TOM GRACE
OGNIWO Przekład PAWEŁ WIECZOREK
Tytuł oryginału QUANTUM Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna ALDONA KRAJEWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAŁGORZATA KĄKIEL ALDONA PIETRUSIAK Ilustracja na okładce STEVE CRISP Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIEQARMIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright O 2000 by The Kilkenny Group, L.L.C. This edition published by arrangement with Warner Books, Inc. New York, USA. All rights reserved. For the Polish edition Copyright O 2000 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 83-7245-831-6 WYDAWNICTWO AMBER Sp, z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2002. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Dla Johna Stevena Rosowskiego, przyjaciela, kolegi z klasy ¡prawdziwego człowieka renesansu, jednego z najbystrzejszych umysłów, jakie miałem zaszczyt poznać 1961-1984
Piękno jest prawdą, prawda pięknem - oto Co wiesz na ziemi i co wiedzieć trzeba. John Keats Oda do urny greckiej przeł. Zenon Przesmycki
Naukowiec nie bada natury dlatego, że jest to użyteczne badają, ponieważ go zachwyca, a zachwyca go, gdyż jest piękna. Gdyby natura nie była piękna i warta poznania, nie byłoby warto żyć. Jules Henri Poincare
Prolog 10 grudnia 1948 roku Ann Arbor, stan Michigan cieniu małego białego budynku, nieopodal centrum kampusu W Uniwersytetu Stanu Michigan, stał bez ruchu młody człowiek. Obserwował i czekał. Był wysoki, żylasty i miał twarz o ostrych rysach. Przywodził na myśl nie człowieka, a wyciętą w metalu sylwetkę. Ze swojego punktu obserwacyjnego, ukrytego na wschodnim krańcu budynku wydziału ekonomii, w kształcie litery L, widział kanion pomiędzy trzypiętrowym, masywnym gmachem Laboratorium Fizyki imienia Randalla a równie potężnym budynkiem Inżynierii Zachód. Te dwa budynki wyznaczały róg wielkiego czworokąta kampusu. Przez trawnik pomiędzy nimi biegły dwie ścieżki, wychodzące z rogów prostokąta i przecinające się na wielkim betonowym placu przed Biblioteką Absolwentów. Plac i otaczającą go zieleń nazywano Skosem. Po prawej stronie, tuż za betonową ścieżką, ciągnącą się od szerszej alejki ku środkowi kampusu, znajdowała się rozległa, płytka dziura, otoczona stertami ziemi i gruzu. Kilka dni wcześniej ekipa rozbiórkowa zburzyła starzejącą się kotłownię i należący do niej komin. Sceneria przypominała obserwatorowi wiele europejskich miast i miasteczek, które przewędrował, gdy alianci przebijali się w głąb Niemiec. Odpędził te myśli i skupił uwagę na dwóch mężczyznach, którzy stali w świetle lampy ulicznej, niecałe sto metrów od niego. Próbował usłyszeć, o czym mówią, ale północny wiatr zagłuszał rozmowę. Szurali nogami i przytupywali, by nie zmarznąć, a śnieg wirował wokół nich szybkimi kręgami. Kilka minut później starszy z mężczyzn, cieśla, który w warsztatach Inżynierii Zachód budował modele statków, uścisnął przyjacielowi dłoń i odszedł szybkim krokiem. Śnieg zdawał się powariować pod jego nogami, rytmiczne odgłosy odbijały się echem od budynków. Cieśla szybko skręcił za róg budynku wydziału ekonomii i zniknął, a drugi mężczyzna zaczął wchodzić po kamiennych schodach, prowadzących do tylnego wejścia laboratorium fizyki. W niewielkim gabinecie na drugim piętrze zapaliło się światło.
Myśliwy obserwował w cieniu, jak Johann Wolff wiesza kapelusz i płaszcz, po czym siada za biurkiem. Mógłbym się już przyzwyczaić, pomyślał łowca, kucając na worku marynarskim, za gęstym zimozielonym krzewem. Otrząsnął się z zimna i poczucia niewygody - stanu, na który uodpornił się dawno temu - i skupił się na zadaniu. Jeżeli Wolff postąpi zgodnie z codzienną rutyną jak typowy Niemiec, mógł się spodziewać, że młody fizyk będzie pracował do późnej nocy. Dopiero potem wróci do wynajętego pokoju, kilka domów dalej. Johann Wolff wyjął z wyświechtanej skórzanej aktówki sześć notesów i położył je ostrożnie na biurku. Najstarszy ze smukłych tomików zaczął zapełniać jeszcze w Niemczech, tuż po wojnie. Każdy kolejny znaczył powolny postęp na drodze jego naukowej wizji. Otworzył ostatni notes i starannie przejrzał równania, śledząc strumień liczb, przesuwających się w skomplikowanych matematycznych obliczeniach. Poruszał się po zupełnie nowym terenie. Metody, które stworzył do opisu tego, co uważał za logiczny krok po Einsteinie i Heisenbergu, były tak radykalnie nowe jak różniczka, stworzona przez Isaaca Newtona do opisu grawitacji. Formuły Wolffa pozwalały płynnie poruszać się tam i z powrotem w czasie. Niemal muzyczna kadencja zmiennych opisywała ewoluujący wszechświat w niewyobrażalnie skomplikowany sposób. Ideę niezmienności wszechświata unieważniło dziewiętnaście lat wcześniej odkrycie Edwina Hubble'a, że kosmos naprawdę się rozszerza co przepowiadała teoria Einsteina. - Mein Gott! - krzyknął Wolff, gdy w jego umyśle powstał jasny obraz delikatnych, wielowymiarowych struktur, definiujących zarówno materię, jak i energię. Chwycił pierwszą wolną kartkę i zaczął szybko szkicować w notesie powstały w wyobraźni obraz, zanim zblednie. Wprawną ręką narysował poskręcaną pętlę, która zwijała się wokół siebie samej niczym kłębek wełny - szkic był próbą zapisu subatomowej wielkości fragmentu wszechświata, posiadającego poza znanymi już trzema wymiarami przestrzeni oraz czwartym czasu, siedem wymiarów dodatkowych. Uśmiechnięty jak dziecko, Wolff gapił się na rysunek, zdając sobie sprawę, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat stoi u progu przewrócenia do góry nogami całej dotychczasowej fizyki teoretycznej. - Muszę zawiadomić Raphaele - powiedział podekscytowany i zaczął szperać w teczce.
