Charlaine Harris GORZEJ NIŻ MARTWY Powieść tę dedykuję kilku kobietom, które z dumą mogę nazwać przyjaciółkami: Jodi Dabson Bollendorf, Kate Buker, To...
10 downloads
14 Views
1MB Size
Charlaine Harris GORZEJ NIŻ MARTWY Powieść tę dedykuję kilku kobietom, które z dumą mogę nazwać przyjaciółkami: Jodi Dabson Bollendorf, Kate Buker, Toni Kelner, Danie Cameron, Joan Hess, Eve Sandstrom, Pauli Woldan i Betty Epley. Każda z Was wiele dla mnie znaczy (choć każda w innym sensie) i cieszę się, że Was znam. PODZIĘKOWANIA Chylę czoło przed Anastasią Luettecke, która okazała się perfekcjonistką, gdy poprosiłam o znalezienie łacińskich zaklęć dla Octavii. Dziękuję Murvowi Sellarsowi za pośrednictwo. Jak zawsze, mam wielki dług wdzięczności wobec Toni L.P. Kelner i Danie Cameron za czas poświęcony na przeczytanie mojej powieści i cenne komentarze na temat tekstu. Najlepsza z asystentek, Debi Murray, służyła mi swoją wiedzą encyklopedyczną na temat świata Sookie. Grupa zagorzałych czytelników znana jako Charlaine's Charlatans udzielała mi duchowego wsparcia (i podnosiła moje morale), toteż mam nadzieję, że ten tom będzie dla nich nagrodą. ROZDZIAŁ PIERWSZY Robiłam porządek w butelkach z alkoholem na składanym stole za przenośnym barem, kiedy podbiegła do mnie Halleigh Robinson. Na jej ładnej twarzyczce dostrzegłam rumieńce i ślady łez. Dziewczyna zresztą natychmiast przyciągnęła moją uwagę, ponieważ za godzinę miała brać ślub, a wciąż była w błękitnych dżinsach i koszulce z krótkimi rękawami. - Sookie! - wysapała, obiegając kontuar i łapiąc mnie za ramię. - Musisz mi pomóc! Wydawało mi się, że już jej pomogłam, skoro tkwiłam tutaj w stroju kelnerki zamiast w ładnej sukience, którą planowałam włożyć na ślub. - Jasne - odparłam, sądząc, że Halleigh chce, żebym jej przyrządziła na przykład jakiegoś specjalnego drinka. Chociaż... Gdybym wsłuchała się wcześniej w jej myśli, wiedziałabym już, że chodzi o coś zupełnie innego. Próbowałam jednak zachowywać się tutaj jak najlepiej i szaleńczo blokowałam umysł przed napływem myśli innych osób. Telepaci nie mają łatwo, szczególnie na tak intensywnych emocjonalnie imprezach jak podwójny ślub. Tyle że chciałam być tutaj gościem, a nie barmanką serwującą drinki. Niestety, wyznaczonej przez Extreme(ly Elegant) Events osobie, która miała pełnić tę funkcję, przydarzył się wypadek w drodze ze Shreveport, toteż - chociaż firma wcześniej upierała się przy własnym barmanie - ponownie poproszono Sama i mnie. Byłam zatem trochę rozczarowana, że stoję po „niewłaściwej" stronie kontuaru, uznałam jednak, że mogę wyświadczyć tę przysługę pannie młodej w jej szczególny dzień. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytałam. - Potrzebuję ciebie na moją druhnę - odparowała. - Ach... Co takiego?
- Tiffany zasłabła, gdy pan Cumberland zrobił pierwszy cykl fotek. Odwieźli ją do szpitala! Jak wspomniałam, do ślubu pozostała jeszcze godzina i fotograf postanowił wcześniej pstryknąć kilka grupowych ujęć. Druhny i drużbowie byli już stosownie ubrani. Cóż, Halleigh również powinna właśnie wkładać ślubną suknię, a zamiast tego stała przede mną w dżinsach, lokówkach na głowie, bez makijażu i z twarzą zalaną łzami. Kto mógłby odmówić młodej kobiecie w takim stanie? - Masz ten sam rozmiar co ona - ciągnęła nieszczęśliwa narzeczona. - A Tiffany prawdopodobnie będą wycinać wyrostek robaczkowy. Więc... mogłabyś przymierzyć sukienkę? Zerknęłam na Sama, mojego szefa. Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. - Idź, Sookie. Oficjalnie otwieramy dopiero po ślubie, czyli gdy zacznie się przyjęcie weselne. Podążyłam zatem za Halleigh do Belle Rive, rezydencji Bellefleurów, która po ostatnich remontach wróciła do dawnej, przedwojennej chwały. Drewniane podłogi aż lśniły, błyszczały złocenia stojącej przy schodach harfy, podobnie jak wypolerowane srebra, wystawione na pokaz na blacie dużego kredensu w jadalni. Wszędzie dostrzegałam służących w białych strojach z misternie wyhaftowanym czarną nicią na bluzach logo „E(E)E". Extreme(ly Elegant) Events stała się ostatnio w Stanach Zjednoczonych główną firmą organizującą wszelkie ekskluzywne imprezy. Na widok logo poczułam ukłucie w sercu, ponieważ dla obsługującej istoty nadnaturalne filii Extreme(ly Elegant) Events pracował mój chłopak, od którego od dawna nie miałam żadnych wieści. Nie czułam jednak bólu zbyt długo, ponieważ Halleigh ciągnęła mnie szybko po schodach na piętro. Pierwsza z brzegu sypialnia była wypełniona dość młodymi kobietami ubranymi w suknie w kolorze złota; wszystkie kręciły się wokół przyszłej szwagierki Halleigh, Portii Bellefleur. Halleigh przemknęła wraz ze mną obok nich i weszła do drugiego pokoju po lewej. Tu również tłoczyły się kobiety, tyle że młodsze od tamtych i ubrane w szyfony w ciemnym odcieniu granatu. W pomieszczeniu panował chaos, a na wielu powierzchniach zalegały prywatne stroje druhen. Pod zachodnią ścianą mieściło się stanowisko makijażowo fryzjerskie, przy którym spokojnie stała kosmetyczka w różowym fartuchu i z lokówką w ręku. - Dziewczyny, to jest Sookie Stackhouse - przedstawiła mnie pośpiesznie Halleigh. - Sookie, to jest moja siostra Fay, moja kuzynka Kelly, moja najlepsza przyjaciółka Sarah, moja druga najlepsza przyjaciółka Dana. A tutaj jest sukienka. Rozmiar osiem. Zdziwiłam się, że Halleigh wykazała się przytomnością umysłu i kazała Tiffany zdjąć sukienkę druhny, zanim biedaczkę zabrano do szpitala. Cóż, panny młode są bezlitosne. W ciągu kilku minut rozebrano mnie do majtek i stanika. Cieszyłam się, że włożyłam tego dnia ładną bieliznę, ponieważ nie było czasu na skromność. Jakże skrępowana bym się czuła, gdybym musiała się zaprezentować na przykład w dziurawych babcinych gatkach! Sukienka miała podszewkę, więc nie potrzebowałam halki, co wydało mi się kolejnym szczęśliwym trafem. Znalazły się dla mnie zapasowe pończochy, które włożyłam najpierw, a później - przez głowę - sukienkę. Czasami noszę dziesiątkę (właściwie niemal przez cały czas), wstrzymywałam więc oddech, kiedy Fay zapinała zamek. Powinnam wytrzymać, jeśli nie będę zbyt często oddychać. - Super! - powiedziała radośnie jedna z pozostałych druhen (Dana?). - Teraz buty. - O Boże - jęknęłam na ich widok. Były na bardzo wysokim obcasie, ufarbowane na ciemnogranatowo, by pasowały do sukienki. Wsuwając w nie stopy, oczekiwałam bólu. Kelly (chyba) zapięła paseczki i wstałam. Wszystkie wstrzymałyśmy oddech, kiedy zrobiłam krok, potem kolejny. Buty były mniej więcej o pół rozmiaru za małe. I to było ważne „pół"!
- Jakoś pewnie wytrzymam do końca ślubu - bąknęłam, a wszystkie dziewczyny zaklaskały. - Zapraszam zatem do siebie - oznajmiła pani Różowy Fartuch, więc usiadłam na krześle. Podczas gdy „prawdziwe" druhny i matka Halleigh pomagały pannie młodej włożyć suknię, kosmetyczka nałożyła mi dodatkowy makijaż na mój własny i poprawiła fryzurę. Włosy mam długie i gęste, więc panią Różową czekało sporo pracy. W ostatnich trzech latach tylko nieco podcinałam włosy, które teraz sięgają mi do łopatek. Moja lokatorka, Amelia, zrobiła mi pasemka i wyszły naprawdę dobrze. Nigdy wcześniej nie miałam aż tak jasnych włosów. Obejrzałam sobie siebie w pełnowymiarowym lustrze i wydało mi się niemożliwe, że w ledwie dwadzieścia minut ktoś mógł tak bardzo mnie przeobrazić. Z pracującej barmanki w długiej białej koszuli z marszczeniami i czarnych spodniach przemieniłam się w druhnę w ciemnogranatowej sukience, w dodatku ponad siedem centymetrów wyższą. I wiecie co? Prezentowałam się wspaniale! W tym kolorze było mi naprawdę świetnie, zresztą, w sukience również spódniczka lekko rozszerzała się ku dołowi, krótkie rękawy nie były zbyt obcisłe, a dekolt nie wydawał się na tyle duży, by nadawać mi zdzirowaty wygląd. Ponieważ mam naprawdę spory biust, staram się starannie dobierać stroje. Z samouwielbienia wyrwała mnie praktyczna Dana. - Słuchaj, mamy tu pewne zasady, których trzeba przestrzegać - oznajmiła. Od tej chwili zatem słuchałam wszystkich wokół i posłusznie kiwałam głową. Wysłuchałam planu i znów pokiwałam głową. Dana okazała się dziewczyną zorganizowaną. Gdybym kiedyś zapragnęła najechać na jakieś małe państwo, właśnie Danę chciałabym mieć u swego boku. Do czasu, aż ostrożnie zeszłyśmy po schodach (długie spódnice i wysokie obcasy to niezbyt dobre połączenie), zostałam w pełni wprowadzona w szczegóły i gotowa na pierwsze przejście między rzędami zajmowanych przez gości krzeseł. Większość dziewczyn przed ukończeniem dwudziestu sześciu lat kilkakrotnie już była druhnami, mój przypadek jest jednak inny - Tara Thornton, jedyna moja przyjaciółka na tyle bliska, że mogłabym być jej druhną, wyszła za mąż akurat wtedy, gdy przebywałam poza miastem. Na dole dostrzegłam gromadzące się uczestniczki drugiego ślubu. Grupa Portii miała być we wszystkim pierwsza. Dwaj panowie młodzi wraz ze swymi drużbami czekali już na dworze - i dobrze, ponieważ do ceremonii pozostało zaledwie pięć minut. Portia Bellefleur i jej druhny były przeciętnie o siedem lat starsze niż przedstawicielki ekipy Halleigh. Portia jest starszą siostrą Andy'ego Bellefleura, detektywa policji Bon Temps i narzeczonego Halleigh. Strój Portii wydał mi się trochę przesadny (do materiału przyszyto tyle pereł, warstw koronki i cekinów, że moim zdaniem suknia mogłaby sama stać), ale cóż, to był wielki dzień Portii, a w taki dzień dziewczyna może sobie nosić, co, cholera, chce. Wszystkie jej druhny były ubrane na złoto. Bukiety druhen oczywiście pasowały: były biało granatowe lub żółte. „Nasze" bukiety w zestawieniu z ciemnogranatowymi sukienkami dawały bardzo ładny efekt.
Konsultantka ślubna, szczupła nerwowa kobieta z wielką burzą ciemnych loków, liczyła uczestników ceremonii prawie na głos. Kiedy wreszcie z zadowoleniem stwierdziła, że wszystkie niezbędne osoby są obecne, otworzyła dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na duży ceglany taras. Stąd widzieliśmy tłum gości, zwróconych plecami do nas i usadowionych na stojących w dwóch sektorach na trawniku białych składanych krzesłach; pomiędzy sektorami rozłożono wąski czerwony dywan. Ludzie patrzyli na podwyższenie, na którym pastor stał obok ołtarza przystrojonego białym obrusem i zastawionego zapalonymi już świecami. Na prawo od duchownego czekał narzeczony Portii, Glen Vick. Spoglądał na dom, czyli na nas. Glen wyglądał na bardzo, bardzo zdenerwowanego, niemniej jednak starał się uśmiechać. Drużbowie zajęli już stosowne pozycje po obu jego bokach. „Złote" druhny Portii wyszły na taras i - jedna po drugiej zaczęły przechodzić przez wypielęgnowany ogród. Dzięki zapachowi weselnych kwiatów noc wydawała się słodka. Zresztą, w ogrodach Belle Rive róże kwitną nawet w październiku. W końcu, z towarzyszeniem narastającej muzyki, Portia przekroczyła taras i doszła do początku czerwonego dywanu, a konsultantka ślubna (z niejakim wysiłkiem) podniosła tren jej sukni, by panna młoda nie szorowała nim po cegłach. Pastor skinął głową, a wówczas wszyscy wstali i obrócili się, by zobaczyć triumfalny marsz Portii. Cóż, Portia czekała na tę chwilę wiele lat. Bez przeszkód dotarła do ołtarza i wtedy przyszła kolej na naszą grupę. Kiedy przechodziłyśmy przez taras, Halleigh posłała każdej z nas zachęcającego całusa - również mnie, co było z jej strony przemiłe. Konsultantka ślubna wysyłała nas po kolei ku podwyższeniu, gdzie miałyśmy ustawić się w szeregu, to znaczy, każda przed wyznaczonym jej drużbą. Mnie przydzielono kuzyna Bellefleurów z Monroe, który naprawdę się wystraszył, gdy zobaczył, że podchodzę do niego ja, a nie Tiffany. Szłam powolnym krokiem, tak jak pouczyła mnie wcześniej Dana, a w zaciśniętej dłoni trzymałam pod pożądanym kątem otrzymany bukiecik. Uważnie obserwowałam inne druhny i nic nie umykało mojej uwagi. Bardzo chciałam sprawić się bez zarzutu. Wszyscy na mnie patrzyli, a ja byłam tak rozdygotana, że zapomniałam zablokować umysł, toteż niepożądane myśli osób z tłumu na moment zalały mnie i kompletnie przytłoczyły. „Wygląda tak ładnie... Co się stało z Tiffany...? No, no, no, co za biust... Pośpieszcie się, pannice, potrzebuję drinka... Co ja tu, do diabła, robię? Czemu ta baba ciąga mnie na wszystkie śluby w gminie... Uwielbiam tort weselny". Nagle stanęła przede mną dziewczyna i zrobiła mi zdjęcie. Znałam ją, była to ładna wilkołaczyca nazwiskiem Maria Star Cooper, asystentka Ala Cumberlanda, powszechnie znanego fotografa, który miał atelier w Shreveport. Uśmiechnęłam się do Marii - Star, a ona pstryknęła mi kolejne zdjęcie. Szłam dalej po dywanie i mimo uśmiechu walczyłam z wciąż atakującymi mnie myślami.
Po chwili odkryłam, że niektóre osoby nie wysyłają mi myśli, co oznaczało, że w tłumie są wampiry. Glen prosił, by ślub mógł się odbyć późnym wieczorem, ponieważ pragnął zaprosić niektórych spośród swoich co ważniejszych wampirzych klientów. Kiedy Portia przystała na to bez oporów, miałam pewność, że naprawdę kocha swego wybranka; Portia Bellefleur naprawdę nie przepada za nie umarłymi. Wręcz przeciwnie, każdy kontakt z wampirem przyprawia ją o gęsią skórkę. Co do mnie, ogólnie rzecz biorąc, nawet lubię nieumarłych, a to dlatego, że ich mózgi są przede mną zamknięte, dzięki czemu, przebywając w towarzystwie wampirów, czuję się osobliwie zrelaksowana. No dobra, bywam przy nich spięta, ale przynajmniej nie męczy mi się umysł. Ostatecznie dotarłam na wyznaczone mi miejsce. Wcześniej obserwowałam, jak druhny i drużbowie Portii i Glena ustawiają się wokół pary młodej w dwa szeregi tworzące razem kształt odwróconej litery „V". Teraz nasza grupa w identyczny sposób otoczyła Halleigh i Andy'ego. Stanęłam i sapnęłam z ulgą. Ponieważ nie pełniłam tu żadnej ważnej funkcji, tak naprawdę moja rola skończyła się w tym momencie. Musiałam jedynie trwać w bezruchu i udawać zainteresowaną, co nie wydało mi się zbyt trudne. Muzyka grała na cały regulator, toteż pastor dał kolejny znak. Tłum wstał i wszyscy patrzyli teraz na drugą pannę młodą. Halleigh szła powoli ku nam. Promieniała. Wybrała dużo prostszą sukienkę niż Portia. Wyglądała bardzo młodo i bardzo słodko. Była przynajmniej pięć lat młodsza niż Andy, a może i więcej. Ojciec Halleigh, tak opalony i wysportowany jak jej matka, wbrew wcześniejszym ustaleniom wystąpił z tłumu i wziął córkę pod ramię; ponieważ Portia przeszła po dywanie sama (jako że jej ojciec od dawna nie żył), postanowiono, że Halleigh również pójdzie sama. Nie przestając się uśmiechać, przyjrzałam się uważnie weselnikom, który obracali się powoli, podążając spojrzeniem za przechodzącą panną młodą. Dostrzegłam w tłumie mnóstwo znajomych twarzy: nauczycieli ze szkoły podstawowej, w której uczyła Halleigh, funkcjonariuszy departamentu policji, w której służył Andy, przyjaciółki starej pani Caroline Bellefleur, która mimo problemów zdrowotnych wciąż żyła, współpracowników Portii i inne osoby zajmujące się zawodowo prawem, a także klientów Glena Vicka i księgowych. Zajęte były prawie wszystkie krzesła. Zauważyłam kilku przedstawicieli rasy czarnej i kilkoro Mulatów, jednakże większość gości weselnych reprezentowała rasę białą. Najbledsze oblicza w tłumie należały naturalnie do wampirów. Jednego z nich znałam dobrze - Bill Compton, mój sąsiad i dawny kochanek, siedział mniej więcej w połowie grupy; miał na sobie smoking i był w nim bardzo przystojny. Bill wyglądał zresztą dobrze w każdym ubraniu. Obok siedziała jego dziewczyna, Selah Pumphrey, pracownica agencji handlu nieruchomościami z Clarice. Wybrała na dziś bordową suknię, która ładnie podkreślała jej ciemne włosy. Widziałam może piątkę wampirów, których nie znałam, toteż uznałam ich za klientów Glena. Chociaż Glen o tym nie wiedział, na ślub przyszło sporo gości, którzy byli bardziej (lub mniej) „nieludzcy". Na przykład, mój szef, Sam, który należy do nielicznych pełnokrwistych istot zmiennokształtnych, co oznacza, że potrafi przemienić się w dowolne zwierzę. Fotograf był z kolei wilkołakiem (podobnie jak jego asystentka), chociaż dla wszystkich zwyczajnych weselników był po prostu niewysokim Afroamerykaninem przy kości, ubranym w ładny garnitur i z dużym aparatem na szyi. Ja jednak wiedziałam, że Al przy pełni księżyca zmienia się w wilka, dokładnie tak samo jak Maria - Star. W tłumie znajdowało się zapewne również kilkoro innych wilkołaków, chociaż rozpoznałam tylko jedną - Amandę, rudowłosą
kobietę pod czterdziestkę, właścicielkę shreveporckiego baru o nazwie „Psi Włos". Może firma Glena prowadziła jej księgi rachunkowe, kto wie. Spostrzegłam też pumołaka, Calvina Norrisa. Przyszedł dziś w towarzystwie, co mnie ucieszyło, chociaż poziom mojego zachwytu zdecydowanie opadł, kiedy przyjrzałam się lepiej jego partnerce i odkryłam, że jest nią Tanya Grissom. Eee... Co ta panna robi znowu w Bon Temps?! I z jakiego powodu Calvin znalazł się na liście gości? Lubiłam go, lecz zupełnie nie potrafiłam połączyć go z młodymi parami. Podczas gdy ja badawczo przyglądałam się osobom w tłumie, poszukując znajomych twarzy, Halleigh zajęła pozycję obok Andy'ego, a druhny i drużbowie odwrócili się w stronę pastora. Ponieważ nie byłam emocjonalnie zaangażowana w uroczystość, zaczęłam rozmyślać o różnych swoich sprawach, a tymczasem nabożeństwo odprawiał ojciec Kempton Littrell, duchowny episkopalny, który zazwyczaj przyjeżdżał do naszego niewielkiego kościoła co dwa tygodnie. Reflektory oświetlające ogród odbijały się od okularów ojca Littrella i od jego twarzy, która wydawała się znacznie bielsza, toteż duchowny wyglądał niemal jak wampir. Obrządek przebiegał zgodnie ze standardowym planem. O rany, jakie to szczęście, że byłam przyzwyczajona do wystawania za barem, ponieważ tu również musiałam długo stać. W dodatku w butach na wysokich obcasach! Rzadko takie wkładam, a obcasy tych miały na pewno ponad siedem centymetrów. Ponieważ mierzę metr siedemdziesiąt pięć, czułam się dziwnie. Niemniej jednak usiłowałam stać spokojnie i uzbroić się w cierpliwość. Teraz Glen wsuwał obrączkę na palec Portii, a Portia wyglądała prawie ładnie, kiedy patrzyła w dół na ich połączone dłonie. Nigdy nie należała do moich ulubienic - ani ja do jej - ale życzyłam jej dobrze. Glen jest kościsty i ma ciemnawe, rzedniejące włosy, nosi też duże okulary. Gdybyście kręcili film i poprosili o „typ księgowego", pewnie przysłaliby wam właśnie Glena. Jednakże wsłuchałam się w ich myśli i wiedziałam, że on szczerze kocha Portię, a ona kocha jego. Przestąpiłam z nogi na nogę i przeniosłam ciężar na prawą stopę. Ojciec Littrell w tym momencie odprawił drugą ceremonię, tym razem z udziałem Halleigh i Andy'ego. Nie przestawałam się uśmiechać (nie miałam z tym kłopotów; przecież, pracując w barze, uśmiecham się przez cały czas), a równocześnie obserwowałam, jak Halleigh zostaje panią Bellefleur. Poszczęściło mi się, gdyż - chociaż śluby episkopalne bywają długie obie młode pary wybrały najkrótszą możliwą formę nabożeństwa. W końcu wybrzmiały ostatnie triumfalne tony, muzyka ucichła, nowożeńcy zniknęli w domu, a za nimi udaliśmy się my, druhny i drużbowie, choć teraz w odwrotnej kolejności. Wracając ścieżką po dywanie, czułam się autentycznie dumna z siebie, choć byłam też trochę zmęczona. Pomogłam Halleigh, gdy mnie potrzebowała, a teraz... zamierzałam bardzo szybko zdjąć te buty. Bill przyciągnął mój wzrok i w milczeniu położył sobie rękę na sercu. Był to gest romantyczny i zupełnie dla mnie nieoczekiwany, toteż przez moment patrzyłam na wampira łagodniejszym okiem. O mało się do niego nie uśmiechnęłam, tyle że tuż u jego boku była Selah. Zresztą, akurat w tym momencie przypomniałam sobie, że Bill jest zdradzieckim draniem, i skupiłam się na bolesnej drodze do rezydencji. Sam Merlotte stał parę metrów za ostatnim rzędem krzeseł. Miał na sobie strój identyczny jak ten, który ja nosiłam jeszcze godzinę temu - białą koszulę frakową i czarne spodnie. Był odprężony i spokojny, jak to Sam. Do sytuacji dziwnie pasowała nawet jego szopa splątanych rudoblond włosów. Posłałam mu szczery uśmiech, a on w odpowiedzi wyszczerzył do mnie zęby, po czym podniósł kciuk na znak akceptacji i chociaż mózgi zmiennokształtnych są nieco odmienne od naszych i trudno mi czytać tym osobnikom w myślach, wiedziałam, że ten mężczyzna aprobuje zarówno mój wygląd, jak i zachowanie. Ani na moment nie odwrócił
ode mnie jasnoniebieskich oczu. Pracuję u niego od pięciu lat i przeważnie doskonale się dogadujemy. Sam trochę się denerwował, gdy zaczęłam się spotykać z wampirem, w końcu jednak jakoś przebolał ten fakt. Wiedziałam, że muszę wracać za bar, i to szybko. Dogoniłam Danę. - Kiedy mogę się przebrać? - spytałam. - Och, mamy jeszcze sesję zdjęciową - odparła wesoło. Podszedł do niej jej mąż i objął ją. Drugą ręką przytrzymywał ich dziecko - niemowlę ubrane w neutralny żółty kaftanik. - Pewnie nie będę potrzebna - zauważyłam. - Przecież fotograf zrobił wam wcześniej już mnóstwo fotek, prawda? To znaczy, zanim zemdlała... tamta dziewczyna. - Tiffany. Tak, ale zdjęć będzie więcej. Poważnie wątpiłam, czy rodzina chce mieć zdjęcia ze mną, chociaż, z drugiej strony, moja nieobecność zachwiałaby symetrię fotografii grupowych. Odszukałam Ala Cumberlanda. - Tak - przyznał, fotografując uśmiechnięte młode żony i ich rozpromienionych mężów. - Muszę zrobić jeszcze kilka ujęć. Zostań w tym stroju. - Cholera! - przeklęłam, gdyż bolały mnie nogi. - Słuchaj, Sookie, mogę zrobić tylko jedno. Sfotografuję twoją grupę jako pierwszą. Andy, Halleigh! To znaczy... pani Bellefleur! Jeśli wszyscy wyrażą zgodę, zrobię zdjęcia najpierw waszej grupie. Portia Bellefleur - Vick nieco się zdziwiła na wieść, że jej grupa nie będzie fotografowana jako pierwsza, nie wściekła się jednak, pewnie dlatego, że ustawiła się do niej długa kolejka osób z gratulacjami. Podczas gdy Maria - Star uwieczniała wzruszającą scenkę, jakiś krewny wwiózł na wózku starą panią Caroline - podjechał do Portii, która pochyliła się i pocałowała babcię. Portia i Andy mieszkali z Caroline od lat, czyli od śmierci ich rodziców. Właśnie kłopoty ze zdrowiem starej pani Bellefleur już przynajmniej dwukrotnie stały się powodem przesunięcia daty obu ślubów. Zgodnie z pierwotnym planem, ceremonie miały się odbyć ubiegłej wiosny, i wówczas przyśpieszono przygotowania, ponieważ pani Caroline niedomagała. Przeszła jednak atak serca, więc datę przesunięto na czas jej rekonwalescencji, potem zaś po raz kolejny, gdy złamała biodro. Muszę powiedzieć, że jak na osobę z takimi problemami zdrowotnymi wyglądała... No cóż, prawdę mówiąc, wyglądała jak bardzo stara kobieta, która przeżyła zawał, a później złamanie biodra. Caroline była ubrana w kostium z beżowego jedwabiu, miała lekko umalowaną twarz, a śnieżnobiałe włosy ułożone we fryzurę a la Lauren Bacall. W młodości była znaną pięknością, przez całe życie - despotką, a ostatnio - sławną kucharką. Dziś wieczorem Caroline Bellefleur była w siódmym niebie. Wreszcie pożeniła wnuki, a teraz przyjmowała wyrazy uznania. W dodatku rezydencja Belle Rive prezentowała się naprawdę spektakularnie - zresztą, dzięki wampirowi, który patrzył na nią z kompletnie niedającą się odczytać miną. Bill Compton - bo o niego chodzi - odkrył w pewnym momencie, że jest przodkiem Bellefleurów, i anonimowo przekazał pani Caroline ogromną kwotę. Caroline bez wahania przyjęła pieniądze i chętnie je wydawała, nie miała bowiem pojęcia, że pochodzą od wampira. Uznała je za spadek po jakimś dalekim krewnym. Pomyślałam, że to prawdziwa ironia losu, ponieważ Bellefleurowie prędzej by napluli Billowi w twarz, niż mu podziękowali. Był jednak członkiem ich rodziny i cieszyłam się, że
znalazł sposób, by wziąć udział w ślubie. Wzięłam głęboki wdech, wyrzuciłam z głowy wspomnienie mrocznego spojrzenia Billa i uśmiechnęłam się do obiektywu. Zajęłam przydzielone mi miejsce w grupie druhen, przeczekałam działania fotografa, a później umknęłam patrzącemu cielęcym wzrokiem młodemu Bellefleurowi i w końcu ochoczo ruszyłam po schodach na górę, do pokoju, w którym mogłam przebrać się ponownie w strój barmanki. Na piętrze nie było nikogo i poczułam ulgę na myśl, że wreszcie jestem sama. Z niejakim trudem zdjęłam sukienkę i powiesiłam ją, a później usiadłam na stołku i zaczęłam rozpinać paseczki niewygodnych butów. Usłyszałam cichy dźwięk przy drzwiach i zaskoczona podniosłam wzrok. Bill stał w wejściu z rękoma w kieszeniach, a jego skóra lekko się jarzyła. Wysunął kły. - Próbuję się tutaj przebrać - mruknęłam. Uznałam, że nie ma sensu udawać skromnisi, skoro widział kiedyś każdy centymetr mojego ciała. - Nie powiedziałaś im - oznajmił. - Że co? - sapnęłam, lecz po chwili zrozumiałam. Billowi chodziło o to, że mogłam powiedzieć Bellefleurom o łączącym ich z nim pokrewieństwie. - Nie, oczywiście że nie powiedziałam - odparłam. - Przecież prosiłeś, żebym im nie mówiła. - Sądziłem, że mogłaś powiadomić ich o tym w gniewie. Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym niedowierzania. - Nie, niektórzy z nas naprawdę posiadają honor - oświadczyłam. Bill przez minutę patrzył w dal. - Tak a propos, wszystkie rany na twarzy ładnie ci się zagoiły - dodałam. Gdy wybuchły bomby podłożone w Rhodes przez członków Bractwa Słońca, Bill został zmuszony do wystawienia twarzy na działanie słońca. Efekty były wówczas bardzo przykre dla oka. - Spałem przez sześć dni - odparł. - Kiedy w końcu wstałem, zauważyłem, że większość obrażeń się zagoiła. A jeśli chodzi o twój przytyk dotyczący mojego braku honoru, nie dałaś mi szansy obrony. Bo przecież, kiedy Sophie - Anne kazała mi ciebie wytropić... byłem niechętny, Sookie. Początkowo nie chciałem nawet udawać, że pragnę związku z istotą ludzką... z kobietą. Uważałem, że to mnie zhańbi. Wszedłem do baru tylko po to, żeby zobaczyć, jak wyglądasz... kiedy nie mogłem już dłużej tego odkładać. Niestety, wieczór nie potoczył się w taki sposób, jak sobie zaplanowałem. Wyszedłem z osuszaczami i stało się to, co się stało. Ponieważ właśnie ty pośpieszyłaś mi z pomocą, uznałem tę sytuację za zrządzenie losu. Wypełniłem więc rozkaz mojej królowej. I wpadłem w pułapkę, z której nie potrafiłem uciec. Wciąż nie mogę z niej uciec... Pułapka miłości, pomyślałam z sarkazmem. A jednak Bill był zbyt poważny i zbyt opanowany, bym ośmieliła się z niego szydzić. Tą złośliwością po prostu broniłam się przed jego słowami. - Masz dziewczynę - wytknęłam mu. - Wróć do Selah. Spuściłam głowę i zaczęłam odpinać pasek drugiego sandałka. Gdy wreszcie zdjęłam but i podniosłam wzrok, odkryłam, że Bill wciąż wpatruje się we mnie ciemnymi oczyma. - Oddałbym wszystko, by znów z tobą zlegnąć - oznajmił.
Zmartwiałam, zatrzymując się w połowie zwijania pończochy z lewego uda. Okej, przyznaję, jego słowa oszołomiły mnie, niesamowicie i na kilku różnych poziomach. Po pierwsze, zaskoczyło mnie biblijne „zlegnąć". Po drugie, zdumiał mnie fakt, że Compton uważa mnie za tak trudną do zapomnienia kochankę. Cóż, może pamięta wyłącznie dziewice. - Dziś wieczorem nie mam ochoty na wygłupy oświadczyłam mu brutalnie. - Sam czeka na mnie przy barze, muszę mu pomóc podawać drinki. Idź już. Wstałam i odwróciłam się do niego plecami. Włożyłam spodnie i koszulę, którą w nie wsunęłam. Wtedy nadszedł czas na czarne buty do biegania. Szybko zerknęłam w lustro, sprawdzając, czy ciągle mam na wargach szminkę, po czym odwróciłam się w stronę drzwi. Billa nie było. Zeszłam szerokimi schodami, wyszłam przez taras do ogrodu i wreszcie z ulgą zajęłam ponownie swoje stanowisko za barem. Nadal mnie bolały stopy. Podobnie jak miejsce w sercu zranionym przez osobnika nazwiskiem Bill Compton. Kiedy tak pośpiesznie wracałam do swoich obowiązków, Sam popatrzył na mnie z uśmiechem. Caroline odrzuciła wprawdzie naszą prośbę, by wystawić słoik na napiwki, jednak podchodzący do baru goście już wsunęli lulka banknotów do nieużywanej wysokiej szklanki koktajlowej, więc postanowiłam, że nie będę jej ruszać. - Wyglądałaś naprawdę ładnie w tej sukience - zauważył Sam, kiedy mieszał rum z colą. Wręczyłam piwo nad barem i uśmiechnęłam się do starszego mężczyzny, który po nie przyszedł. Za ten uśmiech otrzymałam ogromny napiwek, toteż od razu spojrzałam w dół i odkryłam, że podczas ubierania pominęłam kilka guzików. Tak, tak, pokazywałam niezły kawałek dekoltu. Przez chwilę czułam zakłopotanie, ale w sumie uznałam, że nie prezentuję się jak puszczalska - raczej jak dziewczyna z dużym biustem. Więc dobrze, niech tak zostanie. - Dziękuję - odparłam, modląc się, by Sam nie zauważył mojej nerwowości. - Mam nadzieję, że zachowałam się jak trzeba. - Oczywiście, że tak - odparł tonem człowieka, któremu nawet nie przeszło przez głowę, że mogłabym w jakiejś roli popełnić gafę. I dlatego właśnie Merlotte jest najwspanialszym szefem, jakiego kiedykolwiek miałam. - No cóż, dobry wieczór - odezwał się ktoś nieznacznie nosowym głosem. Uniosłam głowę znad wina, które nalewałam, i zobaczyłam, że Tanya Grissom zajęła przestrzeń, którą bez wątpienia inna osoba spożytkowałaby znacznie lepiej. Towarzyszącego jej na ślubie Calvina nie dostrzegłam nigdzie w pobliżu. - Witaj, Tanyu - zagaił Sam. - Jak się miewasz? Nie było cię u nas przez jakiś czas. - No cóż, musiałam pozałatwiać pewne sprawy w Missisipi - odrzekła. - Ale wróciłam i zastanawiałam się, Sam, czy nie potrzebujesz przypadkiem pracownicy na część etatu.
Zacisnęłam usta i starałam się mieć zajęte ręce. Tanya podeszła do Sama, kiedy jakaś starszawa dama poprosiła mnie o tonic z plasterkiem limonki. Wręczyłam jej napój tak szybko, że wyglądała na zaskoczoną, po czym zajęłam się kolejnym klientem Sama. Od mojego szefa aż emanowało zadowolenie na widok Tanyi. Mężczyźni to czasem idioci, prawda? Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że wiedziałam o niej parę rzeczy, o których Sam nie miał pojęcia. Następna w kolejce była Selah Pumphrey. Ależ mam dziś szczęście! Jednakże dziewczyna Billa poprosiła tylko o rum z colą. - Jasne - odparłam, starając się nie wzdychać z ulgą, gdy przygotowywałam drinka. - Słyszałam go - oznajmiła nagle bardzo cicho. Kogo słyszałaś? - spytałam, skupiona na podsłuchiwaniu rozmowy Tanyi i Sama... raz uszami, raz umysłem. - Słyszałam, jak Bill rozmawiał z tobą wcześniej. Ponieważ nie odpowiedziałam, kontynuowała: - Zakradłam się za nim po schodach. - A zatem on wie, że tam byłaś - stwierdziłam w zadumie i wręczyłam dziewczynie drinka. Przez sekundę patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma - ze strachem? A może z gniewem? Wreszcie odeszła sztywnym krokiem. Gdyby wzrok zabijał, leżałabym już na ziemi bez życia. Tanya zaczęła się odwracać od Sama dziwnym ruchem, jak gdyby jej ciało myślało o odejściu, ale głowa ciągle rozmawiała z moim szefem. W końcu postanowiła wrócić do Calvina. Patrzyłam za nią, nie myśląc o niej zbyt ciepło. - No cóż, to dobra wiadomość - oznajmił Sam z uśmiechem. - Tanya będzie przez jakiś czas do naszej dyspozycji. Ugryzłam się w język w ostatniej chwili i zapanowałam nad pragnieniem obwieszczenia, że Tanya bardzo wyraźnie zasugerowała mu swoją dyspozycyjność. - O tak, świetna - bąknęłam. Na świecie jest wiele osób, które lubię. Dlaczego dwie kobiety, za którymi naprawdę nie przepadam, musiały się pojawić na tym przyjęciu dziś wieczorem? No cóż, dobrze przynajmniej, że moje stopy niemal piszczały z rozkoszy, odkąd zdjęłam zbyt małe buty na zbyt wysokich obcasach. Uśmiechałam się, przyrządzałam drinki i sprzątałam puste butelki. Poszłam też do pikapa Sama i rozładowałam trochę towaru. Otwierałam piwo lub wino, wycierałam plamy po rozlanych napojach, aż w pewnej chwili poczułam się niczym perpetuum mobile. Spragnione wampiry zjawiły się przy barze w grupie. Odkorkowałam butelkę „Royalty Blended" - kosztownej mieszanki krwi syntetycznej i prawdziwej, europejskiej. Trzeba ją było naturalnie trzymać w lodówce i stanowiła specjalny smakołyk dla klientów Glena, który Vick osobiście zamówił. (Z wampirzych trunków lepsza była jedynie czysta royalty, która zawierała tylko ślad konserwantów). Sam ustawił dla nieumarłych szereg kieliszków do wina, a potem poprosił, żebym nalała do nich blended. Usiłowałam być wyjątkowo ostrożna, starając się nie uronić ani kropli. Merlotte wręczał kieliszki gościom. Wampiry, łącznie z Billem, zostawiały bardzo duże napiwki i szeroko się uśmiechały, gdy wznosiły kieliszki w toaście za zdrowie nowożeńców. Po łyku ciemnego płynu okazywały zadowolenie, wysuwając kły. Niektórzy ludzie patrzyli z lekkim niepokojem na te objawy upodobania, natychmiast jednak do baru podszedł Glen, uśmiechając i kiwając głową. Dostatecznie dużo wiedział o zwyczajach nieumarłych, by nie wyciągać do żadnego z nich ręki. Zauważyłam, że nowa pani Vick nie nadskakuje przybyłym na jej ślub wampirom, chociaż zmusiła się do sztucznego uśmiechu i jednego przejścia obok ich grupki.
Jeden z nieumarłych wrócił po szklankę zwyczajnej Czystej Krwi. Podałam mu ciepły napój. - Dziękuję ci - powiedział i wręczył mi kolejny napiwek. Zerknęłam w otwarty portfel i zobaczyłam prawo jazdy z Nevady. Wiem, bo podczas pracy w „Merlotcie" widziałam mnóstwo tego typu dokumentów - stale przecież sprawdzamy dzieciaki, zanim podamy im alkohol. A zatem ów wampir przyjechał na ten ślub z daleka. Przyjrzałam mu się po raz pierwszy, a on, widząc, że zwrócił moją uwagę, złożył ręce i nieznacznie mi się pokłonił. Ponieważ czytałam kiedyś kryminał, którego akcję osadzono w Tajlandii wiedziałam, że mam do czynienia z wai, czyli uprzejmym powitaniem praktykowanym przez buddystów... A może przez wszystkich Tajów? Tak czy owak, wampir pragnął okazać uprzejmość. Po chwili wahania wytarłam dłonie w ręczniczek, po czym złożyłam je i powieliłam jego gest. Gość wyglądał na zadowolonego. - Nazywaj mnie Jonathanem - poprosił. - Amerykanie nie potrafią wymówić mojego prawdziwego imienia. Chyba usłyszałam w jego głosie nutkę arogancji i pogardy, uznałam jednak, że nie sposób go winić. - Jestem Sookie Stackhouse - odparłam. Był niedużym mężczyzną, miał może z metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, karnację w jasnym odcieniu miedzi i bardzo czarne włosy typowe dla mieszkańców jego kraju. Cóż, wydał mi się naprawdę przystojny. Nos miał mały i szeroki, usta wydatne. Czarne oczy, bardzo czarne brwi. Jego skóra była tak gładka, że nie potrafiłam dostrzec żadnych, nawet najmniejszych porów. Lśnił lekko, jak mają w zwyczaju wampiry. - To twój mąż? - spytał, podnosząc szklankę z krwią i przechylając głowę w kierunku Sama. Merlotte mieszał akurat dla jednej z druhen pina coladę. - Nie, sir, to mój szef. W tym momencie, po kolejne piwo podszedł do nas Terry Bellefleur, dalszy krewny Portii i Andy'ego. Naprawdę lubię Terry'ego, wiem jednak, że zbyt często straszliwie się upija. Dziś również był na dobrej drodze do takiego stanu. Mimo że ten weteran z Wietnamu chciał przystanąć obok nas i wypowiedzieć swoje zdanie na temat aktualnie toczonej wojny i polityki prezydenckiej w tej kwestii, zaprowadziłam go do innego członka rodziny Bellefleurów, jakiegoś dalekiego kuzyna z Baton Rouge, prosząc, by miał oko na Terry'ego i nie pozwolił mu odjechać pikapem. W tym czasie wampir Jonathan nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie byłam pewna powodów jego zainteresowania, nie zaobserwowałam jednak w jego postawie czy zachowaniu agresywności ani lubieżności, a kły miał schowane. Najbezpieczniejsze jednak wydało mi się zlekceważenie go i powrót do własnych zajęć. Jeśli Jonathan z jakiejś przyczyny pragnie ze mną porozmawiać, dowiem się o tym prędzej czy później. Wolałabym „później". Kiedy niosłam z pikapa Sama skrzynkę puszek coli, moją uwagę przyciągnął z kolei mężczyzna stojący samotnie w cieniu rzucanym przez ogromny zimozielony dąb rosnący na zachodniej stronie trawnika. Mężczyzna był wysoki, szczupły i nienagannie ubrany w garnitur, który wyglądał na bardzo kosztowny. W pewnej chwili przesunął się nieco do przodu zobaczyłam jego twarz i uprzytomniłam sobie, że gość również na mnie patrzy. Zrobił na mnie dobre pierwsze wrażenie pomyślałam, że jest „śliczną istotą", choć nie nazwałabym go istotą ludzką. Tak, czymkolwiek był, na pewno nie był człowiekiem. Chociaż dość wiekowy, wydał mi się naprawdę niesamowicie przystojny, a włosy, wciąż jasnozłote, miał równie długie jak ja; nosił je schludnie związane na plecach. Jego skóra wydała mi się nieznacznie pomarszczona, toteż skojarzyła mi się ze skórką wyśmienitego jabłka, które nieco zbyt długo leżało w pojemniku na owoce, trzymał się jednak niezwykle prosto i nie nosił okularów. Wspierał się na lasce, która była prosta, czarna ze złotą gałką. Kiedy wyszedł z cienia, wampiry odwróciły się całą grupą i patrzyły na niego. A po chwili nieznacznie pochyliły głowy. Odpowiedział im lekkim ukłonem. Nieumarli zachowywali dystans, jak gdyby ów osobnik był niebezpieczny lub ich przerażał.
Zdarzenie to uznałam za bardzo dziwne, nie miałam jednak czasu się nad nim zastanowić. Wszyscy goście pragnęli wypić ostatniego darmowego drinka. Przyjęcie kończyło się bowiem i ludzie przechodzili powoli przed dom, gdzie miało się odbyć pożegnanie szczęśliwych par. Halleigh i Portia zniknęły wcześniej na piętrze rezydencji, gdzie przebrały się w stroje na wyjazd. Personel Extreme(ly Elegant) Events posprzątał już puste filiżanki i małe talerzyki, na których goście mieli ciasto lub przekąski, toteż ogród wyglądał na stosunkowo czysty. Teraz, kiedy byliśmy mniej zajęci, Sam postanowił ze mną porozmawiać. - Sookie, mylę się czy masz coś przeciwko Tanyi? - Cóż, mam rzeczywiście powód, by nie darzyć jej sympatią - odparłam. - Chociaż nie jestem pewna, czy powinnam ci o tym mówić. Najwyraźniej ją lubisz. Można by pomyśleć, że napiłam się burbona. Albo serum prawdy. - Skoro nie chcesz z nią pracować, podaj mi ten powód powiedział. - Chcę go usłyszeć. Jesteś moją przyjaciółką dodał. - Szanuję twoje zdanie. Przyjemnie usłyszeć coś takiego. - Tanya jest ładna - zauważyłam. - Bystra i zdolna. To były te dobre rzeczy. - No ale? - Zjawiła się tutaj jako szpieg - ciągnęłam. - Przysłali ją Peltowie i kazali wybadać, czy mam coś wspólnego ze zniknięciem ich córki Debbie. Pamiętasz ich wizytę w barze? - Tak - przyznał. W światłach ogrodu wyglądał osobliwie. - A miałaś z tym coś wspólnego? - Wszystko - odrzekłam ze smutkiem. - Ale w samoobronie. - Wiem, że tak. - Wziął moją rękę, którą zaskoczona usiłowałam wyszarpnąć. - Wiem, że tak było - powtórzył i puścił moją dłoń. Wiara Sama była jak balsam na rany, toteż ogarnęło mnie cudowne uczucie zadowolenia. Pracowałam dla Merlotte'a od długiego czasu i jego dobra opinia bardzo dużo dla mnie znaczyła. Poczułam ucisk w gardle i musiałam odchrząknąć. - Dlatego widok Tanyi na pewno mnie dziś nie uszczęśliwił - kontynuowałam. - Nie ufałam jej od początku, a kiedy dowiedziałam się, dlaczego za pierwszym razem przyjechała do Bon Temps, naprawdę ją znielubiłam. Nie wiem, czy nadal nie pracuje dla Peltów. Poza tym przyszła tutaj z Calvinem, a mimo to podrywała ciebie. Mój ton okazał się o wiele bardziej gniewny, niż sobie zamierzyłam. - Och. - Sam wyglądał na zakłopotanego. - Ale jeżeli chcesz się z nią umówić, nie zwracaj na mnie uwagi i zrób to - dorzuciłam, siląc się na lżejszy ton. - To znaczy... Przecież dziewczyna nie może być wyłącznie zła. Pewnie uważała, że postępuje właściwie, decydując się pomóc w znalezieniu informacji
na temat zaginionej zmiennokształtnej... - Uznałam, że moje słowa zabrzmiały całkiem dobrze. I może nawet w tych stwierdzeniach było ziarenko prawdy, kto wie. - Nie muszę lubić osób, z którymi się spotykasz - dodałam, usiłując podkreślić, że nie mam do Sama żadnych praw i doskonale o tym wiem. - Tak, ale czuję się lepiej, gdy akceptujesz moich znajomych - odparł. - I wzajemnie - zgodziłam się ku swemu wielkiemu zaskoczeniu. ROZDZIAŁ DRUGI Zaczęliśmy się pakować spokojnie i dość dyskretnie, ponieważ wokół kręciło się jeszcze sporo gości. - Skoro rozmawiamy o randkach, to co się stało z Quinnem? - spytał, kiedy pracowaliśmy. - Odkąd wróciłaś z Rhodes, snujesz się z nieszczęśliwą miną z kąta w kąt. - No cóż, mówiłam ci, że został dość poważnie ranny w trakcie wybuchu bomb. Filia Extreme(ly Elegant) Events, dla której pracował Quinn, zajmowała się organizacją wyjątkowych imprez dla społeczności nadnaturalnych: przygotowywała wampirze śluby hierarchiczne, wilkołacze osiemnastki, konkursy na przywódcę stada i tym podobne zdarzenia. Właśnie z tego względu Quinn przebywał w pomieszczeniach hotelu „Piramida w Gizie" w czasie, kiedy Bractwo zdetonowało bomby. Członkowie Bractwa Słońca nienawidzili wampirów, najwyraźniej nie mieli jednak pojęcia, że nie są one jedynymi przedstawicielami ogromnego świata nadnaturalnych nieumarłych można by raczej porównać z czubkiem góry lodowej, odkąd jako jedyni ujawnili nam fakt swego istnienia. Nikt nie wiedział o innych istotach albo wiedziały o nich zaledwie nieliczne osoby takie jak ja; chociaż powoli coraz więcej ludzi dopuszcza się do tajemnicy. Byłam pewna, że fanatycy z Bractwa znienawidzą wilkołaki lub zmiennokształtnych w typie Sama tak bardzo, jak obecnie nienawidzą wampirów... natychmiast, gdy odkryją istnienie tamtych. A odkryją je zapewne niedługo. - Tak, sądziłem jednak... - Tak, wiem, ja również sądziłam, że Quinn i ja jesteśmy dla siebie stworzeni - ucięłam chyba dość ponurym tonem, ale cóż, czułam smutek na myśl o moim zaginionym tygrysołaku. - Ciągle myślałam, że dostanę od niego jakąś wiadomość. Ale... ani słowa. - Wciąż stoi u ciebie samochód jego siostry?
Po katastrofie w Rhodes Frannie Quinn pożyczyła mi swoje auto, dzięki czemu mogłam wrócić do domu. - Nie, zniknął pewnej nocy, kiedy Amelia i ja byłyśmy w pracy. Chciałam powiadomić o tym Quinna, więc zadzwoniłam na jego komórkę i zostawiłam wiadomość głosową. Jednak Quinn nie oddzwonił. - Sookie, tak mi przykro - jęknął Sam. Wiedział, że nie są to najodpowiedniejsze słowa, lecz co mógł powiedzieć? - Tak, mnie również - odparłam, usiłując nie dopuścić do głosu przygnębienia. Bardzo starałam się nad sobą panować. Wiedziałam, że Quinn w żaden sposób nie obwinia mnie za obrażenia, których doznał. Przed wyjazdem do domu widziałam go przecież w szpitalu w Rhodes, gdzie przebywał pod opieką siostry, Fran, która również chyba nie czuła do mnie nienawiści. Nikt mnie nie wini, nikt mnie nie nienawidzi... więc dlaczego się ze mną nie kontaktują?! Wiedziałam, że to pytanie doprowadzi mnie do kolejnych i będę bez końca rozczulać się nad sobą lub rozpaczać, dałam więc spokój próżnym dumaniom i spróbowałam skupić umysł na czymś innym. Zajęcie się czymś to wszak najlepsze remedium na zmartwienia. Zaczęliśmy przenosić niektóre przywiezione produkty i przedmioty do pikapa, który Sam zaparkował mniej więcej przecznicę od rezydencji. Większość cięższych rzeczy niósł Merlotte. Mój szef nie jest facetem o przesadnych gabarytach, lecz jest naprawdę silny, tak zresztą jak wszyscy zmiennokształtni. Do godziny dwudziestej drugiej trzydzieści prawie skończyliśmy. Słysząc wiwaty dobiegające sprzed budynku, wiedziałam, że obie młode żony zeszły po schodach w strojach przygotowanych na miesiąc miodowy. Rzuciły bukiety, a później obie pary odjechały. Portia i Glen wybierali się do San Francisco, a Halleigh i Andy lecieli na Jamajkę do jakiegoś kurortu. Nie mogłam się powstrzymać, więc ich wypytałam, stąd wiem. W końcu Sam powiedział, że mogę już jechać. - Poproszę Dawsona, żeby pomógł mi rozładować auto pod barem - wyjaśnił. Ponieważ Dawson, który zastępował dziś Sama za barem w „Merlotcie", miał mięśnie twarde jak głazy, zgodziłam się, że to dobry plan. Kiedy rozdzieliliśmy napiwki, zostało mi około trzystu dolarów. Intratny wieczór, nie ma co. Wsunęłam pieniądze do kieszeni spodni. Zwitek był duży, gdyż składał się głównie z jednodolarówek. Cieszyłam się, że mieszkam Bon Temps, a nie w jakiejś metropolii, ponieważ w takim przypadku bałabym się, że zanim dotrę do samochodu, ktoś trzaśnie mnie w głowę i ucieknie z gotówką. - No to dobranoc, Sam - pożegnałam się, po czym włożyłam rękę do kieszeni i sprawdziłam, czy mam kluczyki. Nie wzięłam z domu torebki, uznałam, że nie warto. Kiedy zeszłam po spadzistym terenie podwórza za domem i znalazłam się na chodniku, nieśmiało przygładziłam włosy. Nie zdołałam powstrzymać pani Różowy Fartuch przed wykonaniem wymyślonej przez nią dla mnie koafiury, więc natapirowała mi włosy i zakręciła. Wyszła fryzura trochę w stylu Farrah Fawcett, ale ja czułam się z nią głupio. Mijały mnie auta odjeżdżających gości weselnych. Na ulicach panował też normalny, charakterystyczny dla soboty ruch. Rząd pojazdów zaparkowanych na krawężniku ciągnął się wiele metrów w dół ulicy, toteż na zwężonej jezdni pojazdy przemieszczały się powoli. Co do mnie, zaparkowałam niezgodnie z przepisami od strony kierowcy przy krawężniku, lecz w naszym miasteczku mało kto robił z tego problem. Pochyliłam się, chcąc otworzyć drzwi samochodu, gdy usłyszałem za sobą hałas. Jednym gwałtownym ruchem ukryłam kluczyki w dłoni, którą równocześnie zacisnęłam w pięść, po czym odwróciłam się i uderzyłam przed siebie najmocniej, jak
mogłam. Pięść z kluczami okazała się całkiem niezłą bronią, toteż stojący za mną mężczyzna zatoczył się, potknął na nierówności chodnika i wylądował na pośladkach na pochyłym trawniku. - Nie chciałem zrobić ci krzywdy - oznajmił. Był to Jonathan. Niełatwo jest prezentować się dostojnie i spokojnie, kiedy człowiekowi spływa krew z kącika ust i siedzi na trawniku, ale azjatyckiemu wampirowi jakoś się to jednak udało. - Zaskoczył mnie pan - bąknęłam, co było sporym niedomówieniem. - Rozumiem - odparł i bez trudu skoczył na równe nogi. Wyjął chusteczkę i oklepał sobie wargi. Nie zamierzałam przepraszać. Ludzie, którzy skradają się od tyłu, gdy stoję w nocy sama na ulicy, no cóż, zasługują na to, co ich spotyka. Niemniej jednak rozważyłam ponownie argumenty za i przeciw. Wampiry poruszają się przecież bardzo cicho. - Przepraszam - powiedziałam. - Zakładałam najgorsze wyjaśniłam. Był to swego rodzaju kompromis. - Powinnam pana rozpoznać. - Nie, nie - zaprzeczył Jonathan. - Wtedy byłoby za późno. Samotna kobieta musi umieć się bronić. - Doceniam pańskie zrozumienie - stwierdziłam ostrożnie. Popatrzyłam gdzieś za niego, starając się nie pokazywać po sobie żadnych emocji. Mam w tym wprawę, ponieważ od lat usiłuję nijak nie reagować na różne mniej lub bardziej zdumiewające rewelacje, które stale słyszę wprost z ludzkich mózgów. W końcu spojrzałam wampirowi prosto w oczy. Czy pan...? Dlaczego pan tu jest? - Przejeżdżałem przez Luizjanę i przyjechałem na ślub jako gość Hamiltona Tharpa - wyjaśnił. - Przebywam w Piątej Strefie za pozwoleniem Erica Northmana. Nie miałam zielonego pojęcia, kim jest Hamilton Tharp przypuszczalnie jakiś kumpel Bellefleurów. Erica Northmana znałam natomiast całkiem dobrze. (Dokładnie rzecz ujmując, znałam jego ciało od stóp do głowy... i pomiędzy). Jest szeryfem Piątej Strefy zajmującej dużą połać północnej Luizjany. Ja i Eric jesteśmy ze sobą związani w pewien skomplikowany sposób, co przez większość dni ogromnie mi się, cholera, nie podoba! - Tak naprawdę chciałam zapytać... dlaczego podszedł pan do mnie akurat teraz? Czekałam na odpowiedź, nadal zaciskając w dłoni kluczyki. Postanowiłam, że będę patrzeć mu w oczy. Nawet wampiry tego nie lubią. - Byłem ciekaw - odrzekł. Ręce złożył przed sobą. Zaczęłam odczuwać do niego coraz silniejszą niechęć. - Czego? - Słyszałem trochę w „Fangtasii" o blondynce, którą Northman tak wysoce sobie ceni. Eric jest osobnikiem dumnym i bezwzględnym, toteż nie wydawało mi się prawdopodobne, by mogła go zainteresować zwykła kobieta.
- A skąd pan niby wiedział, że będę tutaj, na tym ślubie, dziś wieczorem? Zamrugał gwałtownie. Bez wątpienia nie oczekiwał przesłuchania, ja jednak nie zamierzałam mu ustąpić. Spodziewał się wcześniej, że zdoła mnie zniewolić wampirzym spojrzeniem. Tyle że na mnie wampirzy urok po prostu nie działa. - Młoda kobieta, która pracuje dla Erica... jego dziecko imieniem Pam... wspomniała mi o tym - odparł. Kłamca, kłamca, przyłapany na gorącym uczynku kłamca, pomyślałam. Nie rozmawiałam z Pam od paru tygodni, a nasza ostatnia konwersacja nie przypominała raczej dziewczyńskiego trajkotania i nie opowiadałam jej ani o swoich towarzyskich, ani tym bardziej o zawodowych planach. Pam wyleczyła się już z ran, których doznała w Rhodes. Jej powrót do zdrowia, a także rekonwalescencja Erica i królowej Sophie - Anne, były, szczerze mówiąc, jedynym i wyłącznym tematem naszej rozmowy. - Tak, jasne - mruknęłam. - No to dobranoc. Muszę jechać. Otworzyłam drzwiczki i szybko zajęłam siedzenie, próbując równocześnie nie odrywać wzroku od Jonathana, gotowa zareagować na jakiś jego nagły ruch. Wampir stał nieruchomo jak pomnik, pochyliwszy ku mnie głowę. Uruchomiłam silnik i odjechałam. Pas bezpieczeństwa zapięłam dopiero przy następnym znaku stopu, nie chciałam bowiem być czymś skrępowana, póki Jonathan był tak blisko. Opuściłam blokadę drzwiczek samochodu i rozejrzałam się wokół. Żadnych wampirów w polu widzenia. Pomyślałam: to było naprawdę, naprawdę dziwne. Właściwie powinnam zadzwonić do Erica i opowiedzieć mu o tym incydencie. Ale wiecie, co jest najdziwniejsze? Ten nieco zasuszony piękny mężczyzna o długich jasnych włosach stał przez cały czas w cieniu za wampirem. Nasze oczy spotkały się na moment. Nie potrafiłam zinterpretować wyrazu pięknej twarzy mężczyzny, wiedziałam jednak, że nie życzy sobie, bym ujawniła jego obecność. Nie czytałam mu w myślach - nie potrafiłam - lecz i tak o tym wiedziałam. Co chyba jeszcze dziwniejsze, Jonathan nie miał pojęcia, że ów starszy pan tam stoi. Jeśli weźmiemy pod uwagę świetny węch, jaki cechuje wszystkich nieumarłych, nieświadomość Jonathana była po prostu zdumiewająca! Ciągle rozważałam niezwykłe zdarzenie, kiedy zjechałam z Hummingbird Road i znalazłam się na długim podjeździe wiodącym przez las do mojego starego domu. Serce domu powstało ponad sto sześćdziesiąt lat temu, ale, ma się rozumieć, z pierwotnej budowli nie pozostało zbyt dużo. W ciągu dziesięcioleci, które od tamtego czasu upłynęły, dobudowano różne pomieszczenia, inne zaś wielokrotnie przerabiano. Dom miał również któryś z kolei dach. Początkowo był dwupokojowym wiejskim budynkiem, a teraz stał się znacznie większy i wygodniejszy, lecz pozostał całkiem zwyczajny. Dziś prezentował się bardzo spokojnie w świetle zewnętrznego reflektora, który Amelia Broadway, moja lokatorka, zostawiła dla mnie włączony. Samochód Amelia zaparkowała na tyłach, więc zatrzymałam się obok niego. Wyjęłam klucze od domu, na wypadek gdyby dziewczyna poszła już do siebie, na górę. Drzwi siatkowe nie były zamknięte, więc gdy weszłam, zasunęłam zasuwkę. Otworzyłam kluczem główne drzwi, a kiedy znalazłam się w środku, przekręciłam klucz w zamku. Amelia i ja miałyśmy prawdziwego fioła na punkcie bezpieczeństwa, szczególnie w nocy. Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że siedzi przy kuchennym stole i czeka na mnie. Po tygodniach wspólnego
pomieszkiwania znałyśmy na wylot swoje wzajemne zwyczaje, wiedziałam więc, że zwykle o tej porze Amelia śpi już w swoim pokoju na piętrze. Ma tam własny telewizor, telefon komórkowy i laptop, wyrobiła też sobie kartę biblioteczną, dzięki której wypożycza mnóstwo książek. Poza beletrystyką leżą u niej dzieła na temat zaklęć, lecz nigdy o nie nie spytałam. Nigdy! Amelia jest czarownicą. - Jak było? - spytała, mieszając herbatę ruchem tak gwałtownym, jak gdyby pragnęła stworzyć maleńki wir. - No cóż, pobrali się. Nikt w tym nie przeszkodził. Wampirzy klienci Glena zachowywali się przyzwoicie, a pani Caroline przez cały czas obdarzała wszystkich wielką łaskawością. A ja musiałam zastąpić jedną z druhen... - No nie! Opowiedz mi o tym natychmiast. Więc opowiedziałam jej całą historię ze szczegółami i trochę się pośmiałyśmy. Zastanawiałam się, czy wspomnieć Amelii również o pięknym mężczyźnie, którego widziałam, w końcu jednak odrzuciłam tę myśl. Co miałam jej mówić? „Patrzył na mnie?". Zreferowałam jej za to spotkania z Jonathanem z Nevady. - Czego twoim zdaniem naprawdę chciał? - spytała czarownica. - Nie przychodzi mi do głowy żadne wytłumaczenie. Wzruszyłam ramionami. - Musisz się tego dowiedzieć. Zwłaszcza że nigdy nie słyszałaś o facecie, na którego zaproszenie rzekomo się zjawił. - Zamierzam zadzwonić do Erica... Jeśli nie dziś w nocy, to jutro późnym wieczorem. - Szkoda że nie kupiłaś egzemplarza tej bazy danych, którą rozpowszechnia twój Bill. Widziałam ogłoszenie w Internecie wczoraj na jakiejś wampirzej stronie. Zmiana tematu mogła się wydawać nagła, tyle że stworzona przez Billa Comptona baza danych miała rzeczywiście związek z tym tematem - zawierała zdjęcia i/lub biografie wszystkich wampirów, które autor zdołał zlokalizować na całym świecie, a także wzmianki o nieumarłych, o których Bill tylko słyszał. Dzięki płycie kompaktowej Comptona jego szefowa, królowa Sophie Anne, zarobiła więcej pieniędzy, niż ja kiedykolwiek zobaczę. Kopię mógł nabyć jedynie wampir; a wampiry potrafią sprawdzić takie rzeczy. - No cóż, ponieważ Bill żąda za nią pięćset dolarów, a podawanie się za nieumarłego jest dość niebezpieczne... zaczęłam. Amelia zamachała ręką. - Warto dla niej zaryzykować - ucięła. Amelia jest osobą o wiele ode mnie nowocześniejszą... przynajmniej w pewnych sprawach. Dorastała w Nowym Orleanie i mieszkała tam przez większą część życia. Teraz rezyduje u mnie, gdyż któregoś dnia popełniła straszliwy błąd. Ponieważ swoim brakiem doświadczenia spowodowała magiczną katastrofę, uciekła z Nowego Orleanu. Miała szczęście, że wyjechała, jako że niedługo później przez miasto przetoczył się niszczycielski huragan Katrina. Od tamtej pory piętro jej nowoorleańskiego domu zajmuje lokator, a mieszkanie na parterze zostało potężnie zniszczone. Amelia nie pobiera od lokatora
czynszu, w zamian za co mężczyzna nadzoruje remont domu. W tej właśnie chwili do kuchni wkroczył „powód", dla którego Amelia wciąż nie wracała do Nowego Orleanu. Bob podszedł do mnie cicho, by się przywitać, po czym otarł się z czułością o moje nogi. - Witaj, moje małe kochanie - zaszczebiotałam, podnosząc z podłogi długowłosego czarno - białego kota. - Jak się miewa mój skarbek? Mój kochany kotek? - Chyba zwymiotuję - mruknęła czarownica. Wiedziałam jednak, że gdy nie ma mnie w pobliżu, moja lokatorka przemawia do zwierzaka tak samo nieprzyzwoicie słodko. - Jakiś postęp? - spytałam, podnosząc głowę znad futrzastego Boba, którego sierść była dziś puszysta dzięki popołudniowej kąpieli. - Nie - odburknęła, wyraźnie zniechęcona. - Pracowałam nad nim przez godzinę i uzyskałam jedynie dodatek w postaci ogona jaszczurki. Resztę czasu zajęło mi usunięcie go. Bob tak naprawdę jest mężczyzną, to znaczy... człowiekiem, a ściśle rzecz biorąc głupawo wyglądającym ciemnowłosym facetem w okularach, który - jak wyznała mi kiedyś Amelia - miał pewne znakomite atuty, tyle że niewidoczne, gdy był w ubraniu. Amelia nie miała prawa ćwiczyć zaklęć transformacyjnych, a jednak skusiła się i zmieniła Boba w kota. Podobno uprawiali w tym czasie bardzo śmiały seks. Przyznam, że nigdy nie odważyłam się zapytać, co próbowała wtedy osiągnąć, bez dwóch zdań jednak chodziło jej o coś dość egzotycznego. - Jest sprawa - oznajmiła nagle. Od razu wróciłam do rzeczywistości i skoncentrowałam uwagę na czarownicy. Miałam teraz usłyszeć prawdziwy powód, dla którego nie położyła się jeszcze spać i czekała na rozmowę ze mną. Muszę dodać, że myśli Amelii docierają do mnie bardzo wyraźnie i bez przeszkód, więc znałam już tę przyczynę, pozwoliłam jednak dziewczynie mówić. Wiem przecież, że ludzie naprawdę nie lubią, gdy ich informuję, że wiem, o czym myślą, szczególnie kiedy chcą się rozwodzić nad jakimś tematem. - Mój tato będzie w Shreveport jutro i zamierza przyjechać do Bon Temps, by się ze mną zobaczyć - oznajmiła pośpiesznie. On i jego szofer, Marley. Chce przyjść na kolację. Nazajutrz przypadała niedziela. Lokal „U Merlotte'a" będzie otwarty tylko po południu, gdy jednak zerknęłam w kalendarz, odkryłam, że i tak mam jutro dzień wolny. - Więc może po prostu wyjdę - odparłam. - Mogłabym odwiedzić JB i Tarę. Nie ma sprawy... - Nie, nie, proszę, bądź tutaj ze mną - wydukała, patrząc na mnie błagalnie. Nie wyjaśniła przyczyn swojej prośby. Bez trudu jednak wyczytałam je z jej myśli. Związek Amelii z ojcem był dość skomplikowany. Nie dogadywali się, toteż przyjęła nazwisko matki, Broadway; chociaż po części zrobiła to ze względu na sławę ojca. Copley Carmichael liczył się nawet w polityce i był kiedyś człowiekiem bardzo bogatym, nie wiedziałam jednak, jak Katrina wpłynęła na jego dochody. Niegdyś Carmichael posiadał ogromne składy drzewne i
przedsiębiorstwo budowlane, więc być może huragan zniszczył jego majątek. Z drugiej strony, całe miasto potrzebowało obecnie drewna i usług remontowych. - O której przyjeżdża? - spytałam. - O siedemnastej. - Czy szofer jada przy tym samym stole, co on? Nigdy nie miałam do czynienia z pracownikami. W moim domu był tylko jeden duży stół - tutaj, w kuchni. Cóż, na pewno nie każę temu mężczyźnie siedzieć na tylnych schodach. - O Boże - jęknęła. Ta kwestia wyraźnie nie przyszła jej wcześniej na myśl. - Co zrobimy z Marleyem? - O to właśnie cię pytam. Byłam zbyt niecierpliwa? - Słuchaj - zaczęła Amelia. - Nie znasz mojego ojca. Nie wiesz, jaki jest. Wiedziałam wprost z jej mózgu, że uczucia wobec niego ma naprawdę mieszane. Trudno mi było przebrnąć przez fale miłości, strachu i niepokoju, które odczuwała, i ustalić jej rzeczywiste nastawienie. Znałam niewielu bogatych ludzi, a jeszcze mniej takich, którzy zatrudniali pełnoetatowych szoferów. Cóż, ta wizyta będzie naprawdę interesująca. Życzyłam Amelii dobrej nocy i poszłam do łóżka. Mimo że miałam dużo do przemyślenia, okazało się, że jestem zbyt zmęczona, i szybko zasnęłam. Niedziela była kolejnym pięknym dniem. Rozmyślałam o młodych parach, bezpiecznie rozpoczynających nowe życie, a później o starej pani Caroline, która cieszyła się nadal towarzystwem kuzynów („młodzieniaszków" po sześćdziesiątce) - mieli ją pilnować i zapewniać rozrywki. Kiedy Portia i Glen wrócą, kuzyni odjadą do swoich skromniejszych domów, prawdopodobnie z niejaką ulgą. Halleigh i Andy wyprowadzą się natomiast na swoje. Pomyślałam o Jonathanie i pięknym starszym mężczyźnie. Przypomniałam sobie, że muszę zadzwonić do Erica wieczorem, gdy tylko wampir się obudzi. Przez głowę przemknęły mi niespodziewane słowa Billa. Po raz milionowy rozważyłam kwestię milczenia Quinna. Zanim jednak naprawdę popadłam w zadumę, wyrwał mnie z niej „huragan Amelia". Amelia ma wiele cech, za które ją lubię, nawet uwielbiam. Jest bezpośrednia, utalentowana i ma w sobie wiele entuzjazmu. Wie wszystko o świecie istot nadnaturalnych i moim w nim miejscu. Uważa mój niesamowity „dar" za coś naprawdę wspaniałego. Mogę rozmawiać z nią o wszystkim. Nigdy nie reaguje z oburzeniem czy odrazą. Z drugiej strony, jest impulsywna i uparta, ale trzeba przyjmować ludzi takimi, jakimi są. Tak, naprawdę cieszę się, że ze mną mieszka.
A co do spraw praktycznych - Amelia naprawdę nieźle gotuje, jest skrupulatna, jeśli chodzi o rozdział naszych rzeczy, i jest osobą tak czystą, że drugiej podobnej ze świecą szukać. Najlepiej wychodzi jej... sprzątanie. Poważnie! Amelia sprząta, kiedy jest znudzona, kiedy jest zdenerwowana i kiedy czuje się z jakiegoś powodu winna. Nie uważam siebie za brudasa w kwestii prowadzenia domu, lecz czarownica jest przy mnie gospodynią światowej klasy. W dniu, w którym o mało nie spowodowała wypadku samochodowego, wyczyściła meble w salonie. Kiedy jej lokator zadzwonił i powiedział, że trzeba wymienić dach, z nerwów pojechała do wypożyczalni EZ Rent i przytargała do domu maszynę do froterowania i polerowania, którą wypucowała drewniane podłogi na piętrze i parterze. Kiedy wstałam o dziewiątej, Amelia popadła już głęboko w szaleństwo sprzątania z powodu dzisiejszych odwiedzin ojca. Gdy wychodziłam do kościoła około dziesiątej czterdzieści pięć, tkwiła na czworakach w głównej łazience na dole pomieszczeniu, nie da się ukryć, bardzo staroświeckim z powodu małych ośmiokątnych czarno białych kafelków i olbrzymiej starej wanny na nóżkach, które jednak (dzięki mojemu bratu, Jasonowi) posiada bardziej nowoczesną toaletę. Z tej łazienki korzysta na co dzień Amelia, gdyż na górze są jedynie pokoje mieszkalne. Ja mam swoją prywatną, dodaną w latach pięćdziesiątych tuż przy sypialni, w której śpię. W moim domu moglibyście zobaczyć szereg głównych trendów dekoratorskich, jakie rządziły w naszym kraju przez ostatnie kilka dekad; wszystko w jednym budynku, kompletny eklektyzm. - Naprawdę sądzisz, że było aż tak brudno? - spytałam, stojąc w wejściu. Zwracałam się do pośladków czarownicy. Dziewczyna uniosła głowę i przesunęła dłonią w rękawiczce po czole, odgarniając krótkie włosy. - Nie, nie było źle, chciałam jednak, żeby było wspaniale. - Ten budynek, Amelio, to tylko zwykły stary dom. Nie sądzę, żeby można było zrobić z niego wspaniałą rezydencję. Nie ma sensu przepraszać za wiek czy zużycie domu lub mebli. Starałam się, jak mogłam, i kochałam go. - Ależ to jest cudowny stary dom, Sookie - zapewniła mnie natychmiast Amelia. - Po prostu muszę się czymś zająć. - No dobrze - odparłam. - Cóż, jadę do kościoła. Będę w domu przed dwunastą trzydzieści. - Możesz pojechać po kościele do sklepu? Lista jest na ladzie. Zgodziłam się, zadowolona, że mam do roboty coś, dzięki czemu będę dłużej poza domem. Ranek pasowałby bardziej do marca (chodzi mi o marzec na południu kraju) niż do października. Wysiadając z samochodu przy kościele metodystów, wystawiłam twarz na lekki wiatr. W powietrzu czuło się już zimę. Okna w skromnym kościółku pozostawiono otwarte. Kiedy śpiewaliśmy, nasze połączone głosy niosły się nad trawą i drzewami. Podczas kazania pastora zauważyłam jednak, że część liści opada. Tak, hmm, przyznaję, nie zawsze słucham kazania pastora. Czasami ta godzina w kościele służy mi jako czas na przemyślenie własnych spraw, zdarza mi się też dumać o tym, dokąd zmierza moje życie. A jednak te myśli mają związek. Obserwując spadające z drzew liście, też dostrzegłam związek, szerszy kontekst. Tak czy inaczej, dziś słuchałam kazania z niejaką uwagą.
Wielebny Collins mówił, aby oddać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie. Kazanie skojarzyło mi się z kwietniowym płaceniem podatków i przyłapałam się na zastanowieniu, czy wielebny Collins płaci podatki co kwartał, częściej czy rzadziej. Po chwili jednak odkryłam, że pastor mówi o prawach, które przez cały czas łamiemy bez poczucia winy - takich jak przekraczanie prędkości na drodze lub wysyłanie listem poleconym przedmiotów, które powinno się nadać paczką, tyle że paczka jest droższa. W drodze do wyjścia uśmiechnęłam się do wielebnego. Pastor, ilekroć mnie widzi, zawsze wygląda na nieco zmartwionego. Na parkingu przywitałam się z Maxine Fortenberry i jej mężem, Edem. Maxine jest duża i zażywna, Ed natomiast tak nieśmiały i cichy, że niemal nie rzuca się w oczy. Ich syn, Hoyt, to najlepszy przyjaciel mojego brata Jasona. Hoyt stał dziś obok matki. Miał na sobie ładny garnitur, a włosy przyciął. Interesujące oznaki! - Kochanie, uściskaj mnie! - poprosiła Maxine, a ja naturalnie natychmiast spełniłam jej prośbę. Maxine była dobrą przyjaciółką mojej babci, chociaż była od niej znacznie młodsza - raczej w wieku mojego ojca. Posłałam jej mężowi uśmiech i lekko pomachałam Hoytowi. - Dobrze wyglądasz - zagaiłam, a on uśmiechnął się do mnie. Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała u niego taki uśmiech, toteż zerknęłam na Maxine, oczekując wyjaśnienia. Wyszczerzyła do mnie radośnie zęby. - Hoyt spotyka się z tą Holly, z którą pracujesz oznajmiła. - Dziewczyna ma małe dziecko, ale to dobrze. Hoyt zawsze lubił dzieci. - Nie wiedziałam - odparłam. Chyba naprawdę za dużo ostatnio skupiam się na sobie. - To naprawdę świetnie, Hoyt. Holly jest rzeczywiście miłą dziewczyną. Nie byłam pewna, czy tak bym to ujęła, gdybym miała czas zastanowić się nad ripostą. Ale może dobrze, że nie miałam czasu. Holly naprawdę ma sporo atutów (oddana synowi, Cody'emu, lojalna wobec przyjaciół, kompetentna w pracy). Była rozwiedziona od wielu lat, więc, wiążąc się z Hoytem, na pewno dobrze to sobie przemyślała. Zastanawiałam się, czy powiedziała mu, że jest wiccanką. Nie, wiedziałam, że nie powiedziała - w przeciwnym razie Maxine nie uśmiechałaby się tak szeroko. - Spotykamy się z nią dziś na lunchu w „Sizzlerze" powiedziała, wspominając stekownię przy autostradzie międzystanowej. - Holly nie chodzi zbyt regularnie do kościoła, lecz pracujemy nad tym. Chcemy, żeby chodziła z nami i zabierała Cody'ego. Och, lepiej już jedźmy, skoro mamy być na czas. - Świetnie, Hoyt! - powiedziałam, klepiąc go po ramieniu, gdy mnie mijał. Obrzucił mnie zadowolonym spojrzeniem. Wszyscy wokół pobierają się lub zakochują. Cieszyłam się ich szczęściem. Szczęście, szczęście, szczęście. Przybrałam sztuczny uśmieszek i pojechałam do marketu Piggly Wiggly. Wyjęłam z torebki listę Amelii. Była dość długa, niemniej jednak miałam pewność, że do tej pory czarownica wymyśliła coś jeszcze. Zadzwoniłam do niej z komórki i, rzeczywiście, dodała trzy produkty. Z tego też względu spędziłam w sklepie trochę czasu. Z ciężkimi plastikowymi reklamówkami w rękach wspięłam się po schodach na tylny ganek. Amelia pobiegła do samochodu i
złapała kolejne torby. - Gdzie byłaś? - spytała takim tonem, jakby stała w drzwiach i niecierpliwie mnie wyczekiwała. Popatrzyłam na zegarek. - Wyszłam z kościoła i pojechałam do sklepu - odparłam. - Jest dopiero trzynasta. Amelia znów przemknęła obok mnie obładowana. Mijając mnie, potrząsnęła głową ze złością i wydała z siebie odgłos, który potrafię opisać jedynie jako: „Urrrrrrh". Reszta popołudnia wyglądała tak, jak gdyby Amelia przygotowywała się na randkę życia. Gotuję całkiem przyzwoicie, a jednak podczas przygotowywania kolacji współlokatorka pozwoliła mi wykonywać jedynie najbardziej niewdzięczne prace. Musiałam na przykład posiekać cebulki i pokroić pomidory. Ach tak, pozwoliła mi pozmywać naczynia, które pobrudziłyśmy w trakcie przygotowań. Zawsze zastanawiałam się, czy niczym dobre wróżki ze Śpiącej królewny - nie mogłaby po prostu machnąć różdżką, żeby naczynia same się pozmywały, ona jednak tylko prychała, ilekroć poruszyłam ten temat. Dom lśnił czystością i chociaż próbowałam zachować spokój, nie mogłam nie zauważyć, że Amelia przeleciała odkurzaczem nawet podłogę w mojej sypialni. Z reguły nie wchodzimy jedna drugiej do pokojów. - Wybacz, że weszłam do twojej sypialni - oznajmiła nieoczekiwanie, a ja aż podskoczyłam... Ja, telepatka. Amelia pobiła mnie własną bronią. - Dostałam naprawdę fioła na punkcie sprzątania. Odkurzałam, odkurzałam, pomyślałam, że może posprzątam również u ciebie, a później, zanim lepiej się zastanowiłam, już skończyłam. Twoje kapcie wsunęłam pod łóżko. - W porządku - mruknęłam, siląc się na neutralny ton. - Słuchaj, naprawdę mi głupio. Skinęłam głową i wróciłam do wycierania i chowania naczyń. Menu, jak postanowiła Amelia, składało się z sałaty z pomidorami i słupkami marchewki, lasagne, grzanek z chleba czosnkowego i świeżych mieszanych warzyw gotowanych na parze. Nie mam pojęcia o warzywach na parze, więc po prostu przygotowałam warzywa - cukinię, kolorowe papryczki, grzyby, kalafior. Późnym popołudniem Amelia uznała, że potrafię zrobić sałatkę, a potem rozłożyłam obrus na stole i postawiłam mały bukiet kwiatów. Nakryłam na cztery osoby. Zaproponowałam wcześniej, że mogę zabrać pana Marleya do salonu, gdzie we dwoje zjemy na przykład na składanych stoliczkach przed telewizorem, jednak, gdyby oceniać po przerażeniu Amelii, można by pomyśleć, że zaoferowałam się, że umyję temu mężczyźnie stopy... czy coś. - Nie! Zostajesz ze mną - upierała się. - Ale przecież musisz porozmawiać ze swoim tatą odparłam. - W pewnym momencie opuszczam pokój i już. Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. - Okej, okej, jestem przecież dorosła - wymamrotała. - Ależ z ciebie strachajło - docięłam jej. - Nie spotkałaś go jeszcze!
Kwadrans po szesnastej Amelia pośpieszyła na górę, by przygotować się w swoim pokoju. Siedziałam w salonie i czytałam wypożyczoną z biblioteki książkę, gdy usłyszałam odgłos samochodu wjeżdżającego po żwirowym podjeździe. Zerknęłam na zegar na gzymsie kominka. Była dopiero za dwanaście piąta. Stanęłam przy schodach i głośno powiadomiłam Amelię, a później stanęłam przy oknie i wyjrzałam. Popołudnie przechodziło w wieczór, ale ponieważ nie zmieniliśmy jeszcze czasu na zimowy, bez trudu dostrzegłam zaparkowanego przed domem lincolna town car. Zza kierownicy wyskoczył mężczyzna w garniturze. Miał króciutkie ciemne włosy. Na pewno był to Marley, chociaż ku mojemu lekkiemu rozczarowaniu - nie nosił czapki szofera. Otworzył tylne drzwiczki. Copley Carmichael wysiadł. Ojciec Amelii nie był szczególnie wysoki i miał krótkie gęste siwe włosy, które wyglądały jak naprawdę dobrej jakości dywan; były grube, gładkie i umiejętnie przycięte. Carmichael był bardzo opalony, a jego brwi wciąż jeszcze pozostawały ciemne. Nie nosił okularów. Nie posiadał też warg... No cóż, miał oczywiście wargi, lecz były cieniutkie jak kreseczki, toteż jego usta wyglądały dziwnie. Rozejrzał się wokół siebie jak taksator dokonujący wyceny posiadłości. Gdy przyglądałam się mężczyźnie, który stał na moim frontowym dziedzińcu i kończył przegląd moich włości, usłyszałam za sobą stukanie obcasów schodzącej po schodach Amelii. Szofer Marley z kolei patrzył wprost na dom, toteż dostrzegł moją twarz w oknie. - Marley jest w pewnym sensie nowy - wyjaśniła Amelia. - Pracuje dla mojego ojca dopiero od dwóch lat. - Twój ojciec zawsze miał kierowcę? - Tak. Marley jest również jego gorylem - dorzuciła od niechcenia, jakby każdy ojciec miał kogoś takiego. Obaj teraz szli po żwirowym chodniku, wcale nie patrząc na boki, gdzie rosły ostrokrzewy. Wspięli się po drewnianych stopniach. Weszli na frontowy ganek. W końcu zastukali. Pomyślałam o wszystkich straszliwych stworzeniach, które przebywały wcześniej w moim domu: wilkołakach, zmiennokształtnych, wampirach... było nawet kilkoro demonów. Dlaczego miałabym się bać tego faceta? Wyprostowałam plecy, nakazałam sobie spokój i ruszyłam do drzwi wejściowych, chociaż Amelia o mało mnie za to nie pobiła. Ale to przecież jest mój dom. Położyłam rękę na gałce, wykrzywiłam usta w uśmiechu i - gotowa - otworzyłam drzwi. - Proszę, wejdźcie - powiedziałam. Marley otworzył drzwi siatkowe przed panem Carmichaelem, który wszedł i uściskał córkę, lecz przedtem zdążył obrzucić kolejnym długim spojrzeniem salon. Carmichael wysyłał myśli równie chętnie i intensywnie jak jego córka. Uważał, że dom wygląda naprawdę nędznie jak na potrzeby jego córki... „Ładna ta dziewczyna, z którą Amelia mieszka... Zastanawiam się, czy uprawiają ze sobą seks... Dziewczyna nie jest wszakże najgorsza... Żadnej kartoteki policyjnej, chociaż umawiała się z wampirem i ma zwariowanego
brata...". Oczywiście, taki bogaty i potężny człowiek jak Copley Carmichael nie mógł nie przeprowadzić dochodzenia i nie sprawdzić akt nowej współlokatorki córki. Mnie osobiście taki pomysł nawet nie przyszedłby do głowy - jak zresztą wiele rzeczy, które robią bogacze. Zrobiłam głęboki wdech. - Jestem Sookie Stackhouse - odezwałam się uprzejmie. Pan jest zapewne panem Carmichaelem. A to jest? Kiedy Carmichael uścisnął mi dłoń, wyciągnęłam rękę do Marleya. Przez sekundę myślałam, że ojciec Amelii zemdleje. Na szczęście, w rekordowym czasie zapanował nad sobą. - To jest Tyrese Marley - odparł bez zająknienia. Szofer uścisnął mi dłoń tak delikatnie jak ktoś, kto boi się, że mógłby połamać mi kości, a później skinął głową Amelii. - Panno Amelio - rzucił, a ona popatrzyła na niego ze złością. Chyba zamierzała oznajmić, że powinien sobie darować tę „pannę", potem jednak zastanowiła się i zrezygnowała. Wszystkie ich myśli niemal skakały w mojej głowie... i to wystarczyło, żebym się zdenerwowała. Tyrese Marley był bardzo, bardzo jasnoskórym Afroamerykaninem. Jego karnacji nie sposób byłoby nazwać czarną, miała raczej odcień starej kości słoniowej. Oczy miał natomiast jasnoorzechowe. Włosy, mimo że czarne, nie kręciły się i dostrzegłam w nich rudawe pasemka. Bez wątpienia należał do osób, którym trzeba się przyjrzeć dłużej. - Wezmę auto, wrócę do miasta i zatankuję - powiedział do swojego szefa. - Pan tymczasem spędzi trochę czasu z panną Amelią. O której mam wrócić? Carmichael spojrzał na zegarek. - Za dwie godziny. - Może pan zostać na kolację, zapraszam - powiadomiłam szofera, siląc się na absolutnie obojętny ton. Chciałam po prostu, żeby wszyscy dobrze się u mnie czuli. - Mam kilka spraw, które muszę załatwić - wykręcił się Tyrese Marley. - Dzięki za zaproszenie. Zobaczymy się później. Wyszedł. No dobra, koniec moich walk o demokrację. Tyrese nie mógł wiedzieć, z jak wielką ochotą pojechałabym z nim do miasta, zamiast zostać tutaj, w domu. Wzięłam się w garść i przyjęłam na siebie obowiązki gospodyni. - Może podać panu kieliszek wina, panie Carmichael, albo coś innego do picia? A ty, Amelio? - Proszę mówić do mnie Cope - wtrącił z uśmiechem, który bardziej skojarzył mi się z wyszczerzonymi zębami rekina, więc bynajmniej nie podniósł mnie na duchu. - Jasne, kieliszek czegoś, co masz otwarte. A ty, kochanie?
