywiązał. Uważam, że Faxtennee niesłusznie go do tego ośmielił. Następnego ranka Faxtennee opuścił Tunggal eskortowany przez kilku dywersantów. Towarzyszył im Ching. Ich zamiarem było zmusić Faxtennee do wydobycia klejnotów. Od wczesnego ranka kazano mi siedzieć na ziemi ze związanymi rękoma. Pan Horn nie rozmawiał ze mną; w ogóle się nie zbliżył, chociaż sytuacja moja była dość dokuczliwa. Przez większość czasu stał ostentacyjnie na środku pustego placu przed długim domem. Wiele myślałam o tym, co zdarzyło się później. Ludzie podatni na emocje mogą uznać to za wysoce dramatyczne, a tymczasem prawda jest zupełnie odwrotna. Wszystko bowiem odbyło się zupełnie spokojnie. Coś jednak musiało zwrócić moją uwagę, bo odwróciłam głowę i ujrzałam, że jeden z indonezyjskich dywersantów trzyma się dłońmi za gardło. Upadł w chwili gdy go obserwowałam. Natychmiast zobaczyłam drugiego leżącego na ziemi, a kiedy się rozejrzałam, stało się dla mnie jasne, że wszyscy oni zostali zaatakowani jednocześnie. Istnieje, oczywiście, tylko jedna broń działająca tak cicho i z tak przerażającą skutecznością. To dmuchawa. Dajakowie używają ich do polowania, wykazując przy tym niezwykłą zręczność i precyzję. Pozwolę sobie przypomnieć, jak skuteczną okazała się ta broń w walce z Japończykami podczas ostatniej wojny. Dość szybko domyśliłam się, że atakujący musieli przybyć z Lobang Nibong, powiadomieni o
obecności Indonezyjczyków przez małego Dżigę. Zaraz też ludzie z Lobang Nibong wynurzyli się z lasu. W sposób wysoce skandaliczny okazywali swój triumf z powodu sukcesu. Przyznam, że przez moment obawiałam się, iż ulegną swym atawistycznym skłonnościom.
Przez „atawistyczne skłonności” panna Thornton przypuszczalnie rozumie dawny zwyczaj Dajaków ucinania głów zabitym wrogom. Jednakże udało mi się wstać i zawołać na nich, a kiedy zobaczyli, że jestem związana, podeszli szybko, aby uwolnić mnie z więzów i to szczęśliwie odwróciło ich uwagę. Pan Horn nie został, oczywiście, zaatakowany. Podszedł do mnie i powiedział z bardzo nieprzyjemnym uśmiechem: - A teraz na Ching Songa! Poprosiłam ludzi, żeby go zatrzymali, co też uczynili. Powiedziałam Hornowi, że Dajakowie są w stanie zarówno powstrzymać jego samego jak i ruszyć w pościg za Ching Songiem. Zaczął krzyczeć, że muszę wysłuchać jego wyjaśnień. Początkowo odmówiłam, wiedząc jak sprytnym potrafi być obłudnikiem. Zaczął błagać. Podejrzewam, że obawiał się śmierci z rąk Dajaków; może na moje polecenie. Ostatecznie pozwoliłam mu mówić, a on opowiedział mi historię tak niezwykle zawiłą, że na koniec musiałam mu uwierzyć choćby dlatego, że takiej opowieści nie można zmyślić na poczekaniu. Horn twierdził, że po wyjściu z więzienia i urządzeniu się na Jamajce został zwerbowany przez jedną z tajnych agend rządu brytyjskiego, i że pracował jako - według jego określenia „wolny strzelec” przez kilka lat. Jednak kiedy wyspa uzyskała niepodległość, jego usługi przestały być potrzebne. Poczuł się wówczas bardzo nieszczęśliwy, bo odebrał to jako całkowitą negację swych zdolności. Ta grzeszna pycha z powodu owych zdolności, nie dawała mu, jak sądzę, spokoju. W każdym razie usiłował pozostawać w kontakcie ze swoim