Wyjął kilka stron listu, który zaczął pisać w ciągu dnia, wracając pociągiem z Chicago. Kiedy pokrótce przedstawiał swoją teorię, która miała opisać strukturę wszystkiego - od najmniejszych drobin materii po całość wszechświata, słowa i formuły zdawały się same spływać z pióra na papier. List szybko rozrósł się z kilku stron nowin o sprawach osobistych do grubego pliku, wypełnionego zwięzłymi fragmentami rozwijającej się teorii. Sześć notesów na biurku było zaczątkiem czekającej go większej pracy - ale jej publikacja miała wstrząsnąć światem. Tuż przed północą Wolff zgasił światło w gabinecie. Opatulony, by ochronić się przed nocnym chłodem, wyszedł bocznym wyjściem i ruszył ku centrum kampusu. - Przepraszam!... - zawołał jakiś głos. - Ja? - odparł Wolff. Nie był w stanie zobaczyć, kto do niego mówi. - Jestem tu, na dole... Z wykopu za budynkiem Inżynierii Zachód machała w jego stronę energicznie czyjaś ręka. Wolff przeszedł przez barierkę i zajrzał w dół po zburzonej kotłowni. W wykopie pod nim stał ciemnowłosy młodzieniec w pobrudzonym ziemią szarym płaszczu. - Niech pan uważa przy krawędzi, ziemia może się obsunąć. Właśnie tek spadłem. Mógłby mi pan podać rękę i pomóc się wydostać? - Oczywiście - odparł Wolff. Sądząc po śladach błota na płaszczu młodego człowieka, miał już za sobą kilka nieudanych prób samodzielnego wydostania się z dołu. Wolff postawił teczkę na ziemi i ukląkł w śniegu, jak najbliżej krawędzi wykopu. Młodzieniec przysunął się bliżej i Wolff pochylił się w dół, by chwycić jego rękę. - Zacznę wychodzić na trzy, dobrze? - zaproponował mężczyzna, - Gotów? Wolff skinął głową. - Raz... dwa... Zanim nastąpiło „trzy”, młodzieniec szarpnął ostro i wciągnął Wolffa głową naprzód, do wykopu. Wolff poczuł piekący ból w barku, a jego ramię, gdy spadał, zostało wykręcone. Napastnik energicznie wykręcił mu rękę, podciągając dłoń Wolffa między jego łopatki i wciskając twarz fizyka w ziemię, Czoło naukowca przebiło parę centymetrów marznącego błota, by uderzyć w twardą, zmrożoną
warstwę ziemi. Rozległ się trzask kości i do zatok Wolffa spłynął strumień ciepłego płynu - gdy głowa trafiła w kamień, pękła nasada nosa. Mężczyzna leżał na Wolffie, przyciskając go do ziemi. Ciężar ciała napastnika skupiał się w miejscu, gdzie jego kolano wbijało się w kręgosłup ofiary. - Dlaczego? Dlaczego pan to robi?! - krzyknął Wolff, wypluwając grud ki brudnego śniegu i błota. - Proszę mnie puścić! Próbował się uwolnić, walcząc zaciekle, ale młody człowiek przewyższał go siłą i umiejętnościami. - Jesteś Johann Wolff - powiedział zduszonym głosem. - Od 1939 do 1945 roku byłeś naukowcem, zatrudnionym w Reichsforschungsrat. Twoim zadaniem było wynajdywanie efektownych sposobów zabijania. - Mężczyzna mówił spokojnie, z rozwagą, każde jego słowo było oświadczeniem. - Pod twoim nadzorem ponad dwa tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci straciło życie jako obiekty doświadczalne i robotnicy przymusowi. NOKMIM, organizacja mścicieli uznała cię za winnego zbrodni przeciwko ludzkości i skazała cię na śmierć. - To kłamstwa! Nie pomagałem hitlerowcom! Jestem naukowcem. Nikogo nie zabiłem! - krzyknął Wolff, na próżno próbując spojrzeć w twarz oskarżycielowi. Mężczyzna przeniósł ciężar ciała, wciskając Wolffa głębiej w błoto. Wolną ręką wyciągnął z przypiętej do uda pochwy długi, ząbkowany nóż i wbił go Wolffowi w szyję. Ostrze z wysokogatunkowej stali przecięło tętnicę szyjną, mięśnie i żyłę szyjną. Kiedy ciśnienie krwi w mózgu Wolffa, chwilowo podwyższone przez adrenalinę, nagle spadło, naukowiec stracił przytomność. Ostrze bez trudu przeszło przez gardło, niemal odcinając głowę. Powietrze uciekło z płuc z gulgoczącym sykiem, para uniosła się nad powstającą szybko kałużą krwi. Kiedy Wolff powoli przechodził ze stanu utraty przytomności w śmierć, ciało stało się wiotkie. Zabójca szybko przeciągnął ciało fizyka w najdalszy koniec wykopu i wepchnął je do częściowo zasypanego tunelu technicznego u podstawy zburzonego komina. Wrócił po teczkę naukowca i położył ją obok ciała. Nocna zadymka zmieniła się w zimową burzę. Mężczyzna otworzył worek żeglarski. Nie patrząc, fachowo rozłożył saperkę i zablokował rączkę. Szybko i cicho - wspomagany przez wyjący w górze wiatr - zabójca pochował Wolffa w tunelu i usunął wszystkie ślady. W ciągu tygodnia, jak zapewniali go robotnicy, wykop zostanie
zapełniony, a teren wyrównany do poziomu trawnika. - Zemsta została dokonana - powiedział cicho młody mężczyzną, kiedy śnieg zaczął opadać na miejsce ostatniego spoczynku zbrodniarza wojennego Johanna Wolffa. - Niech Bóg okaże łaskę twojej duszy... i mojej.
Rozdział 1 5 czerwca, współcześnie Ann Arbor, stan Michigan olan Kilkenny wcisnął pedał gazu terenowo-miejskiego mercedesa ML 320 i ostro skręcił w Huron Parkway. Kiedy przejeżdżał pod światłami, żółte zmieniło się właśnie na czerwone. Siedząca obok kierowcy Kelsey Newton ściągnęła z głowy ręcznik i zaczęła szczotkować sięgającą ramion grzywę blond włosów. Wilgotne pasma kleiły się, a każdy ruch nadgarstka strącał ze szczotki mnóstwo kropel. - Uważaj! - rzucił Nolan, kiedy kilka z nich/spadło mu na twarz. - Chcesz, żebym była piękna, prawda? - odparła Kelsey, chowając twarz za woalką z włosów. - Zawsze jesteś piękna. - Dziękuję, ale przecież wiesz, że to nie dzieje się samo. Odłożyła szczotkę na kolana i szybko zaplotła włosy w warkocz. Potem schowała szczotkę do torebki, wyjęła telefon i zaczęła wybierać numer. Gdy mijali wielką biało-niebieską tablicę oznajmiającą, że właśnie wjeżdżają na teren kampusu Północnego Uniwersytetu Stanu Michigan, strzałka prędkościomierza przekroczyła dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Znak drogowy pod tablicą ograniczał w tym miejscu prędkość do czterdziestu. - Będziemy za kilka minut - powiedziała Kelsey do telefonu. Nolan pędził krętą drogą, prowadzącą do MARC - Konsorcjum Badań Stosowanych Michigan. Kelsey schowała telefon z powrotem do torebki. Przed nimi - osadzona głęboko w lesie - ciągnęła się lśniąca, zawiła linia ze szkła i stali. Budynek MARC. Ultranowoczesna struktura była ucieleśnieniem wizji ojca Nolana. Rozwijał ją przez wszystkie lata kariery w kręgach międzynarodowej finansjery: ideę zbudowania pomostu między wyznaczającą kierunki rozwoju nauką akademicką a biznesem - siłą napędową narodowej gospodarki. Działający od mniej więcej trzech lat „pomost” Seana Kilkenny'ego był rosnącym w siłę źródłem odkryć technologicznych, z laboratoriów badawczych uniwersytetu trafiających w świat - i równie godnym uwagi strumieniem pieniędzy, płynącym dzięki nim do uniwersyteckiego skarbca.