- Lampkę białego - odparła. Kiedy szłam do kuchni, słyszałam, jak prosiła ojca, by usiadł. Podałam wino, które przyniosłam na tacy z przekąskami krakersami oraz smarowidłami, jednym ze stopionego sera, drugim z morelowego dżemu zmieszanego z ostrą papryką. Dodałam ładne nożyki, które dobrze prezentowały się na tacy z kupionymi kiedyś przez Amelię serwetkami pod napoje. Cope miał wielki apetyt i smakował mu sos brie. Sączył wino wyprodukowane w Arkansas i uprzejmie kiwał głową. No cóż, przynajmniej nie pluł trunkiem. Rzadko piję alkohol i nie jestem znawczynią win. Właściwie... na niczym się tak naprawdę nie znam. Ale to wino mi dziś smakowało, więc wypiłam kilka łyków. - Amelio, powiedz mi, co robisz, czekając, aż twój dom zostanie odremontowany - polecił Cope, co uznałam za całkiem rozsądne pytanie na początek rozmowy. Chciałam mu od razu oznajmić, że nie jesteśmy kochankami, pomyślałam jednak, że nie powinnam być tak bezpośrednia. Ogromnie starałam się nie czytać mu w myślach, ale - przysięgam - przebywając z tą dwójką w jednym pomieszczeniu, czułam się, jakbym słuchała transmisji telewizyjnej. - Segregowałam papiery dla przedstawiciela jednej z tutejszych agencji ubezpieczeniowych - odparła. - Pracuję też na część etatu w barze „U Merlotte'a". - Podaję drinki i, od czasu do czasu, również talerz polędwiczek. - Czy praca w barze jest interesująca? - Cope nie brzmiał sarkastycznie, musiałam mu to przyznać. Ale, wiecie, nie miałam cienia wątpliwości, że dokładnie sprawdził także osobę Sama Merlotte'a. - Jest niezła - odpowiedziała Amelia z lekkim uśmieszkiem. Jak na nią, zachowywała się bardzo powściągliwie, więc zerknęłam w jej myśli i odkryłam, że dziewczyna usiłuje się wpasować w ograniczenia kulturalnej konwersacji. - Dostaję dobre napiwki. Jej ojciec skinął głową. - A pani, panno Stackhouse? - spytał grzecznie. Wiedział o mnie wszystko, może z wyjątkiem odcienia lakieru, którym malowałam palce u stóp, lecz byłam przekonana, że i tę informację dodałby do mojej „teczki", gdyby ją znał. - Pracuję w lokalu „U Merlotte'a" na pełen etat odrzekłam, udając, że nie wiem, że on wie. - Od lat. - Ma pani rodzinę w okolicy? - O, tak - stwierdziłam - mieszkamy tutaj od zawsze. Albo tak długo jak inni Amerykanie. Tyle że nasza rodzina bardzo się obecnie skurczyła. Właściwie mam tylko brata. - To starszy brat? Czy młodszy? - Starszy - odparłam. - Ożenił się niedawno. - Więc może będzie kolejne pokolenie małych Stackhouse'ów - podsunął, najwyraźniej uważając, że to miła sugestia. Pokiwałam głową, udając, że i mnie taka możliwość bardzo się podoba. Nie przepadam zbytnio za bratową, i sądzę, że ich
dzieci będą dość... paskudne. Zresztą, Jason miałby już dziecko z Crystal, gdyby po raz kolejny nie poroniła. Mój brat był pumołakiem (choć tylko z powodu ugryzienia), jego żona zaś urodziła się jako... pełnokrwista pumołaczyca. Wiedziałam, że dorastanie w małej społeczności Hotshot dla nikogo nie jest łatwe, lecz na pewno trudniejsze dla dzieci, które nie są czystej krwi. - Tato, mogę ci dolać wina? - Amelia zerwała się z krzesła i szybko jak strzała popędziła do kuchni z na wpół opróżnionym kieliszkiem. A ja, no cóż, zostałam sam na sam z jej ojcem. - Sookie - zagaił Cope - to niezwykle miło z twojej strony, że przyjęłaś moją córkę pod swój dach i gościsz ją przez tak długi czas. - Dostaję od niej czynsz - wyjaśniłam. - Amelia kupuje też połowę artykułów spożywczych. Płaci za siebie rachunki. - Niemniej jednak pragnę wynagrodzić ci kłopoty. - Kwota, którą otrzymuję od Amelii, jest wystarczająca. Przecież zapłaciła również za pewne usprawnienia w domu. Rysy jego twarzy stały się nagle ostrzejsze, jak gdyby Carmichael zwęszył coś dużego. Czyżby sądził, że namówiłam Amelię na budowę basenu olimpijskiego na podwórzu za domem? - Chodzi mi o to, że zainstalowała w swojej sypialni na piętrze klimatyzator okienny - uściśliłam pośpiesznie. - I założyła sobie dodatkową linię telefoniczną do Internetu. O ile się nie mylę, chyba kupiła także dywanik i firanki do swojego pokoju... - Czyli że Amelia mieszka na górze? - Tak - odparłam zaskoczona, że mężczyzna tego nie wie. Może kilku rzeczy jego siatka wywiadowcza nie ustaliła. - Ja mieszkam tutaj, na dole, ona na piętrze. Kuchnia i salon są wspólne, chociaż zdaje mi się, że Amelia ma na górze także swój telewizor. Amelio?! - zawołałam. - Tak?! - odkrzyknęła. - Nadal masz ten mały telewizor u siebie na górze? - Tak. Podłączyłam sobie kablówkę. - Wiesz, tylko się zastanawiałam. Uśmiechnęłam się do Carmichaela, dając mu do zrozumienia, że czekam na dalszą indagację. Cope rozważał kilka kwestii, których chciał się ode mnie dowiedzieć, i usiłował wymyślić, jak najsensowniej sformułować pytania. Nieoczekiwanie w natłoku myśli pojawiło się pewne imię. Przybrałam uprzejmą minę. - Pierwsza lokatorka Amelii, która mieszkała w jej domu przy Chloe... to była twoja kuzynka, prawda? - spytał. - Hadley. Tak. - Pokiwałam głową, zachowując spokój. Znał ją pan? - rzuciłam niedbale. - Znam jej męża - odparł i obdarzył mnie uśmiechem. ROZDZIAŁ TRZECI
Wiedziałam, że Amelia wróciła i stoi przy fotelu, na którym siedział jej ojciec. I wiedziałam, że wręcz ją zmroziło, wręcz nie mogła się ruszyć. Ja tylko wstrzymałam oddech na długą chwilę. - Nigdy go nie spotkałam - odparłam. Poczułam się, jakbym szła przez dżunglę i nagle wpadła w jakiś niewidoczny dół. Na pewno cieszyłam się, że jestem jedyną telepatką w tym domu. Nie powiedziałam wcześniej nikomu, zupełnie nikomu, co znalazłam w skrytce bankowej Hadley, kiedy poszłam ją zlikwidować tamtego dnia w nowoorleańskim banku. - Rozwiedli się na jakiś czas przed śmiercią Hadley. - Powinnaś znaleźć czas i spotkać się z nim któregoś dnia. To interesujący mężczyzna - oznajmił Cope. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że raczy mnie kolejnymi rewelacjami. W dodatku oczekiwał mojej reakcji. Wcześniej miał nadzieję, że w ogóle nie wiem o małżeństwie kuzynki, i pragnął mnie zaskoczyć. - Jest bardzo zręcznym stolarzem. Chciałbym go odszukać i ponownie zatrudnić. Fotel, na którym siedział, był obity materiałem w kolorze kremowym, na którym wyhaftowano wiele maleńkich błękitnych kwiatków z wygiętymi zielonymi łodyżkami. Fotel był wciąż ładny, chociaż kolory już nieco spłowiały, Skoncentrowałam się na jego kwiatowym wzorku, nie chciałam bowiem okazać Copleyowi Carmichaelowi ogromu mojego gniewu. - On nic dla mnie nie znaczy, niezależnie od tego, jak bardzo jest interesujący - odparowałam głosem tak zrównoważonym, że można by na nim grać w bilard. - Ich małżeństwo się skończyło i tyle. Jak pan na pewno wie, Hadley, zanim umarła, kochała kogoś innego. Zanim została zamordowana! Tyle że naszego rządu nie obchodzą morderstwa dokonane na wampirach, chyba że sprawcami tych czynów są ludzie. Wampiry powinny same rozwiązywać swoje sprawy. - Sądziłem jednak, że pragniesz zobaczyć dziecko odrzekł Copley. Dzięki Bogu, że wyczytałam tę informację z myśli Copleya na sekundę czy dwie przedtem, zanim wymówił ją na głos! Zresztą, mimo że wiedziałam, co zamierza powiedzieć, poczułam tę niby przypadkową uwagę jak cios w brzuch. Nie chciałam jednak dawać temu mężczyźnie satysfakcji, więc zapanowałam nad emocjami. - Moja kuzynka Hadley była osobą... dziką. Brała narkotyki i wykorzystywała ludzi. Nie należała też do istot stałych w uczuciach. Była naprawdę ładna i miała coś w sobie, więc zawsze otaczali ją wielbiciele. Tak, wyrecytowałam wady i zalety kuzynki Hadley, a jednak nie użyłam słowa „dziecko". „Jakie, do diabła, dziecko?!" - zapytałam siebie w myślach. - Jak twoja rodzina przyjęła fakt, że Hadley została wampirzycą? - zaciekawił się Cope. Transformacja Hadley została odnotowana w państwowych archiwach notarialnych. „Nowe" wampiry miały obowiązek meldować o swoim stanie. Musiały też podać nazwisko stwórcy. Była to swego rodzaju rządowa kontrola urodzeń nieumarłych. Urząd do Spraw Wampirzych pewnie chciał wiedzieć wszystko o wampirach, które przeciągały na swoją stronę zbyt wiele nowych istot. Hadley przemieniła w
wampirzycę królowa, sama Sophie - Anne Leclerq. Amelia postawiła w końcu kieliszek dla ojca w zasięgu jego ręki i wróciła na swoje miejsce - na sofie, obok mnie. - Tato, Hadley mieszkała nade mną na piętrze przez dwa lata - zauważyła. - Wiedzieliśmy naturalnie, że jest wampirzycą. Na litość boską, myślałam, że przyjechałeś, aby mi opowiedzieć, co słychać u ciebie i w Nowym Orleanie. Niech Bóg błogosławi Amelię. Naprawdę już z trudem nad sobą panowałam i tylko lata niereagowania na straszne nowiny, które wyczytywałam w ludzkich myślach, pozwoliły mi zachować spokój. - Muszę sprawdzić, co z kolacją. Wybaczcie wymamrotałam, wstałam i opuściłam pokój. Miałam nadzieję, że moje wyjście nie wygląda jak ucieczka. Próbowałam iść normalnym krokiem. Kiedy jednak znalazłam się w kuchni, wcale się tam nie zatrzymałam wyszłam z domu tylnymi drzwiami, przemierzyłam ganek, pchnęłam drzwi siatkowe i znalazłam się na podwórzu. Jeśli sądziłam, że usłyszę upiorny głos Hadley, która powie mi, co dalej robić, cóż, rozczarowałam się. Wampiry nie pozostawiają po sobie duchów, przynajmniej z tego co wiem. Niektóre wierzą, że nie posiadają dusz. Ja nie wiem. To pewnie zależy od Boga. Ech, przyznaję, bełkotałam do siebie i myślałam o różnych głupotach, ponieważ nie chciałam skupiać się na kwestii potomka Hadley oraz na fakcie, że nie miałam o istnieniu tej małej istoty najmniejszego pojęcia! Może Carmichael zawsze po prostu w ten sposób działa? Może zawsze stara się pokazać, jak wiele wie, może to z jego strony jakaś demonstracja siły - sztuczka, którą stosuje w kontaktach z ludźmi? Przez wzgląd na Amelię musiałam tam wrócić. Skoncentrowałam się, ponownie się wyszczerzyłam zdawałam sobie sprawę, że jest to typowy dla mnie okropny, nerwowy uśmiech - a następnie weszłam z powrotem do domu i do salonu. Usadowiłam się obok lokatorki i uśmiechałam się promiennie do obojga. Popatrzyli na mnie wyczekująco, toteż uświadomiłam sobie, że trafiłam na chwilę przerwy w rozmowie. - Och, Amelio - odezwał się nagle Cope - zapomniałem ci coś powiedzieć. Ktoś dzwonił do domu do ciebie w ostatnim tygodniu, ktoś, kogo nie znam. - A nazwisko? - Och, niech no tylko pomyślę. Pani Beech je zapisała. Ophelia? Octavia? Octavia Fant. Tak, właśnie tak. Niezwykłe. Poczułam obawę, że w tym momencie czarownica zemdleje. Jej twarz zmieniła kolory i dziewczyna mocno zacisnęła dłoń na oparciu kanapy. - Jesteś pewny? - wydukała. - Tak, oczywiście, że tak. Dałem jej numer twojej komórki i poinformowałem, że mieszkasz w Bon Temps. - Dzięki, tatku - wykrakała Amelia. - Ach, założę się, że kolacja jest gotowa. Pójdę sprawdzić. - Czy Sookie dopiero co nie wyszła w tym samym celu? Uśmiechał się szeroko, protekcjonalnie, jak to mają w zwyczaju mężczyźni, gdy przelatuje im przez głowę myśl, że kobiety to idiotki.
- Och, jasne, ale jedzenie jest w końcowej fazie wtrąciłam, podczas gdy przyjaciółka wypadła z pomieszczenia tak szybko, że gdy wymawiałam ostatnie słowo już jej z nami nie było. - Byłoby źle, gdyby coś się przypaliło. Amelia pracowała tak ciężko przez cały dzień. - Znasz tę panią Fant? - przerwał mi Carmichael. - Nie, chyba nie. - Córka wyglądała niemal na przerażoną. Chyba nikt nie usiłuje skrzywdzić mojej dziewczynki, prawda? Powiedział to tonem zupełnie innego mężczyzny, mężczyzny, którego prawie mogłabym polubić. Cope miał bez wątpienia wiele wad, lecz na pewno nie chciał, żeby ktokolwiek robił krzywdę jego córce. To znaczy... nikt poza nim samym, oczywiście. - Nie sądzę. - Doskonale wiedziałam, kim jest Octavia Fant, ponieważ uzyskałam tę informację wprost z mózgu Amelii, ale skoro dziewczyna nigdy nie wyjaśniła mi tego głośno, uznałam, że nie mogę się tą wiadomością z nikim dzielić. Czasami mieszają mi się kwestie, które słyszę wypowiedziane na głos, i te, które docierają do mnie poprzez czyjeś myśli; powoduje to dezorientację, stanowiącą jeden z powodów, dla których zyskałam reputację osóbki lekko stukniętej. - Pan jest przedsiębiorcą budowlanym, panie Carmichael? - Proszę, mów mi Cope. Tak, między innymi tym właśnie się zajmuję. - Przypuszczam, że pańskie usługi w chwili obecnej przeżywają świetną koniunkturę - oświadczyłam. - Nawet gdyby moja firma była dwukrotnie większa, i tak nie bylibyśmy w stanie wykonać wszystkich napływających zleceń przyznał. - Z drugiej strony, naprawdę nie potrafię patrzeć na tak bardzo zrujnowany Nowy Orlean. Co dziwne, uwierzyłam mu. Kolacja minęła raczej bez problemów. Jeśli ojca Amelii speszył fakt, że musi jeść w kuchni, nie dał nijak tego po sobie poznać. Ponieważ był budowlańcem, od razu zauważył, że kuchnia powstała niedawno, i musiałam mu opowiedzieć o pożarze. Ale pożar może wybuchnąć w każdym domu, prawda? Opuściłam więc część o podpalaczu. Jedzenie Cope'owi chyba smakowało, gdyż komplementował Amelię, która rozkoszowała się jego pochwałami. Do posiłku wypił kolejny kieliszek wina, ale tylko jeden. Jadł również z umiarem. Ojciec i córka rozmawiali o przyjaciołach rodziny i krewnych, toteż mój umysł podryfował ku moim sprawom. A, wierzcie mi, miałam sporo do przemyślenia. Akt ślubu Hadley i orzeczenie rozwodu znalazłam w skrytce bankowej kuzynki, kiedy otworzyłam ją po śmierci wampirzycy. W skrytce znajdowały się także inne prywatne przedmioty - kilka fotografii, nekrolog matki Hadley, niemało biżuterii. Przedmiotom towarzyszył również kosmyk delikatnych włosów, ciemnych i rzadkich, oklejonych taśmą klejącą. Kosmyk umieszczono w małej
kopercie. Zastanawiałam się nad nimi, zauważywszy, że są takie delikatne. A jednak w skrytce nie było metryki urodzenia dziecka ani żadnego innego dowodu świadczącego o fakcie, że moja kuzynka je powiła. Aż do tej pory nie miałam żadnego konkretnego powodu, by kontaktować się z jej byłym mężem. Przed otwarciem skrytki nawet przecież nie wiedziałam o jego istnieniu. Nie został wymieniony w jej testamencie. Nigdy go nie spotkałam. Nie pojawił się w Nowym Orleanie podczas mojego pobytu w mieście. Dlaczego Hadley nie wspomniała w swojej ostatniej woli o dziecku? Chyba żaden rodzic nie pominąłby w takiej sytuacji potomka. I, chociaż mianowała pana Cataliadesa i mnie wspólnymi wykonawcami testamentu, nie poinformowała ani jego, ani mnie - hmm, no cóż, mnie na pewno nie - że zrzekła się prawa do swego dziecka. - Sookie, mogłabyś mi podać masło? - spytała Amelia i wywnioskowałam z jej tonu, że nie odezwała się do mnie po raz pierwszy. - Naturalnie - odparłam. - Przynieść wam może jeszcze wodę albo kolejny kieliszek wina? Oboje pokręcili głowami. Po kolacji zgłosiłam się na ochotnika do mycia naczyń. Amelia przyjęła moją ofertę po krótkiej chwili zadumy. Wiedziała oczywiście, że musi spędzić w końcu trochę czasu z ojcem, nawet jeśli taka perspektywa nie wydawała jej się przyjemna. W stosunkowym spokoju pozmywałam, wytarłam i pochowałam naczynia. Wytarłam blaty, zdjęłam ze stołu obrus i wrzuciłam go do pralki stojącej na obudowanym tylnym ganku. Weszłam do mojego pokoju i czytałam przez jakiś czas, chociaż nieszczególnie docierała do mnie treść powieści. W końcu odłożyłam ją i wyjęłam z szuflady z bielizną pudełko. Zawierało wszystkie przedmioty, które zabrałam ze skrytki bankowej Hadley. Sprawdziłam nazwisko na świadectwie ślubu. Powodowana nagłym impulsem, zadzwoniłam nawet do informacji telefonicznej. - Potrzebuję numer Remy'ego Savoya - powiedziałam. - W jakim mieście? - W Nowym Orleanie. - Ten numer został odłączony. - Proszę spróbować w Metairie. - Nie ma takiej osoby. - Aha, to dziękuję. Wiedziałam, że po Katrinie wiele osób się przeprowadziło
- i niektóre z nich opuściły miasto na stałe. Część ludzi, którzy uciekli przed huraganem, po prostu nie miała powodu wracać. Nie mieliby gdzie mieszkać, a ich stanowiska pracy już nie istniały. Zadałam sobie pytanie, jak mogę odszukać eksmęża kuzynki. Przez myśl przemknęło mi bardzo niemile widziane rozwiązanie. Bill Compton był prawdziwym maniakiem komputerowym. Może mógłby wyśledzić tego Remy'ego Savoya, dowiedzieć się, gdzie obecnie mężczyzna przebywa, i ustalić, czy mieszka z nim dziecko. Rozważaniom, czy skusić się na ten pomysł, towarzyszyły takie emocje, jakbym dumała, czy przełknąć łyk podejrzanego trunku. Biorąc pod uwagę naszą wymianę zdań z ubiegłej nocy, na podwójnym ślubie, naprawdę nie mogłam sobie wyobrazić, że dzwonię do Billa i proszę go o przysługę; chociaż Compton był bez wątpienia właściwym facetem do tej roboty. Niespodziewanie zalała mnie fala tęsknoty za Quinnem, tak potężna, że aż ugięły się pode mną kolana. Quinn był człowiekiem inteligentnym i bywałym w świecie, toteż na pewno dałby mi w tej chwili jakąś dobrą radę. Nie wiedziałam jednak, czy jeszcze kiedyś go zobaczę. Otrząsnęłam się z zamyślenia, gdyż właśnie usłyszałam chrzęst żwiru na podjeździe. Samochód wjechał na parking obok chodnika przed domem i zatrzymał się. To Tyrese Marley wracał po swego pracodawcę. Wyprostowałam się i opuściłam pokój z kolejnym uśmiechem stanowczo przyklejonym do twarzy. Frontowe drzwi były już otwarte i stał w nich Tyrese, wypełniając je całkowicie swoją osobą. Tak, Marley to duży facet. Cope Carmichael pochylił się, chcąc cmoknąć córkę w policzek, co Amelia zaakceptowała bez cienia uśmiechu. Kot Bob przeszedł przez drzwi i usiadł obok niej. Zwierzę podniosło głowę i zagapiło się szeroko otwartymi oczyma na ojca swej pani. - Masz kotka, Amelio? Sądziłem, że nienawidzisz kotów. Bob przeniósł wzrok na Amelię. Jego spojrzenie było wymowne. - Ależ tato! To było wieki temu! A to jest Bob. Jest cudowny. Amelia podniosła czarno - białego kota i trzymała go przy piersi. Bob wyglądał na zadowolonego i zaczął mruczeć. - Hmm... No cóż, zadzwonię do ciebie. Proszę, dbaj o siebie. Dręczy mnie myśl, co robisz tu sama na drugim końcu stanu. - Zaledwie kilka godzin jazdy - bąknęła Amelia tonem siedemnastolatki. - Zgadza się - przyznał, udając zasmuconego, sympatycznego faceta. Nie udało mu się. - Sookie, dzięki za wieczór! - zawołał ponad ramieniem córki. Wyraźnie wyczytałam z myśli Marleya, że był w „Merlotcie" zdobyć jakieś informacje na mój temat. Dowiedział się paru drobiazgów. Rozmawiał z Arlene (niedobrze) oraz z naszym aktualnym kucharzem i jego pomocnikiem (bardzo dobrze), a także z niektórymi klientami baru. Raport, który przekaże, był... zróżnicowany. W chwili, gdy auto odjechało, Amelia opadła na sofę z ulgą. - Dzięki Bogu, że wreszcie się wyniósł - oznajmiła. Rozumiesz, co chciałam ci powiedzieć?
- Tak - zgodziłam się. Usiadłam obok niej. - Człowiek czynu, co? - Zawsze taki był - przyznała. - Próbuje utrzymywać dobre stosunki między nami, lecz jego metody nie są najlepsze. - Ale cię kocha! - No tak. Tyle że kocha również władzę i kontrolę nad innymi. Hmm, oględnie mówiąc. - I nie wie, że ty również masz swego rodzaju władzę. - Nie, ojciec zupełnie w takie rzeczy nie wierzy - odparła. - Powiedziałby ci, że jest żarliwym katolikiem, co zresztą także nie jest zgodne z prawdą. - W jakimś sensie dobrze się składa - oceniłam. - Gdyby Cope uwierzył, że jesteś czarownicą, która ma różne... możliwości, bez wątpienia próbowałby cię do czegoś namówić. A ty na pewno nie chciałabyś spełniać wielu z jego próśb. Ech, zanim wygłosiłam to oświadczenie, powinnam ugryźć się w język, jednakże Amelia nie obraziła się na mnie za moje słowa. - Masz rację - przytaknęła. - Nie miałabym ochoty pomagać mu w codziennej działalności. Zresztą, doskonale sobie radzi bez mojego wsparcia. Byłabym absolutnie zadowolona, gdyby po prostu zostawił mnie w spokoju. Stale próbuje poprawić moje życie. Naturalnie, na własnych warunkach. A przecież żyję sobie naprawdę dobrze. - Kim jest ta kobieta, która dzwoniła do ciebie do Nowego Orleanu? - Chociaż świetnie wiedziałam, starałam się nie dać tego po sobie poznać. - Nazywa się Fant? Amelia wzruszyła ramionami. - Octavia Fant jest moją mentorką - odparła. - Właśnie z jej powodu opuściłam Nowy Orlean. Obawiałam się, że mój kowen przygotuje dla mnie jakąś straszną karę, kiedy dowiedzą się o Bobie. Octavia jest przywódczynią mojego kowenu. Czy raczej tego, co z niego zostało. Jeśli cokolwiek z niego zostało. - Och. - Tak, serio. A teraz poniosę karę. - Myślisz, że Octavia przyjedzie tutaj? - Dziwię się, że jeszcze się nie zjawiła! Mimo strachu przed karą Amelia często martwiła się o los swojej mentorki po Katrinie. Spędziła wiele godzin w Internecie, szukając informacji o Octavii, mimo że z drugiej strony nie chciała, by tamta ją odnalazła. Jej lęk zwiększał fakt, że Bob wciąż był kotem. Twierdziła, że jej próby stosowania zaklęć transformacyjnych zostaną uznane za naganne, ponieważ nadal pozostawała stażystką czy kimś w tym rodzaju... w każdym razie miała status ledwie wyższy niż nowicjuszka. Dokładnie nie wiem, gdyż nie omawiała w mojej obecności infrastruktury świata czarownic. - Nie brałaś pod uwagę, że mogłabyś poprosić ojca, by nie ujawniał nikomu miejsca twojego pobytu? - Taka prośba ogromnie by go zaciekawiła i zrobiłby wszystko, chcąc ustalić jej powody. W dodatku, nigdy bym nie wpadła na to, że Octavia do niego zadzwoni, gdyż zawsze dobrze wiedziała, co o nim myślę. - A uczucia Amelii wobec ojca były, jak wspomniałam, sprzeczne. Delikatnie rzecz ujmując. - Muszę powiedzieć ci coś, o czym wcześniej zapomniałam - oznajmiła nagle. - Skoro mówimy o telefonach, Eric do ciebie dzwonił.
- Kiedy? - Ach, ubiegłej nocy. Zanim wróciłaś do domu. Miałaś tyle nowin, gdy tu dotarłaś, że ta wiadomość po prostu wyleciała mi z głowy. Poza tym mówiłaś, że tak czy owak zamierzasz do niego zatelefonować. A mnie wytrąciła z równowagi wizyta ojca. Przepraszam, Sookie. Obiecuję, że następnym razem zapiszę na karteczce. Nie pierwszy raz Amelia zapomniała mi powiedzieć o czyimś telefonie. Nie ucieszyłam się oczywiście, ale cóż, było, minęło, nie zamierzałam jej tego wytykać, szczególnie że i bez mojego zrzędzenia miałyśmy dostatecznie stresujący dzień. Żywiłam nadzieję, że Eric dowiedział się czegoś o kwocie, którą królowa była mi dłużna za moje usługi w Rhodes. Nie dostałam jeszcze czeku, a nie chciałam naciskać na Sophie Anne, która podczas wybuchu została naprawdę poważnie ranna. Poszłam do aparatu w moim pokoju, zamierzając zadzwonić do „Fangtasii", która powinna być o tej porze otwarta. Klub działał co noc poza poniedziałkiem. - „Fangtasia", bar, w którym kąsamy - usłyszałam. Głos należał do Clancy'ego. Oj, po prostu świetnie! Wampir, którego lubię najmniej ze wszystkich. Ostrożnie wyraziłam swoją prośbę: - Clancy, mówi Sookie. Eric prosił, bym do niego oddzwoniła. Przez moment panowało milczenie. Mogłabym się założyć, że Clancy usiłuje wykombinować, czy zdoła mi zabronić kontaktu z Erikiem. Zdecydował, że nie zdoła. - Chwileczkę - odparł. Przez minutę słyszałam w słuchawce „Strangers in the Night". Później na linii znalazł się Northman. - Halo? - powiedział. - Przepraszam, że nie zadzwoniłam do ciebie wcześniej. Dopiero teraz dostałam twoją wiadomość. Dzwoniłeś w sprawie pieniędzy dla mnie? Chwila ciszy. - Nie, w zupełnie innej. Wyjdziesz ze mną jutro wieczorem? Zagapiłam się na telefon, niezdolna sformułować sensownej odpowiedzi. W końcu bąknęłam: - Ericu, spotykam się z Quinnem. - A od kiedy go nie widziałaś? - Od Rhodes. - A kiedy ostatnio miałaś od niego jakieś wiadomości? - Nie miałam od Rhodes. Mój ton był beznamiętny. Nie miałam naturalnie ochoty mówić o tym wszystkim Ericowi, ale wcześniej wymienialiśmy krew na tyle często, że teraz łączyła nas więź silniejsza, niżbym chciała. Właściwie, nie cierpiałam tej więzi i uważałam ją za nieprzyjemny przymus. Muszę jednak przyznać, że gdy słyszę głos Erica, czuję się lepiej. A w towarzystwie Northmana wydaję się sobie piękna i szczęśliwa. I na dodatek nic nie mogę na to poradzić. - Sądzę, że możesz mi poświęcić ten jeden wieczór -
stwierdził. - Nie wygląda na to, żeby Quinn go sobie u ciebie zarezerwował. - To było podłe, Ericu! - warknęłam. - To raczej Quinn jest okrutny, skoro obiecał ci, że przyjedzie, a potem nie dotrzymał słowa - odparł gniewnie. - Wiesz może, co mu się przydarzyło? - jęknęłam. Wiesz, gdzie jest Quinn? Zapadło znaczące milczenie. - Nie - odrzekł w końcu bardzo łagodnym tonem. - Nic nie wiem. Ale w mieście jest ktoś, kto pragnie cię poznać. Przyrzekłem mu, że zorganizuję wasze spotkanie. Chciałbym sam zawieźć cię na nie do Shreveport. Czyli że nie chodziło mu o randkę ze mną. - Chodzi o tego... Jonathana? Przyszedł na ślub i osobiście mi się przedstawił. Muszę ci powiedzieć, że go nie polubiłam. Bez urazy, jeśli jest twoim przyjacielem... - Jonathan? - przerwał mi. - Jaki Jonathan? - Mówię o tym Azjacie... A może jest Tajem? Był na ślubie Bellefleurów ubiegłej nocy. Powiedział, że pragnął mnie poznać, gdyż zatrzymał się w Shreveport i dużo o mnie słyszał. Twierdził, że zameldował się u ciebie, jak każdy dobry wampir, który przybywa z wizytą do czyjejś strefy. - Nie znam go - uciął Eric ostro, po czym dodał: Popytam tutaj, w „Fangtasii", czy ktoś go widział. I postaram się przypomnieć królowej o zapłacie dla ciebie, chociaż Sophie - Anne jest... nie jest obecnie sobą. No dobrze, spełnisz moją prośbę? Skrzywiłam się, patrząc na słuchawkę. - Sądzę, że tak - odparłam. - Ale z kim się spotykam? I gdzie? - Niestety, ta osoba musi pozostać na razie tajemnicą odparował. - Natomiast, odpowiadając na pytanie: „Gdzie?", pójdziemy na kolację do pewnej bardzo przyjemnej restauracji. Takiej, którą możesz nazwać dyskretnie elegancką. - Ty przecież nie jesz, Ericu. Co będziesz tam robił? - Przedstawię cię i zostanę tak długo, jak będziesz mnie potrzebowała. Hmm, nie powinnam się chyba obawiać spotkania w zatłoczonej restauracji. - W porządku - zgodziłam się niechętnie. - Wyjdę z pracy około osiemnastej, osiemnastej trzydzieści. - Podjadę około dziewiętnastej. - Daj mi czas do dziewiętnastej trzydzieści. Muszę się przecież przebrać. Wiedziałam, że mój ton jest zrzędliwy, ale czułam się dziwnie. Nie podobała mi się wielka tajemnica otaczająca to spotkanie. - Poczujesz się lepiej, kiedy mnie zobaczysz - oznajmił Eric, jakby czytał mi w myślach.
Cholera, miał absolutną rację. ROZDZIAŁ CZWARTY Czekając, aż rozgrzeje się prostownica do włosów, sprawdziłam w moim kalendarzu słowo na dziś. Brzmiało: „hermafrodyta". Hę? Że jak? Ponieważ nie wiedziałam, do jakiej restauracji idziemy, i nie miałam pojęcia, z kim się tam spotkamy, wybrałam najwygodniejszą opcję stroju, czyli jedwabny błękitny podkoszulek, który dała mi Amelia, twierdząc, że na nią jest zbyt duży, eleganckie czarne spodnie oraz czarne buty na obcasiku. Raczej nie noszę biżuterii, więc uznałam, że złoty łańcuszek i małe złote kolczyki wystarczą. Miałam za sobą ciężki dzień w pracy, nie czułam się jednak zmęczona, gdyż rozpierała mnie zbyt wielka ciekawość w związku ze zbliżającym się wieczorem. Eric zjawił się punktualnie i na jego widok ogarnęła mnie (zaskoczenie!) prawdziwa przyjemność. Obawiam się, że nie mogę za te emocje obwinić wyłącznie łączącej nas więzi krwi. Zdaje mi się jednak, że każda heteroseksualna kobieta, patrząc na Erica, poczułaby gwałtowną falę przyjemności. Eric jest mężczyzną wysokim, toteż w swoich czasach był prawdopodobnie uważany za olbrzyma. Jest umięśniony i silny, więc bez wątpienia był wówczas zdolny wymachiwać mieczem i zabijać wrogów. Jego blond włosy w odcieniu złota tworzą nad wydatnym czołem lwią grzywę. Nie, nie, Eric na pewno nijak nie przypominał hermafrodyty, nie cechowało go też eteryczne piękno. Wyglądał jak stuprocentowy facet. Pochylił się teraz i pocałował mnie w policzek. Natychmiast poczułam się absolutnie bezpieczna. Taki wpływ miał na mnie Eric, ponieważ wymieniliśmy krew więcej niż trzy razy. Wymiana krwi za każdym razem nie była naszym widzimisię, lecz koniecznością - przynajmniej ja tak sądziłam - ale cena, którą za nie płaciłam, była naprawdę przesadna. Tak czy owak, odkąd byliśmy tak bardzo związani, w jego towarzystwie czułam się wprost absurdalnie szczęśliwa. Usiłowałam delektować się tym doznaniem, było mi wszakże trudno, gdyż wiedziałam, że nie jest całkowicie naturalne. Jako że Eric przyjechał swoją corvette, ucieszyłam się, że wybrałam spodnie. Jeśli dziewczyna włoży sukienkę, wsiadanie i wysiadanie z corvette w sposób skromny okazuje się niełatwe. W drodze do Shreveport próbowałam pociągnąć Erica za język, wampir pozostał jednak - jak na siebie wyjątkowo milczący. Starałam się wypytać go o Jonathana, tajemniczego wampira ze ślubu, Northman jednak uciął wszelkie rozmowy na ten temat. - Porozmawiamy o tym później - oznajmił. - Nie widziałaś go chyba ponownie, co? - Nie - zapewniłam go. - A powinnam się spodziewać kolejnego spotkania? Potrząsnął głową. Zapadła nieprzyjemna cisza. Widząc, jak Eric zaciska ręce na kierownicy, przypuszczałam, że zbiera się, by powiedzieć mi coś, czego wolałby nie mówić. - Dla twojego dobra... cieszę się, że Andre... chyba... nie przeżył wybuchu - wydukał w końcu. Andre, najdroższe dziecko królowej Sophie - Anne, rzeczywiście umarł w czasie wybuchów w Rhodes. Nie zabiła go jednak żadna z bomb. Quinn i ja doskonale wiedzieliśmy, co go zabiło - był to długi wąski kawałek drewna, który tygrysołak wbił prosto w serce unieruchomionego wampira.
Zabił go przez wzgląd na mnie, znał bowiem plany Andre wobec mnie, plany, na myśl o których jeszcze dziś żołądek zaciska mi się ze strachu. - Jestem pewna, że królowa będzie za nim tęskniła oznajmiłam ostrożnie. Eric przeszył mnie ostrym spojrzeniem. - Królowa jest zrozpaczona - wyznał. - Przez to jej kuracja potrwa zapewne kilka miesięcy dłużej. Chciałem jednak powiedzieć... Zamilkł. To zupełnie nie było w jego stylu. - Co? zapytałam. - Uratowałaś mi życie - zauważył. Odwróciłam się i spojrzałam mu w twarz, on jednak wpatrywał się w drogę, prosto przed siebie. - Uratowałaś życie mnie, a także Pam. Poruszyłam się niespokojnie. - Tak, no cóż. - Pani Wymowna. Milczenie przedłużało się, aż uznałam, że muszę coś dodać. - Łączy nas krew, więź, wiesz. Eric przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. - Właśnie dlatego przyszłaś mnie obudzić jako pierwszego, gdy wysadzono w powietrze hotel - podsumował. - Nie będziemy kontynuować teraz tego tematu. Czeka cię wielki wieczór. „Tak jest, szefie" - powiedziałam oschle, lecz tylko do siebie, w myślach. *** Znajdowaliśmy się w nieznanej mi zbyt dobrze części Shreveport, na pewno z dala od głównej dzielnicy handlowej, w której bywam naprawdę dość często. Tutejsze domy były wielkie, a trawniki przed nimi zadbane. Sklepy z kolei wyglądały na małe, lecz kosztowne, większość bez wątpienia zasłużyła na miano „butików". Wjechaliśmy właśnie w ciąg takich sklepów. Rozmieszczono je obok siebie w kształcie litery „L", a restauracja, do której się kierowaliśmy, mieściła się na końcu jednej z odnóg. Lokal nosił nazwę „Les Deux Poissons". Przed wejściem stało osiem samochodów, a każdy z nich kosztuje tyle, ile ja zarabiam przez rok! Spuściłam głowę, zlustrowałam ponownie swój strój i nagle poczułam się nieswojo. - Nie martw się, jesteś piękna - zapewnił mnie spokojnie Eric. Pochylił się, odpiął mój pas bezpieczeństwa (ku mojemu zdziwieniu), a kiedy się prostował, znów mnie pocałował, tym razem w usta. Jego jasnoniebieskie oczy płonęły na tle bladej twarzy. Odnosiłam wrażenie, że pragnie mi opowiedzieć jakąś długą historię, że ma coś na końcu języka... Zrezygnował jednak, wysiadł z auta, obszedł je, a gdy znalazł się przy moich drzwiach, otworzył je przede mną. Może nie na mnie jedną działała ta więź krwi? Sądząc po napięciu, które emanowało od Erica, zdałam sobie sprawę, że najgorsze jeszcze przede mną, i zaczęłam się bać. Kiedy szliśmy do restauracji, wampir wziął mnie za rękę, po czym, zupełnie nieoczekiwanie, w zadumie przesunął kciukiem po mojej dłoni. Z zaskoczeniem odkryłam, że istnieje bezpośrednie połączenie między moją dłonią i unerwieniem dolnych rejonów mojego ciała. Wkroczyliśmy do holu, gdzie znajdowała się mała fontanna, a także stał parawan blokujący dostęp do stolików, przy których siedzieli goście. Na podwyższeniu stała kobieta. Była czarnoskóra i piękna, choć włosy miała króciutkie, obcięte tuż przy skórze czaszki. Nosiła drapowaną suknię w kolorach
pomarańczowym i brązowym, oraz buty na najwyższych obcasach, jakie kiedykolwiek widziałam. Równie dobrze mogła po prostu stanąć na palcach. Przyjrzałam jej się uważnie, a później skupiłam na jej mózgu, toteż ustaliłam, że jest istotą ludzką. Posłała Ericowi cudowny uśmiech, potem mnie obdarzyła podobnym. - Stolik dla dwojga? - spytała. - Spotykamy się tutaj z kimś - odparł Eric - Och, z tym dżentelmenem... - Tak - uciął. - Tędy, proszę. Jej uśmiech zastąpiła teraz mina, która skojarzyła mi się zazdrością, a później kobieta odwróciła się i z gracją ruszyła w czeluście restauracji. Eric zrobił gest sugerujący, że mam podążyć za hostessą. W lokalu było wręcz ciemno, jedynie świece migotały na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami i kunsztownie złożonymi serwetkami. Koncentrowałam się na plecach kobiety, więc kiedy gwałtownie się zatrzymała, nie od razu odkryłam, że stanęła obok stołu, który był naszym celem. Odsunęła się, a wtedy go zobaczyłam. Przy stoliku, zwrócony twarzą do mnie, siedział ów piękny starszy mężczyzna, którego spotkałam na podwójnym ślubie dwie noce temu. Hostessa odwróciła się na pięcie, czy raczej na wysokich obcasach, musnęła oparcie krzesła stojącego po prawej stronie mężczyzny, wskazując mi, że mam tam usiąść, po czym powiedziała, że kelner zaraz się zjawi. Starszy pan wstał i odsunął krzesło, czekając, aż je zajmę. Zerknęłam na Erica, a on uspokajająco kiwnął mi głową. Zaczęłam więc siadać, a mężczyzna z idealnym wyczuciem momentu podsunął mi krzesło. Eric nie usiadł. Chciałam, żeby mi wyjaśnił, co się dzieje, on jednak milczał. Wydał mi się niemal smutny. Piękny starzec bacznie mi się przyglądał. - Dziecko - przemówił, chcąc przyciągnąć moją uwagę. Następnie odrzucił na plecy długie jasnozłote włosy. Nikt z pozostałych gości nie widział, co mężczyzna mi pokazuje. Ucho miał spiczaste! Był zatem elfem. Wróżem. Znam jednego wróża i jedną wróżkę. Tyle że ta para bliźniaków jak ognia i za wszelką cenę unika wampirów, ponieważ zapach wróżki jest równie odurzający dla wampira jak miód dla niedźwiedzia. Według wampirów, które słyną z doskonałego zmysłu węchu, w moich żyłach płynie trochę krwi wróżek. - No dobrze - odparłam, chcąc go powiadomić, że przyjęłam do wiadomości fakt istnienia jego specyficznych uszu. - Sookie, to jest Niall Brigant - wtrącił się Eric. Wymówił imię mężczyzny jako: „Najal". - Porozmawia z tobą podczas kolacji. Czekam na zewnątrz, gdybyś mnie potrzebowała. Skłonił się sztywno wróżowi i odszedł. Obserwowałam jego odejście, osłupiała i zaniepokojona. Wtedy poczułam czyjąś rękę na grzbiecie swojej. Odwróciłam się i spojrzałam wróżowi w oczy. - Jak wspomniał wampir, na imię mam Niall. Jego głos był arcydelikatny i bezpłciowy, a równocześnie donośny. Oczy miał zielone, w najintensywniejszym odcieniu
zieleni, jaki możecie sobie wyobrazić. W migoczącym świetle świec ten kolor właściwe nieszczególnie się liczył - ważna była głębia tych oczu, toteż niemal w nich utonęłam. Ręka leżąca na mojej okazała się lekka jak piórko, lecz bardzo ciepła. - Kim jesteś? - spytałam i wcale nie chodziło mi o to, żeby powtórzył swoje imię. - Twoim pradziadkiem - odparł Niall Brigant. - O cholera! - zaklęłam, po czym natychmiast zakryłam usta dłonią. - Wybacz, ja po prostu... - Potrząsnęłam głową. Pradziadek? - spytałam, próbując pojąć znaczenie słowa. Niall subtelnie się skrzywił. U zwyczajnego mężczyzny ta mina kojarzyłaby się ze zniewieściałością, lecz nie u niego. Wiele dzieci w naszych stronach mówi o swoich dziadkach „papcio". Szczerze chciałabym zobaczyć jego reakcję na takie określenie! Ta zabawna myśl pomogła mi odzyskać utraconą na moment pewność siebie. - Proszę, wyjaśnij - powiedziałam do niego bardzo ugrzecznionym tonem. Podszedł kelner, który zapytał, czego się napijemy, a później wyrecytował specjalności dnia. Niall zamówił butelkę wina i powiedział, że weźmiemy łososia. Nie naradził się ze mną. Był trochę arogancki, czyż nie? Młody kelner pokiwał energicznie głową. - Wspaniały wybór - pochwalił. Kelner był rudowłosym wilkołakiem, ale, chociaż mogłabym oczekiwać, że zaciekawi go osoba Nialla (który także był przecież istotą nadnaturalną, w dodatku nieczęsto spotykaną), miałam uczucie, że ja interesuję go bardziej. Przypisałam ten fakt młodości kelnera i mojemu biustowi. Wiecie, co było niesamowite w moim spotkaniu z tym samozwańczym krewnym? Że ani przez moment nie wątpiłam w jego prawdomówność. Tak, to był mój prawdziwy pradziadek, a informacja ta najnormalniej w świecie zajęła należne jej miejsce w moim mózgu, jak gdyby stanowiła brakujący element układanki. - Opowiem ci wszystko - obiecał Niall. Bardzo powoli, sygnalizując uprzednio swój zamiar, pochylił się nade mną i pocałował mnie w policzek. Gdy składał się do pocałunku, mięśnie jego twarzy zadrgały, a usta i oczy zmarszczyły się lekko. Ta idealna siateczka zmarszczek w żaden sposób nie umniejszyła urody wróża; mężczyzna był jak bardzo stary jedwab lub obraz dawnego mistrza. Najwyraźniej trafiła mi się wielka noc pocałunków. - Kiedy byłem jeszcze młody, może pięćset, może sześćset lat temu, miałem zwyczaj wędrować wśród istot ludzkich - zaczął opowieść. - I co jakiś czas, jak każdy mężczyzna, dostrzegałem piękno w jakiejś uroczej kobiecie. Rozejrzałam się, żeby nie spoglądać na niego co sekunda, a wtedy odkryłam dziwną prawidłowość - nie patrzył na nas dosłownie nikt poza naszym kelnerem. Nikt nawet nie zerkał, nie rzucał przypadkowego spojrzenia, po prostu zero zainteresowania. Mało tego, żaden ludzki mózg spośród należących do przebywających w restauracji osób nie raczył odnotować naszej obecności. W tym czasie pradziadek przerwał, poczekał, aż dokończę ocenę sytuacji, i dopiero wtedy podjął opowieść. - Pewnego dnia zobaczyłem taką właśnie kobietę w lesie. Jej imię brzmiało Einin. Uznała mnie za anioła... - Milczał przez chwilę. - Była zachwycająca. Pełna życia, szczęśliwa i prosta. - Niall skoncentrował wzrok na mojej twarzy. Zadałam
sobie pytanie, czy uważa, że jestem jak Einin... prosta. Byłem młody, więc się zadurzyłem, na tyle młody, że potrafiłem zignorować nieuchronny koniec naszego związku, bo przecież ona się starzała, a ja nie. Tyle że Einin zaszła w ciążę, co było dla mnie szokiem. Musisz wiedzieć, że wróżki i istoty ludzkie nie krzyżują się zbyt często. Einin urodziła bliźnięta, co z kolei zdarza się całkiem często w świecie takich jak ja. Einin i obaj chłopcy przeżyli narodziny, a to w owych czasach nie było wcale pewne. Kobieta nazwała naszego starszego syna Fintan, drugi zaś dostał imię Dermot. Kelner przyniósł nam wino, wyrywając mnie z transu, w którym znalazłam się za sprawą hipnotycznego głosu Nialla. Czułam się tak, jakbyśmy siedzieli wokół ogniska w lesie i ja słuchałabym starożytnej legendy, aż tu nagle... trach! ...i wracamy do nowoczesnej restauracji w Shreveport, w stanie Luizjana, do ludzi, którzy nie mieli pojęcia, co się dzieje. Mechanicznie podniosłam kieliszek i wypiłam łyk wina. Poczułam, że mi się należy. - Półwróż Fintan był twoim dziadkiem ze strony ojca, Sookie - podsumował Niall. - Nie. Wiem, kto był moim dziadkiem. - Zauważyłam, że głos drży mi trochę, przemawiałam jednak spokojnie. - Mój dziadek nazywał się Mitchell Stackhouse i ożenił się z Adele Hale. Mój ojciec nazywał się Corbett Hale Stackhouse i wraz z moją mamą zginął w powodzi, gdy byłam małą dziewczynką. Po ich śmierci wychowywała mnie babcia Adele. - Chociaż pamiętałam wampira w Missisipi, który powiedział mi, że wyczuwa ślad krwi wróżek w moich żyłach, i chociaż wierzyłam, że rozmawiam teraz z moim pradziadkiem, nie potrafiłam nijak pogodzić się ze wszystkimi faktami i dopasować ich do obrazu mojej rodziny. - Jaka była twoja babcia? - spytał Niall. - Wychowywała mnie, mimo że nie musiała - odparłam. Przyjęła mnie i Jasona do swego domu i bardzo się starała, żebyśmy wyszli na ludzi. Nauczyliśmy się od niej praktycznie wszystkiego. Kochała nas. Miała dwoje swoich dzieci i pochowała oboje. To zdarzenie pewnie o mało jej nie zabiło, lecz pozostała silna... dla nas. - W młodości była piękna - oznajmił Niall. Spojrzenie jego zielonych oczu przesuwało się przez moment po moim obliczu i pomyślałam, że może próbuje znaleźć pozostałości tamtej urody u wnuczki. - Przypuszczam, że tak - zgodziłam się niepewnie. Nie ocenia się babć w kategoriach piękna, a przynajmniej sądzę, że większość ludzi tego nie robi. - Widziałem ją po tym, jak Fintan ją zapłodnił kontynuował Niall. - Była rozkoszna. Mąż powiedział jej, że nie zdoła dać jej dzieci. Przeszedł świnkę w późnym wieku. To taka choroba, prawda? Skinęłam głową. - Spotkała Fintana pewnego dnia, kiedy trzepała dywanik na sznurze do bielizny. Było to za domem, w którym obecnie mieszkasz. Fintan poprosił ją o wodę. Twoja babcia z miejsca go oczarowała. Tak bardzo pragnęła mieć dzieci, a on obiecał, że uczyni ją ciężarną. - Powiedziałeś, że wróżki i ludzie zwykle się nie krzyżują. - No tak, lecz Fintan był wróżem jedynie w połowie. I wiedział już z doświadczenia, że potrafi dać kobiecie dziecko. - Wydął usta. - Pierwsza kobieta, którą pokochał, umarła w połogu, ale twoja babcia i jej syn mieli więcej szczęścia. A potem, dwa lata później, urodziła Fintanowi córkę.
- Zgwałcił ją - obwieściłam i prawie miałam na to nadzieję. Moja babcia była najuczciwszą znaną mi osobą. Nie wyobrażałam sobie, że mogłaby kogokolwiek oszukać, szczególnie mojego dziadka, któremu przyrzekała wierność przed Bogiem. - Nie, nie zgwałcił jej. Pragnęła dzieci, chociaż nie chciała być niewierna wobec męża. Fintan zazwyczaj nie przywiązywał wagi do uczuć innych ludzi, a twojej babci rozpaczliwie pożądał - odrzekł Niall. - Nigdy jednak nie bywał brutalny. Nie zgwałciłby jej... Tyle że mój syn potrafił namówić każdą kobietę do wszystkiego, nawet do czynu, który byłby niezgodny z jej zasadami etycznymi... Poza tym, ona była bardzo piękna, a on podobnie. Oczyma wyobraźni usiłowałam w znanej mi babci zobaczyć kobietę, którą wtedy była. I, no cóż, nie udało mi się, po prostu nie potrafiłam. - Jaki był twój ojciec, mój wnuk? - spytał Niall. - Był przystojnym facetem - odrzekłam. - Ciężko pracował. Był dobrym ojcem. Niall uśmiechnął się. - Co twoja matka do niego czuła? To pytanie zabrzmiało jak zgrzyt dla moich ciepłych wspomnień o ojcu. - Ona, hmm, była mu naprawdę oddana. Taaak, nawet kosztem dzieci. - Miała na jego punkcie obsesję? - Ton Nialla nie był krytyczny, lecz pewny siebie, jak gdyby mężczyzna znał z góry odpowiedź. - Wydawała się naprawdę zaborcza - przyznałam. - Nawet ja to dostrzegałam, mimo że, gdy oboje umarli, liczyłam sobie zaledwie siedem lat. Chyba wówczas uważałam to za normalne. Matka po prostu chciała poświęcać ojcu całą swoją uwagę. Czasami Jason i ja stanowiliśmy przeszkodę. Pamiętam też, że była o ojca straszliwie zazdrosna. Starałam się wyglądać na rozbawioną, jakby taka zazdrość o ojca była czarującym dziwactwem mojej matki. - Był częściowo wróżem i właśnie ta jego cecha tak mocno ją pociągała - wyjaśnił Niall. - W ten sposób działamy na pewne istoty ludzkie. Twoja matka zobaczyła w nim kogoś nadnaturalnego i ten element ją zafascynował. Powiedz mi... Była dobrą matką? - Bardzo próbowała - wyszeptałam. Próbowała? W teorii wiedziała, co robić. Wiedziała, jak dobra matka zachowuje się w stosunku do dzieci. Znała wszystkie gesty i odruchy. A jednak prawdziwą miłość zarezerwowała jedynie dla mojego ojca, którego wręcz otumaniła intensywność jej namiętnych uczuć. Teraz, jako osoba dorosła, potrafiłam zinterpretować niektóre fakty. Jako dziecko byłam po prostu zdezorientowana i czułam się zraniona. Rudowłosy wilkołak przyniósł sałatkę i postawił przed nami. Chciał nas zapytać, czy jeszcze czegoś potrzebujemy, ale miał obawy. Dokładnie wychwycił panującą przy stole atmosferę. - Dlaczego zdecydowałeś się spotkać ze mną akurat teraz? - spytałam. - Od jak dawna o mnie wiesz? Położyłam sobie serwetkę na kolanach i znieruchomiałam z widelcem w ręku. Powinnam zacząć jeść. Wychowano mnie na
osobę, która nie marnuje jedzenia. Tak wychowała mnie babcia... Babcia, która uprawiała seks z półwróżem (osobnikiem, który zawędrował na jej podwórze niczym bezpański pies). Wystarczająco długo, by powołać do życia dwoje dzieci. - Wiem o istnieniu twojej rodziny od sześćdziesięciu lat, plus, minus. Ale mój syn Fintan zakazał mi się spotykać z kimkolwiek z was. - Wsunął kawałek pomidora w usta, przytrzymał go tam przez chwilę, zastanowił się, przeżuł. Jadł tak, jak ja bym jadła, gdybym poszła na kolację do restauracji indyjskiej czy nikaraguańskiej. - Co się zmieniło? - naciskałam, chociaż domyśliłam się odpowiedzi. - Czyli że twój syn już nie żyje. - Tak - przyznał i odłożył widelec. . - Fintan umarł. Ostatecznie był wszak w połowie człowiekiem. A i tak przeżył siedemset lat. Czy powinnam wygłosić na ten temat jakąś opinię? Poczułam się odrętwiała niczym po nowokainie wprowadzonej w mój ośrodek analizy i kontroli stanów emocjonalnych. Prawdopodobnie wypadało spytać, jak mój... mój dziadek zmarł, nie mogłam jednak zmusić się do indagacji. - Postanowiłeś więc przyjechać i powiedzieć mi o tym... Dlaczego? Byłam dumna z własnego głosu, tak opanowanego. - Jestem stary, nawet jak na przedstawiciela mojej rasy, a chciałem cię poznać. Nie mogę zmienić twojego losu, który został ukształtowany przez dziedzictwo, jakie dał ci w spadku Fintan. Jeśli mi jednak pozwolisz, postaram się uczynić twoje życie trochę łatwiejszym. - Możesz odebrać mi tę klątwę w postaci telepatii? spytałam. Niczym plama na słońcu, rozbłysła we mnie nagle iskierka szalonej nadziei, choć nie powiem, żeby nie towarzyszył jej strach. - Pytasz, czy potrafię usunąć coś, co jest nieodłącznym elementem twojego ja... - uściślił Niall. - Nie, nie mogę tego zrobić. Osunęłam się nieco na krześle. - Pomyślałam, że spytam - wyjaśniłam, walcząc z napływem łez. - Czy mam teraz wypowiedzieć trzy życzenia... tak jak podczas spotkania z dżinnem? Niall przyjrzał mi się z uwagą; nie był rozbawiony moją uwagą.
- Wierz mi, nie chciałabyś spotkać dżinna - odparł w końcu. - I nie traktuj mnie jak obiekt kpin. Jestem księciem. - Wybacz - bąknęłam. - Nie bardzo daję sobie radę z ogarnięciem tego wszystkiego... pradziadku. Nie pamiętałam moich „ludzkich" pradziadków ani prababć. Moi dziadkowie natomiast (okej, okej, wiem, jeden z nich nie był tak naprawdę moim dziadkiem) nie wyglądali ani nie zachowywali się jak ten piękny mężczyzna. Dziadek Stackhouse zmarł szesnaście lat temu, a rodzice mojej matki zanim jeszcze ukończyłam dziesięć lat. Dlatego właśnie babcię Adele znałam dużo lepiej niż pozostałych, w rzeczywistości nawet znacznie lepiej niż rodziców.
- Słuchaj - wyrwało mi się. - Jak to możliwe, że przyprowadził mnie do ciebie Eric? Jesteś przecież wróżem. Wampiry dostają szału, kiedy wyczują w pobliżu elfa lub wróżkę. Mało powiedziane, gdyż w pobliżu wróżek większość wampirów kompletnie przestaje nad sobą panować. Jedynie bardzo zdyscyplinowany nieumarły potrafi zachować się właściwie, kiedy wyczuje taką istotę choćby z oddali. Moja dobra wróżka, Claudine, reagowała przerażeniem na samą myśl o bliskości wampira. - Umiem zataić swoją istotę - zapewnił mnie Niall. Wampiry widzą mnie, lecz nie wyczuwają mojego zapachu. To bardzo przydatna sztuczka. Potrafię też sprawić, że istoty ludzkie i inne nawet mnie nie zauważają, co zapewne dostrzegłaś. Ton, jakim wygłosił to oświadczenie, uprzytomnił mi, że pradziadek jest osobnikiem nie tylko bardzo starym i bardzo potężnym, lecz także niezwykle dumnym. - To ty przysłałeś mi Claudine? - spytałam. - Tak. Mam nadzieję, że była użyteczna. Taki związek z wróżką jest dostępny jedynie dla osób, w żyłach których również płynie choć domieszka naszej krwi. Wiedziałem, że potrzebujesz kogoś takiego. - O tak, uratowała mi życie - przyznałam. - Jest cudowna. - Claudine zabrała mnie nawet na zakupy. - Czy wszystkie wróżki są takie miłe jak Claudine lub tak piękne jak jej brat? Claude, męski striptizer, a obecnie także biznesmen, był tak przystojny, że mężczyzna chyba nie może już być ładniejszy, lecz miał osobowość skupionego na sobie narcyza. - Kochanie - odparł Niall - istotom ludzkim wszyscy wydajemy się piękni. Jednakże niektóre wróżki miewają naprawdę paskudny charakterek. No cóż, wszystko ma swoje ma plusy i minusy. Byłam przekonana, że Niall, informując mnie, że mam pradziadka, który jest pełnokrwistym wróżem, zamierzał przekazać tę informację jako wspaniałą nowinę; ja jednak dostrzegałam nie tylko dobre strony tego faktu. W tym momencie spodziewałam się zatem kropli dziegciu w łyżce miodu. - Przez wiele lat nie mogłem się do ciebie zbliżyć - podjął - po części dlatego, że tak życzył sobie Fintan. - Ale obserwował mnie? - Prawie poczułam ciepło w sercu. - Mojemu synowi zrobiło się przykro, gdy uświadomił sobie, że skazał dwoje dzieci na egzystencję półwróżów, której sam doświadczył. Obawiam się, że niektórzy przedstawiciele naszej rasy nie traktowali go zbyt życzliwie. Popatrzył na mnie. - Robiłem co mogłem, by go obronić, lecz to nie było dość. Fintan odkrył również, niestety, że nie jest na tyle istotą ludzką, by wieść zwyczajne życie, przynajmniej nie przez dłuższy czas. - Nie zawsze tak wyglądacie? - spytałam, bo byłam tego bardzo ciekawa. - Nie. A wtedy, zaledwie przez ułamek sekundy, Nialla otoczyło prawie oślepiające mnie światło - pradziadek trwał jakby w jego centrum, piękny i doskonały. Nic dziwnego, że Einin sądziła, że spotkała anioła. - Claudine mówiła, że pracuje ciężko, gdyż chce...
awansować - przypomniałam sobie. - Co to znaczy? Dobrowolnie brnęłam w tę niezwykłą rozmowę. Czułam, że wciąż jestem w szoku, że nadal usiłuję poradzić sobie z własnymi emocjami. I nie udawało mi się. - Nie powinna ci była tego powiedzieć - odrzekł Niall. Przez parę sekundę bił się z myślami, ostatecznie jednak rzekł: - Zmiennokształtni to istoty ludzkie ze zmienionym genomem, wampiry są martwymi ludźmi przemienionymi w nieumarłych, wróżki natomiast mają jedynie kilka cech wspólnych z ludźmi, choćby zasadniczy kształt ciała. Istnieje wiele rodzajów wróżek, od groteskowych jak gobliny po stworzenia tak piękne jak my. - Powiedział to zupełnie bez skrępowania. - A anioły? Istnieją? - Anioły są jeszcze inną formą. Uległy prawie całkowitej transformacji, zarówno fizycznej, jak i duchowej. Trzeba setek lat, by zostać aniołem. Biedna Claudine, pomyślałam. - Ale dość o tym - uciął. - Chcę jak najwięcej dowiedzieć się o tobie. Mój syn trzymał mnie z dala od twojego ojca i ciotki, a potem nie dopuszczał także do ich dzieci. Umarł zbyt późno, bym mógł poznać twoją kuzynkę Hadley. Na szczęście, teraz mogę spotykać się z tobą i nawet cię dotknąć. Co, nawiasem mówiąc, Niall robił, choć nie w zwyczajny, charakterystyczny dla nas, ludzi, sposób: jeśli nie trzymał swojej dłoni na mojej, kładł ją płasko na moim ramieniu lub plecach. Choć jego dotyk wydał mi się nieco dziwny, nie sprawiał mi bólu ani nie był dla mnie nieprzyjemny. Nie denerwowałam się, ponieważ, można by rzec, powoli się do tego przyzwyczaiłam - Claudine też stale szukała bliskości. Kontakt był znośny również dlatego, że i tak nie mogłam czytać wróżkom w myślach (w przypadku zwykłych ludzi jestem wówczas wręcz bombardowana ich myślami, gdyż dotyk intensyfikuje mój nieszczęsny dar). - Czy Fintan miał inne dzieci albo wnuki? - spytałam. Przyjemna wydała mi się myśl o większej rodzinie. - Omówimy tę kwestię później - odparł Niall, z czego zrozumiałam, że lepiej nie pytać. - Teraz, kiedy znasz mnie trochę, proszę, powiedz mi, co mogę dla ciebie zrobić. - Dlaczego miałbyś coś dla mnie robić? - zdziwiłam się. Przecież odbyliśmy już rozmowę o dżinnie i życzeniach. Nie zamierzałam jej powtarzać. - Wiem, że miałaś ciężkie życie. Teraz, kiedy wolno mi ciebie widywać, pozwól, że jakoś ci pomogę. - Przysłałeś mi przecież Claudine. Była bardzo pomocna powtórzyłam. Nie mam szóstego zmysłu, toteż naprawdę nie potrafiłam pojąć, o co chodzi pradziadkowi. Nie trafiały do mnie jego emocje, nie nadążałam za jego pomysłami. Opłakiwał syna czy nie? Jaki był tak naprawdę ich wzajemny stosunek? A Fintan? Czy sądził, że, nie dopuszczając latami własnego ojca do rodziny Stackhouse'ów, wyświadcza nam przysługę, czy wręcz przeciwnie? Może Niall był złym człowiekiem lub miał wobec mnie jakieś niecne zamiary? Ech, nie, w takim wypadku mógłby zrobić mi coś strasznego z oddali, bez ściągania mnie tutaj i częstowania kosztowną kolacją.
- Może mógłbyś mi to wszystko dokładniej wytłumaczyć, co? - zapytałam. Niall potrząsnął głową, a jego długie włosy przesunęły się powoli po ramionach. Wyglądały jak złote i srebrne nici skręcone w pasma z niewiarygodną precyzją. W tym momencie wpadłam na pewną myśl. - Możesz mi pomóc odnaleźć mojego chłopaka? spytałam pogodnie. - Masz mężczyznę? Oprócz tego wampira? - Eric nie jest moim mężczyzną, ale ponieważ przyjęłam kilka razy jego krew, a on moją... - Oto dlaczego skorzystałem z jego pomocy - przerwał mi. - Łączy was jakaś więź. - Tak. - Znam Erica Northmana od długiego czasu. Pomyślałem, że jeśli cię o to poprosi, przyjdziesz na spotkanie ze mną. Czy postąpiłem źle? Jego błagalny ton naprawdę mną wstrząsnął. - Nie, pradziadku - zapewniłam go. - Nie sądzę, żebym tu przyszła, gdyby Eric nie zagwarantował mi, że będę bezpieczna. A Eric nie przyprowadziłby mnie tutaj, gdyby ci nie zaufał... Przynajmniej tak sądzę. - Chcesz, żebym go zabił? Mam przerwać waszą więź? - Nie! - Prawie krzyknęłam, zdenerwowana tym pytaniem. - Nie! Mimo blokady Nialla, kilka osób, słysząc mój podniesiony głos, spojrzało na nas po raz pierwszy. - Ten drugi chłopak... - kontynuował wróż. Ugryzł kolejny kęs łososia. - Kim jest i kiedy zniknął? - Quinn jest tygrysołakiem - odparłam. - Zniknął po eksplozji bomb w Rhodes. Był ranny, ale widziałam go później... - Słyszałem o „Piramidzie" - wyznał Niall. - Byłaś tam? Opowiedziałam mu o całym zdarzeniu, a mój dopiero co odkryty krewny słuchał, nie wydając opinii, co stanowiło miłą odmianę. Nie reagował zdumieniem czy przerażeniem ani mi nie współczuł. Naprawdę mi się to podobało. Snując opowieść, zrozumiałam własne uczucia. - Wiesz co? - powiedziałam w pewnej chwili. - Nie szukaj Quinna. Wie przecież, gdzie jestem. Ma mój numer. - Ma wszystkie moje numery, pomyślałam cierpko. - Pojawi się, gdy zechce, jak sądzę. A jeśli nie zechce, nie pojawi się. - Ale pragnąłem coś dla ciebie zrobić - jęknął pradziadek. - Och, daj mi trochę czasu - poprosiłam z uśmiechem, po czym uściśliłam: - Z pewnością coś wymyślę. Czy ja... Czy mogę opowiedzieć o tobie? Moim przyjaciołom? - spytałam. Nie - odpowiedziałam natychmiast sama sobie. - Domyślam się, że nie mogę. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak mówię mojej przyjaciółce Tarze, że mam nowego pradziadka, który jest elfem czy wróżką. Chociaż Amelia pewnie prędzej by to zrozumiała.
- Pragnę utrzymać nasze pokrewieństwo w sekrecie obwieścił. - Tak bardzo się cieszę, że cię w końcu spotkałem. I chcę poznać cię lepiej. - Przyłożył dłoń do mojego policzka. Niestety, mam potężnych wrogów, wolałbym więc, żeby nie przyszedł im do głowy pomysł skrzywdzenia ciebie. Mogliby chcieć w ten sposób do mnie dotrzeć... Skinęłam głową. Zrozumiałam. Niemniej jednak było coś przygnębiającego w świadomości, że mam zupełnie nowego krewnego i nie wolno mi nikomu o nim wspomnieć. Niall zdjął rękę z mojego policzka i znów położył ją na mojej dłoni. - A Jason? - spytałam. - Czy z nim również zamierzasz się spotkać i porozmawiać? - Jason - powtórzył gderliwie i na jego twarzy pojawiła się niechęć. - Dziwnym trafem Jason nie odziedziczył naszych cech. Wiem, że jest twoim bratem... kość z kości, krew z krwi. Tyle że w jego przypadku krew wróżek objawia się tylko w jeden sposób: Jason posiada zdolność wabienia kolejnych kochanek, co nie jest zbyt chwalebne. Inaczej mówiąc, twój brat nie zrozumiałby ani nie docenił związku z moją rasą. Tak, pradziadek z pewnością zadzierał nosa. Zaczęłam mówić coś w obronie Jasona, potem jednak umilkłam. Musiałam przyznać w duchu, że Niall niewątpliwie ma rację. Jason umiałby tylko żądać przysług. No i rozgadałby nowinę wszystkim wokół. - Jak często będziesz w okolicy? - spytałam zamiast tego i ogromnie starałam się brzmieć nonszalancko. Wiedziałam, że wyrażam się niezdarnie, ale naprawdę nie miałam bladego pojęcia, jak powinnam traktować to nowe dziwne pokrewieństwo. - Spróbuję odwiedzać cię z taką częstotliwością, z jaką odwiedzają się inni krewni - odparł. Intensywnie usiłowałam to sobie wyobrazić. Jemy z Niallem kotleta w Hamburger Palace? Dzielimy ławkę kościelną podczas mszy niedzielnej? Och, nie, nie sądzę. - Czuję, że o wielu sprawach mi nie powiedziałeś oznajmiłam otwarcie. - A zatem mamy już temat na kolejną rozmowę podsumował i mrugnął do mnie okiem w odcieniu wody morskiej. Okej, przyznaję, nie spodziewałam się tego. Później wręczył mi wizytówkę, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Naprawdę tego nie przewidziałam. Na wizytówce widniało tylko nazwisko: „Niall Brigant", a pod nim, na środku, numer telefonu. - Możesz dzwonić pod ten numer o każdej porze dnia i nocy. Ktoś odbierze. - Dzięki - powiedziałam. - Zgaduję, że numer mojego telefonu znasz? Kiwnął głową. Uznałam, że pradziadek jest gotów do wyjścia, on jednak wyraźnie się ociągał. Żadne z nas nie miało ochoty się rozstawać. - Więc... - zaczęłam, odchrząkując. - Co porabiasz zwykle przez cały dzień? Nie potrafię wam przekazać, jak osobliwie, a równocześnie przyjemnie czułam się w towarzystwie tego krewnego. Mam tylko Jasona, z którym nie jesteśmy na tyle blisko, bym mogła opowiedzieć mu o wszystkim. Och, mogłam na niego liczyć... w razie
konieczności... ale wspólne wyjście na kolację? O nie, na pewno nigdy nam się to nie przydarzy. Niall odpowiadał rozwlekle na moje pytanie, jednakże, kiedy później spróbowałam sobie przypomnieć, co dokładnie mówił, nie pamiętałam ani jednego osobliwego szczegółu, chociaż przypuszczam, że wspomniał o jakichś czynnościach typowych dla księcia wróżek. Na pewno za to stwierdził, że jest współwłaścicielem paru banków, firmy produkującej meble ogrodowe (zabrzmiało to dla mnie dość niezwykle), a także przedsiębiorstwa, które tworzy i testuje leki eksperymentalne. Popatrzyłam na niego niepewnie. - Leki dla ludzi - spytałam, upewniając się, że dobrze zrozumiałam. - Tak, przeważnie - odrzekł. - Chociaż niektórzy chemicy czasem wymyślają też coś dla nas. - Dla wróżek. Skinął głową, a kiedy nią poruszył, znów przesunęły się jego włosy, które skojarzyły mi się tym razem z delikatnymi wąsami kukurydzy. - Na świecie jest teraz tak dużo żelaza - jęknął. - Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteśmy bardzo wrażliwi na żelazo? A jeśli przez cały czas nosimy zwyczajne rękawiczki, wówczas za bardzo zwracamy na siebie uwagę... w dzisiejszym świecie. Popatrzyłam na jego prawą rękę, która wciąż spoczywała na mojej na pokrytym białym obrusem stole. Wyciągnęłam dłoń i przesunęłam palcami po ręce Nialla. Była dziwnie gładka. - Niewidzialna rękawiczka? - podsunęłam. - Dokładnie tak. - Pokiwał głową. - Jedna z formuł. Wystarczy jednak o mnie. Och, akurat kiedy zaczęło się robić interesująco, pomyślałam. Ale wiedziałam, że pradziadek nie ma żadnego powodu, by mi ufać i powierzyć już dziś wszystkie swoje tajemnice. Niall spytał mnie o moją pracę, szefa i rozkład zajęć, tak jak powinien prawdziwy pradziadek. Chociaż wyraźnie nie spodobało mu się, że w ogóle pracuję, mój zawód i miejsce zatrudnienia wcale go nie zmartwiły. Cóż, jak wspomniałam, nie potrafiłam go zrozumieć. Nie wiedziałam, o czym myśli, zauważyłam jednak, że od czasu do czasu milknie. W końcu zjedliśmy kolację, a gdy zerknęłam na zegarek, ze zdumieniem odkryłam, jak wiele godzin minęło. Musiałam iść, następnego dnia przecież pracowałam. Przeprosiłam, podziękowałam pradziadkowi (wciąż drżałam, gdy określałam go tym słowem) za posiłek i z dużym wahaniem pochyliłam się, po czym pocałowałam go w policzek, tak jak on wcześniej pocałował mnie. Gdy go cmokałam, miałam wrażenie, że Niall wstrzymał oddech. Jego skóra wydała mi się delikatna i lśniąca niczym skórka śliwki. Może wyglądał na człowieka, ale z pewnością nie był istotą ludzką. Kiedy odchodziłam, wstał, lecz pozostał przy stole sądziłam, że zamierza uregulować rachunek. Wyszłam na zewnątrz półprzytomna, nie rejestrując po drodze niczego, choć ani na chwilę nie zamknęłam oczu. Eric czekał na mnie na parkingu. Popijał Czystą Krew, czytając w samochodzie, który zaparkował pod latarnią. Byłam wyczerpana. Aż do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, ile nerwów kosztowała mnie kolacja z pradziadkiem; uprzytomniłam to sobie dopiero, kiedy piękny starzec zniknął mi z pola widzenia. Mimo że przesiedziałam cały posiłek na wygodnym krześle, byłam tak zmęczona, jak gdybyśmy rozmawiali podczas uprawiania joggingu. Niall potrafił wprawdzie w restauracji maskować swój zapach przed Erikiem, teraz jednak - patrząc na rozszerzone nozdrza wampira - odkryłam, że ta odurzająca woń najwidoczniej do mnie przylgnęła. Na moment wampir zamknął oczy w ekstazie i wyobraźcie sobie - oblizał wargi.
Poczułam się jak świeżutka kosteczka leżąca w zasięgu głodnego psa. - Och, weź się w garść - poleciłam. Nie byłam w odpowiednim nastroju na takie głupoty. Eric zapanował nad sobą, choć sprawiło mu to ogromną trudność. - Kiedy tak pachniesz... - powiedział rozmarzonym głosem - chciałbym cię po prostu pieprzyć, i kąsać, i ocierać się o ciebie całym ciałem. Muszę przyznać, że dość wyczerpująco przedstawił mi swoje pragnienia, i nie twierdzę, że przez chwilę nie dałam się ponieść jego nastrojowi (chociaż odczuwałam jednocześnie pożądanie i strach), wyobrażając sobie całkiem dokładnie nasze miłosne igraszki, o których wspomniał. Miałam jednak zbyt dużo spraw do przemyślenia. - Czekaj, czekaj - mruknęłam. - Co właściwie wiesz o wróżkach? Poza tym, jak smakują? Popatrzył na mnie zamglonymi oczyma. - Są śliczne, zarówno osobniki męskie, jak i żeńskie. Niewiarygodnie wytrzymałe i okrutne. Nie jest im dana nieśmiertelność, lecz żyją przez bardzo długi czas, o ile nie przydarzy im się coś strasznego. Można zadać im na przykład śmierć przy użyciu żelaza. Istnieją inne metody zabicia ich, nie jest to wszakże proste. Przeważnie lubią trzymać się we własnym gronie. Preferują klimat umiarkowany. Nie wiem, co jedzą albo piją, gdy są same. Chętnie próbują strawy innych kultur, widziałem nawet, jak jedno z nich kosztowało krwi. Mają wysokie mniemanie o sobie, wyższe niż powinny. Kiedy dają słowo, dotrzymują go. - Zastanawiał się przez moment. Znają się na magii, czarach, choć nie wszystkie osobniki posiadają wszelkie możliwości. Tak czy owak, są to stworzenia bardzo magiczne, magia stanowi ich istotę... Nie mają żadnych bóstw spoza własnej rasy, chociaż ich samych inni często biorą za bogów. Właściwie, niektórzy z nich mają atrybuty boskości. Zagapiłam się na niego z otwartymi ustami. - Co masz na myśli? - No cóż, nie twierdzę, że wróżki są święte - odparł. Chodzi mi raczej o to, że te, które zamieszkują las, identyfikują się z nim tak mocno, że raniąc drzewo, zranisz wróżkę. Z tego też względu ich liczebność bardzo spada. Ma się rozumieć, że my, wampiry, nie wtrącamy się do polityki wróżek i ich kwestii przetrwania, ponieważ jesteśmy tak niebezpieczne dla nich... A to dlatego, że ich zapach nas upaja. Nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby wypytać Claudine o któryś z tych punktów. Po pierwsze, Claudine chyba nie przepadała za rozmowami o losie i statusie wróżek, zresztą, kiedy się zjawiała, zazwyczaj miałam kłopoty, toteż niestety skupiałam się na sobie i nie w głowie mi było omawianie jej spraw. Po drugie, najprawdopodobniej do tej pory sądziłam, że na świecie pozostała ledwie garstka wróżek... A teraz Eric mówił mi, że kiedyś było ich tak wiele jak wampirów, jednak obecnie coraz mniej, gdyż populacja tej rasy maleje. Z kolei wampiry wprost przeciwnie - przynajmniej w Ameryce było ich bez wątpienia coraz więcej, wręcz się mnożyły. Ostatnio Kongres rozpatrywał aż trzy ustawy dotyczące radzenia sobie z wampirzą imigracją. Stany Zjednoczone wyróżniały się (wraz z Kanadą, Japonią, Norwegią, Szwecją, Anglią i Niemcami) jako kraj, który względnie spokojnie zareagował na Wielkie Ujawnienie. W noc starannie przygotowanego Wielkiego Ujawnienia na całym świecie wampiry pojawiły się w środkach masowego przekazu i obwieściły nam, ludziom: „Hej! Naprawdę istniejemy. Lecz nie stanowimy dla was śmiertelnego zagrożenia. Nasze potrzeby żywieniowe zaspokaja nowa japońska krew syntetyczna". Od tego czasu minęło sześć lat, podczas których stale dowiadywałam się czegoś nowego na temat istot nadnaturalnych. Dziś dokonałam kolejnego wielkiego odkrycia. - Czyli że wampiry mają przewagę - zauważyłam. - Nie jesteśmy w stanie wojny - odparł Eric. - Od stuleci jej nie toczyliśmy.
- To znaczy, że kiedyś, w przeszłości, wampiry i wróżki walczyły ze sobą? Hmm, ale jak? Na polu bitwy? - Tak, toczyliśmy zacięte batalie - przyznał. - A jeśli znów dojdzie do wojny, jako pierwszego wykończę właśnie Nialla. - Ale dlaczego?! - To osoba bardzo potężna w świecie wróżek. I żadna magia nie jest mu obca. Jeśli ma szczere zamiary i naprawdę pragnie wziąć cię pod swoje skrzydła, masz zarówno szczęście, jak i pecha. Uruchomił silnik i wyjechaliśmy z parkingu. Nie widziałam, żeby Niall opuszczał restaurację. Może po prostu zniknął, nie ruszając się z krzesła. Miałam nadzieję, że jeśli tak, zapłacił najpierw rachunek. - Chyba muszę cię prosić, żebyś mi to wytłumaczył mruknęłam. Miałam jednak przeczucie, że wolałabym nie znać wyjaśnienia. - Swego czasu w Ameryce mieszkały tysiące wróżek odparł Eric. - Teraz są ich jedynie setki. A te, które zostały, są bardzo zdecydowane przetrwać. Są twarde. I nie wszystkie są przyjaciółkami księcia. - Och, no jasne. Potrzebowałam kolejnej grupy nadnaturalnych, którzy mnie nie lubią - wymamrotałam. Jechaliśmy przez noc w milczeniu, kierując się z powrotem ku autostradzie międzystanowej, która zaprowadzi nas na wschód, do Bon Temps. Eric wyglądał na bardzo zamyślonego. Ja też miałam mnóstwo spraw do rozważenia. Na pewno więcej niż przed kolacją. Odkryłam, że, ogólnie rzecz biorąc, czuję się raczej szczęśliwa. Dobrze nagle znaleźć pradziadka. Wydawało mi się, że Niall rzeczywiście pragnie utrzymywać ze mną kontakt. Ciągle pozostały mi tysiące niezadanych pytań, ale mogły poczekać, aż poznamy się lepiej. Corvette Erica potrafiła osiągać naprawdę niezłą prędkość, więc przemieszczaliśmy się cholernie szybko, szczególnie że Eric w ogóle się nie przejmował napisami sugerującymi jakiekolwiek ograniczenia. Z tego powodu wcale nie zaskoczyły mnie mrugające światła za nami. Zdziwiłam się jedynie, że radiowóz nas dogonił. - No tak - obwieściłam, a wampir przeklął w jakimś języku, którym prawdopodobnie nie mówiono od stuleci. Niestety, obecnie nawet on, szeryf Piątej Strefy, musi przestrzegać praw ustanowionych przez ludzi albo przynajmniej udawać, że żywi dla nich szacunek. Northman posłusznie zjechał na pobocze. Skoro wymyśliłeś sobie indywidualną tablicę rejestracyjną o treści „BLDSKR", czego się spodziewasz? spytałam, wcale nie skrywając radości. Z radiowozu, który stanął za nami, wysiadł policjant. Nagle zobaczyłam jego ciemną sylwetkę. Podchodził do nas z czymś w ręku... Notesem? Latarką? Przyjrzałam się dokładniej. Potem postanowiłam poczytać mężczyźnie z myślach. Osobnik umysł miał pokrętny, lecz natychmiast uderzyło we mnie kłębowisko uczuć, agresji i strachu! - Wilkołak! - syknęłam. - Coś jest nie tak - dodałam, a wtedy poczułam, jak duża ręka Erica pcha mnie w dół, na podłogę, gdzie pewnie byłabym częściowo ukryta, gdybym znajdowała się w samochodzie innej marki.
Potem funkcjonariusz patrolowy podszedł do okna i spróbował do mnie strzelić. ROZDZIAŁ PIĄTY Eric odwrócił się i zasłonił swoim ciałem okno, blokując strzelającemu widok. Dostał kulkę w szyję. Na jeden okropny moment osunął się na siedzeniu, twarz straszliwie mu pobladła, a ciemna krew popłynęła niemrawo, brudząc niemal białą skórę. Krzyknęłam, jak gdyby hałas mógł mnie ochronić. Widziałam broń, którą napastnik usiłował wycelować we mnie, obok Erica. Wilkołak postąpił głupio, nie ma co. Eric błyskawicznie chwycił jego nadgarstek i zaczął go ściskać. Fałszywy policjant krzyczał i daremnie młócił wampira pustą już dłonią. Broń spadła na mnie; miałam szczęście, że nie wystrzeliła. Nie wiem dużo o pistoletach, lecz ten był wielki i wyglądał niezwykle groźnie, toteż niezdarnie podniosłam się do pozycji wyprostowanej i z kolei ja wycelowałam w napastnika broń. Wilkołak zmartwiał w miejscu. Częściowo znajdował się w samochodzie, a częściowo za oknem, na drodze. Eric zdążył mu już złamać rękę, lecz nadal ją trzymał w uścisku. Głupi wilkołak powinien bardziej obawiać się trzymającego go wampira, niż kelnerki, która nie bardzo wiedziała, jak się strzela z takiej broni, a jednak uwagę fałszywego funkcjonariusza przykuwał wyłącznie pistolet. Byłam pewna, że słyszałabym, gdyby w drogówce nagle zdecydowano, że należy strzelać do osób przekraczających dozwoloną na drodze prędkość, zamiast wręczać im mandat. - Kim jesteś? - spytałam i nikt nie mógł mieć do mnie pretensji, jeśli głos nieco mi zadrżał. - Kto cię przysłał? - Kazali mi - wykrztusił wilkołak. Teraz, gdy miałam czas przyjrzeć się szczegółom, zauważyłam, że mundur mężczyzny nie jest właściwy. Strój był w odpowiednich kolorach, czapka prawdopodobnie rzeczywiście należała do funkcjonariusza drogówki, jednak spodnie na pewno nie były spodniami od munduru. - Oni, czyli kto? - naciskałam. Eric zacisnął kły na ramieniu wilkołaka. Mimo odniesionych ran centymetr po centymetrze wciągał napastnika do auta. Wydawało mi się w porządku to, że Eric wyssie trochę krwi, ponieważ stracił sporo własnej. Zabójca zaczął płakać. - Nie pozwól mu mnie zmienić w jednego ze swoich zaapelował do moich uczuć. - Powinieneś się uznać za szczęściarza - oznajmiłam mu, nie dlatego, że naprawdę tak myślałam, i nie dlatego, że w mojej opinii bycie wampirem to taki cholernie wspaniały stan, lecz ponieważ byłam pewna, że Eric ma znacznie gorsze zamiary. Wysiadłam z samochodu, uznając za bezsensowne potencjalne próby skłonienia Northmana do wypuszczenia wilkołaka z uścisku. Ogarnięty żądzą krwi wampir i tak by mnie nie posłuchał. Nie przeczę, moja więź z nim była zasadniczym czynnikiem, który przyczynił się do podjęcia tej decyzji. Byłam szczęśliwa, że Eric cieszy się, pobierając potrzebną mu krew. Czułam wściekłość, że ktoś usiłował go skrzywdzić. Ponieważ obie te emocje przydarzały mi wcześniej dość rzadko, wiedziałam, na co zrzucić winę. Poza tym, wnętrze corvette, gdy znalazłam się w nim ja, Eric i wilkołak (w dużej mierze), stało się zbyt, cholera, zatłoczone. Jakimś cudem, żadne pojazdy nie minęły mnie, gdy podbiegłam poboczem do auta naszego napastnika, które (co nie bardzo mnie zaskoczyło) okazało się jakimś zwyczajnym białym
samochodem wyposażonym w nielegalnego policyjnego koguta. Postanowiłam wyłączyć światła, więc uderzałam po kolei różne przyciski, a później starałam się rozłączyć każdy przewód, który potrafiłam znaleźć, aż w końcu pogasły, łącznie z tym migającym na dachu. Dzięki temu nie przyciągniemy niczyjej uwagi. Eric wyłączył reflektory corvette na początku potyczki. Obejrzałam wnętrze białego auta, niestety, nigdzie nie dostrzegłam koperty z napisem: „Na wypadek, gdybym został schwytany, ujawniam osobę, która mnie wynajęła". Ale potrzebowałam jakiegoś tropu. Gdzieś powinna przynajmniej leżeć karteczka z numerem telefonu, który mogłabym sprawdzić. O ile dowiedziałabym się od kogoś, jak taki numer sprawdzić. A niech to! Powlokłam się z powrotem do Erica, zauważając w światłach przejeżdżającej obok ciężarówki z naczepą, że z okna kierowcy nie wystają już nogi wilkołaka, dzięki czemu corvette również znacznie mniej rzucała się w oczy. Ale i tak powinniśmy stąd odjechać. Zajrzałam do samochodu Northmana i odkryłam, że jest pusty. Jedyną pamiątką niedawnych zdarzeń była krwawa plama na siedzeniu Erica, więc wyjęłam z torebki chusteczkę, na którą naplułam i starłam schnącą krew. Rozwiązanie problemu nie było może zbyt eleganckie, lecz praktyczne. Nagle Eric zjawił się obok mnie. Stłumiłam krzyk. Wampir wciąż był podniecony niespodziewanym atakiem, toteż przycisnął mnie do boku auta i obrócił moją głowę pod takim kątem, żeby łatwo mógł mnie pocałować. Natychmiast poczułam pożądanie i o mało nie zawołałam: „Co mi tam, do diabła, weź mnie teraz, ty duży wikingu!". Nie tylko więź krwi pchała mnie do przyjęcia jego milczącej propozycji, ale także wspomnienia i pamięć o tym, jak cudowny Eric jest w łóżku. Niemniej jednak pomyślałam o Quinnie i z wielkim wysiłkiem oderwałam wargi od ust wampira. Przez sekundę sądziłam, że Eric nie zamierza mnie puścić, ostatecznie jednak się odsunął. - Niech no zobaczę - mruknęłam niepewnie, chwyciłam kołnierzyk jego koszuli i obejrzałam ranę na szyi. Już prawie się zagoiła, chociaż oczywiście koszula wampira nadal była wilgotna od krwi. - O co chodziło? - spytał. - Czy to był jakiś twój wróg? - Nie mam pojęcia. - Strzelił do ciebie - wytknął mi Eric, jakbym była trochę niedorozwinięta. - Chciał cię zabić jako pierwszą. - Ale może zrobił to, żeby zranić ciebie?! Albo zabiłby mnie, a winą za to w jakiś sposób obarczyłby ciebie? - Tak strasznie zmęczył mnie fakt, że stale jestem obiektem czyichś knowań, że, podejrzewam, bardzo chciałam wierzyć, iż celem napaści okaże się jednak Eric. W tej chwili uderzyła mnie kolejna myśl i od razu się na niej skupiłam. - Jak właściwie nas znaleźli? - Zdradził im nasze położenie ktoś, kto wiedział, że wracamy dziś wieczorem do Bon Temps - zauważył Eric. Ktoś, kto wiedział, jakim samochodem jeżdżę. - To nie mógł być Niall - powiedziałam, po czym rozważyłam ponownie ten natychmiastowy akt lojalności wobec nowiutkiego, samozwańczego pradziadka. Przecież... Może kłamał przez cały czas, który spędziłam przy jego stoliku. Skąd bym wiedziała, że kłamie? Nie byłam w stanie czytać mu w myślach. Nie miałam pojęcia, na czym stoję. I z tego powodu czułam się bardzo dziwnie.