byłym zwierzchnikiem z wywiadu i przed wyruszeniem na Borneo dowiedział się od niego, że szefem indonezyjskiej dywersji w Sarawaku był człowiek, który smużył kiedyś w Royal Air Force w Birmie. Tym człowiekiem był Ching Song. Horn opowiadał, że podjął próbę zorganizowania spotkania z Ching Songiem w okolicznościach, które pozwoliłyby służbom wywiadowczym albo wojsku na wzięcie go do niewoli. Okazało się to niemożliwe, ponieważ Ching Song przebywał albo w Dżakarcie albo w swojej kwaterze ukrytej gdzieś w dżungli Kalimantanu. Horn nie cierpiał na brak pieniędzy; motywem jego działań była próżność. Chciał wykazać swoją wartość, dokonując czegoś niezwykłego. Zdawał sobie, rzecz jasna sprawę, że brytyjskim służbom wywiadowczym bardzo zależy na schwytaniu Ching Songa. Dano jednak Hornowi do zrozumienia, że nikt nie wierzy w jego możliwości udzielenia pomocy w tej sprawie. Miał zostać na Jamajce, rozczarowany i bezrobotny. Kiedy dowiedział się z „Timesa” o wyczynie George’a Faxtennee, któremu udało się zapobiec obrabowaniu banku, zrozumiał, że pojawiło się coś, co może przyciągnąć uwagę Ching Songa. Wysłał Faxtennee zaproszenie na Jamajkę i przedstawił mu okoliczności, w jakich zaginął jego ojciec. Horn miał nadzieję, niezbyt uzasadnioną, że Faxtennee po powrocie do Brytanii pomyśli o wyprawie do Sarawaku, aby spróbować odnaleźć miejsce, gdzie rozbił się samolot ojca. Zupełnie przypadkowo ja również trafiłam na nazwisko Faxtennee w prasie i napisałam do niego. Horn w owym czasie nic o tym nie wiedział, tak jak nie wiedział o mnie. Kiedy jednak otrzymał od Faxtennee list z wiadomością, że ma on zamiar pojechać do Sarawaku, uwierzył, że nadeszła jego chwila. Powiedział mi, że wówczas uważał za najważniejsze powiadomienie Ching Songa o obecności Faxtennee, bez stwarzania jakichkolwiek podstaw do podejrzeń, że czeka na niego pułapka. Horn wiedział - z prasy, jak twierdził - o intensywnej działalności wy-
wiadu indonezyjskiego w Singapurze. Przyleciał do Jesselton w Sabah, stamtąd do Singapuru i tam poinformował redakcję „Straits Times” o mojej i Faxtennee obecności tamże. Fotoreporterzy zrobili zdjęcia i Horn sądził, że wywiad indonezyjski prześle dotyczący nas raport do Dżakarty. Gdyby taki raport dotarł do Ching Songa niewątpliwie zostałby zauważony i skłonił do zastanowienia się, po co syn zaginionego pilota RAF-u wybrał się do Sarawaku, gdzie, jak wiedział Ching Song, rozbił się samolot z rubinami na pokładzie. Po pierwszym artykule w prasie Horn doszedł do wniosku, że to za mało, że może zostać nie zauważone przez konsulat Indonezji i należałoby zrobić coś jeszcze. Nie mógł sam przesłać tej wiadomości, bo po prostu nie znał adresu. Zdecydował się więc na krok bardziej dramatyczny. Włamał się do mojego pokoju w hotelu w Singapurze i tam zaaranżował scenę mającą jeszcze raz przyciągnąć uwagę prasy. Namalowany na ścianie dużymi cyframi numer seryjny samolotu był przeznaczony dla Ching Songa, który go niewątpliwie znał. Horn zadzwonił nawet do redakcji „Straits Times”, żeby dziennikarze szybciej przybyli do hotelu. Oczywiście dla nas numer ten, uznany przez Faxtennee i mnie za zwykły chwyt mistyfikatorski, nie oznaczał niczego. Horn wrócił do Jesselton, a stamtąd ruszył do Kuching, gdzie zjawił się dzień czy dwa przed nami. W Kuching dowiedział się w jakich placówkach misyjnych pełniłam służbę, aby mieć choć przybliżone pojęcie o punkcie docelowym naszej podróży. Z tym nie miał kłopotów. W muzeum misyjnym wspomniał komuś z personelu o mnie i uzyskał potrzebne mu informacje. Nie było to zresztą tajemnicą. Nalegałam, aby nie ujawniać Hornowi celu wyprawy, ponieważ mu nie ufałam. Zdecydowanie i od samego początku. Nie wiedział więc dokąd zmierzamy, ale wierzył, że Ching Song z pomocą indonezyjskich sympatyków znajdzie sposób dokładnej obserwacji naszych kroków. Na pierwszych etapach drogi w górę rzeki, Horn był wyraźnie zdenerwowany. Tłumaczył to obawą,
że ktoś nas śledzi. W rzeczywistości chciał się upewnić, czy jesteśmy śledzeni. Twierdził, że do końca nie był tego pewien, chociaż helikopter, który dwa razy przeleciał nad nami kiedy byliśmy na rzece, prawdopodobnie niósł na pokładzie Ching Songa.