N
Nolan zaparkował na pierwszym wolnym miejscu. Zanim zdążył wziąć z tylnego siedzenia aktówkę i zamknąć samochód, Kelsey już była na zewnątrz i niemal biegła w stronę głównego wejścia. Po krótkim sprincie dogonił ją - przy drzwiach. W holu czekał na nich Sean Kilkenny. - Cieszę się, że zdążyliście. - Przepraszam, że jesteśmy dopiero teraz, tato, ale ruch na Dwudziestej Trzeciej międzystanowej był straszny. Kelsey cmoknęła Seana w policzek. - Jeszcze raz dziękuję, że zgodziłeś się wypożyczyć mi Nolana. Wątpię, czy zdążyłabym wymienić wszystkie rury w dwa dni. - Nie ma za co, Kelsey. Czegóż się nie robi dla dobra nauki? - Tato, powinieneś był widzieć ten eksperyment z detektorem protonów. Wyobraź sobie sześcian wody o krawędzi dwudziestu metrów, schowany w kopalni soli pod jeziorem Erie. Na dole jest całkowicie ciemno, a na ścianach wiszą szeregami dwa tysiące potężnych reflektorów. - Lamp fotomultyplikacyjnych - poprawiła Kelsey. - Wszystko jedno. Najdziwniejsza robota podwodna, w jakiej uczestniczyłem w życiu. - A ja się cieszę, że miałam ze sobą doświadczonego nurka powiedziała Kelsey i ścisnęła Nolanowi dłoń. - Zbiornik PDE może nieco dezorientować. - Nikomu nie pozwoliłbym nurkować tam samemu, zwłaszcza tobie - powiedział czule Nolan. - Rozumiem, że zrobiliście co trzeba? - spytał Sean. Kelsey spojrzała ukradkiem na Nolana. Lekko poczerwieniał. - Naszą część skończyliśmy. Wydział fizyki może się teraz zająć resztą. - To świetnie, ponieważ mam wrażenie, że gdy Sandstrom skończy raportować dyrekcji, szef najnowszego projektu MARC będzie miał pełne ręce roboty. Kelsey strząsnęła pyłek z tweedowej marynarki Nolana; widząc, jak dba o wygląd jego syna, Sean nieco się rozluźnił. Przypomniało mu to, jak jego nieżyjąca już żona zwykła skakać wokół niego przed ważnym spotkaniem. Świadomość, że syn ma kogoś, kto tak samo dba o niego, sprawiła mu przyjemność. Kelsey i Nolan znali się od dziecka, od chwili, gdy jej rodzina sprowadziła się do domu przy tej samej ulicy. Razem chodzili do szkoły, gdzie oboje wyróżniali się w nauce i w sporcie. Od lat byli najlepszymi przyjaciółmi, łączył ich silny związek, częsty pomiędzy
prawdziwie bratnimi duszami. Kiedy skończyli osiemnaście lat, ambicje obojga sprawiły, że ich drogi się rozeszły. Kelsey zaczęła studiować na Uniwersytecie Stanu Michigan, gdzie z pasją poświęciła się fizyce, zdobywając doktorat i etat. Nolan stawił czoło wyzwaniom Akademii Marynarki Stanów Zjednoczonych, a po jej ukończeniu na dwa lata porzucił służbę w marynarce wojennej, by zrobić magisterium w MIT, po czym zaskoczył rodzinę i przyjaciół, wstępując do Navy SEALs. Ich przyjaźń przetrwała dwanaście lat rozłąki dzięki stałym rozmowom telefonicznym, listom i wakacjom. Półtora roku temu, kiedy Nolan opuścił marynarkę i wrócił do Ann Arbor, odnowili swój wygodny platoniczny związek. Oboje byli gotowi na więcej, ale ani jedno, ani drugie nie chciało ryzykować utraty tego, co mieli, na rzecz czegoś nieznanego - aż do dnia, gdy obojga omal nie zabiła grupa szpiegów przemysłowych. Po brutalnym ataku na ich życie, oboje zaczęli znajdować przyjemność w coraz bardziej bliskim związku. - W porządku? - spytał Nolan, poprawiając krawat. - Jesteś przystojny jak zawsze, kochanie. - Oboje świetnie wyglądacie - powiedział niecierpliwie Sean, patrząc na zegarek. - Przerwa zaraz się skończy. Chodźmy. Nolan, czekają na ciebie Sandstrom i Paramo. Nolan poszedł za ojcem i Kelsey do sali konferencyjnej. - Przepraszam was, ale muszę sprawdzić, czy wszystko gotowe do pokazu tresury psów i kucyków Sandstroma - powiedział Sean, po czym ruszył w kierunku podium. Nolan i Kelsey obserwowali zebranych, stojąc przy drzwiach. Goście pozbijali się w grupki, ciesząc się tak przekąskami i napojami, jak i możliwością pogawędki. - Widzę ich, Kelsey! Popatrz, obok okna. Blondyn z rudą brodą to Sandstrom. Obok niego - starszy pan, niższy o głowę, siwy, w okularach w szylkretowych oprawkach - to Paramo. Kelsey bez trudu dostrzegła Teda Sandstroma i jego mentora, Raphaele Paramo; stali obok szklanej ściany, wychodzącej łukiem na las. - Nolan! - z widoczną ulgą zawołał na ich widok Sandstrom. Bałem się, że się nie pokażesz. - Nie przepuściłbym takiej okazji, Ted - odparł Nolan, po czym przedstawił fizykom Kelsey. - Profesor Newton, to wielka przyjemność panią poznać powiedział Paramo, entuzjastycznie potrząsając jej ręką. - Czytałem
pani artykuł o elektronice optycznej. Bardzo interesująca praca. - Dziękuję - odparła Kelsey, zadowolona z pochwały szanowanego kolegi po fachu. Sandstrom ciepłym gestem ujął jej dłoń. - Domyślam się, że to pani musimy podziękować za dzisiejsze zaproszenie? - To byłaby lekka przesada - zaprotestowała. - Ja tylko przejrzałam raport, który Notre Dame przesłało do MARC w sprawie pańskich badań. Po przeczytaniu go kilkakrotnie - przyznaję, że jedno czytanie nie wystarcza, by naprawdę pojąć, co osiągnął pan wraz z profesorem Paramo - powiedziałam ojcu Nolana, że błędem byłoby nie przyjrzeć się sprawie bliżej. - Cóż... dziękujemy pani za zaufanie. Stojący w drugim końcu sali Sean Kilkenny właśnie zaczął przemawiać do zebranych. - Panie i panowie... - jego wzmocniony głośnikami głos przebił się przez pomruk rozmów. - Jeżeli zechcielibyście zająć miejsca, moglibyśmy przejść do następnego punktu programu. Dyrekcja MARC, zespół złożony z członków zarządów wielkich firm i uniwersytetów, zajęła miejsce przy stole konferencyjnym. Na miejsca pod ścianami powrócili członkowie jeszcze nie do końca ukształtowanego Konsorcjum Badań Stosowanych Notre Dame ND-ARC oraz ważni goście z obu uniwersytetów. Sean Kilkenny czekał z kontynuacją przemowy, aż wszyscy będą gotowi. - Zeszłej jesieni miałem przyjemność spotkać się z naszym gościem, gdy byłem w South Bend na meczu futbolowym pomiędzy Michigan a Notre Dame. Jestem pewien, że niektórzy z tu obecnych byli bardzo zadowoleni z wyniku - przerwał, by mogła przetoczyć się fala śmiechu. - I jestem więcej niż pewny, że są tu też tacy, którzy oczekują rewanżu tej jesieni! - znów zrobił przerwę na śmiechy. Niezależnie od wyniku, spotkanie z Tedem Sandstromem, profesorem fizyki w Notre Dame, zrobiło na mnie znacznie większe wrażenie niż mecz. Drodzy członkowie dyrekcji i szanowni goście: chciałbym przedstawić profesora Teda Sandstroma. Kiedy Sandstrom podchodził do podium z dużą walizką, dyrektor MARC odsunął się na bok. - Są twoi, Ted - powiedział cicho, przypinając fizykowi do klapy bezprzewodowy mikrofon. Sandstrom rozejrzał się po słuchaczach. Dostrzegł wśród nich kilku zamożnych absolwentów i kilku członków zarządu uniwersytetu Notre Dame. Pod ścianą po lewej stronie siedzieli prezydenci obu