Ale cóż, nie wierzyłam, że Niall mnie okłamał. - Ja również nie sądzę, żeby zdradził nas wróż - stwierdził Eric. - Tak czy inaczej, lepiej pomówmy o tym po drodze. Nie powinniśmy tu zostawać, to nie jest dla nas dobre miejsce. Miał w tej kwestii rację. Nie wiedziałam, gdzie porzucił zwłoki. Zresztą, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę zupełnie mnie to nie obchodzi. Rok temu na pewno porzucenie ciała przy autostradzie i ucieczka z miejsca zdarzenia zrobiłyby na mnie wrażenie, dziś jednak cieszyłam się po prostu, że to wilkołak leży w lesie, nie ja. Okropna ze mnie chrześcijanka, lecz przyznacie, że całkiem przyzwoicie daję sobie radę w walce o przetrwanie. Kiedy jechaliśmy przez ciemność, pomyślałam, że stoję ostatnio nad przepaścią, która zionie tuż przede mną i czeka, aż zrobię ten jeden dodatkowy krok w jej stronę. Tak, stałam na krawędzi pozostawiona sama sobie. Odkryłam, że coraz trudniej jest mi się trzymać spraw, które są słuszne, skoro sensowniej po prostu wybierać kwestie z jakiegoś względu korzystne. Na przykład, naprawdę nie rozumiałam, dlaczego Quinn mnie zostawił. Czy nie powinien skontaktować się ze mną, gdyby ciągle uważał nas za parę? Albo ja. Czy nie miałam zawsze słabości do Erica, który w łóżku przypominał pociąg wpadający z pełną prędkością do tunelu? Czy nie znalazłabym dość dowodów na to, że Eric potrafi mnie obronić lepiej niż którakolwiek inna ze znanych mi osób? Nawet nie miałam siły gorszyć się własnym zachowaniem. Jeśli kobieta przyłapuje się na rozważaniu, który ze znajomych mężczyzn powinien zostać jej kochankiem, i rozpatrując potencjalne kandydatury, zastanawia się, w jakim stopniu każdy z tych mężczyzn potrafiłby ją obronić, no cóż... niedaleko jej w tym momencie do wyboru osobnika, który posiadałby cechy, jakie chętnie widziałaby u swoich dzieci. Innymi słowy, gdybym mogłaby mieć dziecko z Erikiem (na tę myśl aż przeszedł mnie dreszcz), jasnowłosy wampir na pewno znalazłby się na szczycie listy moich mężczyzn, chociaż nawet nie wiedziałam, że taką listę opracowuję. Byłam niczym samica pawia, która szuka sobie samca z najładniejszym ogonem, albo wadera czekająca, aż posiądzie ją przywódca wilczego stada (najsilniejszy, najbystrzejszy, najdzielniejszy). No dobra, nafukałam na siebie. Jestem zwyczajną kobietą. Próbowałam być dobra. Muszę odszukać Quinna, ponieważ związałam się z nim... No, w pewnym sensie. Och, do diabła...! - O czym myślisz, Sookie? - spytał Eric. - Wyraz twojej twarzy zmienia się tak szybko, że nie potrafię nadążyć za twoimi emocjami. Sama świadomość, że Eric widzi moją twarz (nie tylko panowały ciemności, lecz w dodatku wampir powinien obserwować drogę przed sobą, a nie mnie), był irytujący i przerażający. I stanowił kolejny dowód jego wyższości nad innymi mężczyznami - tak powiedziałaby jaskiniowa kobieta, którą właśnie odkryłam w sobie. - Ericu, po prostu odwieź mnie do domu - jęknęłam. - Jak na jeden dzień miałam naprawdę dość emocji. Przez pozostałą część drogi nie odzywał się do mnie. Może zrozumiał, że lepiej mnie nie męczyć, a może tylko proces samoleczenia był dla niego bolesny. - Musimy omówić tę kwestię ponownie - oznajmił, gdy wjeżdżał na mój podjazd. Zaparkował przed domem i odwrócił się do mnie. - Sookie, cierpię... - wyszeptał. - Czy mogę... Pochylił się, musnął palcami moją szyję.
Jego pytanie sprawiło, że moje ciało mnie zdradziło. Natychmiast poczułam pulsowanie między nogami i ta bezwiedna reakcja własnego organizmu szczerze mnie przeraziła. Nie powinnam się przecież tak bardzo podniecać na myśl, że wampir chce mnie ugryźć! To było złe z mojej strony, prawda? Zacisnęłam pięści tak mocno, że boleśnie wbijałam sobie paznokcie w dłoń. Teraz, kiedy widziałam Erica wyraźniej, gdyż do wnętrza samochodu wpadało ostre światło domowego reflektora, zauważyłam, że wampir jest jeszcze bledszy niż zwykle. I nagle, na moich oczach, kula zaczęła się wysuwać z jego rany, a Eric oparł się na siedzeniu i zamknął oczy. Obserwowałam jak, milimetr po milimetrze, kula wychodzi, aż spadła na moją wyciągniętą rękę. Od razu przypomniałam sobie, jak Northman kazał mi wyssać pewną kulę z jego ramienia. Ha! Czyli że właśnie przyłapałam go na oszustwie! W tamtej sytuacji kula bez wątpienia również „wyszłaby" sama. Och, dzięki odczuwanemu oburzeniu, znów poczułam się bardziej sobą. - Myślę, że dasz radę dotrzeć do domu - mruknęłam, mimo że walczyłam z niemal nieprzepartą potrzebą pochylenia się ku Ericowi i nadstawienia szyi lub nadgarstka. Zazgrzytałam zębami i wysiadłam z corvette. - Jeśli jest ci słabo, możesz przecież zatrzymać się przy „Merlotcie" i kupić sobie butelkę krwi. - Jesteś istotą bez litości - wytknął mi Eric, lecz tak naprawdę w jego tonie nie wychwyciłam ani złości, ani urazy. - Tak - zgodziłam się i uśmiechnęłam do niego. - Bądź ostrożny, słyszysz? - dodałam. - Oczywiście - odparł. - Nie dam się zatrzymać żadnemu policjantowi. Nakazałam sobie marsz do domu bez oglądania się za siebie. Gdy weszłam do budynku frontowymi drzwiami i zatrzasnęłam je stanowczym ruchem za sobą, z miejsca poczułam ulgę. Dzięki Bogu. W trakcie drogi z samochodu, oddalając się od Erica, przy każdym kroku zastanawiałam się, czy nie zawrócić. Ta więź krwi jest naprawdę drażniąca! Jeśli nie będę uważna i czujna, w końcu zrobię coś, czego szczerze pożałuję. - „Jestem kobietą, usłysz mój krzyk" - zacytowałam. - Cholera, jakie masz powody? - spytała Amelia, a ja aż podskoczyłam, słysząc jej głos. Moja współlokatorka szła właśnie korytarzem z kuchni. Miała na sobie koszulę nocną oraz podomkę w tych samych kolorach - brzoskwiniową z kremową koronkową lamówką. Wyglądała ładnie. Amelia nigdy nie wyszydza gustu innych osób, na pewno jednak nie włożyłaby żadnego elementu garderoby, który zostałby kupiony w Wal - Marcie. - Miałam paskudny wieczór - odparłam. Spuściłam głowę i obejrzałam swój strój. Tylko trochę krwi na podkoszulce z niebieskiego jedwabiu. Będę musiała ją namoczyć. - A co się działo tutaj? - Zadzwoniła do mnie Octavia - wyznała Amelia i chociaż próbowała mówić pewnym siebie głosem, aż emanował od niej niepokój. - Twoja mentorka. Nie czułam się dziś najinteligentniejszą z istot. - Taaak, jedyna i niepowtarzalna. - Pochyliła się, by podnieść Boba, który chyba był w pobliżu zawsze, ilekroć czarownica była zdenerwowana. Przycisnęła teraz zwierzę do piersi i ukryła twarz w jego futrze. - Naturalnie, słyszała o wszystkim. Mimo Katriny i wszystkich zmian, do których doszło w jej życiu za sprawą huraganu, po prostu musiała wytknąć mi mój błąd. Tak właśnie Amelia nazwała swój wyczyn - błędem.
- Zastanawiam się, jakim słowem twoje działania określa Bob - docięłam jej. Popatrzyła na mnie nad głową kota i od razu wiedziałam, jak bardzo nietaktowna była moja uwaga. - Wybacz - bąknęłam. - Nie pomyślałam, przepraszam. Ale chyba już nie wierzysz, że dasz sobie z tym radę sama, bez niczyjej pomocy, co? - Masz rację - przyznała. Nie wydawała się z tego powodu zbyt szczęśliwa, niemniej jednak zgodziła się ze mną. - Postąpiłam niewłaściwie. Nie mogłam się oprzeć pokusie i zrobiłam coś, czego robić nie powinnam. I Bob za to zapłacił. - No, no, no, skoro Amelia zdecydowała się na takie wyznanie, sprawa rzeczywiście wyglądała poważnie. - Będę musiała ponieść karę - dodała. - Może zabronią mi praktykować magię. Rok albo nawet dłużej. - Och. To surowa kara - oceniłam. Wyobrażałam sobie, że jej mentorka po prostu na nią nakrzyczy przed salą pełną czarodziejów, czarnoksiężników i czarownic, wytknie jej błąd, a później przywrócą Bobowi ludzką postać i już. W mojej fantazji Bob oczywiście bezzwłocznie wybaczy Amelii i oświadczy, że ją kocha. A skoro on jej wybaczy, reszta zgromadzenia, ma się rozumieć, zrobi to samo. Wtedy Amelia i Bob wrócą do mojego domu jako para i pomieszkają tutaj razem... przez jakiś czas. (Hmm, tej części nie przemyślałam sobie zbyt dokładnie). - To jest najłagodniejsza z możliwych kar - wyjaśniła. - Ach tak. - Na pewno nie chcesz słyszeć o innych. Miała rację, nie chciałam. - No cóż, powiedz mi lepiej, cóż to było za tajemnicze spotkanie, na które zabrał cię Eric? - spytała. Hmm, Amelia nie mogła raczej dać nikomu cynku, co do celu naszej podróży czy trasy; nie znała ich. - Eee, no cóż - odparłam. - Postanowił po prostu zaprosić mnie do nowej restauracji w Shreveport. Jakaś francuska nazwa. Było całkiem przyjemnie. - Czyli że wybraliście się na coś w rodzaju randki? Wiedziałam, że zadaje sobie pytanie, jakie jest miejsce Quinna w moim układzie z Erikiem. - Nie, nie, to nie była żadna randka - zapewniłam ją głosem, który nawet dla mnie samej brzmiał nieprzekonująco. - Żadnych męsko - damskich zabaw, wiesz. Tylko wspólna kolacja, to wszystko. Pocałunki. Strzelanina. - Jest bardzo przystojny - naciskała. - Tak, bez wątpienia. Spotkałam w życiu wielu apetycznych facetów. Pamiętasz Claude'a? Jakieś dwa tygodnie temu pokazałam jej otrzymany pocztą plakat - powiększenie okładki romansu, do której Claude pozował. Naprawdę zrobił na Amelii wrażenie - na jakiej kobiecie by nie zrobił? - Ach, w ubiegłym tygodniu byłam obejrzeć striptiz Claude'a - powiedziała, nie patrząc mi w oczy. - I nie zabrałaś mnie! - Claude był mężczyzną bardzo niemiłym, szczególnie na tle jego słodkiej siostry, Claudine, lecz prezentował się naprawdę cudownie. W kategoriach męskiego piękna: Brad Pitt do dziesiątej potęgi. Ale oczywiście był gejem. Nie wiedzieliście? - Poszłaś, gdy pracowałam?
- Sądziłam, że nie zaaprobujesz mojego pomysłu tłumaczyła się ze spuszczoną głową. - To znaczy... wiem, że przyjaźnisz się z jego siostrą. Poszłam z Tarą. JB był w pracy. Gniewasz się? - Nie. Nie obchodzi mnie, dokąd chodzicie. - Moja przyjaciółka Tara była właścicielką butiku, a jej nowy mąż, JB, pracuje obecnie w jakimś centrum fitness dla kobiet. Chciałabym jednak zobaczyć Claude'a, gdy robi coś, co sprawia mu przyjemność. - Och, myślę jednak, że dobrze się bawił - odparła. - Nikt nie kocha Claude'a bardziej niż Claude, prawda? Więc skoro tyle kobiet patrzy na niego i go podziwia... Nie lubi kobiet, ale z pewnością uwielbia, gdy ludzie się nim zachwycają. - Masz rację. Pójdźmy go kiedyś obejrzeć we dwie. - W porządku - odrzekła i wiedziałam, że wrócił jej humor. - Powiedz mi teraz, co zamówiłaś w tej nowej eleganckiej restauracji. Zatem opowiedziałam jej. A jednak przez cały czas żałowałam, że nie mogę podzielić się nowiną o moim pradziadku. Bardzo chciałam mówić o Niallu: jak wyglądał, co powiedział. Miałam całą nową historię, o której wcześniej nie miałam pojęcia. Czułam, że minie trochę czasu, zanim przemyślę i pogodzę się z decyzjami babci, które właśnie poznałam. Musiałam też ponownie - w świetle odkrytych faktów - zastanowić się nad zachowaniem mojej matki; wrócić do wiążących się z nią przykrych wspomnień. Zakochała się w moim ojcu na zabój i urodziła mu dzieci, ponieważ go kochała... a wówczas uświadomiła sobie, że nie chce się nim dzielić z nimi, szczególnie ze mną, inną przedstawicielką swojej płci. Tak przynajmniej teraz zaczęłam ją tłumaczyć. - Wiesz, zdarzyło się więcej rzeczy - zakończyłam, niezdolna stłumić tak potężnego ziewnięcia, że o mało nie zwichnęłam sobie szczęki. Godzina była bardzo późna. - Ale teraz muszę położyć się do łóżka. Były do mnie jakieś telefony... albo coś? - Dzwonił ten wilkołak ze Shreveport. Chciał z tobą porozmawiać, ale powiedziałam, że umówiłaś się na wieczór i powinien skontaktować się z tobą przez komórkę. Spytał, czy może spotkać cię w jakimś miejscu, powiedziałam jednak, że nie wiem, gdzie jesteś. - Alcide. - Zadumałam się. - Ciekawe, czego chciał. Pomyślałam, że zadzwonię do niego jutro. - I jakaś dziewczyna telefonowała. Twierdziła, że kiedyś była kelnerką u „Merlotte'a" i widziałyście się na ślubie ubiegłej nocy. - Tanya? - Tak, Tanya. - A ta z kolei czego chciała? - Nie wiem. Powiedziała, że zadzwoni jutro albo zobaczycie się w barze. - Cholera. Mam nadzieję, że Sam nie zatrudnił jej w zastępstwie albo coś. - Sądziłam, że to ja pracuję u was, gdy trzeba kogoś zastąpić. - Cóż, tak, chyba że ktoś odejdzie. Ostrzegam cię, Sam ją lubi! - Ty nie? - To perfidna suka!
- O kurczę! Powiedz mi, co naprawdę myślisz. - Nie żartuję, Amelio. Tanya podjęła pracę w „Merlotcie", żeby mogła mnie szpiegować dla Peltów. - Och, to ta dziewczyna... No cóż, chyba ponownie nie będzie cię dla nich szpiegowała, co? A jeśli tak, podejmę wówczas właściwe kroki. To stwierdzenie przestraszyło mnie bardziej niż praca z Tanyą. Nie zrozumcie mnie źle, Amelia jest silną i zręczną czarownicą, ale ma też skłonności do testowania zaklęć, które przekraczają poziom jej doświadczenia. Skutkiem tego był na przykład obecny stan Boba. - Ustal to najpierw ze mną, bardzo proszę - powiedziałam, a ona wyglądała na zaskoczoną. - No cóż, tak, jasne - zgodziła się. - Idę spać. Z Bobem w ramionach wspięła się po schodach na piętro, a ja udałam się do mojej małej łazienki, by zmyć makijaż i przebrać się w koszulę nocną. Amelia na szczęście nie zauważyła krwawych kropek na podkoszulce, którą namoczyłam wreszcie w zlewie. Cóż to był za dzień! Spędziłam trochę czasu z Erikiem, który zawsze działa na mnie podniecająco. W moim życiu pojawił się nowy krewny - żyjący, choć nie był istotą ludzką. Dowiedziałam się wielu rzeczy o mojej rodzinie, w większości rzeczy nieprzyjemnych... Zjadłam kolację w eleganckiej restauracji, tyle że nie bardzo potrafiłam sobie przypomnieć smak tego, co jedliśmy. A na koniec ktoś do mnie strzelił. Kiedy wczołgałam się do łóżka i odmówiłam modlitwy, próbowałam pomyśleć o Quinnie, który powinien być dla mnie ważny. Sądziłam, że emocje związane z odkryciem pradziadka nie pozwolą mi zasnąć w nocy, ale sen spadł na mnie niespodziewanie, gdy byłam w połowie kierowanych do Boga próśb, aby pomógł mi odnaleźć właściwą drogę w otaczającym mnie moralnym bagnie, w którym w dodatku ktoś pragnął mnie zabić. ROZDZIAŁ SZÓSTY Następnego ranka, około godziny wcześniej niż chciałam się obudzić, rozległo się stukanie do frontowych drzwi. Usłyszałam ten odgłos tylko dlatego, że Bob wszedł do mojego pokoju i wskoczył na łóżko, czyli tam, gdzie nie wolno mu przebywać, on jednak bez wahania ułożył się za moimi zgiętymi kolanami, gdyż leżałam na boku. Zamruczał głośno, a ja wyciągnęłam rękę i podrapałam go za uszami. Kocham koty. To nie przeszkadza mi lubić także psów i przed wzięciem szczeniaczka powstrzymuje mnie jedynie świadomość, że zbyt często nie ma mnie w domu. Terry Bellefleur zaoferował mi kiedyś pieska, ale wahałam się tak długo, że w końcu wszystkie rozdał. Zastanowiłam się, czy Bob miałby coś przeciwko kociej towarzyszce. Czy jeśli kupię samiczkę, Amelia będzie zazdrosna? Nie mogłam się nie uśmiechnąć na tę myśl, choć ponownie zapadałam w sen. Niestety, nie udało mi się zasnąć, a po chwili usłyszałam stukanie. Wymamrotałam kilka nieprzyjemnych słów określających osobę za drzwiami, wsunęłam kapcie i narzuciłam na siebie cienki szlafroczek z niebieskiej bawełny. Tego ranka było dość chłodno, co przypomniało mi, że mimo łagodnych, słonecznych dni, mamy październik. Pamiętam z mojego życia kilka Halloween, kiedy nawet cienki sweter wydawał się zbyt ciepły, ale i takie, kiedy trzeba było włożyć lekki płaszczyk na wieczorny obchód po domach, z formułką „cukierek albo psikus".
Spojrzałam przez wizjer i zobaczyłam starszawą czarnoskórą kobietę z gęstą szopą białych włosów. Skórę miała stosunkowo jasną, rysy twarzy ostre; wąski nos, usta, oczy. Wargi pokryła szminką w odcieniu fuksji, a miała na sobie żółty kostium ze spodniami. Nie wydawała się uzbrojona czy niebezpieczna. Cha, cha, szybko uprzytomniłam sobie, jak mylące może być pierwsze wrażenie. Otworzyłam drzwi. - Młoda damo, przyjechałam zobaczyć się z Amelią Broadway - poinformowała mnie kobieta, bardzo wyraźnie wymawiając każde słowo. - Proszę, niech pani wejdzie - odparłam, ponieważ miałam do czynienia z osobą wiekową, a nauczono mnie szanować starszych. - Proszę usiąść. - Wskazałam kanapę. Pójdę po Amelię. Zauważyłam, że kobieta nie przeprosiła za to, że wyrwała mnie z łóżka, ani za to, że zjawia się bez uprzedzenia. Wchodziłam po schodach z ponurym podejrzeniem, że moja lokatorka nie ucieszy się z informacji o niezapowiedzianych odwiedzinach. Tak rzadko wchodzę ostatnio na piętro, że zaskoczyło mnie, jak ładnie Amelia wszystko tu urządziła. Ponieważ w pokojach na górze znajdowały się wcześniej jedynie najbardziej podstawowe meble, dziewczyna przekształciła ten po prawej, większy, w sypialnię. Pomieszczenie po lewej było z kolei jej salonem. Stały tam telewizor, głęboki fotel i otomana, a także małe biurko z komputerem i kilka roślin doniczkowych. W sypialni, którą, jak sądziłam, dobudowano, gdy w pewnym pokoleniu Stackhouse'om urodziło się trzech chłopców, jeden po drugim, znajdowała się wcześniej tylko mała szafa, więc Amelia kupiła przez Internet stelaże z wieszakami odzieżowymi na kółkach, zmontowała je i ustawiła pod ścianą. Potem nabyła na aukcji składający się z trzech części parawan, odmalowała go i ustawiła przed rzędami wieszaków, aby je zasłonić. Jej jasna narzuta i stary stół, który pokryła nową warstwą lakieru i używała jako toaletkę, przyjemnie prezentowały się na tle białej farby ścian. W tym wesołym pokoju posępnie wyglądała tylko ona, czarownica. Siedziała w łóżku. Jej krótkie włosy ułożyły się w dziwną fryzurę. - Kogo słyszę na parterze? - spytała bardzo ściszonym głosem. - Starsza dama, Murzynka, lecz o stosunkowo jasnej karnacji. Ostre rysy. - O mój Boże - westchnęła i osunęła się na poduszki, których miała chyba z tuzin. - To Octavia. - No cóż, zejdź na dół i pogadaj z nią. Nie będę jej zabawiać. Warknęła na mnie, lecz przyjęła to, co było nieuniknione. Wstała z łóżka i zdjęła nocną koszulę. Włożyła stanik, majtki i dżinsy, a potem wyjęła z szuflady komody sweter. Zeszłam powiedzieć Octavii Fant, że Amelia już do niej idzie. Chcąc dotrzeć do łazienki, moja lokatorka i tak będzie musiała przejść tuż obok niej, ponieważ w domu były tylko jedne schody, ale przynajmniej mogłam jej utorować drogę.
- Mogę podać pani kawę? - spytałam. Starsza dama rozglądała się po pokoju, oceniając pomieszczenie. - Jeśli masz herbatę, wypiłabym filiżankę - odparła. - Tak, proszę pani, mam - powiedziałam, uspokojona, że Amelia nalegała na kupowanie herbaty. Nie miałam pojęcia, jaki wybrała gatunek, i miałam nadzieję, że kupiła w torebkach, bo, jak żyję, nigdy nie parzyłam herbaty z fusami. - To dobrze - odrzekła. I tyle. - Amelia zaraz zejdzie - powtórzyłam, usiłując wymyślić jakiś cywilizowany sposób poinformowania kobiety: „I będzie musiała przebiec przez ten pokój, aby się wysikać i umyć zęby, więc proszę udawać, że jej pani nie widzi". W końcu nic nie powiedziałam, tylko przemknęłam do kuchni. Zdjęłam herbatę Amelii z jednej z przydzielonych lokatorce półek. W czasie, gdy woda się gotowała, postawiłam na tacy dwie filiżanki i spodeczki. Dodałam cukierniczkę, maleńki dzbanek z mlekiem i dwie łyżeczki. Serwetki! pomyślałam i pożałowałam, że mam tylko zwykłe, papierowe, zamiast takich z materiału. (Cóż, tak, miałam wrażenie, że Octavia Fant zsyła na mnie takie myśli, mimo że nie użyła wobec mnie żadnych zaklęć). Akurat kiedy wykładałam garść ciastek na talerz, który również zamierzałam ustawić na tacy, usłyszałam dobiegający z łazienki w korytarzu dźwięk płynącej z kranu wody. Nie miałam kwiatków ani ładnego małego wazonu, który mogłabym zanieść. Wzięłam więc w końcu tacę i ruszyłam z nią powoli korytarzem prowadzącym do salonu. Postawiłam tacę na ławie przed panią Fant. Kobieta popatrzyła na mnie przenikliwie, po czym podziękowała mi krótkim kiwnięciem głową. Od razu odkryłam, że nie jestem w stanie czytać Octavii w myślach. Na chwilę zostałam w pokoju, próbując, ona jednak doskonale potrafiła blokować umysł przed moimi ingerencjami. Nigdy nie spotkałam człowieka, który by to umiał. Przez sekundę czułam irytację, potem jednak przypomniałam sobie, kim i czym jest pani Fant, więc szybko jak strzała popędziłam do mojego pokoju, by posłać łóżko i skorzystać z własnej małej łazienki. W korytarzu minęłam przyjaciółkę, która posłała mi przerażone spojrzenie. Wybacz, Amelio, pomyślałam, kiedy zamknęłam zdecydowanym ruchem drzwi swojej sypialni. Musisz sobie radzić sama. W pracy miałam się zjawić dopiero wieczorem, toteż włożyłam stare dżinsy i podkoszulek reklamujący „Fangtasię" („Bar, w którym kąsamy"); Pam dała mi go, gdy zaczęli je sprzedawać w klubie. Wsunęłam stopy w gumowe crocsy i weszłam do kuchni przyrządzić sobie ulubiony napój - kawę. Zrobiłam tost i położyłam przed sobą lokalną gazetę, którą wzięłam sprzed drzwi wcześniej, kiedy wpuszczałam Octavię. Zdjęłam gumkę z gazety i zerknęłam na pierwszą stronę. Odbyło się zebranie rady szkolnej, miejscowy Wal - Mart dał hojny datek Boys & Girls Club, w którym dzieci spędzały czas po szkole, władze stanowe przegłosowały na zgromadzeniu zgodę na rozpatrzenie kwestii małżeństw wampirzo ludzkich. No cóż... Hmm... Nikt nie sądził, że ta ustawa kiedykolwiek przejdzie. Otworzyłam gazetę, chcąc przeczytać nekrologi. Najpierw te z Bon Temps - nie umarł nikt, kogo znałam, to dobrze. Potem przejrzałam te z okolicy... Och! O nie! „MARIA - STAR COOPER" - odczytałam nagłówek. Pod nim znajdowała się krótka notka, z której dowiedziałam się tylko, że: „Maria - Star Cooper, lat 25, mieszkanka Shreveport, zmarła niespodziewanie wczoraj w swoim domu. Cooper, fotografkę, opłakują rodzice, Matthew i Stella Cooper z Minden, oraz trzej bracia. Policja bada przyczyny śmierci
dziewczyny. Śledztwo jest w toku". Poczułam nagle, że brak mi tchu, i opadłam na krzesło z prostym oparciem. Po prostu nie mogłam uwierzyć w tę informację. Nie mogłabym powiedzieć, że Marię - Star i mnie łączyła bliska przyjaźń, ale lubiłam ją, a ona i Alcide Herveaux, obecnie szycha w wilkołaczym stadzie ze Shreveport, byli razem od miesięcy. Biedny Alcide! Jego pierwsza dziewczyna zmarła śmiercią... gwałtowną, a teraz to! Aż podskoczyłam na dźwięk dzwonka telefonu. Podniosłam słuchawkę ze strasznym przeczuciem katastrofy. - Halo? - spytałam ostrożnie, jak gdyby telefon mógł na mnie napluć. - Sookie - odezwał się Alcide. Zawsze miał głęboki głos, teraz zaś mówił chrypliwie, zapewne z powodu tłumionych łez. - Tak mi przykro - bąknęłam. - Właśnie przeczytałam w gazecie. Nic innego nie potrafiłam wydukać. Teraz wiedziałam, dlaczego wilkołak dzwonił ubiegłej nocy. - Została zamordowana - ciągnął Alcide. - O mój Boże! - Sookie, to dopiero początek! Istnieje ryzyko, że Furnan zapoluje teraz na ciebie, więc, proszę, pozostań czujna. - Za późno - odparłam po chwili, w trakcie której przyjmowałam do wiadomości okropną nowinę. - Ubiegłej nocy już ktoś próbował mnie zabić. Alcide odsunął od siebie telefon i zawył. Słysząc ten odgłos, w środku dnia, przez telefon... Och, mimo tych okoliczności brzmiał przerażająco. Kłopoty w stadzie shreveporckim narastały już od jakiegoś czasu. Wiedziałam o tym nawet ja, w zasadzie odcięta od wilkołaczej polityki. Patrick Furnan, przywódca stada Długi Ząb, zdobył niegdyś to stanowisko, ponieważ zabił w swego rodzaju pojedynku ojca Alcide'a. Metoda zwycięstwa była wprawdzie legalna - to znaczy, legalna dla wilkołaków - ale, ogólnie rzecz biorąc, Furnan nie był święty. Alcide, silny, młody, zamożny osobnik, który w dodatku żywił do Patricka urazę, zawsze stanowił zagrożenie dla przywódcy, przynajmniej w mniemaniu Furnana. To był trudny temat, ponieważ wilkołaki fakt swego istnienia wciąż ukrywały w tajemnicy przed ludźmi i w przeciwieństwie do wampirów, nie decydowały się na ujawnienie. Dzień ujawnienia się zmiennokształtnych wprawdzie nadchodził, i to wielkimi krokami (słyszałam, że rozważają tę kwestię), na razie jednak do tego nie doszło, a nie byłoby dobrze, gdyby ludzie dowiedzieli się o istnieniu wilkołaków poprzez widok ciał licznych zabitych. - Ktoś zaraz się u ciebie zjawi - powiedział Alcide. - Och, nie, absolutnie nie. Po pierwsze, muszę dziś wieczorem jechać do pracy, a po drugie, jestem prawie pewna, że nie spróbują ponownie mnie zaatakować. Pragnę jednak odkryć, skąd napastnik wiedział, gdzie i kiedy może mnie znaleźć. - Opowiedz Amandzie wszystkie szczegóły - rzucił Alcide rozgniewanym głosem, a potem na linii pojawiła się Amanda. Niemal nie potrafiłam uwierzyć, że po raz ostatni widziałam ją na ślubie, gdy obie byłyśmy takie wesołe. - Mów - poleciła lakonicznie, a ja wiedziałam, że nie pora się sprzeczać. Opowiedziałam jej zatem całą historię tak zwięźle, jak to było możliwe (opuszczając fakt istnienia Nialla, udział Erica i większość innych detali). Gdy skończyłam opowieść, wilkołaczyca milczała przez kilka sekund.
- Skoro nie żyje, przynajmniej o tego jednego nie musimy się martwić - oznajmiła w końcu. - Szkoda, że nie dowiedziałaś się wcześniej, kim był. - Przepraszam - odparowałam tonem trochę kwaśnym. Myślałam o broni, nie o jego nazwisku. Jak to możliwe, że toczycie wojnę, jeśli macie tak niewielu ludzi? Stado shreveporckie liczyło nie więcej niż trzydziestu osobników. - Dostaliśmy posiłki z innych regionów. - Dlaczego was wspierają? Dlaczego ktoś miałby się przyłączać do wojny toczonej w sprawie, która go nie dotyczy? Jaki sens tracić ludzi w zwadach innego stada? - Z popierania zwycięzców płyną pewne korzyści - ucięła. - Słuchaj, ciągle mieszka u ciebie ta czarownica? - Tak. - Zatem jest coś, co możecie zrobić, aby nam pomóc. - Okej - zgodziłam się, chociaż nie przypominam sobie, żebym proponowała Amandzie swój udział w sprawie. - Co takiego? - Musisz spytać swoją przyjaciółkę czarownicę, czy pojechałaby do mieszkania Marii - Star, rozejrzała się tam i sprawdziła, co może na tej podstawie ustalić. Możliwe jest coś takiego? Jak sądzisz? Chcemy wiedzieć, czy w morderstwo były wplątane wilkołaki. - Możliwe, ale nie wiem, czy Amelia to zrobi. - Poproś ją teraz, błagam. - Ach... Oddzwonię do ciebie. Moja lokatorka ma teraz gościa. Zanim poszłam do salonu, wykonałam jeszcze jeden telefon. Nie chciałam nagrywać się na sekretarkę automatyczną w „Fangtasii" (o tej porze lokal był jeszcze zamknięty), więc zadzwoniłam na komórkę Pam, czego nigdy wcześniej nie zrobiłam. Słuchając sygnału, przyłapałam się na myśli, czy telefon leży wraz z Pam w trumnie. Przeraziła mnie ta myśl. Nie wiedziałam, gdzie właściwie śpi Pam, ale jeśli tam... Wzruszyłam ramionami. Telefon oczywiście przełączył się na pocztę głosową, a wtedy powiedziałam: - Pam, dowiedziałam się, dlaczego Eric i ja zostaliśmy... zatrzymani ubiegłej nocy. W każdym razie wydaje mi się, że znam powody. Zanosi się na jakąś wojnę w świecie wilkołaków i myślę, że byłam ich celem. Ktoś nas sprzedał Patrickowi Furnanowi. A nie powiedziałam nikomu, dokąd jadę. Ponieważ byliśmy zbyt wstrząśnięci ubiegłej nocy, Eric i ja w ogóle nie przedyskutowaliśmy tej kwestii. Jak ktoś... ktokolwiek... odkrył, gdzie byliśmy wieczorem? I że będziemy wracać ze Shreveport do Bon Temps? Gdy weszłam do salonu, Amelia i Octavia były wprawdzie pochłonięte rozmową, ale żadna z nich nie wyglądała ani na tak rozzłoszczoną, ani tak wytrąconą z równowagi, jak się tego obawiałam. - Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęłam, kiedy obie na mnie spojrzały. Octavia ma piwne oczy, a Amelia jasnoniebieskie, ale miny w tym momencie obie czarownice miały niemal identyczne.
- Tak? - Octavia była wyraźnie panią sytuacji. Każda czarownica z prawdziwego zdarzenia wie o istnieniu wilkołaków. Skondensowałam zatem temat wilkołaczej wojny do kilku zdań, wspomniałam o ataku na autostradzie międzystanowej z poprzedniej nocy i wyjaśniłam prośbę Amandy. - Jest to coś, w co powinnaś dać się wciągnąć, Amelio? spytała Octavia głosem, którym dawała jasno do zrozumienia, że istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź na to pytanie. - Och, tak sądzę - odparła Amelia. Uśmiechnęła się. Nikt nie będzie strzelać do mojej współlokatorki. Pomogę Amandzie. Octavia nie byłaby chyba bardziej zszokowana, gdyby Amelia wypluła jej na spodnie pestkę arbuza. - Amelio! Zajmujesz się sprawami, które przekraczają twoje kompetencje! Ściągniesz w ten sposób na siebie straszne kłopoty! Zobacz, co zrobiłaś temu biednemu Bobowi Jessupowi. O rany, nie znałam Amelii zbyt długo, ale doskonale wiedziałam, że jeśli jej mentorka chciała skłonić dziewczynę do podporządkowania się, wybrała sobie kiepską strategię. Jeśli Amelia była z czegoś dumna, to właśnie ze swoich umiejętności czarownicy. Kwestionując jej biegłość w tej dziedzinie, można ją było wyłącznie wkurzyć. Z drugiej strony, Bob rzeczywiście stanowił największą cholerną porażkę Amelii. - Możesz go przemienić z powrotem? - spytałam starszą czarownicę. Posłała mi ostre spojrzenie. - Naturalnie - odparła. - Więc dlaczego tego nie zrobisz? - spytałam. - Wtedy mogłybyśmy stąd wyjść. Kobieta wyglądała na bardzo przestraszoną. Hmm.... Wiedziałam, że nie powinnam mówić do niej w ten sposób. A jednak, skoro tak bardzo pragnęła udowodnić Amelii wyższość swego czarostwa nad jej, teraz miała doskonałą okazję. Kot Bob siedział na kolanach swej pani i patrzył obojętnie. Octavia włożyła rękę do kieszeni i wyjęła buteleczkę na tabletki wypełnioną czymś, co wyglądało jak marihuana; domyślam się, że wszelkie suszone zioła wyglądają bardzo podobnie, a ja praktycznie nigdy nie miałam do czynienia z trawką, więc nie jestem znawczynią. Tak czy inaczej, Octavia wzięła szczyptę tego suszonego ziela i wyciągnęła rękę, chcąc posypać sierść kota. Bobowi wyraźnie to nie przeszkadzało. Och, powinniście zobaczyć twarz Amelii, gdy obserwowała, jak jej mentorka wypowiada zaklęcie, na które składały się jakieś słowa po łacinie, lecz któremu towarzyszyły także pewne gesty i wyżej wymienione ziele. Wreszcie kobieta wygłosiła coś, co było prawdopodobnie tajemnym odpowiednikiem frazy „abrakadabra!" i wycelowała palec w kota. Nic się nie stało. Octavia powtórzyła wszystkie ruchy od początku do końca, tym razem gwałtowniej. I znowu wycelowała palec. I ponownie bez rezultatu. - Wiecie, co myślę? - powiedziałam. Żadna nie wyglądała na zainteresowaną, ale byłam wszak w swoim domu! -
Zastanawiam się, czy może nie jest tak, że Bob zawsze był kotem, a tylko z jakiegoś powodu zmienił się na chwilę w człowieka. Może właśnie dlatego nie jesteście w stanie przemienić go z powrotem. Może akurat teraz jest w swojej prawdziwej postaci. - To absurd! - warknęła oschle Octavia. Ponieważ transformacja jej również się nie udała, kobieta znalazła się w niezręcznej sytuacji. Amelia bardzo się starała zapanować nad cisnącym jej się na usta uśmieszkiem. - Skoro jesteś taka pewna, że Amelia jest niekompetentna, chociaż przypadkiem wiem, że to nieprawda, może zechciałabyś pojechać z nami obejrzeć mieszkanie zamordowanej Marii - Star - zaproponowałam. - Upewnisz się, że Amelia nie wpadnie w kolejne kłopoty. Moja przyjaciółka patrzyła na mnie przez chwilę z oburzeniem, potem jednak zrozumiała chyba mój plan i dodała swoją prośbę do mojej. - Bardzo dobrze. Pojadę z wami - zgodziła się Octavia wspaniałomyślnie. Nie umiałam czytać w myślach starej czarownicy, lecz pracuję w barze na tyle długo, że potrafię zauważyć, gdy ktoś jest osobą samotną. Dostałam adres od Amandy, która powiedziała mi, że kiedy dotrzemy, Dawson będzie stał pod drzwiami mieszkania. Znałam Dawsona i go lubiłam, szczególnie że pomógł mi już wcześniej. Dawson posiada warsztat naprawy motocykli, który znajduje się parę kilometrów od Bon Temps, a czasem prowadzi też „Merlotte'a" w imieniu Sama. Dawson rzadko kontaktuje się ze stadem, toteż znacząca wydała mi informacja, że zakasał rękawy i przyłączył się do grona buntowników dowodzonych przez Alcide'a. Nie powiem, żeby jazda na przedmieścia Shreveport zmieniła nas trzy w bliskie przyjaciółki, ale wprowadziłam w tym czasie Octavię w tło kłopotów stada i wyjaśniłam mój udział w sprawie. - Alcide chciał, żebym zjawiła się na konkursie na przywódcę stada - wyznałam. - Miałam tam pełnić funkcję czegoś w rodzaju wykrywacza kłamstw uczestniczących w imprezie istot ludzkich. I rzeczywiście, odkryłam, że przeciwnik Jacksona Herveaux oszukuje. Potem jednak doszło do walki na śmierć i życie. Patrick Furnan okazał się w niej silniejszy i zabił ojca Alcide'a. - Domyślam się, że jego śmierć zatuszowano? - Stara czarownica jawnie nie była ani zaszokowana, ani zaskoczona. - Tak, porzucili ciało Jacksona Herveaux na należącej do niego odosobnionej farmie, wiedzieli bowiem, że nikt nie będzie tam zaglądał przez jakiś czas. Gdy zwłoki w końcu odnaleziono, nie sposób było ustalić przyczyny ran na ciele. - Czy Patrick Furnan jest dobrym przywódcą? - Tak naprawdę nie wiem - przyznałam się. - Ale Alcide'a zawsze otaczała grupa niezadowolonych osób, a ponieważ właśnie te osobniki znam najlepiej ze wszystkich członków stada, przypuszczam, że jestem również po stronie Herveaux. - Czy kiedykolwiek brałaś pod uwagę to, że może powinnaś się usunąć i pozwolić zwyciężyć lepszemu? - Nie - odparłam zgodnie z prawdą. - Nie pchałam się tam i byłabym zadowolona, gdyby Alcide nie zadzwonił do mnie i nie opowiedział mi o kłopotach stada. Teraz jednak, gdy wiem o wszystkim, zamierzam mu pomóc, jeśli zdołam. Co prawda, nie jestem aniołem czy dobrą wróżką. Niemniej jednak Patrick Furnan mnie nienawidzi, więc uważam, że mądrze będzie wspierać jego wroga. To po pierwsze. Po drugie, lubiłam Marię - Star. No i po trzecie, ktoś przecież usiłował mnie zabić ubiegłej nocy i być może tego kogoś wynajął właśnie Furnan. Octavia skinęła głową. Na pewno nie miałam do czynienia ze słabowitą starszą panią. Maria - Star mieszkała w dość starym domu przy Highway 3, pomiędzy Benton i Shreveport. Tutaj, tuż przy autostradzie, znajdował się maleńki kompleks mieszkaniowy, składający się jedynie z dwóch stojących blisko siebie budynków, z widokiem na parking. Obok znajdowała się agencja ubezpieczeniowa i gabinet dentystyczny, za nimi zaś ciągnęło się jakieś
pole. Każdy z dwukondygnacyjnych budynków z czerwonej cegły podzielono na cztery mieszkania. Przed domem po prawej stronie zauważyłam znajomego dużego zdezelowanego pikapa i zaparkowałam przy nim. Do mieszkań wchodziło się ze wspólnego korytarza, na każdym piętrze znajdowały się dwa apartamenty. Maria - Star zajmowała lokal na parterze po lewej od wiodących na piętro schodów, co odkryłam bez trudu, ponieważ przy drzwiach opierał się o ścianę Dawson. Przedstawiłam go obu czarownicom właśnie jako „Dawsona", ponieważ nie znałam jego imienia. Dawson to ogromny facet. Założę się, że można by łupać orzechy na jego bicepsach. Ma ciemne włosy, tu i ówdzie przeplecione pierwszymi siwymi, oraz schludnie przycięte wąsy. Przez całe życie wiedziałam, kim jest, choć nigdy nie poznałam go dobrze. Liczy sobie prawdopodobnie siedem czy osiem lat więcej niż ja. Ożenił się wcześnie, lecz i rozwiódł szybko. Jego syn, który zamieszkał z matką, jest niezłym futbolistą w szkole Clarice High. Dawson wygląda na twardszego niż każdy inny facet, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Nie wiem, czy chodzi o te bardzo ciemne oczy, srogą minę czy o same gabaryty. Przed wejściem do mieszkania dziewczyny wisiała taśma policyjna broniąca wstępu na miejsce zbrodni. Na jej widok łzy zakręciły mi się w oczach. Maria - Star zginęła za tymi drzwiami zaledwie parę godzin temu. Dawson wyjął zestaw kluczy (czyżby komplet Alcide'a?) i otworzył drzwi, a my pochyliłyśmy się pod taśmą i weszłyśmy do środka. A tam stanęliśmy wszyscy w milczeniu, zmartwiali i zatrwożeni stanem małego salonu. Przede mną leżał przewrócony niski stolik z dużym przecięciem szpecącym drewno. Zamrugałam na widok nieregularnych ciemnych plam na ścianach, aż pojęłam, że to krew. Zapach był słaby i nieprzyjemny. Zaczęłam oddychać płytko, ponieważ nie chciałam, żeby zrobiło mi się niedobrze. - No dobrze, co chcesz, żebyśmy tu zrobiły? - spytała Octavia. - Myślałam o rekonstrukcji ektoplazmatycznej, takiej jak ta, którą Amelia wykonała przedtem... - odparłam. - Amelia wykonała rekonstrukcję ektoplazmatyczną?! Octavia porzuciła wyniosły ton i teraz w jej głosie pobrzmiewały autentyczne zaskoczenie i zachwyt. - Nigdy żadnej nie widziałam. Moja lokatorka skinęła skromnie głową. - Z Terry, Bobem i Patsy - wyjaśniła. - Udała się wspaniale. Musieliśmy objąć duży teren. - W takim razie jestem pewna, że możemy tutaj przeprowadzić podobną - zasugerowała Octavia. Wyglądała na bardzo zainteresowaną i przejętą. Patrząc na nią, powiedziałabym, że twarz jej się nagle ożywiła, i uprzytomniłam sobie, że wcześniej przez cały czas widziałam tę kobietę wyłącznie smutną. Teraz, kiedy nie koncentrowała się dostatecznie na blokowaniu umysłu przed moim wścibstwem, docierały do mnie skrawki jej wspomnień, wiedziałam więc, że przez pierwszy miesiąc po Katrinie nierzadko zastanawiała się, co zje na kolejny posiłek i gdzie położy głowę następnej nocy. Od pewnego czasu mieszkała z rodziną, chociaż nie miałam w tej kwestii szczegółowego obrazu. - Przyniosłam ze sobą przybory - powiedziała Amelia. Jej mózg „promieniował" dumą i ulgą. Może jednak uda jej się uniknąć kary za niezręczną sytuację z udziałem Boba. Dawson stał oparty o ścianę, przysłuchując się nam z jawnym zainteresowaniem. Ponieważ był wilkołakiem, trudno mi było odczytać jego myśli, lecz bez wątpienia wyglądał na rozluźnionego. Zazdrościłam mu. Co do mnie, nie potrafiłam się czuć swobodnie w tym okropnym małym mieszkaniu, w którym ściany niemal rozbrzmiewały odgłosami dokonanej tu zbrodni.
Bałam się usiąść na dwuosobowej małej kanapie czy w fotelu. Oba siedziska obito materiałem w niebiesko - białą kratkę. Dywan był z kolei w ciemniejszym odcieniu błękitu, a ściany pomalowano białą farbą. Wszystkie kolory pasowały do siebie idealnie, choć mnie osobiście wystrój mieszkania wydawał się zbyt mało urozmaicony. Ale wyglądało na czyste i zadbane (przed morderstwem), niecałe dwadzieścia cztery godziny temu było wszak domem pewnej znajomej dziewczyny. Dostrzegłam otwarte drzwi do sypialni. Pościel na łóżku odrzucono i był to jedyny znak nieporządku w tamtym pomieszczeniu. Także kuchnia pozostała nietknięta. Centrum przemocy ewidentnie stał się salon. Ponieważ nie chciałam siadać, z braku lepszego miejsca wybrałam pustą ścianę, o którą opierał się Dawson. Podeszłam i stanęłam obok niego. Nie sądzę, żebym odbyła kiedyś dłuższą rozmowę z tym właścicielem warsztatu motocyklowego, chociaż kilka miesięcy temu wilkołak przyjął na siebie przeznaczoną dla mnie kulę. Słyszałam, że przedstawiciele prawa (w tym przypadku Andy Bellefleur i drugi detektyw, Alcee Beck) podejrzewali, że W warsztacie Dawsona odbywa się coś więcej niż tylko naprawa motocykli, nigdy jednak nie przyłapali Dawsona na żadnej niezgodnej z prawem działalności. Dawson zatrudniał się także od czasu do czasu jako ochroniarz lub podejmował się podobnych zleceń. Na pewno był stworzony do takiej roboty. - Przyjaźniłyście się? - zagadnął mnie teraz gromkim głosem, kiwając głową ku najbardziej zakrwawionej części podłogi, czyli miejscu, w którym zmarła Maria - Star. - Powiedziałabym raczej, że znałyśmy się i lubiłyśmy uściśliłam, nie chcąc udawać przesadnej rozpaczy, do której nie miałam prawa. - Widziałam ją kilka dni temu na pewnym ślubie. Zaczęłam mówić, że zrobiła na mnie wtedy dobre wrażenie, uznałam to jednak za głupie. Mało kto podejrzewa, że zostanie zamordowany. - Dawsonie, kiedy po raz ostatni rozmawiałeś z Marią Star? - spytała Amelia. - Muszę ustalić jakieś ramy czasowe. - Wczoraj wieczorem o dwudziestej trzeciej - odparł. Zadzwonił Alcide. Był poza miastem, ma na to świadków... Sąsiadka usłyszała hałas w mieszkaniu, jakieś trzydzieści minut później zadzwoniła na policję, a potem do Alcide'a. Tak, tak, jak na Dawsona to była długa przemowa. Amelia wróciła do przygotowań, a Octavia czytała jakąś cienką książkę, którą moja współlokatorka wyjęła wcześniej z małego plecaka. - Obserwowałaś kiedyś wcześniej coś takiego? - spytał mnie wilkołak. - Tak, w Nowym Orleanie. Przypuszczam, że rekonstrukcje są rzadkie i trudne do przeprowadzenia. Ale Amelia jest w tym naprawdę świetna. - Mieszka z tobą? Skinęłam głową. - Tak też słyszałem - dodał.
Milczeliśmy przez chwilę. Odkryłam, że wyglądający jak góra mięśni Dawson jest nie tylko doskonałym obrońcą, lecz także przyjemnym towarzyszem. Czarownice zaczęły wykonywać różne czynności i śpiewnie recytować jakieś strofy, zamieniając się rolami teraz Octavia była bardziej uczennicą i starała się robić to samo, co Amelia. Była też silniejsza od mojej lokatorki - może nigdy nie brała udziału w takim rytuale, lecz im dłużej trwał, tym więcej magicznej mocy w niego wkładała. W pewnym momencie ta moc stała się w małym pokoju niemal namacalna i miałam wrażenie, że drgają mi od niej wszystkie paznokcie u rąk. Dawson właściwie nie wydawał się przerażony, lecz w miarę jak zwiększał się napór magii, jawnie rosła też czujność wilkołaka. Opuścił ręce wzdłuż bioder i wyprostował się, a ja poszłam w jego ślady. Chociaż wiedziałam, czego się spodziewać, i tak zdumiałam się na widok Marii - Star, gdy nagle pojawiła się w pomieszczeniu wraz z nami. Poczułam, że stojący obok mnie Dawson wykonał z zaskoczenia jakiś ruch. Dziewczyna malowała sobie właśnie paznokcie u stóp. Długie ciemne włosy zebrała w kucyk na czubku głowy. Siedziała na dywanie przed telewizorem, z gazetą starannie rozłożoną pod stopą, której poświęcała uwagę. Jej odtworzona przy użyciu czarów podobizna była podobnie rozmyta jak obraz mojej kuzynki Hadley, której ostatnie godziny życia obserwowałam podczas poprzedniej rekonstrukcji. Marii - Star jakby brakowało kolorów i wyglądała bardziej jak własna podobizna wypełniona błyszczącym żelem. Ponieważ mieszkanie obecnie prezentowało się inaczej niż kiedy tu siedziała, efekt był naprawdę niesamowity. Dokładniej mówiąc, Maria - Star tkwiła w samym centrum przewróconego teraz niskiego stolika. Nie musieliśmy długo czekać. Dziewczyna skończyła malować paznokcie, po czym usiadła prosto, gapiąc się w telewizor (który w tej chwili był wyłączony) i czekając, aż wyschną. Podczas oczekiwania wykonała też nogami kilka ćwiczeń. W końcu wzięła lakier i wyjęła małe separatory z gąbki, które na czas malowania wsunęła między palce, potem złożyła gazetę. Wstała i weszła do łazienki. Ponieważ drzwi do tego pomieszczenia były teraz ledwie uchylone, „rozmyta" Maria - Star musiała przez nie przeniknąć. Z naszego miejsca pod ścianą Dawson i ja nie widzieliśmy wnętrza, toteż Amelia, która wcześniej wyciągnęła ręce w jakimś jakby podtrzymującym coś geście, wzruszyła lekko ramionami, czym pewnie pragnęła nas powiadomić, że Maria - Star nie robi niczego ważnego. Może było to ektoplazmatyczne sikanie? Po kilku minutach młoda kobieta ukazała nam się ponownie, tym razem w nocnej koszuli. Wkroczyła do sypialni i odgarnęła pościel na łóżku. Nagle odwróciła głowę ku drzwiom. Czułam się jak na występie mima. Maria - Star bez wątpienia usłyszała jakiś odgłos przy drzwiach i był to odgłos nieoczekiwany. Nie wiedziałam, czy ktoś zadzwonił do drzwi, zastukał czy próbował sforsować zamek. Początkowo dziewczyna jedynie patrzyła na nie z uwagą, szybko jednak rysy jej twarzy wykrzywiły się - najpierw w trwodze, a później w panice. Wróciła do salonu i podniosła telefon komórkowy, który pojawił się, gdy go dotknęła. Wystukała dwie cyfry. Dzwoniła wyraźnie na numer zakodowany na liście szybkiego wybierania. Jednakże telefon rozmówcy prawdopodobnie nawet nie zdążył zadzwonić, gdy nagle napastnicy gwałtownie pchnęli do środka drzwi, a w progu stanął mężczyzna - pół wilk, pół człowiek. W miarę jak podchodził do Marii - Star, która stanowiła skupisko rekonstrukcji, stawał się coraz lepiej widoczny. Skoczył na dziewczynę, powalił ją na podłogę i mocno ugryzł w ramię. Maria - Star otworzyła szeroko usta i wiedziałam, że krzyczy. Walczyła dzielnie, jak przystało na wilkołaczycę, niestety, napastnik całkowicie ją zaskoczył i wciąż przyciskał jej ręce do podłogi. Krew płynąca z rany po ugryzieniu miała postać lśniących smug. Dawson chwycił mnie za rękę i z jego gardła dobył się głośny ryk. Nie wiedziałam, czy mój towarzysz jest wściekły z powodu ataku na dziewczynę, czy też podniecony walką i widokiem krwi. A może ogarnęły go wszystkie te emocje naraz? Tuż za pierwszym wilkołakiem wszedł drugi. Był w ludzkiej postaci. W prawej ręce trzymał nóż, który wbił w pierś Marii Star, po czym wyrwał go i znów wbił. Kiedy nóż się uniósł, każdą ze ścian upstrzyły krople krwi. Widzieliśmy ją, co oznaczało, że we krwi również znajduje się ektoplazma (czy cokolwiek). Pierwszego napastnika nie znałam, natomiast tego drugiego całkiem nieźle. Był to Cal Myers, prawa ręka Furnana i detektyw
policji w Shreveport. Cały atak przeprowadzili błyskawicznie, toteż trwał zaledwie kilka sekund. W chwili, gdy uznali, że Maria - Star na pewno nie przeżyje napaści, odeszli, zamykając drzwi za sobą. Zaszokowała mnie nagłość i straszne okrucieństwo morderstwa, toteż poczułam, że oddycham coraz szybciej. Ciało Marii - Star, połyskujące i prawie przezroczyste, leżało na naszych oczach wśród zniszczonych mebli jeszcze przez moment (widziałam lśniące plamy krwi na jej nocnej koszuli i na podłodze wokół), a potem po prostu zniknęło, ponieważ w tej właśnie chwili dziewczyna umarła. Staliśmy wszyscy nieruchomo, przerażeni i milczący. Czarownice nie odzywały się, ręce opadły im do boków, jak gdyby obie kobiety były marionetkami, którym ktoś odciął sznurki. Octavia płakała, łzy płynęły po jej pomarszczonych policzkach. Amelia miała taką minę, jakby zbierało jej się na wymioty. Nagle zaczęłam dygotać na całym ciele, a Dawson patrzył na miejsce zbrodni z obrzydzeniem. - Nie rozpoznałem pierwszego mężczyzny, bo tylko częściowo był w ludzkiej postaci - odezwał się. - Ale drugi wyglądał dość swojsko. To chyba jakiś gliniarz, prawda? Ze Shreveport? - Tak, Cal Myers. Lepiej zadzwoń do Alcide'a powiedziałam, kiedy odzyskałam głos. - I niech Herveaux wyśle tym paniom zapłatę, gdy już upora się z bieżącymi sprawami. Sądziłam, że może Alcide nie jest obecnie w stanie myśleć o tak przyziemnych kwestiach, ponieważ rozpacza po utracie Marii - Star, niemniej jednak czarownice sprawiły się doskonale, mimo że ani słowem nie zająknęły się o wynagrodzeniu. Na pewno powinny je otrzymać za włożony wysiłek. Rekonstrukcja bez wątpienia kosztowała je naprawdę sporo energii, toteż obie opadły teraz znużone na małą kanapę. - Kiedy odzyskacie, panie, siły - powiedział Dawson lepiej jak najszybciej stąd wyjdźmy. Nie wiadomo, kiedy wróci policja. Technicy z laboratorium kryminalnego skończyli pracę zaledwie pięć minut przed waszym przyjściem. Czarownice wstały zatem i zaczęły zbierać swoje rzeczy, a ja tymczasem zwróciłam się do Dawsona: - Mówiłeś, że Alcide ma dobre alibi? Wilkołak pokiwał głową. - Zadzwoniła do niego sąsiadka Marii - Star. Wcześniej powiadomiła policję, gdyż usłyszała dobiegające z mieszkania hałasy. To prawda, że dzwoniła do Alcide'a na komórkę, ale odebrał natychmiast, a sąsiadka zarzeka się, że w tle były dźwięki z hotelowego baru. Poza tym, Alcide znalazł się w tym barze z osobami poznanymi tego dnia i ci ludzie przysięgali, że dowiedział się o zabójstwie dziewczyny w ich towarzystwie. Gdyby wychodził, na pewno by o tym szczególe nie zapomnieli. - Policja zapewne próbuje ustalić motyw zbrodni. Cóż, tak postępowali funkcjonariusze w serialach telewizyjnych. - Nie miała wrogów - zauważył Dawson. - Co teraz? - spytała Amelia. Ona i Octavia stały, lecz wyraźnie wyglądały na wycieńczone. Dawson wyprowadził nas z mieszkania i zamknął drzwi na klucz. Dziękuję, że przyszłyście - powiedział obu czarownicom, po czym zwrócił się do mnie: - Sookie, mogłabyś pojechać ze mną i
wyjaśnić Alcide'owi to, co właśnie widzieliśmy? Czy Amelia może odwieźć panią Fant? - Ach, pewnie tak. O ile nie jest zbyt zmęczona. Czarownica odparła, że chyba da radę. Przyjechałyśmy moim samochodem, więc rzuciłam jej kluczyki. - Dobrze prowadzisz? - spytałam, ot tak, dla pewności. Skinęła głową. - Będę jechała powoli. Gramoląc się do pikapa Dawsona, uprzytomniłam sobie, że właśnie wciągnięto mnie jeszcze głębiej w wilkołaczą wojnę. Potem pomyślałam: kurczę, przecież Patrick Furnan już próbował mnie zabić. Gorzej być nie może, czyż nie? ROZDZIAŁ SIÓDMY Chociaż z zewnątrz pojazd Dawsona, dodge ram, wyglądał na poobijany, w środku panował idealny porządek. Wóz nie był nowy - prawdopodobnie pięcioletni - lecz bardzo dobrze utrzymany, zarówno pod maską, jak i w kabinie. - Nie jesteś członkiem stada, prawda, Dawson? - Mam na imię Tray. Tray Dawson. - Och, przepraszam. Wilkołak wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nie ma sprawy". - Nigdy nie byłem dobrym zwierzęciem stadnym - odparł. - Nie potrafiłem dostosować się do obowiązujących zasad. Nie umiałem znaleźć swego miejsca w... hierarchii służbowej. - Więc dlaczego przyłączyłeś się do buntu? - spytałam. - Patrick Furnan usiłował wywalić mnie z interesu odrzekł. - Z jakiego powodu? - Nie ma już w okolicy zbyt wielu warsztatów zajmujących się naprawą motocykli, szczególnie odkąd Furnan został przedstawicielem Harleya - Davidsona na Shreveport - tłumaczył Dawson. - Furnan jest zachłanny. Chce zagarnąć wszystkie możliwe zyski. Nie dba o to, kto przez niego zbankrutuje. Kiedy zrozumiał, że nie zamierzam zamknąć warsztatu, nasłał na mnie paru swoich zbirów. Pobili mnie i zdemolowali warsztat. - Chyba byli naprawdę dobrzy w swoim fachu zauważyłam. Trudno mi było uwierzyć, że ktoś jest w stanie pokonać Dawsona. - Powiadomiłeś policję? - Nie. Gliniarze z Bon Temps i tak za mną nie przepadają. Ale za to dołączyłem do grupy Alcide'a. Zatem detektyw Cal Myers nie po raz pierwszy wykonywał dla Furnana brudną robotę. Właśnie Myers był jego wspólnikiem w oszustwie podczas wyborów przywódcy stada. A jednak przeżyłam prawdziwy wstrząs, patrząc, jak
posuwa się aż do zamordowania Marii - Star, której jedynym grzechem była miłość do Alcide'a. Widziałam jednak tę zbrodnię na własne oczy. - A za co nie lubi cię policja z Bon Temps? - spytałam, skoro już rozmawialiśmy o przedstawicielach organów ścigania. Roześmiał się. - Kiedyś sam byłem gliniarzem. Nie wiedziałaś? - Nie - wyznałam, autentycznie zaskoczona. - Nie żartujesz? - Nie, naprawdę pracowałem w policji - zapewnił mnie. W Nowym Orleanie. Tyle że nie lubię polityki i gierek personalnych, a mój kapitan okazał się prawdziwym gnojem... Wybacz mi słownictwo. Minęło sporo czasu od ostatniego razu, kiedy ktoś przeprosił mnie za niezbyt cenzuralny wyraz. Kiwnęłam głową. - I coś się stało? - podsunęłam. - Tak, w końcu kompletnie przestaliśmy się dogadywać. Kapitan oskarżył mnie o kradzież jakichś pieniędzy, które zostawił na stole rzekomo pewien śmieć, którego aresztowaliśmy w domu. - Dawson z oburzeniem potrząsnął głową. - No i wtedy musiałem odejść. A szczerze lubiłem tę robotę. - Co w niej lubiłeś? - Żaden dzień nie był podobny do drugiego. Tak, jasne, codziennie wsiadaliśmy do radiowozów i patrolowaliśmy ulice. Ten element zawsze się powtarzał. Ale za każdym razem, gdy wyjeżdżaliśmy, zdarzało się coś innego. Zgodziłam się z nim. Potrafiłam zrozumieć, co mi chce powiedzieć. W barze również każdy dzień jest nieco inny od poprzedniego, chociaż kolejne prawdopodobnie nie różniły się od siebie tak bardzo jak dni, które Tray Dawson spędzał w pojeździe patrolowym. Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Wiedziałam, że mój towarzysz zastanawia się nad szansami, jakie ma Alcide w walce z Furnanem o dominację. Uważał Alcide'a za szczęściarza, ponieważ spotykał się z Marią - Star i ze mną, a także - czy może przede wszystkim - dlatego że z życia Herveaux zniknęła swego czasu ta suka Debbie Pelt. Krzyżyk na drogę, pomyślał. - Teraz ja chciałbym zadać pytanie tobie - powiedział nagle. - Tak będzie sprawiedliwie - zgodziłam się. - Masz coś wspólnego ze zniknięciem Debbie? Zrobiłam głęboki wdech. - Tak. Samoobrona. - I dobrze. Ktoś musiał to zrobić. Znów milczeliśmy, tym razem co najmniej dziesięć minut. Nie ma co rozpamiętywać przeszłości, ale muszę podkreślić, że Alcide zerwał z Debbie Pelt jeszcze zanim . go poznałam. Potem trochę się spotykaliśmy, można by rzec. Tak czy owak, Debbie uznała mnie za wroga i usiłowała zabić. Byłam po
prostu szybsza! Pogodziłam się z tym... w stopniu, w jakim można sobie wybaczyć taki czyn. Alcide jednakże, odkąd się o wszystkim dowiedział, już nigdy nie spojrzał na mnie tak samo jak wcześniej. Kto mógłby go za to winić? Poznał Marię - Star i było dobrze. Było, ale się skończyło... Poczułam, że łzy stają mi w oczach, i wyjrzałam za okno. Minęliśmy już tor wyścigowy i zjazd do centrum Pierre Bossier Mall. Przejechaliśmy jeszcze obok kilku bocznych dróg, aż wreszcie Dawson skręcił w jedną z nich. Przez jakiś czas pokonywaliśmy labirynt ulic w skromnej dzielnicy mieszkaniowej. Dawson zerkał we wsteczne lusterko tak często, że nawet ja uświadomiłam sobie, że sprawdza, czy ktoś nas nie śledzi. Nagle wjechał na podjazd i znaleźliśmy się za domem nieznacznie większym niż pozostałe i skromnie odeskowanym białym sidingiem. Zaparkowaliśmy obok innego pikapa na tyłach, pod zadaszeniem dla pojazdów. Niedaleko stał również mały nissan oraz kilka motocykli, którym Tray przyjrzał się z zawodowym zainteresowaniem. - Czyj to dom? - Trochę się wahałam, czy zadać to pytanie, ale przecież chciałam wiedzieć, gdzie jestem. - Amandy - odparł. Czekał, aż go wyprzedzę, więc przeszłam trzy metry prowadzące do tylnych drzwi i wcisnęłam dzwonek. - Kto tam? - usłyszałam stłumiony głos. - Sookie i Dawson - powiedziałam. Drzwi otworzyły się ostrożnie. Amanda blokowała wejście, toteż nie mogliśmy zobaczyć, co i kto jest za nią. Jak wspomniałam, nie znam się zbytnio na krótkiej broni palnej, lecz kobieta trzymała chyba jakiś duży rewolwer, z którego zresztą celowała prosto w mój biust. Już drugi raz w ciągu dwóch dni ktoś do mnie mierzył. Nagle poczułam straszliwe zimno i zakręciło mi się w głowie. - No dobra - mruknęła Amanda, gdy dokładnie nas sobie obejrzała. Okazało się, że za nią stoi Alcide, trzymając w pogotowiu strzelbę myśliwską. Kiedy weszliśmy, pojawił się przed nami, a upewniwszy się, że to my, wrócił do kuchni, położył strzelbę na blacie i zajął miejsce przy stole. - Przykro mi z powodu Marii - Star, Alcide powiedziałam, starając się nie pokazywać po sobie nerwowości, chociaż naprawdę przeraziłam się, że ktoś celuje do mnie z broni, szczególnie z tak bliskiej odległości, jak zrobiła to Amanda. - Jeszcze to do mnie nie dotarło - odparł głosem beznamiętnym i pozornie spokojnym. Pragnął zapewne powiedzieć, że jeszcze nie oswoił się z tą straszną nowiną. Chcieliśmy razem zamieszkać. To by uratowało jej życie. Wiedziałam, że w takiej sytuacji nie ma sensu zadręczanie się historyjkami typu „co by było, gdyby". W ten sposób Alcide jedynie sam sobie zadawał dodatkowe tortury. A przecież to, co się w rzeczywistości zdarzyło, było wystarczająco okropne. - Wiemy, kto to zrobił - oznajmił Dawson i wiedziałam, że wszystkie zebrane osoby wyraźnie zadygotały. W domu było więcej wilkołaków - wyczuwałam je teraz i wszystkie zwróciły baczną uwagę na stwierdzenie Dawsona. - Co? Jak? - spytał Alcide i błyskawicznie zerwał się na równe nogi.
- Skłoniła swoje przyjaciółki czarownice do wykonania jakiejś... rekonstrukcji - wyjaśnił Tray, kiwając głową w moją stronę. - Obserwowałem to. Przyszło dwóch facetów. Jednego z nich nigdy nie spotkałem, co oznacza, że Furnan wprowadził jakieś wilki z zewnątrz. Drugim był Cal Myers. Alcide zacisnął wielkie dłonie w pięści. Przez głowę przelatywały mu setki myśli. Chciał coś powiedzieć, lecz chyba nie wiedział, od czego zacząć. - Pomagier Furnana - oznajmił w końcu, skupiając się na jednej z wielu kwestii. - Czyli że mamy wszelkie prawo zabić go na miejscu. Porwiemy też jednego z drani i każemy mu gadać. Ale nie możemy przyprowadzić zakładnika tutaj, ktoś by coś zauważył... Tray, gdzie? - „Psi Włos" - odpowiedział Dawson. Amanda niezbyt się ucieszyła z tego pomysłu. Do niej należał ten bar i użycie lokalu jako miejsca egzekucji czy tortur nie mogło jej się spodobać. Otworzyła usta, chcąc zaprotestować, lecz Alcide spojrzał jej w oczy i warknął, a jego twarz wykrzywiła się w minę, jakiej nigdy u niego nie widziałam. Wilkołaczyca cofnęła się ze strachu, po czym kiwnęła głową na zgodę. Następne zdanie Alcide wypowiedział głośniej: - Cala Myersa może zabić każdy, kto go zobaczy. - Ale Cal jest członkiem stada i jako taki zasługuje na proces sądowy - jęknęła Amanda, a potem ponownie skuliła się ze strachu, poprawnie przewidując, że Alcide za chwilę wściekle na nią ryknie. - Nie spytaliście mnie o mężczyznę, który usiłował mnie zabić - wtrąciłam się. Chciałam rozładować napięcie. Alcide, chociaż był naprawdę rozgniewany, pozostał człowiekiem zbyt przyzwoitym, by wytknąć mi, że przeżyłam atak, Maria - Star zaś nie. Nie oznajmił też, że Marię - Star ogromnie kochał, a ja ledwie go obchodzę. Nic nie powiedział, choć obie te myśli przemknęły mu przez głowę. - To był jakiś wilkołak - ciągnęłam. - Mierzył na oko z metr siedemdziesiąt osiem, miał dwadzieścia kilka lat. Gładko ogolony. Ciemne włosy, niebieskie oczy i duże znamię na szyi. - Och - powiedziała Amanda. - To mógł być ten... jak mu tam... Ten nowy mechanik z warsztatu Furnana. Furnan zatrudnił go w ubiegłym tygodniu. Już wiem, Lucky Owens. Ha! Kto był z tobą? - Byłam z Erikiem Northmanem - odparłam. Zapadło długie, nie całkiem przyjazne milczenie. Wilkołaki i wampiry, nawet jeśli nie są wobec siebie otwarcie wrogie, pozostają naturalnymi przeciwnikami. - Czyli że ten facet nie żyje? - spytał sensownie Dawson. Przytaknęłam. - Jak to możliwe, że się do was zbliżył? - spytał Alcide nieco bardziej racjonalnym tonem. - Interesujące pytanie - przyznałam. - Byłam na autostradzie międzystanowej z Erikiem, wracaliśmy do Bon Temps ze Shreveport z kolacji, którą zjedliśmy w jednej z tutejszych restauracji. - A kto wiedział, gdzie będziesz i z kim? - zainteresowała się Amanda, podczas gdy głęboko zatopiony w myślach Alcide
wpatrywał się z marsową miną w podłogę. - Albo że musisz tego wieczoru wrócić do domu autostradą międzystanową. Dawson naprawdę rósł w moich oczach. Zadawał same mądre pytania i podsuwał trafne sugestie. - Powiedziałam mojej lokatorce, że wyjeżdżam na kolację, ale nie mówiłam jej, dokąd - odrzekłam. Spotkaliśmy się na miejscu z osobą, którą moim zdaniem możemy w tej historii pominąć. O wszystkim wiedział też oczywiście Eric, ponieważ przywiózł mnie i odwiózł. Na pewno ani on, ani ten drugi mężczyzna nie zdradzili mnie. - Jak możesz być tego taka pewna? - spytał Dawson. - Eric przyjął kulę, chroniąc mnie - wyjaśniłam. - A osoba, z którą mnie umówił, jest moim krewnym. Amanda i Dawson nie mieli pojęcia, jak mała jest moja rodzina, więc nie rozumieli, jak doniosłe było to oświadczenie. Jednakże Herveaux, który wiedział o mnie znacznie więcej, wytrzeszczył oczy. - Zmyślasz - warknął. - Nie, wcale nie! Obrzuciłam go piorunującym spojrzeniem. Zdawałam sobie sprawę z tego, jak straszny jest to dzień dla Alcide'a, ale nie musiałam mu się tłumaczyć ze swego życia. Coś nagle przyszło mi do głowy. - Wiecie co? Kelner... kelner w restauracji był wilkołakiem. To by wiele tłumaczyło - Jak się nazywa ta restauracja? - „Les Deux Poissons". Nie wymówiłam nazwy ze zbyt dobrym akcentem, niemniej jednak wilkołaki skojarzyły. - Kendall tam pracuje - zauważył Alcide. - Kendall Kent. Długie rudawe włosy? Kiwnęłam głową, a Herveaux popatrzył ze smutkiem. - Sądziłem, że przejdzie jednak na naszą stronę. Byliśmy kilka razy na piwie. - To najstarszy syn Jacka Kenta. Wystarczyło, by zadzwonił do kogo trzeba - stwierdziła Amanda. - Może nie wiedział... - Nie ma dla niego usprawiedliwienia - przerwał jej Dawson. Jego głęboki głos rozbrzmiał niespodziewanie w małej kuchni. Kendall wiedział na pewno, kim jest Sookie, choćby z wyborów przywódcy. Przecież jest przyjaciółką stada. Zamiast powiedzieć Alcide'owi, że dziewczyna znajduje się na naszym terenie i powinniśmy ją chronić, zadzwonił do Furnana i podał mu jej miejsce pobytu, a może nawet powiadomił, kiedy wyszła do domu. Lucky tylko na to czekał. Chciałam zaprotestować, ponieważ nie miałam pewności, że całe zdarzenie odbyło się właśnie w ten sposób, kiedy jednak zastanowiłam się nad szczegółami, uznałam, że mniej więcej tak to się zapewne odbyło. Chcąc ustalić, czy pamiętam dokładnie wszystkie fakty, zadzwoniłam do Amelii i spytałam, czy ubiegłego wieczoru mówiła może komuś przez telefon, gdzie jestem. - Nie - zapewniła mnie. - Zadzwoniła do mnie tylko Octavia, która cię jeszcze wtedy nie znała. Telefonował też ten pumołak,
którego poznałam na ślubie twojego brata. Wierz mi, twoje imię ani razu nie pojawiło się w rozmowie. Dzwonił Alcide, naprawdę zaniepokojony. No i Tanya, ale nic jej nie powiedziałam. - Dzięki, współlokatorko - powiedziałam. - Lepiej się czujesz? - O tak, znacznie lepiej. A Octavia już pojechała z powrotem do Monroe, do rodziny, u której się zatrzymała. - Okej, zobaczymy się, gdy wrócę. - Zdążysz do pracy? - Tak, tak, muszę zdążyć! - Ze względu na tamten tydzień, który spędziłam w Rhodes, powinnam uważnie przestrzegać harmonogramu pracy, w przeciwnym razie inne kelnerki zbuntują się i wytkną Samowi, że pozwala mi na takie przerwy. Z tą myślą rozłączyłam się. - Nie powiedziała nikomu - oznajmiłam. - Czyli że ty... i Eric zjedliście niespiesznie kolację w drogiej restauracji w towarzystwie innego mężczyzny? upewnił się Alcide. Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Jego stwierdzenie było trochę nie na temat. Skupiłam się na jego myślach. Nigdy nie próbowałam takich działań w takim zamieszaniu. Odkryłam, że Alcide nie tylko odczuwa żal z powodu śmierci Marii - Star, lecz ma także wyrzuty sumienia, że jej przed tym nie uchronił, targa nim gniew, że zostałam wciągnięta w wilkołaczy konflikt, a nade wszystko aż się palił do walki. W dodatku - irracjonalnie - nie podobała mu się wiadomość, że umówiłam się z Erikiem. Z szacunku dla jego tragedii starałam się nie skomentować tego, co odkryłam. Zresztą, sama miałam mieszane uczucia. Odkryłam jednak, że nagle Alcide zaczął mnie straszliwie męczyć. - No dobrze - mruknęłam. - Toczcie sami swoje bitwy. Zjawiłam się i pomogłam, gdy mnie o to poprosiliście, najpierw na wybory przywódcy stada, a teraz dziś. Trochę mnie to kosztowało w sensie emocjonalnym, ale niech tam. Pieprz się, Alcide Herveaux! Może Furnan jest rzeczywiście od ciebie lepszy. Odwróciłam się na pięcie, zauważyłam, że Tray Dawson patrzy na Alcide'a znacząco, niemniej jednak wymaszerowałam z kuchni, zeszłam po schodach i znalazłam się pod wiatą dla samochodów. Gdyby leżała tam jakaś puszka, bez wahania bym ją kopnęła. - Odwiozę cię do domu - powiedział Dawson, zjawiając się u mojego boku. Natychmiast pomaszerowałam do jego pikapa, wdzięczna za wsparcie. Kiedy wyszłam z domu, nie myślałam, co będzie dalej. Wiecie, co najgorzej psuje dobre wyjście? Kiedy trzeba wrócić pokornie i poprosić o możliwość sprawdzenia w książce telefonicznej numeru radio taxi. Po sprawie z Debbie uwierzyłam, że Alcide naprawdę mnie nienawidzi. Najwyraźniej jednak jego niechęć nie była tak
wielka, jak sądziłam. - Ironia losu, co? - spytałam po długim milczeniu. - O mało nie zastrzelono mnie poprzedniej nocy, ponieważ Patrick Furnan myślał, że moja śmierć zdenerwuje Alcide'a. A ja jeszcze dziesięć minut temu przysięgłabym, że nie jest to prawda. Dawson zrobił minę, z której wynikało, że wolałby pokroić kilogram cebuli niż omawiać ze mną tę kwestię. Odezwał się jednak, chociaż dopiero po kolejnej długiej chwili ciszy. - Alcide zachowuje się może jak dupek - oświadczył - ale naprawdę ma dużo na głowie. - Rozumiem to - odparłam i ugryzłam się w język, by nie wyrwała mi się kolejna głupota. *** Udało mi się zjawić w domu na tyle wcześnie, że bez problemów zdążyłam się przygotować do pracy na wieczór. Byłam jednak tak wytrącona z równowagi, że podczas zmieniania stroju o mało nie rozdarłam sobie czarnych spodni roboczych, gdyż szarpnęłam je za mocno. A włosy przeczesałam niepotrzebnie tak energicznym ruchem, że niemal ich sobie nie powyrywałam. - Mężczyźni są niepojętymi kretynami - obwieściłam Amelii. - Co ty nie powiesz? - odburknęła. - Kiedy szukałam dziś Boba, znalazłam w lesie kotkę z kociętami. Zgadniesz, jak wyglądały? Wszystkie były czarno - białe! Naprawdę nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. - Więc do diabła z obietnicą, którą mu dałam, prawda? Teraz zamierzam się bawić. On może uprawiać seks, zatem i mnie wolno. A jeśli drań znowu zwymiotuje na moją narzutę, potraktuję go miotłą. Próbowałam nie patrzeć jej w oczy. - Nie będę cię winić - powiedziałam, zmuszając się do poważnego tonu. Przyjemnie było walczyć z ochotą roześmiania się zamiast z pokusą spuszczenia komuś lania. Chwyciłam torebkę, sprawdziłam, jak leży kitka - w lusterku w łazience, tej, do której wchodzi się z korytarza - a następnie wyszłam tylnymi drzwiami i pojechałam do „Merlotte'a". Poczułam zmęczenie, zanim w ogóle przekroczyłam próg w drzwiach dla personelu. Nie był to dobry symptom, skoro dopiero miałam zacząć zmianę. Kiedy chowałam torebkę w głębokiej szufladzie biurka, której wszystkie używamy, nigdzie nie zauważyłam Sama. Poszłam korytarzem, z którego przechodzi się do dwóch ogólnie dostępnych toalet, biura mojego szefa, magazynu i kuchni (chociaż drzwi do niej przez większość czasu są zamknięte na klucz od środka), i znalazłam Merlotte'a za barem. Pomachałam mu, zawiązując biały fartuszek, który wzięłam wcześniej ze stosu innych. Wsunęłam bloczek na zamówienia i ołówek do kieszeni, rozejrzałam się, szukając Arlene, którą zastępowałam, po czym badawczo obrzuciłam spojrzeniem stoliki w naszym rewirze. Od razu straciłam resztki zapału do pracy. Nie, nie będę miała spokojnego wieczoru. Przy jednym z moich stolików siedziały jakieś dupki w podkoszulkach z napisem „Bractwo Słońca". Bractwo jest radykalną organizacją, której członkowie twierdzą, że: (a) wampiry są grzeszne z natury, czyli niewiele lepsze od demonów, i: (b) należy je wszystkie wybić. „Kaznodzieje" z Bractwa, ma się rozumieć, nie głoszą tych teorii publicznie, niemniej jednak powszechnie wiadomo, że zwolennikom organizacji zaleca się całkowitą likwidację nieumarłych. Słyszałam, że istnieje nawet podręcznik, w którym początkujący
wyznawcy mogą znaleźć praktyczne rady w kwestii realizacji tych postulatów. Po eksplozjach w Rhodes poziom nienawiści w organizacji wzrósł, a jej członkowie stali się jeszcze zuchwalsi. Bractwo Słońca powstało w czasie, kiedy Amerykanie próbowali pogodzić się z czymś nowym i niezrozumiałym, czyli gdy setki wampirów zalały kraj, w którym spotkały się z najbardziej życzliwym przyjęciem ze wszystkich państw na świecie. Ponieważ kilka fanatycznych nacji, katolickich i muzułmańskich, nie uznało nieumarłych i w państwach tych każdy obywatel miał prawo zabić każdego napotkanego wampira, Stany Zjednoczone zaczęły przyjmować uchodźców z tamtych rejonów ofiary prześladowań religijnych lub politycznych; przeciwko tej polityce wielu Amerykanów natychmiast gwałtownie zaprotestowało. Niedawno widziałam na zderzaku jakiegoś samochodu nalepkę, na której przeczytałam: „Potwierdzę, że wampiry są żywe, dopiero kiedy oderwiecie mi lodowate palce od mojego rozharatanego gardła". Osobiście uważam Bractwo Słońca za nietolerancyjną organizację ciemnych mas i gardzę osobami, które wstąpiły w jej szeregi. Przyzwyczaiłam się wszakże nie rozmawiać o tym w barze, tak jak unikam tu dyskusji na temat aborcji, prawa do posiadania broni czy problemu służby homoseksualistów w wojsku. Podejrzewałam, że mężczyźni w podkoszulkach promujących Bractwo Słońca są znajomymi Arlene. Moja głupiutka eksprzyjaciółka dała się kompletnie opętać pseudoreligii krzewionej przez tę organizację nienawiści. Arlene szorstko poinformowała mnie, co w trakcie jej zmiany działo się w naszym rewirze, po czym wymaszerowała drzwiami dla pracowników, obrzucając mnie twardym spojrzeniem. Gdy obserwowałam jej odejście, zastanowiłam się, jak miewają się jej dzieciaki. Kiedyś często się nimi opiekowałam. A teraz - jeśli słuchały matki najprawdopodobniej mnie nienawidziły. Otrząsnęłam się z przygnębienia, gdyż Sam nie płaci mi za humorzastość. Obeszłam moje stoliki, uzupełniłam klientom napoje, spytałam, czy chcą zamówić coś do jedzenia, przyniosłam czysty widelec kobiecie, która upuściła swój, dostarczyłam dodatkowe serwetki na stolik, przy którym Sum Hennessy jadł polędwiczki, i wymieniłam wesołe uwagi z facetami siedzącymi przy barze. Gości przy stoliku Bractwa Słońca traktowałam tak samo jak innych, a oni nie zwracali na mnie szczególnej uwagi, co bardzo mi odpowiadało. Sądziłam, że niedługo wyjdą, nie sprawiając mi żadnych kłopotów. Miałam na to nadzieję do czasu, aż weszła Pam. Pam ma skórę białą jak papier i kojarzy mi się z główną bohaterką powieści Alicja w Krainie Czarów - a raczej Alicją, która została wampirzycą. Dziś wieczorem w dodatku przepasała proste jasne włosy podtrzymującą je opaską, miała też na sobie sukienkę zamiast typowego dla niej zestawu ze spodniami. Pam jest śliczna - nawet jeśli wygląda jak wampirzyca wrzucona do odcinka starego serialu familijnego Leave It to Beaver. Jej sukienka miała małe bufiaste rękawki z białym oblamowaniem, a kołnierzyk identyczne obszycia. Maleńkie guziczki na górnej części sukienki były białe i pasowały do kropeczek na spódniczce. Zauważyłam, że nie nosi rajstop, ale wiem, że wszelki odcień rajstop, który by wybrała, odstawałby dziwacznie od jej bladej karnacji. - Witaj, Pam - zagaiłam, kiedy do mnie podeszła. - Sookie - odparła ciepło i cmoknęła mnie w policzek. Jej pocałunek był lekki i zimny jak płatek śniegu. - Co się dzieje? - spytałam. Pam wieczorami pracowała zwykle w „Fangtasii". - Mam randkę - wyjaśniła. - Sądzisz, że dobrze wyglądam? Obróciła się wokół własnej osi. - Tak, jasne - powiedziałam. - Zawsze dobrze wyglądasz, Pam. - To była absolutna prawda. Chociaż często wybierała stroje wręcz ultrakonserwatywne i osobliwie niemodne, we wszystkim było jej do twarzy. Pam cechuje niezwykły urok, jest równocześnie słodka i ogromnie niebezpieczna. - Kto jest tym szczęściarzem? Popatrzyła na mnie tak figlarnie, jak figlarnie może popatrzeć licząca sobie ponad dwieście lat wampirzyca.
- A kto powiedział, że to facet? - spytała. - No tak. - Rozejrzałam się. - Kto miał to szczęście? W tym właśnie momencie do baru weszła moja lokatorka. Amelia miała na sobie piękne spodnie z czarnego płótna, buty na obcasie i sweterek w kolorze złamanej bieli. A w uszach szylkretowe kolczyki z bursztynem. Również prezentowała się nobliwie, lecz bardziej nowocześnie. Dołączyła do nas, uśmiechnęła się do Pam i spytała: - Zamówiłaś już? Wampirzyca odwzajemniła się uśmiechem, jakiego nigdy przedtem u niej nie widziałam. Był... wstydliwy. - Nie - odparła - czekałam na ciebie. Usiadły przy barze i Sam je obsłużył. Szybko ucięły sobie pogawędkę, a kiedy wypiły po drinku, zeskoczyły ze stołków i ruszyły do wyjścia. Gdy mijały mnie w drodze do drzwi, Amelia powiedziała: - Zobaczymy się, kiedy się zobaczymy. Był to jej sposób powiadomienia mnie, że dziś wieczorem może nie zjawi się w domu. - Świetnie, bawcie się dobrze - odrzekłam. Odejście dziewczyn śledziła więcej niż jedna para męskich oczu. Gdyby ludzkie rogówki zaparowywały niczym szkła okularów, mało który facet spośród dzisiejszych klientów widziałby ostro. Ponownie obeszłam stoliki w moim rewirze, donosząc piwo gościom przy jednym, kładąc rachunek na innym... aż dotarłam do stołu, przy którym siedziało dwóch facetów w koszulkach z logo Bractwa Słońca. Obaj nadal patrzyli na drzwi, jak gdyby oczekiwali, że Pam wróci, wskoczy do środka i krzyknie: „Buuu!". - Czy właśnie widziałem to, co myślę? - spytał mnie jeden z mężczyzn. Miał po trzydziestce, był gładko ogolonym brunetem. Ot, przeciętny facet. Drugiemu z kolei na pewno ostrożnie bym się przyjrzała, gdybyśmy wsiedli we dwoje do windy. Był szczupły i miał pełny zarost - wąsy i brodę aż po uszy. Zauważyłam też kilka niezdarnie wykonanych tatuaży, które skojarzyły mi się z więziennymi, a do kostki przypiął sobie nóż, który bez trudu odkryłam, gdy wyczytałam z jego myśli, że przyszedł tu uzbrojony. - A co pan niby właśnie widział? - spytałam słodziutko. Brunet uznał mnie za niezbyt rozgarniętą, ja jednak uważam taki kamuflaż za dobry, a dzięki reakcji mężczyzny wiedziałam przynajmniej, że Arlene nic mu nie powiedziała o moim małym dziwactwie. Nikt w Bon Temps (gdyby popytać przed kościołem w niedzielę) nie przyznałby, że telepatia jest możliwa. Z kolei ludzie przed „Merlotte'em" w sobotnią noc może powiedzieliby, że rzeczywiście posiadam taką umiejętność. - Myślę, że widziałem wampirzycę, która weszła tu sobie jak gdyby nigdy nic i jakby miała do tego prawo. A później chyba widziałem kobietę, która wyglądała na szczęśliwą, że wychodzi z tą wampirzycą. Przysięgam na Boga, że nie mogę w to uwierzyć! Popatrzył na mnie, wyraźnie spodziewając się, że podzielę jego oburzenie. Jego towarzysz, Tatuaż Więzienny, energicznie pokiwał głową.
- Przepraszam, ale... widział pan dwie kobiety wychodzące razem z baru i to pana zdenerwowało? Jakoś nie potrafię pojąć, w czym problem. Oczywiście rozumiałam, ale czasami trzeba udawać głupszego, niż się jest. - Sookie! - zawołał mnie w tym momencie Sam. - Mogę coś jeszcze panom podać? - spytałam, ponieważ wiedziałam, że szef bez wątpienia każe mi nad sobą zapanować. Obaj patrzyli na mnie teraz dziwnie, poprawnie wnioskując, że moje poglądy raczej różnią się od ich. - Chyba musimy już iść - odparł Tatuaż, jawnie dając mi do zrozumienia, że przeganiam ich, tak dobrych klientów, i pewnie słono za to zapłacę. - Masz dla nas rachunek? Rzeczywiście, miałam, więc położyłam go na stoliku pomiędzy nimi. Obejrzeli go po kolei, potem jeden położył na nim dziesięciodolarówkę. Odsunęli krzesła i wstali. - Zaraz przyniosę resztę - powiedziałam i odwróciłam się. - Reszta dla ciebie - oznajmił Brunet, chociaż mówił tonem gburowatym i naprawdę nie wydawał się zachwycony obsługą. - Dranie - wymamrotałam, kiedy podeszłam do kasy fiskalnej przy barze. - Sookie, musisz być trochę milsza - pouczył mnie Sam. Byłam tak zaskoczona, że zagapiłam się na niego bez słowa. Oboje staliśmy teraz za barem, mój szef przyrządzał drinka o nazwie Vodka Collins. Nie odrywając wzroku od swoich dłoni, dodał cicho: - Musisz obsługiwać takich klientów dokładnie tak, jak wszystkich innych. Niezbyt często dawał mi do zrozumienia, że jestem siłą roboczą zamiast zaufaną współpracownicą. Dlatego teraz jego uwaga szczerze mnie zabolała - tym bardziej, że... miał rację. Chociaż z pozoru zachowywałam się uprzejmie, powinnam była przełknąć ostatnie uwagi dwóch mężczyzn i pozostawić je bez komentarza - nawet jeśli nosili podkoszulki z logo Bractwa Słońca. Lokal „U Merlotte'a" nie należał do mnie. Jego właścicielem był Sam. Jeśli bar zacznie tracić klientów, właśnie Sam na tym ucierpi. A jeśli będzie z tego powodu musiał zwalniać kelnerki, ja również dostanę wymówienie. - Przepraszam - bąknęłam, chociaż niełatwo było mi się do tego zmusić. Uśmiechnęłam się pogodnie do szefa i odeszłam, aby zrobić zupełnie niepotrzebny obchód swojego rewiru, czym prawdopodobnie przekroczyłam granicę pomiędzy dbałością o klientów a irytującym natręctwem. Czułam jednak, że jeśli wejdę w tym momencie do łazienki dla personelu lub damskiej, rozpłaczę się, ponieważ zraniło mnie upomnienie Sama, a jeszcze bardziej fakt, że nie miałam racji; pewnie jednak najbardziej zabolało mnie, że szef pokazał mi, gdzie jest moje miejsce. Kiedy zamknęliśmy tej nocy lokal, odeszłam najszybciej i najciszej, jak potrafiłam. Wiedziałam, że muszę dojść do siebie po tym wieczorze, wolałam jednak lizać rany w domu. Nie chciałam żadnych „pogawędek" z Merlotte'em ani z nikim innym. Holly i tak przyglądała mi się ze zbyt dużym zainteresowaniem. Popędziłam zatem na parking z torebką w ręku, lecz wciąż w fartuszku. O maskę mojego auta opierał się Tray Dawson.