Panna Thornton, jak zwykle sumienna, zagłębiła się w tym miejscu w szczegółowy opis wydarzeń w Lobang Nibong oraz w Tunggal, a także naszych poszukiwań rozbitego samolotu. Ponieważ opisałem już ten fragment naszej historii, pozwoliłem to sobie opuścić i kontynuować narrację od momentu oswobodzenia Tunggal. Kiedy Horn skończył, byłam prawie pewna, że mówił prawdę. Nie wątpiłam też ani przez chwilę, że dowódca indonezyjskich operacji dywersyjnych byłby ważną zdobyczą dla brytyjskiej armii. Spytałam Horna co w takim razie proponuje i wtedy znów ujawniła się nieprzyjemna strona jego charakteru. Ponownie zaprezentował ten swój odpychający uśmiech i powiedział, że zamierza dostać zarówno rubiny jak i Ching Songa. Oświadczyłam, że nie pochwalam takiego podejścia do sprawy, ale to zdawało się nie robić na nim wrażenia. Miał zamiar zaczekać na powrót Ching Songa do Tunggal, wziąć go do niewoli, zabrać rubiny i odlecieć helikopterem do Kuching. Kiedy wspomniałam o George'u Faxtennee powiedział tylko, że Faxtennee raz już zszedł z drzewa bez niczyjej pomocy i niewątpliwie potrafi to zrobić jeszcze raz. Uznałam, że nie mogę się na to zgodzić. Jeśli rubiny miały trafić w nasze ręce, ich podział został już postanowiony. Uważałam też, że nie można wierzyć w uczciwe postępowanie Ching Songa wobec Faxtennee. Dlatego domagałam się, abyśmy udali się na miejsce gdzie spoczywał samolot i upewnili, że nic nie grozi Faxtennee. Nie ma powodu, aby upierać się przy aresztowaniu Ching Songa w Tunggal, a nie tam, przy samolocie. Protestował, ale musiał się zgodzić. Wkrótce też wyruszyliśmy, biorąc zè sobą trzech
ludzi z Lobang Nibong z dmuchawami i dwie sztuki broni zabranej martwym napastnikom. Przyznam się, że obecność Dajaków niewątpliwie przypominała Hornowi o jego obowiązku. Szliśmy najszybciej jak było można i w ciągu półtorej godziny dotarliśmy blisko celu. Zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku i wtedy usłyszeliśmy w niedalekiej odległości hałas pochodzący od jakiegoś silnika. Kiedy zbliżaliśmy się do źródła hałasu szłam przodem, aż do momentu gdy ukazało się drzewo, na którym zatrzymał się samolot. Teraz wypadki potoczyły się z niezwykłą szybkością, lecz jestem przekonana, że dobrze zapamiętałam ich kolejność. Większość paproci wokół drzewa była wycięta lub zdeptana, dzięki czemu widziałam wszystko co się tam działo. Ching Song stał nieco odsunięty od drzewa i patrzył w górę. Wysoko, na pierwszej gałęzi, tkwił jeden z jego ludzi. Słyszałam, że Ching Song coś krzyczy, ale z powodu hałasu silnika nie mogłam zrozumieć jego słów. W pewnym momencie silnik ucichł i Ching Song rozkazał podwładnemu na drzewie, żeby coś rzucił. Oczywiście chodziło o rubiny. Widziałam jak spada coś srebrzystego; Ching Song chwycił to pośpiesznie i właśnie się temu przyglądał, gdy Horn odepchnął mnie nagle i rzucił się naprzód. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że może zrobić coś takiego i na moment straciłam równowagę. Usłyszałam strzały i widziałam jak Horn zabił dwóch Indonezyjczyków, którzy znaleźli się na jego drodze. Stał potem z bronią wymierzoną w Ching Songa i wyciągał do niego rękę. W chwili gdy Ching Song wręczał mu ten srebrzysty przedmiot, w górze zatrzeszczały gałęzie. Biegłam właśnie w ich kierunku, żeby przeszkodzić Hornowi w zabiciu Ching Songa, ale na szczęście byłam jeszcze ze dwadzieścia metrów od nich. Wyraźnie widziałam długi czarny przedmiot wynurzający się spośród listowia i spadający na ziemię. Nastąpiła potężna eksplozja. Coś uderzyło mnie boleśnie w ramię, a podmuch