uczelni. Poczuł nagły przypływ mdłości, gdy jednak uświadomił sobie, że sytuacja w niczym nie różni się od któregokolwiek z jego wykładów, natychmiast mu przeszły. Miał przekazać tym ludziom nieco wiedzy z zakresu fizyki, a to robił bardzo dobrze. - Dobry wieczór - zaczął spokojnym głosem. - Jak powiedział pan Kilkenny, jestem fizykiem. Dokładniej mówiąc, fizykiem eksperymentalnym, co oznacza, że testuję idee, by sprawdzić, czy działają w praktyce. Wcisnął umieszczony na mównicy klawisz i światła przygasły, po czym na dużym, płaskim wyświetlaczu na ścianie pojawił się symbol jin i jang. - Stwierdzając, że E równa się mc kwadrat, Einstein połączył energię i materię w taki sposób, że jedno i drugie stało się nie do oddzielenia, w pewien sposób wręcz nie do rozróżnienia. Materia jest formą, w jakiej objawia się energia. Jeżeli oznaczymy lewą część tego symbolu jako materię - Sandstrom wskazał na czarne jang - a prawą jako energię, to rejon, który mnie interesuje, znajduje się tutaj. Przeciągnął palcem wzdłuż esowatej linii, oznaczającej granicę między jin i jang. - Tutaj, na granicy między materią a energią, mieści się królestwo fizyki kwantowej. Tutaj rozpadła się klasyczna fizyka Galileusza i Newtona. Matematyczna precyzja, z jaką opisywaliśmy ruch planet, została zdetronizowana przez zasadę niepewności, która zastępuje absolut prawdopodobieństwami. Na tej cienkiej krawędzi rozdział między materią a energią zaciera się. Sandstrom znów dotknął klawisza na mównicy i obraz zamienił się w poziomą siatkę, lekko uniesioną do góry, by zaznaczyć perspektywę. W przypadkowych odstępach czasu po dwie części płaszczyzny zniekształcały się, przy czym jeden kolec wywijał się do góry, a drugi odpływał w przeciwnym kierunku. Zniekształcone miejsca odrywały się jak krople i tworzyły pokratkowane sfery, które przez chwilę się poruszały, po czym były wchłaniane przez płaszczyzny. - Płaszczyzna, którą państwo widzicie na tej ilustracji, reprezentuje stan negatywnej energii. Istnieje on jedynie w próżni, z której usunięto wszelką materię. Teoria kwantowa przewiduje, że w stanie tym zmiany negatywnej energii mogą pozwalać na spontaniczne tworzenie się zarówno materii, jak i antymaterii. - Sandstrom wskazał na pokratkowane sfery. - Teoria ta twierdzi także, że te cząsteczki będą znikać dość szybko, a będąc systemem zrównoważonym, energia sieci będzie zasadniczo zerowa. Dowodzi to jedynie, nawet na poziomie kwanto-
wym, że coś nie może się wziąć z niczego. Pokratkowana płaszczyzna zaczęła się powiększać i zwijać, tworząc w końcu sferę. - Jedna z teorii o powstaniu naszego wszechświata twierdzi, że na samym początku Wielkiego Wybuchu był on w stanie negatywnej energii. Sandstrom zrobił powiększenie pokratkowanej sfery - w jej środku pojawiły się tysiące maleńkich niebieskich i czerwonych pyłków. - Jeżeli powstała taka sama ilość materii i antymaterii, wszystkie nowe cząstki powinny zderzyć się ze swoimi oponentami i unicestwić się nawzajem w wybuchu energii, pozostawiając wszechświat w stanie zero. Czerwone i niebieskie pyłki szybko znikały, a pokratkowana sfera rozpadła się w nicość. - Efekt ten nastąpi jedynie w idealnie symetrycznym wszechświecie. Załóżmy jednak, że nasz wszechświat był asymetryczny i w chwili Wielkie go Wybuchu istniało więcej materii niż antymaterii. Nowa animacja pokazała tysiące kłębiących się czerwonych i niebieskich punkcików, a każde ich zderzenie wywoływało krótki, biały błysk. Po kilku sekundach w sferze pozostały jedynie niebieskie kropeczki. Widok robił się coraz bardziej panoramiczny - sfera rozszerzała się, po czym rozwinęła się w spiralną galaktykę. Potem powoli znów pojawiły się symbole jin i jang. - Jeżeli ta teoria jest trafna, pojawia się następujące pytanie: co sprawiło, że wszechświat stał się asymetryczny, pozwolił na wytworzenie różnej liczby cząsteczek materii i antymaterii? - Sandstrom na chwilę zawiesił głos i rozejrzał się po audytorium. Podejrzewam, że wielu z państwa zastanawia się, do czego dążę podczas tej prezentacji, pozwólcie więc, że cofnę się nieco w czasie. Jedenaście lat temu zaczęliśmy wraz z profesorem Raphaele Paramo badać efekty wpływu silnych pól elektrycznych na całkowitą próżnię. Nasze eksperymenty przyniosły kilka bardzo interesujących wyników. Sandstrom wcisnął klawisz i ekran wypełniło zdjęcie ukazujące spalone i zniszczone laboratorium. - Tu sprawy wymknęły nam się nieco spod kontroli - zażartował. Przez audytorium przeszedł krótki śmiech. - Z obliczeń teoretycznych wynikało, że wyzwalane w tym eksperymencie energie powinny być bardzo słabe, jak jednak państwo widzicie, teoria i praktyka nie szły ze sobą w parze. Kiedy uruchomiliśmy urządzenie badawcze, w
komorze próżniowej wytworzyła się silna energia. Komora pękła i pojawiło się coś, co przypominało piorun kulisty. Spójna kula energii unosiła się przez kilka sekund w powietrzu, po czym wylądowała na panelu służącym do sterowania urządzeniami elektrycznymi. Eksplozja, która nastąpiła, i wynikły w jej efekcie pożar dokonały znaczących zniszczeń w naszym laboratorium. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Przewodniczący Notre Dame kiwnął głową, doskonale bowiem pamiętał ten incydent. - Odbudowaliśmy laboratorium i kontynuowaliśmy analizę różnic po między teorią a praktyką. A oto wynik. Sandstrom wyłączył projektor i znów zapaliło się światło. Podniósł walizkę, postawił ją na stole i wyjął z niej coś, co wyglądało jak trzydziestocentymetrowej średnicy sześciokątna nakrętka, zrobiona z czarnego, matowego metalu. Dziura w środku „nakrętki” była przykryta piętnastocentymetrowej średnicy kopułą z przezroczystego leksanu. Sandstrom postawił urządzenie pionowo, by obecni mogli zajrzeć do wnętrza aparatu. Za leksanem było wyraźnie widać trzy, umieszczone jeden w drugim metalowe pierścienie o złocistej powierzchni. W środku pierścieni znajdowała się niebieskawa, półprzezroczysta kula, przypominająca osadzony w pierścionku klejnot. - Niebieska kula, serce tego urządzenia, jest wewnątrz pusta została opróżniona tak dokładnie, jak na to pozwala współczesna technika. Otaczające kulę pierścienie są zrobione z materiału nadprzewodzącego w temperaturze pokojowej, wyprodukowanego niedawno na Uniwersytecie Stanforda. Pierścienie dostarczają silnego pola elektrycznego, o którym przed chwilą wspominałem. Sandstrom wyjął z walizki dwa niewielkie woltomierze i połączył je szeregowo. - To są standardowe woltomierze, których używamy do pomiaru napięcia prądu wchodzącego i wychodzącego z urządzenia. Kalibracja urządzeń... - zawiesił głos i podłączył przewód, wychodzący z pierwszego woltomierza do gniazdka w ścianie - powinna być identyczna i, jak widzę, tak też jest. Oba woltomierze wskazywały 120 woltów*. Uznawszy, że słuchacze zrozumieli, iż oba woltomierze pracują prawidłowo, Sandstrom wyjął wtyczkę z gniazdka, rozłączył woltomierze i podłączył je do gniazd umieszczonych po przeciwległych stronach obudowy urządzenia. Stanął za stołem, trzymając sznur od pierwszego woltomierza w ręku.