Zanim zdołałam się powstrzymać, aż podskoczyłam na jego widok. - Boisz się czegoś? - spytał. - Nie, jestem tylko zdenerwowana - odparłam. - Co tutaj robisz? - Zamierzam jechać za tobą do twojego domu - odparł. Jest tam Amelia? - Nie, ma randkę. - Więc tym bardziej muszę sprawdzić twój dom - upierał się duży facet. Wsiadł do swojego pikapa, zamierzając rzeczywiście towarzyszyć mi w drodze do Hummingbird Road. Nie znalazłam żadnego powodu, by się mu sprzeciwić. Wręcz przeciwnie, właściwie poczułam się dobrze, mając blisko kogoś, komu bardzo ufam. Mój dom wyglądał tak, jak go zostawiłam, a może raczej tak, jak zostawiła go Amelia. Zewnętrzne reflektory włączyły się automatycznie, a moja lokatorka nie zgasiła ani światła nad zlewem w kuchni, ani na tylnym ganku. Z kluczami w ręku ruszyłam do drzwi kuchennych. Kiedy zaczęłam przekręcać gałkę, poczułam, że wielka ręka Traya chwyta moją. - Nikogo nie ma - zapewniłam go, gdyż sprawdziłam to na mój własny sposób. - Zresztą działa też zaklęcie Amelii. - Zostań tu, a ja się rozejrzę - poprosił łagodnie. Skinęłam głową i przepuściłam go. Po kilku sekundach ciszy Dawson otworzył drzwi i powiedział, że mogę wejść do kuchni. Chciałam podążyć za nim, gdy będzie przeszukiwał pozostałe pomieszczenia, on jednak zasugerował: - Chętnie wypiję szklankę coli, jeśli ją masz. Odwołując się do mojej gościnności, znalazł idealny pretekst, żebym nie towarzyszyła mu w oględzinach. Babcia potraktowałaby mnie packą na muchy, gdybym natychmiast nie ugościła Traya. Zatem, nim wrócił do kuchni i oznajmił, że w domu nie ma żadnego intruza, na stole czekała na niego zimna cola w szklance i kanapka z klopsem. Obok położyłam złożoną serwetkę. Dawson usiadł bez słowa, przykrył sobie uda serwetką, zjadł kanapkę i wypił colę. Siedziałam naprzeciwko niego z własnym napojem. - Słyszałem, że twój mężczyzna zniknął - zagaił, kiedy oklepał sobie usta serwetką. Przytaknęłam. - Co mu się twoim zdaniem przydarzyło? - spytał. Wyjaśniłam mu okoliczności. - No i od tego czasu nie miałam od niego żadnych wiadomości - podsumowałam. Za każdym razem opowiadałam tę historię w sposób coraz bardziej mechaniczny. - To źle - ocenił po prostu, a jednak poczułam się lepiej, że nie omawiamy dokładniej tego drażliwego tematu. Dawson rozmyślał przez minutę, po czym powiedział: - Mam nadzieję, że szybko go znajdziesz. - Dzięki. Naprawdę chciałabym wiedzieć, co u niego słychać. To było ogromne niedopowiedzenie.
- No cóż, lepiej już pójdę - powiedział. - Jeśli w nocy coś cię zaniepokoi, dzwoń. Mogę tu dotrzeć w dziesięć minut. Skoro wybuchła wojna, nie powinnaś przebywać sama. Od razu wyobraziłam sobie czołgi zjeżdżające moim podjazdem. - Myślisz, że jak poważna jest sytuacja? - spytałam. - Mój tato powiedział mi, że w ostatniej wojnie, do której doszło w czasach jego dzieciństwa, stado w Shreveport starło się ze stadem z Monroe. Stado shreveporckie liczyło wówczas około czterdziestu osobników, wliczając półwilkołaki. - Był to często używany termin stanowiący określenie dla osobników, które nie urodziły się wilkołakami, lecz są nimi, ponieważ zostały ugryzione; potrafiły one przemieniać się jedynie w pewien rodzaj pół wilka, pół człowieka, nigdy nie osiągając doskonałej wilczej formy, którą pełnokrwiste uważały za absolutnie najdoskonalszą. - Z kolei w skład stada z Monroe wchodziła grupka licealistów, więc razem było w nim również jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć osób. No a po walkach z każdego stada została połowa. Pomyślałam w tym momencie o wilkołakach, które znam. - Mam nadzieję, że do czegoś takiego nie dojdzie powiedziałam. - Obawiam się, że może dojść - odparł Dawson z przekonaniem w głosie. - Posmakowali już krwi, a zabicie dziewczyny Alcide'a było z ich strony aktem tchórzostwa. Jeśli chcieli wywołać wojnę, powinni zaatakować raczej samego Herveaux. Próbowali też dopaść ciebie, co tylko pogarsza sytuację, bo przecież nie masz w sobie ani kropli krwi wilkołaczej. Jesteś przyjaciółką stada. Powinnaś być dla nich osobą nietykalną, a nie celem. Na dodatek, Alcide znalazł dziś Christine Larrabee... martwą. Kolejny straszliwy szok. Christine Larrabee była wdową po jednym z poprzednich przywódców stada. Zajmowała wśród wilkołaczej społeczności wysoką pozycję i dość niechętnie udzieliła poparcia Jacksonowi Herveaux jako kandydatowi na przywódcę. Za co teraz najwyraźniej wymierzono jej spóźnioną karę. - Nie będzie ich ścigał? - zdołałam w końcu zapytać. Na twarzy Traya pojawiła się pogarda. - Nie - odparł. - Rozumiem, że Furnanowi chodzi o to, żeby wyprowadzić Alcide'a z równowagi. Chce, by wszyscy wokół szaleli z wściekłości, podczas gdy on zachowa zimną krew. Furnan wyraźnie chce sprowokować Alcide'a, doprowadzić do tego, by z żalu i osobistej urazy zareagował w sposób nieprzemyślany i gwałtowny. A Alcide powinien działać raczej z ukrycia. - Czy strategia Furnana nie jest naprawdę... niezwykła? - Jest. - Tray zgodził się ze mną z westchnieniem. - Nie wiem, co go opętało. Ale, jak widać, po prostu nie chce stawić Alcide'owi czoła w otwartej walce. Nie umie go po prostu pokonać. Moim zdaniem zamierza podstępnie zabić zarówno Herveaux, jak i wszystkich jego ludzi. Kilkoro wilkołaków, tych, które mają małe dzieci, już odstąpiło od Alcide'a i wróciło pod opiekę przywódcy. Po atakach na te dwie kobiety wystraszyły się, że Furnan może zrobić krzywdę ich potomstwu. Dawson wstał. - Dzięki za jedzenie. Muszę jechać nakarmić moje psy. Dobrze zamknij za mną drzwi, słyszysz? Gdzie masz komórkę? Wręczyłam mu telefon, a on - zaskakująco zręcznie jak na faceta o tak wielkich łapskach - wpisał swój numer do mojego spisu kontaktów. Potem wyszedł, niedbale machnąwszy mi ręką. Tray mieszka w małym ładnym domku obok warsztatu i uspokoiła mnie wiadomość, że jazda stamtąd tutaj zajmuje jedynie dziesięć minut. Zamknęłam za nim drzwi, a później sprawdziłam okna w kuchni. Okazało się, że Amelia zostawiła jedno otwarte. Gdy je zauważyłam, nie mogłam się powstrzymać i obeszłam cały dom, obejrzawszy wszystkie pozostałe, nawet te na piętrze. Później poczułam się najbezpieczniej, jak było to możliwe. Włączyłam telewizor i usiadłam przed ekranem, choć tak
naprawdę nie patrzyłam. Miałam dużo do przemyślenia. Kilka miesięcy temu byłam świadkiem wyborów przywódcy stada, w których wzięłam udział, gdyż Alcide poprosił mnie o sprawdzenie uczciwości zaangażowanych w sprawę osób. Miałam pecha, ponieważ rzeczywiście wykryłam oszustwo, a kiedy ujawniłam zebranym zdradę Furnana, moja obecność została powszechnie zauważona. Wkurzał mnie fakt, że dałam się wciągnąć w walkę, która nie powinna mnie nic obchodzić. Zatem znajomość z Alcide'em Herveaux nie przyniosła mi nic poza zgryzotą. Gniew, który ogarnął mnie na myśl o tej niesprawiedliwości, sprawił mi niemal ulgę, jednak moje „lepsze ja" kazało mi zdusić takie myśli w zarodku. To przecież nie było winą Alcide'a, że Debbie Pelt okazała się wściekłą suką, nie z jego winy też Patrick Furnan postanowił oszukiwać podczas wyborów. Herveaux nie był również odpowiedzialny za makabryczną i dziwaczną taktykę Furnana, dzięki której Patrick pragnął skonsolidować stado. Zadałam sobie w tym momencie pytanie, czy Furnan nie postępuje trochę jak... wilk. Ech, chyba nie, pewnie obrał po prostu taką nietypową strategię. I tyle. Zadzwonił telefon, a ja aż podskoczyłam. - Halo? - szepnęłam w słuchawkę, ze smutkiem odkrywając strach w swoim głosie. - Zatelefonował do mnie wilkołak Herveaux - oznajmił Eric. - Potwierdza, że jest w stanie wojny z przywódcą swojego stada. - Tak - przyznałam. - Potrzebowałeś potwierdzenia od Alcide'a? Moja wiadomość ci nie wystarczyła? - Szukałem alternatywnej teorii poza tą, że atak na ciebie miał w rzeczywistości ugodzić w Alcide'a. Jestem pewny, że Niall wspomniał ci o swoich wrogach. - No tak... - Zastanawiałem się, czy jeden z nieprzyjaciół księcia nie postanowił przypadkiem zadziałać w sposób błyskawiczny. Skoro wilkołaki mają szpiegów, mają ich i wróżki. Zadumałam się nad tą uwagą. - Czyli że, chcąc mnie poznać, o mało nie spowodował mojej śmierci? - Postąpił mądrze, jako że poprosił mnie o eskortowanie ciebie do i ze Shreveport. - Czyli uratował mi życie, mimo że najpierw sam naraził mnie na niebezpieczeństwo? - Odpowiedziało mi milczenie. Wiem, że naprawdę uratowałeś mi życie - powiedziałam, czując się pewniej w tym temacie - i jestem ci za to wdzięczna. Na wpół oczekiwałam, że spyta mnie, jak bardzo wdzięczna jestem, że uczyni jakąś aluzję do pocałunku... Eric jednak nadal się nie odzywał. Przemówił dopiero, gdy już, już miałam wyskoczyć z jakimś durnym tekstem, byle tylko przerwać ciszę. - Wmieszam się w wojnę wilkołaków jedynie w dwóch przypadkach - oświadczył. - Albo w obronie naszych interesów, albo w twojej obronie.
Tym razem ja zamilkłam na dłuższą chwilę. - Dobrze - wydukałam słabo. - Jeśli pojawią się kłopoty... Jeśli wilkołaki spróbują wciągnąć cię głębiej w swoje sprawy, natychmiast do mnie zadzwoń nalegał. - Chcę wierzyć, że zabójcę faktycznie wysłał przywódca tamtego stada. Cóż, nie da się ukryć, że zamachowiec był wilkołakiem... - Po moim opisie kilka osób z otoczenia Alcide'a rozpoznało go. Tego faceta, Lucky'ego jakiegoś, Furnan niedawno zatrudnił u siebie jako mechanika. - Dziwne, że przydzielił takie zadanie komuś, kogo ledwie znał. - Może dlatego facet sprawił się tak kiepsko. Eric parsknął śmiechem. - Nie będę więcej rozmawiał o tym z Niallem. Chociaż oczywiście przekazałem mu, co się zdarzyło. Poczułam w tej chwili bezsensowne, lecz bolesne ukłucie w sercu, ponieważ pradziadek nie zadzwonił do mnie i nie spytał, czy nic mi nie jest. Wmówiłam sobie, że moje pretensje są absurdalne - przecież spotkałam go tylko raz w życiu, a teraz byłam smutna, bo nie zajął się mną jak niańka. - W porządku, Ericu, dzięki - powiedziałam i rozłączyłam się, kiedy i on się pożegnał. Powinnam spytać go ponownie o należne mi pieniądze, ale byłam zbyt przygnębiona. Zresztą, moja zapłata nie była przecież problemem Erica. Gdy przygotowywałam się do snu, wciąż nie opuszczało mnie uczucie nerwowości; na szczęście, nie przytrafiło mi się nic, co by zwiększyło mój niepokój. Przypominałam sobie z pięćdziesiąt razy, że Amelia nałożyła na dom zaklęcie, które go strzegło. Zaklęcie działało, niezależnie od jej obecności w domu. Miałam też dobre zamki w drzwiach. Byłam zmęczona, toteż ostatecznie zasnęłam, ale budziłam się co jakiś czas, nasłuchując, czy nie zbliża się zamachowiec. ROZDZIAŁ ÓSMY Rano, kiedy wstałam, ciężkie powieki mi opadały, oczy się zamykały. Byłam półprzytomna i bolała mnie głowa. Miałam swego rodzaju emocjonalnego kaca. Pomyślałam, że coś musi się zmienić. Nie mogę spędzić w ten sposób kolejnej nocy. Zadałam sobie pytanie, czy powinnam zadzwonić do Alcide'a i sprawdzić, czy wraz ze swoimi żołnierzami przygotowuje się do wojny. Może ukryją mnie gdzieś...? Ale nie, sam pomysł o konieczności ukrywania się, by tylko poczuć się bezpieczną, rozgniewał mnie. Mimo woli rozważyłam myśl, która przemknęła mi przez głowę: gdyby Quinn był tutaj, mogłabym zostać we własnym domu. Bez strachu. I przez moment nie tylko martwiłam się o mojego zaginionego rannego chłopaka, lecz także byłam na niego wściekła. Och, mogłabym się wściekać dosłownie na każdego. Z trudem panowałam nad nadmiarem emocji. No cóż, był początek bardzo szczególnego dnia, prawda? Amelia nie wróciła. Musiałam założyć, że spędziła noc z Pam. Ich związek w żadnym razie mi nie przeszkadzał, na pewno nie! Po prostu wolałabym, żeby Amelia była teraz w domu, ponieważ czułam się samotna i przerażona. Brakowało mi jej, jakby stanowiła ważny element mojego krajobrazu.
Przynajmniej na dworze było dziś rano chłodniej. Wyraźnie wyczuwało się w powietrzu nadejście jesieni, która niedługo zabierze liście, trawę i kwiaty... Włożyłam na koszulę nocną sweter i wyszłam na frontowy ganek, aby wypić tam moją pierwszą filiżankę kawy. Przez jakiś czas słuchałam ptaków; nie były tak hałaśliwe jak wiosną, lecz ich piosenki i przekomarzania zapewniały mnie, że w lesie tego ranka nic niezwykłego się nie dzieje. Dopiłam kawę i usiłowałam zaplanować dzień, ciągle jednak nie potrafiłam się skupić. Trudno cokolwiek planować, gdy podejrzewamy, że być może ktoś próbuje nas zabić. Gdybym potrafiła oderwać umysł od tematu mojej potencjalnej śmierci, odkurzyłabym podłogi na parterze, włożyła pranie do pralki i pojechała do biblioteki. Jeżeli przeżyję te wszystkie czynności, będę musiała pojechać do pracy. Zastanawiałam się, gdzie jest Quinn. I czy znowu odezwie się do mnie mój nowy pradziadek. Ciekawe, czy więcej wilkołaków umarło w trakcie tej nocy. Zastanawiałam się też, kiedy zadzwoni mój telefon. Ponieważ podczas mojego pobytu na frontowym ganku nic się nie zdarzyło, zmusiłam się, wróciłam do środka i rozpoczęłam wykonywanie zwyczajnych porannych zajęć. Kiedy popatrzyłam w lustro, pożałowałam, że tak bardzo się martwię. Nie wyglądałam na osobę świeżą i wypoczętą. Wyglądałam raczej jak osoba, która się martwi i która nie spała zbyt dużo ostatniej nocy. Wklepałam pod oczy trochę korektora i nałożyłam więcej niż zwykle cienia do oczu i różu, chcąc dodać twarzy nieco koloru. Potem zdecydowałam, że przypominam klauna, i starłam większą część makijażu. Po nakarmieniu Boba i zbesztaniu go za spłodzenie kociąt sprawdziłam znowu wszystkie zamki w drzwiach i w końcu wskoczyłam do samochodu, by pojechać do biblioteki. Biblioteka gminy Renard, filia w Bon Temps, nie jest dużym budynkiem. Nasza bibliotekarka ukończyła Uniwersytet Louisiana Tech w Ruston. To świetna babeczka pod czterdziestkę nazwiskiem Barbara Beck. Jej mąż, Alcee, jest detektywem w policji Bon Temps i naprawdę mam nadzieję, że Barbara nie wie, co ten drań wyrabia. Alcee jest twardym facetem, który robi dobre uczynki... czasami. Ma bowiem również na sumieniu parę gorszych rzeczy. Poszczęściło mu się, gdy skłonił Barbarę do poślubienia go, i doskonale o tym wie. Barbara jest jedynym pracownikiem zatrudnionym w naszej filii bibliotecznej na pełen etat, toteż nie zaskoczyło mnie, gdy znalazłam ją samą. Gdy pchnęłam ciężkie drzwi i weszłam do środka, Barbara ustawiała książki na półkach. Miała na sobie strój, który mogłabym nazwać wygodnym, lecz szykownym - a dokładniej, jakieś pastelowe dzianiny i buty w podobnym kolorze. Lubiła też dużą, wyrazistą biżuterię. - Dzień dobry, Sookie - zagaiła i posłała mi wielki uśmiech. - Barbaro - odparłam, usiłując się odwzajemnić tym samym. Zauważyła, że nie jestem w typowym dla siebie dobrym humorze, zatrzymała jednak te myśli dla siebie. No cóż, tak naprawdę oczywiście nie, ponieważ posiadam przecież tę swoją małą przypadłość czytania ludziom w myślach, lecz - w każdym razie nie powiedziała nic głośno. Odłożyłam książki, które oddawałam, na stosowne biurko, a później zaczęłam przeglądać półki z nowymi nabytkami. Większość z nich stanowiła jakąś odmianę poradnika. Gdyby wziąć pod uwagę popularność i częstość wypożyczenia tych książek, wszyscy mieszkańcy Bon Temps powinni już od jakiegoś czasu być doskonali. Złapałam dwa nowe romanse, parę kryminałów i nawet jedną powieść science fiction, chociaż rzadko sięgam po ten gatunek. (Przypuszczam, że uważam własną rzeczywistość za bardziej zwariowaną niż wszystko, co potrafią wymyślić pisarze SF). Podczas gdy patrzyłam na obwolutę jakiejś powieści napisanej przez autora, którego jeszcze żadnego dzieła nie czytałam, usłyszałam za sobą głuchy, tępy odgłos i wiedziałam, że ktoś wszedł do biblioteki tylnymi drzwiami. Nie odwróciłam się; niektórzy ludzie notorycznie korzystają z tylnych drzwi. Barbara dziwnie pisnęła, więc podniosłam wzrok. Stojący za nią mężczyzna był ogromny, gdyż mierzył prawie dwa metry,
lecz chudy jak patyk. Miał duży nóż i przyłożył go kobiecie do gardła. Przez sekundę pomyślałam, że to złodziej, pytanie jednak: po co włamywać się do biblioteki? Dla marnych groszy, które bibliotekarka pobiera za przetrzymanie wypożyczonej książki? - Nie krzycz - syknął, obnażając długie ostre zęby. Zmartwiałam. Barbara była straszliwie przerażona. Ja jednak wyczułam fale mózgowe czwartej osoby i zdałam sobie sprawę, że jest tu ktoś jeszcze. Osoba ta bardzo cicho wchodziła tymi samymi drzwiami. - Detektyw Beck zabije cię, jeśli skrzywdzisz jego żonę obwieściłam bardzo głośno. I powiedziałam to z absolutnym przekonaniem. - Odstrzeli ci tyłek, więc już się z nim pożegnaj. - Nie wiem, o kim mówisz, i nic mnie on nie obchodzi odparował wysoki mężczyzna. - Lepiej niech cię obchodzi, sukinsynie - warknął Alcee Beck, który właśnie bezgłośnie dotarł do niego, stanął za nim i przytknął lufę broni do jego głowy. - No, dalej, puść moją żonę i rzuć nóż. Ale Ostrozębny nie zamierzał go posłuchać. Odwrócił się na pięcie, pchnął Barbarę na Becka i z podniesionym nożem ruszył biegiem prosto ku mnie. Rzuciłam w niego grubą powieścią Nory Roberts w twardej oprawie, trafiając go w głowę, a później wystawiłam nogę. Oślepiony uderzeniem książką napastnik potknął się o moją stopę, dokładnie tak, jak miałam na to nadzieję. Tyle że upadł na własny nóż, czego już nie zaplanowałam. W pomieszczeniu zapanowała nagle niemal idealna cisza; jedynie Barbara zrobiła głośny wdech. Oboje z Beckiem patrzyliśmy na podłogę, a ściśle rzecz biorąc na stale powiększającą się kałużę krwi, która wypływała spod ciała mężczyzny. - O Jezu - jęknęłam. - No cóż... cholera - mruknął detektyw Beck. - Gdzie się nauczyłaś tak rzucać, Sookie Stackhouse? - Grałam w softball - bąknęłam, co było zgodne z prawdą. *** Jak możecie sobie wyobrazić, tego popołudnia spóźniłam się do pracy. W dodatku, byłam jeszcze bardziej zmęczona niż rano, miałam jednak nadzieję, że jakoś przeżyję ten dzień. Do tej pory dwa razy z rzędu miałam szczęście i udało mi się nie zginąć w zamachu. Cóż, tak, przyjęłam, że Ostrozębny został wysłany, by mnie zabić, lecz spartaczył sprawę, dokładnie tak samo jak fałszywy patrolowy funkcjonariusz z drogówki. Ale... Może los nie pomoże mi za trzecim razem, kto wie... Istniała jednak szansa, że znów mi się uda. Jakie były szanse, że jakiś wampir przyjmie na siebie przeznaczoną dla mnie kulkę albo że - czystym przypadkiem - Alcee Beck podrzuci żonie drugie śniadanie, które zostawiła w domu na kuchennym kontuarze? Małe, prawda? Niemniej jednak dwukrotnie już uniknęłam śmierci i tylko to się w tej chwili liczyło. Bez względu na oficjalne ustalenia policji (ponieważ nie znałam tego mężczyzny i nikt nie mógłby mi wmówić, że go znałam... i ponieważ napastnik zaatakował Barbarę, a nie mnie), Alcee przyglądał mi się obecnie znacznie uważniej. Był naprawdę dobrym detektywem i świetnie potrafił interpretować tego rodzaju zdarzenia, widział zresztą na własne oczy, że Ostrozębny koncentrował się na mojej osobie.
Na Barbarę naskoczył jedynie po to, żeby przyciągnąć moją uwagę. Alcee nie zamierzał mi tego wybaczyć, chociaż tak naprawdę do zdarzenia nie doszło przecież z mojej winy. I na dodatek rzuciłam książką w napastnika z podejrzaną siłą i dokładnością. Na miejscu policjanta prawdopodobnie byłabym równie podejrzliwa. Tak czy owak, znalazłam się w końcu w „Merlotcie", gdzie wykonywałam swoją pracę powolnie i ze znużeniem, zastanawiając się jednocześnie, dokąd jechać, co robić i dlaczego Patrick Furnan dostał takiego szału. I skąd się wzięli nagle ci wszyscy nieznajomi? Nie znałam wilkołaka, który wyłamał zamek w drzwiach mieszkania Marii - Star. Erica postrzelił facet, który pracował w firmie Patricka Furnana zaledwie od kilku dni. Nigdy przedtem nie widziałam też Ostrozębnego, a należał do osób, których tak łatwo się nie zapomina. Podsumowując, cała sytuacja nie miała żadnego sensu. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Ponieważ nikt z mojego rewiru niczego w tej chwili nie chciał, spytałam Sama, czy mogę zadzwonić, a szef kiwnął głową. Wcześniej, przez cały wieczór co jakiś czas obrzucał mnie bacznymi spojrzeniami, z których mogłam wyczytać, że pragnie wkrótce wziąć mnie na stronę i szczegółowo wypytać, na razie jednak miałam chwilę wytchnienia. Weszłam więc do biura Merlotte'a i zajrzałam do książki telefonicznej Shreveport, znalazłam numer domowy Patricka Furnana i zadzwoniłam do niego. - Halo? Rozpoznałam ten głos. - Patrick Furnan? - spytałam, ot tak, dla pewności. - Przy telefonie. - Dlaczego próbuje mnie pan zabić? - Co takiego?! Kto mówi? - Och, niech pan da spokój. Mówi Sookie Stackhouse. Dlaczego pan to robi? Na długi moment zapanowała cisza. - Usiłujesz mnie wciągnąć w zasadzkę? - spytał. - Jak? Sądzi pan, że telefon jest na podsłuchu? Po prostu chcę poznać powody! Nigdy nic panu nie zrobiłam. Nawet nie spotykałam się z Alcide'em. A jednak pan poluje na mnie jak na kogoś... potężnego. Zabił pan biedną Marię - Star. Zabił pan Christine Larrabee! O co chodziło? A ja? Ja nie jestem przecież ważna. - Naprawdę sądzisz, że ja za tym wszystkim stoję? spytał powoli Patrick Furnan. - Że to ja zabijam kobiety członków stada? Że próbuję zabić ciebie? - Oczywiście, że tak! - To nie ja. Czytałem o Marii - Star. Christine Larrabee również nie żyje? Był prawie przerażony. - Tak - odparłam tonem równie niepewnym jak jego. - A mnie ktoś próbował zabić już dwa razy. Obawiam się, że całkiem niewinne osoby mogą się znaleźć w krzyżowym ogniu. Zresztą, ja oczywiście również nie chcę umierać. - Moja żona zniknęła wczoraj - wszedł mi w słowo Furnan. Głos łamał mu się ze zgryzoty. I z gniewu. - Alcide ją dopadł i ten
gnojek zapłaci mi za to! - Alcide nie zrobiłby czegoś takiego - obruszyłam się. (No cóż, byłam raczej pewna, że tego nie zrobił). - Twierdzi pan, że nie kazał zabić Marii - Star i Christine? Ani mnie? - Nie, dlaczego miałbym mordować kobiety? Nigdy nie zabijamy pełnokrwistych samic. Nigdy nie chciałem się żadnej pozbyć, no, może z wyjątkiem Amandy... - dodał nietaktownie. - Gdybym zamierzał kogoś zabić, wybrałbym mężczyznę. - Myślę, że pan i Alcide musicie się spotkać i porozmawiać. Nie on porwał pańską żonę. Alcide myśli, że pan po prostu oszalał i atakuje kobiety. Zapadło długie milczenie. - Myślę - powiedział w końcu Furnan - że masz rację, musimy się zebrać i wyjaśnić tę sprawę... O ile nie wymyśliłaś tego jako pułapki, z której nie wyjdę żywy, bo Alcide mnie zabije. - Ja tylko sama pragnę dożyć jutra, niczego więcej! - Zgodzę się spotkać z Alcide'em, jeśli ty również weźmiesz udział w zebraniu i jeśli przysięgniesz, że powiesz jednemu z nas, co myśli drugi. Jesteś przyjaciółką stada, całego stada! Teraz możesz nam pomóc. Patrick Furnan tak bardzo pragnął odnaleźć żonę, że był skłonny uwierzyć w moje dobre intencje. Pomyślałam o zabójstwach, do których już doszło, i o zamachach, włącznie z tymi na moją skromną osobę. Zastanawiałam się, do diabła, co tak naprawdę się dzieje! - Zrobię to, jeśli pan i Alcide przyjdziecie bez broni odparłam. - Jeżeli moje podejrzenia są trafne, macie wspólnego wroga, który próbuje sprawić, żebyście się pozabijali. - Jeśli ten czarnowłosy drań zgodzi się na takie spotkanie, ja również dopasuję się do sytuacji - odburknął Furnan. - A jeżeli Alcide przetrzymuje moją żonę, niech włos jej z głowy nie spadnie, a najlepiej niech gnojek przyprowadzi ją ze sobą. W przeciwnym razie, przysięgam na Boga, że rozerwę go na strzępy. - Rozumiem. Porozmawiam o tym z Alcide'em i skontaktujemy się z panem - obiecałam. Z całego serca miałam nadzieję, że nam się uda. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Był środek tej samej nocy, a ja pakowałam się właśnie w kolejne niebezpieczeństwo. Cholera, tym razem rzeczywiście byłam sama sobie winna. Po szybkiej serii rozmów telefonicznych, Herveaux i Furnan zaczęli uzgadniać miejsce zebrania. Wcześniej wyobraziłam sobie, że usiądą gdzieś po prostu naprzeciwko siebie przy stole, na krzesłach, za którymi staną ich porucznicy, i omówią tę osobliwą sytuację. Pani Furnan wróci do męża i wszyscy będą zadowoleni albo przynajmniej nastawieni wobec siebie mniej wrogo. Cholera, naprawdę sądziłam, że obejdzie się bez mojego udziału! A jednak znalazłam się tutaj, w opuszczonym centrum biznesowym w Shreveport, tym samym, w którym odbywał się konkurs na przywódcę stada. Dobrze, że przynajmniej Sam był ze mną. Było ciemno i chłodno, ostry wiatr szarpał moimi włosami i unosił je z ramion. Przestąpiłam z nogi na nogę. Chciałam, żeby to wszystko skończyło się jak najszybciej!
Chociaż Merlotte nie wyglądał na tak niespokojnego jak ja, wiedziałam, że czuje podobnie. Był tutaj przeze mnie. Ponieważ strasznie zaciekawiły go wilkołacze bunty i wisząca w powietrzu wojna, musiałam mu wszystko opowiedzieć. Musiałam, bo przecież być może ktoś wpadnie któregoś dnia do lokalu „U Merlotte'a" i spróbuje mnie zastrzelić - w takim wypadku mój szef na pewno ma prawo wiedzieć, dlaczego podziurawiono jego bar. I chociaż zawzięcie starałam się odwieść go od przyjazdu tu ze mną, nie udało mi się. Sam uparł się, że będzie mi towarzyszyć. Może okłamuję siebie. Może chciałam mieć obok przyjaciela, kogoś, kto stanowczo stoi po mojej stronie. Może byłam po prostu przerażona. Cóż, pewnie wszystkie te stwierdzenia są prawdziwe.
Z powodu chłodnej nocy oboje włożyliśmy nieprzemakalne kurtki z kapturem. Co prawda, nie potrzebowaliśmy tych kapturów, ale jeżeli temperatura spadnie jeszcze bardziej, może będziemy za nie wdzięczni. Opuszczony kompleks biznesowy rozciągał się wokół nas w ponurej ciszy. Stanęliśmy w strefie załadunku jakiejś firmy, która - gdy jeszcze działała - prawdopodobnie przyjmowała duże przedmioty. Wielkie metalowe drzwi rozsuwane, prowadzące do stanowiska, przy którym rozładowywano niegdyś samochody ciężarowe, w blasku zapalonych reflektorów wyglądały jak ogromne błyszczące oczy. Ale prawdziwych błyszczących oczu też było w tej chwili wokół nas sporo. Sharki i Jetsi (Jetsi i Sharki - dwa nieustannie walczące ze sobą nowojorskie gangi z West Side Story (przyp. tłum.).) negocjowały. Och, wybaczcie, chodzi mi naturalnie o wilkołaki Furnana i wilkołaki Herveaux. Dwie frakcje stada może dojdą do porozumienia, a może nie. I w samym środeczku tej awantury utknęli Zmiennokształtny Sam i Telepatka Sookie. Kiedy poczułam charakterystyczną „czerwoną" emanację wilkołaczych mózgów atakujących mój umysł ze wszystkich stron, odwróciłam się do Sama. - Nigdy nie powinnam się zgodzić, żebyś przyszedł tu ze mną - powiedziałam. - Nie powinnam ci w ogóle nic mówić. - Nabrałaś ostatnio dziwnego zwyczaju i przestałaś mi opowiadać o różnych sprawach, Sookie. Chcę, żebyś zawsze mówiła mi, co się z tobą dzieje! Szczególnie jeśli grozi ci niebezpieczeństwo. - Rudoblond włosy unosiły się wokół jego głowy w silnych podmuchach wiatru, który wiał pomiędzy budynkami. Poczułam inność Merlotte'a mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Sam należy do tych rzadkich prawdziwych zmiennokształtnych. Oznacza to, że potrafi się zmienić w dowolne zwierzę. Najbardziej lubi formę psa, ponieważ psy to stworzenia przyjazne i znane ludziom, toteż mało kto do nich strzela. Popatrzyłam mu teraz w niebieskie oczy i zobaczyłam w nich dzikość. - Są tutaj - powiedział, unosząc głowę i węsząc na wietrze. W tym momencie dwie grupy wilkołaków stanęły po obu stronach, otaczając nas. Dzieliło je około trzech metrów. Nadeszła pora skoncentrować się na zadaniu. Rozpoznałam twarze kilkorga spośród wilkołaków Furnana, których było więcej niż przeciwników. Był pomiędzy nimi Cal Myers, detektyw policyjny. Furnan - skoro twierdził, że jest niewinny - wykazał się swego rodzaju odwagą, przyprowadzając go tutaj ze sobą. Rozpoznałam także nastolatkę, z którą seks stanowił dla Furnana nagrodę podczas świętowania zwycięstwa po pokonaniu Jacksona Herveaux. Dziś wieczorem dziewczyna wyglądała na osobę o milion lat starszą niż wtedy. Do grupy Alcide'a należała między innymi Amanda, kobieta o kasztanowych włosach. Kiwnęła mi teraz głową, z poważną miną. Oprócz niej dostrzegłam wilkołaki, które widziałam w „Psim Włosie" tej nocy, gdy Quinn i ja odwiedziliśmy bar. Chuda dziewczyna, która nosiła tamtej nocy obcisły top bez ramiączek z czerwonej skóry, stała tuż obok Alcide'a. Była jednocześnie podniecona i ogromnie przestraszona. Ku mojemu zaskoczeniu, w towarzystwie Herveaux dostrzegłam także Dawsona. Nie był zatem takim samotnym wilkiem, jakim mi siebie opisał.
Alcide i Furnan odstąpili od swoich stad. To był uzgodniony wcześniej układ na zebranie, pertraktacje... czy jak chcecie nazwać to spotkanie Furnana z Alcide'em. Stanę pomiędzy dwoma przywódcami i każdy z nich chwyci mnie za jedną rękę. Podczas ich rozmowy znów będę pełnić funkcję wykrywacza kłamstw. Przysięgłam wcześniej, że natychmiast powiadomię jednego nich, jeśli drugi skłamie, oczywiście jeśli ustalę ten fakt dzięki swoim zdolnościom telepatycznym. Potrafię czytać w myślach, ale wiem również, że myślom nie zawsze należy wierzyć - ktoś może specjalnie pomyśleć kłamstwo lub uknuć podstęp. Lub jego umysł pozostaje dla mnie niedostępny. Nigdy przedtem nie wykonywałam takiego zadania na zawołanie, toteż modliłam się o siłę - niech mój dar będzie dziś wyjątkowy i niech wykorzystam go mądrze, tak żebym mogła zakończyć ten groźny impas. Alcide zbliżył się do mnie ciężkim krokiem. W mocnym świetle reflektora jego rysy wydawały się ostre. Po raz pierwszy zauważyłam, że wilkołak wygląda na szczuplejszego i starszego. Miał trochę siwizny w czarnych włosach, której nie widziałam za życia jego ojca. Patrick Furnan także nie prezentował się zbyt dobrze. Zawsze miał tendencję do tycia i teraz ważył chyba dobre sześć, a może nawet dziesięć kilo za dużo. Stanowisko przywódcy stada wyraźnie mu nie służyło. A szok spowodowany porwaniem żony odcisnął piętno na jego twarzy. Zrobiłam coś, czego nigdy nie brałam nawet pod uwagę. Wyciągnęłam do niego prawą rękę. Ujął ją, a wtedy powódź jego emocji w jednej chwili zalała mój umysł. Nawet jego pokrętne wilkołacze myśli okazały się dziś dla mnie łatwe do odczytania, ponieważ mężczyzna był bardzo skupiony. Wyciągnęłam teraz lewą rękę do Alcide'a i on również ją chwycił. Przez długą minutę czułam się przytłoczona. Potem podjęłam ogromny wysiłek i udało mi się rozdzielić ich myśli w dwa strumienie, które odsunęłam od siebie, by mnie nie przygniotły. Cóż, tak, tym mężczyznom łatwo będzie skłamać, ale nie jest łatwo kłamać w głowie. I nie da się tego robić bez przerwy przez długi czas. Zamknęłam oczy. W wyniku rzutu monetą Herveaux otrzymał prawo do zadania pierwszego pytania. - Patricku, dlaczego zabiłeś moją kobietę? - Te słowa zabrzmiały tak, jak gdyby ktoś właśnie podcinał Alcide'owi gardło. Herveaux jest pełnokrwistym wilkołakiem, a jego dziewczyna była istotą delikatną, jak tylko delikatna może być wilkołaczyca. - Nigdy nie rozkazałem żadnemu z moich ludzi zabić żadnego z twoich - odparował Furnan. Gdyby sądzić po jego głosie, Patrick był tak zmęczony, jakby ledwie mógł ustać na nogach. Myślał zresztą w podobny sposób, jak mówił: ciężko, powoli, ze znużeniem, starannie formułując kolejne słowa. W jego myślach czytało mi się łatwiej niż Alcide'owi. Furnan bez wątpienia chciał byś dziś dobrze zrozumiany. Herveaux wysłuchał go z wielką uwagą, po czym zadał kolejne pytanie: - Czy poleciłeś komuś z twojego stada, by zamordował Marię - Star, Sookie i panią Larrabee? - Nigdy nie rozkazałem zabić nikogo z was, nigdy powtórzył Furnan. - On w to wierzy - wtrąciłam. Niestety, Furnan nie umilkł w tym momencie. - Nienawidzę cię - ciągnął tym samym zmęczonym tonem. - Cieszyłbym się, gdybyś wpadł pod ciężarówkę. Ale nikogo nie zamordowałem. - W to również wierzy - oznajmiłam, może trochę oschle.
- Jak możesz twierdzić - zażądał odpowiedzi Alcide - że jesteś niewinny, skoro Cal Myers stoi wśród członków twojego stada? Przecież właśnie on zadał Marii - Star śmiertelne ciosy nożem. Furnan wyglądał na zdezorientowanego. - Cala tam nie było - bąknął. - Wierzy w to, co mówi - zapewniłam Alcide'a. Odwróciłam się teraz do Furnana. - Cal był tam na pewno, i to on zakłuł nożem Marię - Star. Chociaż nie odważyłam się ryzykować utraty skupienia, usłyszałam, że wszędzie wokół Cala Myersa podniosły się szepty. Kątem oka zobaczyłam, jak reszta wilkołaków Furnana odstępuje od policjanta. Teraz przyszła pora na pytania Furnana. - Moja żona... - zaczął i głos mu się załamał. - Dlaczego ona? - Nie porwałem Libby - powiedział Alcide. - Nigdy nie uprowadziłbym żadnej kobiety, szczególnie wilkołaczycy, która ma dzieci. Nigdy też nie zleciłbym takiego zadania nikomu innemu. Wierzył w to. - Alcide nie zrobił tego ani osobiście, ani przez osoby trzecie. Ale Herveaux nienawidził Patricka Furnana z wielką mocą. Furnan nie musiał przecież zabijać jego ojca po zwycięstwie w wyborach, a jednak to zrobił. Uznał, że lepiej zacząć kadencję od eliminacji rywala. Jackson nigdy by nie uległ wyznaczonemu przez Patricka kanonowi zasad i latami byłby solą w oku nowego przywódcy. Myśli obu mężczyzn atakowały mnie z obu stron, a tworzone w ich umysłach obrazy były tak silne, że płonęły mi w głowie. W końcu nie wytrzymałam. - Uspokójcie się obaj - poleciłam. Wyczułam za sobą obecność Sama, jego ciepło, bliskość jego umysłu, więc poprosiłam: Sam, nie dotykaj mnie, okej? Zrozumiał i odszedł. - Żaden z was nie zabił tych, którzy nie żyją podsumowałam. - I żaden nie wydał takich rozkazów. Tyle mogę powiedzieć. - Pozwól nam przesłuchać Cala Myersa - polecił Alcide. - Ale gdzie jest moja żona? - jęknął Furnan. - Nie żyje, i to od dnia porwania - odezwał się ktoś przenikliwym głosem. - Ja jestem gotowa zająć jej miejsce. A Cal jest mój. Wszyscy unieśliśmy głowy i popatrzyliśmy w górę, ponieważ stwierdzenia te dotarły do nas z płaskiego dachu budynku. Dostrzegłam tam cztery wilkołaki, a brunetka, która do nas przemówiła, stała najbliżej krawędzi. Nie mogłam jej odmówić wyczucia dramatyzmu, na pewno nie. Wilkołaczyce posiadają władzę i prestiż, lecz nie zostają przywódczyniami stad... nigdy. Ta kobieta bez wątpienia miała tupet i potrafiła wziąć sprawy w swoje ręce, chociaż mierzyła na pewno mniej niż metr sześćdziesiąt wzrostu. Być może była gotowa na przemianę - tak sądziłam, gdyż była naga. A może tylko chciała, żeby Alcide i Furnan zobaczyli dokładnie, co dostaną, gdy ją wybiorą. Miała co pokazać, muszę jej to przyznać. - Priscillo - odezwał się Furnan. Imię wydało mi się tak nieprawdopodobne dla wilkołaczycy, że bezwiednie poczułam, jak twarz rozjaśnia mi uśmiech, co, zważywszy na okoliczności, było naprawdę kiepskim pomysłem.
- Znasz ją - wytknął Alcide Furnanowi. - Czy to część twojego planu? - Nie - odparłam za niego. Mój umysł koncentrował się na tych spośród jego myśli, które potrafiłam odczytać, a szczególnie na jednej, konkretnej. - Panie Furnan, Cal jest jej stworzeniem - powtórzyłam. - On was zdradził. - Pomyślałam, że jeśli wykończę parę suk, wy dwaj wyrżniecie się między sobą - obwieściła Priscilla. - Niedobrze, że mi się nie udało. - Kto to jest? - spytał Alcide Patricka. - Kobieta Arthura Heberta, przywódcy stada z gminy St. Catherine Parish. Gmina leżała na południe od nas, nieco na wschód od Nowego Orleanu. Tereny te bardzo ucierpiały podczas przejścia huraganu Katrina. - Arthur nie żyje. Nie mamy już domu - wyjaśniła Priscilla Hebert. - Chcemy waszego. No cóż, to było całkiem jasne. - Cal, dlaczego to zrobiłeś? - spytał Furnan swego porucznika. Myers powinien był uciec na dach wcześniej, póki jeszcze mógł. Teraz wilkołaki Furnana i wilkołaki Herveaux utworzyły wokół niego krąg. - Cal jest moim bratem! - zawołała Priscilla. - Lepiej niech mu włos z głowy nie spadnie. Usłyszałam w jej głosie desperację, której nie było wcześniej. Cal popatrzył na siostrę z ogromnym smutkiem. Zdał sobie właśnie sprawę ze swej sytuacji i byłam przekonana, że pragnie, by siostra zamilkła. Tak w każdym razie brzmiała jego ostatnia myśl. Nagle ręka Furnana błyskawicznie wysunęła się z rękawa i natychmiast pokryła włosami. Wilkołak zrobił potężny zamach i z wielką siłą powalił na ziemię niegdysiejszego podkomendnego. Kiedy zdrajca upadł, dostrzegłam, że za kark łapie go Alcide, którego dłoń zmieniła się już w łapę z pazurami. Z rany Cala trysnęła łukiem krew, opryskując mnie. Również u stojącego za moimi plecami Sama wyczułam energię rozpoczynającej się przemiany, którą wywołały odczuwane napięcie, zapach krwi i mój mimowolny jęk. Priscilla Hebert ryknęła straszliwie z wściekłości i bólu. Z nieludzką gracją zeskoczyła ze szczytu budynku na parking i pomknęła za swoimi ludźmi (wilkami?). I tak wybuchła wojna. Sam i ja tkwiliśmy w samym środku grupy wilkołaków ze Shreveport. Kiedy stado Priscilli zaczęło nadchodzić, okrążając nas ze wszystkich stron, Sam powiedział do mnie: - Przemienię się, Sookie. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jaki możemy mieć w tej sytuacji pożytek z owczarka collie, odparłam jednak: - Dobra, szefie. Merlotte wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu, po czym zerwał z siebie ubranie i zgiął się wpół. Wszystkie otaczające nas wilkołaki robiły to samo. Chłodne nocne powietrze wypełniły osobliwe miękkie odgłosy, które kojarzyły się z mieszaniem gęstego, lepkiego kisielu.
Wiedziałam, że dźwięki te towarzyszą przemianie człowieka w zwierzę. Wszędzie wokół mnie prostowały się i otrząsały ogromne wilki; rozpoznałam wilcze kształty Alcide'a i Furnana. Spróbowałam policzyć zwierzęta naszej nagle ponownie zjednoczonej watahy, ale były zbyt ruchliwe, gdy zajmowały pozycje przed walką, i nie mogłam śledzić ich wszystkich. Odwróciłam się do owczarka, chcąc go poklepać po grzbiecie, i odkryłam, że tym razem mój szef nie przemienił się w psa, lecz w lwa. - Sam - powiedziałam szeptem, a on ryknął. Wszystkie osobniki znieruchomiały na swoich miejscach na długą chwilę. Początkowo shreveporckie wilki były równie przerażone jak te z St. Catherine, potem jednak „nasze" osobniki zrozumiały chyba, że Sam jest po ich stronie, i ich radosne, podniecone szczeknięcia rozbrzmiały echem pomiędzy pustymi budynkami. I wtedy zaczęła się bitwa. Merlotte usiłował mnie chronić, co nie wydawało się możliwe, lecz próba była szarmancka. Jako nieuzbrojona istota ludzka poczułam się kompletnie bezbronna. Nie było to uczucie przyjemne, a raczej wręcz przerażające. Byłam najbardziej kruchą istotą z nich wszystkich. Sam zachowywał się wspaniale. Co rusz machał olbrzymią łapą, a kiedy zdołał trafić któregoś osobnika na odlew, wilk natychmiast padał na ziemię. Kręciłam się w miejscu niczym obłąkany elf i starałam się trzymać z dala od akcji. Nie mogłam obserwować zdarzeń. Gromadki wilków z St. Catherine obrały sobie za cel Furnana, Alcide'a i Sama, lecz widziałam, że wszędzie wokół dochodziło również do akcji jednostkowych. Zdałam sobie sprawę, że tym grupkom przydzielono zadanie powalenia przywódców, i byłam pewna, że wszystko zostało starannie zaplanowane. Priscilla Hebert wprawdzie nie uwzględniła wcześniej tego, że wrogowie tak szybko zajmą się jej bratem, najwyraźniej jednak nie zamierzała się z tego powodu wycofywać. Mną nikt się na szczęście interesował, ponieważ nie stanowiłam dla nikogo najmniejszego zagrożenia. Obawiałam się jednak, że któryś z warczących osobników przypadkiem mnie przewróci i zostanę ranna równie poważnie, jak gdybym była celem. Priscilla, teraz szara wadera, za cel ataku obrała sobie Sama. Domyślam się, że pragnęła udowodnić wszystkim wokół, że jest odważniejsza niż reszta i nie boi się walczyć z największym i najgroźniejszym nieprzyjacielem. Ale kiedy przepychała się w tłumie, dopadła ją Amanda i zaczęła gryźć jej tylne nogi. Priscilla gwałtownie odwróciła głowę, popatrzyła na mniejszą od siebie przeciwniczkę i obnażyła zęby. Amanda odsunęła się, lecz gdy Priscilla ponownie ruszyła ku Samowi, ponownie ją zaatakowała i znów kłapnęła paszczą. Nie chcąc ryzykować, że Amanda potężnymi szczękami odgryzie jej nogę, Priscilla natarła na nią z pełną siłą. Zanim mogłam choćby pomyśleć: „O nie!", dopadła Amandę, zatopiła zęby w jej szyi i złamała jej kark. Podczas gdy ja stałam w bezruchu i patrzyłam z przerażeniem w oczach, Priscilla upuściła ciało Amandy na ziemię, a później błyskawicznie dotarła do Sama i skoczyła mu na plecy. Lew otrząsał się i otrząsał, lecz wadera zatopiła kły w jego kłębie i Merlotte w żaden sposób nie mógł jej z siebie zrzucić. Poczułam straszliwy gniew i najwyraźniej straciłam rozum, bo rzuciłam się ku nim, jakbym sama również była wilkiem. Skoczyłam na Priscillę i żeby się z niej nie zsunąć, z całych sił objęłam ramionami jej szyję, a nogami oplotłam brzuch. Wilczyca nie chciała puścić Sama, toteż, pragnąc się ode mnie uwolnić, ciskała się to w jedną, to w drugą stronę. Ja jednak trzymałam się kurczowo niczym oszalała małpa. W końcu Priscilla musiała puścić kark lwa i zająć się mną. Ściskałam coraz mocniej, a ona spróbowała mnie ugryźć, ale na szczęście nie mogła sięgnąć, gdyż siedziałam jej na plecach. Zdołała obrócić się na tyle, że musnęła wielkimi zębami moją nogę. I choć natychmiast ją odsunęłam, poczułam ból. Chwyciłam jeszcze mocniej wilczycę, chociaż strasznie bolały mnie już ręce; wiedziałam jednak, że jedno mocniejsze ugryzienie wystarczy i dołączę do Amandy.
Chociaż cała akcja toczyła tak szybko, że aż trudno mi było uwierzyć w to tempo, miałam wrażenie, że od wieków usiłuję zabić tę kobietę - wilka. Właściwie nie myślałam: „Umrzyj, umrzyj", chciałam jedynie, by przestała robić to, co robiła. Ale, cholera, nie przestawała. Wtedy rozległ się kolejny rozdzierający ryk i kilka centymetrów od moich ramion błysnęły potężne kły. Zrozumiałam, że powinnam odpuścić, i sekundę po tym, jak poluźniłam uchwyt, spadłam z ciała wadery, przetoczyłam się po chodniku i wylądowałam wśród jakichś przedmiotów kilka metrów dalej. Nagle - trach! - i stanęła nade mną Claudine. Była w podkoszulku i spodniach od piżamy, i wyglądała na rozespaną. Między jej szeroko rozstawionymi, spowitymi w pasiasty materiał nogami zobaczyłam teraz, jak lew niemal całkowicie odgryza wilczycy głowę. Potem porzucił swoją ofiarę i rozejrzał się po parkingu, oceniając nowe zagrożenia. Jeden z wilków skoczył na Claudine. Wróżka w sekundę przestała wyglądać na senną. Podczas gdy zwierzę leciało ku niej, błyskawicznie wyciągnęła ręce i po chwili jej dłonie znalazły się na jego uszach. Trzymając mocno, zakręciła zwierzęciem, korzystając z jego siły rozpędu, i ostatecznie odrzuciła od siebie ogromnego wilka z łatwością, z jaką młody byczek z siłowni rzuciłby puszkę po piwie. Zwierzę poleciało daleko, aż do stanowiska załadunkowego, i uderzyło w nie z odgłosem, który zabrzmiał w sposób ostateczny. Szybkość tego ataku i jego wynik wydały mi się absolutnie cudowne. Claudine nie ruszyła się z miejsca, a ja miałam dość oleju w głowie, żeby także pozostać tam, gdzie się znalazłam. Byłam wyczerpana, przestraszona i trochę zakrwawiona, chociaż chyba tylko czerwona struga na nodze pochodziła z mojej rany. Walka nierzadko trwa krótko, lecz energia człowieka wyczerpuje się niewiarygodnie prędko. Prawdopodobnie ta uwaga nie dotyczy wróżek, Claudine bowiem wyglądała na pełną życia. - No dalej, futrzasty dupku! - krzyknęła, kusząc obiema rękoma jakiegoś wilka, który usiłował ją podejść od tyłu. Obróciła się ku niemu w niesamowity, niemożliwy dla ludzkiego ciała sposób, poruszając jedynie tułowiem, lecz nie nogami. Wilkołak rzucił się na nią, za co spotkała go taka sama kara jak poprzedniego. Z tego, co widziałam, Claudine nawet się nie zasapała. Oczy otworzyła szerzej niż zwykle i była bardziej skupiona, gdy czaiła się w lekkim przysiadzie, w każdej chwili gotowa do akcji. Mnie trudno było się skoncentrować ze względu na docierający zewsząd hałas - wycie, szczekanie, pomruki, a także wrzaski bólu i inne trudne do zniesienia rozdzierające odgłosy, których specyfiki nawet nie chciałam sobie wyobrażać. Jednakże po następnych mniej więcej pięciu minutach bitwy zrobiło się cicho. Claudine przez cały czas chroniła mnie, lecz nawet na mnie nie spojrzała. Kiedy w końcu zmierzyła moją osobę od stóp do głowy, skrzywiła się. Czyli że nie wyglądałam zbyt dobrze. - Spóźniłam się - powiedziała, podchodząc bliżej. Wyciągnęła do mnie rękę, a gdy ją chwyciłam, ułamek sekundy później znów stałam prosto. Uściskałam moją wróżkę. Nie tylko tego chciałam, lecz także potrzebowałam. Claudine zawsze pachnie tak cudownie, a jej ciało jest dziwnie jędrniejsze w dotyku niż ciało istoty ludzkiej. Ona również wydawała się szczęśliwa, że mnie ściska, toteż przywarłyśmy do siebie na długi moment, podczas którego starałam się odzyskać grunt pod nogami. Potem uniosłam głowę i rozejrzałam się z obawą, co zobaczę. Futrzaste stworzenia leżały wokół nas w stosach.
Ciemne kałuże na chodniku na pewno nie były plamami po oleju. Tu i tam wśród zwłok węszył jakiś wilk o skołtunionej sierści, szukając konkretnego osobnika. Lew siedział w odległości paru metrów ode mnie, ciężko dysząc. W wielu miejscach futro miał brudne od krwi. Dostrzegłam wysoko na jego łapie otwartą ranę, którą zadała mu Priscilla. Zauważyłam też ugryzienie na grzbiecie. Nie wiedziałam, co robić najpierw. - Dzięki, Claudine - powiedziałam i pocałowałam ją w policzek. - Nie zawsze mogę przybyć na czas - ostrzegła mnie. Nie licz na to, że za każdym razem zjawię się z odsieczą. - Czy mam jakiś guzik alarmowy, którego przyciśnięciem cię wzywam? Skąd wiedziałaś, że powinnaś tu być? Natychmiast sobie uświadomiłam, że Claudine nie zamierza mi odpowiedzieć. - W każdym razie naprawdę doceniam twoją pomoc. Hej, domyślam się, że wiesz o moim spotkaniu z pradziadkiem - paplałam bez sensu, bo ogromnie się cieszyłam, że żyję. Wróżka pochyliła głowę. - Książę jest moim dziadkiem - odparła. - Och - bąknęłam. - Więc jesteśmy dla siebie... hmm... kimś w rodzaju kuzynek? Popatrzyła na mnie z góry, w jej przenikliwych ciemnych oczach widziałam spokój. Nie wyglądała jak kobieta, która właśnie zabiła dwa wilki tak szybko, że nie zdążyłabym pstryknąć w tym czasie palcami. - Tak - odrzekła. - Chyba tak. - I jak go nazywasz? Dziadkiem? Dziadziusiem? Papciem? - Zwracam się do niego per „mój panie". - Ach tak. Odeszła sprawdzić stan wilków, które pokonała (byłam raczej pewna, że nie żyją), więc ja skierowałam się do lwa. Kucnęłam i objęłam ramieniem jego szyję. Sam zamruczał. Automatycznie podrapałam go po czubku głowy i za uszami, tak jak zazwyczaj uspokajam Boba. Merlotte zamruczał głośniej. - Sam - powiedziałam - dziękuję, bardzo dziękuję. Zawdzięczam ci życie. Jak poważnie jesteś ranny? Co mogę dla ciebie zrobić? Merlotte westchnął. Położył głowę na ziemi. - Jesteś zmęczony? Nagle powietrze wokół niego zgęstniało, więc się odsunęłam. Wiedziałam, co się teraz zdarzy. I rzeczywiście, po kilku chwilach ciało obok mnie należało do człowieka, nie do zwierzęcia. Obejrzałam z niepokojem mojego szefa i zobaczyłam, że wciąż jest ranny, lecz obrażenia wydawały się dużo mniejsze niż sądziłam, gdy był w lwiej postaci. Wszyscy zmiennokształtni
prędko się regenerują. Sam był goły, jak go Pan Bóg stworzył, lecz nie miało to dla mnie znaczenia, choć pomyślałam, że ten brak emocji dużo mówi o tym, jak bardzo w ostatnim czasie zmieniło się moje życie. I dobrze, że nie skupiam się już na tym aspekcie, ponieważ wszędzie wokół siebie widziałam teraz nagie ciała. Zarówno ranne, jak i zabite wilki stawały się na powrót ludźmi. Hmm, łatwiej mi było patrzeć na zwłoki w wilczej postaci. Cal Myers i jego siostra, Priscilla, nie żyli, podobnie jak dwa wilkołaki, które wysłała na tamten świat Claudine. Zginęła Amanda. Chuda dziewczyna, którą spotkałam w „Psim Włosie", poruszała się, otrzymała jednak bardzo poważną ranę w udo. Rozpoznałam również barmana Amandy, który wyraźnie wyszedł z walki bez szwanku. Tray Dawson przytrzymywał sobie rękę, która wyglądała na złamaną. Patrick Furnan leżał pośrodku kręgu zmarłych i rannych osób, a dokładniej wśród wilkołaków Priscilli. Z niejaką trudnością przeszłam do niego wśród nienaturalnie powykręcanych i pokrwawionych ciał. Kiedy kucałam przy nim, czułam na sobie spojrzenia wszystkich oczu, wilczych i ludzkich. Przyłożyłam palce do szyi mężczyzny i nie wyczułam nic. Sprawdziłam nadgarstek. Położyłam nawet dłoń na piersi przywódcy. Żadnego ruchu. - Nie żyje - oznajmiłam, a ci, który pozostawali jeszcze w wilczych postaciach, zaczęli wyć. Znacznie bardziej zatrważający był jednakże skowyt, który dobył się z gardeł wilkołaków już zmienionych w ludzi. Alcide zbliżył się do mnie chwiejnym krokiem. Wyglądało na to, że nic mu się nie stało, chociaż włosy na jego piersi były brudne od krwi i posklejane. Minął zabitą Priscillę, kopiąc jej zwłoki, kiedy przechodził. Ukląkł na chwilę przy Patricku Furnanie, pochylając głowę, jak gdyby kłaniał się trupowi. Potem wstał. - Jestem przywódcą tego stada! - oznajmił z absolutnym przekonaniem w głosie. Na pobojowisku zapadła cisza; wilkołaki najwyraźniej rozważały jego stwierdzenie. - Musisz stąd teraz odejść - powiedziała bardzo cicho stojąca tuż za mną Claudine. Podskoczyłam jak oparzona, gdyż wcześniej tkwiłam w bezruchu, zahipnotyzowana pięknem Alcide'a i otaczającą go aurą dzikości istoty pierwotnej. - Co? Dlaczego? - Będą teraz celebrować zwycięstwo i mianowanie nowego przywódcy stada - wyjaśniła. Chuda dziewczyna zacisnęła nagle ręce w pięści i trzasnęła nimi w głowę jednego z leżących osobników, którego ciało jeszcze się poruszało. Zewsząd dobiegał paskudny chrzęst łamanych kości. Wilkołaki nie zamierzały pozostawić przy życiu żadnego z ludzi Priscilli, w każdym razie żadnego, który był ciężko ranny. Trzy osobniki rzuciły się w stronę Alcide'a i uklękły przed nim z odchylonymi w tył głowami. Dwa z nich były kobietami, trzeci chłopcem w okresie dojrzewania. Cała trójka dosłownie nadstawiała gardła w geście poddania. Alcide wyglądał na bardzo pobudzonego. Wreszcie skończyła się wojna o tron. Przypomniałam sobie sposób, w jaki Patrick Furnan świętował, kiedy mianowano go przywódcą stada. Nie wiedziałam, czy Herveaux zamierza pieprzyć zakładniczki, czy też je zabije. Zrobiłam wdech, zamierzając głośno zaprotestować. Nie wiem, co chciałam wykrzyczeć. Na szczęście, w tym momencie Sam szybko położył mi na ustach brudną rękę. Przewróciłam oczyma, by przeszyć go wzrokiem pełnym furii, byłam bowiem zarówno rozgniewana, jak i głęboko poruszona, on jednak tylko gwałtownie pokręcił głową. Wytrzymał moje spojrzenie przez długi moment i dopiero
gdy zyskał pewność, że będę milczała, zdjął rękę. Objął mnie w talii i obcesowo odwrócił od miejsca zdarzenia, a później poprowadził w stronę samochodu. Claudine szła za nami. Patrzyłam wyłącznie przed siebie. I starałam się nie słuchać dźwięków atakujących moje uszy. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Sam miał dodatkowe ubranie w pikapie i od razu je włożył. Claudine powiedziała: „Muszę wracać do łóżka", jak gdyby obudziła się, by wypuścić z pokoju kota lub pójść do łazienki, a potem... „trach!" i zniknęła. - Poprowadzę - zaoferowałam się, gdyż Merlotte był ranny. Wręczył mi kluczyki. Ruszyliśmy w milczeniu. Miałam trudności z przypomnieniem sobie, jak wrócić na autostradę międzystanową, która zawiedzie nas do Bon Temps, ponieważ bez wątpienia wciąż byłam w szoku. - To normalna reakcja po bitwie - zwierzył mi się mój szef. - Nagły przypływ pożądania. Starałam się nie spojrzeć na jego krocze, gdyż nie chciałam wiedzieć, jak dokładnie objawia się u niego ta emocja. - Tak, wiem o tym. Brałam już udział w kilku. W zbyt wielu... - Poza tym, Alcide obejmie teraz funkcję przywódcy stada. Taaa, kolejny powód do radości. - Ale zaczął tę bitwę, ponieważ umarła Maria - Star. Chciałam przez to powiedzieć, że zamiast myśleć o świętowaniu, Herveaux powinien odczuwać przygnębienie. - Zaczął bitwę, ponieważ ktoś mu groził - uściślił Sam. To naprawdę głupota ze strony Alcide'a i Furnana, że nie usiedli i nie porozmawiali, zanim sytuacja tak bardzo się zaogniła. Powinni zacząć dużo wcześniej podejrzewać, co się dzieje. Gdybyś ich nie przekonała, ciągle by się na siebie boczyli i doszłoby do wojny domowej w stadzie. Wykonaliby dla Priscilli Hebert większość pracy. Miałam powyżej uszu wilkołaków, a zwłaszcza ich agresji i uporu. - Sam, przeszedłeś dla mnie tak wiele. Czuję się z tego powodu okropnie. Gdyby nie ty, zginęłabym. Mnóstwo ci teraz zawdzięczam. I tak strasznie cię przepraszam.
- Ważne jest dla mnie - odparł Sam - żebyś nie zginęła. Zamknął oczy i resztę drogi do przyczepy przespał. Kiedy dotarliśmy, bez mojej pomocy, choć kuśtykając, zdołał się wspiąć na schody, a potem zatrzasnął za sobą drzwi. Czując się trochę opuszczona i bardziej niż trochę smutna, wsiadłam do własnego auta i pojechałam do domu, zastanawiając się, jak wpasować zdarzenia tej nocy w resztę mojego życia. Amelia i Pam siedziały w kuchni. Czarownica parzyła herbatę, a wampirzyca... pracowała nad jakimś haftem. Jej ręce niemal fruwały, gdy igła wnikała w materiał, a ja nie wiedziałam, co jest bardziej zdumiewające: jej wprawa czy wybór zajęcia. - Co ty i Sam robiliście? - spytała z szerokim uśmiechem Amelia. - Wyglądasz jak wyżęta i wypluta. - Później przyjrzała mi się dokładniej i zapytała: - Powiedz mi, Sookie, co ci się przydarzyło? Pam odłożyła robótkę i przyglądała mi się uważnie. - Pachniesz - zauważyła poważnym tonem - wojną i krwią. Spojrzałam w dół, na siebie i odkryłam, jak paskudnie wyglądam. Ubranie miałam pokrwawione, podarte i brudne. Bolała mnie noga. Potrzebowałam pierwszej pomocy i powiem wam, że nie mogłam chyba otrzymać lepszej niż ta, którą dostałam od siostry Amelii i siostry Pam. Pam była trochę zbyt podniecona widokiem mojej rany, lecz zapanowała nad sobą, tak jak powinien każdy przyzwoity wampir. Wiedziałam, że wszystko opowie Ericowi, ale jakoś... nic mnie to nie obchodziło. Amelia wygłosiła nad moją nogą uzdrawiające zaklęcie. Powiedziała mi skromnie, że uzdrawianie nie należy do jej najmocniejszych stron, a jednak zaklęcie trochę pomogło i noga naprawdę przestała pulsować. - Nie martwisz się? - spytała czarownica. - Ugryzł cię wilkołak. Nie boisz się, że to... złapałaś? - „To" trudniej złapać niż prawie każdą chorobę zakaźną odparłam, ponieważ niemal wszystkie wilkołaki, jakie spotykam w życiu, zawsze wypytuję, co mi grozi. Przecież wśród nich są również lekarze i badacze. - Większość osób musi zostać ugryziona wiele, wiele razy, w wiele miejsc na ciele, a i wówczas nie istnieje pewność, że staną się zmiennokształtnymi. - Nie jest tak jak w przypadku grypy czy przeziębienia. Poza tym, jeśli szybko oczyści się ranę, zagrożenie jest jeszcze słabsze. A ja wylałam sobie na nogę butelkę wody, zanim wsiadłam do samochodu. - Dlatego wcale się nie martwię, chociaż jestem naprawdę obolała i pewnie zostanie mi blizna. - Eric się nie ucieszy - stwierdziła Pam. - Naraziłaś się na niebezpieczeństwo ze względu na wilkołaki. Wiesz, że Northman raczej nimi pogardza. - Tak, tak, tak - odparłam, nie dbając o to ani trochę. Wiesz, wisi mi to i powiewa. Pam uśmiechnęła się. - Powiem mu to - obiecała. - Dlaczego lubisz go tak bardzo drażnić? - spytałam, uświadamiając sobie, że prawie bełkoczę ze zmęczenia. - Nigdy nie miałam dużo argumentów, dzięki którym mogłabym go drażnić - odparowała, a potem wraz z Amelią wyszły z mojego pokoju i wreszcie byłam cudownie sama, we własnym łóżku. I żyłam. A potem zasnęłam. *** Prysznic, który wzięłam następnego ranka, okazał się wspaniałym doświadczeniem. Na liście „wspaniałych pryszniców, które wzięłam", ten umieściłabym co najmniej na czwartym miejscu. (Najlepszym był oczywiście ten, który brałam wraz z Erikiem; myśląc o nim, jeszcze teraz czuję drżenie na całym ciele). Dziś wyszorowałam się porządnie.
Noga prezentowała się nieźle. Chociaż byłam jeszcze bardziej obolała, ponieważ doszedł ból nadwyrężonych mięśni, których wcześniej nie używałam zbyt często, poczułam, że nieszczęście się oddaliło, a zło zostało pokonane, przynajmniej w pewnym sensie. Kiedy stałam pod płynącą gorącą wodą i spłukiwałam włosy, przypomniałam sobie Priscillę Hebert. Z tego co zrozumiałam, wilkołaczyca dzielnie starała się znaleźć nowy dom dla swego bezdomnego stada, szukała więc jakiejś „słabszej" strefy, którą mogłaby zawładnąć. Może gdyby przyszła do Patricka Furnana po prośbie, bez wahania przydzieliłby jej siedzibę dla stada. Na pewno jednak nigdy nie oddałby przywództwa. Chcąc przecież osiągnąć ten cel, zabił wcześniej Jacksona Herveaux, toteż bez wątpienia nie podzieliłby się władzą z Priscillą - nawet gdyby wilkołacza społeczność na to zezwoliła, co było wątpliwe, szczególnie biorąc pod uwagę jej status jednej z nielicznych przywódczyń stada. No cóż, Priscilli już nie było. W teorii podziwiam jej wysiłek. Ale jako że spotkałam ją osobiście, obecnie wyłącznie się cieszę, że jej próba zakończyła się niepowodzeniem. Czysta i odświeżona wysuszyłam włosy i umalowałam twarz. Pracowałam na dzienną zmianę, więc musiałam być w „Merlotcie" o jedenastej. Włożyłam zwykły strój roboczy, złożony z czarnych spodni i białej podkoszulki, postanowiłam tym razem zostawić włosy rozpuszczone, toteż zawiązałam tylko sznurowadła czarnych reeboków. Zdecydowałam, że - biorąc pod uwagę wszystkie fakty czuję się dość dobrze. W wyniku zdarzeń z zeszłej nocy sporo osób nie żyło, a innym ten czas przyniósł mnóstwo cierpienia, ale, w każdym razie, znajome stado pokonało wrogie i teraz w Shreveport na jakiś czas powinien zapanować spokój. Ta wojna skończyła się bardzo szybko, a o wilkołakach wciąż świat nie słyszał, chociaż zapewne stworzenia te nie mogą ukrywać się bez końca. Im więcej czasu mija od Wielkiego Ujawnienia wampirów, tym bardziej prawdopodobne jest to, że ktoś opowie o istnieniu zmiennokształtnych. Dodałam ten fakt do gigantycznego wora pełnego spraw, które nie są moim problemem. Zadrapanie na nodze - czy to ze względu na jego naturę, czy to z powodu starań Amelii - już się zasklepiło. Miałam też siniaki na ramionach i nogach, na szczęście zakrywały je spodnie i podkoszulek z długimi rękawami, który nie wzbudzi niczyich podejrzeń, gdyż było naprawdę chłodno. Właściwie przydałoby się narzucić kurtkę i pożałowałam, że nie wzięłam jej z domu. Gdy wychodziłam, w pokojach Amelii panowała cisza i nie miałam pojęcia, czy Pam została u niej na noc. Jeśli tak, przebywała zapewne w sekretnej wampirzej kryjówce znajdującej się w mojej starej sypialni, czyli obecnym pokoju gościnnym. Ech, to również nie było moje zmartwienie! W trakcie jazdy do pracy dodawałam kolejne kwestie do spisu rzeczy, o które nie powinnam się martwić ani nawet nad nimi rozmyślać. Porzuciłam jednak te rozważania, kiedy weszłam do „Merlotte'a". Na widok mojego szefa przeleciał mi przez głowę szereg myśli, których nie przewidziałam. Co prawda, Sam nie wyglądał na pobitego czy coś. Wyglądał zupełnie tak jak zwykle, co odkryłam, gdy zatrzymałam się po drodze do sali barowej, aby schować torebkę w tej samej szufladzie, co zawsze. Wręcz przeciwnie, najwyraźniej ubiegło nocna bijatyka wzmogła jego pewność siebie. Może poczuł się dobrze po przemianie w zwierzę bardziej agresywne niż owczarek collie. Może cieszył się, że pokonał kilka wilkołaków... że rozszarpał je pazurami lub połamał im kręgosłupy. Okej, no cóż - komu ratował w ten sposób życie? Mnie, czyż nie? Pośpiesznie wyrzuciłam z głowy krwawe obrazy. Pod wpływem impulsu pochyliłam się i pocałowałam mojego szefa w policzek. Poczułam zapach Sama: płyn po goleniu plus coś dzikiego, a równocześnie swojskiego. - Jak się czujesz? - spytał, jak gdybym co dnia całowała go na powitanie.
- Lepiej niż się spodziewałam - odparłam. - A ty? - Trochę obolały, ale to szybko minie. Holly wsunęła głowę do pomieszczenia. - Hej, Sookie, Sam. Weszła, by schować torebkę. - Holly, słyszałam, że ty i Hoyt jesteście parą zauważyłam i miałam nadzieję, że uśmiecham się i wyglądam na zadowoloną. - Tak, trochę się zaprzyjaźniliśmy - przyznała, siląc się na nonszalancję. - Hoyt jest naprawdę miły dla Cody'ego, a jego rodzina to bardzo sympatyczni ludzie. Mimo wyglądu Holly - prowokacyjnie sterczących ufarbowanych na czarno włosów i intensywnego makijażu - w jej minie dostrzegłam tęsknotę i uczucie. Bez trudu przyszła mi odpowiedź: - Mam nadzieję, że wam się uda. Dziewczyna wyglądała na ogromnie zadowoloną. Wiedziała równie dobrze jak ja, że jeśli wyjdzie za mąż za Hoyta, stanie się w zasadzie moją szwagierką, ponieważ Jasona i Hoyta łączyła przyjaźń tak silna, że byli sobie bliscy niemal jak bracia. Wtedy Sam zaczął coś opowiadać o kłopotach, które miał z jednym z dystrybutorów piwa. Holly i ja zawiązałyśmy fartuszki i rozpoczęłyśmy nasz dzień pracy. Wsunęłam głowę przez okienko do kuchni i pomachałam naszym pracownikom. Obecnie kucharzem w „Merlotcie" był dawny żołnierz nazwiskiem Carson. Przez lokal Sama przewinęło się naprawdę sporo kucharzy, a Carson należy do tych lepszych. Natychmiast nauczył się przyrządzać hamburgery Lafayette'a (których sekret tkwił w specjalnym sosie wymyślonym przez jego słynnego poprzednika), a serwowane przez Carsona kurze polędwiczki i frytki były całkiem smaczne. Nie miewał też napadów wściekłości i nigdy nie próbował zakłuć nożem żadnego kuchcika. W dodatku zjawiał się w pracy na czas i nie wychodził, dopóki nie posprzątał po sobie kuchni. Ogólnie rzecz biorąc, był tak wspaniały, że nasz szef Sam mógłby mu wybaczyć wszelkie dziwactwa. Nie mieliśmy tego dnia zbyt wielu klientów, toteż kiedy frontowymi drzwiami weszła Tanya Grissom, Holly i ja przyrządzałyśmy akurat drinki, natomiast Sam rozmawiał przez telefon w swoim biurze. Tanya jest niską kobietką o krągłych kształtach. Wyglądała tak ładnie i zdrowo jak mleczarka. Miała dziś lekki makijaż i dużo pewności siebie. - Gdzie jest Sam? - spytała. Małe usta wykrzywiła w uśmiechu. Uśmiechnęłam się do niej równie nieszczerze. Co za suka! - W biurze - powiedziałam, jak gdybym zawsze dokładnie wiedziała, gdzie przebywa mój szef. - Wredna baba - szepnęła mi Holly, która zatrzymała się obok mnie w drodze do kuchni. - Dlaczego tak twierdzisz? - Zamieszkała w Hotshot. Wynajęła tam u kogoś pokój wyjaśniła Holly.
Holly należy do nielicznych zwykłych obywateli Bon Temps, którzy wierzą w istnienie takich stworzeń, jak wilkołaki czy zmiennokształtni. Nie miałam pojęcia, czy moja koleżanka po fachu odkryła, że mieszkańcy Hotshot są pumołakami, wiedziała jednak na pewno, że są wyjątkowo dziwni i rozmnażają się głównie między sobą. Z tego też względu Tanya (lisołaczyca) wydawała jej się podejrzana. Poczułam nagle autentyczny i potężny niepokój. Tanya i Sam mogliby się przemieniać razem, pomyślałam. Samowi strasznie by się to spodobało. Gdyby zechciał, mógłby nawet również przemienić się w lisa. Dręczona tą myślą, miałam trudności z uśmiechaniem się do klientów. Szybko jednak się zawstydziłam, gdyż zdałam sobie sprawę, że powinnam raczej cieszyć się szczęściem Sama. Wypadało przecież polubić kobietę, która się nim zainteresowała, szczególnie taką, która potrafi docenić prawdziwą naturę Merlotte'a. Nie świadczyło pewnie o mnie najlepiej to, że zamiast się cieszyć, zgrzytałam zębami. Uważałam jednak, że Tanya nie jest dość dobra dla Sama, i wprost ostrzegałam go przed nią. Lisołaczyca wróciła z korytarza prowadzącego do biura Merlotte'a i wyszła frontowymi drzwiami. Nie wydawała się już tak pewna siebie jak wówczas, gdy nimi wchodziła. Uśmiechnęłam się do jej pleców. Ha! Sam zjawił się i zaczął nalewać piwo z kurka. Nie miał już tej samej pogodnej miny. Zmarszczyłam brwi. Podczas gdy podawałam lunch szeryfowi Budowi Dearbornowi i Alcee Beckowi (Alcee przez cały czas patrzył na mnie spode łba), martwiłam się. postanowiłam, że poczytam szefowi w myślach, niech czasem przyda się do czegoś ten mój talent! Odkąd połączyła mnie więź z Erikiem, lepiej umiałam blokować niepożądany napływ myśli innych osób, lecz też łatwiej przychodziło mi ukierunkowanie moich zdolności na konkretną osobę. Wiedziałam, że zawdzięczam to tej więzi, choć nie miałam ochoty przyznawać się do tego nawet przed sobą. Zresztą, grzebanie komuś w myślach może nie jest uprzejme, lecz zawsze to potrafiłam i już; telepatia stanowi właściwie moją drugą naturę. Tak, tak, zgadzam się, nie jest to przekonująca wymówka. Ale byłam przyzwyczajona raczej do ataku ludzkich myśli niż do zastanawiania się, co komu chodzi po głowie W umysły zmiennokształtnych trudniej mi wtargnąć niż w przypadku zwykłych ludzi, a Sam był osobnikiem bardzo skomplikowanym nawet jak na zmiennokształtnego, ustaliłam jednak, że w chwili obecnej jest poirytowany i zadumany. Nagle przeraziło mnie własne zuchwalstwo i brak manier. Przecież Sam zaledwie wczoraj zaryzykował dla mnie życie!
Naprawdę mnie ocalił! A ja co robię? Szperam w jego głowie niczym dzieciak w pudle z zabawkami?! Ze wstydu poczułam rumieniec na policzkach i przestałam słyszeć, co zamawia dziewczyna przy stoliku w moim rewirze, aż klientka spytała mnie łagodnie, czy nic mi nie jest. Wzięłam się w garść, skupiłam i przyjęłam zamówienie na chili, krakersy i szklankę mrożonej herbaty. Jej przyjaciółka, kobieta po pięćdziesiątce, poprosiła o hamburgera Lafayette'a i sałatkę. Dopisałam wybrany przez nią sos i piwo, po czym poszłam do kuchennego okienka i przekazałam karteczkę z zamówieniem. Kiedy stanęłam obok Sama, kiwnęłam głową w stronę kurka z piwem, a szef sekundę później wręczył mi pełną szklankę. Nie odezwałam się do niego, gdyż byłam zbyt zdenerwowana, toteż posłał mi zaciekawione spojrzenie. Wreszcie moja zmiana dobiegła końca i cieszyłam się, że mogę opuścić bar. Mnie i Holly zastąpiły Arlene i Danielle, więc obie poszłyśmy po torebki. W końcu wyszłyśmy na dwór. Panował półmrok, reflektory już płonęły. Na wieczór zapowiadano deszcz, chmury zakryły większość gwiazd. Z lokalu docierały do nas dźwięki. Carrie Underwood śpiewała, że pragnie, by Jezus przejął kontrolę nad wszystkim. Tak, naprawdę niezły pomysł. Stanęłyśmy na moment na parkingu przy naszych autach. Wiał wiatr i było cholernie zimno. - Wiem, że Jason jest najlepszym przyjacielem Hoyta zagaiła Holly. Mówiła niepewnym głosem i chociaż trudno mi było zinterpretować jej minę, wiedziałam, że dziewczyna nie jest przekonana, czy zechcę usłyszeć to, co ma mi teraz do powiedzenia. - Zawsze lubiłam Hoyta. Był dobrym kumplem w liceum. Przypuszczam, że... mam nadzieję, że naprawdę się na mnie nie wściekniesz... Ale przypuszczam, że wiem, co mnie powstrzymywało przed umawianiem się z nim... Chodziło o tę bliską przyjaźń Hoyta z Jasonem. Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. - Nie lubisz mojego brata - bąknęłam. - Och, jasne, że go lubię. Kto go nie lubi? Ale czy Jason jest dobry dla Hoyta? I czy Hoyt potrafi być szczęśliwy, jeśli więzy między nimi się poluźnią? Ponieważ nie wyobrażam sobie bliskości z Hoytem, jeśli nie zechce spędzać ze mną tyle czasu, ile kiedyś spędzał z Jasonem. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Tak - przyznałam. - Kocham brata, ale wiem, że tak naprawdę rzadko mu się zdarza pomyśleć o innych. „Łagodnie rzecz ujmując" - dodałam w myślach. - Lubię cię, Sookie - powiedziała Holly. - Nie chcę zranić twoich uczuć. Sądziłam po prostu, że i tak wiesz. - Tak, w jakimś sensie zawsze o tym wiedziałam odparłam. - I ja ciebie lubię, Holly. Jesteś dobrą matką. Pracujesz ciężko, by dobrze wychować dziecko. Pozostajesz w dobrych stosunkach z byłym mężem. Ale... co z Danielle? Powiedziałabym, że łączy was równie bliska więź jak Hoyta z Jasonem. Danielle była także rozwiedzioną matką. Ona i Holly znały się jak łyse konie od pierwszej klasy podstawówki. Danielle miała lepsze wsparcie niż przyjaciółka, gdyż jej matka i ojciec ciągle byli w świetnej formie i bardzo chętnie pomagali przy opiece nad dziećmi obu dziewczyn. Danielle również umawiała się od pewnego czasu z jakimś facetem. - Nigdy bym się nie spodziewała, że może mnie coś poróżnić z Danielle, Sookie. - Holly włożyła kurtkę przeciwdeszczową i wyłowiła kluczyki z dna torebki. - Ale nasze drogi trochę się rozeszły. Nadal spotykamy się czasem na lunchu i nasze dzieciaki często się razem bawią, tyle że... -
Westchnęła ciężko. - Nie wiem. Kiedy zainteresowałam się czymś więcej niż nasz świat tutaj, w Bon Temps, ten, w którym dorastałyśmy, Danielle zaczęła mi mówić, że jest coś trochę niewłaściwego w tym... w tej mojej ciekawości. Gdy postanowiłam zostać wiccanką, znienawidziła moją decyzję i wciąż jej nienawidzi. Jeśliby się dowiedziała o wilkołakach i gdyby odkryła, co mi się przydarzyło... - Pewna zmiennokształtna czarownica próbowała kiedyś skłonić Erica do oddania jej kilku swoich firm. Wcześniej zmusiła do współpracy wszystkie lokalne wiccanki, łącznie z niechętnie nastawioną Holly. Tamta sytuacja bardzo mnie zmieniła wyznała mi teraz. To zmienia, prawda? Kontakty ze światem nadnaturalnych. - Tak. Ale oni są przecież częścią naszego świata. Któregoś dnia wszyscy się o nich dowiedzą. Któregoś dnia... cały świat będzie inny. Zamrugałam. Zaskoczyła mnie. - Co masz na myśli? - Kiedy wszyscy zmiennokształtni się ujawnią - ciągnęła, zdumiona moim brakiem intuicji. - Kiedy zmiennokształtni pojawią się publicznie i opowiedzą o sobie, wówczas wszyscy... wszyscy ludzie na świecie będą musieli zaakceptować ten fakt. Ale, wiesz, niektórzy nie zechcą. Może zareagują zdecydowanie negatywnie. Może się zbuntują. Może dojdzie do wojny. Może wilkołaki będą walczyły ze wszystkimi innymi zmiennokształtnymi albo istoty ludzkie zaatakują wilkołaki i wampiry. Albo wampiry... wiesz, że wampiry ani trochę nie lubią wilkołaków... Może poczekają na jakąś nocną okazję i wtedy pozabijają wszystkie wilkołaki, a ludzie tylko im za to podziękują. Och, miała duszę poetki, ta Holly. I była prawdziwą wizjonerką, wizjonerką i fatalistką. Nawet nie podejrzewałam, że dziewczyna rozmyśla nad tak poważnymi sprawami, a teraz, gdy to sobie uprzytomniłam, znów poczułam wstyd, że jej nie doceniłam. Ale telepatów nie wolno w ten sposób zaskakiwać! Tak bardzo starałam się trzymać z dala od ludzkich umysłów, że umykały mi ważne sprawy. - Może się zdarzyć każda z tych rzeczy. Albo żadna odparłam. - Może ludzie po prostu zaakceptują fakty. Nie we wszystkich krajach, oczywiście, że nie. Pamiętasz, co przytrafiło się wampirom we wschodniej Europie i kilku państwach Ameryki Południowej... - Papież nigdy nie przyjął ich istnienia do wiadomości zauważyła Holly. Skinęłam głową. - Przypuszczam, że pewnie nie bardzo wiedział, jak zareagować. Większość Kościołów przeżyła (wybaczcie mi określenie) piekło, usiłując zdecydować, co myśleć o nieumarłych w kontekście Biblii i jaką politykę teologiczną prowadzić wobec nich. Wielkie Ujawnienie wilkołaków wywołałoby na pewno kolejne problemy. Cóż, wilkołaki są istotami żywymi, nikt nie może mieć co do tego wątpliwości... W porównaniu z nieumarłymi, można by rzec, że wilkołaki mają w sobie niemal zbyt dużo życia. Przestąpiłam z nogi na nogę. Nie zamierzałam wystawać tutaj, pod barem, rozwiązywać kłopotów całego świata i rozważać potencjalnych zdarzeń przyszłości. Nadal czułam zmęczenie po zeszłonocnej bitwie. - Do zobaczenia, Holly. Może ty, ja i Amelia wybierzemy się któregoś wieczoru do kina w Clarice?