zbił mnie z nóg. Bóg postanowił ocalić swoją sługę i cudem nie zginęłam. Byłam w stanie podnieść się na nogi i zobaczyć jeszcze, jak to olbrzymie drzewo zaczyna się przewracać. Z początku bardzo powoli, odrywając się stopniowo od swoich sąsiadów, w pewnym momencie znieruchomiało, odchylone chyba o trzydzieści stopni od pionu. A potem, po króciutkiej pauzie, ponownie jęło się osuwać. Cały ten proces, chociaż nieubłagany, przebiegał niezwykle wolno, jak gdyby puszcza delikatnie układała swoje dziecko do śmiertelnego snu. Pień drzewa niemal dotykał ziemi, kiedy ujrzałam, że samolot opuścił swoje leże i również spadał. Częściowo nadal zahaczony o pobliskie drzewa, spadał ogonem w dół i w pewnej chwili jakby się zatrzymał, zanim opadł brzuchem na stos gałęzi, utworzony przez koronę powalonego drzewa. Jest mi nieco wstyd, że to widowisko oderwało na chwilę moje myśli od innych spraw. Po Hornie i Ching Songu nie zostało ani śladu. Prawdopodobnie eksplozja rozniosła ich na strzępy. Człowiek na gałęzi musiał spaść w tym czasie, kiedy leżałam powalona wybuchem. Spoczywał teraz w miejscu, gdzie przed chwilą rosło drzewo. Podeszłam, żeby zobaczyć czy jeszcze żyje, ale musiał na skutek upadku zginąć natychmiast. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że jestem ranna. Uderzenie w ramię było dość bolesne, i kiedy wreszcie dotknęłam bolącego miejsca, na mojej dłoni pojawiła się krew. Stałam, chyba nieco ogłupiała, patrząc na zakrwawioną dłoń, aż jeden z ludzi z Lobang Nibong zawołał coś i wskazał na plątaninę gałęzi, na których spoczywał samolot. Naszym oczom ukazał się George Faxtennee, zdrów i cały. Oto tamte wydarzenia, jak je pamiętam.
Podpisała, oczywiście, C. Thornton. I na tym kończy się ta historia z wyjątkiem jednego, małego szczegółu. Małego, wobec naszych oczekiwań i nadziei. Nie wiem, czy widzieć w tym kaprys natury czy znak dany od Boga. Coś, co zraniło pannę Thornton, utkwiło w jej szczupłym ramieniu. Należało to wyjąć, i to w sposób dość
bolesny, bo przy użyciu noża. Panna Thornton, z właściwym sobie stoicyzmem, dokonała tego własnoręcznie. Po chwili zaprezentowała nam skrwawiony, nieregularny odłamek, trzymany w dwu palcach. Jak zapewne czytelnik się domyśla, był to rubin. Ale nie ogromny i cenny. Raczej większy okruch. Po kilku dniach przeszukałem teren w nadziei znalezienia reszty, ale szukanie igły w stogu siana to nic, w porównaniu z szukaniem rubinów w pierwotnej dżungli. Ten mały, odłupany fragment - to wszystko co zdobyliśmy. Później, już w Londynie, zanieśliśmy go do wyceny. Dwadzieścia pięć funtów, powiedział jubiler i upierał się, że i tak jest bardzo hojny. KONIEC