*
Standardowe napięcie w amerykańskiej sieci elektrycznej (przyp. tłum.).
- Zgodnie z pierwszym prawem termodynamiki, całkowita ilość energii wychodzącej z systemu musi być równa całkowitej ilości energii do niego dochodzącej. Zjawisko to jest znane jako zasada zachowania energii, zwana zasadą „nie ma darmowych obiadów”. Jest to prawo ogólnie obowiązujące i zawsze się sprawdzało - do dziś. Sandstrom włożył wtyczkę do gniazda w ścianie. Strzałka pierwszego woltomierza ożyła i wskazała napięcie identyczne z tym, jakie wskazywała poprzednio. Drugi woltomierz wskazywał zero. W urządzeniu poruszył się centralnie położony pierścień - zaczął wirować. Kiedy się rozkręcił, zaczął wirować drugi. A po nim trzeci. Wirowanie pierścieni stwarzało wrażenie, jakby niebieskawa kula unosiła się w złotej mgiełce; po chwili zaczęły wystrzeliwać w jej wnętrzu iskry. Iskier było coraz więcej, stawały się coraz intensywniejsze - aż próżnia wewnątrz niebieskawej sfery wypełniła się jaskrawo świecącą energią. Obecni zaczęli zasłaniać oczy przed blaskiem, a Sandstrom wyjął z walizki czarną osłonę leksanowej kopuły i zakrył ją. - Fakt, robi się dość jasno - powiedział współczująco do mrugających oczami obserwatorów. - Proszę spojrzeć na woltomierz mierzący napięcie wychodzące. Kilku członków dyrekcji MARC wstało i przysunęło się bliżej, by przyjrzeć się woltomierzowi. - Czy on prawidłowo wskazuje? - spytał inżynier elektryk, który zbił majątek w przemyśle komputerowym. - To niemożliwe... - powiedziała inna osoba, nie wierząc własnym oczom. - Dokładnie to samo powiedziałem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem wskazania. Energia wychodząca jest prawie dwa tysiące razy większa niż energia dochodząca. Ponieważ jestem przekonany, że energii nie da się stworzyć ani zniszczyć, jedynym wnioskiem, jaki mogę wyciągnąć jest ten, że to urządzenie jest kranem, który został odkręcony przez energię, której użyłem do stworzenia silnie asymetrycznego pola energetycznego i leje się z niego energia pochodząca z jakiegoś innego źródła. Pomieszczenie wypełniły niezliczone głosy, zaczęto zasypywać Sandstroma pytaniami. Uderzyła w niego podobna do potężnego przyboju fala - zwykle zachowujący się dyplomatycznie ludzie nauki próbowali pojąć znaczenie tego odkrycia. Przytłamszony chaosem, który zaczął ogarniać salę konferencyjną, Sandstrom spojrzał na Seana Kilkenny'ego z niemą prośbą o pomoc. Kilkenny, weteran
posiedzeń zarządów, szybko chwycił mikrofon. - Gdy profesor Sandstrom ostatecznie wyjaśni, na czym właściwie polega jego odkrycie - powiedział głośno fundator MARC, wymuszając uwagę audytorium - prawdopodobnie otrzyma Nagrodę Nobla. Do tego czasu zmieni ono dosłownie wszystko. Technologia kwantowa nieodwołalnie zmieni krajobraz gospodarczy Ziemi. Mały rozmiar i waga ogniw kwantowych - w stosunku do dostarczanej przez nie energii - da wreszcie silnikom elektrycznym taki stosunek mocy do wagi, że zdobędą przewagę nad silnikami spalinowymi. Kiedy producenci zaczną ją wykorzystywać, przewaga ta spowoduje rewolucję w transporcie oraz panikę w przemyśle paliw pochodzenia mineralnego, który zacznie szukać sposobów odzyskania straconego terenu. Przemiana technologiczna o takim zakresie miała ostatni raz miejsce prawie sto lat temu, kiedy niewielkie i wydajne silniki spalinowe wyparły konia i wóz konny. Słuchacze, powiązani z Wielką Trójką producentów samochodowych oraz z przemysłem naftowym, nerwowo przytaknęli. - Te gałęzie przemysłu są doskonale rozwinięte i mają bardzo mocną pozycję, posiadają także duże zasoby finansowe. Być może przychodzący znikąd wynalazca mógłby zabawić się w Dawida i Goliata z koncernami pokroju General Motors, bitwa byłaby jednak ciężka, gwałtowna i krwawa. Choć lubię stawiać na słabszego w walce, której wynik wydaje się przesądzony, zdaję sobie sprawę, że młoda firma dysponująca technologią, która może zmienić tak wiele w naszym świecie, mogłaby wywołać globalną wojnę ekonomiczną. Załamanie się azjatyckich rynków finansowych i rosyjskiego pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku byłoby niczym w porównaniu z nagłym załamaniem się przemysłowych filarów, wspierających nasz współczesny świat. Sean Kilkenny zawiesił głos, by ostatnie zdania dotarły do uciszonego już audytorium i obserwował twarze ludzi, z których wielu znał osobiście i szanował. - Trzeba przyznać profesorowi Sandstromowi, że nie jest naukowcem zamkniętym w wieży z kości słoniowej. Dba o wpływ, jaki jego odkrycie mogłoby mieć na życie milionów ludzi, a jego troska jest uzasadniona. Sposób, w jaki technologia kwantowa zostanie udostępniona światu, stanowi prawdziwy dylemat. - Sean Kilkenny zrobił dramatyczną przerwę, po czym uśmiechnął się. - Równocześnie jednak stanowi dla nas wyjątkową szansę. Ci z państwa, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że wierzę w koncepcję MARC absolutną konieczność przerzucania pomostów pomiędzy światem