- Jasne - odparła trochę zdziwiona. - Ta Amelia... ona nie ma zbyt dobrego zdania o moim rzemiośle, ale przynajmniej znajdziemy wspólny temat do rozmowy. Zbyt późno odkryłam, że chyba nie trzeba było rzucać tej propozycji. Naszej trójce spotkanie nie może się udać. Ale co tam, do diabła. Możemy przecież spróbować. Pojechałam do domu, zastanawiając się, czy ktoś będzie tam na mnie czekał. Odpowiedź poznałam, parkując obok samochodu Pam przy tylnym wejściu do budynku. Pam jeździła, naturalnie, autem konserwatywnym, jakąś toyotą z nalepką „Fangtasia" na zderzaku. Byłam tylko zaskoczona, że nie jest to minivan. Wampirzyca i Amelia oglądały w salonie film DVD. Siedziały na kanapie, ale nie tuliły się do siebie ani nic. Bob leżał zwinięty w moim fotelu. Amelia miała na kolanach miseczkę z popcornem, a Pam trzymała w ręku butelkę Czystej Krwi. Stanęłam tak, że widziałam, co oglądają. Underworld. Hmm... - Kate Beckinsale to laska - oznajmiła Amelia. - Hej, jak było w pracy? - W porządku - odrzekłam. - Pam, jak to możliwe, że masz aż dwa wolne wieczory z rzędu? - Zasłużyłam sobie na nie - odrzekła wampirzyca. - Nie miałam urlopu od dwóch lat. Eric zgodził się, że należy mi się nieco wolnego. Jak twoim zdaniem wyglądam w tym czarnym stroju? - Och, równie dobrze jak Beckinsale - powiedziała za mnie czarownica, po czym odwróciła głowę i uśmiechnęła się do Pam. Były w fazie wzajemnych zachwytów. Ponieważ mnie ostatnio mało co zachwyca, wolałam nie być blisko nich. - Czy Eric dowiedział się czegoś więcej o tym Jonathanie? - spytałam. - Nie wiem. Może sama do niego zadzwonisz? - Pam powiedziała to z kompletnym brakiem zainteresowania. - No tak, przecież masz wolne - mruknęłam i tupiąc głośno, poszłam do mojego pokoju. Znowu trochę się wstydziłam swojego zachowania. Bez sprawdzania wystukałam numer „Fangtasii". O rany, niedobrze. A przecież zakodowałam go pod klawiszem szybkiego wybierania w komórce. Jezu! Nie miałam jednak ochoty zastanawiać się nad tym szczegółem akurat w tej chwili! Telefon dzwonił, więc odsunęłam od siebie posępne dumania. Podczas rozmowy z Erikiem trzeba się skupić. - „Fangtasia", bar, w którym kąsamy. Mówi Lizbet. Jedna z miłośniczek kłów. Rozmyślałam przez moment, usiłując przypomnieć sobie jej twarz. Aha, no tak - wysoka, bardzo krągła i dumna ze swoich kilogramów, buzia jak księżyc w pełni, piękne kasztanowe włosy. - Lizbet, mówi Sookie Stackhouse - powiedziałam. - O cześć - odezwała się z lekkim przestrachem. Wyraźnie była pod wrażeniem. - No cześć. Słuchaj... mogę rozmawiać z Erikiem? - Sprawdzę, czy pan jest wolny - wydyszała Lizbet, usiłując mówić uroczystym, pełnym szacunku tonem. „Pan"? O, cholera. Miłośnicy kłów to mężczyźni i kobiety, którzy uwielbiają wampiry tak bardzo, że pragną być blisko nich cały ten czas, którego nieumarli nie przesypiają w trumnach. Praca w lokalach takich jak „Fangtasia" stanowi dla nich źródło utrzymania, a jednocześnie sposobność do nadstawienia szyi, ugryzienia przez wampira uważają bowiem niemal za świętość. Kodeks miłośników kłów każe im szanować wampirzą potrzebę ludzkiej krwi, a jeśli umrą od tego - no cóż, to będzie dla nich wyłącznie honor. Pod całym tym patosem i skomplikowanym erotyzmem u typowego miłośnika kłów tkwi podstawowa nadzieja, że któryś wampir uzna go za
„wartego" przemienienia w nieumarłego. Jakby to był test osobowości. - Dzięki, Lizbet - odparłam. Dziewczyna odłożyła słuchawkę z głuchym odgłosem i poszła poszukać Erica. Nie mogłam chyba bardziej jej uszczęśliwić. - Halo - odezwał się Northman po jakichś pięciu minutach. - Jesteś zajęty? - Hmm... jem kolację. Zmarszczyłam nos. - No cóż, mam nadzieję, że dość już wyssałeś oznajmiłam z całkowitym brakiem szczerości. - Słuchaj, dowiedziałeś się może czegoś o tym Jonathanie? - Widziałaś go ponownie? - spytał ostro. - Ach, nie. Po prostu się zastanawiam. - Jeśli go zobaczysz, muszę natychmiast o tym wiedzieć! - Okej, okej, rozumiem. Czego się dowiedziałeś? - Widuje się go w różnych lokalach - odrzekł. - Przyszedł nawet tutaj pewnej nocy, gdy mnie nie było. Pam jest u ciebie w domu, prawda? Miałam okropnie złe przeczucia. Może Pam nie sypia z Amelią jedynie z powodu wdzięków mojej lokatorki? Może połączyła po prostu przyjemne z pożytecznym lub, inaczej mówiąc, związek z Amelią stanowił pretekst, by mieć na mnie oko? Cholerne wampiry, pomyślałam ze złością, gdyż ten scenariusz przypominał mi pewne zdarzenie z przeszłości, które bardzo mnie zraniło. Nie zamierzałam wypytywać Erica. Wiedza jest czasem gorsza niż podejrzenia. - Tak - syknęłam. - Jest tutaj. - To dobrze - odrzekł z niejaką satysfakcją. - Jeśli ten facet się tam zjawi, wiem, że Pam świetnie sobie z nim poradzi. Chociaż nie znalazła się u ciebie przecież z tego powodu - dodał nieprzekonująco. Jasne, po zastanowieniu postanowił spróbować ułagodzić mnie, gdyż wyczuł mój niepokój; ta myśl na pewno nie zrodziła się w nim z poczucia winy. Obrzuciłam gniewnym spojrzeniem drzwi szafki przede mną. - Zamierzasz podać mi jakiś realne informacje i wyjaśnić, dlaczego ten facet tak strasznie cię denerwuje? - Nie widziałaś królowej od czasu Rhodes... - zaczął. Wiedziałam, że nie będzie to przyjemna konwersacja. - Nie - przyznałam. - Co z jej nogami? - Odrastają - odparł po krótkim wahaniu. Zastanawiałam się w tym momencie, czy stopy wyrosną jej od razu z kikutów, czy też nogi będą rosły, a kiedy uzyskają odpowiednią długość, wtedy na końcu całego procesu pojawią kostki, pięty, śródstopie, palce... - To dobrze, prawda? - spytałam. Posiadanie nóg musi być przecież dobre, czyż nie?
- Bardzo boli - powiedział Eric - gdy odrastają utracone uprzednio części ciała. I zajmuje to nieco czasu. Królowa jest bardzo... jest zniedołężniała. Wypowiedział to ostatnie słowo bardzo powoli, jak gdyby je znał, lecz nigdy przedtem głośno go nie wymawiał. Rozważyłam to określenie, zarówno w sensie dosłownym, jak i w przenośni. I pomyślałam o kontekście tego stanu rzeczy. W rozmowach z Northmanem stwierdzenia rzadko kiedy nie mają drugiego dna. - Sophie - Anne nie czuje się zatem wystarczająco dobrze, by rządzić - podsumowałam. - Więc kto rządzi? - Sprawami zarządzają szeryfowie - oświadczył Eric. Gervaise oczywiście zginął od wybuchu bomby. Czyli zostaliśmy ja, Cleo i Arla Yvonne. Byłoby lepiej, gdyby Andre przeżył. Ogarnęły mnie równocześnie wyrzuty sumienia i panika. Mogłam przecież uratować Andre. Nie zrobiłam tego, bo się go bałam i darzyłam nienawiścią. Po prostu pozwoliłam mu zginąć. Eric milczał przez dobrą minutę i zadałam sobie pytanie, czy wychwytuje emanujący ode mnie strach i poczucie winy. Byłoby bardzo źle, gdyby kiedykolwiek dowiedział się, że Quinn przez wzgląd na mnie zabił Andre. - Andre - kontynuował wampir - mógłby zcentralizować w swoich rękach władzę, ponieważ był zawsze powszechnie uznanym przedstawicielem królowej, właściwie jej zastępcą. Skoro jeden z jej faworytów musiał umrzeć, wolałbym, żeby to był Sigebert, który składa się wyłącznie z mięśni, a jego mózg praktycznie się nie liczy. Ale przynajmniej Sigebert jest teraz na miejscu i strzeże jej ciała, chociaż Andre mógłby zająć się także jej terytorium. Nie pamiętam, żeby Eric kiedykolwiek tak bardzo się rozgadał, gdy chodziło o sprawy wampirze. Zaczynałam mieć jakieś okropne przeczucie, że wiem, do czego Northman zmierza. - Spodziewasz się, że ktoś spróbuje przejąć władzę szepnęłam i ze strachu serce zabiło mi mocniej. Nie, nie znowu! - I myślisz, że Jonathana przysłano tu na zwiad. - Uważaj, Sookie, albo zacznę podejrzewać, że potrafisz mi czytać w myślach. - Chociaż ton Erica wydawał się lekki jak słodka pianka, sens jego ostrzeżenia był jednoznaczny. - To niemożliwe - zapewniłam go. Jeżeli myślał, że kłamię, nie zakwestionował moich słów. Chyba pożałował, że tak dużo mi powiedział. Później nasza rozmowa skończyła się dość szybko. Eric powiedział mi, żebym zadzwoniła do niego od razu, gdy zobaczę Jonathana, a ja zapewniłam, że tak zrobię. Gdy odłożyłam słuchawkę, wcale nie byłam senna. Z powodu chłodnej nocy włożyłam ciepłe spodnie od piżamy, białe z różowym misiem, oraz biały podkoszulek. Odnalazłam mapę Luizjany, wzięłam ołówek i podzieliłam stan na znane mi strefy, odtwarzając informacje z fragmentów rozmów, które odbyły się w mojej obecności. Do Erica należała Piąta Strefa. Królowa posiadała Strefę Pierwszą, na którą składały się Nowy Orlean i okolice. To miało sens. Poza tym jednak moje myśli stanowiły mętlik. Ostatecznie, zmarły Gervaise rządził terenami, w skład których wchodziła stolica stanu, Baton Rouge, gdzie mieszkała królowa, odkąd huragan Katrina poważnie uszkodził
jej nowoorleańskie nieruchomości. Jeśli zatem patrzeć pod względem znaczenia, powinna to być Strefa Druga. Ale nie, otrzymała numer cztery. Bardzo lekko wykreśliłam linię tej Czwartej Strefy kreskę, którą mogłam bez trudu wymazać. Przez chwilę przyglądałam się mapie. Zastanowiłam się, jakie jeszcze dane posiadam. Piąta Strefa mieści się na północy stanu i ciągnie się niemal przez całą jego szerokość. To oznacza, że Eric jest bogatszy i potężniejszy, niż sądziłam. Pod Piątą, mniej więcej tej samej wielkości, były strefy: Trzecia Cleo Babbitt i Druga Arli Yvonne. Jeszcze niżej, aż do Zatoki, w najbardziej południowo - zachodnim rogu Missisipi były duże połacie terenów należących niegdyś do Gervaise'a i królowej, czyli odpowiednio - strefy: Czwarta i Pierwsza. Już sobie wyobrażam, ile wampiry się namęczyły i na negocjowały, zanim ustaliły tę numerację i rozmieszczenie stref. Patrzyłam na mapę przez kilka minut, zanim wymazałam wszystkie cienkie linie, które wykreśliłam. Zerknęłam na zegar. Od mojej rozmowy z Erikiem minęła prawie godzina. W melancholijnym nastroju umyłam zęby i twarz. Gdy położyłam się do łóżka i odmówiłam modlitwy, leżałam, nie śpiąc, przez dość długi czas. Rozważałam tę niepodważalną prawdę, że najpotężniejszym wampirem w stanie Luizjana jest w chwili obecnej Eric Northman, wampir, z którym byłam związana krwią i który był niegdyś moim kochankiem. Eric powiedział raz w mojej obecności, że nie chce zostać królem i nie zamierza przejmować żadnych dodatkowych terytoriów, a ponieważ teraz znałam wielkość podlegającego mu terenu, wcale nie dziwiłam się temu oświadczeniu. Sądziłam, że trochę znam Erica - na ile istota ludzka może znać wampira - co nie znaczy, że moja wiedza była gruntowna. Tak czy owak nie wierzyłam, że Eric pragnie przejąć stan lub że już to zrobił. Wręcz przeciwnie - uważałam raczej, że z powodu obecnej władzy Eric będzie dla wielu tak pierwszorzędnym celem, jakby miał tarczę strzelniczą wyrysowaną na plecach. Wiedziałam, że muszę postarać się zasnąć. Ponownie spojrzałam na zegar. Od rozmowy z Erikiem minęło półtorej godziny. Bill wślizgnął się do mojego pokoju niemal całkowicie bezgłośnie. - Co się dzieje? - spytałam, usiłując utrzymać głos bardzo cichy i bardzo opanowany, chociaż drgał mi każdy nerw w ciele. - Czuję się nieswojo - wyznał typowym dla siebie chłodnym głosem, a ja o mało się nie roześmiałam. - Pam musi pojechać do „Fangtasii". Zadzwoniła do mnie, bym zajął jej miejsce tutaj. - Dlaczego? Usiadł na krześle w narożniku. W sypialni było dość ciemno, ale firanki nie zostały zasunięte zupełnie i nieco światła wpadało do pomieszczenia z włączonego na dziedzińcu reflektora. W łazience paliła się też nocna lampka, byłam więc w stanie wychwycić zarys jego ciała i zamazane rysy twarzy. Bill miał też - w moich oczach - nieznaczną łunę, jak wszystkie wampiry. - Pam nie mogła się dodzwonić do Cleo - odparł. - Eric opuścił klub i pojechał załatwiać jakieś sprawy. Pam również nie zdołała go złapać, ale ja nagrałem mu się na pocztę głosową. Jestem pewny, że oddzwoni. Natomiast fakt, że Cleo nie odpowiada, to naprawdę problem. - Pam i Cleo są przyjaciółkami? - Nie, wcale nie - odparł. - Niemniej jednak Pam powinna móc się dodzwonić do jej całonocnego sklepu spożywczego. Cleo zawsze odbiera, gdy tam jest. - Dlaczego Pam próbowała się z nią skontaktować? spytałam.
- Dzwonią do siebie co noc - wyjaśnił Bill. - Potem Cleo dzwoni do Arli Yvonne. To taki łańcuszek. I nie powinno się go zrywać, nie obecnie. - Wstał tak szybko, że nie zdołałam zaobserwować jego ruchów. - Słuchaj! - wyszeptał głosem równie lekkim jak trzepot motylich skrzydeł. - Słyszysz? Gówno słyszałam! Leżałam ciągle pod kołdrą, pragnąc gorąco, żeby cała ta sprawa natychmiast się skończyła. Żeby zniknęły... wilkołaki, wampiry, kłopoty, konflikty... Ale nie ma tak dobrze! - Co słyszysz? - spytałam, próbując mówić z równym spokojem jak Bill, choć wiedziałam, że szkoda moich wysiłków. - Ktoś idzie - odparł. I wtedy usłyszałam stukanie do drzwi frontowych. Bardzo ciche stukanie... Odrzuciłam kołdrę i wstałam. Ze zdenerwowania nie mogłam odszukać kapci. W końcu ruszyłam do drzwi sypialni boso. Noc była zimna, a ja nie włączyłam jeszcze ogrzewania. Na podeszwach stóp poczułam zimno gładkich desek podłogowych. - Otworzę drzwi - zadeklarował się Bill. Nagle był przede mną, chociaż nie widziałam, jak się tam znalazł. - Jezu Chryste - mruknęłam i poszłam za nim. Zadałam sobie pytanie, gdzie jest Amelia: śpi na górze czy na kanapie w salonie? To znaczy, miałam nadzieję, że Amelia śpi. Do tej pory byłam już tak wystraszona, że przemknęło mi przez głowę, że może czarownica już nie żyje. Compton bezgłośnie przemknął przez mroczny dom korytarzem obok salonu (w którym ciągle pachniało popcornem) do frontowych drzwi - a potem popatrzył przez wizjer, co z jakiegoś powodu mnie rozbawiło, więc musiałam położyć sobie dłoń na ustach, aby powstrzymać się przed chichotem. Nikt nie strzelił do Billa przez wizjer. Nikt nie próbował wyważyć drzwi. Nikt nie krzyknął. Od przeciągającego się milczenia poczułam na ciele gęsią skórkę. Znów nawet nie dostrzegłam, że Bill się poruszył, a jednak jego chłodny głos usłyszałam teraz tuż przy uchu. - Jakaś bardzo młoda kobieta. Włosy ma pofarbowane na biało albo blond i bardzo krótkie, z ciemnymi odrostami. Jest chuda. To istota ludzka. Przerażona. Nie była osamotniona w tym uczuciu. Cholernie starałam się wymyślić, kim może być mój nocny gość. Nagle uznałam, że może wiem. - Frannie - wydyszałam. - Siostra Quinna. Być może. - Wpuść mnie - usłyszałam dziewczęcy głosik. - Och, proszę, wpuść mnie. - Przypomniałam sobie czytaną kiedyś opowieść o duchach. Każdy włosek, który porastał moje ramiona, uniósł się. - Muszę ci powiedzieć, co się przydarzyło Quinnowi ciągnęła Frannie, a ja natychmiast podjęłam decyzję. - Otwórz drzwi - poleciłam Billowi normalnym głosem. Musimy ją wpuścić. - To istota ludzka - powtórzył wampir, jak gdyby chciał
powiedzieć: „Ile kłopotów może sprawić jedna panienka?" Otworzył. Nie powiem, że Frannie wpadła do środka, lecz na pewno nie marnowała czasu w progu; przeskoczyła go i zatrzasnęła za sobą drzwi. Podczas naszego pierwszego spotkania nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, była wobec mnie niechętna, wręcz agresywna, ale chyba poznałam ją nieco lepiej, kiedy po wybuchach siedziałyśmy przy łóżku Quinna w szpitalu. Wiem, że miała ciężkie życie i że kocha brata. - Co się stało? - spytałam ostro, kiedy dotarła chwiejnym krokiem do najbliższego krzesła i usiadła. - Masz tutaj wampira! - zauważyła. - Mogę dostać szklankę wody? Potem spróbuję zrobić to, czego chce Quinn. Pośpieszyłam do kuchni i nalałam jej wody. Włączyłam tam światło, jednak w salonie, nawet po moim powrocie, pozostaliśmy w ciemnościach. - Gdzie twój pojazd? - zapytał Bill. - Zepsuł się jakieś dwa kilometry stąd - odparła. - Ale nie mogłam z tym czekać. Zadzwoniłam po samochód pomocy drogowej, taki z wózkiem holowniczym, i zostawiłam kluczyki w stacyjce. Na Boga, mam nadzieję, że zabrali go z drogi. I z widoku! - Powiedz mi natychmiast, co się dzieje - naciskałam. - Chcesz krótką czy długą wersję? - Krótką. - Jakieś wampiry z Las Vegas przyjechały przejąć Luizjanę. Niezłe streszczenie, nie ma co! ROZDZIAŁ JEDENASTY - Gdzie, kiedy, jak wielu? - spytał Bill ostro. - Zabili już niektórych szeryfów - kontynuowała Frannie, przekazując nam tę naprawdę doniosłą nowinę, a ja zauważyłam w tym momencie w jej głosie radosne nuty. Mniejsze grupy napadły na słabszych osobników, podczas gdy większa zbiera się z zamiarem otoczenia „Fangtasii" i pokonania Erica. Jeszcze zanim Frannie skończyła to zdanie, Bill wyjął telefon komórkowy. Bez ruchu gapiłam się na niego. Niedawno przecież rozważałam słabą sytuację Luizjany i teraz przez sekundę odnosiłam wrażenie, że samą tą myślą ściągnęłam na nas atak. - Jak do tego doszło? - spytałam dziewczynę. - I jak dał się w to wciągnąć Quinn? Jak się właściwie miewa? Czy to on cię tutaj przysłał? - Oczywiście, że on mnie tutaj przysłał! - odparła takim tonem, jak gdybym była najgłupszą znaną jej osobą. - Wie, że jesteś związana z tym wampirem Erikiem, więc, tak jak Eric, będziesz celem napastników. Wampiry z Las Vegas już nawet kogoś wysłały, żeby miał na ciebie oko. Jonathana! - pomyślałam.
- Chodzi o to - ciągnęła - że tamci szacują teraz aktywa Erica i uważają cię za ich część. - Dlaczego to jest problem Quinna? - spytałam, czym może nie najlepiej wyraziłam swoje emocje, lecz Frannie dobrze mnie zrozumiała. - Nasza matka, nasza cholerna, popieprzona, okaleczona psychicznie matka - odparowała z goryczą. - Wiesz, że schwytało ją kiedyś i zgwałciło kilku myśliwych, prawda? W Kolorado. Jakieś sto lat temu. - Dokładnie rzecz biorąc, było to jakieś dziewiętnaście lat temu, gdyż wtedy została poczęta siostra Quinna. - A mój brat uratował ją i pozabijał ich wszystkich, chociaż był tylko dzieciakiem. Później zadłużył się u lokalnych wampirów, aby uzyskać od nich pomoc w posprzątaniu tamtego miejsca i zabraniu mamy. Znałam smutną historię matki Quinna. Kiwałam teraz rozpaczliwie głową, ponieważ strasznie chciałam, żeby dziewczyna przeszła do sedna - do spraw, o których jeszcze nie słyszałam. - No tak, cóż, moja mama w trakcie gwałtu zaszła w ciążę, stąd ja - oznajmiła, obrzucając mnie wyzywającym spojrzeniem. Urodziła mnie, ale od tamtego czasu ma kłopoty z głową, więc dorastało mi się raczej trudno, rozumiesz? Quinn odpracowywał dług, tocząc kolejne walki. (Przyszedł mi do głowy film Gladiator, tyle że z udziałem łaków). - Zawsze miała kłopoty z głową - powtórzyła Frannie. - A teraz jej stan się pogarsza. - Rozumiem - zapewniłam ją, starając się przemawiać spokojnie. Bill chyba ledwie się powstrzymywał, by nie potrząsnąć dziewczyną, dzięki czemu może przyśpieszyłaby opowieść, lecz ja pokręciłam głową. - I tak w końcu mama trafiła do pewnego przyjemnego zakładu. Pobyt opłacał Quinn. Ten zakład znajduje się w pobliżu Las Vegas i jest jedynym domem opieki społecznej w Ameryce, gdzie można wysłać ludzi takich jak moja mama. Dom opieki społecznej dla obłąkanych tygrysołaków? pomyślałam. - Ale mama uciekła stamtąd - podjęła - zabiła jakąś turystkę, zabrała jej ubranie i autostopem dotarła do Vegas, gdzie natychmiast poderwała jakiegoś faceta. Jego również zabiła, a później ukradła mu pieniądze i grała na automatach, aż ją tam dopadliśmy. - Frannie zamilkła na moment i zrobiła głęboki wdech. - Quinn ciągle leczy rany odniesione w Rhodes, od których o mało nie umarł. - O nie! - jęknęłam, ale miałam uczucie, że nie usłyszałam jeszcze najgorszej części zdarzenia. - No tak, co jest gorsze, hmm? Ucieczka czy zabójstwa? Prawdopodobnie turyści mają na ten temat jednoznaczną opinię. Kątem oka dostrzegłam, że do pomieszczenia weszła Amelia, i zdałam sobie sprawę, że nie zaskoczył jej widok Billa. Może więc obudziła się, kiedy Bill zajął miejsce Pam? Amelia nie spotkała wcześniej siostry Quinna, teraz jednak nie przerywała jej opowieści. - W każdym razie w Las Vegas istnieje jakiś potężny wampirzy kartel, ponieważ zyski są tam ogromne - podjęła Frannie. Wampiry wyśledziły mamę, zanim zdołała ją schwytać policja i... ponownie po niej posprzątały! Okazało się, że władze domu opieki społecznej, z którego uciekła, czyli "Szumiących Palm", powiadomiły o zdarzeniu wszystkich nadnaturalnych w okolicy i kazały im wypatrywać naszej mamy. Zanim dotarłam do kasyna, gdzie ją przetrzymywano, wampiry powiadomiły nas, że zadbały o wszystko i teraz Quinn ma po prostu większy dług do odpracowania! Mój brat odrzekł im, że doznał bardzo poważnych obrażeń i w tej chwili nie może dla
nich walczyć. Zaproponowali mu zatem, że w takim razie wezmą sobie mnie jako krwiodawczynię albo dziwkę dla przyjezdnych nieumarłych, a Quinn, słysząc to, po prostu zabił posłańca, który obwieścił mu tę wiadomość. Taaa, jasne! Wymieniłam spojrzenia z Billem. Propozycja „zatrudnienia" Frannie miała sprawić, żeby każda alternatywna oferta wyglądała na tym tle o niebo lepiej. - Potem powiedziały, że wiedzą o pewnym naprawdę słabym królestwie, które można przejąć. Miały na myśli Luizjanę. Quinn odparł im, że mogą tego dokonać bez problemów, jeśli król Nevady po prostu poślubi Sophie Anne, która w obecnej sytuacji na pewno mu nie odmówi. Ale okazało się, że król już rozważył tę opcję i odrzucił ją. Oznajmił, że nie cierpi kalek, a poza tym nie zamierza żenić się z wampirzycą, która zabiła poprzedniego męża, niezależnie od tego, jak piękne posiada królestwo... Nawet jeśli królowa dorzuci Arkansas. Sophie - Anne była tytularną władczynią Arkansas, tak jak Luizjany, odkąd wampirzy sąd uznał ją za niewinną i oczyścił z podejrzeń o morderstwo dokonane na mężu (królu Arkansas). Ponieważ Sophie - Anne była tak ciężko ranna, nie miała okazji scalić swych ziem, byłam jednak pewna, że gdy odrosną jej nogi, natychmiast zajmie się tą sprawą. Bill ponownie otworzył komórkę i zaczął wystukiwać cyfry. Nie wiem, do kogo dzwonił, tak czy owak tamta osoba nie odebrała. Ciemne oczy wampira płonęły. Bill był wyraźnie wściekły. Nagle pochylił się i podniósł miecz oparty o kanapę. Hmm, no cóż, przyszedł najwyraźniej uzbrojony po zęby. Nie trzymam przecież takich przedmiotów w szopie na narzędzia. - Chcą wykończyć nas szybko i po cichu, tak żeby incydentem nie zainteresowały się ludzkie media - obwieścił. Wymyślą jakąś historyjkę, która wyjaśni, dlaczego obce wampiry zajęły miejsca tych znajomych. Ty, dziewczyno... jaką rolę ma w tej sprawie odegrać twój brat? - Kazały mu powiedzieć, ilu macie ludzi, i wypytały go o wszystkie inne znane mu informacje na temat sytuacji panującej w Luizjanie - odrzekła Frannie. Na dodatek, żeby nas wszystkich dobić, zaczęła płakać. - Quinn nie chciał mówić. Próbował z nimi negocjować, ale nie żądały od niego niczego innego. - Nagle wyglądała na starszą o dobre dziesięć lat. - Usiłował zadzwonić do Sookie z milion razy, ale wampiry nie przestawały go obserwować, toteż bał się, że zaprowadzi ich prosto do ciebie. Niestety, i tak się o tobie dowiedziały. Gdy odkrył, co zamierzają zrobić, podjął duże ryzyko... dla nas obojga... i wysłał mnie do was. Cieszyłam się, że wcześniej poprosiłam przyjaciela, żeby odebrał od ciebie mój samochód. - Jedno z was powinno do mnie zadzwonić albo napisać. Cokolwiek... Mimo obecnej, trudnej sytuacji, nie potrafiłam powstrzymać się przed tym pełnym goryczy wyznaniem. - Nie mógł cię przecież powiadomić, w co się wpakował! Powiedział, że na pewno spróbujesz wówczas wyciągnąć go jakoś z tego, a to nie było możliwe. - No cóż, na pewno spróbowałabym go z tego wyciągnąć
- przyznałam. - Tak się postępuje, gdy ktoś bliski ma kłopoty. Bill milczał, ale poczułam na sobie jego spojrzenie. Jego również uratowałam, kiedy wpadł w kłopoty. I czasami tego żałuję! - Twój brat... dlaczego jest z nimi teraz? - spytał ostro. Podał im przecież informacje, których chciały. Oni są wampirami, on nie. Czego od niego chcą? - Przywożą go tutaj ze sobą, żeby prowadził dla nich pertraktacje ze społecznością nadnaturalnych, szczególnie z wilkołakami - wyjaśniła Frannie, brzmiąc nagle jak sekretarka prezesa wielkiej firmy. Nieoczekiwanie zrobiło mi się jej żal. Jako że była owocem związku człowieka z tygrysołaczycą, nie dysponowała żadnymi specjalnymi umiejętnościami, które by jej ułatwiły życie, dały przewagę czy kartę przetargową w pewnych sytuacjach. Przyjrzałam się jej z uwagą. Jej twarz pokrywały smugi rozmazanego tuszu do rzęs, paznokcie miała obgryzione aż do żywego mięsa. Wyglądała naprawdę okropnie. Ale nie pora martwić się o Frannie, skoro wampiry z Las Vegas przejmują właśnie mój stan! - Co zrobimy? - spytałam. - Amelio, sprawdziłaś zabezpieczenia domu? Czy obejmują również nasze samochody? Czarownica kiwnęła energicznie głową. - Billu, dzwoniłeś do „Fangtasii" i wszystkich innych szeryfów? Compton skinął głową. - Cleo nie odbiera - odparł. - Arla Yvonne odebrała i już wie o planowanym ataku. Powiedziała, że będzie walczyła i postara się dotrzeć do Shreveport. Ma ze sobą członków sześciu gniazd. Ponieważ Gervaise zmarł, jego wampiry zajmują się królową, a ich porucznikiem jest Booth Crimmons. Booth powiedział mi, że musiał wyjechać dziś wieczorem i zostawił na miejscu swoje dziecko, Audrey, która miała pilnować Sophie - Anne i Sigeberta. Niestety, Audrey nie odbiera telefonu. Także z zastępcą, którego Sophie - Anne wysłała do Little Rock, nie ma kontaktu. Przez moment wszyscy milczeliśmy. Myśl, że Sophie Anne być może jest ostatecznie martwa, brzmiała dla mnie prawie niewyobrażalnie! Bill wyraźnie się otrząsnął. - Więc - podjął - możemy zostać tutaj albo poszukać dla was trzech innego miejsca. Kiedy się upewnię, że jesteście bezpieczne, jak najszybciej muszę dotrzeć do Erica. Jeśli ma przeżyć, będzie dziś potrzebował każdej pary rąk. Niektórzy z pozostałych szeryfów pewnie już zginęli. I Eric też może dziś umrzeć! Gdy uświadomiłam to sobie, poczułam się tak, jakbym dostała od kogoś pięścią w twarz. Zrobiłam nerwowy wdech i z całych sił usiłowałam utrzymać się na nogach. Nawet nie mogłam myśleć o potencjalnej śmierci Erica! - Nic nam nie będzie - powiedziała mu dzielnie Amelia. Na pewno jesteś wielkim wojownikiem, Billu, ale nie jesteśmy bezbronne. Z całym szacunkiem dla czarodziejskich umiejętności Amelii, naprawdę nie miałyśmy żadnej broni! Przynajmniej przeciwko wampirom. Compton odwrócił się nagle od nas i zapatrzył na korytarz przy tylnych drzwiach. Usłyszał coś, co nie dotarło do naszych ludzkich uszu. Na szczęście, sekundę później usłyszałam znajomy głos. - Billu, wpuść mnie. Im prędzej, tym lepiej! - To Eric oznajmił Bill.
Skoczył na tyły domu, poruszając się tak szybko, że w moich oczach wyglądał jak przesuwająca się plama. Eric rzeczywiście stał przed domem, a ja na jego widok natychmiast poczułam wielką ulgę. Więc żyje! Zauważyłam, że jest zmęczony i ma podarty podkoszulek. Był boso. - Zostałem odcięty od klubu - wyznał, kiedy wraz z Comptonem dołączyli do nas. - Mój dom nie jest już bezpieczny. Nie mogłem skontaktować się z nikim innym. Dostałem twoją wiadomość, Billu, więc... Sookie, jestem tutaj i pytam, czy mogę skorzystać z twojej gościnności. - Oczywiście - odparowałam mechanicznie, chociaż naprawdę powinnam się nad tym zastanowić. - Ale może powinniśmy wyjść... Właśnie miałam zasugerować, że lepiej będzie, jeśli pójdziemy przez cmentarz i ukryjemy się w domu Billa, który był większy i miał więcej udogodnień dla wampirów, kiedy pojawiły się nowe kłopoty. Odkąd Frannie skończyła opowiadać, przestaliśmy zwracać na nią uwagę, a ona najwyraźniej w tym czasie uprzytomniła sobie pełnię niebezpieczeństwa, które nam groziło. - Muszę stąd wyjść - jęknęła teraz. - Quinn kazał mi z wami zostać, ale wy dwaj jesteście... - Zerwała się z miejsca. Była zdenerwowana. - Frannie - powiedział Bill. Położył blade dłonie na policzkach dziewczyny i popatrzył jej prosto w oczy. Frannie umilkła. Zostań tutaj, głupia dziewczyno, i rób to, co każe ci robić Sookie. - Okej - odparła cicho. - Dzięki - szepnęłam. Amelia patrzyła na Billa. Była zaszokowana. Domyślam się, że nigdy nie widziała, jak wampir rzuca urok. - Muszę wyjąć strzelbę. Powiedziałam to do nikogo w szczególności, lecz zanim zdążyłam się ruszyć, Eric odwrócił się w stronę szafy przy frontowych drzwiach. Sięgnął do środka i wyjął strzelbę „Benelli". Wręczył mi ją i na chwilę nasze oczy się spotkały. Northman przypomniał sobie zatem, gdzie trzymam broń! A dowiedział się tego, mieszkając u mnie w czasie, gdy stracił pamięć. Kiedy odwróciłam się od wampira, zobaczyłam, że Amelia jest zamyślona. Nie mieszkałyśmy pod jednym dachem bardzo długo, lecz nawet podczas tego krótkiego wspólnego okresu, odkryłam, że takie jej spojrzenie mi się nie podoba. Czarownica sugerowała w ten sposób, że zaraz coś powie, a ja wiedziałam, że to, co powie, również mi się nie spodoba. - Może przejmujemy się bez powodu? - spytała retorycznie. - Może panikujemy bez poważnej przyczyny? Bill popatrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby właśnie zmieniła się w pawiana. Frannie z kolei wydawała się zupełnie zobojętniała. - Przecież - ciągnęła Amelia z lekkim uśmieszkiem czemu w ogóle ktoś miałby tu po nas przyjść? Albo choćby po ciebie, Sookie? Bo nie przypuszczam, żeby wampiry przyszły po mnie. Ale pomińmy moją osobę... Dlaczego miałyby przyjechać właśnie tutaj? Nie jesteś istotnym elementem wampirzego systemu obronnego. Po co mają cię zabijać lub choćby pojmać? Eric wybrał się wcześniej na obchód domu i sprawdził
wszystkie drzwi oraz okna. Wrócił akurat, kiedy Amelia kończyła swoją przemowę. - Co się stało? - zainteresował się. - Amelia wyjaśnia mi - odparłam - że nie istnieje żaden racjonalny powód, dla którego wampiry miałyby przybyć tutaj po mnie w trakcie próby zdobycia naszego stanu. - Oczywiście, że przyjdą - rzucił Eric, ledwo na nią zerkając. Przyglądał się przez minutę Frannie, pokiwał głową, a później podszedł do jednego z okien salonu i wyjrzał na zewnątrz. - Mnie i Sookie łączy więź krwi. A teraz tu jestem. - Tak - powiedziała ostro czarownica. - Wielkie dzięki, Ericu, że zrobiłeś z tego domu cel strzelniczy. - Amelio! Czy jesteś wiedźmą o dużej mocy? - Tak - odparła z rezerwą w głosie. - A czy twój ojciec nie jest bogaczem i człowiekiem, który ma w tym stanie ogromne wpływy? I czy twoja mentorka nie jest jeszcze wspanialszą czarownicą? Hmm, czyżby ktoś intensywnie przeszukał Internet? Najwyraźniej Eric i Copley Carmichael mają ze sobą coś wspólnego. - Tak - zgodziła się Amelia. - Jasne, jasne, te wrogie wampiry chętnie by się nami zajęły, muszę ci to przyznać. A jednak, Ericu, gdybyś się tu nie zjawił, pewnie nie musiałybyśmy się martwić o życie. - Zastanawiasz się, czy faktycznie jesteśmy w niebezpieczeństwie? - uściśliłam. - Czy grozi nam niebezpieczeństwo ze strony wampirów, podnieconych i pałających krwią? - Jeśli nie przeżyjemy, to nie przydamy im się do niczego! - Cóż, wypadki się zdarzają - zauważyłam, a Bill prychnął. Nigdy nie słyszałam, żeby wydał taki zwyczajny dźwięk, więc bacznie się mu przypatrzyłam. Bill cieszył się na myśl o czekającej go bitwie! Wysunął kły. Frannie gapiła się na niego, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się ani odrobinę. Gdyby istniał choć cień szansy, że dziewczyna zachowa spokój i będzie chętna do współpracy, może poprosiłabym Comptona, by wyrwał ją z tego sztucznego transu. Dobrze, że była opanowana i cicha, lecz nie podobało mi się, że wampir odebrał jej wolną wolę. - Dlaczego Pam stąd odjechała? - spytałam. - Będzie bardziej przydatna w „Fangtasii". Inni również pojechali do klubu, a Pam może powie mi, czy są tam w pułapce. To było głupie z mojej strony, że zadzwoniłem do nich i kazałem im się tam zebrać. Trzeba było raczej polecić, aby się rozproszyli. Patrząc na jego minę, wiedziałam, że Eric nigdy więcej nie popełni tego błędu. Bill wciąż stał blisko okna i wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Popatrzył na swojego szeryfa i pokręcił głową. Jeszcze nikt się nie zjawił. Zadzwonił telefon Erica. Wampir słuchał przez minutę, a potem powiedział: „Powodzenia" i się rozłączył. - Większość naszych jest w klubie - powiadomił Billa, który kiwnął głową. - Gdzie jest Claudine? - spytał mnie Bill. - Nie mam pojęcia. - Jak to możliwe, że gdy miałam kłopoty, Claudine czasem zjawiała się, a czasem nie?
Męczyłam ją? Nadużywałam jej dobroci? - Ale nie sądzę, żeby przyszła, skoro tu jesteście. Nie ma sensu, żeby przybywała stanąć w mojej obronie, jeżeli ty i Eric nie potraficie utrzymać kłów z dala od niej. Bill znieruchomiał i napiął mięśnie. Miał doskonały słuch i znów najwidoczniej wychwycił jakiś dźwięk. Odwrócił się i wymienił długie spojrzenie z Erikiem. - Nie będzie to towarzystwo, które sam bym dla siebie wybrał - oznajmił charakterystycznym chłodnym głosem czeka nas jednak mały pokaz. Naprawdę żal mi kobiet - dodał i popatrzył na mnie. W jego intensywnie ciemnych oczach dostrzegłam głębokie uczucie. Miłość? Smutek? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytanie bez wskazówek płynących z jego milczącego jak zwykle - mózgu. - Nie jesteśmy jeszcze w grobach - oświadczył Eric równie chłodno. Teraz i ja usłyszałam samochody wjeżdżające po podjeździe. Amelia bezwiednie zapiszczała ze strachu, a oczy Frannie jeszcze bardziej się rozszerzyły, chociaż dziewczyna nadal tkwiła na krześle niczym sparaliżowana. Eric i Bil pozostali czujni. Pojazdy zatrzymały się przed frontem. Rozległy się odgłosy otwieranych i zamykanych drzwiczek, a później ktoś ruszył w stronę domu. Usłyszałam stukanie, lecz nie do drzwi, a w jeden z filarów ganku. Poszłam powoli w tamtą stronę, lecz w ostatniej chwil Bill dotknął mojego ramienia i wyprzedził mnie. - Kto tam?! - zawołał i natychmiast odsunął się wraz ze mną o metr. Oczekiwał widocznie, że ktoś strzeli do nas przez drzwi Nic takiego się nie zdarzyło. - To ja, wampir Victor Madden - rozległ się pogodny głos. Ho, ho, niespodzianka. Szczególnie dla Erica, który zamknął na krótko oczy. Nazwisko Victora Maddena niewątpliwie wiele Ericowi mówiło, chociaż nie miałam pojęcia, jakie są ich wzajemne relacje. - Znasz go? - spytałam szeptem Billa. - Tak, spotkałem go - przyznał, ale nie dodał żadnych szczegółów, po czym znieruchomiał i się zamyślił. Nigdy w życiu bardziej nie pragnęłam wiedzieć, co ktoś myśli. Milczeli, aż się zniecierpliwiłam. - Przyjaciel czy wróg?! - zawołałam. Victor się roześmiał. To był naprawdę miły śmiech sympatyczny, w typie chichotu: „Śmieję się do ciebie, a nie z ciebie". - Wspaniałe pytanie - odrzekł. - I takie, na które tylko ty możesz odpowiedzieć. Czy mam honor rozmawiać z Sookie Stackhouse, sławną telepatką? - Masz honor rozmawiać z Sookie Stackhouse, barmanką - odcięłam się lodowato. Następnie usłyszałam
chrypliwy odgłos, najprawdopodobniej wydawany przez jakieś zwierzę. Przez duże zwierzę. Serce stanęło mi w gardle. - Zabezpieczenia wytrzymają. - Amelia przekonywała sama siebie pośpiesznym szeptem. - Zabezpieczenia wytrzymają. Wytrzymają. Bill patrzył na mnie ciemnymi oczyma, kolejne emocje, jedna po drugiej, zmieniały wyraz jego twarzy. Frannie wyglądała na nieobecną i roztargnioną, choć skupiła wzrok na drzwiach. Ona także usłyszała ten dziwny dźwięk. - Quinn jest przed domem wraz z nimi - wyjaśniłam bardzo cicho Amelii, ponieważ była jedyną osobą w pomieszczeniu, która o tym nie wiedziała. - Jest po ich stronie?! - spytała. - Mają jego matkę - przypomniałam jej. A jednak poczułam napływ mdłości. - Ale my trzymamy jego siostrę - zauważyła czarownica. Eric miał podobnie zamyśloną minę jak Bill. W dodatku patrzyli teraz na siebie, toteż przypuszczałam, że odbywają telepatyczny dialog, nie wymawiając na głos ani słowa. Uznałam, że ta ich bezgłośna wymiana zdań mi się nie podoba, oznacza bowiem, że jeszcze nie zdecydowali, co robić. - Mogę wejść? - spytał osobnik za drzwiami czarującym głosem. - Chcielibyśmy porozmawiać z kimś z was osobiście. Wasz dom wydaje nam się całkiem dobrze zabezpieczony. Amelia uniosła rękę, zacisnęła dłoń i pokazała mi biceps. - Tak! - powiedziała i wyszczerzyła do mnie zęby w uśmiechu. Nie ma nic złego w subtelnym samozadowoleniu, jeśli człowiek sobie na nie zasłużył, chociaż czarownica nie wybrała najlepszego momentu na chełpliwość. Uśmiechnęłam się do niej, mimo że kosztowało mnie to trochę wysiłku. Eric wyraźnie się pozbierał, rzucił ostatnie, długie spojrzenie Billowi, po czym obaj się odprężyli. Northman odwrócił się do mnie, pocałował mnie w usta i przez moment z uwagą obserwował moją twarz. - On cię oszczędzi - oznajmił, a ja zrozumiałam, że tak naprawdę nie mówi do mnie, lecz do siebie. - Jesteś zbyt wyjątkowa, by cię poświęcić. I wtedy otworzył drzwi. ROZDZIAŁ DWUNASTY Ponieważ światła w salonie wciąż były zgaszone, a reflektor na zewnątrz płonął jasno, z domu mieliśmy dość dobry widok na dwór. Wampir, który stał samotnie na frontowym dziedzińcu, nie był szczególnie wysoki, a jednak niezwykle przystojny. Nosił garnitur. Włosy miał krótkie i kręcone, i chociaż oświetlenie nie było idealne, więc nie widziałam dokładnie, to przemknęło mi przez myśl, że mam do czynienia z osobnikiem czarnoskórym. Prezentował nam się w pozie modela z czasopisma „GQ". Eric stał w wejściu, więc mogłam dostrzec niewiele więcej, a wydało mi się nietaktowne podejście do okna i jawne gapienie się. - Eric Northman - zagaił Victor Madden. - Nie widziałem cię od dobrych kilku dziesięcioleci. - Pracowałeś ciężko na pustyni - odparł obojętnie Eric.
- Tak, interes kwitł. Chcę dziś przedyskutować z tobą pewne kwestie... Obawiam się, że sprawa jest dość pilna. Mogę wejść? - Ilu jest z tobą? - spytał Eric. - Dziesięciu - odszepnęłam. - To znaczy, dziewięć wampirów i Quinn. Umysły ludzkie potrafiłam policzyć, wampirze natomiast „postrzegałam" jako puste miejsca; w tym drugim przypadku musiałam zatem po prostu policzyć dziury. - Jest ze mną czterech towarzyszy - odparł Victor z całkowitym przekonaniem i fałszywą szczerością. - Chyba zatraciłeś umiejętność liczenia - odburknął Eric. Wiem, że towarzyszy ci dziewięć wampirów i jeden zmiennokształtny. Zauważyłam, że Victor wyprostował się i zamachał ręką. - Nie próbuj mydlić nam oczu, stary kumplu. - Stary kumplu? - wymamrotała Amelia. - Każ im wyjść z lasu, żebym mógł ich zobaczyć! zawołał Northman. Amelia, Bill i ja przestaliśmy się ukrywać, podeszliśmy do okien i jawnie obserwowaliśmy. Wampiry z Las Vegas wyszły z lasu jeden po drugim. Ponieważ znajdowały się na krawędzi światła i mroku, większości z nich nie mogłam zobaczyć zbyt wyraźnie, zauważyłam jednak posągową kobietę o gęstych ciemnych włosach i mężczyznę mojego wzrostu, który miał schludnie przyciętą bródkę i kolczyk w uchu. Jako ostatni spośród drzew wyłonił się tygrys. Byłam przekonana, że Quinn przybrał postać zwierzęcia, bo nie chciał spojrzeć mi w oczy. Poczułam dla niego ogromne współczucie. Wyobraziłam sobie, że jakkolwiek rozbita się czuję, on i tak jest w gorszym stanie psychicznym niż ja. - Widzę kilka znajomych twarzy - oznajmił Eric. - Czy oni wszyscy ci podlegają? Nieszczególnie rozumiałam to pytanie w tym kontekście. - Tak - odparł stanowczo Victor. Ten detal najwyraźniej coś dla Erica znaczył. Odsunął się od drzwi, a reszta z nas odwróciła się ku niemu. Patrzyliśmy. - Sookie - powiedział - ja nie mogę zaprosić go do środka. To twój dom. - Obrócił się do czarownicy. - Czy twoje zabezpieczenia są ukierunkowane? - spytał. - Czy jeśli on wejdzie, pozostali nadal nie będą mieli wstępu? - Tak - odrzekła. Szkoda, że jej głos nie brzmiał pewnie. Każdy musi otrzymać zaproszenie od kogoś, kogo nie obejmują zabezpieczenia. Na przykład, od Sookie. Kot Bob podszedł do otwartych drzwi, po czym usiadł na progu, ogon owinął sobie wokół łap i bacznie szacował przybysza wzrokiem. Kiedy kot się ukazał, Victor lekko się zaśmiał, po sekundzie jednak uśmiech zamarł mu na ustach. - To nie jest zwykły kot - zauważył.
- Nie - przyznałam, na tyle głośno, by wampir dobrze mnie usłyszał. - Tak jak ten po twojej stronie. Tygrys wydał solidny pomruk, który zinterpretowałam jako przyjazny w zamierzeniu. Domyśliłam się, że Quinn pragnie mnie w ten sposób przeprosić za całą tę cholerną sytuację. A może nie? Stanęłam tuż obok Boba. Kot uniósł łeb i popatrzył na mnie, po czym odmaszerował równie obojętnie, jak wcześniej się zjawił. Ach, te koty. Victor Madden zbliżył się do frontowego ganku. Najwidoczniej zabezpieczenia działały i nie mógł przejść po deskach, toteż czekał przed schodami. Amelia włączyła lampy na ganku i Victor zamrugał w nagłym blasku. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, choć nie wiem, czy nazwałabym go przystojnym. Oczy miał duże i ciemne, szczękę mocno zarysowaną. Piękne zęby błyskały w szerokim uśmiechu. Przyjrzał mi się bacznie. - Widzę, że ci, którzy wspominali o twoich powabach, ani trochę nie przesadzali - oświadczył, a ja potrzebowałam minuty na zrozumienie tego stwierdzenia. Byłam zbyt przerażona, by popisywać się inteligencją. Wśród wampirów na dziedzińcu zauważyłam szpiega Jonathana. - Eee - zaczęłam. - Możesz wejść, ale sam. - Jestem zaszczycony - odparł i się ukłonił. Zrobił ostrożny krok i na jego twarzy pojawiła się ulga. Potem przekroczył ganek tak płynnym ruchem, że nagle znalazł się tuż przede mną i chusteczką - przysięgam na wszystkie świętości, że miał białą chusteczkę w kieszonce na piersi - prawie dotykał teraz mojego białego podkoszulka. Zebrałam wszystkie siły, starając się cofnąć przed wampirem, i jakoś mi się udało pozostać w miejscu. Spojrzałam mu w oczy i poczułam nacisk. Victor próbował wampirzych sztuczek, sprawdzając, czy działa na mnie jego urok. Wiem z doświadczenia, że ich uroki na mnie nie działają. Pozwoliłam mu to odkryć, po czym cofnęłam się, by mógł wejść. Po wejściu przez chwilę stał nieruchomo. Obrzucił osoby zebrane w pomieszczeniu bardzo uważnym spojrzeniem, przy czym jego uśmiech ani na chwilę nie zniknął. Wręcz przeciwnie, na widok Billa Comptona, nawet się rozszerzył. - Ach, Compton - powiedział Victor i chociaż oczekiwałam, że coś doda, na przykład jakiś kolejny błyskotliwy komentarz, poprzestał na tych dwóch słowach. Amelię obejrzał sobie dokładnie. - Źródło magii - wymamrotał i pochylił przed czarownicą głowę. Frannie przyglądał się krócej, choć, gdy ją rozpoznał, przez sekundę wyglądał na bardzo niezadowolonego. Powinnam była ją ukryć. Po prostu o tym nie pomyślałam. Teraz grupa z Las Vegas wie, że Quinn wysłał siostrę przodem, aby nas ostrzegła. Zastanawiałam się, czy w ogóle przeżyjemy całe to zdarzenie. Jeśli dożyjemy świtu, my, trzy istoty ludzkie, będziemy mogły odjechać stąd samochodem, a jeśli pojazdy zostały unieruchomione, no cóż, mamy telefony komórkowe i możemy zadzwonić po transport. Nie potrafiłam jednak powiedzieć, jakich dziennych pomocników mają wampiry z Las Vegas... naturalnie, poza Quinnem. I nawet gdyby Eric i Bill walczyli i
jakoś przebili się przez szereg czekających na zewnątrz wrogich nieumarłych, nie wiedziałam, jak daleko dotrą. - Usiądź, proszę - bąknęłam, chociaż tonem równie serdecznym jak zaproszenie fanatyczki religijnej, która jest zmuszona zabawiać ateistę. Przeszliśmy całą grupą do kanapy i krzeseł, pozostawiając Frannie tam, gdzie była. Uznałam, że lepiej zachować spokój w stopniu, w jakim zdołamy, gdyż napięcie panujące w pomieszczeniu było wręcz namacalne. Zapaliłam kilka lamp i spytałam wampiry, czy chcą się napić krwi. Wszystkie wyglądały na zaskoczone. Jedynie Victor poprosił o butelkę. Kiwnęłam głową Amelii, która poszła do kuchni podgrzać Czystą Krew. Eric i Bill zajęli miejsca na kanapie, Victor usiadł w głębokim fotelu, a ja usadowiłam się na tym z regulowanym oparciem. Ręce zacisnęłam na kolanach. Przez długą chwilę panowało milczenie, podczas którego Madden zastanawiał się, jak zacząć. - Twoja królowa nie żyje, wikingu - oznajmił w końcu. Eric wykonał nagły ruch głową. Amelia, która akurat wchodziła, zatrzymała się na sekundę w pół kroku i dopiero później zaniosła szklankę z Czystą Krwią gościowi. Wampir przyjął napój z lekkim ukłonem. Czarownica popatrzyła na niego z góry i zauważyłam, że rękę skrywa w fałdach szlafroka. Już, już nabierałam powietrza, chcąc jej powiedzieć, żeby nie wariowała, ale w tym momencie odeszła od niego i stanęła obok mnie. - Domyśliłem się - odparł Eric. - Ilu szeryfów? Podziwiałam go. Z jego głosu nie można się było dowiedzieć, jak Northman się czuje. Victor przybrał przesadnie zamyśloną minę, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć szczegóły. - Pozwól, że pomyślę. Ach, tak! Wszyscy! Zacisnęłam mocno usta, nie chcąc, żeby wymknął się z nich jakiś dźwięk. Amelia podniosła krzesło o prostym oparciu, które stało obok kominka, postawiła je blisko mojego i opadła na nie niczym worek z piaskiem. Teraz, kiedy siedziała, widziałam, że zaciska w ręku nóż do filetowania, który zabrała z kuchni. Był naprawdę ostry. - A ich ludzie? - naciskał Bill z pozoru spokojnie. - Kilku przeżyło. Jakiś ciemnowłosy młokos imieniem Rasul... kilku ze służby Arli Yvonne. Grupa Cleo Babbitt zginęła wraz z nią mimo naszej propozycji poddania się, a Sigebert, zdaje mi się, dokonał żywota wraz z Sophie - Anne. - A „Fangtasia"? - Eric zachował to pytanie na koniec, ponieważ bez wątpienia zadanie go przyszło mu z największym trudem. Zapragnęłam podbiec do niego i objąć go, wiedziałam jednak, że w tym momencie wcale by nie docenił mojego gestu. Gdyby docenił, byłby to objaw słabości z jego strony. Przez kilka minut panowała cisza. Victor wypił w tym czasie łyk Czystej Krwi. - Ericu - podjął wreszcie - wszyscy twoi ludzie są w klubie. Nie poddali się. Mówią, że nie złożą broni, dopóki nie skontaktują się z tobą. Jesteśmy gotowi spalić lokal. Jedna osoba z twojej służby uciekła i... podejrzewamy, że to wampirzyca. Wykończyła paru moich ludzi na tyle głupich, by oddzielili się od reszty. Brawo, Pam! Pochyliłam głowę, by ukryć mimowolny uśmieszek. Amelia wyszczerzyła do mnie zęby. Nawet Eric wyglądał na zadowolonego, choć ledwie przez ułamek sekundy. Oblicze Billa nie zmieniło się ani na jotę. - Dlaczego przeżyłem, jako jedyny z szeryfów? - spytał. Tak, pytanie za czterysta punktów. - Ponieważ jesteś najskuteczniejszy i najbardziej z nich wszystkich praktyczny. - Victor miał na to gotową odpowiedź. - No i do ciebie należą najlepsze firmy w twojej strefie, takie, które przynoszą kokosowe dochody... - Skinął głową Billowi.
- Nasz król chciałby zostawić cię na stanowisku, o ile przysięgniesz mu lojalność. - Przypuszczam, że wiem, co się zdarzy, jeśli odmówię. - Moi ludzie czekają w Shreveport z pochodniami - odparł Victor z wesołym uśmiechem. - Tak naprawdę - dodał posiadamy znacznie nowocześniejsze środki, ale rozumiesz, o czym mówię. Możemy też oczywiście zająć się małą grupką, która otacza cię tutaj. Widzę, że lubisz różnorodność, Ericu. Śledziłem cię aż do tego domu, sądząc, że znajdę cię w otoczeniu twoich najważniejszych wampirów, a ty przebywasz w tak dziwnym towarzystwie... Nawet nie pomyślałam, że mogłabym się obruszyć. Tak stanowiliśmy dziwaczną ekipę, nie mogłam zaprzeczyć W dodatku nas nikt nie spytał o zdanie. Teraz wszystko zależało od dumy Erica. Panowało milczenie, a ja zastanawiałam się, jak długo Northman będzie rozważał ofertę. Jeśli nie ustąpi Victorowi, wszyscy umrzemy. Na tym zapewne polegało „zajęcie się nami" w ujęciu Maddena, wbrew przekonaniu Erica że jestem zbyt cenna, by mnie zabić. Nie wydawało mi się, żeby Victora interesowała moja „wartość"... Że nie wspomnę o Amelii. Nawet gdybyśmy obezwładnili Victora (co z pomocą Billa i Erica prawdopodobnie by się udało), czekające na zewnątrz wampiry zapewne bez wahania podpaliłyby dom, tak jak Madden zamierzał postąpić z „Fangtasią". Zginęlibyśmy wówczas albo w środku, albo na dziedzińcu. Wprawdzie wampiry nie mogły tu wejść bez zaproszenia, lecz my z pewnością musielibyśmy się stąd ewakuować! Ja i Amelia spojrzałyśmy sobie w oczy. Wyczułam u niej strach, lecz usiłowała nad nim zapanować. Gdyby zadzwoniła do Copleya, ojciec zapewne zapłaci za jej ratunek, a miał odpowiednie środki i potrafił pertraktować. Skoro wampiry z Las Vegas postanowiły przejąć bogatą Luizjanę, na pewno nie pogardziłyby łapówką i darowały życie córce słynnego Carmichaela. Frannie być może też nic nie groziło, ponieważ jej brat czekał przed domem. Sądziłam, że wampiry wolałyby oszczędzić dziewczynę, niż ryzykować straszliwy gniew Quinna. Victor zauważył już wcześniej, że Bill posiada pewne potrzebne im umiejętności, szczególnie że stworzona przez niego baza komputerowa okazała się tak intratna. Zatem w najgorszej sytuacji byliśmy my dwoje z Erikiem. Nas pewnie można było najprędzej spisać na straty. Pomyślałam o Samie. Żałowałam, że nie mogę zadzwonić do niego i porozmawiać z nim choćby przez minutę. Postanowiłam jednak, że za żadne skarby nie wciągnę go w ten impas, ponieważ w ten sposób skazałabym go na pewną śmierć. Zamknęłam oczy i pożegnałam się z nim w myślach. Zza drzwi dobiegł jakiś dźwięk i minęła długa chwila, zanim zrozumiałam, że to ryk tygrysa. Quinn chciał wejść. Eric popatrzył na mnie, a ja potrząsnęłam głową. Nasza sytuacja była dostatecznie kiepska bez udziału Quinna. Amelia wyszeptała: „Sookie" i przycisnęła swoją rękę do mojej. W dłoni trzymała nóż. - Nie - powiedziałam cicho. - Nic w ten sposób nie zyskamy. Miałam nadzieję, że Victor nie zdaje sobie sprawy z intencji mojej przyjaciółki. Eric rozmyślał nad przyszłością, wpatrując się przed siebie szeroko otwartymi błękitnymi oczyma. Błyszczały. Milczenie się przeciągało. I wtedy zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Frannie wyrwała się z transu, otworzyła usta i zaczęła krzyczeć. Ledwie rozległ się pierwszy wrzask, usłyszeliśmy łomotanie
do drzwi, a w jakieś pięć sekund Quinn wyrwał je z framugi, wpadając na nie dwustukilogramowym cielskiem. Frannie niezdarnie podniosła się z miejsca i podbiegła do wejścia, chwyciła gałkę i szarpnęła drzwi, zanim Victor zdążył jej w tym przeszkodzić, próbował bowiem dziewczynę złapać, lecz chybił o centymetr. Quinn wskoczył do domu tak szybko, że przewrócił siostrę. Stanął nad nią i zaryczał, obrzucając nas wszystkich gniewnym spojrzeniem. Victor nie okazał strachu, muszę mu to oddać. - Quinn, słuchaj mnie - powiedział tylko. Sekundę później Quinn umilkł. Zawsze trudno jest mi powiedzieć, ile ludzkich cech pozostaje w przemienionym w zwierzę zmiennokształtnym. Miewałam dowody na to, że wilkołaki doskonale mnie rozumieją, a i z Quinnem komunikowałam się nieraz wcześniej, gdy był tygrysem i bez wątpienia pojmował moje słowa. Jednakże, gdy usłyszał krzyk Frannie, postanowił dać upust wściekłości, tyle że chyba nie bardzo wiedział, przeciwko komu ją skierować. Podczas gdy Victor zwracał uwagę wyłącznie na Quinna, wyłowiłam z kieszeni wizytówkę. Naprawdę nie chciałam skorzystać tak szybko z „awaryjnego" kontaktu z pradziadkiem („Kocham cię, pradziadziusiu... uratuj mnie, błagam!"), a jeszcze bardziej nienawidziłam myśli o ściąganiu go (i to bez uprzedniego ostrzeżenia) do pokoju pełnego wampirów. Jeśli jednak bywają momenty najodpowiedniejsze na interwencję wróżki, nie sposób wskazać lepszego niż ten. Pomyślałam, że i tak czekałam zbyt długo. Telefon komórkowy miałam w kieszeni góry od piżamy. Wyjęłam go ukradkiem i otworzyłam, żałując, że nie wpisałam wcześniej numeru na listę szybkiego wybierania. Popatrzyłam na wizytówkę, sprawdziłam cyfry i zaczęłam je wstukiwać. Victor wciąż przemawiał do Quinna, próbując go przekonać, że Frannie nie została ranna. Czy postępuję właściwie? Czy zanim zadzwoniłam, nie poczekałam, aż zyskam pewność, że potrzebuję potężnego krewnego? I czy nie wykazałam się pomysłowością, skoro miałam ze sobą wizytówkę i telefon? Czasami wydaje nam się, że postępujemy dobrze, a mimo to mylimy się. Ledwie wystukałam numer, ktoś szybko wyrwał mi telefon z dłoni i rzucił nim o ścianę. - Nie możemy go tutaj wprowadzić - szepnął mi do ucha Eric. - Wtedy wybuchłaby wojna, w wyniku której zginęlibyśmy wszyscy. Osobiście uważam, że mówił chyba o sobie, ponieważ mnie na pewno nic złego nie mogło się stać, skoro mój własny pradziadek wywołałby tę rzekomą wojnę, i to właśnie po to, żeby mnie uratować, ale moje rozważania nie miały już w tym momencie sensu. Popatrzyłam na wampira z uczuciem bardzo bliskim nienawiści. - Nie istnieje nikt, do kogo możesz zadzwonić i kto ci w tej sytuacji pomoże - obwieścił Victor Madden z zadowoleniem w głosie. Po chwili jednak mina mu zrzedła. Być może zastanowił się nad swoim stwierdzeniem. - Chyba że czegoś o tobie nie wiem - dodał mniej pewnie. - Wielu rzeczy nie wiesz o Sookie - powiedział Bill. Od wejścia Maddena odezwał się po raz pierwszy. - Po pierwsze, wiedz, że jestem skłonny oddać za nią życie. A jeżeli ją skrzywdzisz, zabiję cię. - Zwrócił spojrzenie ciemnych oczu na swojego szeryfa. - Możesz powiedzieć to samo? Eric wyraźnie nie zamierzał
powtórzyć słów podwładnego, a może po prostu nie chciał grać w grę pod nazwą „Kto bardziej kocha Sookie?". Zresztą, w chwili obecnej powody, którymi się kierował, nie były szczególnie ważne. - Jedno musisz wiedzieć na pewno - oznajmił Eric Victorowi. - I powiem to wprost. Jeśli coś jej się stanie, będziesz miał do czynienia z mocami, których nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Victor przyglądał mu się przez chwilę głęboko zadumany. - Oczywiście, to może być czcza pogróżka - odparł. - Ale dziwnym trafem wierzę, że mówisz serio. Gdybyś jednak miał na myśli tego tygrysa, nie sądzę, żeby pozabijał nas wszystkich dla tej dziewczyny, skoro w naszych rękach są jego matka i siostra. Tygrys i tak ma już sporo na sumieniu, skoro widzę tu jego siostrę. Amelia podeszła i objęła Frannie. Pomyślałam, że z jednej strony pragnie ją uspokoić, z drugiej chce włączyć swoją osobę w krąg opieki tygrysa. Popatrzyła na mnie i pomyślała bardzo wyraźnie: „Powinnam wypróbować jakieś zaklęcie? Może to, dzięki któremu wszystko się zatrzyma?". Bardzo było zręczne ze strony czarownicy, że wpadła na pomysł porozumienia się ze mną w ten sposób. Szybko rozważyłam wady i zalety propozycji. Jej zaklęcie unieruchomiłoby wszystkich. Nie wiedziałam jednak, czy objęłoby również wampiry czekające na zewnątrz, a nie widziałam niczego dobrego w układzie, w którym Amelia zmroziłaby wszystkie osoby w pomieszczeniu poza sobą. Czy potrafiła wskazać, kogo ma objąć jej zaklęcie? Szkoda, że nie była również telepatką; chyba nigdy wcześniej nie żałowałam tak bardzo czegoś takiego w stosunku do innej osoby. Ponieważ jednak nie znałam wielu szczegółów, niechętnie pokręciłam głową. - To śmieszne - ocenił Victor, udając zniecierpliwionego. Ericu, przedstawiłem ci propozycję ostateczną. Zaakceptujesz fakt, że mój król przejął władzę w Luizjanie i Arkansas? A może wolisz walczyć na śmierć i życie? Zapanowała cisza, która tym razem trwała trochę krócej. - Przyjmuję zwierzchnictwo twojego króla - odparł beznamiętnie Northman. - Billu Comptonie? - spytał Victor. Bill popatrzył na mnie i jego spojrzenie przez moment błądziło po mojej twarzy. - Przyjmuję - odrzekł. I już! Od tej chwili Luizjana zyskała nowego króla, a stare rządy skończyły się raz na zawsze.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Poczułam, jak napięcie opuszcza mnie niczym powietrze uchodzące z przebitej opony. - Victorze - polecił Eric. - Zadzwoń do swoich ludzi i odwołaj ich. Chcę słyszeć, jak z nimi rozmawiasz. Madden, uśmiechając się jeszcze szerzej niż przedtem, wyciągnął z kieszeni maleńki telefon komórkowy i zadzwonił do osoby imieniem Delilah, której przekazał rozkazy. Eric z własnej komórki połączył się z „Fangtasią" i powiadomił Clancy'ego o zmianie ustroju. - Nie zapomnij przekazać Pam - oznajmił bardzo wyraźnie. - Na wypadek gdyby zamierzała zabić jeszcze kilku ludzi Victora. Znowu zapadło nieprzyjemne milczenie. Wszyscy zastanawiali się nad następnym ruchem. Teraz, kiedy byłam raczej przekonana, że przeżyję, miałam nadzieję, że Quinn przemieni się z powrotem w człowieka, bo bardzo chciałam z nim porozmawiać. A mieliśmy do omówienia wiele spraw. Nie miałam pewności, czy mam prawo tak się czuć, lecz poczułam się... zdradzona. Nie sądzę, by ktokolwiek się ze mną zgodził. Przecież wiedziałam, że Quinna do tego wszystkiego zmuszono... Nic dziwnego - gdzie wampiry, tam przymus. Ale cóż, skoro własna matka wrobiła Quinna w „interesy" z nieumarłymi, chociaż niby zupełnie nieumyślnie. Wiedziałam, że ta kobieta nie jest za nic odpowiedzialna; naprawdę! Nigdy przecież nie chciała zostać zgwałcona i nigdy z własnej woli nie pragnęła zapaść na chorobę psychiczną. Nie spotkałam do tej pory matki Quinna i pewnie nigdy nie spotkam, ale w tej rodzinie bez wątpienia była czarną owcą. Jej syn zrobił, co mógł. Wysłał siostrę przodem, aby nas ostrzegła, chociaż tak naprawdę na niewiele nam się to przydało. Ale... punkty za wysiłek. Patrząc, jak tygrys łasi się do Frannie, uprzytomniłam sobie, że w moim związku z Quinnem popełniłam błędy. Czułam się po prostu zdradzona. I czułam gniew! Niezależnie od tego, jak bardzo przekonywałam siebie, że mój chłopak miał powody postąpić tak, jak postąpił, myśl o tym, że przeszedł na stronę wampirów, których musiałam nazwać wrogami, doprowadzała mnie do szału. Otrząsnęłam się i rozejrzałam po pokoju. Amelia wymknęła się do łazienki w korytarzu natychmiast, gdy uznała, że może już zostawić Frannie, która ciągle płakała. Przypuszczałam, że czarownicę przytłoczyła cała sytuacja, a po chwili dobiegające z łazienki odgłosy potwierdziły moje podejrzenia. Eric nadal rozmawiał przez telefon z Clancym, udając zajętego do czasu, aż pogodzi się z ogromną zmianą okoliczności, która zaszła. Nie potrafiłam czytać mu w myślach, ale i tak wiedziałam. Wyszedł na korytarz, gdyż zapewne potrzebował trochę odosobnienia. Musiał przecież zastanowić się teraz nad swoją przyszłością. Victor był już na dworze i rozmawiał ze swoimi ludźmi. Usłyszałam, jak jeden z nich krzyczy: „Tak! Tak!", jak gdyby jego drużyna strzeliła gola zapewniającego zwycięstwo; zresztą, czy nie tak właśnie było? Co do mnie, odkryłam, że uginają się pode mną nogi, a w głowie mam chaos, którego nawet nie potrafiłam nazwać
„myślowym". Nagle Bill objął mnie ramieniem i pomógł usiąść na krześle, które zwolnił wcześniej Northman. Poczułam chłodne wargi wampira muskające mój policzek. Musiałabym chyba posiadać serce z kamienia, żeby nie zrobiła na mnie wrażenia mała przemowa, którą Bill wygłosił do Victora - nie zapomniałam o niej mimo innych, straszliwych zdarzeń z tej nocy; tak, tak, chwyciło mnie za serce. Bill klęknął przy moich stopach i zwrócił ku mnie bladą twarz. - Mam nadzieję, że któregoś dnia mi wybaczysz oznajmił. - Ale nigdy nie będę ci się narzucał. To powiedziawszy, podniósł się i odszedł poznać nowe wampiry, które należały teraz do jego gniazda. Oki - doki. Boże, pomóż mi, bo ta noc jeszcze się nie skończyła. Powlokłam się z powrotem do sypialni i pchnęłam drzwi. Zamierzałam umyć twarz lub zęby albo przeczesać włosy zrobić cokolwiek, dzięki czemu poczuję się mniej przybita. Na moim łóżku siedział Eric. Twarz ukrył w dłoniach. Kiedy weszłam, popatrzył na mnie. Wyglądał na głęboko wstrząśniętego. No cóż, nie dziwiłam się, skoro dopiero co był świadkiem przejęcia władzy w stanie i usłyszał o śmierci swojej królowej. On jednak... - Gdy siedziałem tutaj na twoim łóżku i wdychałem twój zapach - powiedział tak cicho, że musiałam z całych sił wytężyć słuch, aby usłyszeć każde słowo. - Sookie... pamiętam już wszystko. - O cholera! - wyrwało mi się. Odeszłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Uczesałam nerwowo włosy, umyłam zęby i twarz... ale w końcu musiałam wyjść. Okazałabym się równie tchórzliwa jak Quinn, gdybym nie opuściła łazienki i nie stawiła czoła temu wampirowi. Ledwie wynurzyłam się z pomieszczenia, Eric zaczął mówić. - Nie mogę uwierzyć, że ja... - zaczął. - Tak, tak, wiem, nie możesz uwierzyć, że zakochałeś się w zwyczajnej dziewczynie, że wygłosiłeś te wszystkie obietnice, byłeś słodki jak miód i chciałeś zostać ze mną po wsze czasy - wymamrotałam. Chciałam jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. - Nie mogę uwierzyć - poprawił mnie Eric z niejaką godnością - że poczułem coś tak mocnego i byłem tak ogromnie szczęśliwy. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy od setek lat. Zrozum mnie, proszę.
Potarłam czoło. Był środek nocy, jeszcze nie tak dawno obawiałam się, że nie dożyję rana, o mężczyźnie, którego uważałam za swojego chłopaka, nie potrafiłam myśleć z wcześniejszą czułością... Chociaż obecnie „jego" wampiry stały po tej samej stronie, co „moje" wampiry, moje uczucia pozostały przy nieumarłych z Luizjany, nawet jeśli niektóre z nich wcześniej strasznie mnie przerażały. Ale czy Victor Madden i jego ludzie okażą się mniej przerażający? Nie sądzę. Przecież ledwie parę godzin temu zabili sporo luizjańskich wampirów, które znałam i lubiłam. Podsumowując, po powyższych zdarzeniach na pewno nie miałam siły radzić sobie z Erikiem, który właśnie dokonał w swojej głowie niezwykłego odkrycia. - Możemy porozmawiać o tym innym razem, jeśli w ogóle musimy? - spytałam. - Tak - odparł po długiej chwili. - Tak, to nie jest właściwy moment. - Nie wiem, czy będzie właściwy czas na taką rozmowę. - Ale i tak ją odbędziemy - zapewnił mnie. - Ericu... Och, okej. - Machnęłam ręką, sugerując, że chwilowo kończę ten temat. - Cieszę się, że nowy władca postanowił zachować cię przy życiu. - Cierpiałabyś, gdybym umarł. - No tak, łączy nas przecież więź krwi... i tak dalej. - Nie z powodu więzi krwi. - W porządku, pewnie masz rację. Cierpiałabym, gdybyś umarł. Ale w sytuacji, o której mówimy, ja również bym umarła, więc moje cierpienie nie trwałoby zbyt długo. Możesz już sobie stąd iść? Proszę! - No tak - odparł, znów zachowując się jak dawny Eric. Zniknę teraz, zamierzam jednak spotkać się z tobą później. I możesz być pewna, moja kochanko, że dojdziemy do porozumienia. Co się tyczy wampirów z Las Vegas, cieszą się, że przejęli kolejny stan, który jest tak bardzo uzależniony od turystyki. Król Nevady to osobnik potężny, a i Victora trzeba traktować poważnie. Bywa bezwzględny, lecz nigdy nie niszczy czegoś, co może jakoś wykorzystać. I bardzo dobrze potrafi panować nad gniewem. - Czyli że tak naprawdę nie czujesz się nieszczęśliwy z tego powodu, że ktoś obcy przejął władzę w twoim stanie? Nie potrafiłam ukryć szoku. - Co się stało, to się nie odstanie - oświadczył. - Nie ma sensu czuć się teraz „nieszczęśliwym". Nie zdołam nikogo ze zmarłych przywrócić do życia, a sam Nevady nie zdołam pokonać. Nie będę przecież również prosić moich ludzi, by umierali dla z góry przegranej sprawy. Muszę przyznać, że pragmatyczne podejście Erica było mi obce. Rozumiałam go, owszem, i - faktycznie - gdy się nad tym zastanowię, najprawdopodobniej przyznam mu rację. Ale nie teraz i nie tutaj! W chwili obecnej wampir wydawał mi się po prostu zbyt wyrachowany. Oczywiście, Eric przeżył już kilkaset lat, więc miał dość czasu na wyrobienie sobie takiego stanowiska; kto wie, może już nieraz znajdował się w podobnej sytuacji. Jaka ponura perspektywa! Eric zatrzymał się w drodze do wyjścia, pochylił się nade mną i pocałował mnie w policzek. Kolejny wieczór zbierania całusów. - Przykro mi z powodu tygrysa - powiedział i tym mnie dobił. Osunęłam się na niewysokie krzesło stojące w rogu sypialni i tkwiłam tam, aż zyskałam pewność, że wszyscy
"goście" opuścili wreszcie mój dom. Kiedy wyczuwałam wokół siebie już tylko jeden ciepły mózg (Amelii), wychynęłam z pokoju i rozejrzałam się. Tak! Wszyscy pozostali wynieśli się w końcu w cholerę. - Amelia?! - zawołałam. - Tak - odparła. Weszłam do salonu. Czarownica siedziała na kanapie i była równie wyczerpana jak ja. - Myślisz, że zaśniesz? - spytałam. - Nie wiem. Zamierzam spróbować. - Pokręciła głową. To wszystko zmienia. - Co takiego? Co zdumiewające, zrozumiała moje pytanie. - Och, to wampirze przejęcie władzy. Mój ojciec robił mnóstwo interesów z luizjańskimi wampirami. Zamierzał pracować dla Sophie - Anne przy odbudowie jej nowoorleańskiej siedziby, a także wszystkich innych nieruchomości królowej. Lepiej zadzwonię i go uprzedzę. Będzie się, chciał skontaktować z tym nowym facetem. Na swój własny sposób Amelia była równie praktyczna jak Eric. Poczułam, że nie pasuję do otaczającego mnie świata. Nie potrafiłam wymyślić nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić, nikogo, kto byłby choć trochę zasmucony z powodu śmierci Sophie - Anne, Arli Yvonne, Cleo... i innych osób z długiej listy. Ta myśl skłoniła mnie do zastanowienia (chyba po raz pierwszy), czy wampiry przypadkiem nie uodporniły się na wiadomości o czyimś ostatecznym odejściu. W końcu widziały wokół siebie sporo śmierci - ludzie żyli, a potem znikali. Pokolenie po pokoleniu odchodziło, podczas gdy one trwały. I trwały. No cóż, ta konkretna zmęczona istota ludzka, czyli ja, wyraźnie potrzebowała snu - normalnego snu, nie wiecznego. Jeśli zatem tej nocy dojdzie do kolejnego wrogiego przejęcia czegoś przez kogoś, musi się ono odbyć bez mojego udziału. Zamknęłam na klucz wszystkie drzwi, krzyknęłam do Amelii, że życzę jej dobrej nocy, po czym wróciłam do łóżka. Leżałam bez snu co najmniej trzydzieści minut. Nie potrafiłam się uspokoić i wciąż miałam napięte mięśnie, więc, ilekroć zaczynałam zasypiać, budził mnie skurcz. A później ocknęłam się na dobre, gdyż odniosłam wrażenie, że ktoś wchodzi do pokoju z zamiarem ostrzeżenia mnie przed jakimś wielkim nieszczęściem. W końcu mimo drgania mięśni zmęczenie jednak mnie pokonało. Zapadłam w ciężki, niespokojny sen. Kiedy się obudziłam, słońce stało wysoko, świecąc prosto w moje okno, a Quinn siedział na krześle w rogu, tym samym, które zajęłam ubiegłej nocy po rozmowie z Erikiem. Cóż za nieprzyjemny trend! Miałam dość facetów pojawiających się nagle w mojej sypialni lub równie niespodziewanie z niej znikających. Pragnęłam jednego, który tu zostanie! - Kto cię wpuścił? - spytałam, podpierając się na łokciu. Quinn wyglądał dobrze jak na kogoś, kto nie spał zbyt długo. Quinn jest bardzo dużym facetem o starannie ogolonej głowie i ogromnych fioletowych oczach. Zawsze strasznie mi się podobał. - Amelia - odparł. - Wiem, że nie powinienem wchodzić.
Należało poczekać, aż się obudzisz. Może nie chcesz, żebym przebywał w twoim domu? Weszłam do łazienki, chcąc zyskać minutę dla siebie. To był kolejny rytuał, który robił się powoli o wiele zbyt swojski. Kiedy wyszłam, trochę czystsza i znacznie bardziej rozbudzona, tygrysołak miał dla mnie kubek z kawą. Wypiłam łyk i natychmiast poczułam się lepiej. Może zdołam jakoś znieść tę rozmowę. Na pewno jednak nie w sypialni. - Kuchnia - mruknęłam i przeszliśmy do pomieszczenia, które zawsze stanowiło serce tego domu. Odbudowałam ją po pożarze. Teraz, miałam zupełnie nową, lecz ciągle tęskniłam za starą. Stół, przy którym moja rodzina jadała przez lata, został zastąpiony przez nowocześniejszy mebel, a nowe krzesła były znacznie wygodniejsze niż stare, niemniej jednak, ilekroć pomyślałam o tym, co straciłam, ogarniał mnie niesamowity żal. A teraz w dodatku miałam złowieszcze przeczucie, że „żal" stanie się tematem dnia. W trakcie niespokojnego snu najwyraźniej podświadomie rozpamiętywałam wszystko, co wydawało mi się ubiegłego wieczoru takie smutne. Chcąc choćby o parę minut odsunąć rozmowę, którą będziemy musieli odbyć, podeszłam do tylnych drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Samochodu Amelii nie było. Hmm, dobrze chociaż, że zostaliśmy sami. Usiadłam naprzeciwko faceta, którego jeszcze nie tak dawno miałam nadzieję pokochać. - Kochanie, wyglądasz jak ktoś, komu właśnie powiedziano, że umarłem - wytknął mi Quinn. - Bo może tak było - odparowałam, ponieważ nie zamierzałam owijać niczego w bawełnę. Quinn się wzdrygnął. - Sookie, co mogłem zrobić?! - spytał. - Co mogłem zrobić? Dosłyszałam w jego głosie gniewną nutę. - A co ja mam zrobić? - spytałam w odpowiedzi, gdyż nie wymyśliłam lepszej riposty. - Wysłałem Frannie! Próbowałem cię ostrzec! - Za mało, za późno - odcięłam się. Od razu oczywiście zadałam sobie pytanie, czy nie jestem dla niego zbyt niesprawiedliwa. Czy byłam niewdzięczna? - Gdybyś zadzwonił do mnie kilka tygodni temu, choć raz, może czułabym się teraz inaczej. Zdaje się jednak, że byłeś za bardzo zajęty poszukiwaniem matki. - Czyli że zrywasz ze mną z powodu matki - upewnił się. Była w jego tonie gorycz i nie winiłam go za to. - Tak - przyznałam po chwili, w trakcie której rozważałam ponownie podjęte wcześniej postanowienie. Myślę, że tak. Nie chodzi naturalnie o twoją matkę, lecz o całą tę sytuację. Twoja matka zawsze będzie dla ciebie najważniejsza, póki żyje, z tego względu, że jest taka... hmm... doświadczona przez los. Współczuję wam, wierz mi. I przykro mi, że ty i Frannie wiedziecie z jej powodu takie trudne życie. Wiele wiem o trudnym życiu... Quinn patrzył w dół, w swój kubek z kawą, jego oblicze wykrzywiły złość i zmęczenie. To był prawdopodobnie najgorszy z możliwych moment na zerwanie, a jednak musiałam to zrobić. Czułam się skrzywdzona i nie chciałam rozdrapywać tej rany jeszcze mocniej. - A jednak, chociaż wiesz to wszystko i chociaż wiesz, że bardzo cię lubię, nie życzysz sobie więcej mnie widzieć -
powiedział Quinn, wypowiadając każde słowo powoli, lecz ostrym tonem. - Nawet nie spróbujesz sprawdzić, czy nam się uda. - Ja również cię lubię i też miałam nadzieję, że między nami zdarzy się znacznie więcej - odparłam. - Niestety, ostatniej nocy przeżyłam po prostu... zbyt dużo. Pamiętasz, że dowiedziałam się o twojej przeszłości od kogoś innego? Teraz sądzę, że może nie powiedziałeś mi o tych wszystkich zdarzeniach na samym początku, bo czułeś, że staną się problemem dla naszego związku. Nie chodzi o twoje walki... nie przeszkadza mi, że walczyłeś. Ale twoja matka i Frannie... No cóż, to twoja rodzina. Obie są... od ciebie zależne. Muszą mieć cię blisko. Zawsze będą na pierwszym miejscu. Przerwałam na moment i przygryzłam wewnętrzną stronę policzka. Teraz przechodziłam do najtrudniejszej części. Chcę być pierwsza. Wiem, że to egoizm i może niemożliwe do spełnienia marzenie. Może jestem istotą... płytką. Niemniej jednak pragnę być dla kogoś najważniejsza. Jeśli postępuję źle, to trudno. Może jestem złą kobietą. Ale tak czuję. - W takim razie nie mamy o czym rozmawiać - odparł Quinn po chwili zastanowienia. Popatrzył na mnie posępnie. Nie mogłam zaprzeczyć. Położył duże ręce płasko na stole, wsparł się na nich, wstał i wyszedł. Byłam nieszczęśliwa i samotna. A równocześnie poczułam się jak potwór. I jak samolubna suka. Mimo to, pozwoliłam mu odejść. ROZDZIAŁ CZTERNASTY W czasie gdy przygotowywałam się do pracy - tak, nawet po takiej nocy musiałam, musiałam pójść do pracy - rozległo się stukanie do drzwi frontowych. Wcześniej usłyszałam, że jakiś duży samochód zjeżdża podjazdem, więc zawiązałam pośpiesznie buty. Półciężarówka FedEksu nieczęsto gości przed moim domem, a szczupła kobieta, która z niej wyskoczyła, była mi całkiem obca. Z niejaką trudnością otworzyłam powyginane drzwi. Nigdy już nie będą działały tak dobrze jak przed wkroczeniem tygrysa Quinna ubiegłej nocy. Postanowiłam sobie zapamiętać, że muszę zadzwonić do marketu Lowe's w Clarice i zamówić nowe drzwi. Może Jason pomoże mi je zamontować. Tak czy inaczej, kurierka z FedEksu, kiedy w końcu jej otworzyłam, długo patrzyła na drzwi. - Zechce pani podpisać tutaj? - spytała, podając mi paczkę i taktownie nie komentując stanu drzwi. - Jasne. Przyjęłam pudełko, trochę zaintrygowana. Przysłano mi je z... „Fangtasii". Hm, że co?! Gdy tylko półciężarówka zawróciła i odjechała ku Hummingbird Road, otworzyłam przesyłkę. W pudełku znajdował się czerwony telefon komórkowy, a w nim karta SIM z moim numerem. Do telefonu dołączono bilecik o następującej treści: „Kochanko, wybacz, że zniszczyłem poprzedni". Zamiast podpisu widniała tylko duża litera „E". W paczce znalazłam też dwie ładowarki, zwykłą i samochodową. Oraz informację, że opłacono rachunek za pierwsze sześć miesięcy korzystania. Dziwnie otumaniona, usłyszałam, że pod dom podjeżdża kolejna półciężarówka. Nawet nie chciało mi się ruszyć z frontowego ganku. Jak się okazało, nowy pojazd należał z kolei do shreveporckiej filii Home Depot. Przywieziono nowe drzwi frontowe, bardzo ładne. Przyjechało też dwóch mężczyzn, którzy mieli je zainstalować. Wszystko zostało wcześniej opłacone. Zadałam sobie pytanie, jakie są następne plany Erica wobec mnie: wyczyści mi filtr w pralce? Przetka mi zlew...? Do Merlotte'a dotarłam na tyle wcześnie, żeby swobodnie porozmawiać z Samem. Jednakże drzwi do biura zastałam zamknięte, a w środku słyszałam głosy. Mój szef niezwykle rzadko zamyka się w biurze, ale oczywiście pamiętam takie
przypadki. Tak czy owak, natychmiast się zaniepokoiłam i zaciekawiłam. Sięgnęłam umysłem i odkryłam, że oprócz Sama w środku przebywa inna znajoma osoba... W tym momencie usłyszałam, że wewnątrz ktoś przesuwa krzesło i zanim drzwi się otworzyły, pośpiesznie umknęłam do magazynu. Tanya Grissom przeszła obok mnie. Odczekałam minutę, potem uznałam, że moja sprawa jest tak pilna, że muszę zaryzykować rozmowę z Merlotte'em, nawet jeśli szef nie ma na nią nastroju. Sam siedział na swoim skrzypiącym drewnianym krześle na kółkach, stopy wsparł na biurku. Jego włosy były w jeszcze większym nieładzie niż zwykle, toteż głowa wyglądała jak otoczona rudawą aureolą. Wydawał się zamyślony i dziwnie zatroskany, niemniej jednak, gdy oznajmiłam, że muszę mu powiedzieć o pewnych faktach, skinął głową. Poprosił, żebym zamknęła za sobą drzwi. - Wiesz, co się zdarzyło ubiegłej nocy? - spytałam. - Słyszałem o jakimś wrogim przejęciu - przyznał. Odchylił się na krześle, aż rozległ się irytujący pisk kółek. Byłam dziś okropnie zdenerwowana i rozdrażniona, toteż w tym momencie musiałam mocno nad sobą panować, by nie warknąć na szefa. - Tak, można to tak ująć. Hmm, „jakieś wrogie przejęcie"? Rzeczywiście, nie mógł tego lepiej ująć. Opowiedziałam następnie, co stało się w moim domu. Teraz Merlotte miał zmartwioną minę. - Nigdy nie wtrącam się w sprawy wampirze - stwierdził. - Istoty o dwoistej naturze i nieumarli nie dogadują się zbyt dobrze. Naprawdę mi przykro, że cię w to wciągnęli, Sookie. Ten dupek Eric... Odniosłam wrażenie, że chce powiedzieć coś więcej, ale tylko zacisnął usta. - Wiesz coś o tym królu Nevady? - spytałam. Wiem, że posiada imperium wydawnicze odpowiedział. - Należy do niego też co najmniej jedno kasyno i kilka restauracji. Poza tym jest jedynym właścicielem agencji, która prowadzi interesy wampirzych artystów. Wiesz, Rewia Elvisa Nieumarłego z udziałem wyłącznie wampirzych śpiewaków, którzy swoimi piosenkami składają hołd wielkiemu Presleyowi. Może ci się to wydać zabawne, lecz to są naprawdę wspaniali piosenkarze. No i towarzyszą im świetne grupy taneczne. - Oboje wiedzieliśmy, że prawdziwy Elvis wciąż żyje, tyle że rzadko jest w formie, by występować. - Jeśli trzeba było przejąć jakiś stan zarabiający na turystyce, bez wątpienia najlepszym wampirem do tej roboty byłby Felipe de Castro. Król Nevady dopilnuje, żeby Nowy Orlean został przyzwoicie odbudowany, ponieważ pragnie mieć kolejne źródło dochodów. - Felipe de Castro... To brzmi egzotycznie - zauważyłam. - Nie spotkałem go, ale z tego co wiem, jest bardzo... hmm... charyzmatyczny - ciągnął Sam. - Zastanawiam się, czy przyjedzie tutaj i zamieszka w Luizjanie, czy też raczej jego
przedstawicielem pozostanie Victor Madden. Myślę, że w żadnym z tych dwóch przypadków bar nie będzie miał problemów, ale nie mam cienia wątpliwości, że ich sprawy wpłyną jakoś na ciebie, Sookie. - Zdjął nogi z biurka i usiadł prosto na krześle, które zaskrzypiało w proteście. - Żałuję, że nie znalazłem sposobu, by wyciągnąć cię z tej wampirzej pętli. - Zastanawiam się, czy gdybym tej nocy, kiedy spotkałam Billa po raz pierwszy, wiedziała to, co wiem teraz, zrobiłabym cokolwiek inaczej - odparłam. - Może pozwoliłabym Rattrayom go wykończyć. Uratowałam Billa przed podejrzaną parką, mężczyzną i kobietą, którzy okazali się mordercami. Zajmowali się osuszaniem wampirów, wabiąc je w miejsca, gdzie mogli je unieruchomić za pomocą srebrnych łańcuchów i ściągnąć z ich żył krew, którą sprzedawali za spore pieniądze na czarnym rynku. Tacy osuszacze zdają sobie sprawę, że prowadzą niebezpieczne życie. No i Rattrayowie za swój proceder zapłacili wysoką cenę. - Nie mówisz tego poważnie! - rzucił Sam. Znów przez chwilę kiwał się na krześle („skrzyp! skrzyp! skrzyp!"), po czym wstał. - Nigdy byś tak nie postąpiła! Naprawdę z dużą przyjemnością słyszałam takie pochlebne słowa, szczególnie po porannej rozmowie z Quinnem. Kusiło mnie, by opowiedzieć także tę historię Samowi, on jednak już ruszył ku drzwiom. Musieliśmy iść do pracy, i to oboje. Wstałam więc i ja. Wyszliśmy i oddaliśmy się zwykłym zajęciom, chociaż jakoś nie mogłam się na nich skupić. Chcąc poprawić sobie paskudny nastrój, usiłowałam wymyślić jakieś zdarzenie, do którego może dojść w przyszłości i na które już mogłabym się cieszyć. Niestety, nie zdołałam niczego takiego znaleźć! Przez długi, przykry moment zastygłam przy barze z ręką na bloczku z zamówieniami i walczyłam z ogarniającą mnie depresją. A później klepnęłam się w policzek. Ależ ze mnie idiotka! pomyślałam. Mam dom, przyjaciół, pracę. Trafiło mi się większe szczęście niż milionom ludzi na tej planecie. Będzie dobrze, zapewniłam się w myślach. Przez jakiś czas patrzyłam na wszystko z optymizmem. Uśmiechałam się do gości i nawet jeśli mój uśmiech był słaby, na Boga, to ciągle był uśmiech! Po kilku godzinach do baru wszedł Jason z żoną, Crystal. Crystal, w lekko widocznej ciąży, minę miała ponurą, a mój brat... No cóż, obrzucał dziś ludzi tym swoim twardym, niezbyt miłym spojrzeniem, które oznaczało, że jest rozczarowany. - Co się dzieje? - spytałam. - Och, niewiele - odparł krótko. - Przyniesiesz nam po piwie? - Jasne - odrzekłam, myśląc, że nigdy przedtem nie zamawiał za Crystal. Crystal jest ładną kobietą, kilka lat młodszą od Jasona. Jest pumołaczycą, ale dość kiepska z niej zmiennokształtna, w czym zresztą nie ma jej winy; powodem jest kojarzenie krewniacze, powszechnie występujące wśród społeczności Hotshot. Żona mojego brata ciężko przechodzi przemiany. W dodatku poroniła - z tego co wiem, już przynajmniej dwukrotnie. Współczułam jej z tego powodu, tym bardziej, że wiedziałam, jak traktuje ją przez to pumołacza społeczność. Teraz Crystal była w ciąży po raz trzeci. Właśnie ze względu na jej stan Calvin pozwolił bratanicy poślubić Jasona, który stał się członkiem tej społeczności, ponieważ został ugryziony, a nie z racji urodzenia. Ściśle rzecz biorąc, mój brat jest pumołakiem z pewnej konkretnej przyczyny wielokrotnie pogryzł go pewien zazdrosny osobnik, który pragnął Crystal dla siebie. Jason nie potrafi się przemieniać w prawdziwą pumę, lecz w rodzaj pół bestii, pół człowieka. I bardzo mu się ta przemiana podoba.