badań akademickich a produkcją przemysłową. Właśnie tym zdecydowałem się zająć po przejściu na emeryturę i promuję tę sprawę z zażartością ewangelickiego kaznodziei podczas krucjaty. - Amen, bracie Kilkenny! - krzyknął jeden z dyrektorów. - Amen, tak jest. Nie przedstawiłem państwu profesora Sandstroma przypadkowo. - Sean podszedł do katolickiego księdza, siedzącego obok przewodniczącego Uniwersytetu Stanu Michigan. Ojciec Joseph Blake, przewodniczący Notre Dame, wie, co osiągnęliśmy dzięki MARC i jest bardzo zainteresowany przeniesieniem naszej koncepcji na swój teren. Oczywiście, zgodziłem się pomóc w tym na wszelkie możliwe sposoby. Owoce naszej wstępnej dyskusji są dwojakie. Po pierwsze, Konsorcjum Badań Stosowanych zaczęło dziś rano oficjalną działalność. Rozległy się uprzejme oklaski dyrekcji MARC, gratulującej kolegom z ND-ARC. - Po drugie, jako rzecznik dyrekcji MARC uzyskałem od Suzanne Tynan, mojej szanownej koleżanki z ND-ARC, która pełni tę samą funkcję, formalną propozycję zawiązania spółki, której zadaniem byłoby opatentowanie wszelkich zastosowań kwantowego ogniwa Sandstroma, jakie uda nam się wymyślić, oraz sprzedawanie licencji na nie wszystkim tym, którzy uważają, że umieliby je wykorzystywać. Krótko mówiąc, koledzy z South Bend poprosili nas o współpracę przy dysponowaniu własnością intelektualną, która może się dla obecnego stulecia okazać tym, czym dla ubiegłego były światło elektryczne, silnik spalinowy oraz mikroprocesor. Cisza, która trwała przez chwilę po oświadczeniu Kilkenny'ego stała się wspomnieniem, zniknęły też jakiekolwiek pozory procedur parlamentarnych. Dyrekcja MARC zarzuciła mówcę pytaniami. - Jak to ma się odbywać? - Sean, o jakiego typu zobowiązania może chodzić? - Czy mamy jakiś projekt? Sean odwrócił się w kierunku Sandstroma, Paramo, Nolana i Kelsey i uśmiechnął się. Żył dla takich chwil jak ta. - Panno Quinn - powiedział na tyle głośno, by przebić się przez skierowany ku niemu grad pytań. - Czy mogłaby pani rozdać prospekty omawiające nasze przedsięwzięcie? Loretta Quinn, zaufana asystentka Kilkenny'ego od ponad trzydziestu lat, skinęła głową i szybko obeszła stół konferencyjny, podając każdemu z dyrektorów zapieczętowaną i opatrzoną numerem paczkę dokumentów. - Z uwagi na rodzaj informacji zawartych w tych paczkach,
uważam za swój obowiązek przypomnieć, że sprawa jest poufna, a przedwczesne ujawnienie czegokolwiek, co zawierają te materiały, spowoduje działania prawne, porównywalne z gniewem Boga. Aby odpowiedzieć na kilka z państwa pytań, mogę wyjawić; że wraz z ND-ARC podpisaliśmy list intencyjny. Mamy trzydzieści dni na przejrzenie ustaleń, które zaproponowaliśmy, i wygładzenie wszelkich niedociągnięć. Na czas, kiedy będziemy dyskutować o procentach i przecinkach, udzieliłem ND-ARC pozwolenia na korzystanie z niektórych naszych zasobów. Jeżeli po upływie wspomnianych trzydziestu dni postanowimy nie realizować proponowanego przedsięwzięcia, wszystkie materiały zostaną zwrócone i ND-ARC zrekompensuje nam koszty wszystkiego, z czego w tym okresie skorzystał. Odpowiedzi na większość państwa pytań powinny znajdować się w prospekcie, który radzę dokładnie przeczytać. Krótko mówiąc, to odkrycie... - wskazał ręką na cicho pracujące urządzenie Sandstroma - to przyszłość. Proponuję, byśmy odroczyli dalszą dyskusję na ten temat i dodali ją jako nowy punkt do porządku obrad zamkniętego posiedzenia dyrekcji, które ma się odbyć w przyszłym tygodniu. - Popieram! - zawołała Diana LaPointe, szanowana prawniczka specjalizująca się w prawie patentowym i ochronie praw autorskich. - Czy wszyscy się zgadzają? - Tak jest! - jednogłośnie odparli dyrektorzy. - Wniosek został przyjęty i uważam niniejsze spotkanie za zakończone. Dziękuję wszystkim za przybycie. Zaczęto wstawać, członkowie dyrekcji chowali zapieczętowane dokumenty do teczek z taką starannością, jakby mieli do czynienia z oryginałem Konstytucji. Nolan, Kelsey i Paramo przeszli bliżej Sandstroma, który, pod uważnym okiem Seana, ostrożnie pakował do walizki swój sprzęt. - A zatem, Sean - co dalej? - spytał fizyk, kiedy zamknął paski na walizce. - Wrócisz do pracy. Przez cały następny tydzień dyrektorzy będą trawić to, co im przekazaliśmy. Podejrzewam, że podczas spotkania w przyszłym tygodniu będzie niezły kocioł. Wątpię, byśmy potrzebowali całych trzydziestu dni na podjęcie decyzji. Umowa jest zbyt interesująca, by ją odrzucić. À propos, Nolan... - Sean odwrócił się w stronę syna. - Teraz już oficjalnie: jesteś koordynatorem projektu Kwant. Twoim pierwszym zadaniem jest przeniesienie laboratorium Teda poza teren kampusu. - Mam nadzieję, że do jakiegoś większego pomieszczenia -
wtrącił Sandstrom. - Trochę większego - potwierdził Nolan. - Ale nieco miejsca zajmą związane z twoją pracą działania handlowe i promocyjne. Po tym, jak wynalazłeś nowy sposób na drukowanie pieniędzy, będziesz potrzebował czegoś, by je gromadzić, liczyć i przechowywać. - Co z lunchem w przyszły wtorek? - spytała LaPointe, patrząc w kalendarz. - Jestem wolny - odparł Conrad Evans. - W południe w Gandy Dancer? - Może być. Wpisali w kalendarze termin spotkania. - No to do zobaczenia we wtorek. - LaPointe uśmiechnęła się, zasunęła suwak oprawionego w skórę notesu i poszła. Evans wsunął do wewnętrznej kieszeni dwurzędowej marynarki cienką książeczkę i podniósł aktówkę. Rozglądał się przez chwilę po sali. Zauważył atrakcyjną brunetkę w dopasowanym lnianym kostiumie. Dla Evansa - od dawna rozwiedzionego pracoholika z lekką nadwagą - doktor Oksana Zoszczenko była jak powiew świeżego powietrza. Z wykształcenia chemiczka, Zoszczenko dość wcześnie odkryła, że jej prawdziwym powołaniem jest administracja. Jej wrodzona inteligencja szła w parze z wyszkolonym zmysłem dyplomatycznym i była uważana za główny powód szybkiego awansu na najwyższy poziom Rosyjskiej Akademii Nauk. Wśród tych, których przyćmiła, krążyły plotki, że niemal pionowy wzlot Zoszczenko ma źródło w jej atutach cielesnych oraz chętnym ich używaniu w rozwoju kariery. - No i co, Oksano? Co sądzisz? - spytał Evans, podchodząc do seksownej brunetki. - To było dość oświecające - powiedziała. Ukraiński akcent był ledwie wyczuwalnym echem czegoś zarówno obcego, jak i egzotycznego. - Bardzo dyplomatyczna wypowiedź. Zazwyczaj posiedzenia dyrekcji są okropnie nudne. Ten zaskakujący pokaz na końcu nieco je ożywił. Ach! Obawiam się, że muszę cię poprosić, byś nikomu nie wspominała o prezentacji Sandstroma. Przynajmniej do czasu opublikowania wyników tych badań. Jest to zawarte w umowie o zachowaniu dyskrecji, którą podpisałaś. - Byłam naukowcem na długo przedtem, nim zostałam biurokratą, rozumiem więc, co znaczy zachować dyskrecję wobec czyichś badań. Obiecuję, że z nikim nie będę omawiać tego, co tutaj widzia-
łam. - Dziękuję i jeszcze raz przepraszam. Nie mogłem wymigać się od udziału w tym spotkaniu, a nie chciałem cię zostawiać na dwie godziny w holu. Dzięki za cierpliwość. - Twoje przeprosiny są zbędne, Conradzie - odpowiedziała spokojnie Oksana. - To spotkanie było naprawdę pouczające. Nasza gospodarka i sposób myślenia znacznie różnią się od waszych. Mamy wielu błyskotliwych naukowców, podobnych do tego Sandstroma. Brak nam jednak umiejętności transferowania wyników badań do naszego przemysłu. Nie majak kapitalizować innowacje. To konsorcjum to znakomity pomysł - jeden z wielu, jaki zabiorę stąd, wracając do Moskwy. - Cóż, zatem jako członek zarządu tego uniwersytetu cieszę się, że twoja wizyta okazała się produktywna - odpowiedział kurtuazyjnie Evans i popatrzył na zegarek. - Jeśli masz ochotę, możemy jeszcze zjeść coś przed twoim wyjazdem. - Chętnie - odparła Zoszczenko. - Lot do Moskwy trwa długo, a jedzenie w samolotach jest takie sobie.
Rozdział 2 7 czerwca Moskwa oty długodystansowe, nawet w pierwszej klasie, powodowały zawsze, że Oksana Zoszczenko czuła się obolała i wyczerpana. Poprzedniego wieczoru z lotniska Szeremietiewo-2 pojechała natychmiast do mieszkania i padła na łóżko. Spała do późna, potem poszła do ekskluzywnego salonu piękności na masaż, do fryzjera i manikiurzystki, by jak najlepiej wyglądać na popołudniowym spotkaniu. Czując się przywrócona do życia, prowadziła teraz swoje białe bmw wzdłuż Prospektu Kosygina i dalej na południowy zachód, aż do lesistej okolicy pod Moskwą, zwanej Worobiowe Góry. Zjechała z głównej drogi i skierowała się w aleję, pomiędzy dwa szpalery drzew, za którymi wznosił się niemal trzymetrowy mur. W regularnych odstępach w murze znajdowały się bramy i stróżówki, przy których decydowano, czy wpuścić przybysza na wypielęgnowane trawniki i pozwolić mu się zbliżyć do posiadłości. Choć na pozór wyglądały na budowle sprzed rewolucji, większość
L
wspaniałych rezydencji w Worobiowych Górach zbudowano w czasach stalinowskich dla uprzywilejowanych członków klasy rządzącej. Z tych samych wzgórz komunistyczne karabiny strzelały podczas rewolucji październikowej do oddziałów rządu tymczasowego. Droga wiła się po pagórkowatym terenie. W końcu Zoszczenko dotarła do celu: dużej, piętrowej posiadłości, należącej niegdyś do najdłużej zasiadającego w Biurze Politycznym działacza komunistycznego. Nowy wiatr, wiejący przez Rosję, sprawił że imponująca konstrukcja z rzeźbionego kamienia i cegły, była teraz siedzibą Wiktora Iwanowicza Orłowa, założyciela VIO FinProm-u i najbogatszego bizniesmiena w kraju. Oksana Zoszczenko zatrzymała się przed bramą i odczekała, aż dobrze ubrany i równie dobrze uzbrojony strażnik sprawdzi, czy jej nazwisko znajduje się na liście osób mających pozwolenie na wjazd. Po szybkim, ale uważnym przejrzeniu wnętrza bmw - podkładane przez konkurencję w interesach bomby nie były w Moskwie czymś niezwykłym - strażnik machnął, by wjeżdżała. Pojechała brukowanym podjazdem i zatrzymała się przy bogato zdobionym, podpartym kolumnami frontem budynku. Kiedy stanęła, pojawiło się dwóch kolejnych, równie eleganckich ochroniarzy. Tak jak ich kolega przy bramie byli uzbrojeni. Z ucha każdego z nich zwisał przewód w cielistym kolorze, który znikał za kołnierzykiem koszuli. Jeden ze strażników z kurtuazją otworzył przed nią drzwiczki. - Dziękuję - powiedziała Zoszczenko i wysiadła. Przeszła dwa metry, po czym tak jak robiła to już wiele razy przedtem, zatrzymała się. Znała procedurę i ponieważ była ona niezbędna, nie czuła ani strachu, ani irytacji. Drugi ochroniarz grzecznie się uśmiechnął i szybkimi ruchami okrążył jej ciało czujnikiem wykrywacza metalu. - Witamy po powrocie, doktor Zoszczenko - powiedział ochroniarz i wyłączył aparat, zadowolony, że niczego nie znalazł. Osobiste bezpieczeństwo było sprawą życia i śmierci dla tych, którym udało się wykopać spod gruzów upadłego Związku Radzieckiego i zbudować własne imperia finansowe. Wodzem dla tych ludzi oligarchów Nowej Rosji - był Wiktor Iwanowicz Orłow. Kiedy Zoszczenko wchodziła granitowymi schodami prowadzącymi do frontowego wejścia, obserwowały ją dyskretnie rozmieszczone kamery. Dzięki temu, gdy tylko znalazła się przy masywnych drzwiach, usłużnie otworzył je lokaj. - Dziękuję, Anatolij - powiedziała i weszła do bogato zdobio-