Przyniosłam im piwo oraz dwie oszronione szklanki i czekałam, czy zamówią coś do jedzenia. Zastanawiałam się, jak Crystal w tym stanie może pić alkohol, zdecydowałam jednak, że to nie jest moja sprawa. - Chciałbym cheeseburgera z frytkami - powiedział Jason, co wcale mnie nie zaskoczyło. - A ty, Crystal? - spytałam, siląc się na przyjazny ton. Ostatecznie, ta dziewczyna jest moją szwagierką. - Och, nie mam dość pieniędzy na jedzenie - odparła. Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. Popatrzyłam pytająco na Jasona, jednak brat tylko wzruszył ramionami, jakby chciał oświadczyć: „Okej, zrobiłem coś głupiego i złego, ale nie zamierzam jej ustąpić, bo uparty ze mnie gnojek". - Crystal, chętnie postawię ci lunch - oznajmiłam bardzo spokojnie. - Co zjesz? Posłała mężowi piorunujące spojrzenie. - Chciałabym to samo, co on, Sookie. Zapisałam jej zamówienie na oddzielnej karteczce i poszłam przekazać je kucharzowi. Już wcześniej byłam wściekła, a zachowanie Jasona dopełniło kielich goryczy. Szczególnie że całą tę historię wyczytałam w ich myślach. Gdy zrozumiałam, co się dzieje, miałam ich oboje powyżej uszu. Crystal i mój brat zamieszkali w domu Jasona, lecz dziewczyna prawie codziennie jeździła do Hotshot, do swojej osady miejsca, w którym nie musiała niczego udawać. Była przyzwyczajona do życia w otoczeniu rodziny i tęskniła za nią, zwłaszcza za siostrą i siostrzeńcami. Z kolei Tanya Grissom wynajmowała pokój u siostry Crystal, ten, w którym Crystal mieszkała, zanim poślubiła Jasona. Co ciekawe, Crystal i Tanya od razu się zaprzyjaźniły. Ponieważ ulubionym zajęciem Tanyi były zakupy, moja szwagierka wiele razy jeździła na nie wraz z nią. No i zdarzało się, że Crystal wydawała dosłownie wszystkie pieniądze, które Jason dawał jej na dom. Ciągnęło się to przez dwa miesiące mimo wielokrotnych awantur i obietnic poprawy. Pewnego dnia Jason postanowił, że nie da jej więcej pieniędzy. Sam teraz robił wszystkie zakupy spożywcze, odbierał pranie i osobiście płacił rachunki. Powiedział żonie, że jeśli chce mieć własne pieniądze, musi pójść do pracy. Crystal, niewykwalifikowana dziewczyna w ciąży, nie zdołała znaleźć żadnego płatnego zajęcia, więc obecnie nie dysponowała ani centem. Jason starał się coś wymyślić, ale publiczne poniżanie żony bez wątpienia nie było najlepszym z pomysłów. Ależ idiota z tego mojego brata! Co mogłam w tej sytuacji zrobić? No cóż... nic. Musieli załatwić tę sprawę sami. Patrzyłam na dwoje niereformowalnych dzieciaków, które najwyraźniej nigdy nie dorosły. Jeśli chodzi o przyszłość ich związku, nie, nie byłam optymistką, nie dawałabym im zbyt dużych szans.
Poczułam nagły niepokój, gdyż przypomniałam sobie ich niezwykłe ślubne przysięgi; mnie w każdym razie wydawały się dziwne, chociaż przypuszczałam, że w Hotshot stanowiły normę. Jako najbliższa żyjąca krewna Jasona musiałam wówczas obiecać, że poniosę karę, jeśli brat źle się zachowa, dokładnie tak jak stryj Crystal, Calvin, przyrzekł to w jej imieniu. Cholera, dość nierozważnie postąpiłam, składając tę obietnicę! Kiedy zaniosłam talerze na ich stolik, odkryłam, że są w tej fazie kłótni, gdy oboje, zaciskając zęby, patrzą wszędzie, byle nie na partnera. Ostrożnie postawiłam talerze, przyniosłam butelkę ketchupu „Heinz" i umknęłam. Już i tak się wtrąciłam, kupując szwagierce lunch. W tę sprawę była jednakże wmieszana osoba, za którą nie przepadałam. Przyrzekłam sobie, że jej tego nie daruję. Tak, tak, teraz skupiłam cały gniew i niezadowolenie na Tanyi Grissom. Naprawdę chciałam zrobić tej okropnej kobiecie coś strasznego. Dlaczego, do diabła, kręciła się wokół Sama? Dlaczego węszyła? Jaki miała cel, wciągając Crystal w szał zakupów? (Ani przez sekundę nie wierzyłam, że moja szwagierka została jej najnowszą „kumpelką" przez przypadek!). Czy Tanya stara się rozdrażnić mnie na śmierć? Odnosiłam wrażenie, że jest wielką natrętną muchą, która lata mi przed nosem i brzęczy, a od czasu do czasu atakuje... Nigdy jednak nie zbliża się na tyle, bym mogła ją pacnąć. Przez dobre kilka minut wykonywałam wszystkie czynności automatycznie i zastanawiałam się, jak pozbyć się tej wstrętnej baby. Po raz pierwszy w życiu naprawdę rozmyślałam, jak wymusić na kimś wyznanie. Nie jest mi łatwo czytać Tanyi w myślach, ponieważ to istota zmiennokształtna, ale musiałam się dowiedzieć, co nią powoduje. A miałam przekonanie, że uzyskane informacje oszczędzą mi bólu głowy... i to w dużym stopniu. Podczas gdy ja knułam, intrygowałam i gotowałam się ze złości, Crystal i Jason jedli w milczeniu. Mój brat ostentacyjnie zapłacił za swój lunch, ja tymczasem zajęłam się rachunkiem Crystal. Gdy wyszli, zadałam sobie pytanie, jak będzie wyglądał ich wieczór. Cieszyłam się, że nie muszę go z nimi spędzić. Sam obserwował wszystko zza baru. - Co im się stało? - spytał mnie cicho. - Smutki nowożeńców - odparłam. - Poważne problemy z ustaleniem reguł. Popatrzył na mnie z troską. - Nie pozwól, żeby cię w to wciągnęli - powiedział, a potem zrobił taką minę, jakby żałował, że otworzył usta. Wybacz, nie chciałem ci udzielać nieproszonych rad - bąknął. Poczułam łzy w kącikach oczu. Merlotte udzielał mi rad, ponieważ martwił się o mnie. Byłam tak podenerwowana, że na jego uwagę zareagowałam prawie płaczem. - W porządku, szefie - zapewniłam go, próbując mówić wesołym, beztroskim tonem. Odwróciłam się na pięcie i poszłam sprawdzić, co dzieje się przy moich stolikach. Szeryf Bud Dearborn siedział w moim rewirze i było to niezwykłe. Zazwyczaj, jeśli wiedział, że pracuję, wybierał miejsce gdzie indziej. Przed Budem stał talerz krążków cebulowych, szczodre polanych ketchupem. Szeryf czytał shreveporcką gazetę. Głównym tematem była wiadomość: „POLICJA POSZUKUJE SZEŚCIORGA", toteż zatrzymałam się i spytałam Dearborna, czy mógłby pożyczyć mi gazetę, gdy skończy ją przeglądać. Popatrzył na mnie podejrzliwie. Jego małe oczka w mopsowatej twarzy badawczo mnie lustrowały, jak gdyby Bud oczekiwał, że coś zobaczy - na przykład, krwawy tasak przywieszony do paska od moich spodni.
- Jasne, Sookie - odparł po długiej chwili. Przetrzymujesz u siebie w domu któregoś z tych zaginionych? Uśmiechnęłam się do niego szeroko, jak zwykle pokrywając niepokój promiennym wyszczerzeni charakterystycznym dla osoby, która nie jest w pełni władz umysłowych. - Nie, Bud, chcę tylko wiedzieć, co się dzieje na świecie. Lubię być na bieżąco. - Zostawię gazetę na stoliku - uciął i wrócił do lektury. Pomyślałam, że chętnie oskarżyłby mnie nawet o porwanie Jimmy'ego Hoffy, gdyby tylko potrafił udowodnić moją winę. Nie znaczy to, że szeryf uważał mnie za morderczynię, po prostu wydawałam mu się ogólnie podejrzana i może sądził, że wplątałam się w sprawy, które w jego opinii nie powinny się zdarzać w jego okręgu. To przekonanie łączyło zresztą Buda Dearborna i Alcee Becka, szczególnie od śmierci mężczyzny w bibliotece. Na szczęście dla mnie, jak się okazało, napastnik miał policyjne akta długie jak moje ramię; popełnił kilka brutalnych zbrodni. Chociaż Alcee widział, że działałam w samoobronie, nigdy mi nie ufał... podobnie jak szeryf. Kiedy Bud wypił piwo, zjadł krążki cebulowe, a potem wyszedł siać popłoch wśród złoczyńców z gminy Renard, wzięłam pozostawioną przez niego gazetę za bar i przeczytałam artykuł, a Sam stale zerkał mi przez ramię. Wcześniej rozmyślnie nie szukałam informacji o masakrze na opuszczonym parkingu biurowym. Byłam pewna, że społeczność wilkołacza nie zdoła zatuszować tak „dużej" sprawy; mogli jedynie postarać się zmylić trop i wywieść w pole policję, która bez wątpienia rozpocznie śledztwo. Najwyraźniej miałam rację. „Mimo upływu ponad dwudziestu czterech godzin policja nadal nie natrafiła na ślad żadnego z sześciorga zaginionych obywateli Shreveport. Dochodzenie utrudnia fakt, że od godziny dwudziestej drugiej we środę nikt nie widział żadnej z tych osób. »Nie potrafimy ustalić, co mogło łączyć tych obywateli« wyznał detektyw Willie Cromwell. Wśród zaginionych są: detektyw shreveporckiej policji, Cal Myers, Amanda Whatley, właścicielka baru w centrum Shreveport, Patrick Furnan, właściciel lokalnego przedstawicielstwa firmy Harley - Davidson, oraz jego żona, Libby, Christine Larrabee, wdowa po Johnie Larrabee, emerytowana kierowniczka szkoły, oraz Julio Martinez, lotnik z bazy sił powietrznych Barksdale. Sąsiedzi Furnanów twierdzą, że ostatnio spotkali Libby dzień przed zniknięciem Patricka, a kuzynka pani Larrabee powiedziała, że od trzech dni
nie mogła skontaktować się z Christine przez telefon, więc policja spekuluje, czy te dwie kobiety nie stały się ofiarami przestępstwa wcześniej niż pozostałe osoby. Zaginięcie detektywa Cala Myersa postawiło siły policyjne w stan gotowości. Partner Myersa, detektyw Mike Loughlin, oświadczył: »Był jednym z nowo mianowanych detektywów i nie mieliśmy czasu dobrze się poznać. Zupełnie nie wiem, co mogło mu się przytrafić«. Detektyw Myers, lat 29, pracuje w policji shreveporckiej od siedmiu lat. Nie jest żonaty. »Gdyby wszystkie te osoby nie żyły, do tej pory powinniśmy znaleźć przynajmniej jedno ciało« - oznajmił wczoraj detektyw Cromwell. »Przeszukaliśmy ich miejsca zamieszkania i pracy, ale na razie nie trafiliśmy na żaden trop«. Niestety, do zaginięć doszło ostatnio nie tylko w Shreveport. W poniedziałek znaleziono zwłoki innej mieszkanki miasta, Marii - Star Cooper, która pracowała jako asystentka pewnego fotografa. Dziewczyna została zamordowana w swoim mieszkaniu przy Highway 3. »Mieszkanie wyglądało jak rzeźnia« - oświadczyła właścicielka domu Cooper, która jako pierwsza znalazła się na miejscu zbrodni. Do tej pory policja nie ma w tej sprawie żadnych tropów ani podejrzanych. »Wszyscy kochali Marię - Star« - stwierdziła matka dziewczyny, Anita Cooper. »Była bardzo ładna i bardzo utalentowana«. Policja jeszcze nie wie, czy śmierć Cooper jest jakoś powiązana ze sprawą zniknięć obywateli Shreveport". Z innego artykułu dowiedziałam się, że Don Dominica, do którego należał parking przyczep „Don's RV Park", zgłosił nieobecność właścicieli trzech pojazdów turystycznych, od tygodnia zaparkowanych na jego terenie. „»Nie jestem pewien, ile osób mieszkało w każdej przyczepie« - powiedział. »Wszyscy przyjechali razem i wynajęli miejsca na miesiąc. Czynsz opłaciła osoba nazwiskiem Priscilla Hebert. Sądzę, że w każdej przyczepie mieszkało co najmniej sześć osób. Ci, których spotkałem, wydawali mi się absolutnie przeciętni«. Spytany, czy wszystkie rzeczy zaginionych osób wciąż znajdują się w przyczepach, Dominica odparł: »Nie wiem, nie sprawdzałem. Nie miałem na to czasu. Ale od kilku dni nie widziałem, by ktoś kręcił się wokół tych przyczep«. Inni mieszkańcy parkingu nie spotkali nowo przybyłych. „Trzymali się we własnym gronie« - wyznał jeden z sąsiadów. Komendant policji Parfit Graham powiedział: »Jestem pewien, że rozwiążemy zagadkę tych zaginięć. W końcu wypłyną jakieś ważne informacje. Tymczasem, jeśli ktoś wie coś o miejscu pobytu którejś z zaginionych osób, proszę dzwonić na numer alarmowy«". Zastanowiłam się nad tą propozycją. Wyobraziłam sobie potencjalną rozmowę telefoniczną: „Wszystkie te osoby umarły w trakcie wilkołaczej wojny" - oświadczyłabym. „Wszyscy oni byli wilkołakami, a zginęli dlatego, że przedstawiciele pewnego bezdomnego, głodnego stada z południowej Luizjany dostrzegli dla siebie szansę z powodu tarć we władzach stada ze Shreveport". Chyba niewielu funkcjonariuszy zechciałoby mnie wysłuchać.
- Więc nie wiedzą jeszcze, gdzie toczyła się bitwa zauważył bardzo cicho Sam. - Przypuszczam, że było to naprawdę dobre miejsce na takie spotkanie. - Prędzej czy później jednak... - Tak. Zastanawiam się, co zostało? - Ekipa Alcide'a miała do tej pory dość czasu - stwierdził pewnie zatem nie zostało zbyt wiele śladów. Prawdopodobnie spalili zwłoki gdzieś za miastem, w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu. Albo zakopali je na czyjejś posesji. Wzruszyłam ramionami. Dzięki Bogu, nie musiałam brać udziału w „sprzątaniu". I naprawdę nie muszę wiedzieć, gdzie pochowano ciała. Sprawdziłam swój rewir, podałam kilka napojów i wróciłam do gazety, którą otworzyłam teraz na stronie z nekrologami. Przeglądając kolumnę stanową, przeżyłam straszliwy szok. „SOPHIE - ANNE LECLERQ, sławna bizneswoman, od czasu huraganu Katrina zamieszkała w Baton Rouge, zmarła w swoim domu w efekcie sino - AIDS. Leclerq, wampirzyca, posiadała wielkie latyfundia w Nowym Orleanie i w wielu innych miejscach naszego stanu. Źródła bliskie Sophie - Anne mówią, że mieszkała w Luizjanie od stu lub więcej lat". Nigdy wcześniej nie widziałam nekrologu żadnego wampira. Ten był oczywiście sfabrykowany. Królowa nigdy nie zaraziła się sino - AIDS, jedyną chorobą, która przenosiła się z ludzi na wampiry. Prawdopodobnie doświadczyła raczej ostrego ataku... ze strony kogoś z zaostrzonym kołkiem. Wirus sino - AIDS budził naturalnie wielki lęk wśród wampirów, mimo faktu, że choroba nie przenosiła się wcale tak łatwo. Było to jednak wyjaśnienie całkiem możliwe do przyjęcia dla społeczności ludzkich biznesmenów, którzy mogliby się zastanawiać, dlaczego dobrami Sophie - Anne zarządza nagle inny wampir, w dodatku wyjaśnienie, którego nikt nie zakwestionuje i nie zbada, gdyż nie pozostało żadne ciało do obdukcji. Jeżeli jednak nekrolog znalazł się w dzisiejszej gazecie, ktoś musiał zadzwonić tam tuż po zabiciu królowej, a może nawet jeszcze przed jej śmiercią. O rany! Na tę myśl aż zadrżałam. Zastanawiałam się, co właściwie przydarzyło się Sigebertowi, wiernemu ochroniarzowi Sophie - Anne. Victor dał nam do zrozumienia, że ów potężny wojownik zginął wraz z królową, ale bez wątpienia nie wiedział tego na pewno. Nie mogłam wierzyć, że ochroniarz nadal żyje. Nigdy by nie pozwolił zbliżyć się komuś na tyle blisko, by zdołał zabić Sophie - Anne. Stał u jej boku od wielu lat, od setek albo tysięcy lat, toteż sądziłam, że nie przeżył śmierci swej pani. Położyłam otwartą na nekrologach gazetę na biurku Sama, pomyślałam bowiem, że bar jest zbyt ruchliwym miejscem na rozmowę o tej sprawie, nawet gdybyśmy znaleźli na nią czas. Dziś było naprawdę mnóstwo klientów. Biegałam i obsługiwałam ich, więc uzbierałam sporo napiwków. Tyle że po tygodniu, który miałam za sobą, trudno mi było normalnie cieszyć się z pieniędzy, zresztą wolałabym w ogóle dziś nie pracować. Po prostu starałam się uśmiechać i odpowiadać, ilekroć ktoś się do mnie z czymś zwrócił. Nie miałam ochoty rozmawiać z nikim o niczym do czasu, aż wyjdę z baru. Niestety, nie był mi dany spokojny wieczór. Na frontowym dziedzińcu przed moim domem czekały na mnie dwie kobiety i obie płonęły gniewem. Jedną już znałam Frannie Quinn. Jej towarzyszka była najprawdopodobniej matką jej i Quinna. W ostrym świetle reflektora mogłam dobrze przyjrzeć się osobie, która doświadczyła w życiu tylu nieszczęść. Uświadomiłam sobie, że nikt nigdy nie podał mi jej imienia. Wciąż zachowała resztki urody, chociaż prezentowała się nieco chmurnie, co nie przystawało do jej wieku. Liczyła sobie
czterdzieści kilka lat, twarz miała wymizerowaną, oczy podkrążone, włosy ciemne, lecz dość intensywnie przyprószone siwizną. Była bardzo wysoka i szczupła. Frannie nosiła podkoszulek z dekoltem, który ujawniał fragment biustonosza, obcisłe dżinsy i kozaczki. Jej matka włożyła niemal identyczny zestaw, ale w innych kolorach. Przypuszczałam, że to Frannie dobiera matce stroje. Zaparkowałam obok nich, ponieważ nie zamierzałam zapraszać ich do środka. Z ociąganiem wysiadłam z samochodu. - Ty suko! - warknęła Frannie z wielką złością w głosie. Rysy jej młodziutkiej twarzy wykrzywiała wściekłość. - Jak mogłaś tak potraktować mojego brata? Tyle dla ciebie zrobił! Cóż, można i tak spojrzeć na tę historię. - Frannie - odpowiedziałam powoli, usiłując mówić cicho i spokojnie - to, co się dzieje między mną i Quinnem, naprawdę nie jest twoją sprawą. W tym momencie otworzyły się frontowe drzwi i na ganek wyszła Amelia. - Sookie, potrzebujesz mnie? - spytała, a ja poczułam bijącą od niej magię. - Za sekundkę wchodzę - odparłam jasno i wyraźnie, lecz nie poleciłam czarownicy odejść do domu. Pani Quinn była czystej krwi tygrysołaczycą, a Frannie łakiem półkrwi; obie były silniejsze ode mnie. Matka Quinna zrobiła krok do przodu i popatrzyła na mnie w sposób zdradzający lekkie zdziwienie. - Jesteś kobietą, którą John pokochał - powiedziała do mnie. - Jesteś tą, która z nim zerwała. - Tak, proszę pani. Po prostu nam się nie udało. - Mówią, że powinnam wrócić do tego zakładu na pustyni - ciągnęła. - Tam, gdzie zamykają stuknięte wilkołaki. Serio? - pomyślałam. - Och, naprawdę? - spytałam, sugerując wprost, że nie miałam z tym nic wspólnego. - Tak - odparła i zamilkła, co sprawiło mi dużą ulgę. Frannie jednakże nic sobie ze mnie nie robiła. - Pożyczyłam ci swoje auto - jęknęła. - I przyjechałam cię ostrzec. - I bardzo ci za to dziękuję - odparowałam. Poczułam ukłucie w sercu. Nie potrafiłam wymyślić żadnego magicznego słówka, które poprawiłoby tę bolesną atmosferę. Wierz mi, chciałabym, żeby sprawy przedstawiały się inaczej. Nieprzekonujące, lecz prawdziwe! - Co jest nie tak z moim bratem? - spytała Frannie. - Jest przystojny, niebiedny i kocha cię. To świetny facet! Co jest nie tak z tobą, że go nie chcesz? Brutalnej prawdy na pewno nie mogłam jej przekazać (że naprawdę uwielbiam Quinna, ale nie chcę grać drugich skrzypiec w jego rodzinie), i to z dwóch powodów: po pierwsze, nie zamierzałam sprawiać im obu niepotrzebnego bólu, a po drugie, nie chciałam narażać się na ich napaść. Pani Quinn nie była zdrowa na umyśle i słuchała naszej rozmowy z rosnącym niepokojem. Jeśli przemieni się w tygrysicę, cóż... nie miałam pojęcia, co może się wydarzyć. Może kobieta ucieknie do lasu, a może zaatakuje? Mam bogatą wyobraźnię, więc
wszystkie te myśli przelatywały mi przez głowę w postaci małych obrazków. Wiedziałam, że muszę coś powiedzieć. - Frannie - zaczęłam bardzo spokojnie i powoli, gdyż nie do końca wiedziałam, co mówić. - Twój brat w mojej opinii nie ma żadnych wad. Naprawdę uważam, że to wspaniały człowiek. Ale nie będzie z nas pary, po prostu nie ma na to szans. Pragnę, żeby znalazł sobie jak najlepszą dziewczynę... szczęściarę. Dlatego zwróciłam mu wolność. Wierz mi, ja także cierpię. - Hmm, w dużej mierze była to prawda, toteż stwierdzenie zabrzmiało całkiem szczerze. Na wszelki wypadek miałam jednak nadzieję, że Amelia jest dobra w swoim fachu. I że w razie potrzeby wybierze właściwe zaklęcie. Tak czy owak, zaczęłam powoli odsuwać się od dziewczyny i jej matki. Odniosłam wrażenie, że Frannie zaraz się na mnie rzuci, a pani Quinn wyglądała na coraz bardziej zniecierpliwioną. Amelia podeszła do skraju ganku. Zapach magii się wzmógł. Na długi moment jakby wszystko się zatrzymało. A potem Frannie po prostu się odwróciła. - Chodź, mamo - poleciła, po czym obie wsiadły do samochodu, którym przyjechały. Skorzystałam z tej chwili i wbiegłam na ganek. Ja i Amelia stałyśmy obok siebie do czasu, aż Frannie uruchomiła silnik i odjechała. - No cóż - mruknęła czarownica. - Rozumiem z tego, że z nim zerwałaś. - Tak. - Byłam wyczerpana. - Miał zbyt duży bagaż. - Po chwili skrzywiłam się. - Cholera, nigdy nie sądziłam, że przyłapię siebie na wypowiedzeniu takiego zdania. Szczególnie, zważywszy na moje własne problemy. - Quinn ma matkę. Ależ ta Amelia była dziś wieczorem spostrzegawcza! - Tak, ma. Słuchaj, dzięki, że wyszłaś przed dom i ryzykowałaś dla mnie. - Od czego są współlokatorki? - Uściskała mnie lekko i dodała: - Wyglądasz jak osoba, która potrzebuje miski zupy i snu we własnym łóżku. - Tak - zgodziłam się. - Nie da się ukryć. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Następnego dnia spałam do późna. I spałam jak kamień. Nic mi się nie śniło. Nie rzucałam się na łóżku, nie przewracałam z boku na bok. Nie wstawałam do ubikacji. Gdy się obudziłam, dochodziło południe, dobrze więc, że w „Merlotcie" musiałam zjawić się dopiero wieczorem. Usłyszałam dobiegające z salonu głosy. Na tym polega minus mieszkania z kimś. Kiedy się budzisz, w domu ktoś jest i czasem ma gości. Na szczęście, Amelia, gdy wstaje wcześniej, parzy dużo kawy. A perspektywa kawy często wyciąga mnie z łóżka. Skoro miałyśmy towarzystwo, musiałam się ubrać.
Zwłaszcza że ten drugi głos niewątpliwie należał do mężczyzny. Poszłam do łazienki, pośpiesznie umyłam się i uczesałam. Zdjęłam koszulę nocną, włożyłam bieliznę, podkoszulkę i spodnie khaki. Uznałam, że mogę wyjść. Ruszyłam prosto do kuchni i odkryłam, że Amelia rzeczywiście zaparzyła spory dzbanek kawy. A obok niego nawet postawiła kubek dla mnie. Świetnie! Nalałam sobie gorącego płynu i włożyłam do tostera kromki razowego chleba. W tym momencie trzasnęły drzwi prowadzące na tylny ganek. Odwróciłam się i zdumiona zobaczyłam Tyrese'a Marleya wchodzącego z naręczem drewna na opał. - Gdzie w domu trzyma pani drewno? - spytał. - Jest koszyk przy kominku w salonie. - Mężczyzna najwyraźniej rozłupał na mniejsze kawałki szczapy, które Jason porąbał wiosną i zostawił przy szopie na narzędzia. Naprawdę... miło z pana strony - powiedziałam, jąkając się. Hmm, napije się pan kawy albo zje tost? A może... Zerknęłam na zegar. - Może kanapkę z szynką albo klopsem? - Chętnie coś zjem - zgodził się i ruszył do salonu tak wielkimi krokami, jakby drewno nic nie ważyło. Czyli że gościem, który siedział z Amelią w salonie, był Copley Carmichael. Dlaczego jej ojciec tu jest? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Przygotowałam kilka kanapek i wyłożyłam dwa rodzaje chipsów, żeby Marley mógł wybrać. Potem usiadłam przy stole i w końcu mogłam napić się kawy i zjeść tost. Ciągle miałam powidła śliwkowe babci do smarowania i starałam się nie czuć przygnębienia za każdym razem, gdy je jadłam. Nie ma sensu marnować dobrych powideł. Babcia z pewnością tak by na to spojrzała. Marley wrócił i usiadł naprzeciwko mnie. Nie wydawał się ani trochę skrępowany, toteż i ja się odprężyłam. - Doceniam pańską pracę - powtórzyłam, kiedy zaczął jeść. - Nie mam nic innego do roboty, póki szef rozmawia z córką - odparł Marley. - Poza tym, skoro Amelia zamierza tutaj spędzić całą zimę, będę się cieszył, że ma ogień. Kto porąbał to drewno dla pani i zostawił w tak dużych szczapach? - Mój brat - odrzekłam. - Hmm - mruknął Marley i zabrał się za jedzenie. Skończyłam tost, nalałam sobie drugi kubek kawy i spytałam mężczyznę, czy jeszcze czegoś potrzebuje. - Mam wszystko, dziękuję - zapewnił mnie i otworzył torebkę z chipsami ziemniaczanymi o smaku barbecue. Przeprosiłam i poszłam pod prysznic. Dziś było znacznie chłodniej, wyjęłam więc podkoszulek z długimi rękawami z szuflady komody, której nie otwierałam od miesięcy. Pogoda kojarzyła się z Halloween. Najwyższy czas kupić dynię i cukierki dla dzieciaków... Chociaż właściwie w noc Halloween nie przychodzi do mnie wiele maluchów. Po raz pierwszy od kilku dni poczułam się normalnie: czyli, innymi słowy, zadowolona z siebie i pogodzona ze światem. Miałam wiele powodów do zmartwień, wiedziałam o tym, ale nie zamierzałam chodzić ze spuszczoną głową i stale martwić się o przyszłość. Gdy o tym pomyślałam, oczywiście natychmiast zaczęłam rozpamiętywać wszystkie
nieprzyjemne zdarzenia. Uprzytomniłam sobie, że nie otrzymałam żadnych wiadomości od shreveporckich wampirów, a potem zastanowiłam się, dlaczego niby sądzę, że powinny się ze mną kontaktować. Ten czas zmiany rządu był z pewnością okresem, któremu towarzyszyło napięcie i w którym prowadzono negocjacje, więc najlepiej było zostawić wampiry same z ich problemami. Nie miałam też wiadomości od wilkołaków ze Shreveport. Może i dobrze, skoro policja wciąż prowadziła dochodzenie w sprawie zaginionych osób. I ponieważ właśnie zerwałam z chłopakiem, byłam (w teorii) wolna jak ptak. Na cześć tej wolności nałożyłam cienie na powieki, a usta pomalowałam szminką. Jednakże trudno mi było czuć się zuchwałą uwodzicielką. Tak naprawdę wcale nie chciałam być wolna. Kiedy skończyłam słać łóżko, Amelia zastukała do moich drzwi. - Wejdź - powiedziałam, składając koszulę nocną i chowając ją do szuflady. - O co chodzi? - No cóż, mój ojciec pragnie cię prosić o przysługę odparła. Zmarszczyłam czoło. Naturalnie, Copley musiał czegoś chcieć, skoro przyjechał z Nowego Orleanu porozmawiać z córką. Mogłam też sobie wyobrazić, jaka będzie jego prośba. - Mów - poleciłam, zaplatając ręce na piersi. - Och, Sookie, językiem ciała sugerujesz odmowę! - Zignoruj moje ciało i mów. Westchnęła, pokazując, jak bardzo nie chce mnie wciągać w sprawy ojca. A jednak wiedziałam, że jest wniebowzięta, bo drogi tatuś ją właśnie poprosił o pomoc. - No cóż, ponieważ powiedziałam mu o przejęciu ze strony wampirów z Las Vegas, pragnie zacząć robić z nimi interesy. Chce, żeby go przedstawić. Miał nadzieję, że możesz, hmm... pośredniczyć... - Nie znam Felipe de Castro. - Nie, ale znasz tego Victora. A on wyglądał na kogoś, kto chce... awansować. - Znasz go tak samo jak ja - wytknęłam jej. - Może, ale ważniejsze, że wiedział, kim jesteś, a ja byłam tylko inną kobietą, która również znajdowała się wówczas w pokoju - naciskała Amelia i zgadzałam się z nią w tej kwestii, chociaż nienawidziłam samej tej myśli. - To znaczy, ten Madden słyszał o mnie i o moim ojcu, ale tak naprawdę zauważył ciebie.. - Och, Amelio - jęknęłam i przez moment miałam ochotę ją kopnąć. - Wiem, że ci się to nie spodoba, jednak ojciec powiedział, że jest gotów zapłacić... prowizję za pośrednictwo - mruknęła Amelia. Wyglądała na zakłopotaną. Zamachałam rękoma, by od razu zakończyć ten temat. Nie zamierzałam pozwolić, żeby ojciec przyjaciółki płacił mi za jedną rozmowę telefoniczną czy coś podobnego. W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że muszę to zrobić przez wzgląd na Amelię. Poszłyśmy zatem do salonu, abym mogła porozmawiać z Copleyem osobiście.
Powitał mnie z dużo większym entuzjazmem niż podczas poprzednich odwiedzin. Z uwagą skupił na mnie wzrok, sugerując, że koncentruje się wyłącznie na mojej osobie. Co do mnie, popatrzyłam na niego sceptycznie. A ponieważ ojciec Amelii nie był głupcem, natychmiast to zauważył. - Przepraszam, panno Stackhouse, że narzucam się pani znowu, chociaż niemal dopiero co stąd odjechałem powiedział, podlizując mi się niczym dzieciak nauczycielce niemniej jednak sprawy w Nowym Orleanie wyglądają tak strasznie... Staramy się odbudować miasto, dać zajęcie ludziom... Proszę zrozumieć, zatrudniam wiele osób i układ z nowym wampirem jest dla mnie naprawdę ważny. Po pierwsze, nie sądziłam, żeby Carmichael zbankrutował nawet bez kontraktów na renowację wampirzych nieruchomości. Po drugie, ani przez minutę nie wierzyłam, że ważna jest dla niego jedynie odbudowa zniszczonego miasta. Chociaż, po długiej chwili, w trakcie której czytałam mu w myślach, byłam skłonna przyznać, że wymienione przez niego powody przynajmniej częściowo tłumaczą jego niecierpliwość i zaniepokojenie. Poza tym, Marley przecież porąbał dla mnie drewno i wniósł je do środka, czyż nie? Taki uczynek znaczył dla mnie więcej niż wszelkie apele, które miały przemówić mi do serca. - Zadzwonię do „Fangtasii" jeszcze dziś wieczorem odparłam. - Zobaczę, co mi tam powiedzą. Ale na tym kończy się moje zaangażowanie w tę sprawę. Panno Stackhouse, jestem pani niezmiernie zobowiązany! - ucieszył się. - Jak mogę się pani za to odwdzięczyć? - Pana szofer już zrobił to za pana - odparłam. - Gdyby mógł dokończyć tę robotę i porąbać całą dębinę, wyświadczylibyście mi wielką uprzejmość. Przyznam, że nie jestem zbyt dobra, gdy trzeba wziąć siekierkę i rąbać szczapy na bierwiona, a wiem o tym, ponieważ niejednokrotnie próbowałam. Trzy lub cztery kłody i jestem wypompowana. - Tym właśnie się zajmował?! - Copley naprawdę wyglądał na zdziwionego. Szczerze powiem, że nie miałam pewności, czy nie jest autentycznie zdumiony. - No cóż, jakież to przedsiębiorcze ze strony Marleya.
Amelia uśmiechała się, chociaż nie chciała, by ojciec to dostrzegł. - No dobra, zatem ustaliliśmy - oznajmiła wesoło. - Tato, mogę ci przygotować kanapkę albo zupę? Mamy też chipsy i sałatkę ziemniaczaną. - Świetny pomysł - odrzekł, wciąż bowiem próbował grać przede mną swojskiego faceta. - Marley i ja już jedliśmy - rzuciłam od niechcenia, po czym dodałam: - Muszę pojechać teraz do miasta. Amelio, potrzebujesz czegoś? - Chciałabym kilka znaczków pocztowych - odparła. Będziesz przejeżdżała obok poczty? Wzruszyłam ramionami. - Urząd jest po drodze. Do widzenia, panie Carmichael. - Proszę, Sookie, mów mi Cope. Wiedziałam oczywiście, że zamierza to powiedzieć. Usiłował też traktować mnie z niezwykłą uprzejmością. I, ani chybi, uśmiechnął się do mnie z odpowiednim połączeniem podziwu i szacunku. Wzięłam torebkę i skierowałam się do tylnych drzwi. Marley, w podkoszulku bez rękawów, nadal pochylał się nad stosem drewna opałowego. Żywiłam nadzieję, że rąbanie kłód rzeczywiście stanowiło jego własny pomysł. I że dostanie za to podwyżkę od szefa. Właściwie nie miałam nic do roboty w mieście, pragnęłam jednak uniknąć dalszej rozmowy z ojcem Amelii. Podjechałam do sklepu, kupiłam papierowe ręczniki, chleb i tuńczyka, a później zatrzymałam się przy Sonic dla zmotoryzowanych i wzięłam słodkie „Oreo Blast". Och, złośliwa ze mnie dziewczyna, nie miałam co do tego złudzeń. Siedziałam właśnie w samochodzie i zajadałam się deserem, gdy dwa auta ode mnie wyszpiegowałam interesującą parkę. Tanya i Arlene! Najwyraźniej nie zauważyły mnie, ponieważ ani na chwilę nie przestały gawędzić. Przyjechały mustangiem Tanyi. Arlene miała świeżo ufarbowane włosy, więc były płomiennie czerwone aż po korzenie. Moja eksprzyjaciółka związała je z tyłu w luźny kok, który spięła grzebieniem. Miała na sobie trykotową podkoszulkę w tygrysi wzorek i z wielkim dekoltem. Tanya włożyła ładną żółtozieloną bluzkę i ciemnobrązowy sweter. I słuchała opowieści Arlene z wielkim przejęciem. Usiłowałam sobie wmówić, że nie rozmawiają o mnie. To znaczy, wiecie, nie chciałam popaść w paranoję. A jednak, kiedy widzimy, jak niegdyś najlepsza kumpelka trajkocze z osobą, która jest naszym wrogiem, trzeba przynajmniej rozważyć ewentualność, że te dwie osoby właśnie nas obgadują! Nawet nie chodzi o to, że te dwie żywią do mnie niechęć. Przez całe moje życie poznawałam osoby, które mnie nie polubiły. Zazwyczaj dokładnie wiedziałam, za co mnie nie lubią i jak bardzo... To jest naprawdę nieprzyjemne uczucie, wiecie. Jednakże w przypadku Arlene i Tanyi sprawa miała się inaczej. Martwiło mnie nie to, że nie czują do mnie sympatii, lecz że chyba zastanawiają się, jak mnie skrzywdzić. Myślałam, jak by tu potwierdzić (lub nie) swoje podejrzenia. Jeśli się do nich zbliżę, na pewno mnie dostrzegą, a z miejsca, w którym obecnie się znajdowałam, prawdopodobnie nie zdołam zbyt dużo „usłyszeć". Pochyliłam się, udając, że manipuluję przy odtwarzaczu płyt kompaktowych, i całkowicie skoncentrowałam się na umysłach obu kobiet. Próbowałam jakoś „odsunąć od siebie"
myśli osób w pojazdach stojących między moim autem a mustangiem Tanyi, lecz nie było to zadanie łatwe. W końcu wychwyciłam znajome cechy umysłu Arlene. Pierwszą emocją, jaka do mnie dotarła, była przyjemność. Arlene ogromnie się cieszyła, ponieważ skupiła na sobie uwagę nowej osoby. A mówiła o nowym facecie i jego przeświadczeniu, jakoby należało wybić w pień wszystkie wampiry i może także ludzi, którzy z nimi w jakiś sposób współpracują. Arlene nie miewała własnych przekonań, lecz łatwo przyswajała sobie pasujące jej opinie innych. Wzorzec myślowy Tanyi wychwyciłam natomiast, gdy dziewczyna zareagowała na jakieś stwierdzenie Arlene złością. Więc miałam je obie. Pozostałam w dotychczasowej pozycji, częściowo ukryta, od czasu do czasu przesuwając dłonią po płytach kompaktowych, a równocześnie starałam się wyczytać, ile się da, z myśli obu kobiet. Tanyę wciąż zatrudniała rodzina Peltów, a raczej sama Sandra Pelt! Stopniowo zaczęłam rozumieć, że Sandra przysłała tu ją, by maksymalnie uprzykrzała mi życie. Sandra Pelt była siostrą Debbie Pelt, którą śmiertelnie postrzeliłam w mojej kuchni. (Po tym, jak próbowała mnie zabić! I to nie raz. Nie zapominajcie o tym!). Niech to szlag! Zbrzydł mi już temat Debbie Pelt! Za życia była moją zmorą, ta Debbie - istota równie zła i mściwa jak jej młodsza siostra, Sandra. Cierpiałam z powodu jej śmierci, czułam się winna, że ją zastrzeliłam, czułam skruchę, czułam się... jakbym miała wyrysowane na czole olbrzymie „K" (skrót od biblijnego Kaina). Zabicie wampira to niedobry uczynek, ale w tym przypadku zwłoki przynajmniej znikają czy też się ulatniają. Zabicie innej istoty ludzkiej natomiast zmienia człowieka na zawsze. I tak być powinno, wiem. Ale mam przecież prawo mieć powyżej uszu tych emocji, mógł mnie przecież zmęczyć ten ciężar, który leżał mi na piersi! Tak, miałam serdecznie dosyć Debbie Pelt. Znużyło mnie rozpamiętywanie tej kwestii. Na dodatek, siostra i rodzice Debbie starali się mnie zdenerwować, a później kazali mnie porwać. Szczęśliwym trafem zdołałam odwrócić sytuację na swoją korzyść. Miałam nad nimi władzę. Wypuścili mnie i obiecali zostawić w spokoju. Sandra przyrzekła, że będzie trzymała się z dala ode mnie do czasu, aż jej rodzice umrą... Hmm, czy starsi Peltowie ciągle są wśród żywych? Uruchomiłam samochód i zaczęłam jeździć po Bon Temps, machając znajomym twarzom, które dostrzegałam w prawie każdym mijanym pojeździe. Nie wiedziałam, co robić, nie przychodził mi do głowy żaden pomysł. Zatrzymałam się w małym miejskim parku i wysiadłam z auta. Ręce wcisnęłam w kieszenie. Spacerowałam i intensywnie się zastanawiałam. Pamiętam noc, podczas której zwierzyłam się mojemu pierwszemu kochankowi, Billowi, że kiedy byłam dzieckiem, molestował mnie stryjeczny dziadek. Bill wziął sobie tak bardzo do serca moją opowieść, że wysłał kogoś do jego domu i tak oto mój stryjeczny dziadek zmarł w wyniku upadku ze schodów. Byłam wtedy wściekła, że Compton rozprawił się w ten sposób z demonami mojej przeszłości i nawet tego ze mną nie uzgodnił, nie mogłam jednak zaprzeczyć, że wiadomość o śmierci obleśnego starucha sprawiła mi przyjemność. Z powodu wielkiej ulgi, która mnie ogarnęła, czułam się współwinna zabójstwa. A kiedy wśród gruzów hotelu „Piramida w Gizie" szukałam osób, które przeżyły wybuchy bomb, natknęłam się na wampira w ciężkim stanie - tego wampira, który wcześniej próbował mnie kontrolować i rozkazywać mi w imieniu swej królowej. Andre był bardzo poważnie ranny, ale nie zginąłby ostateczną śmiercią, gdyby Quinn - również ranny - nie doczołgał się i go nie wykończył. Odeszłam, nie zatrzymując Quinna ani nie ratując Andre, co czyni mnie w jeszcze większej mierze winną jego śmierci niż w wypadku mojego stryjecznego dziadka. Przeszłam przez pusty park, kopiąc opadłe z drzew liście, które leżały mi na drodze. Myślałam o Tanyi i walczyłam z chorą
pokusą. Wystarczy, że szepnę jedno słówko któremuś z licznych znanych mi członków społeczności nadnaturalnych, i kobieta również straci życie. Albo może postawię sobie za cel „źródło zła" i każę zabić Sandrę... Och, znowu, jakąż ulgą byłoby jej odejście z tego świata. O Jezu, przecież nie mogłam tego zrobić! Ale nie mogłam też pozwolić, żeby Tanya mnie prześladowała. Już wszak zrobiła, co mogła, żeby zniszczyć i tak oparty na kruchych podstawach związek małżeński mojego brata. Naprawdę postąpiła paskudnie. W końcu przyszła mi na myśl właściwa osoba, której powinnam się w tej sprawie poradzić. W dodatku ta osoba mieszkała ze mną, co było bardzo dogodne. Kiedy wróciłam do domu, ojca Amelii i jego uczynnego szofera już nie było. Czarownica myła w kuchni naczynia. - Amelia - powiedziałam, a ona aż podskoczyła. - Wybacz - przeprosiłam. - Powinnam podejść, głośno tupiąc. - Miałam nadzieję, że ja i mój tato rozumiemy się trochę lepiej - wyznała mi - obawiam się jednak, że to nieprawda. Po prostu od czasu do czasu potrzebuje mnie do czegoś i wtedy sobie o mnie przypomina. - No cóż, przynajmniej mamy drewno na opał. Zaśmiała się krótko, po czym wytarła ręce w ręcznik. - Wyglądasz, jakbyś miała mi coś do powiedzenia. - Chcę ci opowiedzieć pewną długą historię, najpierw jednak muszę przygotować grunt. Wyświadczam twojemu ojcu przysługę, ale w istocie robię to przecież dla ciebie powiedziałam. - Zadzwonię do „Fangtasii" i zarekomenduję twojego papcia niezależnie od wszystkiego, ponieważ mieszkasz u mnie i wiem, że to cię uszczęśliwi. Sprawa załatwiona, koniec tematu. A teraz zamierzam ci powiedzieć o pewnej strasznej rzeczy, którą zrobiłam. Amelia usiadła przy stole, a ja zajęłam miejsce naprzeciwko niej, dokładnie tak samo jak wcześniej naprzeciw Marleya. - Zapowiada się interesująco - odparła. - Jestem gotowa. Mów. Opowiedziałam więc czarownicy całą historię: o Debbie Pelt, Alcidzie, Sandrze Pelt i jej rodzicach, ich przysiędze, że póki żyją, Sandra nigdy więcej nie będzie mnie niepokoiła. O tym, co mieli na mnie i jak się z tym czułam. A także o Tanyi Grissom, szpiegu, wstrętnej babie, usiłującej rozbić małżeństwo mojego brata. - O rany! - oceniła Amelia, kiedy skończyłam. Myślała przez dobrą minutę. - Okej, zacznijmy od początku, najpierw sprawdźmy pana i panią Pelt. Skorzystałyśmy z komputera, który przywiozłam z nowoorleańskiego mieszkania Hadley. Nie minęło pięć minut i odkryłyśmy, że dwa tygodnie temu Gordon i Barbara Peltowie zginęli w wyniku wypadku, kiedy próbowali odjechać spod stacji benzynowej i w bok auta wpakował im się ciągnik siodłowy z naczepą. Popatrzyłyśmy po sobie, marszcząc nosy. - A fe! - mruknęła Amelia. - Nieprzyjemna śmierć. - Zastanawiam się, czy Sandra w ogóle czekała, aż umrą, zanim uruchomiła plan pod nazwą „Zirytować Sookie Stackhouse na Śmierć" - wyznałam w zadumie.
- Ta suka nie zamierza ci odpuścić. Jesteś pewna, że Debbie Pelt była dzieckiem adoptowanym? Mściwość wydaje się w tej rodzinie bardzo typową cechą. - Te dziewczyny chyba naprawdę były ze sobą związane oznajmiłam. - Mam wrażenie, że Debbie była bardziej siostrą Sandry niż córką swoich rodziców. Zadumana Amelia pokiwała głową. - Mała patologia rodzinna - stwierdziła. - No cóż, niech no pomyślę, co właściwie mogę zrobić. Nie uprawiam magii śmierci. Zresztą, powiedziałaś, że nie chcesz śmierci Tanyi ani Sandry, więc trzymam cię za słowo. - Zgadza się - odparłam. - I... hmm... chcę oczywiście zapłacić za twój wysiłek. - Też coś! - odburknęła czarownica. - Hej, pomogłaś mi, kiedy musiałam opuścić miasto. I znosisz mnie przez cały ten czas. - No cóż, płacisz czynsz. - Jasne, ale tak niski, że pokrywa jedynie moją część opłat. Poza tym wytrzymujesz ze mną i nie oburza cię sytuacja z Bobem. Podsumowując, wierz mi, naprawdę chętnie zrobię to dla ciebie. Muszę tylko wymyślić jakiś sposób, bo na razie nie wiem, co faktycznie mogłabym zrobić. Będzie ci przeszkadzało, jeśli skonsultuję się z Octavią? - Nie, wcale nie - zapewniłam ją, starając się nie pokazać po sobie, że w rzeczywistości cieszę się z jej pomysłu, czyli z potencjalnego wsparcia starszej, bardziej doświadczonej wiedźmy. - Rozumiesz to, prawda? - spytałam. - Że Octavia nie wie, co ze sobą począć? I że nie ma grosza przy duszy? - Tak - przyznała Amelia. - I nie mam pojęcia, jak jej pomóc, żeby jej nie obrazić. A to może być dobry sposób. Z tego co wiem, zajmuje jakiś kącik salonu w domu siostrzenicy, u której się zatrzymała. Powiedziała mi to... mniej więcej... ale nie wiem, co mam z tym zrobić. - Pomyślę nad tym problemem - obiecałam. - Jeśli Octavia naprawdę musi się wyprowadzić od siostrzenicy, mogłaby na jakiś czas zatrzymać się w mojej dodatkowej sypialni. Przyznam, że niezbyt chętnie złożyłam tę ofertę, ale stara czarownica wydawała się taka nieszczęśliwa. No i zabrałam ją do mieszkania nieszczęsnej Marii - Star, gdzie była świadkiem okropnych rzeczy. - Spróbujemy znaleźć dla niej coś na dłuższą metę powiedziała czarownica. - Zamierzam do niej zadzwonić. - Dobra - odparłam. - Powiadom mnie, co wymyśliłyście. Muszę przygotować się do pracy. *** Nie ma zbyt wiele domów pomiędzy moim i budynkiem, w którym mieści się lokal „U Merlotte'a", dziś jednak z drzew wokół wszystkich zwisały różne duchy, na podwórkach wystawiono napompowane plastikowe dynie, a na frontowych gankach widziałam prawdziwe (jedną lub kilka). Prescottowie wystawili snopek zboża, belę siana, a ozdobne kabaczki i dynie pomysłowo ułożyli na frontowym trawniku. Zapamiętałam sobie, że powinnam powiedzieć Lorindzie Prescott - kiedy zobaczę ją następnym razem w Wal - Marcie albo na poczcie - jak atrakcyjnie wygląda otoczenie ich domu. Zanim dotarłam do pubu, zrobiło się ciemno. Wyjęłam komórkę, gdyż przed wejściem do środka zamierzałam zadzwonić do „Fangtasii".
- „Fangtasia", bar, w którym kąsamy. Odwiedź główny shreveporcki bar wampirzy, gdzie nieumarli piją każdej nocy wyrecytował nagrany głos. - Godziny otwarcia, wybierz jeden. Aby wynająć lokal na prywatne przyjęcie, wybierz dwa. Aby połączyć się z istotą ludzką lub wampirem, wybierz trzy. I wiedzcie: nie tolerujemy głuchych telefonów. Namierzymy was i odnajdziemy! Byłam pewna, że głos należy do Pam, tak czy owak, był niesamowicie znudzony. Wcisnęłam trójkę. - „Fangtasia", gdzie spełniają się wszystkie twoje sny o nieumarłych - powiedziała jedna z miłośniczek kłów. - Mówi Elvira. Z kim mogę cię połączyć? Elvira, mój Boże. - Tu Sookie Stackhouse. Muszę rozmawiać z Erikiem. - Może Clancy mógłby ci pomóc? - spytała. - Nie. Na moment dziewczynę chyba zatkało. - Pan jest bardzo zajęty - odparła tonem kogoś, kto uważa mnie za osobę niedorozwiniętą. Elvira najwyraźniej była nowa. A może stawałam się trochę zbyt butna? Nie przeczę, rozdrażniło mnie jej imię. - Słuchaj - powiedziałam, siląc się na uprzejmość. Poproś Erica do telefonu w dwie minutki, w przeciwnym razie twój „pan" będzie z ciebie straszliwie niezadowolony. - No cóż - odburknęła Elvira. - Pewnie masz cholernie ważną sprawę. - Pewnie tak. - Poczekaj - warknęła i zapadła cisza. Popatrzyłam na drzwi, którymi personel wchodził do „Merlotte'a". Musiałam się pośpieszyć! Trzask! - Mówi Eric. Czy to moja dawna kochanka? Wystarczyło takie pytanie, a ja poczułam podniecenie i łomotanie serca. - Tak, tak, tak - odparłam, dumna, że głos mi nie zadrżał. - Słuchaj, Ericu, jest sprawa. Miałam dziś gościa z Nowego Orleanu, szychę nazwiskiem Copley Carmichael. To przedsiębiorca budowlany, który prowadził negocjacje z Sophie - Anne w sprawie odbudowy jej siedziby. Teraz chciałby podjąć współpracę z nowym królem lub jego przedstawicielem. - Zrobiłam głęboki wdech. - Nic ci nie jest? - spytałam, niwecząc tym jednym tęsknym pytaniem całą z trudem wypracowaną obojętność. - Nie, nic - zapewnił mnie ogromnie intymnym tonem. Cóż, ja... stawiam temu czoło. Mieliśmy bardzo... bardzo dużo szczęścia, że byliśmy w stanie... Tak, mieliśmy dużo szczęścia. Westchnęłam z ulgą, starając się zrobić wydech tak powoli i cicho, żeby Eric tego nie dosłyszał. Ale, oczywiście, i tak usłyszał. Nie powiem, że siedziałam wcześniej jak na szpilkach i zastanawiałam się, jak mają się sprawy wampirze, trochę się jednak niepokoiłam. - No dobrze, dobrze - kontynuowałam dziarsko. - Teraz co do Copleya. Jest u ciebie ktoś, kto mógłby z nim rozmawiać na temat spraw budowlanych?
- Carmichael przebywa w okolicy? - Nie wiem. Był tutaj dziś rano. Mogę spytać. - Właściwą osobą do takich kontaktów będzie prawdopodobnie wampirzyca, z którą teraz współpracuję. Mogłaby się spotkać z nim w twoim barze albo tutaj, w „Fangtasii". - W porządku. Jestem pewna, że Carmichael się dopasuje. - Powiadom mnie. Niech zadzwoni tutaj i umówi się na spotkanie. Powinien pytać o Sandy. Roześmiałam się. - Sandy, co? - Tak - przyznał. Jego głos brzmiał na tyle groźnie, że natychmiast się opanowałam. - To wcale nie jest zabawna osoba, Sookie - dorzucił. - Rozumiem. Zadzwonię zatem do córki Copleya, ona zadzwoni do niego i powie mu, żeby zadzwonił do „Fangtasii", gdzie wszystko ustali. Wyświadczyłam mu przysługę i na tym kończy się moja rola. - Ten Carmichael jest ojcem Amelii? - Tak. I dupkiem - dodałam. - No, ale to rzeczywiście ojciec mojej przyjaciółki, a na budowaniu, jak przypuszczam, zna się świetnie. - Leżałem kiedyś przed twoim kominkiem i rozmawiałem z tobą o twoim życiu - wypalił nagle Eric. O Jezu, znowu się zaczyna! - Hmm... No tak. Rozmawialiśmy. - Pamiętam też nasz wspólny prysznic. - Tak, zgadza się, to również zrobiliśmy. - Zrobiliśmy tak wiele rzeczy... - Ach... tak. No już dobrze... - Właściwie... gdybym nie miał tutaj, w Shreveport, tak wielu spraw do załatwienia, kusiłoby mnie... Chętnie odwiedziłbym cię całkiem sam i przypomniał ci, jak bardzo cieszyłaś się naszymi wspólnymi zajęciami. - Jeśli mnie pamięć nie zawodzi - wytknęłam mu ostro tobie również sprawiały przyjemność. - O tak! - No cóż, Ericu, naprawdę muszę iść. Zaraz zaczynam pracę. O ile nie spalę się wcześniej z podniecenia. - Dobranoc. Och, chyba nie mógł tego powiedzieć bardziej seksownie.
- Dobranoc - odparłam. Mój głos nie brzmiał seksownie. Minęła chwila, nim zebrałam myśli. Przypominałam sobie różne zdarzenia, które tak bardzo próbowałam zapomnieć. Te dni, kiedy Eric mieszkał u mnie... no cóż, raczej noce... Spędzaliśmy je na długich pogawędkach i uprawianiu seksu. Dużo rozmów i dużo seksu. Było cudownie, przyjaźń. Seks. Śmiech. Seks. Rozmowy. Seks... Ech. Nagle perspektywa wejścia do baru i podawania piwa gościom wydała mi się taka... bezbarwna. Na tym jednak polegała moja praca i musiałam ją wykonywać. Byłam to winna Samowi. Poszłam więc do „Merlotte'a", jak zwykle schowałam torebkę, skinęłam głową szefowi i poklepałam po ramieniu Holly, powiadamiając ją, że przyszłam przejąć jej obowiązki. Każda z nas, kelnerek, pracowała co rusz na inną zmianę - z różnych względów, ale głównie dlatego, że wieczorem napiwki były wyższe. Holly ucieszyła się na mój widok, ponieważ miała dziś randkę z Hoytem. Planowali wypad do kina i na kolację do Shreveport. Do opieki nad Codym Holly zatrudniła jakąś nastolatkę. Opowiadała mi o tym wszystkim, a równocześnie zalewały mnie jej przepełnione zadowoleniem myśli, musiałam się więc bardzo starać, aby nie pogubić się w danych otrzymywanych z dwóch źródeł naraz. Fakt ten uświadomił mi, jak bardzo poruszyła mnie rozmowa z Erikiem. Przez mniej więcej pierwsze trzydzieści minut naprawdę ciężko pracowałam, aż w końcu wszyscy klienci siedzący w moim rewirze mieli przed sobą zamówione drinki i jedzenie. Wtedy znalazłam chwilę, by zadzwonić do Amelii, i przekazałam jej informacje otrzymane od Erica. Czarownica odrzekła, ze jak tylko się rozłączy, zatelefonuje do ojca. - Dzięki, Sooki - powiedziała. - Jesteś naprawdę wspaniałą współlokatorką. Miałam nadzieję, że nadal będzie tak myślała, kiedy wraz z Octavią spróbują wymyślić rozwiązanie mojego problemu dotyczącego Tanyi. Tego samego wieczoru do „Merlotte'a" weszła Claudine. Kiedy dostojnie kroczyła ku kontuarowi, większości mężczyzn przyśpieszyło tętno. Wróżka włożyła dziś zieloną bluzkę z jedwabiu, czarne spodnie i czarne buty na wysokim obcasie, dzięki którym, jak oszacowałam, mierzyła co najmniej metr osiemdziesiąt pięć.
Ze zdziwieniem zauważyłam, że za Claudine wlecze się jej brat bliźniak, Claude. Teraz także przebywającym w lokalu kobietom niesamowicie przyśpieszyło tętno. Claude, którego włosy są równie czarne jak siostry (chociaż nie tak długie), jest facetem rozkosznym niczym byczek z reklamy bielizny Calvina Kleina. Miał na sobie męską wersję stroju Claudine, a włosy związał z tyłu skórzanym rzemykiem. Nosił także bardzo „męskie" botki. Ponieważ wykonywał striptiz w klubie w Monroe w wieczory panieńskie i podczas innych imprez dla pań, dokładnie wiedział, w jaki sposób powinien uśmiechać się do kobiet, chociaż przedstawicielki mojej płci zupełnie go nie interesują. Nie, cofam to stwierdzenie. Claude'a interesuje przecież zawartość kobiecych portmonetek. Bliźnięta nigdy wcześniej nie przychodziły razem; w rzeczywistości, w ogóle sobie nie przypominam, żeby Claude wszedł kiedykolwiek przedtem do „Merlotte'a". Wróż miał własny lokal i ważniejsze sprawy na głowie. Oczywiście podeszłam, aby się przywitać. Claudine mocno mnie uściskała, a jej brat - ku mojemu zdumieniu poszedł za jej przykładem. Pomyślałam sobie, że pewnie był to z jego strony gest pod publiczkę, gdyż „widzów" był cały bar. Nawet Sam wybałuszył oczy. Razem bliźnięta prezentowały się powalająco. Staliśmy we troje przy barze, to znaczy, ja wciśnięta pomiędzy nich; oboje mnie obejmowali. Natychmiast zalały mnie myśli płynące z mózgów gości lokalu - małe fantazje, z których kilka autentycznie mnie zaszokowało. Widziałam najdziwaczniejsze rzeczy, jakie mogą sobie wyobrazić ludzie. Taaak, szczęściara ze mnie, że tyle dostrzegam i w dodatku tak wyraziście. - Przynosimy ci pozdrowienia od naszego dziadka oznajmił Claude. Mówił bardzo cicho, lecz wyraźnie, byłam więc przekonana, że nikt inny nie usłyszy jego słów; może jedynie Sam, ale mój szef zawsze stanowił uosobienie dyskrecji. - Zastanawia się, dlaczego nie zadzwoniłaś - dodała Claudine - szczególnie wziąwszy pod uwagę zdarzenia z tamtej nocy w Shreveport. - No cóż, było, minęło - mruknęłam. - Po co opowiadać mu o czymś, co już się zdarzyło, prawda? Zresztą, i ty się tam znalazłaś, czyż nie? Tak czy owak... usiłowałam się do niego dodzwonić innej nocy. - Telefon zadzwonił raz - odparowała Claudine. - To dlatego, że później ktoś odebrał mi aparat i go zniszczył. Osoba ta wyjaśniła mi, że nie powinnam telefonować do pradziadka, ponieważ w ten sposób wywołam wojnę. Poza tym, także z tamtej sprawy wyszłam cało. Czyli że nic się nie stało. - Musisz porozmawiać z Niallem, opowiedzieć mu całą tę historię - upierała się wróżka. Uśmiechnęła się do siedzącego pod przeciwległą ścianą Suma Hennessy'ego, który z wrażenia postawił kufel na stole z taką siłą, że część piwa chlusnęła na boki. - Teraz, kiedy Niall przedstawił się tobie, chciałby, żebyś mu się zwierzała - oznajmiła. - Dlaczego nie może zadzwonić do mnie, tak jak wszyscy inni ludzie na świecie? - Niall nie spędza całego swego czasu w tym świecie odparł Claude. - Wciąż jeszcze istnieją miejsca przeznaczone jedynie dla przedstawicieli naszego gatunku. - Bardzo małe miejsca - rozmarzyła się Claudine. - Lecz bardzo szczególne. Cieszyłam się, że mam rodzinę, i byłam zadowolona zawsze, ilekroć widziałam wróżkę, która jest - dosłownie -
moją wybawicielką. Niemniej jednak ci dwoje razem, brat i siostra, byli jak dla mnie trochę zbyt zniewalający i przytłaczający, a kiedy stali tak blisko, obejmując mnie (nawet Sam mrużył oczy, gdy na nas patrzył), ich słodki zapach, który wydawał się tak odurzający wampirom, atakował mój biedny nos i mnie otumaniał. - Słuchaj - powiedział Claude, lekko rozbawiony. - Zdaje mi się, że mamy towarzystwo. Arlene podchodziła coraz bliżej, wpatrując się w Claude'a takim wzrokiem, jakby przyciągał ją aromat emanujący od wielkiego talerza pełnego kawałków z mięsem z rożna i krążków cebulowych. - Kim jest twój przyjaciel, Sookie? - spytała. - To Claude - odrzekłam. - Mój daleki krewny. - Och, Claude, miło mi cię poznać - zaszczebiotała. Miała tupet, zważywszy na wszystko, co myślała o mnie teraz i jak mnie traktowała, odkąd zaczęła bywać na spotkaniach Bractwa Słońca. Wróż popatrzył na nią z kompletnym brakiem zainteresowania i bez słowa skinął głową. Arlene spodziewała się zapewne bardziej spektakularnej reakcji, lecz po chwili milczenia udała, że słyszy wezwanie od gościa przy którymś z jej stolików. - Muszę iść po dzban piwa! - oświadczyła pogodnie i uciekła. Zobaczyłam, że pochyla się nad jakimś stołem i bardzo poważnie rozmawia z dwoma nieznanymi mi facetami. - Zawsze dobrze widzieć was oboje, ale jestem w pracy oznajmiłam. - Więc spytam wprost. Przyszliście tylko, by mi powiedzieć, że mój... że Niall chce wiedzieć, dlaczego zadzwoniłam raz i się rozłączyłam? - I czemu nigdy później nie zatelefonowałaś, aby tę sprawę wyjaśnić - dodała Claudine. Pochyliła się i pocałowała mnie w policzek. - Proszę, zadzwoń do niego dziś wieczorem, kiedy wyjdziesz z pracy. - Okej - odparłam. - Wolałabym jednak, żeby to on do mnie zadzwonił i spytał, jak się miewam. Przyjemnie otrzymać wiadomość przez posłańca, lecz telefon działa przecież szybciej. A naprawdę chciałabym usłyszeć głos pradziadka. Niezależnie od tego, gdzie przebywał, na pewno w ułamku sekundy potrafiłby się przenieść do naszego świata i zadzwonić, gdyby naprawdę tak bardzo martwił się o moje bezpieczeństwo. Tak w każdym razie sądziłam. Nie wiedziałam naturalnie, jakie zajęcia ma książę wróżek. Nie miałam o tym pojęcia i nawet nie mogłam sobie tego wyobrazić. Po kolejnej serii uścisków i całusów bliźnięta nieśpiesznie wyszły z baru. Do drzwi odprowadziło ich wiele tęsknych spojrzeń. - Ho, ho, ho, ale seksownych masz przyjaciół, Sookie! zawołał Sum Hennessy, a wtedy ze wszystkich stron dobiegły potwierdzające tę opinię pomruki. - Widziałam tego faceta w jakimś klubie w Monroe. Nie jest przypadkiem striptizerem? - spytała pielęgniarka nazwiskiem Debi Murray, która pracowała w szpitalu blisko Clarice. Siedziała z kilkoma innymi pielęgniarkami. - Tak - przyznałam. - Jest również właścicielem tego klubu. - Wygląda jak milion dolarów - dodała druga z pielęgniarek. Nazywała się Beverly... jakaś. - Zabieram moją córkę na następny wieczór dla pań. Właśnie zerwała z pewnym palantem.
- No cóż... - Przez chwilę zastanawiałam się, jak jej wytłumaczyć, że Claude nie jest zainteresowany niczyją córką, potem uznałam jednak, że nie jest to moja sprawa. Bawcie się dobrze - powiedziałam zamiast tego. Odkąd... kuzynostwo wyszło, musiałam nagle obsłużyć wszystkich gości w moim rewirze. Chociaż podczas rozmowy z bliźniakami całkowicie ich zaniedbałam, mogli sobie popatrzeć na Claude'a i Claudine, więc naprawdę nikt nie czuł się dotknięty. Pod koniec mojej zmiany wszedł Copley Carmichael. Wyglądał zabawnie bez Marleya. Podejrzewałam, że szofer czeka w samochodzie. W swoim pięknym garniturze i z włosami ułożonymi zapewne u drogiego fryzjera zupełnie tu nie pasował, muszę mu jednak oddać, że zachowywał się tak swobodnie, jak gdyby codziennie zachodził do lokali w typie „Merlotte'a". Stałam wtedy akurat obok Sama, który mieszał burbon z colą dla jednego z moich klientów, toteż wyjaśniłam szefowi, kim jest nieznajomy. Zaniosłam drinka, a później kiwnięciem głowy wskazałam przybyszowi pusty stolik. Carmichael zrozumiał i usiadł. - Witam! Mogę podać panu coś do picia, panie Carmichael? - spytałam. - Proszę mi przynieść szklaneczkę czystej szkockiej single malt - odparł. - Och, może być jakakolwiek. Mam się tutaj z kimś spotkać. Sookie, dzięki, że tam zadzwoniłaś. Jeśli tylko będziesz czegoś potrzebowała, po prostu mi powiedz, a zrobię, co w mojej mocy, by ci pomóc. - Nie ma potrzeby, panie Carmichael. - Proszę, mów mi Cope. - Hmm... No dobrze, przyniosę szkocką. Nie miałam pojęcia, co to jest whisky single malt, ale Sam oczywiście wiedział, mało tego - natychmiast podał mi ładną szklankę częściowo wypełnioną złotym płynem. Podaję alkohol, lecz rzadko go pijam. Większość naszych gości zadowala się zwyczajnymi trunkami: piwem, burbonem z colą, ginem z tonikiem, Jackiem Danielsem. Położyłam na stole przed Carmichaelem ozdobną serwetkę, postawiłam na niej whisky, a następnie wróciłam po miseczkę z przekąskami. Potem zostawiłam mężczyznę samego, ponieważ musiałam obsłużyć inne osoby. Miałam go jednak na oku, a zauważyłam, że i Sam czasem na niego popatruje. Jednakże wszyscy pozostali klienci zbyt zajmowali się sobą i swoimi drinkami, by zwracać uwagę na obcego, który nie był ani trochę tak interesujący jak Claude i Claudine. W chwili, gdy nie patrzyłam, do Cope'a dołączyła jakaś wampirzyca. Nie sądzę, żeby ktokolwiek poza mną wiedział, kim była. Wyglądała na zupełnie nową nieumarłą, przez co chcę powiedzieć, że straciła życie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, a miała przedwcześnie siwe włosy, które zostały przycięte w skromnego pazia sięgającego brody. Była niewysoka, jej ciało wydawało się jędrne i krągłe we wszystkich właściwych miejscach. Nosiła małe okulary w srebrnych oprawkach, stanowiące, ma się rozumieć, objaw zwykłej afektacji, ponieważ nigdy nie spotkałam wampira, który nie miałby wzroku znacznie lepszego niż my, ludzie. - Mogę przynieść pani krew? - spytałam. Jej wzrok przeszył mnie niczym laser. Każdy, na kogo zwracała uwagę, szybko tego żałował. - Ty jesteś ta kobieta, Sookie - oświadczyła. Nie uważałam za stosowne potwierdzać czegoś, czego była tak bardzo pewna. Czekałam.
- Szklankę Czystej Krwi poproszę - oznajmiła. Naprawdę ciepłej. I chciałabym porozmawiać z twoim szefem, jeśli mogłabyś go do mnie przyprowadzić. Jakby Sam był psem! Niemniej jednak, wampirzyca była klientką, a ja tylko kelnerką. Z tego też względu podgrzałam dla niej Czystą Krew i powiedziałam szefowi, że ma do niej podejść. - Za minutkę - odparł, ponieważ przygotowywał całą tacę drinków dla Arlene. Kiwnęłam głową i zaniosłam wampirzycy krew. - Dziękuję ci - powiedziała uprzejmie. - Jestem Sandy Sechrest, nowa reprezentantka króla Luizjany na tę strefę. Nie miałam pojęcia, gdzie Sandy dorastała, zapewne gdzieś w Stanach Zjednoczonych, lecz na pewno nie na południu naszego kraju. - Miło mi panią poznać - odparłam bez entuzjazmu. Reprezentantka na strefę? Czy nie taką funkcję między innymi pełnili szeryfowie? Co jej przyjazd oznaczał dla Erica? W tym momencie przy stoliku pojawił się Sam, więc odeszłam, ponieważ nie chciałam być wścibska. Poza tym uznałam, że prawdopodobnie mogę wyczytać treść rozmowy z myśli Merlotte'a, jeśli szef postanowi nie mówić mi, czego chciała od niego nowa wampirzyca. Sam dobrze potrafi blokować przede mną myśli, ale wymaga to od niego dodatkowego wysiłku. Cała trójka pogrążyła się w rozmowie na dobre kilka minut, a potem Sam przeprosił i wrócił za bar. Co jakiś czas zerkałam na wampirzycę i bogacza, na wypadek gdyby czegoś potrzebowali, lecz żadne z nich niczego takiego sugerowało. Rozmawiali bardzo poważnie i oboje byli mistrzami w prezentowaniu pokerowego oblicza. Ich sprawy nie obchodziły mnie na tyle, bym zaczęła szperać Carmichaelowi w myślach, a umysł Sandy Sechrest oczywiście był dla mnie pusty. Przez resztę nocnej zmiany nie zdarzyło się nic szczególnego. Nawet nie zauważyłam, kiedy przedstawicielka nowego króla i Carmichael wyszli z baru. W końcu nadeszła pora zamknięcia lokalu i przygotowania stolików, aby Terry Bellefleur, który przyjdzie jutro wcześnie rano, mógł posprzątać pomieszczenia. Kiedy znalazłam wolną chwilę i naprawdę rozejrzałam się wokół siebie, poza Samem i mną wszyscy już wyszli. - Hej, skończyłaś? - spytał mój szef. - Tak - odparłam, gdy rozejrzałam się jeszcze raz. - Masz minutkę? Zawsze mam minutkę dla Sama. ROZDZIAŁ SZESNASTY Merlotte usiadł na krześle za biurkiem i odchylił się w tył pod typowym dla siebie niebezpiecznym kątem. Zajęłam jedno ze stojących przed biurkiem krzeseł, to z grubszą poduszką na siedzeniu. Większość świateł w budynku była już wyłączona - z wyjątkiem tego, które paliło się nad kontuarem i lampą w biurze Sama. Odnosiłam wrażenie, że w budynku aż dźwięczy cisza, szczególnie po kakofonii dźwięków, na które składała się muzyka z szafy grającej oraz odgłosy rozmów, gotowania, mycia, chodzenia... - Ta Sandy Sechrest - zaczął Sam. - Dostała jakieś całkiem nowe zadania. - Reprezentantka króla? Tak? I co ma robić? - No cóż, o ile dobrze zrozumiałem, będzie bardzo często podróżowała po stanie i sprawdzała, czy obywatele mają kłopoty z
wampirami, a także, czy szeryfowie dbają o porządek i wszystko kontrolują we własnych lennach. Raport będzie składała naturalnie królowi. Jest kimś w rodzaju konsultantki. - Ach tak. - Przemyślałam to. Nie widziałam, żeby taką pracą mogła w jakiś sposób zaszkodzić działalności Erica. A jeśli Eric mógł być spokojny, nic nie grozi także jego ekipie. Zresztą, nie obchodziło mnie, co robią wampiry. - Postanowiła zatem, że powinna spotkać się z tobą, bo...? - Bo słyszała, że znam wielu przedstawicieli społeczności nadnaturalnych w regionie - odparł Sam oschle. - Chciała, żebym wiedział, że mogę się z nią skontaktować, jeśli tylko „pojawią się problemy". Mam jej wizytówkę. Pokazał mi. Nie wiem, czy spodziewałam się, że będzie ociekała krwią albo coś w tym stylu, zobaczyłam jednak zwyczajny biały kartonik. - W porządku - mruknęłam i wzruszyłam ramionami. - A czego chcieli od ciebie Claudine i jej brat? - spytał Sam. Och, poczułam się naprawdę paskudnie, że muszę zataić przed Samem istnienie mojego nowego pradziadka, lecz Niall powiedział mi, że nie powinnam o nim wspominać. - Nie miała ode mnie wiadomości od czasu walk w Shreveport - odparłam. - Chciała tylko sprawdzić, co u mnie i nakłoniła Claude'a, żeby przyjechał tutaj wraz z nią. Sam obrzucił mnie dość ostrym spojrzeniem, ale nijak nie skomentował. - Może - stwierdził po minucie - teraz nastanie długa epoka pokoju. Tak, może będziemy sobie po prostu pracować w barze i w społeczności nadnaturalnych nic niezwykłego nie będzie się działo. Też miałam na to nadzieję, ponieważ wielkimi krokami zbliżał się moment, kiedy wilkołaki ujawnią się publicznie. - Myślisz, że nastąpi to wkrótce? - Nie miałam pojęcia, jak Ameryka zareaguje na nowinę, że wampiry nie są jedynymi nocnymi stworzeniami. - Myślisz, że wszyscy inni zmiennokształtni ujawnią się tej samej nocy? - Trzeba będzie - odrzekł Sam. - Dyskutujemy o tej sprawie na naszej stronie internetowej. Czyli że Merlotte prowadził życie, które było dla mnie zupełnie nieznane. Ta myśl wywołała kolejną. Zawahałam się, lecz w końcu postanowiłam, że spytam. Jeśli chodzi o moje życie, zbyt wielu kwestii nie rozwiązałam. Chciałam poznać przynajmniej kilka odpowiedzi. - Jak to się stało, że osiedliłeś się tutaj? - spytałam. - Przejeżdżałem kiedyś przez tę okolicę - odrzekł. - Było to podczas czteroletniego pobytu w wojsku. - Byłeś w wojsku? Nie wierzyłam, że o tym nie wiedziałam. - Tak - przyznał. - Nie miałem pojęcia, co chcę robić w życiu, więc jako osiemnastolatek wstąpiłem do wojska. Matka płakała, a ojciec przeklinał, ponieważ przyjęto mnie wówczas do college'u, ale ja podjąłem taką decyzję i już. Byłem chyba najbardziej upartym nastolatkiem na ziemi. - Gdzie dorastałeś? - Przynajmniej częściowo we Wright, w Teksasie -
powiedział. - W pobliżu Fort Worth, choć nie całkiem blisko. Miasteczko nie było większe niż Bon Temps. Jednakże w trakcie mojego dzieciństwa przeprowadzaliśmy się kilkakrotnie, ponieważ tato był wojskowym. Wystąpił ze służby, kiedy miałem jakieś czternaście lat, a rodzina mojej mamy pochodziła z Wright, więc tam pojechaliśmy. - Trudno ci było wytrzymać w jednym miejscu po tak częstych przeprowadzkach? Nigdy nie mieszkałam nigdzie poza Bon Temps. - Nie, wspaniale - odparł. - Byłem naprawdę gotów pozostać w jednym miejscu. W trakcie dorastania nie zdawałem sobie sprawy, jak ciężko czasem znaleźć własne miejsce w grupie dzieci, które wychowywały się razem, ale potrafiłem się o siebie zatroszczyć. Grałem w bejsbol i w koszykówkę, więc to mnie ratowało. No, a potem wstąpiłem do wojska. Nie ma o czym gadać. Jego opowieść mnie zafascynowała. - Czy twoi rodzice nadal mieszkają we Wright? spytałam. - Twojemu tacie jako zmiennokształtnemu w armii nie było pewnie łatwo. Ponieważ Sam jest istotą zmiennokształtną, bez pytania wiedziałam, że urodził się jako pierworodne dziecko dwojga zmiennokształtnych pełnej krwi. - Tak, podczas pełni księżyca było trudno. Ale ojciec znał pewien napój z ziół. Parzyła mu go babcia, która była Irlandką, a potem nauczył się go przygotowywać sam. Napój cuchnął okropnie, ale ojciec pił go, ilekroć księżyc był w pełni, a on miał służbę, co oznaczało, że musiał przez całą noc pozostać człowiekiem. Napój działał, lecz... następnego dnia lepiej było się do ojca nie zbliżać. Tatko odszedł z tego świata jakieś sześć lat temu, pozostawiwszy mi trochę pieniędzy. Zawsze lubiłem tę okolicę, a tutejszy bar wystawiono akurat na sprzedaż. Uznałem, że nabycie lokalu będzie dobrym sposobem zainwestowania tych pieniędzy - A twoja mama? - Ciągle mieszka we Wright. Wyszła ponownie za mąż mniej więcej dwa lata po śmierci taty. Ojczym jest przyzwoitym facetem, zwyczajnym człowiekiem. „Czyli nie zmiennokształtnym ani innym nadnaturalnym" - dopowiedziałam sobie w myślach. - Jest więc granica - podsumował - mojej bliskości z nim. - Twoja mama jest pełnokrwistą zmiennokształtną. Pewnie jej mąż coś podejrzewa. - Myślę, że jest ślepo zakochany i nie chce niczego widzieć. Mama mówi mu, że czasem musi wyjść na wieczorną przebieżkę,
spędza noc u siostry w Waco, przyjeżdża odwiedzić mnie albo znajduje inną wymówkę. - Pewnie nie jest jej przyjemnie tak kłamać. - Wiesz, nigdy nie spróbowałbym takiego życia. Cóż, kiedyś, podczas służby wojskowej o mało nie ożeniłem się z pewną dziewczyną. Uznałem jednak, że po prostu nie mogę poślubić kogoś, przed kim będę ukrywać tak ważną informację. Jeśli zmiennokształtny nie ma nikogo, z kim może porozmawiać o takiej sprawie, zaczyna wariować. Tak, tak, Sookie. - Uśmiechnął się do mnie, a ja pomyślałam, jak wysoce sobie cenię zaufanie, którym mnie obdarza. - Jeśli wilkołaki ujawnią się opinii publicznej, wówczas to samo zrobią wszyscy inni zmiennokształtni. A mnie spadnie wtedy z serca wielki ciężar. Oboje wiedzieliśmy, że pojawią się także inne, nowe problemy, którym zmiennokształtni będą musieli stawić czoło. Po co jednak rozprawiać o przyszłych kłopotach? Jeśli kłopoty mają się pojawić, i tak oczywiście nadejdą, ale jaki sens martwić się góry? - Masz rodzeństwo? - spytałam. - Jedną siostrę i jednego brata. Moja siostra jest mężatką i ma dwoje dzieci, a mój brat wciąż pozostaje kawalerem. Craig to wspaniały facet. - Sam uśmiechał się. Jego twarz wyglądała teraz na spokojniejszą niż kiedykolwiek dotąd. - Twierdzi, że żeni się wiosną kontynuował Sam. - Może chciałabyś pojechać ze mną na ślub? Tak bardzo się zdziwiłam, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ale naturalnie propozycja ogromnie mi pochlebiała i ucieszyłam się z niej. - Może być dobra zabawa - przyznałam. - Gdy poznasz datę, powiedz mi - dodałam. Sam i ja wyszliśmy raz wieczorem do miasta i było bardzo sympatycznie. Działo się to jednak w samym środku moich problemów z Billem, a później jakoś się nie składało i nigdy tego wieczoru nie powtórzyliśmy. Mój szef skinął głową zdawkowo, a wówczas lekkie podniecenie, które poczułam na wspomnienie tamtego spotkania, natychmiast mnie opuściło. Chodziło przecież o Sama, mojego pracodawcę i, jak się nad tym zastanowić, jednego z moich najlepszych przyjaciół. W ciągu ostatniego roku naprawdę się zaprzyjaźniliśmy. Wstałam. Wzięłam torebkę i włożyłam kurtkę. - Dostałaś zaproszenie z „Fangtasii" na tegoroczne przyjęcie halloweenowe? - spytał. - Nie. Ale po ostatnim przyjęciu, na które mnie zaprosili, może nie zechcą, żebym wracała - odparłam. - Poza tym, wobec ostatnich strat, nie wiem, czy Eric zechce w ogóle świętować. - Myślisz, że powinniśmy wydać takie przyjęcie w „Merlotcie"? - spytał. - Może nie z cukierkami i tego typu bzdurami powiedziałam, rozmyślając intensywnie. - Może przygotujemy torebeczkę ze smakołykami dla każdego klienta, na przykład z prażonymi orzeszkami ziemnymi? Albo postawimy miseczkę pomarańczowego popcornu na każdym stoliku? I powiesimy jakieś ozdoby? Sam zerknął w kierunku sali barowej, jak gdyby potrafił widzieć przez ściany. - Brzmi świetnie - ocenił. - I nie wymaga dużo wysiłku. Zwykle przyozdabiamy lokal jedynie z okazji Bożego Narodzenia, i to dopiero po Święcie Dziękczynienia, w dodatku dzięki naleganiom Sama.
Pomachałam mu na dobranoc i wyszłam. Merlotte został, aby sprawdzić, czy wszystko zostało wyłączone i dobrze pozamykane. Noc była zimna. Zapowiadało się jedno z tych Halloween z typowo listopadową pogodą; widziałam takie obrazki w książkach dla dzieci. Pośrodku parkingu stał mój pradziadek. Uniósł głowę ku księżycowi, powieki opuścił, oczy na wpół przymknął. Długie jasne włosy leżały na jego plecach niczym gruby kaptur. Setek naturalnych zmarszczek, które pokrywały jego twarz, nie było widać w srebrzystym blasku księżyca... A może w jakiś cudowny sposób pozbył się ich? Wspierał się na lasce i znów miał na sobie garnitur, czarny. Na palcu jego prawej ręki, tej, w której trzymał laskę, dostrzegłam ciężki pierścień. Był najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam. Jednakże ani trochę nie wyglądał jak „ludzki" dziadek. Amerykańscy dziadkowie noszą na głowach bejsbolówki z logo firmy John Deere i kombinezony. Zabierają swoje wnuki na ryby, pozwalają im poprowadzić traktor, psioczą na nie, że są zbyt rozpieszczone, a potem sami kupują im słodycze. A jeśli chodzi o pradziadków, mało kto z nas miał szansę poznać któregoś. Uświadomiłam sobie, że u mojego boku stanął Sam. - Kto to jest? - wysapał. - Mój... hmm... mój pradziadek - odrzekłam. Był przecież tuż przede mną. Musiałam się wytłumaczyć. - Och - odparł ze zdumieniem. - Dopiero co się o nim dowiedziałam - wyjaśniłam przepraszającym tonem. Niall przestał napawać się poświatą księżycową i otworzył oczy. - Moja prawnuczko - zagaił, jak gdyby moja obecność na parkingu lokalu „U Merlotte'a" stanowiła dla niego przyjemne zaskoczenie. - Kim jest twój przyjaciel? - Niallu, to jest Sam Merlotte, właściciel tego baru powiedziałam. Sam ostrożnie wyciągnął rękę, a Niall - uprzednio przyjrzawszy jej się z uwagą - musnął ją w końcu własną dłonią. Wydało mi się, że ciało Sama zadrgało, jakby pradziadek miał w palcach brzęczyk. - Prawnuczko - ciągnął Niall - słyszałem, że byłaś w niebezpieczeństwie, gdyż wdałaś się w jakąś wilkołaczą awanturę. - Tak, ale Sam był tam ze mną, a potem przybyła także Claudine - bąknęłam, dziwnie defensywnym głosem. Zresztą, kiedy tam jechałam, nie wiedziałam, że dojdzie do jakiejś... awantury. Próbowałam być tylko mediatorką. Niestety, wpadliśmy w zasadzkę. - Tak, to właśnie zakomunikowała mi Claudine powiedział. - Rozumiem, że tamta suka nie żyje? Doszłam do wniosku, że ma na myśli Priscillę. - Tak, pradziadku - bąknęłam. - Suka nie żyje.
- A później, następnej nocy, ponownie wpadłaś w tarapaty? Zaczynałam mieć jakieś niejasne poczucie winy. - No cóż, nie jest tak, że codziennie w coś się pakuję zapewniłam go. - Przypadkiem zdarzyło się, że na wampiry z Luizjany napadły wampiry z Nevady. Niall wydawał się ledwie umiarkowanie zainteresowany. - A jednak zdecydowałaś się wystukać numer, który ci zostawiłem. - No tak, pradziadku, byłam trochę przerażona. Jednakże Eric zabrał mi telefon i wyrzucił, ponieważ uznał, że twoje pojawienie się doprowadzi do wybuchu strasznej wojny. Może i dobrze, bo Northman postanowił się oddać w ręce Victora Maddena. Wciąż trochę gniewałam się za ten wyczyn Erica, mimo że kupił mi nowy telefon. - Ach tak. Nie zrozumiałam tej obojętnej odpowiedzi. Ale chyba Niall nie był ze mnie zadowolony. Zostałam wezwana na dywanik. Podobne uczucie miałam ostatnio chyba jako dziesięciolatka, gdy babcia odkryła, że nie wyrzuciłam śmieci i nie poskładałam prania. Nie lubiłam tego uczucia wtedy i nie spodobało mi się dzisiaj. - Kocham twoją odwagę - oznajmił nieoczekiwanie książę. - Ale jesteś bardzo delikatną istotą... śmiertelną, kruchą i krótkowieczną. Nie chcę cię stracić, szczególnie że dopiero nie tak dawno zyskałem szansę, by z tobą rozmawiać. - Nie wiem, co powiedzieć - wymamrotałam. - Nie chcesz, żebym powstrzymywał cię przed działaniami, które pragniesz prowadzić. I to się pewnie nie zmieni. Jak więc mogę cię chronić? - Na pewnie nie możesz, nie przed wszystkim i nie w stu procentach. - Jak zatem mam być dla ciebie użyteczny? - Nie musisz być dla mnie użyteczny - odparłam zaskoczona. Najwyraźniej nie podzielał moich emocji. I nie wiedziałam, jak wyjaśnić mu tę różnicę. - Chodzi o to, że cieszę się... Wystarczy mi wiedza, że istniejesz. Że interesujesz się mną. Cieszę się, że mam rodzinę, niezależnie od tego jak daleka jest i... odmienna. I że nie uważasz mnie za dziwaczkę, osobę szaloną czy kłopotliwą. - Kłopotliwą? - Wyglądał na zaintrygowanego. - Jesteś znacznie bardziej interesująca niż większość istot ludzkich. - Dziękuję ci za to, że nie uważasz mnie za kogoś niedorozwiniętego umysłowo - kontynuowałam. - Inne istoty ludzkie uważają cię za niedorozwiniętą umysłowo?! - W jego tonie pobrzmiewało autentyczne oburzenie. - Czasem nie czują się przy niej swobodnie - wtrącił nieoczekiwanie Sam. - Ponieważ wiedzą, że Sookie potrafi czytać im w myślach. - Ale ty, zmiennokształtny? - Ja sądzę, że Sookie jest wspaniała - zapewnił go Merlotte. Wiedziałam, że jest absolutnie szczery. Wyprostowałam się i uniosłam głowę. Ogarnęła mnie duma. Pławiąc się w tym cudownym uczuciu, zapragnęłam zwierzyć się z czegoś pradziadkowi i o mało nie powiedziałam mu o problemie, który dziś odkryłam. Przypuszczałam jednak, że jego rozwiązanie mojej „Osi zła", czyli w tym konkretnym przypadku problemu „Sandra
Pelt - Tanya Grissom", doprowadzi do śmierci, i to zapewne makabrycznej, obu kobiet. Moja... hmm... kuzynka Claudine może i próbowała zostać aniołem - istotą, którą osobiście łączyłam z religią chrześcijańską - lecz Niall Brigant stanowczo wyznawał zupełnie inny etos. Przypuszczałam, że jego podejście można by streścić następująco: „Oko za oko, ale jeśli wyciągniesz łapę po moje, ja wcześniej odbiorę ci twoje". No cóż, może niedokładnie tak, lecz blisko tego. - Nie ma nic, co mógłbym dla ciebie zrobić? - spytał, a jego głos zabrzmiał prawie żałośnie. - Tak naprawdę pragnęłabym, żebyś po prostu w wolnym czasie wpadał do mnie do domu i spędzał ze mną parę godzin. Chciałabym na przykład przygotować dla ciebie kolację. O ile masz ochotę mnie odwiedzić. Onieśmieliła mnie ta myśl, ponieważ oferowałam mu coś, nie wiedząc, czy będzie sobie cenił taką propozycję. Pradziadek popatrzył na mnie rozjarzonymi oczyma. Nie potrafiłam odgadnąć wyrazu jego twarzy, bo chociaż ciało Nialla jest ukształtowane jak ludzkie, jego umysł pozostaje dla mnie obcy, stanowiąc kompletną zagadkę. Może pradziadek był rozdrażniony, znudzony albo moje zaproszenie po prostu go obraziło? - Tak - odparł w końcu. - Mam ochotę. Uprzedzę cię oczywiście wcześniej. Tymczasem, gdybyś czegoś ode mnie potrzebowała, dzwoń na mój numer. Jeżeli uznasz, że mogę ci w czymś pomóc, nie wahaj się i nie pozwól, by ktoś ci to wyperswadował. Pomówię z Erikiem. Przydawaj mi się w przeszłości, co nie znaczy, że ma prawo decydować o twoich kontaktach ze mną. - Od bardzo dawna wiedział, że jestem twoją krewną? Czekając na odpowiedź, wstrzymałam oddech. Niall odwrócił się już i zaczął odchodzić. Teraz zatrzymał się i zastygł. Widziałam jego twarz z profilu. - Nie - zapewnił mnie. - Musiałem najpierw poznać go lepiej. Powiedziałem mu dopiero, gdy poprosiłem, żeby cię do mnie przyprowadził, ponieważ nie chciał tego zrobić, póki nie poznał powodów. I wtedy odszedł. Zrobił to tak, jakby przeszedł przez drzwi, których nie mogliśmy zobaczyć, i z tego co wiem właśnie takie jest wyjaśnienie tego fenomenu. - No cóż - mruknął Sam po długiej chwili. - Tak, to było coś naprawdę... innego. - Jak się z tym czujesz? - spytałam, machając ręką i wskazując miejsce, gdzie stał wcześniej Niall. Hmm, prawdopodobnie tam stał... Chyba że oglądaliśmy jakąś projekcję astralną czy coś. - Nie ja mam się dobrze czuć w jego towarzystwie pouczył mnie Merlotte. - To twój krewniak. - Chcę go kochać - wyznałam. - Jest taki piękny i chyba mnie lubi, ale jest naprawdę, naprawdę... - Przerażający - dokończył Sam. - Dokładnie tak. - I zbliżył się do ciebie przez Erica? Ponieważ pradziadek mówił o tym przy Samie, uznałam, że pewnie nie będzie mu przeszkadzało, jeśli opowiem mojemu szefowi o tym pierwszym spotkaniu w restauracji.
- Hmm... No cóż, nie wiem, co o tym myśleć. Wampiry i wróżki nie współdziałają w żaden sposób, ponieważ każdy wampir najchętniej schrupałby każdą wróżkę. - Niall potrafi maskować zapach - wyjaśniłam z dumą. Sam wyglądał na ogromnie zaskoczonego tą informacją. - Och, to kolejna rzecz, o której nigdy nie słyszałem. Mam nadzieję, że Jason o niczym nie wie? - O Boże, nie. - Wiesz, że byłby zazdrosny i wściekałby się na ciebie. - Ponieważ znam Nialla, a on nie? - Właśnie tak. Zazdrość najnormalniej w świecie by go zeżarła. - Mam świadomość, że Jason nie jest najbardziej wspaniałomyślnym facetem... - zaczęłam, przerwałam jednak, gdyż Sam parsknął śmiechem. - W porządku - mruknęłam - to egoista. W każdym razie jest moim bratem, więc i tak będę go bronić. Ale może to lepiej, jeśli nigdy mu nie powiem o pradziadku. Ciekawe jest natomiast to, że Niall poprosił mnie o dyskrecję, a później bez problemów objawił się tobie. - Zgaduję, że starannie mnie sprawdził - powiedział Sam łagodnie. Uściskał mnie, co było przyjemnym zaskoczeniem. Po odejściu Nialla bez wątpienia potrzebowałam czyjejś bliskości. Odwzajemniłam się również uściskiem. Jego dotyk był taki ciepły, pocieszający i ludzki. Tyle że żadne z nas nie jest w stu procentach istotą ludzką. W następnej chwili pomyślałam jednak: ależ tak, jesteśmy nimi. Oboje mamy więcej wspólnego z ludźmi niż z tą „inną" częścią jego czy mnie. Żyjemy jak istoty ludzkie i umrzemy jak one. Ponieważ znam Sama dość dobrze, wiem, że pragnie założyć rodzinę, znaleźć kogoś, kogo pokocha, i mieć przyszłość, w której pojawią się wszystkie te elementy, których chcą zwykli ludzie: dobrobyt, zdrowie, potomstwo, śmiech. Sam nie zamierzał zostać przywódcą żadnego stada, a ja nie chciałam być niczyją księżniczką - chociaż wiem, że żadna wróżka czystej krwi nigdy nie uznałaby mnie za coś innego niż podrzędny „produkt uboczny" ich wspaniałego gatunku. Na tym też polegała jedna z dużych różnic pomiędzy mną i Jasonem. Będąc na moim miejscu, brat spędziłby życie, żałując, że nie jest jeszcze bardziej nadnaturalny; ja wolałabym oddać tę cechę, jeśli moja telepatia była naprawdę takim elementem. Sam pocałował mnie w policzek, a potem, po chwili wahania, odwrócił się i poszedł do swojej przyczepy, przechodząc przez bramę w starannie przyciętym żywopłocie, aż w końcu wspiął się po schodach na mały taras, który dobudował kiedyś przed drzwiami. Kiedy wsunął klucz w zamek, odwrócił się do mnie i uśmiechnął. - Ale noc, co? - Tak - zgodziłam się. - Niezła. Obserwował, jak wsiadam do samochodu, zrobił natarczywy gest, którym przypominał mi, że powinnam zamknąć drzwiczki auta, poczekał, aż go posłucham, po czym wszedł do przyczepy. Jechałam do domu, skupiona na pytaniach ważkich i bzdurnych, toteż miałam szczęście, że na drodze nie było dużego ruchu. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Następnego ranka, gdy dowlokłam się do kuchni, zobaczyłam siedzące przy stole Amelię i Octavię. Amelia zużyła całą kawę, ale przynajmniej umyła dzbanek. Minęło kilka minut i miałam kubek tak potrzebnego mi napoju. Moja lokatorka i jej mentorka
rozmawiały cicho, podczas gdy ja telepałam się po pomieszczeniu, przyrządzając płatki. Dodałam trochę słodziku, zalałam mlekiem i zgarbiłam się nad miseczką, ponieważ nie chciałam ochlapać sobie mlekiem podkoszulki. Nawiasem mówiąc, robiło się zbyt zimno, by chodzić po domu w krótkim rękawie, poszłam więc po tanią bluzę dresową i dopiero wtedy z przyjemnością dokończyłam kawę i płatki. - Co porabiacie, wy dwie? - spytałam, sugerując, że wreszcie jestem gotowa na kontakty z resztą świata. - Amelia powiedziała mi o twoim kłopocie - odparła Octavia. - I o twojej bardzo dobrej ofercie. O Jezu! Jakiej znów ofercie?! Skinęłam głową, jakbym wiedziała, o co jej chodzi. - Nie masz pojęcia, jak chętnie wyprowadzę się z domu mojej siostrzenicy - ciągnęła starsza kobieta żarliwym tonem. - Janesha ma trójkę dzieci, łącznie z raczkującym maluchem, i chłopaka, który przychodzi i wychodzi, kiedy chce. Sypiam na kanapie w salonie, ale kiedy dzieci wstają rano, wbiegają tam i włączają kreskówki, nawet jeśli jeszcze się nie obudzę. To jest oczywiście ich dom, a ponieważ mieszkam u nich od dobrych kilku tygodni, przestali mnie uważać za gościa. Wywnioskowałam z jej wypowiedzi, że zamierza zająć sypialnię naprzeciwko mojej albo tę dodatkową, na piętrze. Jeśli już, na pewno wolałabym to drugie rozwiązanie, ona jednak kontynuowała niezrażona: - I wiesz, teraz, kiedy jestem starsza, potrzebuję szybszego dostępu do łazienki. - Popatrzyła na mnie z tą żartobliwą dezaprobatą, jaką okazujemy, przyznając się do problemów spowodowanych upływem czasu. - Na dole zatem byłoby mi cudownie, szczególnie dlatego, że kolana mam dotknięte artretyzmem. Mówiłam ci, że mieszkanie Janeshy mieści się na piętrze? - Nie - odparłam, ledwie poruszając zdrętwiałymi wargami. Boże, to dzieje się tak szybko. - Teraz wróćmy do twojego kłopotu. Wiesz, nie zajmuję się czarną magią, rozumiem jednak, że musisz przegonić ze swojego życia te młode kobiety, obie. Przedstawicielkę panny Pelt i samą pannę Pelt. Pokiwałam energicznie głową. - Czyli że - przerwała jej Amelia, która nie potrafiła już dłużej usiedzieć w milczeniu - obmyśliłyśmy plan. - Cała zamieniam się w słuch - odparłam i nalałam sobie drugi kubek kawy. Wciąż potrzebowałam kofeiny. - Najprostszym sposobem pozbycia się Tanyi jest naturalnie opowiedzenie o jej poczynaniach twojemu przyjacielowi, Calvinowi Norrisowi - podjęła Octavia. Zagapiłam się na nią. - Ach, nie, wtedy byłoby wielce prawdopodobne, że dziewczynie przydarzy się coś naprawdę paskudnego. - Czy nie tego aby chcesz? - Przebiegła Octavia popatrzyła na mnie z pozornie niewinną miną. - No cóż, tak, nie chcę jednak, żeby umarła czy coś. To znaczy... Nie chcę, żeby umarła albo cierpiała. Ma tylko odejść i nie wracać. - „Odejść i nie wracać" - wtrąciła się Amelia - brzmi dla mnie dość nieodwołalnie. Przyznam, że w moich uszach zabrzmiało to podobnie.
- Więc ujmę to inaczej. Chcę, żeby żyła swoim życiem gdzieś, lecz z dala ode mnie - wyjaśniłam. - Czy teraz wyraziłam się dostatecznie jasno? Nie starałam się mówić ostrym tonem, chciałam jedynie, żeby obie czarownice dobrze zrozumiały, czego pragnę. - Tak, młoda damo, myślę, że potrafimy cię zrozumieć odparła Octavia lodowatym głosem. - Po prostu wolałabym uniknąć nieporozumień wyjaśniłam. - Gra idzie o nie byle jaką stawkę. Sądzę, że Calvin trochę lubi Tanyę. Z drugiej strony, założę się, że umiałby ją dość skutecznie przerazić. - Na tyle, żeby skłonić ją do wyjazdu? Tak, żeby wyjechała i nie wracała? - Musisz mu udowodnić, że mówisz prawdę - wtrąciła Amelia. - Musisz mu powiedzieć, co ci zrobiła. - Co dokładnie masz na myśli? - spytałam. - No dobrze, powiem ci, jaki jest nasz pomysł - odparła. I tak zaczęła się Faza Pierwsza. Gdy wysłuchałam planu, uznałam, że równie dobrze mogłam wymyślić go sama, jednakże dzięki pomocy czarownic wszystko powinno pójść znacznie płynniej. Zadzwoniłam na domowy numer i poprosiłam Calvina Norrisa, by wpadł do mnie w porze lunchu, gdy będzie miał wolną chwilę. Wydawał się zaskoczony moją prośbą, lecz zgodził się przyjechać. Jeszcze bardziej zdumiał się, kiedy wszedł do kuchni i zobaczył tam Amelię i Octavię. Norris, przywódca pumołaków, który mieszka wśród małej społeczności z Hotshot, spotkał przedtem Amelię wiele razy, Octavii jednak nigdy, natychmiast jednak poczuł do niej respekt, ponieważ potrafił wyczuć jej moc. Swoim zachowaniem bardzo nam pomagał. Calvin ma prawdopodobnie około czterdziestu pięciu lat, jest masywny, silny i pewny siebie. Włosy mu już siwieją, a jednak wciąż trzyma się prosto jak strzała i cechuje go spokój, którym stale robi na mnie wrażenie. Norris interesował się mną przez jakiś czas i jest mi przykro, że nie umiałam odwzajemnić jego uczuć. Bo Calvin Norris to dobry człowiek. - Co się dzieje, Sookie? - spytał, grzecznie odrzuciwszy moją propozycję w postaci ciasteczek, herbaty czy coli. Zrobiłam głęboki wdech. - Nie jestem plotkarą, Calvinie, ale mamy pewien problem - odparłam. - Tanya - zorientował się natychmiast. - Tak - przyznałam, nawet nie próbując ukrywać ulgi, która mnie ogarnęła. - Jest szczwana - zauważył i zrobiło mi się głupio, gdyż usłyszałam w jego głosie nutę podziwu. - Tanya to szpieg - wypaliła Amelia. Tak, moja przyjaciółka, czarownica, potrafi od razu przejść do rzeczy. - Dla kogo szpieguje? - Calvin przechylił głowę, nadal nie zaskoczony, lecz ciekawy. Opowiedziałam mu skróconą wersję mojej historii, której powtarzanie wyłaziło mi już bokiem, Calvin musiał się jednak dowiedzieć, że Peltowie naprawdę coś do mnie mają. A także, że Sandra zamierza prześladować mnie do grobowej deski, i że wysłała Tanyę, która nęka mnie jak wściekła osa. Słuchając, Calvin wyciągnął nogi, a ręce zaplótł na piersi.
Miał na sobie nowiutkie dżinsy i koszulę w szkocką kratę. Pachniał jak świeżo ścięte drzewa. - Chcecie rzucić na nią urok? - spytał Amelię, kiedy skończyłam opowieść. - Tak - przyznała. - Ale potrzebujemy ciebie, żebyś ściągnął ją tutaj. - Jaki będzie efekt? Czy wasze zaklęcie skrzywdzi ją w jakiś sposób? - Nie, Tanya straci jedynie zainteresowanie swoim dotychczasowym zadaniem i przestanie dręczyć Sookie i jej rodzinę. Nie będzie więcej chciała słuchać Sandry Pelt. Ale nie, nie, fizycznie jej nie skrzywdzimy. - A w sensie psychicznym? Czy coś się zmieni? - Nie - odparła Octavia. - Chociaż nie jestem pewna, czy po tym wszystkim dziewczyna zechce tu dłużej mieszkać. Jeśli rzucimy to konkretne zaklęcie, prawdopodobnie Tanya wyjedzie stąd i nie będzie chciała wracać. Calvin rozważył to. - Trochę polubiłem tę małą - zauważył. - Jest taka żywotna. Martwiłem się jednak bardzo, że Tanya sprawia kłopoty Crystal i Jasonowi, i zastanawiałem się, co powinienem zrobić, żeby moja bratanica przestała tak szaleńczo szastać pieniędzmi. Przypuszczam, że teraz rozumiem. - Lubisz ją? - spytałam. Powinniśmy wyłożyć wszystkie karty na stół. - Powiedziałem przecież. - Nie, chodzi mi o to, czy naprawdę ją lubisz? - No cóż, zdarzało nam się przyjemnie spędzać czas. - Nie chcesz, żeby wyjechała - naciskałam. - Wolisz spróbować czegoś innego. - Sprawa jest prosta. Masz rację: ona nie może zostać i dalej tak postępować. Albo zmieni swoje zachowanie, albo musi wyjechać. - Nie wyglądał na szczęśliwego. - Pracujesz dziś, Sookie? Zerknęłam na ścienny kalendarz. - Nie, mam dziś dzień wolny. Miałam aż dwa dni wolne z rzędu. - Skontaktuję się z nią jak najszybciej i przywiozę tutaj dziś wieczorem. Będziecie miały, panie, dość czasu? Czarownice zerknęły po sobie i bez słowa ustaliły odpowiedź. - Tak, będzie świetnie - odparła Octavia. - Przywiozę ją tutaj przed dziewiętnastą - powiedział Norris. Pomyślałam, że poszło nam niespodziewanie gładko. - Dzięki, Calvinie - stwierdziłam. - Naprawdę mi pomagasz. - Jeśli wam się uda, upieczemy kilka pieczeni przy jednym ogniu - oznajmił. - Rozumiecie naturalnie, że jeśli zaklęcie nie
zadziała jak trzeba, żadnej z was obu nie będę darzył sympatią - mówił absolutnie beznamiętnym głosem. Obie czarownice miały dość niepewne miny. Calvin zmierzył wzrokiem Boba, który niedbałym krokiem wszedł do pokoju. - Witaj, bracie - odezwał się do kota. Przyjrzał się Amelii zmrużonymi oczyma. - Wydaje mi się, że twoje czary nie zawsze działają. Moja lokatorka przybrała równocześnie minę skruszoną i obrażoną. - To konkretne zaklęcie na pewno odniesie skutek odparowała z zaciśniętymi wargami. - Sam zobaczysz. - Mam nadzieję. Resztę dnia spędziłam na praniu, malowaniu paznokci, zmianie pościeli - innymi słowy, wykonywałam wszystkie te zajęcia, które zostawiamy sobie na wolny dzień. Pojechałam też do biblioteki, aby wymienić przeczytane książki na nowe, i nic nieprzewidzianego mi się nie zdarzyło. Dyżur pełniła akurat jedna z asystentek, które Barbara Beck zatrudniała na część etatu, co całkowicie mi odpowiadało. Nie chciałam przeżywać na nowo tamtego paskudnego dnia, gdy zostałyśmy napadnięte, a podejrzewam, że dreszcz lęku będzie towarzyszył każdemu mojemu spotkaniu z Barbarą jeszcze przez długi czas. Zauważyłam, że plama na podłodze zniknęła. Potem pojechałam do sklepu spożywczego. Żadne wilkołaki mnie nie zaatakowały, żadne wampiry nie stanęły nagle na drodze. Nikt nie próbował mnie zabić, w każdym razie nikogo takiego nie zauważyłam. Żaden sekretny krewny nie ujawnił się i nikt nie usiłował mnie wciągnąć w swoje problemy - małżeńskie czy inne. Do czasu, aż wróciłam do domu, niemal znudziłam się normalnością. Tego wieczoru była moja kolej na gotowanie i postanowiłam przygotować kotlety schabowe z kością. Mam ulubioną domową panierkę, więc namoczyłam kotlety w mleku, a później obtoczyłam w dużej ilości tejże panierki, aż były gotowe do włożenia do piekarnika. Zaplanowałam też pieczone jabłka nadziewane rodzynkami, cynamonem i masłem, które wstawiłam do pieca, dodałam trochę zielonej fasolki i kukurydzy (obie z puszki) i postawiłam w garnku na słabym ogniu. Po chwili otworzyłam piekarnik i włożyłam mięso. Pomyślałam, czy nie upiec kruchych ciasteczek, uznałam jednak, że wszystkie dania razem i tak mają już sporo kalorii. Podczas gdy ja przygotowywałam kolację, czarownice robiły coś w salonie. Odniosłam wrażenie, że cieszą się swoim zadaniem. Słyszałam głos Octavii, która perorowała i chyba pouczała Amelię. Moja lokatorka co jakiś czas zadawała pytania. Podczas pieczenia stale do siebie mamrotałam. Miałam nadzieję, że sztuczki magiczne zadziałają, i byłam bardzo wdzięczna czarownicom, że z tak wielką chęcią postanowiły mi pomóc. Równocześnie jednak czułam się trochę oszukana „na froncie domowym". Pod wpływem dziwnego impulsu powiedziałam Amelii, że Octavia mogłaby zatrzymać się u nas przez jakiś czas (od tej pory na pewno będę ostrożniejsza podczas pogawędek z młodszą z czarownic!). Octavia z kolei nie zadeklarowała się, że zatrzyma się w moim domu przez weekend czy przez miesiąc, inaczej mówiąc, nie podała żadnego terminu! I to mnie przerażało. Może trzeba było przyprzeć do muru Amelię i powiedzieć jej: „Nie spytałaś mnie, czy Octavia może się dziś wprowadzać, a to jest przecież mój dom". Hmm, przypuszczam, że mogłam to zrobić. Z drugiej strony jednak, rzeczywiście dysponowałam wolną sypialnią, a Octavia naprawdę potrzebowała pokoju, bo nie miała gdzie mieszkać. Cóż, chyba nieco zbyt późno odkryłam, że wolałabym nie przyjmować pod swój dach drugiej lokatorki, w dodatku osoby, którą ledwo znałam. Może poszukam dla Octavii jakiejś pracy, ponieważ regularne zarobki pozwoliłyby nieszczęsnej kobiecie uzyskać niezależność, a wtedy pewnie się ode mnie wyprowadzi. Zastanawiałam się nad stanem jej domu w Nowym Orleanie.
Podejrzewałam, że nie dałoby się w nim mieszkać. Skoro Octavia posiadała taką wielką moc, chyba potrafiłaby sporo szkód naprawić, gdyby te poczynione przez huragan nie były dla niej zbyt potężne. Po jej wzmiance dotyczącej schodów i częstych wizyt w łazience ponownie rozważyłam jej wiek, lecz i tak nie wydawało mi się, że ma więcej niż, powiedzmy, sześćdziesiąt trzy lata. A obecnie osoby w tym wieku nie uważają się przecież wcale za starców. O osiemnastej zawołałam je obie do stołu. Nakryłam i nalałam obu czarownicom mrożonej herbaty, wolałam jednak, żeby podeszły z talerzami do kuchenki i same sobie nałożyły mięso i warzywa. Niezbyt to może było eleganckie z mojej strony, ale dzięki temu nie trzeba będzie myć dodatkowych półmisków. Podczas jedzenia nie rozmawiałyśmy zbyt dużo; każda z nas rozmyślała o czekającym nas wieczorze. Chociaż nie przepadałam za Tanyą, trochę się o nią obawiałam. Dziwnie się czułam, myśląc, jak czarownice mogą ją „zmienić", ale prawda była taka, że pragnęłam odsunąć tę kobietę jak najdalej od siebie - na dobre usunąć ją z mojego życia i z życia otaczających mnie osób. A jeśli już musiała zostać w Bon Temps, niech zmieni swoje nastawienie i zachowanie. Albo jedno, albo drugie. Ponieważ podchodziłam teraz do sprawy praktycznie, uprzytomniłam sobie, że jeśli muszę wybierać pomiędzy kontaktami z dawną, prześladującą mnie Tanyą a nową, „odmienioną", odpowiedź może być tylko jedna. Sprzątnęłam talerze. Zazwyczaj, gdy jedna z nas gotowała, druga zmywała naczynia, wiedziałam jednak, że czarownice powinny się skupić na przygotowaniach do „wieczoru magii". Zresztą, nie miałam nic przeciwko zmywaniu; i tak chciałam się czymś zająć. Pięć minut po godzinie dziewiętnastej usłyszałyśmy chrzęst żwiru pod kołami pikapa Calvina. Kiedy prosiłyśmy go, by ją tutaj przyprowadził, nie zdawałam sobie sprawy, że Norris przytarga Tanyę jak jakąś paczkę. A on dosłownie wniósł ją przerzuconą przez ramię. Tanya nie jest specjalnie korpulentna, lecz na pewno nie jest też lekka jak piórko. Calvin aż się zasapał, chociaż wyglądał dobrze; właściwie nawet się nie spocił. Dziewczyna miała związane ręce w przegubach i nogi w kostkach, zauważyłam jednak, że Norris owinął je uprzednio szalikiem, dzięki czemu Tanyi nie zostaną otarcia od sznurów. I (dzięki Bogu) była zakneblowana... zawadiacką czerwoną bandaną. Tak, tak, przywódca pumołaków z Hotshot bez wątpienia polubił tę osóbkę. Tanya naturalnie była wściekła niczym rozgniewany grzechotnik. Próbowała pozbyć się więzów, więc stale poruszała rękoma i nogami. Obrzucała nas wszystkich spojrzeniami pełnymi nienawiści. Usiłowała kopnąć Calvina, który zareagował natychmiast i mocno klepnął ją w tyłek. - Przestań, ale to już! - polecił, lecz nie wydawał się szczególnie zdenerwowany. - Postąpiłaś źle, moja droga, i musisz ponieść za to karę. Wcześniej wniósł Tanyę frontowymi drzwiami, a teraz rzucił ją na kanapę. Czarownice wyrysowały coś kredą na podłodze salonu. Gdy mnie uprzedzały, nie powiem, żebym się ucieszyła, lecz Amelia zapewniła mnie, że później starannie posprząta, a ponieważ była mistrzynią sprzątania, zgodziłam się. Wokół stały miseczki wypełnione czymś, czemu nie miałam ochoty zbyt dokładnie się przyglądać. Octavia zapaliła materiał znajdujący się w jednej z miseczek i podeszła do Tanyi. Zamachała ręką, tak by dym owionął naszą ofiarę. Z ostrożności odsunęłam się o krok, a Norris, który stał za kanapą i trzymał Tanyę za ramiona, odwrócił głowę. Nieszczęsna kobieta wstrzymywała oddech tak długo, jak mogła. W końcu wchłonęła dym, a wtedy wyraźnie się odprężyła. - Musisz ją tam posadzić - poleciła Octavia, wskazując miejsce otoczone wyrysowanymi kredą symbolami.
Calvin doprowadził Tanyę do stojącego pośrodku kręgu krzesła z prostym oparciem. Tanya siedziała nieruchomo, zapewne dzięki tajemniczemu dymowi. Octavia zaczęła śpiewać jakieś psalmy w języku, którego nie rozumiałam. Amelia zawsze wypowiadała zaklęcia po łacinie czy też raczej w podstawowej formie tego języka (tak twierdziła), mowa Octavii wydała mi się jednak inna. Słowa brzmiały inaczej. Mimo że wcześniej bardzo się denerwowałam z powodu tego rytuału, całość okazała się raczej nudna (no, chyba że było się jednym z uczestników). Żałowałam, że nie mogę otworzyć okien, aby pozbyć się z domu tego dziwnego zapachu, i cieszyłam się, że Amelia pomyślała o wykrywaczach dymu i wyjęła z nich baterie. Tanya wyraźnie coś czuła, nie byłam jednak pewna, czy ma to związek z usuwaniem „efektu Sandry Pelt". - Tanyo Grissom - odezwała się Octavia - wyrwij ze swojej duszy korzenie zła i usuń się spod wpływu osób, które wykorzystały cię do niecnych celów. Starsza czarownica wykonywała jakieś gesty nad naszą ofiarą. W ręce trzymała ciekawy przedmiot, który wyglądał jak ludzka kość opleciona pnączem winorośli. Próbowałam się nie zastanawiać, skąd wzięła tę kość. Tanya piszczała pod kneblem, a jej plecy niepokojąco się wyginały. Potem nagle całkowicie się rozluźniła. Amelia dała znak, a wtedy Calvin pochylił się nad Tanyą i rozwiązał czerwoną bandanę, w której kobieta wyglądała jak mały bandyta. Gdy Norris zabrał bandanę, wyjął z ust Tanyi inną chustkę, śnieżnobiałą. Nie da się ukryć, że porwał mojego wroga w sposób delikatny i czuły. - Nie wierzę, że robicie mi coś takiego! - wrzasnęła Tanya natychmiast, gdy z jej ust zniknął knebel. - Nie wierzę, że porwałeś mnie jak jakiś troglodyta, draniu! - Gdyby miała wolne ręce, Calvin na pewno zebrałby niezłe cięgi. - I po co, do diabła, ten dym? Sookie, próbujesz sobie spalić dom? A ty, stara, co za głupoty nade mną wygadujesz? Zamachała związanymi rękoma na oplecioną winoroślą kość. - Jestem Octavia Fant. - No cóż, cholera... Octavio Fant, natychmiast mnie rozwiąż! Czarownice wymieniły spojrzenia. Tanya odwołała się z kolei do mnie. - Sookie, powiedz tym wariatkom, żeby mnie puściły! Calvinie, zaczęłam się tobą interesować, a ty co? Związałeś mnie i przywlokłeś tutaj! Co w swojej opinii robisz? - Ratuję ci życie - odparł Norris. - Chyba nie zamierzasz uciekać, co? Musimy pomówić. - No dobra - stwierdziła powoli Tanya, kiedy zrozumiała, że chyba dzieje się coś poważnego. - O co w ogóle chodzi? - O Sandrę Pelt - odparłam. - Tak, znam Sandrę. No i? - Jaki jest wasz układ? - spytała Amelia. - A co cię to obchodzi, Amy? - odparowała Tanya. - Amelia - poprawiłam ją, siadając na dużej otomanie przed Tanyą. - Po prostu musisz odpowiedzieć na to pytanie. Posłała mi ostre spojrzenie, a miała ich niezły repertuar. - Kiedyś miałam kuzynkę, która została adoptowana przez Peltów - wyjaśniła. - A Sandra jest adoptowaną siostrą mojej
kuzynki. - Jesteście bliskimi przyjaciółkami, ty i Sandra? spytałam. - Nie, nieszczególnie. Nie widziałam jej od jakiegoś czasu. - I nie zawarłaś z nią ostatnio jakiegoś układu? - Nie, nie widujemy się zbyt często. - Co o niej myślisz? Tak naprawdę? - spytała Octavia. - Myślę, że jest dwulicową suką. Ale w jakiś sposób ją podziwiam - odrzekła. - Jeśli Sandra czegoś chce, sięga po to. - Wzruszyła ramionami. - Jak na mój gust jest trochę zbyt skrajna. - Czyli że, gdyby Sandra kazała ci zrujnować komuś życie, nie zrobiłabyś tego? - Octavia patrzyła na Tanyę z uwagą. - Mam ważniejsze sprawy na głowie - odburknęła tamta. Niech sobie sama niszczy innych, jeśli tak bardzo jej na tym zależy. - Nie brałaś udziału w jej planie? - Nie - odparła. Wiedziałam, że szczerze w to wierzy. Właściwie, zaczynały ją niepokoić nasze pytania. - Oj, czy zrobiłam komuś coś złego? - Myślę, że wzięłaś się za pewne zadanie, którego wypełnienie okazało się ponad twoje możliwości - wyjaśnił Calvin. - Na szczęście, te miłe panie w porę interweniowały. Widzisz, Amelia i pani Octavia są... hmm... czarodziejkami. A Sookie już znasz. - Tak, znam Sookie - posłała mi cierpkie spojrzenie. Sookie, która nie zaprzyjaźni się ze mną niezależnie od tego, co zrobię. No cóż, tak, nie chciałam podejść na tyle blisko, żebyś mogła wbić mi nóż w plecy, pomyślałam, ale zatrzymałam tę myśl dla siebie. - Tanyu, ostatnio trochę zbyt często zabierałaś moją szwagierkę na zakupy - zauważyłam. Wybuchnęła śmiechem. - Zbyt gwałtowna terapia zakupowa dla ciężarnej młodej żonki? - spytała niby ironicznie, lecz wydawała mi się zakłopotana. Tak, chyba również moja książeczka czekowa nieprzyjemnie odczuła te liczne wizyty w centrum w Monroe. Skąd mam brać pieniądze? Faktycznie... nawet za bardzo nie lubię robić zakupów. Dlaczego ciągałam tam ze sobą tę dziewczynę tyle razy? - Nie zrobisz tego więcej! - powiedział Calvin. - Nie mów mi, co mam robić, Calvinie Norris! odszczeknęła mu Tanya. - Nie będę więcej chodzić na zakupy, ponieważ nie mam ochoty, a nie dlatego, że ty mi zakazujesz. Norris wyglądał na uspokojonego.
Amelia i Octavia wyglądały na uspokojone. Wszyscy jednocześnie skinęliśmy głowami. To była nasza stara Tanya, lecz chyba oczyszczona z niszczycielskiego wpływu Sandry Pelt. Nie wiedziałam, czy Sandra dysponowała jakąś mocą, czy też po prostu zaoferowała Tanyi dużo pieniędzy i wmówiła jej, że jestem winna śmierci Debbie, ale czarownice najwyraźniej zdołały jakoś usunąć z pamięci Tanyi wspomnienie paskudnego zadania wyznaczonego przez Sandrę. Dziwnie przybiło mnie to łatwe - z mojego punktu widzenia - zneutralizowanie mojego wroga. Odkryłam, jak bardzo mi przykro, że nie możemy uprowadzić również Peltówny i jej także „przeprogramować". Pewnie nie byłoby to proste zadanie, gdyż dziewczyna pochodzi z osobliwie patologicznej rodziny. Czarownice były szczęśliwe. Calvin był zadowolony. Mnie ogarnęła ulga. Norris powiedział Tanyi, że odwiezie ją z powrotem do Hotshot. Zdziwiona kobieta wyszła oczywiście ze znacznie większą godnością niż „weszła". Właściwie nie rozumiała, dlaczego jest w moim domu, i chyba nie pamiętała, co zrobiły jej czarownice. Jednak panujący w jej głowie chaos najwidoczniej nie wytrącił jej z równowagi. Najlepszy ze wszystkich możliwych światów. Może Jason i jego żona dogadają się teraz, kiedy Tanya przestanie działać na ich szkodę. Przecież Crystal naprawdę pragnęła poślubić Jasona i autentycznie promieniał z powodu ponownej ciąży. Dlaczego była teraz taka niezadowolona? Zupełnie tego nie pojmowałam. Mogłabym moją szwagierkę dodać do długiej listy osób, których postępowania nie rozumiem. Podczas gdy czarownice otworzyły okna i sprzątały salon (chociaż noc była chłodna, jak najszybciej chciałam się pozbyć intensywnego zapachu ziół), ułożyłam się na łóżku z książką. Niestety, szybko się okazało, że nie potrafię wystarczająco skupić się na lekturze. Ostatecznie postanowiłam, że wyjdę na zewnątrz, więc narzuciłam na siebie kurtkę z kapturem i krzyknęłam do Amelii, że będę na dworze. Usiadłam na jednym z drewnianych krzeseł, które wraz z moją lokatorką kupiłyśmy w Wal Marcie na wyprzedaży posezonowej pod koniec lata, i z przyjemnością ponownie oglądałam tworzący wraz z nimi zestaw stolik z parasolem. Przypomniałam sobie, że trzeba będzie zdemontować parasol i okryć meble na zimę. Potem rozparłam się wygodnie i nie myślałam o niczym. Przez jakiś czas sympatycznie było tak po prostu siedzieć na dworze, wdychając woń drzew i ziemi, słuchając dobiegających z lasu zagadkowych odgłosów lelka krzykliwego. W świetle reflektora czułam się bezpiecznie, chociaż wiedziałam, że oszukuję sama siebie. Czasami światło pomaga zobaczyć, co nas za chwilę dopadnie. Nagle Bill wyszedł z lasu i podszedł cicho do moich mebli ogrodowych. Usiadł na jednym z krzeseł. Przez kilka minut nie rozmawialiśmy. W jego towarzystwie nie doświadczałam już teraz takiego bólu jak wcześniej, podczas ostatnich kilku miesięcy. Dziś Bill niemal nie zakłócał swoją obecnością jesiennej nocy, stanowił prawie jej część. - Selah przeprowadziła się do Little Rock - oznajmił. - Jak to możliwe?! - Dostała posadę w dużej agencji - wyjaśnił. - Oznajmiła, że tego właśnie pragnie. Firma specjalizuje się w handlu nieruchomościami wampirzymi.
- Może i wcześniej Selah robiła interesy z wampirami? - Tak, też tak sądzę. Nie moja sprawa. - Czyli że nie byłeś jej pierwszym? - Chyba mówiłam ostro i z goryczą w głosie. Compton był moim pierwszym mężczyzną, w każdym sensie tego słowa. - Nie - odrzekł i odwrócił ku mnie twarz. - Nie powtórzył. - Nie byłem jej pierwszym. I zawsze wiedziałem, że raczej pociągał ją wampir, którym jestem teraz, niż osoba, która stała się wampirem. Rozumiałam, o czym mówi. Kiedy dowiedziałam się, że dostał rozkaz poderwania mnie, miałam świadomość, że chodziło mu o moją telepatię, a nie o mnie, kobietę, która jest telepatką. - Jak ty komu, tak on tobie - syknęłam. - Och, Selah nigdy mnie nie obchodziła - przyznał się. - A jeśli tak, to tylko trochę. - Wzruszył ramionami. - Jest wiele takich jak ona. - Nie jestem pewna, jak twoim zdaniem mam się z tego powodu czuć. - Mówię wyłącznie prawdę. Liczyłaś się tylko ty! Po tych słowach wstał i wrócił do lasu, tak powoli, jak chodzą ludzie. Obserwowałam, jak odchodzi. Bill jawnie prowadził obecnie jakąś kampanię, której celem było ponowne zdobycie moich względów. Zastanawiałam się, czy marzy mu się to, że znowu potrafię go pokochać. Wciąż cierpiałam na wspomnienie tamtej nocy, kiedy usłyszałam prawdę. Wyobraziłam sobie jednak, że mogę mu okazać pewne względy. Życzliwość? Tak. Ale zaufanie czy miłość? Nie, na to na pewno nie mógł liczyć. Siedziałam przed domem jeszcze przez parę minut, dumając o wieczorze, który miałam za sobą. Jeden agent wroga pokonany. Sam wróg - nieprzyjaciółka - nadal groźny. Potem pomyślałam o policji szukającej zaginionych osób, wilkołaków ze Shreveport. Zadałam sobie pytanie, kiedy funkcjonariusze poddadzą się i porzucą poszukiwania. Prawdopodobnie nie będę miała zbyt prędko do czynienia z wilkołaczą polityką; ci, którzy przetrwali bitwę, zajmą się teraz porządkowaniem swojego świata. Miałam nadzieję, że Alcide'owi podoba się funkcja przywódcy stada, którą objął. Ciekawe, czy w noc przejęcia Luizjany zdołał powołać do życia kolejnego małego wilkołaka czystej krwi. Zastanawiałam się też, kto wziął do siebie dzieci Furnanów. Skoro już tak rozważałam różne kwestie, przemknęło mi przez głowę pytanie, gdzie Felipe de Castro ustanowił swoją siedzibę w naszym stanie. A może pozostał w Las Vegas?
Ciekawe, czy ktoś powiedział Bubbie, że Luizjana ma nowe rządy. Zobaczę go jeszcze kiedyś? Oblicze Bubby należy do najsławniejszych twarzy na świecie, niestety, umysł osobnik ów ma nieco przyćmiony, ponieważ został wampirem tuż przed śmiercią, w ostatniej możliwej chwili. Jego stwórcą był jakiś fan - wampir pracujący w kostnicy w Memphis. Bubba nie najlepiej spędził czas po przejściu Katriny; został odcięty od innych nowoorleańskich wampirów i musiał żywić się krwią szczurów i małych zwierząt (jak podejrzewam, bezdomnych kotów), aż pewnej nocy uratowała go grupa poszukiwawcza nieumarłych z Baton Rouge. Zgodnie z ostatnimi informacjami, które do mnie dotarły, trzeba było wysłać Bubbę poza nasz stan na czas odpoczynku i powrotu do zdrowia. Może dotarł aż do Las Vegas. Za życia zawsze dobrze sobie tam radził. Nagle odkryłam, że ciało kompletnie mi zesztywniało od tak długiego siedzenia, a nocne powietrze okropnie się ochłodziło. Moja kurtka już nie wystarczała. Nadeszła pora, by wrócić do środka i położyć się do łóżka. W domu panowały ciemności, więc podejrzewałam, że Octavia i Amelia zasnęły wyczerpane rytuałem. Podniosłam się z krzesła, zamknęłam parasol i wyjęłam go z otworu w stoliku. Otworzyłam szopę na narzędzia, a parasol oparłam o ławkę, na której kiedyś wykonywał różne naprawy mężczyzna, którego do niedawna uważałam za swojego dziadka. Zamknęłam drzwi szopy z uczuciem, że zostawiam w środku lato. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Po cichym i spokojnym wolnym od pracy poniedziałku pojechałam we wtorek do baru na zmianę obiadową. Kiedy opuszczałam dom, Amelia malowała komodę, którą znalazła w lokalnym sklepie z rupieciami. Octavia odcinała uschnięte kwiaty róży. Powiedziała, że powinno się je okryć na zimę, a ja się zgodziłam. W naszej rodzinie „osobą od róż" była moja babcia, która nie pozwalała mi tknąć krzewów, chyba że trzeba je było opryskać środkiem przeciwko mszycom. To było jedno z moich zadań. Jason przyszedł na lunch do „Merlotte'a" z gromadką kolegów z pracy. Zsunęli dwa stoły i utworzyli krąg szczęśliwych facetów. Takie rzeczy jak chłodniejsze temperatury i brak dużych burz uszczęśliwiają ekipy drogowe w gminie. Jason wydawał się prawie aż nazbyt ożywiony, a w jego mózgu szalały myśli. Może wymazanie szkodliwego wpływu Tanyi już coś zmieniło? Starałam się nie wnikać w jego umysł, bo jest przecież moim bratem. Kiedy postawiłam dużą tacę z colą i herbatą na ich stoliku, Jason powiedział: - Crystal cię pozdrawia. - Jak się dziś czuje? - spytałam, chcąc okazać odpowiednią troskę, a brat dał mi gestem do zrozumienia, że średnio. Podałam ostatni kubek herbaty, starając się postawić go równo, tak żeby nie wylać, i spytałam Dove'a Becka, kuzyna Alcee, czy chce dodatkową cytrynę. - Nie, dzięki - odparł uprzejmie. Dove, który ożenił się w dzień po ukończeniu szkoły, był zupełnie innym człowiekiem niż Alcee. Teraz jako trzydziestolatek wyglądał jak młodsza wersja kuzyna, lecz - z tego co wiedziałam - nie miał w sobie gniewu, który cechował detektywa Alecee. Z jedną z sióstr Dove'a chodziłam kiedyś do szkoły. - Jak się miewa Angela? - spytałam go, a on się uśmiechnął. - Wyszła za Maurice'a Kershawa - odparł. - Mają małego synka. Najsłodszy dzieciaczek na świecie. Angela jest nową kobietą - nie pali, nie pije, a w kościele pojawia się, gdy rano otworzą drzwi. - Cieszę się, że to słyszę. Powiedz jej, że o nią pytałam. Zakończyłam pogaduszki
i zaczęłam przyjmować zamówienia. Dotarło do mnie, że Jason opowiada kolegom o jakimś ogrodzeniu, które zamierza postawić, ale nie znalazłam czasu, by się przysłuchać. Mój brat został jeszcze chwilę, gdy wszyscy jego towarzysze poszli do swoich samochodów. - Sookie, wpadniesz po pracy do Crystal i sprawdzisz, co u niej? - spytał. - Jasne, ale czy ty również nie będziesz już wtedy wolny? - Muszę pojechać do Clarice kupić siatkę. Crystal chce, żebyśmy ogrodzili część podwórza za domem. Dla dziecka. Wiesz, żeby miało gdzie się bezpiecznie bawić. Byłam zaskoczona, że szwagierka wykazuje taką dalekowzroczność i taki instynkt macierzyński. Może urodzenie dziecka odmieni ją, kto wie. Pomyślałam o Angeli Kershaw i jej małym synku. Wolałam nie liczyć, jak wiele młodszych ode mnie dziewczyn wyszło za mąż i ma dzieci - albo przynajmniej już rodziło. Powiedziałam sobie, że zazdrość jest grzechem, a ja pracuję twardo, uśmiechając się i kiwając do wszystkich głową. Na szczęście, byłam przez cały dzień zajęta. W trakcie popołudniowej chwili spokoju Sam poprosił, żebym mu pomogła rozpakować zapasy w magazynie. Holly tymczasem zajmowała się barem i salą. Mieliśmy do obsłużenia tylko dwoje miejscowych pijaków, toteż Holly nie miała zbyt trudnego zadania. Ponieważ bardzo się denerwowałam, gdy miałam brać do ręki blackberry Sama, szef wpisywał dane, podczas gdy ja liczyłam. I musiałam wspinać się na drabinę, a potem znów schodzić, pewnie z pięćdziesiąt razy, licząc przedmioty i zbierając kurz. Kupiliśmy hurtem mnóstwo środków czystości. Policzyłam i je, a Sam to zapisał. Był dziś cholernie dokładny. W magazynie nie ma okien, więc w miarę jak tam pracowaliśmy, robiło się coraz goręcej. Kiedy Sam uznał, że w końcu satysfakcjonują go nasze działania, ucieszyłam się, że mogę wreszcie wyjść z tego dusznego pomieszczenia. Zdjęłam szefowi pajęczynę z włosów i przeszłam do łazienki, gdzie wyszorowałam ręce i ostrożnie wytarłam twarz, a później dokładnie obejrzałam w lustrze kitkę, również szukając potencjalnych pajęczych nitek. Po wyjściu z „Merlotte'a" tak bardzo cieszyłam się na prysznic, że prawie skręciłam w lewo, w drogę wiodącą do mojego domu, w porę jednak przypomniałam sobie, że obiecałam zajrzeć do Crystal, więc zamiast tego skręciłam w prawo. Jason mieszka w domu naszych rodziców, który utrzymuje w bardzo dobrym stanie. Mój brat pedantycznie dba o porządek. Lubi swój dom i chętnie spędza wolny czas na malowaniu, koszeniu trawy i wykonywaniu podstawowych napraw. I przyznam się wam, że ta jego cecha zawsze trochę mnie zaskakiwała. Niedawno otynkował zewnętrzne ściany na kolor płowożółty i dodał listwę wykończeniową w błyszczącym odcieniu bieli, toteż jego mały budynek wygląda na bardzo zadbany. Do drzwi frontowych prowadzi podjazd w kształcie litery „U". Jason dobudował odnogę, która wiedzie za dom do zadaszenia dla pojazdów, ja jednak zatrzymałam samochód przy głównych schodach. Wepchnęłam kluczyki od auta do kieszeni i weszłam na ganek. Przekręciłam gałkę na drzwiach, ponieważ planowałam wejść i zawołać Crystal; przecież jesteśmy rodziną. Frontowe drzwi nie były zamknięte na klucz, dokładnie tak jak mają w zwyczaju mieszkańcy większości domów w trakcie dnia. W pokoju dziennym nie znalazłam nikogo. - Hej, Crystal, to ja, Sookie! - zawołałam, chociaż próbowałam stłumić głos, żeby przypadkiem nie wystraszyć szwagierki, jeśli akurat drzemała. Usłyszałam jakieś ciche dźwięki, jakby jęki. Dochodziły z największej sypialni, tej, której za życia używali nasi rodzice i która znajdowała się naprzeciwko pokoju dziennego, czyli po mojej prawej stronie. O cholera, znowu poroniła, pomyślałam i popędziłam do zamkniętych drzwi. Pchnęłam je tak mocno, że otworzyły się na
oścież i odbiły od ściany, ale nie zwróciłam na to uwagi, ponieważ moim oczom ukazał się niezwykły widok - na łóżku Crystal kotłowała się z Dove'em Beckiem. Byłam tak wstrząśnięta, tak rozzłoszczona i tak oszołomiona, że kiedy para przerwała igraszki i popatrzyła na mnie, powiedziałam najgorszą rzecz, jaką mogłam wymyślić: - Nic dziwnego, że nie możesz donosić żadnej ciąży. Odwróciłam się na pięcie i wymaszerowałam z domu. Z powodu ogromnego oburzenia nie mogłam nawet wsiąść do samochodu. Prawdziwy pech - Calvin zatrzymał swoje auto za moim i wyskoczył z niego niemal jeszcze, zanim się zatrzymał. - Mój Boże, czy coś się stało?! - spytał. - Czy Crystal nic nie jest? - Może sam ją o to zapytasz? - odparowałam złośliwie i wsiadłam do swojego wozu. Siedziałam tam i trzęsłam się jak osika. Norris wbiegł do domu, jak gdyby podejrzewał, że będzie musiał ugasić ogień, a ja pomyślałam, że w pewnym sensie sytuacja tak mniej więcej wygląda. - Jasonie, niech cię szlag! - wołałam, tłukąc pięścią o kierownicę. Powinnam poświęcić trochę czasu i wsłuchać się w myśli brata. Świetnie wiedział, że kiedy on pojedzie do Clarice, Dove i Crystal prawdopodobnie wykorzystają sposobność i spotkają się na szybki numerek. Jason spodziewał się, że spełnię daną mu obietnicę i odwiedzę jego żonę. To był po prostu zbyt duży zbieg okoliczności, że Calvin również się pojawił, więc pewnie mój drogi braciszek poprosił także Norrisa, by sprawdził, co słychać u bratanicy. A ponieważ teraz wiedzieliśmy oboje - ja i Calvin - nie istniała możliwość zatuszowania tej sprawy. Tak, miałam rację, że martwiłam się o warunki ślubu. No, a dziś do poprzednich doszło kolejne, zupełnie nowe zmartwienie. Poza tym czułam wstyd. Wstydziłam się z powodu zachowania wszystkich osób zaangażowanych w ten trójkąt. W moim prywatnym kodeksie postępowania, który wcale nie czynił ze mnie wybitnie dobrej chrześcijanki, decyzje podejmowane przez osoby pozostające w związku miłosnym, były ich sprawą. Szczególnie w luźniejszym związku - no cóż, jeśli ludzie się szanują, niech robią, co chcą. Jednakże parę, która przy świadkach przyrzekła sobie wierność, obowiązują całkiem inne zasady. Tak uważam. Ale widocznie nie uważali tak ani Crystal, ani Dove. Calvin schodził po schodach i wyglądał na znacznie starszego niż mężczyzna, który przed chwilą po nich wbiegał. Przystanął przy moim samochodzie. Jego mina - jak przypuszczam - była bliźniaczo podobna do mojej: mieszanina rozczarowania, zawodu, oburzenia... Same negatywne emocje. - Będziemy w kontakcie - obwieścił mi. - Czeka nas teraz pewien obrządek. Crystal wyszła na ganek otulona szlafrokiem w lamparci wzorek. Uznałam, że nie mam ochoty słuchać jej tłumaczeń, więc uruchomiłam silnik i odjechałam najszybciej, jak mogłam. Jechałam do domu kompletnie otumaniona. Kiedy weszłam tylnymi drzwiami, Amelia siekała coś na starej desce do krojenia, tej, która przetrwała pożar jedynie z lekkimi śladami nadpalenia. Czarownica odwróciła się z zamiarem powiedzenia czegoś do mnie, lecz na widok mojej twarzy tylko otworzyła usta. Patrząc na nią, potrząsnęłam głową, ostrzegając, żeby się nie odzywała, i poszłam prosto do swojego pokoju. Powinnam znów pobyć dziś sama. Usiadłam w narożniku pokoju na małym krześle - tym, które zajmowało w ostatnich dniach tak wielu gości. Bob leżał zwinięty w kłębek na moim łóżku, chociaż wielokrotnie mu tego kategorycznie zakazywałam. Podczas mojej nieobecności w domu ktoś najwyraźniej otworzył drzwi do mojego pokoju.
Przemknęło mi przez głowę, czy nie zmieszać za to Amelii z błotem, odrzuciłam jednak tę myśl, gdyż zobaczyłam na komodzie stos wypranej i starannie poskładanej bielizny. - Bob - mruknęłam, a kot jednym płynnym ruchem podniósł się i stanął prosto. Tkwił teraz na łóżku i gapił się na mnie szeroko otwartymi złotymi oczyma. - Wynocha stąd warknęłam. Bob z niezwykłą godnością zeskoczył z łóżka i powoli ruszył do drzwi. Uchyliłam je, a wtedy wyszedł, choć zdołał pozostawić po sobie wrażenie, że robi to z własnej woli. Zatrzasnęłam za nim drzwi. Kocham koty, ale po prostu chciałam być sama. Zadzwonił telefon, więc wstałam i odebrałam. - Jutro wieczorem - oznajmił Calvin. - Włóż jakiś wygodny strój. Dziewiętnasta. Głos miał smutny i zmęczony. - W porządku - odparłam i oboje się rozłączyliśmy. Przez chwilę siedziałam przy telefonie. Nie wiedziałam, jak będzie wyglądała czekająca mnie ceremonia, ale... czy musiałam w niej uczestniczyć? Tak, musiałam. Ja, w przeciwieństwie do Crystal, dotrzymuję obietnic. Polecono mi stanąć obok Jasona na jego ślubie jako jego najbliższa krewna i za niego poręczyć, toteż stałam się w ten sposób osobą zastępczą, która być może zostanie ukarana, jeśli Jason zdradzi nową żonę. Calvin w ten sam sposób reprezentował Crystal. I widzicie, do czego teraz doszło. Nie miałam pojęcia, co się zdarzy, lecz wiedziałam, że będzie okropnie. Chociaż pumołaki rozumiały konieczność krzyżowania się swoich kobiet z każdą dostępną pumą płci męskiej czystej krwi (jedyny sposób, aby spłodzić małą pumę czystej krwi), wierzyły równocześnie, że, jeśli nie ma już szans na spłodzenie pełnokrwistego dziecka, wszelkie związki i małżeństwa powinny być monogamiczne. Innymi słowy, jeśli nie chcesz składać przysięgi, to nie tworzysz z nikim związku ani tej osoby nie poślubiasz. Na tych zasadach opierało się funkcjonowanie tej społeczności. Crystal znała je od urodzenia, a Jason usłyszał o nich od Calvina przed ślubem. Brat nie zadzwonił do mnie i cieszyłam się z tego. Ciekawiło mnie, co się dzieje w jego domu, choć nie na tyle, by spytać. Ale... Kiedy właściwie Crystal spotkała Dove'a Becka? Czy żona Dove'a wie o romansie? Nie zaskoczyło mnie, że szwagierka zdradziła Jasona, lecz zdziwił mnie wybór kochanka. Uznałam, że Crystal najwyraźniej chciała uczynić swoją zdradę tak dobitną, jak to tylko możliwe. Jakby mówiła: "Nosząc w łonie twoje dziecko, będę uprawiała seks z kimś innym. I ten ktoś będzie starszy od ciebie, innej rasy niż ty, będzie... nawet twoim pracownikiem!". Sypała na rany sól kolejnymi warstwami. Jeśli miał to być odwet za jednego cholernego cheeseburgera, powiedziałabym, że zemsta wielokrotnie przewyższała pretekst. Ponieważ nie chciałam stroić fochów przy czarownicach, wyszłam na kolację, na którą była smaczna wiejska makaronowa zapiekanka z tuńczykiem, grochem i cebulą. Po odniesieniu do zlewu naczyń, które miała pozmywać Octavia, wróciłam do mojego pokoju. Obie moje lokatorki chodziły po domu na palcach, ponieważ nie chciały mnie niepokoić, wiedziałam jednak, że aż się palą, żeby spytać o dręczący mnie problem. Ale nie spytały i niech je za to Bóg błogosławi. Naprawdę nie mogłam im wyjaśnić; czułam się zbyt zażenowana. Zanim poszłam spać tej nocy, odmówiłam z milion modlitw, lecz żadna z nich nie poprawiła mi nastroju.
Pojechałam do pracy następnego dnia, ponieważ musiałam. Pozostając w domu, nie poczułabym się zresztą ani trochę lepiej. Byłam bardzo zadowolona, że Jason nie przyszedł do „Merlotte'a", gdyż pewnie rzuciłabym w niego kuflem. Sam popatrywał na mnie z uwagą wiele razy i wreszcie pociągnął mnie za bar. - Powiedz mi, co się dzieje - poprosił. Łzy popłynęły mi z oczu i odkryłam, że jeszcze chwila i zrobię prawdziwą scenę. Pośpiesznie kucnęłam, sugerując, że upuściłam coś na podłogę. - Sam, błagam, nie pytaj - jęknęłam. - Jestem zbyt wytrącona z równowagi, by o tym rozmawiać. Nagle zdałam sobie sprawę, że zwierzenie się z tego wszystkiego Samowi mogłoby dla mnie stanowić dużą pociechę, ale po prostu nie byłam w stanie, nie w zatłoczonym barze. - Hej, dziewczyno, wiesz, że jeśli mnie potrzebujesz, jestem tu - oznajmił z poważną miną i poklepał mnie po ramieniu. Miałam wielkie szczęście, że trafił mi się taki szef. Jego gest przypomniał mi, że mam wielu przyjaciół, którzy nigdy by nie postąpili tak nieetycznie jak Crystal. Jason zresztą również postąpił niehonorowo, kiedy zmusił mnie i Calvina do obejrzenia na własne oczy tej taniej zdrady. Miałam tak wielu przyjaciół, którzy nie zrobiliby czegoś takiego! Cóż za złośliwość losu, że ten, który dopuścił się takiego występku, jest akurat moim bratem. Ta myśl sprawiła, że poczułam się lepsza i mocniejsza. A gdy wróciłam do domu, byłam już naprawdę silna. Nie zastałam nikogo. Zawahałam się. Przez chwilę rozmyślałam, czy nie namówić Tary, nie ubłagać Sama, by wyrwał się na godzinkę z baru, albo nawet nie zatelefonować do Billa z pytaniem, czy nie pojechałby ze mną do Hotshot... Uznałam jednak, że przemawia przeze mnie wyłącznie słabość. Ten rytuał musiałam przeżyć sama. Calvin przestrzegł mnie, że powinnam włożyć wygodne ubranie i żebym się nie stroiła; pomyślałam, że komplet, który noszę w „Merlotcie", spełnia bez wątpienia oba warunki. A jednak wydawało się niewłaściwe włożenie na takie spotkanie stroju roboczego. Tam przecież może polać się krew... Właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Przebrałam się w końcu w spodnie do jogi i w starą szarą bluzę od dresu. Starannie związałam włosy. Wyglądałam, jakbym ubrała się na sprzątanie szaf. W drodze do Hotshot włączyłam radio i śpiewałam na całe gardło, dzięki czemu ominęła mnie walka z myślami. Dobrze brzmiałam wraz z Evanescence i mój głos pasował do muzyki Dixie Chicks, których wokalistka śpiewała, że nie zamierza się wycofać... O tak, ta piosenka stawiała mnie do pionu. Dotarłam do Hotshot na długo przed ustaloną godziną. Po raz ostatni byłam tutaj na ślubie i weselu Jasona i Crystal, na którym tańczyłam z Quinnem. Tutaj ja i Quinn byliśmy sobie naprawdę bliscy. Z perspektywy czasu żałowałam, że go tu przywiozłam. Popełniłam błąd. Liczyłam na wspólną przyszłość, na którą nie mieliśmy szans. Zbytnio się z pośpieszyłam. Miałam nadzieję, że już nigdy nie powtórzę takiego błędu. Zaparkowałam na poboczu drogi, tak samo jak w wieczór ślubu Jasona. Dziś stało tu niewiele samochodów, w przeciwieństwie do tamtego dnia, gdy wśród gości byli liczni zwykli ludzie. Niemniej jednak dostrzegłam kilka dodatkowych pojazdów. Rozpoznałam pikap Jasona. Inne należały do tych nielicznych pumołaków, które nie mieszkały w Hotshot. Na podwórzu za domem Norrisa zebrał się już mały tłum. Ludzie rozstępowali się, robiąc mi miejsce, gdy przechodziłam, aż dotarłam do środka zgromadzenia i dołączyłam do Crystal, Jasona i Calvina. Widziałam znajome twarze.
Pumołaczyca w średnim wieku imieniem Maryelizabeth kiwnęła mi głową. Zobaczyłam w pobliżu jej córkę. Ta dziewczyna, której imienia nie mogłam sobie przypomnieć, była bez wątpienia jedyną niepełnoletnią obserwatorką. Miałam to przyprawiające o gęsią skórkę uczucie, od którego stawały mi również włoski na ramionach, co zdarzało mi się za każdym razem, gdy próbowałam sobie wyobrazić codzienne życie w Hotshot. Norris patrzył w dół, na swoje buty, Jason także nie spojrzał mi w oczy. Tylko Crystal przybrała pozę buntowniczki - prosta jak struna, ciemnymi oczyma wpatrywała się w moje, prowokując mnie do odwrócenia wzroku. Wytrzymałam, toteż po chwili szwagierka zapatrzyła się gdzieś w dal. Maryelizabeth trzymała w ręku jakąś postrzępioną starą książkę, którą otworzyła teraz na stronie zaznaczonej od dartym kawałkiem gazety. Pumołaki milczały i nie poruszały się. Właśnie w tym celu się tutaj zebrały. - My, ludzie z kłami i pazurami, jesteśmy tu, ponieważ jedna z nas złamała przysięgi - odczytała Maryelizabeth. Podczas swojego ślubu Crystal i Jason, pumołaki z tej społeczności, obiecały dotrzymać przysiąg małżeńskich, zarówno na sposób koci, jak i ludzki. Crystal reprezentował jej stryj Calvin, Jasona jego siostra, Sookie. Wiedziałam, że spojrzenia wszystkich członków zgromadzonej wspólnoty przesuwają się od Calvina do mnie. Wiele z oczu miało barwę złotożółtą. Endogamia w Hotshot daje pewne dość zatrważające efekty. - Teraz, kiedy Crystal złamała przysięgi, czego świadkami były osoby reprezentujące oboje małżonków, jej stryj zaoferował się ponieść karę, ponieważ Crystal jest ciężarna. Czułam, że obrządek będzie jeszcze bardziej przykry, niż podejrzewałam. - Ponieważ Calvin zajmuje miejsce Crystal, czy ty, Sookie, również zgadzasz się zająć miejsce Jasona? O cholera! Popatrzyłam na Calvina. Całą sobą pytałam go, czy mogę jakoś uciec z tej pułapki. Jego spojrzenie mówiło mi, że nie mogę. I że Norrisowi jest mnie żal. Pomyślałam, że nigdy nie wybaczę tego bratu... i Crystal. - Sookie - ponagliła mnie Maryelizabeth. - Co musiałabym zrobić? - spytałam. Może mój głos był ponury, niechętny i gniewny, ale jeśli tak, uważałam, że mam ku temu dobry powód. Kobieta otworzyła ponownie książkę i odczytała odpowiedź: - Istniejemy dzięki naszym umysłom i naszym pazurom, toteż jeśli dojdzie do zdrady, zostaje złamany pazur. Gapiłam się na nią, usiłując znaleźć sens w jej słowach. - Albo ty, albo Jason musicie złamać Calvinowi palec powiedziała po prostu. - A ponieważ Crystal popełniła tak wielką zdradę, musicie złamać mu przynajmniej dwa. Im więcej, tym lepiej. Przypuszczam, że decyzja należy do Jasona. Im więcej, tym lepiej?! Jezu Chryste!
Próbowałam być obiektywna. Kto może zrobić większą krzywdę mojemu przyjacielowi Calvinowi? Bez wątpienia mój brat. Skoro uważam się za prawdziwą przyjaciółkę Norrisa, powinnam zrobić to sama. Czy potrafię się do tego zmusić...? W tym momencie zresztą Jason podjął decyzję. - Nie sądziłem, że tak to będzie wyglądało, Sookie. - W jego tonie słyszałam jednocześnie złość i dezorientację, w dodatku usiłował się bronić. - Jeśli Calvin zastępuje Crystal, chcę, żeby Sookie zastąpiła mnie - powiedział do Maryelizabeth. Nigdy nie sądziłam, że potrafię znienawidzić własnego brata, w tej chwili jednak odkryłam, że jest to możliwe! - Niech zatem tak się stanie - odparła pumołaczyca. Pocieszałam się, jak potrafiłam. Mówiłam sobie, że przecież nie może być tak źle, jak podejrzewam. Wcześniej przecież wyobrażałam sobie, że Calvin zostanie na przykład wychłostany lub będzie musiał wychłostać Crystal. Albo któreś z nich otrzyma niegroźną ranę nożem. Zapowiadało się jednak znacznie gorzej. Wierzyłam wciąż, że sprawa nie może się aż tak źle skończyć - do momentu gdy dwóch osobników przyniosło betonowe bloki i położyło je na ławie. A potem Maryelizabeth podniosła cegłę. I zamierzała podać ją mnie! Potrząsnęłam głową. Poczułam ucisk w żołądku. W gardle tkwiło mi wszystko, co dziś zjadłam. Patrzyłam na zwyczajną czerwoną cegłę i zaczęłam rozumieć, jak dużo będzie mnie to kosztowało. Calvin zrobił krok do przodu i wziął mnie za rękę. Pochylił się nade mną, chcąc powiedzieć mi coś prosto w ucho. - Kochanie - szepnął - musisz to zrobić. Zaakceptowałem swoją przyszłość w chwili, kiedy zgadzałem się zostać reprezentantem Crystal podczas jej ślubu. Wiedziałem, jaka jest moja bratanica. Ty też doskonale znasz Jasona. Równie dobrze on mógł zdradzić pierwszy. Wtedy być może ja musiałbym w podobny sposób skrzywdzić ciebie. A twoje rany nie goją się tak prędko jak moje. Więc tak jest lepiej. I tak być musi. Mój lud tego wymaga. Wyprostował się i popatrzył mi w oczy. Oczy Calvina są złote, odmienne, zupełnie nieludzkie i bardzo piękne. Zacisnęłam wargi i zmusiłam się do kiwnięcia głową. Norris posłał mi pełne wsparcia spojrzenie i usiadł przy ławie. Położył rękę na betonowych blokach. Bez zbędnych ceregieli Maryelizabeth wręczyła mi cegłę. Reszta pumołaków czekała cierpliwie, aż wykonam karę. Przy podobnej okazji wampiry przebrałyby się w specjalne, eleganckie stroje, a cegła prawdopodobnie byłaby wyjątkowa, ozdobna, pochodząca ze starej świątyni albo skądś... Ale nie pumołaki. Cholerne koty wybrały zwykłą pieprzoną cegłę i już. Trzymałam ją teraz obiema rękami. Patrzyłam na nią przez dobrą minutę, potem podniosłam wzrok na brata. - Nie chcę nigdy więcej z tobą rozmawiać - oznajmiłam mu całkowicie opanowanym głosem. - Nigdy. - Teraz z kolei zwróciłam się do Crystal: - Mam nadzieję, że było ci rozkosznie, suko! - warknęłam, po czym odwróciłam się najszybciej jak mogłam i z całą siłą opuściłam cegłę na dłoń Calvina. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Amelia i Octavia krążyły wokół mnie przez dwa dni, zanim uznały, że najlepiej będzie pozostawić mnie samą. Czytając ich niespokojne myśli, stawałam się tylko jeszcze bardziej opryskliwa, ponieważ nie chciałam od czarownic pociechy. Uważałam, że powinnam znosić męki z powodu tego, co zrobiłam, a to oznaczało, że nie należy mi się żadna taryfa ulgowa; musiałam swoje odcierpieć. Z tego też względu spoglądałam ponuro, byłam równocześnie przygnębiona, nadąsana,
zła i zadumana, a mój nastrój udzielał się także obu lokatorkom. Jason wszedł do baru któregoś dnia, a ja po prostu ostentacyjnie odwróciłam się do niego plecami. Dove Beck wolał nie przychodzić napić się do „Merlotte'a", co było dobre, chociaż w mojej opinii był najmniej winny z całej trójki... choć oczywiście nie nazwałabym go czystym jak łza. Kiedy zjawił się Alcee Beck, od razu wiedziałam, że krewniak zwierzył mu się ze wszystkiego, ponieważ detektyw wyglądał na jeszcze bardziej rozzłoszczonego niż zwykle i przy każdej okazji usiłował przyciągnąć mój wzrok, a wtedy wyzywająco patrzył mi w oczy. Dzięki Bogu, Calvin także omijał nasz bar z daleka. Nie mogłabym znieść jego widoku. Słyszałam za to rozmowy innych mężczyzn z Norcross, więc wiedziałam, jak Norris wyjaśnił nieobecność w pracy - twierdził, że miał wypadek podczas jazdy pikapem do domu. Trzeciej nocy zupełnie niespodziewanie do „Merlotte'a" wkroczył Eric. Raz tylko na niego zerknęłam i od razu poczułam ulgę - zniknął ucisk w gardle, a w oczach stanęły mi łzy. Wampir jednakże przeszedł tylko przez bar pewnym krokiem, jakby lokal należał do niego, po czym zniknął w korytarzu prowadzącym do biura Sama. Kilka minut później mój szef wysunął głowę z korytarza i kiwnął na mnie. Gdy znalazłam się w biurze, Sam nieoczekiwanie zamknął za mną drzwi. - Co się stało? - rzucił. Próbował mnie wypytać od kilku dni, ale - bez złych intencji - zbywałam jego indagacje. Northman stał obok Merlotte'a, z rękoma założonymi na piersi. Teraz jedną dłonią zrobił gest, którym mówił: „Powiedz nam, czekamy". Mimo że postawa Erica mogła się wydawać szorstka, w jego obecności naprawdę się odprężyłam, przestałam czuć gniecenie w żołądku i wreszcie mogłam wyznać, co mi się przydarzyło. - Połamałam Calvinowi Norrisowi dłoń na kawałeczki chlipnęłam. - Cegłą. - Czyli że poświadczał za... czyli że reprezentował twoją szwagierkę na ślubie - oznajmił powoli Sam. Szybko się domyślił, musiałam mu to przyznać. Eric popatrzył na nas bez zrozumienia. Wampiry coś tam wiedzą o łakach - coś muszą o nich wiedzieć - uważają się jednak za istoty znacznie wspanialsze od zmiennokształtnych, więc nawet nie starają się poznać sposobu ich życia czy specyfiki rytuałów. - Sookie została zmuszona do złamania Norrisowi ręki, gdyż u pumołaków ręka stanowi uosobienie ich pazurów, gdy stworzenia te przybierają postać pumy - wyjaśnił niecierpliwie Sam. - Sookie w ten sam sposób reprezentowała Jasona. Mężczyźni wymienili spojrzenia, które straszliwie mnie przeraziły. Żaden z nich ani trochę nie lubił Jasona. Merlotte patrzył to na mnie, to na Erica, jak gdyby oczekiwał, że wampir zrobi coś, co poprawi mi samopoczucie. - Nie jestem jego własnością - warknęłam ostro, ponieważ zaczęłam czuć się jak przedmiot i nie było to przyjemne. Pomyślałeś sobie więc, że wezwiesz Erica, który przybędzie i po prostu przywróci mi nastrój szczęścia i beztroski? - Nie - odparł Sam. W jego głosie też pobrzmiewał gniew.
- Miałem jednak nadzieję, że w obecności Erica łatwiej ci będzie powiedzieć, co złego się dzieje. - Złe jest to... - odrzekłam bardzo cicho. - No tak, złe jest to, że mój brat podstępem skłonił mnie i Calvina do sprawdzenia, co u Crystal, która jest mniej więcej w czwartym miesiącu ciąży. Załatwił to w ten sposób, że oboje dotarliśmy na miejsce prawie w tym samym czasie. Każde z nas weszło i odkryło, że Crystal baraszkuje w łóżku z Dove'em Beckiem. A Jason wiedział, że tak będzie... - I za to ty musiałaś pogruchotać pumołakowi palce? spytał wampir. Równie dobrze mógł spytać, czy musiałam zawiesić sobie na szyi kości kurczaka i obrócić się w miejscu trzykrotnie - tak oczywiste było, że uważa ten rytuał za obyczaj typowy dla plemienia ludzi pierwotnych. - Tak, Ericu, właśnie to musiałam zrobić - przyznałam posępnie. - Musiałam na oczach tłumu połamać mojemu przyjacielowi palce cegłą. Po raz pierwszy Northman uprzytomnił sobie chyba, że wybrał złe podejście do mnie i do sprawy. Sam obrzucił go spojrzeniem przepełnionym złością. - A myślałem, że okażesz się pomocny - wytknął mu. - Mam kilka rzeczy do zrobienia w Shreveport odparował Eric nieco skruszonym tonem. - Między innymi muszę ugościć nowego króla. Merlotte wymamrotał coś, co podejrzanie przypominało mi przekleństwo w rodzaju: „Pieprzone wampiry". Pomyślałam, jakie to strasznie niesprawiedliwe. Kiedy wreszcie podałam przyczyny mojego kiepskiego nastroju, oczekiwałam zrozumienia i współczucia. A Sam i Eric tak się skupili na wzajemnej niechęci i wzajemnych oskarżeniach, że żaden z nich w ogóle już o mnie nie pamiętał. - No cóż, panowie ogromnie wam dziękuję odburknęłam. - To była niezła zabawa, Ericu, bardzo pomogłeś... doceniam twoje życzliwe słowa. I wyszłam, jakby powiedziała moja babcia „mocno rozeźlona". Głośno tupiąc, weszłam do sali barowej i obsługiwałam gości z taką złowrogą miną, że niektórzy bali się przywołać mnie i zamówić następne napoje. W pewnym momencie postanowiłam posprzątać za kontuarem, ponieważ szef wciąż pozostawał w biurze z Erikiem... chociaż możliwe też było, że Northman wyszedł już z lokalu tylnymi drzwiami. Szorowałam, polerowałam, nalałam kilka piw dla klientów Holly. Porządkowałam tak drobiazgowo, że Sam pewnie będzie miał mały problem ze znalezieniem niektórych przedmiotów. Och, tylko przez tydzień czy dwa. Potem Sam wyszedł z korytarza, zajął swoje miejsce za barem, na który zagapił się z niezadowoleniem. Po sekundzie otrząsnął się i przegonił mnie zza kontuaru. Mój paskudny nastrój okazał się najwyraźniej zaraźliwy. Wiecie, jak to czasami jest, kiedy ktoś naprawdę próbuje was rozweselić, a wy odkrywacie, że - cholera jasna - nic, nic na świecie nie jest wam w stanie poprawić humoru. Sam popchnął ku mnie Erica, jak gdyby podrzucał mi pigułkę szczęścia, po czym się zirytował, że jej nie połknęłam. Ja zaś, zamiast okazać wdzięczność za to, że szef lubi mnie tak bardzo, że postanowił zadzwonić do Northmana, wściekałam się na niego za przejęcie inicjatywy. Moje samopoczucie było totalnie minorowe. Quinn zniknął. Sama go przegnałam. Głupi błąd czy mądra decyzja? Ciągle jeszcze nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Wiele wilkołaków zginęło w Shreveport z powodu głupich roszczeń Priscilli, a ja obserwowałam, jak niektóre z nich umierały. Wierzcie mi, coś takiego nieodwracalnie zmienia człowieka.
Zmarło też więcej niż kilka wampirów, łącznie z paroma, które znałam naprawdę dobrze. Mój brat okazał się krętaczem, manipulatorem i draniem. Mój pradziadek nigdy nie zabierze mnie na ryby. O rany, teraz to po prostu zaczynam głupieć! Nagle uśmiechnęłam się pod nosem, ponieważ wyobraziłam sobie księcia wróżek, jak - w starym dżinsowym kombinezonie i czapce bejsbolowej zespołu Bon Temps Hawks - idzie, niosąc puszkę z robakami i parę wędek. Kiedy sprzątałam talerze ze stolików, zauważyłam, że Sam mi się przygląda. Mrugnęłam do niego. Odwrócił się, kręcąc głową, ale dostrzegłam w kącikach jego ust lekki uśmieszek. I dokładnie w tym momencie zły nastrój kompletnie mnie opuścił. Wrócił mi zdrowy rozsądek. Dalsze psychiczne biczowanie się z powodu zdarzenia w Hotshot nie miało sensu. Zrobiłam to, co musiałam. Calvin rozumiał tę sprawę lepiej, niż ja. Mój brat okazał się dupkiem, a Crystal dziwką takie były fakty, z którymi będę musiała sobie radzić. Zgoda, oboje są nieszczęśliwymi ludźmi, którzy odgrywają się na sobie, ponieważ każde z nich poślubiło niewłaściwą osobę, ale rocznikowo oboje byli dorośli, a ja nie mogłam naprawić ich małżeństwa, tak jak wcześniej nie byłam w stanie do niego nie dopuścić. Wilkołaki muszą rozwiązać własne problemy na swój własny sposób. Zrobiłam wszystko co w mojej mocy, by im w tym pomóc. Jeśli chodzi o wampiry, było tak samo... w pewnym sensie. W porządku. Czułam się może nie wspaniałe, ale na pewno lepiej. Wystarczająco dobrze. *** Kiedy wyszłam z pracy, wcale się nie zdziwiłam, widząc, że Eric czeka na mnie przy moim aucie. Wyraźnie cieszył się chłodną nocą. Co do mnie, drżałam, ponieważ nie wzięłam grubszej kurtki. Moja wiatrówka nie wystarczała. - Przyjemnie pobyć samemu przez jakiś czas - zagaił ni z tego, ni z owego. - Domyślam się, że w „Fangtasii" zawsze jesteś w otoczeniu innych ludzi - zgodziłam się. - Zawsze jestem otoczony ludźmi, którzy czegoś ode mnie chcą - poprawił mnie. - Ale lubisz to, prawda? Być wielkim kahuną? Odniosłam wrażenie, że rozmyśla nad moją uwagą. - Tak, lubię to. Lubię być szefem. Nie lubię, gdy ktoś mnie... nadzoruje. Czy to właściwe słowo? Będę zadowolony, kiedy Felipe de Castro i jego ulubienica Sandy znikną mi z oczu. Zostanie Victor, gdyż przejmuje władzę w Nowym Orleanie. No, no, no, Eric dzielił się władzą! Cóż za bezprecedensowe zdarzenie. Wyglądało na to, że zawarli normalny, oparty na wzajemnych ustępstwach układ. Układ pomiędzy równymi sobie istotami. - Jaki jest ten nowy król? Chociaż było mi zimno, nie potrafiłam zakończyć tej rozmowy, więc ją podtrzymywałam. - Przystojny, bezwzględny i bystry i odpowiedział Eric. - Jak ty. Och, powinnam się za to spoliczkować! Northman jednak po chwili skinął głową. - Jak ja, lecz bardziej - oznajmił z posępną miną. - Będę musiał pozostać czujny i mocno się wysilić, żeby dotrzymać mu
kroku. - Miło słyszeć, że tak twierdzisz - odezwał się ktoś. Mówił po angielsku, lecz z silnym akcentem. O mało nie podskoczyłam. To była jedna z TYCH chwil. Spośród drzew wyłonił się mężczyzna olśniewającej urody. Patrząc na niego, aż zamrugałam. Podczas gdy Eric się ukłonił, ja badawczo przyglądałam się Felipe de Castro oceniając go całego, od lśniących butów aż po wyrazistą twarz. Kiedy również się ukłoniłam, trochę poniewczasie, pomyślałam, że tak, Northman ani trochę nie przesadzał, twierdząc, że nowy król jest niezwykle przystojny. Felipe był Latynosem, przy którym Jimmy Smits prezentuje się zupełnie przeciętnie, a musicie wiedzieć, że jestem wielką fanką urody pana Smitsa. Chociaż mierzył poniżej metra osiemdziesiąt, de Castro nosił się z taką dumą i przybierał pozę tak wyprostowaną, że nikt nie nazwałby go zbyt niskim - sprawiał raczej, że wyżsi od niego mężczyźni wydawali się zbyt wysocy. Ciemne gęste włosy miał przycięte tuż przy skórze, nosił też wąsy i wąską bródkę. Jego karnacja kojarzyła się z karmelem, oczy były czarne, brwi gęste, a nos wydatny. Włożył dziś pelerynę... Nie, nie żartuję, serio - prawdziwą, długą do ziemi czarną pelerynę. Ale wiecie co? Wyglądał w niej tak imponująco, że nawet przez głowę mi nie przeszło, że mogłabym zachichotać. Poza peleryną, był ubrany... no cóż, powiedziałabym, że jego strój kojarzył mi się z wieczorem, podczas którego odbędą się tańce flamenco - biała koszula, czarna kamizelka i czarne spodnie od garnituru. Jedno ucho Felipe miał przekłute, a w jego kolczyku dostrzegłam ciemny kamień. Widziałam go tylko w świetle górnego reflektora, więc nie wiedziałam, jaki to klejnot. Może rubin? Może szmaragd? Wyprostowałam się i dalej się na niego gapiłam. Później jednak zerknęłam na Erica i odkryłam, że nadal się kłania. O Jezu! No cóż, nie należałam do poddanych de Castro i nie zamierzałam ponownie garbić grzbietu. Kolejny ukłon nie przystawał takiej Amerykance jak ja! - Cześć, jestem Sookie Stackhouse - odezwałam się, ponieważ milczenie stało się nagle niezręczne. Bezwiednie wyciągnęłam rękę, przypomniałam sobie, że wampiry nie ściskają sobie dłoni, więc gwałtownie ją cofnęłam. - Wybacz mi - dodałam. Król pochylił głowę. - Panno Stackhouse - powiedział. Dzięki obcemu akcentowi moje nazwisko zabrzmiało w moich uszach tak rozkosznie, jakby ktoś lekko trącał struny gitary („paaanno Stekhuss"). - No witam, sir. A teraz przepraszam, że uciekam, choć dopiero co się poznaliśmy, ale na dworze jest naprawdę zimno i muszę wracać do domu. - Uśmiechnęłam się do niego promiennie, czyli tym szaleńczym uśmiechem, który pojawia się na moich ustach, ilekroć jestem naprawdę zdenerwowana. - Dobranoc, Ericu - bąknęłam, po czym stanęłam na palcach, by pocałować go w policzek. - Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz miał wolną chwilkę. No, chyba że każecie mi zostać z jakiegoś... strasznie ważnego powodu? - Nie, kochanko, musisz jechać do domu i ogrzać się odparł Eric, biorąc obie moje dłonie w swoje. - Zadzwonię do ciebie, kiedy pozwoli mi na to moja praca. Gdy mnie puścił, wykonałam niezdarny ukłon, popatrując na króla (jestem Amerykanką, nieprzyzwyczajoną do ukłonów Amerykanką!), a następnie wskoczyłam do auta. Wycofując samochód i opuszczając parking, poczułam się jak tchórz bardzo uspokojony tchórz. Niemniej jednak, kiedy skręcałam na Hummingbird Road, już rozważałam, czy mądrze postąpiłam, odjeżdżając.
Martwiłam się o Erica. Było to naprawdę nowe zjawisko, które strasznie mnie zaniepokoiło i które bez wątpienia zwiastowało nieszczęście. Martwienie się o Erica było jak martwienie się o los skały lub tornada. Kiedy ostatnio martwiłam się o niego? Northman należał do najpotężniejszych wampirów, jakie kiedykolwiek spotkałam. Z drugiej strony, Sophie - Anne była jeszcze potężniejsza i chronił ją ogromny wojownik Sigebert, a sami widzieliście, co jej się przytrafiło. Poczułam się nagle okropnie nieszczęśliwa. Co było ze mną nie w porządku?! Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl: może martwię się po prostu dlatego, że Eric się martwi? Może czuję się nieszczęśliwa, bo tak się czuje Northman? Czy to możliwe, że tak intensywnie zalewały mnie jego emocje, że docierały do mnie mimo dzielącej nas tak dużej odległości? Czy powinnam zawrócić i sprawdzić, co się dzieje? Jeśli król traktował Erica okrutnie, i tak przecież w żaden sposób nie pomogę. A jednak musiałam zjechać na pobocze i zatrzymać samochód. Nie mogłam dłużej prowadzić! Jezu, nigdy wcześniej nie miałam ataku paniki, pomyślałam jednak, że chyba czegoś takiego właśnie doświadczam. Byłam jak sparaliżowana i nie potrafiłam podjąć żadnej decyzji; takie zachowanie również nie wydawało się dla mnie typowe. Zmagałam się ze sobą, próbowałam myśleć jasno, aż zrozumiałam, że trzeba tam wrócić, czy tego chcę, czy nie. Ten przymus był jak zobowiązanie, którego nie umiałam zignorować - nie dlatego, że jestem związana z Erikiem, ale dlatego, że go lubię. Przekręciłam kierownicę i zawróciłam na środku Hummingbird Road. Ponieważ od chwili, gdy opuściłam bar dostrzegłam na drodze jedynie dwa pojazdy, manewr nie stanowił zbytniego zagrożenia dla ruchu drogowego. I teraz jechałam z powrotem znacznie szybciej niż w tamtą stronę, a kiedy dotarłam pod „Merlotte'a", znalazłam się na całkowicie pustym parkingu dla klientów. Zaparkowałam przed frontem lokalu i wyjęłam spod siedzenia stary kij do softballu, który na szesnaste urodziny podarowała mi babcia. To jest bardzo dobry kij, chociaż najlepsze dni ma za sobą. Skradałam się przez jakiś czas, obchodząc budynek, i korzystałam z osłony krzewów, które rosły wokół. To były nandiny zwane potocznie świętym bambusem. Nienawidzę ich. Są rozlazłe i brzydkie. I reaguję na nie alergicznie. Chociaż miałam na sobie kurtkę wiatrówkę, spodnie i skarpetki, w chwili, w której weszłam między te krzewy, natychmiast zaczęło mi kapać z nosa. W końcu bardzo ostrożnie zerknęłam za róg. I przeżyłam wstrząs! Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Sigebert, ochroniarz królowej, najwyraźniej wcale nie zginął podczas przejęcia władzy w Luizjanie. Nie, moi drodzy, wciąż był wśród... nieumarłych. I znajdował się właśnie tutaj, na parkingu baru „U Merlotte'a". W dodatku doskonale się zabawiał, męcząc nowego króla, Felipe de Castro, Erica, a także Sama, który prawdopodobnie wpadł w pułapkę, gdy po prostu opuścił bar i szedł do swojej przyczepy. Zrobiłam głęboki wdech - głęboki, lecz bezgłośny! - i zaczęłam analizować sytuację. Sigebert jest potężnym facetem o stalowych mięśniach, który przez stulecia służył jako obrońca królowej. Jego brat, Wybert, zginał w służbie Sophie - Anne i byłam pewna, że Sigebert również stał się celem wampirów z Nevady. Walka z nimi pozostawiła zresztą ślady na jego ciele - nieumarli potrafią się szybko uleczyć, lecz Sigebert odniósł zapewne naprawdę straszliwe rany, bo chociaż od walk minęło już kilka dni, miał na ciele widoczne obrażenia: długie przecięcie na czole i strasznie wyglądającą szramę tuż nad miejscem, gdzie powinno się znajdować serce.
Jego ubranie było podarte i bardzo brudne. Może wampiry z Nevady pozostawiły go w tak złym stanie, że w ich opinii jego ciało powinno się rozpaść, a tymczasem wojownik jakoś się pozbierał, uciekł i gdzieś się ukrył? „Och, to teraz przecież nieważne" - odpowiedziałam sama sobie. Ważne było za to, że Sigebertowi udało się jakoś związać srebrnymi łańcuchami zarówno Erica, jak i Felipe de Castro. Jak to zrobił? „Nieważne" - powtórzyłam w myślach. Może nie mogłam się w tej chwili skupić również z powodu stanu Erica? Tak pomyślałam, ponieważ wampir wyglądał na znacznie bardziej sponiewieranego niż król. Nic dziwnego, Sigebert bez wątpienia uważał Erica za zdrajcę. Northmanowi leciała krew z głowy i ramienia, które z pewnością zostało złamane. Felipe miał zakrwawione usta, więc Sigebert pewnie natarł na niego wcześniej. Obaj, Eric i de Castro, leżeli na ziemi i w ostrym świetle reflektora wydawali się bielsi niż śnieg. Sam wojownik zdążył już przywiązać do zderzaka własnego pikapa Merlotte'a, ale mój szef nie odniósł jeszcze chyba żadnych ran. Dzięki Ci za to, dobry Boże. Usiłowałam wymyślić, jak mogę pokonać Sigeberta moim aluminiowym kijem do softballu, lecz nic ciekawego nie przyszło mi do głowy. Gdybym go po prostu zaatakowała, najnormalniej w świecie roześmiałby mi się w twarz. Nawet tak poważnie ranny, był przecież wampirem i żadną miarą nie mogłam być dla niego godną przeciwniczką - o ile nie znajdę jakiegoś niezwykłego sposobu. Przez jakiś czas obserwowałam więc sytuację i czekałam, w końcu jednak nie mogłam już dłużej patrzeć, jak Sigebert krzywdzi Erica; wierzcie mi, kiedy wampir kogoś torturuje, ten ktoś bardzo cierpi. A Sigebert na dodatek świetnie się bawił długim nożem, który ze sobą przyniósł. Zastanowiłam się nad największą bronią, jaką mam do dyspozycji? No tak, moje auto... Na tę myśl poczułam lekkie ukłucie żalu, ponieważ był to najlepszy pojazd, jaki kiedykolwiek posiadałam. Tara sprzedała mi go za dolara, kiedy dostała nowszy. A jednak, jeśli chciałam unieszkodliwić Sigeberta, mogłam użyć tylko samochodu. Wróciłam zatem przed front budynku, modląc się, żeby pochłoniętemu torturowaniem towarzyszy Sigebertowi umknęły odgłosy otwierania i zamykania drzwiczek. Położyłam głowę na kierownicy i myślałam tak intensywnie jak nigdy. Wzięłam pod uwagę ukształtowanie parkingu i rozlokowanie związanych wampirów, po czym zrobiłam głęboki wdech i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Objechałam budynek, żałując, że mój samochód nie jest w stanie przemknąć przez cholerne nandiny, tak jak mnie się to udało. Zrobiłam szeroki objazd, wybierając najlepszą pozycję do ataku, w końcu włączyłam reflektory i gdy w światłach zobaczyłam Sigeberta, wcisnęłam pedał gazu i ruszyłam prosto na niego. Potężny wampir próbował uskoczyć, ale okazał się nie dość zwinny, zresztą, mój atak „spadł" nań niczym grom z jasnego nieba (naprawdę nie spodobał mi się widok nowej, „intymnej" tortury, którą pragnął zadać Ericowi). Trafiłam w niego tak mocno, że jego ciało wzleciało w powietrze pod wpływem siły uderzenia i Sigebert ze straszliwym łoskotem wylądował na dachu auta. Krzyknęłam i zahamowałam, ponieważ na tym mój plan się kończył. Wampir zsunął się za samochód, pozostawiając na szybie okropne smugi ciemnej krwi, a następnie zniknął mi z pola widzenia. Przerażona, że nagle znów pojawi się we wstecznym lusterku, wrzuciłam wsteczny bieg i ponownie wcisnęłam pedał. „Bum! Bum!". Szarpnęłam dźwignię zmiany biegów, zatrzymałam auto i wyskoczyłam z kijem w ręku. Natychmiast odkryłam, że nogi Sigeberta i większość jego tułowia tkwią zaklinowane pod samochodem. Podbiegłam do Erica i zaczęłam gmerać przy srebrnym łańcuchu, podczas gdy Northman patrzył na mnie wybałuszonymi oczyma. De Castro
przeklinał po hiszpańsku, wylewając z siebie płynny potok niezrozumiałych dla mnie słów, a Sam powtarzał w kółko: „Pośpiesz się, Sookie, pośpiesz się!", co naprawdę nie pomagało mi w koncentracji. Machnęłam ręką na cholerne łańcuchy, podniosłam duży nóż Sigeberta i przecięłam więzy Merlotte'owi, uwalniając go, by pomógł mi z pozostałymi. Nóż przechodził na tyle blisko jego skóry, że mój szef krzyknął parę razy, ale naprawdę z całych sił starałam się uważać, więc ani razu nie zadrasnęłam go do krwi. A później - nie mogę narzekać - Sam w rekordowym tempie dotarł do Felipe i zaczął wyzwalać go ze srebrnych więzów, ja tymczasem popędziłam z powrotem do Erica i ponownie zabrałam się do pracy, odkładając nóż na ziemię. Teraz miałam co najmniej jednego pomocnika, który robił użytek ze swoich kończyn, mogłam się więc skupić i w końcu zdołałam wyzwolić z łańcuchów nogi Northmana (pomyślałam, że przynajmniej będzie mógł uciec), a potem, wolniej, jego ramiona i dłonie. Sigebert oplótł wielokrotnie jego ręce, łącznie z dłońmi, które poranione - wyglądały upiornie. De Castro cierpiał jeszcze bardziej z powodu łańcuchów, ponieważ Sigebert odebrał mu piękną pelerynę i rozpiął koszulę. Rozplątywałam akurat ostatni odcinek, kiedy Eric strasznie mocno mnie odepchnął, złapał nóż i skoczył na równe nogi tak szybko, że przez sekundę widziałam jedynie rozmazaną plamę koloru. Chwilę później już dopadł Sigeberta, który dosłownie podniósł mój samochód, próbując uwolnić uwięzione nogi; wysuwał się właśnie spod podwozia i lada moment mógł wstać. Czy wspomniałam, że nóż był wielki? Był też najwyraźniej niezwykle ostry, ponieważ gdy Eric wylądował obok Sigeberta, powiedział: „Wracaj do stwórcy" i odciął tym nożem nieumarłemu wojownikowi głowę. - Och - powiedziałam drżącym głosem i usiadłam gwałtownie na zimnej żwirowej nawierzchni parkingu. - O nie, nie, nie. We czworo pozostaliśmy na miejscach, które dotąd zajmowaliśmy, i przez dobre pięć minut tylko dyszeliśmy. Potem Sam się wyprostował, stanął nad Felipe de Castro i podał mu rękę. Król przyjął pomoc, a kiedy w końcu wstał, przedstawił się Merlotte'owi, który automatycznie odpowiedział tym samym. - Panno Stackhouse - powiedział de Castro - jestem pani dłużnikiem. Jasne jak słońce i proste jak drut. - W porządku - bąknęłam. - Dziękuję pani - ciągnął. - Jeśli pani auto zostało tak uszkodzone, że nie da się go naprawić, bardzo chętnie kupię pani nowe. - Och, dzięki - odparłam z absolutną szczerością, gdy już się podniosłam. - Spróbuję dojechać nim dziś do domu. Nie wiem, jak zdołam wyjaśnić te uszkodzenia. Myśli pan, że w warsztacie blacharskim uwierzą, że spadł mi na dach aligator? Bo, wiecie co? Choć sporadycznie, to jednak coś takiego naprawdę od czasu do czasu się tutaj zdarza. Zastanowiłam się, czy to nie dziwne, że martwię się w takiej chwili o ubezpieczenie samochodu. - Dawson go obejrzy - wtrącił się Sam. Głos miał równie dziwny jak ja. On także jeszcze niedawno sądził zapewne, że nie dożyje jutra. - Wiem, że zajmuje się naprawą motocykli, ale założę się, że potrafi wyklepać także twoje auto. A jego firma działa nieprzerwanie.
- Proszę zrobić to co konieczne - powiedział wspaniałomyślnie król. - Za wszystko zapłacę. Ericu, mógłbyś mi wytłumaczyć, co się właściwie tutaj wydarzyło? - Teraz mówił głosem znacznie bardziej cierpkim. - O wyjaśnienie powinieneś poprosić swoich ludzi odparował Northman. Miał prawo do ostrego tonu. - Czy nie zapewnili cię, że Sigebert, ochroniarz królowej, umarł? A jednak zjawił się tutaj cały i zdrów. - Słuszna uwaga - przyznał de Castro, po czym spojrzał w dół, na rozpadające się zwłoki. - A zatem to był ten legendarny Sigebert. Dołączył teraz do brata, Wyberta. Wygłosił te słowa z prawdziwym zadowoleniem. Nie wiedziałam, że bracia cieszyli się wśród wampirów tak wielką sławą, ale nie miałam cienia wątpliwości, że byli wyjątkowi. Ich gigantyczne postury, łamany, prymitywny angielski, jakim się posługiwali, całkowite oddanie kobiecie, która stulecia temu zmieniła ich w nieumarłych - o tak, każdy prawomyślny wampir pokochałby tę historię. Co do mnie, kompletnie opuściły mnie siły, toteż Eric, poruszając się niemal zbyt szybko dla moich oczu, zjawił się obok i podniósł mnie. Poczułam się jak w Przeminęło z wiatrem, w scenie z udziałem Scarlett i Rhetta, nie pasowało jedynie to, że towarzyszyło nam dwóch innych facetów, znajdowaliśmy się na brzydkim parkingu, a mnie ogarniał smutek, ponieważ musiałam zniszczyć ukochany samochód. Poza tym byłam w lekkim szoku. - Jak to możliwe, że obezwładnił trzech takich silnych mężczyzn jak wy? - spytałam. Nie przejmowałam się, że Eric trzyma mnie w ramionach. Czułam się dzięki temu maleńką kobietką, a nie zdarza mi się często cieszyć takim wrażeniem. Przez moment panowało ogólne zakłopotanie. - Stałem plecami do lasu - wytłumaczył się de Castro. Sigebert trzymał łańcuchy i był gotowy rzucić... Zdaje mi się, że w waszym języku to słowo brzmi niemal tak samo jak po hiszpańsku. Lazo? - Lasso - odparł Sam. - A tak, lasso. Najpierw zarzucił na mnie pętlę i przeżyłem wstrząs. Zanim Eric zdołał go dopaść, ochroniarz złapał i jego na lasso. Ból od srebra... Tak czy inaczej, bardzo szybko byliśmy skutecznie związani. Kiedy ten... - skinął głową na mojego szefa - zapragnął przyjść nam z pomocą, Sigebert ogłuszył go i przywiązał do tylnego zderzaka pojazdu. - Za bardzo zaangażowaliśmy się w dyskusję, więc przestaliśmy zachowywać ostrożność - wyjaśnił Eric. Stwierdzenie zabrzmiało raczej ponuro i nie winiłam za nie Northmana. Postanowiłam też nie komentować. - Ech, co za ironia, że potrzebowaliśmy istoty ludzkiej... dziewczyny... by nas wyratowała. - Król powiedział to w sposób niefrasobliwy, chociaż sama nie odważyłabym się wyrazić tej myśli. - Tak, bardzo zabawne - mruknął Eric. - Dlaczego wróciłaś, Sookie? - Poczułam twój, ach... gniew z powodu ataku. Powiedziałam: „gniew", choć pomyślałam „rozpacz". Nowy król wyglądał na bardzo zainteresowanego.
- Więź krwi? Jakie to ciekawe. - Nie, wcale nie - odburknęłam. - Sam - zwróciłam się do Merlotte'a - zastanawiam się, czy nie mógłbyś mnie odwieźć do domu. Nie wiem, gdzie wy - powiedziałam do wampirów zostawiliście swoje auta... zresztą, być może, przylecieliście... I naprawdę się zastanawiam, skąd Sigebert wiedział, jak was znaleźć. Sądząc po identycznych minach, Felipe de Castro i Eric głęboko się zadumali. - Dowiemy się tego! - odparł Eric i postawił mnie na ziemi. - A wtedy polecą głowy! Tak, Eric był dobry w załatwianiu takich spraw. To było jedno z jego ulubionych zajęć. Mogłabym postawić sporą sumkę na to, że król podziela upodobanie Northmana, ponieważ wyraźnie się w tym momencie ożywił. Miałam wrażenie, że wręcz nie może się doczekać działania. Sam bez słowa wyjął kluczyki od auta z kieszeni. Wsiadłam wraz z nim do dużego pikapa. Zostawiliśmy dwóch nieumarłych pogrążonych w intensywnej rozmowie. Ciało Sigeberta, które wciąż częściowo tkwiło pod moim nieszczęsnym autem, prawie zniknęło; na żwirze parkingu widziałam już niemal wyłącznie tłusty osad. Tak, to była świetna „właściwość" wampirów - nie trzeba ukrywać ich zwłok. - Zadzwonię do Dawsona jeszcze dziś - oświadczył ni stąd, ni zowąd Merlotte. - Och, Sam, dziękuję ci - odparłam. - Tak bardzo się cieszę, że tam byłeś. - To parking przed moim barem. Hmm, może ogarnęło mnie w tym momencie poczucie winy, odniosłam jednak wrażenie, że szef ma do mnie o coś pretensję. Nagle zdałam sobie sprawę, że przecież Merlotte niechcący wpakował się w tę kabałę na podwórzu za własnym domem. Była to sytuacja, która wcale go nie dotyczyła ani nie obchodziła, a jednak o mało w niej nie zginął. A po co Eric zjawił się na parkingu za lokalem? Ponieważ chciał porozmawiać ze mną! A za Northmanem przywlókł się Felipe de Castro, ponieważ z kolei pragnął pomówić z Erikiem... chociaż nie wiem o czym. Tak czy owak, obaj zjawili się tutaj w jakimś sensie z mojego powodu. - Och, Sam - jęknęłam - tak strasznie cię przepraszam. Nie miałam pojęcia, że Eric będzie tutaj na mnie czekał, i na pewno nie wiedziałam, że przyjdzie za nim król. Zresztą nie potrafię odgadnąć, dlaczego de Castro tu się zjawił. Tak bardzo mi przykro. Przepraszałabym jeszcze sto razy, gdyby mój szef tego nie ukrócił. - To nie jest twoja wina - odparł. - Przede wszystkim to ja zaprosiłem Erica do „Merlotte'a". Winne tego, co się stało, są wyłącznie wampiry. Nie rozumiem, jak możesz tego nie widzieć. - Wydawało mi się, że masz do mnie o coś żal. - Pragnę tylko spokoju - obwieścił mi niespodziewanie. Nie mam ochoty dać się wciągnąć w politykę istot nadnaturalnych. Nie chcę zostać zmuszony do zajmowania stanowiska w sprawach cholernych wilkołaków. Jestem zmiennokształtnym, a zmiennokształtni się nie organizują. Za bardzo się od siebie różnimy. A wampirzej polityki nienawidzę jeszcze bardziej niż wilkołaczej! - Jesteś na mnie wściekły. - Nie! - Chyba szukał najdelikatniejszego sposobu wypowiedzenia swojej opinii. - Chodzi o to, że wolałbym, żebyś i ty nie
zajmowała się sprawami tamtych. Czy nie byłaś przedtem szczęśliwsza? - Przedtem, czyli zanim poznałam wampiry? Zanim dowiedziałam się o istnieniu całego świata, który rozciąga się poza granicami naszego? To chcesz powiedzieć? Kiwnął głową. - No cóż - przyznałam. - W pewnym sensie tak. Przyjemnie było mieć przed sobą jasną i prostą drogę. Naprawdę mam powyżej uszu ich polityki i ich wojen. Ale wiesz dobrze, jakie wcześniej prowadziłam życie. Każdego dnia borykałam się z codziennością, każdego dnia usiłowałam postępować jak zwyczajna istota ludzka, jak gdybym nie wiedziała nic o innych osobach, a przecież znałam ich sekrety. Oszustwa i niewierność, małe przykłady nieuczciwości, nieżyczliwości... ostre opinie jednych wobec drugich. Brak litości. Kiedy człowiek wie to wszystko, trudno czasami normalnie funkcjonować. Kiedy odkryłam świat nadnaturalnych, zaczęłam widzieć nas, ludzi, z innej perspektywy. Nie wiem dlaczego. Nie jesteśmy ani lepsi, ani gorsi niż nadnaturalni, a jednak cenna wydała mi się świadomość, że nie jesteśmy sami. - Chyba pojmuję - odparł Sam, chociaż z lekkim powątpiewaniem. - Poza tym - kontynuowałam - miło jest być cenioną za tę samą cechę, którą przeciętni zjadacze chleba uważają za moje wariactwo. - Na pewno tak, rozumiem - zgodził się Sam. - Ale istnieje cena. - Och, nie mam co do tego wątpliwości. - Chcesz ją płacić? - Tak... jak do tej pory. Wjechaliśmy na podjazd mojego domu. W budynku nie paliło się żadne światło. Czarownice położyły się do łóżek, wyszły na imprezę albo gdzieś... rzucały czary. - Zadzwonię do Dawsona rano - stwierdził Sam. - Obejrzy twój samochód, sprawdzi, czy można nim jeździć, albo odholuje go do swojego warsztatu. Myślisz, że ktoś podwiezie cię do pracy? - Tak, na pewno - odrzekłam. - Amelia może mnie podrzucić. Odprowadził mnie do tylnych drzwi niczym dziewczynę po randce. Reflektor na ganku był włączony, co uznałam za rozważny pomysł moich lokatorek. Merlotte objął mnie, co mnie zaskoczyło, a potem przysunął swój policzek do mojego i tak staliśmy przez długi moment, ciesząc się wzajemnym ciepłem. - Przeżyliśmy wojnę wilkołaków - powiedział. - Ty przetrzymałaś wampirze przejęcie stanu. Teraz mamy za sobą atak oszalałego ochroniarza. Żywię nadzieję, że lista zagrożeń już się wyczerpała... - Straszysz mnie - wyznałam, kiedy przypomniałam sobie wszystkie zdarzenia, które przetrwałam. Bez dwóch zdań, powinnam już nie żyć! Sam musnął mój policzek ciepłymi wargami. - Może to dobrze - oznajmił, po czym odwrócił się i odszedł do pikapa.
Obserwowałam go, jak wsiada i wycofuje samochód, a później otworzyłam kluczem tylne drzwi i weszłam do mojego pokoju. Z powodu całej tej adrenaliny, strachu, błyskawicznych decyzji, od których zależało życie (lub śmierć) na parkingu baru „U Merlotte'a", własna sypialnia wydawała mi się teraz bardzo cicha, czysta i bezpieczna. Usiłowałam dziś kogoś zabić... Jedynie przypadkiem Sigebert przeżył moje próby przejechania go! Dwie próby. Nie mogłam nie zauważyć, że w ogóle nie mam wyrzutów sumienia. Powinnam chyba być skruszona, a jednak nie - w tym momencie zupełnie nie przejmowałam się własnym czynem. Może miałam jakąś skazę? Tak czy inaczej posiadałam cechy, których stanowczo nie aprobowałam a od czasu do czasu nie lubiłam za bardzo samej siebie Ale trwałam, udawało mi się przeżyć każdy dzień mimo przynoszonych przez życie niebezpieczeństw. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że przetrwanie jest warte ceny, która płaciłam. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Z ulgą odkryłam, że obudziłam się w pustym domu. Mojej głowy nie atakowały ani myśli Amelii, ani Octavii. Leżałam w łóżku i upajałam się samotnością. Może następny wolny od pracy dzień mogłabym spędzić w kompletnej samotności? Nie wydawało mi się to możliwe, ale każdy ma przecież prawo do marzeń. Gdy zaplanowałam następne godziny (zadzwonić do Sama i spytać o stan mojego auta, zapłacić niektóre rachunki, pojechać do baru), weszłam pod prysznic i starannie wyszorowałam całe ciało. Zużyłam tyle gorącej wody, ile chciałam. Pomalowałam paznokcie u stóp i rąk, potem wyciągnęłam spodnie od dresu i podkoszulkę z krótkimi rękawami, i poszłam zaparzyć sobie kawę. Kuchnia aż lśniła czystością; niech Bóg błogosławi Amelię. Kawa smakowała wspaniale, tost posmarowany dżemem borówkowym wprost wyśmienicie. Nawet moje kubki smakowe drgały ze szczęścia. Kiedy posprzątałam po śniadaniu, niemal śpiewałam, ciesząc się samotnością. Wróciłam do sypialni, zamierzając posłać łóżko i zrobić makijaż. Oczywiście, właśnie wtedy rozległo się stukanie do tylnych drzwi, które okropnie mnie przestraszyło. Szybko jednak otrząsnęłam się z szoku i poszłam otworzyć. W progu stał Tray Dawson. Uśmiechał się. - Sookie, twój samochód jest na chodzie - oświadczył. Musiałem coś wymienić tu i tam, no i po raz pierwszy w życiu zostałem zmuszony do zeskrobywania z podwozia wampirzego prochu, ale bez wahania możesz nim jeździć. - Och, dzięki! Wejdziesz? - Tylko na minutkę - zgodził się. - Masz w lodówce colę? - Jasne, że tak. Przyniosłam mu colę, spytałam, czy zje do niej ciasteczka albo kanapkę z masłem orzechowym, a kiedy odmówił, przeprosiłam i poszłam dokończyć makijaż. Wyobraziłam sobie, że Dawson podwiezie mnie do mojego auta, okazało się jednak, że przyjechał nim do mnie, więc to ja będę musiałam gdzieś podrzucić wielkoluda. Siadając teraz naprzeciwko niego, trzymałam w rękach książeczkę czekową i długopis. Chciałam wiedzieć, ile jestem winna. - Ani centa - powiedział Dawson. - Ten nowy facet za wszystko zapłacił. - Nowy król? - Tak, zadzwonił do mnie wczoraj w środku nocy. Opowiedział mi tę historię, bardziej czy mniej szczegółowo, po czym spytał, czy mogę zerknąć na twoje auto od razu rano. Nie spałem, kiedy zadzwonił, więc chętnie się zgodziłem.
Rano podjechałem pod „Merlotte'a", powiedziałem Samowi, żeby nie tracił czasu na wyjaśnienia, ponieważ o wszystkim już wiem. Pojechałem za twoim szefem, który odstawił twój samochód do mojego warsztatu, gdzie postawiliśmy auto na podnośniku, więc mogłem je dobrze obejrzeć z każdej strony. Jak na Dawsona, to była długa przemowa. Włożyłam książeczkę czekową do torebki i słuchałam, wskazując na jego szklankę i milcząco pytając, czy napije się jeszcze coli. Wilkołak pokręcił głową, dając do zrozumienia, że wystarczy. - Musieliśmy docisnąć kilka drobiazgów i wymienić spryskiwacz przedniej szyby. Zdobyłem brakujące części z Rusty's Salvage, więc dość szybko robota była skończona. Mogłam jedynie powtórzyć podziękowania. Potem odwiozłam go do warsztatu. Odkąd po raz ostatni przejeżdżałam obok, Dawson przyciął trawę na frontowym dziedzińcu przed skromnym, lecz czystym drewnianym domem, który stał obok dużego warsztatu. Zauważyłam, że nigdzie nie zalegały brzydkie „kawałki" motocykli, prawdopodobnie wilkołak trzymał je gdzieś pod dachem. Jego pikap również był dobrze utrzymany. W końcu Dawson wysiadł. - Jestem ci bardzo wdzięczna - powiedziałam. - Wiem, że naprawa samochodów nie jest twoją specjalnością, i naprawdę doceniam, że zająłeś się moim wozem. Tray Dawson był mechanikiem świata podziemnego. - No cóż, zrobiłem to, ponieważ chciałem - odparł. Zastanowił się, po czym dodał: - Ale gdybyś chciała mi jakoś pomóc, szepnij o mnie dobre słowo twojej przyjaciółce Amelii. - Nie mam zbyt dużego wpływu na Amelię - odparłam. Ale chętnie powiem jej, że niezawodny z ciebie przyjaciel. Uśmiechnął się bardzo szeroko: wcale nie tłumił radości. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek widziała go tak szczerze zadowolonego. - Na pewno wygląda zdrowo - zauważył, a ja pomyślałam, że jeśli do tej pory nie miałam pojęcia, jakie kryteria urody bierze pod uwagę, teraz podsunął mi niezły trop. - Zadzwoń do niej, zarekomenduję cię - obiecałam. - Umowa stoi. Rozstaliśmy się zadowoleni. Dawson w kilku krokach przeskoczył świeżo sprzątnięte podwórze i zniknął w swoim warsztacie. Nie wiedziałam, czy będzie w guście czarownicy, zamierzałam jednak ze wszystkich sił spróbować ją przekonać, żeby dała mu szansę. Kiedy jechałam do domu, wsłuchiwałam się w pracę pojazdu. Nie wychwyciłam niczego nienaturalnego. Auto, jak zwykle, cicho mruczało. Wybierałam się akurat do pracy, gdy zjawiły się Amelia i Octavia. - Jak się czujesz? - spytała młodsza z czarownic z chytrym uśmieszkiem. - Świetnie - odparłam bezwiednie, po sekundzie jednak zrozumiałam, że w opinii Amelii wcale nie zjawiłam się w domu ubiegłej nocy. Myślała zapewne, że świetnie się z kimś gdzieś bawiłam. - Słuchaj, pamiętasz Traya Dawsona, prawda? Spotkałaś go przed mieszkaniem Marii - Star. - Pewnie, że pamiętam.
- Zamierza do ciebie zadzwonić. Bądź miła. Wsiadając do samochodu, odkryłam, że moja lokatorka szczerzy do mnie zęby w uśmiechu, lecz nic więcej nie dodałam. *** Chociaż raz praca okazała się nudna i zwyczajna. Terry pracował w zastępstwie, ponieważ Sam nienawidzi niedzielnych popołudni w barze. W „U Merlotte'a" tego dnia panowały cisza i spokój. W niedzielę otwieraliśmy późno i zamykaliśmy wcześnie, więc jeszcze przed dziewiętnastą byłam gotowa wyjeżdżać do domu. Na parkingu nie pojawił się żaden nieproszony gość, toteż dotarłam wprost do samochodu przez nikogo niezaczepiana i nieskłaniana do rozmowy. I nikt mnie nie zaatakował. Następnego ranka miałam sprawy do załatwienia w mieście. Brakowało mi gotówki, więc podjechałam do bankomatu, machając po drodze Tarze Thornton du Rone. Przyjaciółka uśmiechnęła się i również mi pomachała. Małżeństwo jej służyło i miałam nadzieję, że wraz z JB wiedzie im się lepiej niż mojemu bratu i jego żonie. Kiedy odjeżdżałam spod banku, ze zdziwieniem spostrzegłam Alcide'a Herveaux, który wychodził z kancelarii Sida Matta Lancastera, znanego starego prawnika. Wjechałam na parking przed biurem Sida Matta, a Alcide podszedł do mojego auta. Powinnam była pojechać dalej, mając nadzieję, że mnie nie zauważył. Konwersacja nie układała się nam. Wiedziałam, że Alcide musi sobie obecnie radzić z wieloma problemami. Jego dziewczyna nie żyła, została brutalnie zamordowana. Sporo innych członków jego stada również zmarło. Tuszował fakty, ukrywał ciała. Z drugiej strony, był teraz przywódcą stada i na pewno w tradycyjny sposób świętował swoje zwycięstwo. Podejrzewam, że pewnie czuł się zażenowany, że powinien uprawiać seks z obcą młodą kobietą na oczach wszystkich, szczególnie tak szybko po śmierci Marii - Star. Gdy skupiłam się na jego myślach, znalazłam straszliwy mętlik emocji, a kiedy wilkołak podchodził do okna mojego auta, zauważyłam, że się zarumienił. - Sookie, nie miałem okazji podziękować ci za twoją pomoc tamtej nocy. To szczęście dla nas, że twój szef postanowił ci towarzyszyć. Tak, ja również się cieszę, ponieważ ty byś mi nigdy nie uratował życia, a on to zrobił. - Nie ma sprawy, Alcide - odrzekłam tonem nadzwyczaj pogodnym i opanowanym. Miałam mieć dziś dobry dzień, cholera jasna! - Czy w Shreveport wszystko się ułożyło? - Policja chyba nie ma żadnych śladów - odparł, rozglądając się, czy przypadkiem ktoś nie znajduje się na tyle blisko, by zdołał nas usłyszeć. - Nie znaleźli jeszcze miejsca, a spadło dużo deszczu. Miejmy nadzieję, że prędzej czy później zamkną dochodzenie. - Wciąż planujecie wielkie ujawnienie? - Musi nastąpić wkrótce. Przywódcy innych stad w okolicy kontaktowali się już ze mną. Nie organizujemy spotkań wszystkich przywódców, tak jak to robią wampiry, głównie dlatego, że u nieumarłych rządzi jeden przywódca w każdym stanie, a my mamy od cholery szefów małych stad. Chyba wybierzemy przedstawicieli spośród przywódców stad, po jednym na każdy stan, i ci przedstawiciele udadzą się na zebranie ogólnonarodowe. - Wygląda to na krok we właściwym kierunku. - Moglibyśmy także spytać innych zmiennokształtnych, czy chcą się do nas przyłączyć podczas ujawnienia. Na przykład Sam, chociaż nie jest wilkołakiem, mógłby przystać do mojego stada jako ktoś w rodzaju pomocnika. Byłoby też dobrze, gdyby
samotne wilki, takie jak Dawson, uczestniczyły w sprawach stada... wychodziły z nami na łów w czasie pełni księżyca lub integrowały się w inny sposób. - Dawson chyba lubi życie, które prowadzi - odparłam. A co do Sama, nie mnie, lecz jego musisz spytać, czy chce do was oficjalnie dołączyć. - Jasne. Ale ponieważ wyraźnie masz na niego duży wpływ, po prostu pomyślałem, że wspomnę ci o tym. Nie postrzegałam tego w ten sposób. Sam miał na pewno duży wpływ na mnie, ale ja na niego...? Szczerze wątpię. Alcide zaczął lekko przedeptywać, czym wyraźnie mi sugerował, że pragnie odjechać i kontynuować załatwianie spraw, które przywiodły go do Bon Temps. - Alcide... - zaczęłam - mam do ciebie pytanie. - Jasne, pytaj - odrzekł. - Kto zajmuje się dziećmi Furnanów? Patrzył na mnie przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. - Siostra Libby. Ma troje własnych, ale powiedziała, że chętnie je przyjmie. Na ich wychowanie otrzymała dość funduszy... Kiedy nadejdzie pora, by poszły do college'u, postaramy się coś zrobić dla chłopca. - Dla chłopca? - Jest w stadzie. Gdybym miała w tym momencie w ręku cegłę, pewnie trzasnęłabym nią Alcide'a. Dobry Boże! Zrobiłam głęboki wdech. Och, oczywiście wiedziałam, że problemem nie jest płeć dziecka. Chodziło o pełnokrwistość. - Może pieniędzy z ubezpieczenia wystarczy również na kształcenie dziewczynki - dorzucił, ponieważ nie był głupcem. - Ciotka nie miała pewności, wie jednak, że jej pomożemy. - A ona wie, kim jesteście „wy"? Pokręcił głową. - Powiedzieliśmy jej, że jesteśmy tajnym ugrupowaniem, takim jak masoni. Furnan był masonem. Uznałam, że wyczerpały nam się wspólne tematy. - Powodzenia - zakończyłam naszą rozmowę. Właściwie Alcide'owi nie można było odmówić szczęścia, niezależnie od tego, co myśleć o dwóch nieżyjących młodych kobietach, które były jego dziewczynami. Przecież przeżył śmierć ojca i w dodatku ostatecznie osiągnął jego cel. - Wzajemnie... I jeszcze raz dziękuję ci za pomoc. Nadal jesteś przyjaciółką stada - oznajmił bardzo poważnie. Przez chwilę nie mógł oderwać pięknych zielonych oczu od mojej twarzy. - Jesteś też moją ulubioną kobietą w świecie ludzi dodał zupełnie nieoczekiwanie. - To naprawdę miły komplement, Alcide - odparłam i odjechałam. Cieszyłam się, że z nim porozmawiałam. Musiałam przyznać, że w ciągu ostatnich kilku tygodni bardzo dojrzał.
Ogólnie rzecz biorąc, mogłabym powiedzieć, że zmieniał się powoli w mężczyznę, którego podziwiałam znacznie bardziej niż tego dawnego młodego wilkołaka. Wiem, że nigdy nie zapomnę przelewu krwi i krzyków, których świadkiem byłam tej przerażającej nocy na opuszczonym parkingu przed biurowcem w Shreveport, zaczęłam jednak czuć, że z tamtej tragedii zrodziło się coś dobrego. Po powrocie do domu zobaczyłam, że Octavia i Amelia grabią liście i igły na frontowym podwórku. Cudowne odkrycie, naprawdę! Grabienia nienawidzę bardziej niż wszystkich innych czynności, ale rozumiem, że jeśli nie zrobię tego raz czy dwa razy jesienią, na dziedzińcu przed domem będą zalegały straszliwe stosy igieł sosnowych. Hmm, od rana nic innego nie robię, tylko stale komuś dziękuję. Zaparkowałam na tyłach, przeszłam przez dom i wyszłam frontowymi drzwiami. - Zbierasz je do worków czy spalasz?! - zawołała Amelia. - Och, spalam wtedy, gdy nie ma zakazu palenia odparłam. - Bardzo miło z waszej strony, że pomyślałyście o zagrabieniu ich. Nie zamierzałam się rozpływać nad ich działaniem... ale przyjemnie jest patrzeć, jak ktoś wykonuje najmniej przez nas lubiane prace domowe. - Potrzebuję ruchu - wyjaśniła Octavia. - Wczoraj byłyśmy w centrum handlowym w Monroe, więc trochę pospacerowałam. Przemknęło mi przez myśl, że Amelia traktuje Octavię bardziej jak babcię niż jak nauczycielkę. - Czy Tray zadzwonił? - spytałam. - O tak, pewnie. - Amelia uśmiechnęła się szeroko. - Uważa, że jesteś ładna. Octavia się roześmiała. - Amelio, prawdziwa z ciebie femme fatale. Młodsza czarownica wyglądała na szczęśliwą. - Uważam, że to interesujący mężczyzna - odparła. Trochę starszy od ciebie - oznajmiłam ot tak, żeby wiedziała. Amelia wzruszyła ramionami. - Nie przywiązuję wagi do takich szczegółów. Jestem gotowa na randkę. Myślę, że Pam i ja jesteśmy bardziej przyjaciółkami niż parą. Zresztą, odkąd znalazłam ten miot kociąt, jestem otwarta na facetów. - Naprawdę sądzisz, że Bob miał wybór? Że to nie była sprawa... no wiesz, instynktu? - spytałam. Dokładnie wtedy kot, o którym mówiłyśmy, przeszedł powoli przez podwórze, ciekawy, dlaczego wszystkie stoimy na dworze, skoro w domu jest zupełnie dobra kanap i kilka łóżek. Octavia gwałtownie westchnęła. - Och, do diabła - mruknęła. Wyprostowała się i wyciągnęła ręce. - Potestas mea te in formam veram tuam commutabit natura ips reaffirmet Incantationes praeviae deletae sunt - wyrecytowała. Bob, patrząc na nią z dołu, zamrugał. Potem wydał jakiś osobliwy odgłos, coś w rodzaju krzyku, jaki nigdy w mojej obecności nie wyrwał się z żadnego kociego gardła. Nagle powietrze wokół zwierzęcia stało się gęste, spoiste, mętne i wypełnione iskrami. Kot ponownie wrzasnął.
Amelia gapiła się na niego z szeroko rozdziawionymi ustami. Octavia wyglądała na zrezygnowaną i trochę smutną. Bob zwijał się i skręcał na więdnącej trawie. Nagle zobaczyłam jedną ludzką nogę! - Boże Wszechmogący! - Jęknęłam i przyłożyłam dłonie do ust. Teraz istota miała dwie nogi... dwie owłosione nogi... a potem pojawił się męski członek, aż wreszcie stworzenie zmieniło się w mężczyznę, którzy przez cały ten czas wrzeszczał. Po okropnych dwóch minutach na trawniku leżał w końcu czarownik Bob Jessup. Drżał na całym ciele, lecz bez wątpienia był znowu zwykłym człowiekiem. Upłynęła jeszcze minuta i wreszcie przestał krzyczeć, choć nadal jego ciałem targały drgawki. Dzięki Ci, Boże, przynajmniej nie popękają mi bębenki w uszach. Potem mężczyzna zerwał się na równe nogi i skoczył na Amelię, zdecydowany udusić sprawczynię swojego nieszczęścia. Chwyciłam go za ramiona i zaczęłam odciągać od czarownicy. - Na pewno nie chcesz, żebym rzuciła na ciebie kolejne zaklęcie, prawda? - spytała spokojnie Octavia. Groźba okazała się ogromnie skuteczna. Bob puścił Amelię i stał teraz nieruchomo, dysząc pomimo chłodu. - Nie wierzę, że zrobiłaś mi coś takiego! - zawołał. - Nie mogę uwierzyć, że spędziłem kilka miesięcy w ciele jakiegoś kota! - Jak się czujesz? - spytałam. - Słabo ci? Potrzebujesz pomocy w wejściu do domu? Chciałbyś ubranie? Niepewnie spuścił wzrok. Nie nosił ubrania od jakiegoś czasu, lecz teraz nagle niemal cały pokrył się rumieńcem. - Tak - przyznał chłodno. - Tak, chciałbym ubranie. - Chodź ze mną - zaproponowałam. Gdy wchodziliśmy do domu, zapadał zmierzch. Bob jest niedużym facetem, więc pomyślałam, że powinien na niego pasować mój dres. Niestety, nie pasował. Amelia była nieco wyższa, zresztą sprawiedliwie będzie, jeśli właśnie ona podzieli się ubraniem ze swoją „ofiarą". Dostrzegłam kosz pełen poskładanych ubrań. Stał na schodach, gdzie moja lokatorka zostawiła go, by wnieść podczas następnego wejścia na górę, do swojego pokoju. Wybrałam starą niebieską bluzę od dresu i czarne dresowe spodnie. Wręczyłam je Bobowi bez słowa, a on włożył strój trzęsącymi się rękoma. Przejrzałam stertę i znalazłam białe skarpetki. Czarownik usiadł na kanapie i zaczął je wkładać. Nic więcej nie mogłam mu dać. Stopy miał większe niż ja czy Amelia, więc nie miałyśmy butów dla niego. Mężczyzna objął się na moment ramionami, jakby z obawy, że zniknie. Ciemne włosy przylegały mu do skóry czaszki. Zamrugał, a ja zadałam sobie pytanie, co się stało z jego okularami. Miałam nadzieję, że Amelia gdzieś je przechuje. - Bob, mogę ci podać coś do picia? - spytałam. - Tak, poproszę - odparł.
Chyba miał kłopoty z mówieniem. Podniósł nagle rękę do ust i zdałam sobie sprawę, że podobne ruchy wykonywała moja kotka Tina, gdy chciała językiem umyć sobie łapę. Bob natychmiast uprzytomnił sobie, co robi, i gwałtownie opuścił rękę. Pomyślałam, czy nie przynieść mu mleka w miseczce, zdecydowałam jednak, że byłoby to obraźliwe. Przyniosłam więc zamiast tego mrożoną herbatę w szklance. Przełknął płyn, ale się skrzywił. - Wybacz - powiedziałam. - Powinnam spytać, czy lubisz herbatę. - Ależ lubię - odrzekł i zagapił się na szklankę, jak gdyby dopiero co połączył nazwę „herbata" z tym, co przed chwilą wypił. Po prostu odzwyczaiłem się od niej. W porządku, wiem, że to naprawdę wstrętne z mojej strony, ale otworzyłam usta i o mało go nie spytałam, czy nie chce garści zmielonej suchej karmy dla kotów. Amelia trzymała torbę karmy „9Lives" na półce na ganku za domem. Na szczęście, w porę ugryzłam się w policzek. Mocno! - Może kanapkę? - spytałam. Nie miałam pojęcia, o czym rozmawiać z Bobem. O myszach? - Chętnie - odrzekł. Chyba nie wiedział, co chce teraz robić. Tak czy inaczej, zrobiłam mu kanapkę z masłem orzechowym i dżemem, a drugą z szynką i ogórkiem na chlebie razowym posmarowanym musztardą. Zjadł obie, przeżuwając bardzo powoli i starannie. Potem powiedział: „Przepraszam", wstał i poszedł do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i został w małym pomieszczeniu przez bardzo długi czas. Zanim wynurzył się z niego, do domu weszły Amelia i Octavia. - Wybacz mi - szepnęła Amelia. - Mnie również - dodała jej towarzyszka. Wyglądała na starszą i mniejszą. - Od samego początku wiedziałaś, jak go przemienić? Usiłowałam zachować spokój i neutralny ton. - Twoja nieudana próba była oszustwem, zgadza się? Octavia skinęła głową. - Przeraziłam się, że jeśli nie będziecie mnie już potrzebowały, nie będę mogła tutaj wrócić. Musiałabym znów całymi dniami siedzieć w domu mojej siostrzenicy. Tu jest o wiele przyjemniej. I tak niedługo wszystko bym wyznała, ponieważ sumienie mocno mi doskwierało, szczególnie odkąd u ciebie zamieszkałam. - Pokręciła głową. - Zła ze mnie kobieta, gdyż kazałam Bobowi pozostać kotem przez te dodatkowe kilka dni. Amelia wyglądała na wstrząśniętą.
Zachowanie nauczycielki wydało jej się najwyraźniej tak straszne i zadziwiające, wprost nieprawdopodobne, że przyćmiło jej własny postępek wobec Boba. Nie da się ukryć, że Amelia żyła chwilą. Bob opuścił łazienkę i podszedł do nas dziarskim krokiem. - Chcę wrócić do mojego domu w Nowym Orleanie oznajmił. - Gdzie właściwie, do cholery, jesteśmy? I jak się tutaj dostałem? Amelia straszliwie pobladła na twarzy, Octavia przybrała ponurą minę. Co do mnie, cicho wyszłam. Nie będzie przyjemnie, gdy dwie czarownice zaczną opowiadać Bobowi o huraganie Katrina. Nie chciałam być w pobliżu, kiedy mężczyzna spróbuje przyswoić te okropne informacje. Jakby mało miał już do rozważenia! Zastanawiałam się, gdzie mieszkał w Nowym Orleanie, czy jego dom (lub mieszkanie) ciągle stał, czy choć część jego dobytku się zachowała, czy jego rodzina żyje... Słyszałam głos Octavii, to podnoszący się, to cichnący. A później zapanowała beznadziejna cisza. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Następnego dnia zabrałam Boba do Wal - Martu, by kupił sobie jakieś ubranie. Amelia wcisnęła mu w rękę pieniądze, które młody mężczyzna przyjął, ponieważ nie miał wyboru. Nie mógł się doczekać, kiedy ucieknie od czarownicy. I nie powiem, żebym go za to winiła. Kiedy pojechaliśmy do miasta, Bob ciągle mrugał i wyglądał na ogłuszonego. W sklepie podszedł do najbliższego przejścia między wieszakami i potarł głową o jeden z nich. Uśmiechnęłam się szeroko do Marcii Albanese, zamożnej starszej kobiety, która działała w radzie szkolnej. Nie widziałam jej, odkąd wydała dla Halleigh przyjęcie panieńskie. - Kim jest twój przyjaciel? - spytała. Marcia była osobą z natury towarzyską, a równocześnie ciekawską. Nie spytała na szczęście o powody, dla których Bob pociera głową o stojak, czym zjednała sobie po wsze czasy moją sympatię. - Marcio, to jest Bob Jessup, nasz gość spoza miasta wyjaśniłam i pożałowałam, że nie przygotowałam sobie jakiejś historyjki. Bob kiwnął Marcii głową, patrząc na nią wybałuszonymi oczyma, a następnie wyciągnął ku niej rękę. Cieszyłam się, że nie nadstawił głowy i nie kazał się podrapać za uszami. Kobieta uścisnęła mu dłoń i powiedziała, że miło jej go poznać. - Dzięki, i mnie jest miło - odparł. Och, dobrze, że jego głos brzmiał naprawdę normalnie. - Zamierzasz być długo w Bon Temps, Bob? - spytała Marcia. - O Boże, nie - odrzekł. - Proszę mi wybaczyć, muszę kupić buty. I odszedł (bardzo płynnym, miękkim ruchem) ku półkom z męskim obuwiem. Nosił dziś japonki, które dała mu Amelia, jasnozielone i trochę za małe. Marcia wyglądała na jawnie zdumioną, ja jednak naprawdę nie potrafiłam wymyślić żadnego dobrego wyjaśnienia.
- Zobaczymy się później - bąknęłam i podążyłam za Bobem. Mężczyzna wziął tenisówki, skarpetki, dwie pary spodni, dwie podkoszulki i kurtkę. Oraz bieliznę. Spytałam go, czy chce coś zjeść, a on mnie spytał, czy umiem przyrządzić rybne krokiety z łososia. - Oczywiście, że umiem - odparłam, uspokojona, że prosi o coś tak łatwego. Kupiłam więc puszki z mięsem łososia. Bob chciał również pudding czekoladowy, który także był łatwy do przygotowania. Wybór innych dań pozostawił mnie. Tego wieczoru jedliśmy wczesną kolację, ponieważ miałam jechać do pracy. Bob wydawał się naprawdę zadowolony z krokietów i puddingu. Wyglądał też dużo lepiej, kiedy już wziął prysznic i włożył nowe ubranie. Nawet rozmawiał z Amelią. Z ich rozmowy wywnioskowałam, że czarownica znalazła dla niego strony internetowe o Katrinie i osobach, które przeżyły huragan. Nawiązał też kontakt z Czerwonym Krzyżem. Ciotka i rodzina, w której dorastał, mieszkała wcześniej w Bay Saint Louis, na południu Missisipi, a wszyscy wiemy, jakie nieszczęście dotknęło tę część stanu. - Co będziesz teraz robił? - spytałam, ponieważ uznałam, że zdążył już wszystko przemyśleć. - Muszę pojechać i zobaczyć, co się zdarzyło - odparł. Chcę spróbować dowiedzieć się, w jakim stanie jest moje mieszkanie w Nowym Orleanie, ale rodzina jest ważniejsza. Muszę wymyślić, co im powiem, by wyjaśnić, gdzie tak długo byłem i dlaczego nie skontaktowałem się z najbliższymi. Wszyscy milczeliśmy, ponieważ to rzeczywiście był problem. - Mógłbyś im powiedzieć, że zaczarowała cię zła czarownica - oznajmiła posępnie Amelia. Bob prychnął. - Może i by w to uwierzyli - mruknął. - Wiedzą, że nie jestem... zwyczajny. Nie sądzę jednak, żeby przełknęli informację, że trwało to tak długo. Może powiem im, że straciłem pamięć? Albo, że pojechałem do Las Vegas i tam się z kimś ożeniłem. - Regularnie kontaktowałeś się z nimi przed Katriną? zapytałam. Wzruszył ramionami. - Co parę tygodni - odrzekł. - Nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Jednak po Katrinie na pewno próbowałbym nawiązać kontakt. Kocham ich.
Przez dobre kilkadziesiąt sekund patrzył w dal. Rozważaliśmy przez parę minut różne opcje, lecz naprawdę nie znaleźliśmy wiarygodnej przyczyny, dla której Bob tak długo nie dawał znaku życia. Amelia powiedziała, że zamierza mu kupić bilet na autobus do Hattiesburga, gdzie będzie szukał możliwości dojazdu do najbardziej zniszczonej przez żywioł okolicy. Może znajdzie tam informacje o miejscu pobytu rodziny. Wydając na Boba pieniądze, Amelia zagłuszała wyrzuty sumienia. Nie przeszkadzało mi to. Uważałam, że powinna tak postępować. Miałam też nadzieję, że Bob odszuka swoich bliskich albo przynajmniej odkryje, co im się przydarzyło i gdzie teraz przebywają. Zanim pojechałam do pracy, stałam przez minutę czy dwie w wejściu do kuchni i patrzyłam na całą trójkę. Usiłowałam dostrzec w Bobie to, co zobaczyła w nim Amelia - ten element, który tak niesamowicie ją pociągał. Bob był mężczyzną szczupłym i nieszczególnie wysokim, a jego czarne jak atrament włosy najczęściej przylegały do głowy. Czarownica rzeczywiście zachowała jego okulary - w grubych, czarnych oprawkach. Obejrzałam sobie wcześniej każdy centymetr Boba i wiedziałam, że Matka Natura obdarzyła go naprawdę hojnie, ale fakt ten nie stanowił dla mnie dostatecznego wytłumaczenia płomiennej namiętności, która łączyła Amelię z tym facetem. Nagle Bob się roześmiał, pierwszy raz odkąd znowu stał się człowiekiem, i wtedy pojęłam. Miał białe, równe zęby i wspaniałe usta, a gdy się uśmiechał, emanował sardoniczną, intelektualną seksownością. Tajemnica rozwiązana. Podejrzewałam, że kiedy dotrę z pracy do domu, jego już nie będzie, więc pożegnałam się z nim, sądząc, że nie zobaczę go więcej, chyba że postanowi wrócić do Bon Temps, aby zemścić się na Amelii. Wjeżdżając do miasta, zastanawiałam się, czy powinnyśmy wziąć prawdziwego kota. Przecież miałyśmy już małą kuwetę i karmę. Za parę dni spytam o to Amelię i Octavię. Na razie niech trochę zapomną o kocie Bobie. *** Wchodząc do głównej sali, gotowa do pracy, dostrzegłam Alcide'a Herveaux. Siedział przy barze i rozmawiał z Samem. Zdziwiłam się, że znów go widzę. Przez sekundę stałam w miejscu, później zmusiłam się do ruchu. Zdołałam kiwnąć wilkołakowi głową i pomachałam do Holly, powiadamiając ją, że ją zmieniam. Podniosła palec, wskazując, że przygotowuje rachunek dla klienta, a potem wychodzi. Przywitali się ze mną klienci, kobieta i mężczyzna, toteż od razu poczułam się jak u siebie. Tak, to było moje miejsce, mój dom z dala od domu. Jasper Voss chciał następny rum z colą, Sum zamówił dzban piwa dla siebie i żony, a kolejna para i jedna z naszych „alkoholiczek", Jane Bodehouse, mieli ochotę coś zjeść. Jane powiedziała, że nieważne co, więc zamówiłam dla niej pieczone filety z kurczaka. Skłonienie jej do jedzenia naprawdę stanowi nie lada problem, miałam więc nadzieję, że kobieta zostawi nie więcej niż połowę porcji. Jane siedziała na jednym końcu baru. Sam, który stał obok Alcide'a na drugim końcu, dał mi znak, że mam do nich dołączyć. Przekazałam do kuchni zamówienie Jane, a potem niechętnie podeszłam do dwóch łaków. Oparłam się o kontuar. - Sookie - zagaił Alcide, kiwając mi głową. - Przyszedłem podziękować Samowi. - To dobrze - odparłam. Nowy przywódca wilkołaczego stada skinął głową, nie patrząc mi w oczy. - Teraz nikt nie ośmieli się naruszyć naszego terytorium powiedział po chwili. - Gdyby Priscilla nie wybrała na atak zebrania, w którym uczestniczyliśmy wszyscy, świadomi, że grozi
nam jakieś niebezpieczeństwo, być może podział w stadzie utrzymałby się i wzmocnił, aż ostatecznie pozabijalibyśmy się nawzajem. - Więc ona oszalała, a wy mieliście szczęście odparowałam. - Zebraliśmy się tam dzięki twojemu talentowi - ciągnął niezrażony Alcide. - A ty zawsze pozostaniesz przyjaciółką stada. Oboje zawsze będziecie przyjaciółmi stada, ty i Sam. Proście nas o dowolną przysługę w dowolnym czasie i miejscu. Spełnimy każdą. Kiwnął głową Samowi, położył na barze pieniądze za napój i wyszedł. - Miło, kiedy ktoś jest ci dłużny przysługę, co? - spytał Sam. - Tak, sympatyczne uczucie - przyznałam z uśmiechem. Faktycznie, ogarnął mnie w tym momencie nagły optymizm. Bezwiednie spojrzałam na drzwi i od razu odkryłam powody mojego dobrego humoru. Do lokalu wchodził Eric, towarzyszyła mu Pam. Usiedli przy jednym ze stolików w moim rewirze, a ja podeszłam natychmiast, zżerana ciekawością. Choć trochę się też złościłam. Nie mogą się trzymać z dala ode mnie przez jakiś czas? Oboje zamówili Czystą Krew. Gdy podałam Jane Bodehouse fileciki, a Sam podgrzał butelki z krwią, wróciłam do stolika wampirów. Ich obecność nie denerwowałaby mnie, gdyby w barze tego wieczoru nie było Arlene i jej współwyznawców. Stawiając butelki przed Erikiem i Pam, dostrzegłam, że tamci uśmiechają się szyderczo do siebie w niedwuznaczny sposób. Z trudem nad sobą zapanowałam, lecz spytałam wampiry, czy podać szklanki. - Napijemy się z butelek - odparł Northman. - Może będę ich potrzebował do roztrzaskania komuś czaszki. Skoro ja wyczuwałam optymizm Erica, nic dziwnego, że on wyczuwał mój niepokój. - Nie, nie, nie - syknęłam prawie szeptem. Wiedziałam, że oboje mnie usłyszą. - Zachowajmy spokój. Dość mieliśmy wojen i zabijania. - Tak - zgodziła się Pam. - Zostawmy zabijanie na później. - Ogromnie się cieszę, że widzę was oboje, ale mam dziś wieczorem mnóstwo pracy - ucięłam. - Przyszliście posiedzieć w „Merlotcie", bo szukacie nowych pomysłów dla „Fangtasii", czy mogę coś dla was zrobić? - My możemy zrobić coś dla ciebie - odparowała Pam. Uśmiechnęła się do dwóch facetów w koszulkach z logo Bractwa Słońca, a ponieważ równocześnie trochę się gniewała, wysunęła kły. Miałam nadzieję, że ten widok nieco poskromi ich zapędy, gdyż wyglądali na dupków bez krzty zdrowego rozsądku, którzy łatwo się zapalają. Pam jednym haustem wypiła krew i oblizała wargi. - Pam - syknęłam przez zęby. - Na litość boską, przestań pogarszać sytuację. Posłała mi kokieteryjny uśmiech. Hmm, równie dobrze mogła od razu wystawić się na cel. - Pam - powiedział Eric i wszelka prowokacja natychmiast zniknęła. Wampirzyca wyglądała na trochę rozczarowaną, lecz wyprostowała się na krześle, położyła dłonie na kolanach i skrzyżowała
nogi w kostkach. Chyba nikt nie mógłby prezentować się niewinniej czy skromniej. - Dziękuję ci - oznajmił Eric. - Moja droga... to jest, moja Sookie... zrobiłaś tak wielkie wrażenie na Felipe de Castro, że udzielił nam pozwolenia i możemy ci oficjalnie zaoferować ochronę. Jest to decyzja, którą podejmuje wyłącznie król... sama rozumiesz... i to jest kontrakt wiążący. Felipe jest tak bardzo wdzięczny za twoje usługi, że uznał swoje postanowienie za jedyny sposób, w jaki może ci się odpłacić. - Czyli że to jakaś wielka sprawa? - Tak, moja kochanko, bardzo wielka. Oznacza, że kiedy zadzwonisz do nas z prośbą po pomoc, mamy obowiązek przybyć i zaryzykować dla ciebie życie. Nie jest to obietnica, którą wampiry składają często, ponieważ, im dłużej żyjemy, tym mocniej cenimy sobie nasze życie. Właśnie tak, nie inaczej, choć można by pomyśleć, że jest dokładnie na odwrót. - Od czasu do czasu można znaleźć kogoś, kto po długim życiu zapragnie wyjść na spotkanie ze słońcem - oznajmiła Pam powoli, jakby chciała zostać dobrze zrozumiana. - Tak - przyznał Eric, marszcząc brwi. - Od czasu do czasu tak jest. Ale, pamiętaj, Sookie, że to prawdziwy zaszczyt. - Jestem wam naprawdę zobowiązana za przekazanie mi tej nowiny, Ericu, Pam. - Miałam naturalnie nadzieję, że zjawi się twoja piękna współlokatorka - wtrąciła wampirzyca. Łypnęła pożądliwie. Pomyślałam, że może jej zainteresowanie Amelią nie było wyłącznie pomysłem Erica. Roześmiałam się głośno. - No cóż, Amelia ma dziś dużo spraw do przemyślenia odparłam. Tak intensywnie rozważałam fakt wampirzej protekcji, że nie zauważyłam, jak podchodzi do mnie niższy z dwóch członków Bractwa Słońca. Przeciskał się obok w taki sposób, że uderzył mnie mocno w ramię, rozmyślnie spychając mnie na bok. Zachwiałam się, lecz odzyskałam równowagę. Nie wszyscy to zauważyli, lecz kilkoro gości naszego lokalu i owszem. Sam zaczął wychodzić zza baru, a Eric zerwał się już z miejsca, kiedy odwróciłam się i po prostu grzmotnęłam w głowę tego dupka tacą, z całą siłą, jaką potrafiłam w sobie zebrać. Mężczyzna zatoczył się jeszcze bardziej niż ja. Osoby, które zauważyły tę scenkę, zaczęły mnie oklaskiwać. - Świetnie, Sookie! - zawołał Sum. - Hej, głupku, zostaw w spokoju nasze kelnerki. Arlene spłoniła się i zezłościła tak bardzo, że o mało nie eksplodowała. Sam podszedł i mruknął jej coś do ucha. Zaczerwieniła się jeszcze bardziej i obrzuciła go piorunującym spojrzeniem, nie powiedziała jednak ani słowa. Wyższy przedstawiciel Bractwa Słońca przyszedł z pomocą koledze, po czym razem wyszli z baru. Żaden z nich nie odezwał się (nie byłam pewna, czy ten niższy w ogóle potrafi mówić), ale równie dobrze mogliby sobie wytatuować na czołach napis o treści: „Widzieliście nas tutaj po raz ostatni". Świetnie wiedziałam, że w pewnych sytuacjach może mi się przydać zarówno ochrona ze strony wampirów, jak i status przyjaciółki stada. Eric i Pam dopili krew, a później posiedzieli dostatecznie długo, by udowodnić, że nie umykają chyłkiem z „Merlotte'a", ponieważ nie czują się tutaj pożądanymi gośćmi lub zamierzają popędzić za członkami Bractwa. Eric dał mi napiwek w wysokości dwudziestu dolarów, a w drodze do drzwi posłał całusa; tak samo zachowała się Pam, za co moja „była najlepsza przyjaciółka" Arlene przeszyła mnie wzrokiem przepełnionym nienawiścią.
Przez resztę nocy pracowałam zbyt ciężko, żeby dłużej myśleć o którymś z tych interesujących zdarzeń, do jakich doszło w ciągu ostatniej doby. Gdy wyszli wszyscy klienci, łącznie z Jane Bodehouse (przyjechał po nią syn), wyłożyliśmy ozdoby kojarzące się z Halloween. Sam położył na każdym stoliku małą dynię wszystkim domalował osobiście usta, oczy i nos. Patrzyłam z podziwem, gdyż twarze wydawały mi się naprawdę pomysłowe, a niektóre z nich przypominały oblicza konkretnych gości baru. Ach, jedna naprawdę bardzo przypominała twarz mojego drogiego braciszka. - Nie miałam pojęcia, że potrafisz tak rysować zachwyciłam się, a mój szef zrobił zadowoloną minę. - Dobrze się bawiłem - odparł i powiesił długie pasmo połączonych ze sobą liści (tak naprawdę wykonanych z materiału) wokół lustra za barem i pomiędzy niektórymi butelkami. Ja z kolei przypięłam tekturowy szkielet naturalnych rozmiarów; łatwo się go mocowało, gdyż w miejscach stawów miał małe nity. Powiesiłam go w taki sposób, że wyglądał jakby tańczył. Nikt nie chce oglądać w lokalu przygnębiających kościotrupów. Musieliśmy mieć same szczęśliwe. Nawet Arlene trochę się przy tej robocie odprężyła, ponieważ zajęcie było przyjemne i różniło się od zwykłych, codziennych, mimo że z jego powodu musiałyśmy zostać w pracy nieco dłużej. Byłam gotowa jechać do domu i położyć się do łóżka, więc pożegnałam się z Samem i Arlene. Arlene nie odpowiedziała mi, ale tym razem nie rzuciła też pełnego odrazy spojrzenia, którym ostatnio zwykle mnie obdarzała. Rzecz jasna, w tym momencie mój dzień wcale się nie skończył. Dotarłszy do domu, odkryłam, że na frontowym ganku siedzi pradziadek. Bardzo dziwnie było go widzieć na zawieszonej tam huśtawce, szczególnie że patrzyłam na niego w mroku nocy, który rozjaśniało jedynie światło z zewnętrznego reflektora. Przez chwilę żałowałam, że nie jestem tak piękna jak on, i uśmiechnęłam się na tę myśl. Zaparkowałam samochód przed domem i wysiadłam. Starałam się wchodzić po schodach cicho, żeby nie obudzić Amelii, jej sypialnia bowiem miała okna od frontu. W domu panowały ciemności, więc byłam przekonana, że czarownice leżą już w łóżkach, chyba że zostały dłużej na przystanku autobusowym, kiedy odprowadzały Boba. - Pradziadku - zagaiłam. - Cieszę się, że cię widzę. - Jesteś zmęczona, Sookie. - No cóż, właśnie przyjechałam z pracy. Zadałam sobie pytanie, czy Niall męczy się kiedykolwiek. Nie potrafiłam sobie wyobrazić księcia wróżek zajmującego się rozłupywaniem drew lub próbującego odnaleźć cieknącą rurę. - Zapragnąłem cię zobaczyć - odparł. - Wymyśliłaś coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? - W jego głosie słyszałam ogromną nadzieję. Co za noc! Wszyscy chcą mi pomagać albo coś dla mnie zrobić. Dlaczego nie mam takich więcej? Zastanawiałam się przez minutę. Wilkołaki zawarły pokój... na swój własny sposób. Quinn się odnalazł. Wampiry poddały się nowej władzy. Fanatycy Bractwa wynieśli się z baru przy minimum kłopotów. Bob miał ponownie postać ludzką. Nie przypuszczam, by pradziadek zechciał wynająć Octavii pokój w swoim domu, gdziekolwiek ten dom stał. Z tego, co zrozumiałam, był prawdopodobnie nad jakimś szemrzącym strumykiem albo pod starym dębem gdzieś głęboko w lesie.
- Jest coś, czego pragnę - powiedziałam, zaskoczona, że nie pomyślałam o tym wcześniej. - Co takiego? - spytał wyraźnie zadowolony. - Chcę wiedzieć, gdzie przebywa mężczyzna nazwiskiem Remy Savoy. Być może opuścił Nowy Orlean w trakcie ataku Katriny. Może mieszka z nim małe dziecko. Podałam pradziadkowi ostatni znany mi adres byłego męża Hadley. - Odnajdę go dla ciebie, Sookie - oznajmił Niall z wielką pewnością siebie. - Docenię to. - Nic innego? Nic więcej? Muszę powiedzieć... To zabrzmi strasznie nieuprzejmie... A jednak nie potrafię się powstrzymać przed pytaniem, dlaczego tak bardzo chcesz coś dla mnie zrobić? - A dlaczego nie? Jesteś przecież jedyną moją żyjącą krewną. - Ale przez pierwsze dwadzieścia siedem lat mojego życia najwidoczniej jakoś za mną nie tęskniłeś. - Syn nie pozwalał mi się do ciebie zbliżyć. - Mówiłeś mi to już, lecz nie rozumiem. Dlaczego ci nie pozwalał? Nie powiadomił mnie w żaden sposób, że cokolwiek dla niego znaczę. Nigdy mi się nie objawił ani... Nie pograł ze mną w scrabble, nie przysłał mi prezentu z okazji ukończenia szkoły, nie wynajął dla mnie limuzyny, bym mogła nią pojechać na bal absolwentów, nie kupił mi ładnej sukienki, nie przytulił mnie przy żadnej z okazji, gdy płakałam (okres dorastania nie jest łatwy dla telepatów). Nie ocalił mnie przed lepkimi łapami stryjecznego dziadka, nie uratował moich rodziców, czyli swego syna i jego żony, kiedy tonęli w powodzi. Ani nie powstrzymał jakiegoś wampira przed podpaleniem mojego domu, podczas gdy ja spałam w środku. Cała ta ochrona i obserwacja domniemanego dziadka Fintana nie dała mi nic w jakimś rzeczywistym sensie; a jeśli mi coś jednak w jakiś nieuchwytny sposób dała, to nic o tym nie wiem. Czy bez jego rzekomej ochrony mogły mi się przydarzyć jeszcze gorsze rzeczy? Trudno mi było to sobie wyobrazić. Przypuszczałam, że dziadek mógłby nawet co noc walczyć pod oknem mojej sypialni z hordami śliniących się demonów, a ja nie byłabym mu za to wdzięczna, skoro o tym nie wiedziałam. Niall popatrzył na mnie z lekkim niepokojem. Pierwszy raz widziałam na jego twarzy taką minę. - Są sprawy, o których nie mogę ci powiedzieć - odrzekł w końcu. - Kiedy będę mógł, opowiem ci. - No dobra - odburknęłam. - A jednak muszę stwierdzić, że taki kompromis z własnym pradziadkiem nieszczególnie mi się podoba. Ja tobie mówię wszystko, a ty nie mówisz mi nic. - Może nie tego chciałaś, ale coś mogę ci powiedzieć -
rzekł Niall nieco chłodno. - Naprawdę cię kocham i miałem nadzieję, że tylko to się dla ciebie liczy. - Cieszę się, że tak mówisz - odparłam bardzo powoli, ponieważ nie chciałam ryzykować, że wstanie, odwróci się i odejdzie od pazernej prawnuczki. - Wolałabym jednak, żebyś udowodnił to uczucie czynami. - Nie zachowuję się, jakbym cię kochał? - Znikasz i pojawiasz się, kiedy ci wygodnie. Wszystkie twoje propozycje pomocy w praktyce nie na wiele mi się zdają, nie przypominają rzeczy, które większość dziadków... czy pradziadków... robi. Oni własnymi rękoma naprawiają prawnuczce samochód, oferują pomoc przy czesnym za college albo koszą jej trawnik. Bądź też zabierają ją na polowanie. Ty nie zmierzasz tego robić. - Nie - przyznał. - Nie zamierzam. - Leciutki śmieszek zagościł na moment na jego twarzy. - Nie chciałabyś ze mną polować. Okej, nie skupię się na tym fakcie i nie przemyślę go zbyt dokładnie. - Nie mam pojęcia, jak zatem mamy razem spędzać czas. Twój świat niezwykle różni się od mojego. Pojmuję - oznajmił z powagą. - Wszyscy pradziadkowie, których znasz, są ludźmi, a ja nie jestem istotą ludzką. Ty także nie okazałaś się taką osobą, jakiej oczekiwałem. - Tak, rozumiem to. - Czy ja w ogóle znam jakichś pradziadków? Wśród przyjaciół w moim wieku nawet dziadkowie rzadko jeszcze żyli, a cóż dopiero mówić o starszym pokoleniu. A jednak ci wszyscy dziadkowie, których do tej pory spotkałam, rzeczywiście byli ludźmi w stu procentach. - Mam nadzieję, że cię nie rozczarowałam bąknęłam. - Nie - odparł powoli. - Bardzo mnie zaskoczyłaś, ale nie rozczarowałaś, na pewno nie. Mnie jest tak samo trudno przewidywać twoje działania i reakcje, jak tobie moje. Musimy się lepiej poznać. Przyłapałam się ponownie na pytaniu, dlaczego Niall nie interesuje się bardziej Jasonem, którego samo imię sprawiało mi obecnie ból. Któregoś dnia, niedługo, będę musiała porozmawiać z bratem, na razie jednak nie potrafiłam nawet rozważać tego pomysłu. O mało nie poprosiłam pradziadka, żeby sprawdził, co u Jasona, potem jednak zmieniłam zamiar i milczałam. Starzec przypatrywał się mojej twarzy, usiłując odczytać jej wyraz. - Nie chcesz mi czegoś powiedzieć, Sookie. Martwię się, kiedy tak postępujesz. Wierz mi, moja miłość do ciebie jest szczera i wielka. Na razie odszukam dla ciebie Remy'ego Savoya. - Pocałował mnie w policzek. - Pachniesz jak moja krewna powiedział z aprobatą. I zniknął. Tak, czyli że kolejną rozmowę mój tajemniczy pradziadek zakończył na własnych warunkach. Znowu. Westchnęłam, wyjęłam klucze z torebki i otworzyłam frontowe drzwi. W domu panowały ciemności i cisza. Przeszłam przez salon i wyszłam do korytarza, usiłując robić jak najmniejszy hałas. Włączyłam lampę przy biurku i wypełniłam conocny rytuał, zasuwając zasłony, ponieważ nie chciałam, aby za kilka godzin obudziło mnie poranne słońce. Czy byłam niewdzięczna wobec pradziadka? Kiedy przemyślałam słowa, które mu powiedziałam, zastanawiałam się, czy brzmiały wymagająco i prosząco. Kiedy starałam się zinterpretować je w sposób optymistyczny, przemknęło mi przez głowę,
że może przemawiałam jak samotna kobieta, która nie chce być oszukiwana i która zawsze mówi to, co myśli. Zanim położyłam się do łóżka, włączyłam ogrzewanie. Octavia i Amelia wprawdzie nie narzekały na chłód, ale kilka ostatnich poranków było dość zimnych. Pokój wypełnił się stęchłym zapachem, który zawsze czuję, gdy uruchamiam ogrzewanie po długiej przerwie, więc zmarszczyłam nos, kiedy otulałam się kołdrą i kocem. Szum urządzenia szybko ukołysał mnie do snu. *** Od jakiegoś czasu dobiegały do mnie jakieś głosy, zanim ostatecznie zdałam sobie sprawę, że kobiety są za moimi drzwiami. Zamrugałam, zobaczyłam, że jest dzień, i zamknęłam oczy. Próbowałam zasnąć. Głosy nie milkły i doszłam do wniosku, że czarownice chyba się o coś spierają. Otworzyłam jedno oko i spojrzałam na stojący na nocnym stoliku cyfrowy budzik. Była godzina dziewiąta trzydzieści. Cholera jasna! Ponieważ jednak hałas wciąż nie cichł ani się nie oddalał, z ociąganiem otworzyłam oczy, przyswoiłam sobie fakt, że dzień nie jest zbyt jasny, po czym usiadłam i odrzuciłam kołdrę. Podeszłam do okna po lewej stronie łóżka i wyjrzałam na zewnątrz. Było szaro i deszczowo. Kiedy tam stałam, krople zaczęły uderzać w szybę; tak będzie pewnie przez cały dzień. Poszłam do łazienki i usłyszałam, że - teraz, gdy było wiadomo, że obudziłam się i chodzę - głosy na dworze przeszły w szept. Otworzyłam gwałtownie drzwi i odkryłam, że obie moje lokatorki stoją tuż za nimi, co oczywiście wcale mnie nie zaskoczyło. - Nie wiedziałyśmy, czy powinnyśmy cię obudzić zaczęła Octavia. Wyglądała na zaniepokojoną. - Ja twierdziłam, że powinnyśmy, ponieważ wiadomość pochodząca ze źródła magii jest bez wątpienia istotna wtrąciła Amelia. Po minie starszej czarownicy odgadłam, że młodsza prawdopodobnie wygłosiła tę opinię w ciągu ostatnich minut wiele razy. Jaka wiadomość? - spytałam, postanowiwszy zignorować ich kłótnię. - Ta - odparła Octavia, wręczając mi dużą kopertę w kolorze płowożółtym. Kopertę wykonano z grubego papieru niczym superfantazyjne zaproszenie ślubne. Znajdowało się na niej moje nazwisko. Żadnego adresu, tylko nazwisko. W dodatku była zalakowana woskiem. A w wosku odciśnięto głowę jednorożca. - Oki - doki - mruknęłam. To nie będzie zwykły list. Weszłam do kuchni, aby nalać sobie filiżankę kawy i wziąć nóż (w tym właśnie porządku). Obie czarownice wlokły się za mną niczym grecki chór. Gdy nalałam kawę, odstawiłam krzesło i usiadłam przy stole, wsunęłam nóż pod plombę i delikatnie ją podważyłam. Otworzyłam kopertę i wyjęłam z niej kartkę. Na kartce znajdował się napisany ręcznie adres: 1245 Bienville, Red Ditch, Luizjana. I tyle. - Co to ma znaczyć? - spytała Octavia. Wraz z Amelią naturalnie stały tuż za mną, więc widziały dokładnie to, co ja. - Tam mieszka ktoś, kogo szukałam - odparłam, co nie było do końca zgodne z prawdą, ale prawie. - Gdzie jest Red Ditch? - spytała Octavia. - Nigdy nie słyszałam o takiej miejscowości.
Amelia już niosła mapę Luizjany, którą wzięła z szuflady pod telefonem. Popatrzyła na północ od Bon Temps, przesuwając palcem po kolumnach z nazwami. - Nie jest daleko stąd - oceniła. - Widzicie? - Wskazała palcem maleńką kropeczkę. Na oko miasteczko leżało w odległości około półtorej godziny jazdy na południowy wschód od Bon Temps. Wypiłam kawę najszybciej, jak mogłam, a następnie pośpiesznie włożyłam dżinsy. Wklepałam w skórę twarzy trochę fluidu, przeczesałam włosy, wyszłam frontowymi drzwiami i z mapą w ręku udałam się do samochodu. Octavia i Amelia poszły za mną na dwór. Strasznie chciały wiedzieć, co zamierzam zrobić i jakie znaczenie ma dla mnie ta wiadomość. Przynajmniej na razie nie otrzymają odpowiedzi. Zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo się śpieszę. Remy Savoy na pewno nie zniknie, chyba że i on był wróżem, co oczywiście uważałam za naprawdę mało prawdopodobne. Pracowałam dziś na wieczorną zmianę i do tej pory musiałam wrócić do Bon Temps, ale miałam jeszcze dużo czasu. Jechałam z włączonym radiem, a tego ranka byłam w nastroju na słuchanie muzyki country and western. Zatem towarzyszyli mi Travis Tritt i Carrie Underwood, więc, zanim wjechałam do Red Ditch, czułam się w pełni Amerykanką z Południa. Miasteczko okazało się mniejsze od Bon Temps, a to już coś mówi. Podejrzewałam, że bez trudu odszukam Bienville Street, i nie pomyliłam się. Była to ulica, jaką można znaleźć w każdej miejscowości w Stanach Zjednoczonych. Domy były małe, sześciokątne, z miejscem na jeden pojazd pod wiatą i niewielkim podwórkiem. Pod numerem 1245 podwórze za domem było ogrodzone płotem. Biegał tam nieduży czarny pies. Nie dostrzegłam psiej budy, toteż podejrzewałam, że zwierzak spędza noce w budynku. Wszędzie panował porządek, chociaż nie określiłabym mieszkającej tu osoby chorobliwie pedantyczną. Krzewy wokół domu zostały przycięte, a podwórze zagrabione. Przejechałam obok dwukrotnie, a później zastanowiłam się, co zamierzam zrobić. Jak mam odkryć to, co pragnę wiedzieć? Pod zadaszeniem dla samochodów stał duży pikap, więc Savoy był prawdopodobnie w domu. Zrobiłam głęboki wdech, zaparkowałam naprzeciwko i spróbowałam skupić się na umyśle eksmęża Hadley. Niestety, mój mózg natychmiast zaatakowały liczne myśli mieszkańców innych domów, więc zadanie okazało się zbyt trudne. Wydawało mi się, że wyczuwam w obserwowanym budynku dwie osoby, nie miałam jednak absolutnej pewności. - Pieprzyć to - mruknęłam i wysiadłam z auta. Wrzuciłam kluczyki do kieszeni kurtki i poszłam chodnikiem do frontowych drzwi domu. Zastukałam. - Poczekaj, synu - dobiegł ze środka męski głos. - Tatusiu, ja, ja! Pozwól mi otworzyć drzwi! - usłyszałam odpowiedź dziecka. - Nie, Hunter - odparł ojciec i drzwi się otworzyły. Mężczyzna patrzył na mnie teraz przez drzwi siatkowe. Widząc, że ma do czynienia z kobietą, odsunął zasuwkę i pchnął je. - Witam - zagaił. - W czym mogę pani pomóc? Spojrzałam w dół, na dziecko, które kręciło się obok niego, starając się zobaczyć, kim jestem. Chłopiec miał jakieś cztery lata. Był ciemnowłosy i ciemnooki. Wypisz, wymaluj Hadley. Potem ponownie popatrzyłam na jego ojca. Podczas przedłużającego się milczenia wyraz twarzy mężczyzny całkowicie się zmienił. - Kim jesteś? - spytał już innym głosem. - Jestem Sookie Stackhouse - odparłam. Nie mogłam ująć tego inaczej. - Jestem kuzynką Hadley. Właśnie dowiedziałam się, gdzie mieszkacie.
- Nie możesz mieć do niego żadnych praw! - oznajmił Remy, starając się zachować bardzo spokojny ton. - Oczywiście, że nie - zapewniłam go zaskoczona. Chciałam go tylko poznać. Nie zostało mi zbyt wielu członków rodziny. Zapadło kolejne znaczące milczenie. Mężczyzna ważył słowa i oceniał moje zachowanie, by zdecydować, czy ma zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, czy może raczej mnie wpuścić. - Tatusiu, ona jest ładna - oznajmił chłopczyk, i to stwierdzenie najwyraźniej przechyliło szalę na moją korzyść. - Wejdź - powiedział mężczyzna. Rozejrzałam się po małym salonie, w którym stały kanapa, duży rozkładany fotel, telewizor, biblioteczka pełna płyt DVD oraz książeczek dla dzieci. Na podłodze walały się liczne zabawki. - Pracowałem w sobotę, więc mam dziś wolne oświadczył na wypadek, gdybym uznała go za bezrobotnego. Och, jestem Remy Savoy. Domyślam się, że o tym wiesz. Skinęłam głową. - To jest Hunter - dodał, co jawnie onieśmieliło chłopca. Ukrył się za nogami ojca i stamtąd na mnie zerkał. - Proszę, usiądź - dodał Remy. Odsunęłam gazetę na koniec kanapy i usiadłam, usiłując nie gapić się mężczyznę ani na dziecko. Moja kuzynka Hadley była kobietą uderzająco piękną, a teraz widziałam, że poślubiła bardzo przystojnego mężczyznę. Chociaż niezbyt łatwo było mi ustalić, dlaczego Remy robi tak wielkie wrażenie. Nos miał duży, dolną szczękę trochę wystającą, oczy nieco zbyt szeroko rozstawione. A jednak efekt końcowy był ciekawy - za mężczyzną na pewno obróciłaby głowę większość kobiet. Włosy miał ciemnoblond, gęste, cieniowane, z tyłu opadające na kołnierzyk. Nosił rozpiętą flanelową koszulę, a pod nią biały podkoszulek marki Hanes, oraz dżinsy. Nie miał na nogach butów, za to zauważyłam dołeczek w policzku. Hunter był ubrany w sztruksowe spodnie i bluzę od dresu z nadrukiem w postaci dużej piłki do futbolu. Ubranie miał nowiutkie, w przeciwieństwie do stroju ojca. Przestałam na nich popatrywać, jeszcze zanim Remy skończył oceniać moją skromną osobę. Uważał, że widzi w mojej twarzy ślady urody Hadley. Ciało miałam pulchniejsze, karnację jaśniejszą i nie byłam tak twarda. Pomyślał też, że nie wyglądam na majętną. Tak jak chłopcu, i jemu wydawałam się ładna. Ale nie ufał mi. - Kiedy ostatnio miałeś od niej wiadomości? - spytałam. - Ostatni raz otrzymałem wiadomość od Hadley kilka miesięcy po jego narodzinach - odparł. Pogodził się już dawno z sytuacją, lecz wyczuwałam w nim smutek. Hunter siedział na podłodze i bawił się ciężarówką. Załadował klocki lego na tyły budowlanej wywrotki, którą małymi rączkami bardzo powoli wycofał w stronę wozu strażackiego, po czym - co na pewno zadziwiłoby kierowcę siedzącego w kabinie tego ostatniego pojazdu - wyrzucił nań ładunek z wywrotki. Sprawiło mu to wielką frajdę. - Popatrz, tatusiu! - zawołał radośnie.
- Widzę, synu. - Remy przyjrzał mi się bardzo uważnie. Dlaczego tu przyjechałaś? - spytał, uznając, że czas przejść do sedna. - Dowiedziałam się o dziecku dopiero parę tygodni temu odparłam. - Nie było sensu cię szukać, dopóki o nim nie usłyszałam. - Nigdy nie spotkałem nikogo z jej rodziny - wyznał. - Jak odkryłaś, że była mężatką? Hadley ci powiedziała? - Potem niechętnie spytał: - Nic jej się nie stało? - Niestety, stało się - odrzekłam bardzo cicho, nie chciałam bowiem, żeby Hunter zainteresował się naszą rozmową. Ładował właśnie wszystkie klocki z powrotem na wywrotkę. - Umarła jeszcze przed Katriną. Wywnioskowałam z jego myśli, że moje słowa wywołały u niego lekki szok. - Słyszałem, że została wampirzycą - zauważył niepewnie drżącym głosem. - Chodzi o tego rodzaju śmierć? - Nie, nie. Mam na myśli tę ostateczną. - A co jej się przytrafiło?! - Zaatakował ją inny wampir - odparłam. - Był zazdrosny o jej związek z, ach, z... - Mówisz o jej dziewczynie? - W Jego głosie ani w myślach nie było już goryczy. - Tak. - To był skandal - rzucił. Nie był już w szoku. Wydawał się jedynie strasznie zrezygnowany i miał poczucie, że zraniono jego dumę. - Nie wiedziałam o tym aż do jej śmierci. - Jesteś jej kuzynką? Pamiętam, mówiła mi, że ma dwoje kuzynostwa... Masz brata, prawda? - Tak - przyznałam. - Wiedziałaś, że Hadley za mnie wyszła? - Odkryłam tę informację kilka tygodni temu, kiedy likwidowałam jej skrytkę bankową. Nie wiedziałam, że miała syna. Przepraszam. Nie byłam pewna, za co przepraszam, bo niby jak się miałam dowiedzieć, ale bez wątpienia było mi przykro, że nawet nie wzięłam pod uwagę możliwości, że Hadley i jej mąż mogli mieć dziecko. Hadley była trochę starsza ode mnie, więc przypuszczałam, że Remy ma jakieś trzydzieści lub trzydzieści kilka lat. - Dobrze wyglądasz - zauważył nagle, a ja od razu się zaczerwieniłam, gdyż natychmiast zrozumiałam, co ma na myśli. Hadley twierdziła, że cierpisz na jakąś... dysfunkcję czy coś. Odwróciłam od niego wzrok i spojrzałam na chłopca, gdyż malec nieoczekiwanie zerwał się na równe nogi, oznajmił, że musi iść do łazienki, i wybiegł z pokoju. Uśmiechnęłam się. - Tak, mówiła coś... mówiła, że ciężko ci było w szkole kontynuował taktownie.
Wiedziałam, co Hadley mu powiedziała - że jestem stuknięta. Teraz jednak nie widział u mnie żadnych oznak szaleństwa, zastanawiał się więc, dlaczego eksżona tak uważała. A jednak zerknął za wychodzącym dzieckiem i usłyszałam, jak myśli, że ponieważ Hunter jest w domu, musi być ostrożny i zachować czujność, wypatrując u mnie oznak chwiejności umysłowej, chociaż Hadley nigdy nie sprecyzowała, na czym konkretnie polegało moje „wariactwo". - To prawda - przyznałam. - Ciężko mi było w szkole, a Hadley nie bardzo mi pomagała. Jednak jej mama, ciotka Linda, była wspaniałą kobietą, zanim dopadł ją rak. Okazywała mi zawsze dobroć, naprawdę zawsze. Chociaż ja i Hadley miałyśmy dobre chwile i wtedy, i później. - Mógłbym powiedzieć to samo. Mieliśmy dobre chwile powiedział Remy. Otoczył ramionami kolana, opuszczając duże dłonie, zniszczone i oszpecone bliznami. Był bez wątpienia mężczyzną, który poznał ciężką pracę. Rozległy się jakieś odgłosy przy frontowych drzwiach i do pomieszczenia weszła kobieta. Nawet nie zastukała. - Hej, mały - powiedziała i uśmiechnęła się do Remy 'ego. Kiedy spostrzegła mnie, jej uśmiech zgasł i spoważniała. - Kristen, to krewna mojej byłej żony - oznajmił eksmąż Hadley. Kristen miała długie kasztanowe włosy, duże piwne oczy i może ze dwadzieścia pięć lat. Nosiła spodnie khaki i koszulkę z logo na piersi - roześmianą kaczką, pod którą widniał napis: „Jerry's Detailing". - Miło mi panią poznać - oświadczyła nieszczerze. Testem Kristen Duchesne, dziewczyna Remy'ego. - Mnie również miło - odparłam znacznie szczerzej Sookie Stackhouse. - Nie zaproponowałeś gościowi nic do picia, Remy! Sookie, mogę pani podać colę albo sprite'a? Wiedziała, co jest w lodówce. Zadałam sobie pytanie, czy tu mieszka. No cóż, nie moja sprawa, dopóki dziewczyna jest dobra dla syna Hadley. - Nie, dzięki - odparłam. - Za minutkę muszę się zbierać. - Przesadnym gestem uniosłam rękę i spojrzałam na zegarek. Pracuję dziś wieczorem. - Och, gdzie? - spytała Kristen. Chyba trochę się odprężyła. - W „Merlotcie". To taki bar w Bon Temps - odrzekłam. Jakieś sto czterdzieści pięć kilometrów stąd. - Jasne, stamtąd pochodziła przecież twoja żona mruknęła Kristen, zerkając na Remy'ego.
- Sookie przywiozła pewne nowiny, obawiam się... Zaciskał dłonie, chociaż jego głos pozostał mocny. - Hadley nie żyje. Kristen westchnęła, była jednak zmuszona zatrzymać swój komentarz dla siebie, ponieważ w tym momencie do pokoju wpadł Hunter. - Tatusiu, umyłem ręce! - krzyknął, a jego ojciec uśmiechnął się do niego. - Świetnie, synu - odparł i zmierzwił ciemne włosy malca. - Przywitaj się z Kristen. - Cześć, Kristen - stwierdził Hunter bez większego zainteresowania. Wstałam. Żałowałam, że nie mam wizytówki, którą mogłabym zostawić. Wydawało mi się dziwne i niewłaściwe, tak po prostu wyjść. A jednak obecność tej kobiety osobliwie mnie krępowała. Kristen podniosła Huntera i posadziła go sobie na biodrze. Według mnie, był dla niej całkiem sporym ciężarem, a jednak starała się nie pokazać po sobie wysiłku. Gest wyglądał na łatwy i zwyczajny. Wyczytałam z jej myśli, że szczerze lubi dzieciaka. - Kristen mnie lubi - oznajmił Hunter, a ja spojrzałam na niego uważnie. - Jasne, że tak - zgodziła się kobieta i się roześmiała. Remy popatrzył na Huntera, a potem na mnie z niespokojną miną. Widać było, że martwi się tym talentem syna. Zastanawiałam się, jak wyjaśnić nasze pokrewieństwo Hunterowi. Byłam kimś w rodzaju jego ciotki, tak w każdym razie mogłabym mu siebie przedstawić. Dzieci nie przywiązują wagi, kim dokładnie jest dla nich dalszy krewny... - Ciotka Sookie - oznajmił Hunter, wsłuchując się w to stwierdzenie. - Więc mam ciotkę? Zrobiłam głęboki wdech. Tak, Hunter, pomyślałam. - Nigdy przedtem żadnej nie miałem. - Teraz masz jedną - powiedziałam i popatrzyłam Remy'emu w oczy. Dostrzegłam w nich przerażenie. Wcześniej unikał myśli o umiejętnościach Huntera, ale od jakiegoś czasu o nich wiedział. Musiałam mu coś powiedzieć, niezależnie od obecności Kristen. Wyczuwałam jej zmieszanie i poczucie, że dzieje się coś, o czym nie jest informowana. Nie zamierzałam martwić się o tę kobietę. Ważny był Hunter. - Będziesz mnie potrzebował - obwieściłam Remy'emu. Kiedy chłopiec trochę podrośnie, będziemy musieli porozmawiać, ty i ja. Mój numer jest w książce i na razie nie planuję przeprowadzki. Rozumiesz? - O co chodzi? - zainteresowała się Kristen. - Dlaczego wszyscy jesteśmy tacy poważni? - Nie przejmuj się tym - odrzekł łagodnie Remy. - To tylko takie tam sprawy rodzinne. Kristen postawiła na podłodze wiercącego się Huntera. - Że jak? - spytała tonem osoby, która świetnie wie, że ktoś mydli jej oczy. - Stackhouse - przypomniałam Remy’emu. - Nie odkładaj tego do czasu, aż będzie za późno, bo go unieszczęśliwisz.
- Rozumiem - odparł. Wyglądał na nieszczęśliwego i dobrze to pojmowałam. - Muszę iść - powtórzyłam, chcąc uspokoić Kristen. - Ciociu Sookie, idziesz już? - spytał Hunter. Nie był jeszcze gotów mnie uściskać, ale myślał o tym. Polubił mnie. Wrócisz? - Któregoś dnia, Hunter - obiecałam. - Może kiedyś twój tato przywiezie cię do mnie w odwiedziny. Uścisnęłam rękę najpierw Kristen, potem Remy'emu, co oboje uznali za dziwne, po czym otworzyłam drzwi. Kiedy stawiałam stopę na schodku, Hunter powiedział do mnie w myślach: „Pa, pa, ciociu Sookie". „Pa, Hunter" - odpowiedziałam mu.