nego holu. - Jest w swoim gabinecie - odparł lokaj. - Towarzyszyć pani na górę? Zoszczenko odprawiła go machnięciem ręki i powiedziała: - Znam drogę. Weszła po schodach, które wyginały się w łuk wiodący na piętro. Przez okrągłą szybę z rżniętego szkła w okrągłym oknie tuż przy górnym podeście schodów wpadało jasne światło. Skręciła w lewo i poszła szerokim korytarzem, mijając po drodze imponującą galerię oryginalnych dzieł rozmaitych mistrzów - każde z nich osiągnęłoby na aukcjach cenę w milionach dolarów - w kierunku dwuskrzydłych drzwi. Kiedy się przy nich znalazła, rozległo się ciche buczenie elektroniczne i szczęknięcie otwieranych blokad. Chwyciła dwie srebrne gałki i pchnęła drzwi - doskonale wyważone, choć niemal trzymetrowej wysokości skrzydła otworzyły się przed nią bez trudu. - Doktor Zoszczenko... witamy z powrotem. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna? - spytała grzecznie Irena Czerny, kiedy Zoszczenko weszła do przedpokoju. Czerny była drobną kobietą tuż po trzydziestce, atrakcyjną w wyrafinowany klasyczny sposób. Orłow miał wyczucie piękna zarówno w sztuce, jak i w przypadku kobiet - i otaczał się najlepszymi okazami jednego i drugiego. Zoszczenko nie miała pojęcia, czy Czerny wykonywała dla swego pracodawcy jakieś usługi natury intymnej. Miała jednak nadzieję, że człowiek o inteligencji Orłowa wie, iż nie wolno przekroczyć tej właśnie granicy z kobietą zajmującą kluczowe stanowisko w jego imperium biznesowym. - Podróż przebiegła dobrze, Ireno - odparła Zoszczenko jak najogólniej. - Miło, że pytasz. Może mnie teraz przyjąć? - Wiktor wie, że pani przyszła, ale właśnie rozmawia z Zurychem. To nie powinno długo potrwać. Czerny spojrzała na stojącą na jej biurku centralkę telefoniczną. Kiedy jedno ze światełek zgasło, powiedziała: - Teraz mogę panią wprowadzić. Zoszczenko minęła rzeźbione biurko, za którym siedziała Czerny i poszła za nią w stronę drzwi z matowego szkła, które prowadziły do gabinetu Orłowa. Czerny przekręciła obie srebrne gałki, odsunęła się na bok, by Oksana mogła wejść, po czym zamknęła drzwi. Gabinet zajmował ponad pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni piętra. Przez szereg panoramicznych okien, których szyby zastąpiono trzycentymetrowymi płytami Armorlite, Orłow miał pełen widok na rzekę Moskwę i znajdujący się na jej drugim brzegu park
Łużniki. Daleko po prawej widać było wieże i złocone kopuły Kremla. Pod ścianą naprzeciwko wejścia, w centrum gigantycznego pomieszczenia, stało potężne inkrustowane biurko, którego blat zrobiono z płyty wypolerowanego, białego marmuru. Za tą wyspą z drewna i kamienia stał Orłow i przyglądał się informacjom finansowym, wyświetlonym na cienkim, ciekłokrystalicznym monitorze. Miał na sobie szyty na miarę czarny garnitur, który podkreślał jego wysportowaną sylwetkę. Jego siwiejące, płowe włosy były krótko ostrzyżone - nie z powodu zamiłowania do takiego stylu, lecz dla wygody - fryzura podkreślała jednak otaczającą go aurę dokładności i dyscypliny. - Oksano, moja kochana... wróciłaś do mnie... Orłow wyszedł zza biurka i przywitał Zoszczenko serdecznym uściskiem i pocałunkiem w policzek. Zoszczenko odwzajemniła uścisk, po czym przesunęła dłonie wzdłuż pleców Orłowa, zatrzymując je na pośladkach. Przyciągnęła go mocno do siebie i pocałowała z celową intensywnością. Zanim oderwali się od siebie, by zaczerpnąć tchu, minęło parę minut. - Tęskniłam za tobą, Wiktorze - powiedziała miękko Oksana. - Zauważyłem - odpowiedział Orłow, z rumieńcem na twarzy. Pięćdziesięciotrzyletni Wiktor Orłow był bezdyskusyjnie jednym z najpotężniejszych ludzi w Rosji. Od upadku komunizmu były rządowy analityk handlowy zebrał fortunę ocenianą skromnie na niemal piętnaście miliardów dolarów. Wykorzystując kontakty z ludźmi na wysokich stanowiskach w międzynarodowej finansjerze, założył pierwszy rosyjski prywatny bank i, mając za plecami jego wsparcie, ruszył do szturmu na rosyjski przemysł. Szybko uzyskał kontrolę nad przeszło dwudziestoma państwowymi dotąd przedsiębiorstwami. Prowadził interesy w sektorach bankowym, wydobywczym, naftowo-gazowym, lotniczym, transportu morskiego, telekomunikacyjnym, nieruchomości oraz w mediach. Kolejne rosyjskie kryzysy gospodarcze jedynie wzmocniły jego pozycję, doprowadziły bowiem do upadku oligarchów mniejszego kalibru. - Wciąż fantazjuję na temat twojego biurka, Wiktorze... Orłow spojrzał na nieskazitelną marmurową płaszczyznę, czując, że wyobraźnia płata mu figla. - Niestety, dziś nic z tego nie będzie - odparł. - Usiądźmy i napijmy się herbaty. Opowiesz mi, co sprowadziło cię tutaj tak nagle. Irena powiedziała, że wspomniałaś o jakiejś sprawie związanej z interesami, o której chcesz porozmawiać.
Usiedli na kanapie pod oknem z widokiem na Leninski Prospekt i park za nim. Na niskim stoliku przed nimi stał srebrny komplet do herbaty. Orłow napełnił dwie filiżanki, podczas gdy Zoszczenko spróbowała zebrać myśli. - Wiktorze, przez minione dziesięć lat dostarczałam ci istotnych informacji na temat przemysłu państwowego i surowców naturalnych. Uważam, że byłam dobrze za to wynagradzana i nie narzekam na ten układ - powiedziała. Orłow popijał herbatę i uważnie ją obserwował, gdy mówiła. Dzięki stanowisku w Akademii Nauk Oksana poinformowała go w ciągu ostatnich lat o wielu wydarzeniach, które pomogły mu stworzyć prywatne imperium. W zamian za to uczynił z niej multimilionerkę. - Podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych odkryłam coś, co stanowi okazję nieporównywalną z czymkolwiek, co dostarczałam ci wcześniej. Poznałam fizyka, który zmieni oblicze świata. Nazywa się Ted Sandstrom. Orłow nie odezwał się ani słowem, gdy Zoszczenko opisywała przebieg pracy Sandstroma i jego mechanizm energii kwantowej. Dar pamięci fotograficznej pozwalał Zoszczenko opisać nawet najdrobniejsze szczegóły tego, co widziała na spotkaniu dyrekcji MARC. Tempo opowieści rosło wraz z jej podnieceniem i po mniej więcej dwudziestu minutach dobrnęła do końca, niemal bez tchu. - To znaczy, że któregoś dnia w ciągu następnego miesiąca konsorcja z Michigan i Notre Dame połączą siły, by zająć się stosowaniem tej technologii? - zapytał Orłow. - Zgadza się. - I jak na razie nie opublikowano żadnego artykułu na ten temat ani nie złożono wniosków patentowych? - Tak jest - potwierdziła Oksana. - Prawnicy zaczną pracować nad wnioskami patentowymi pod koniec lata. Wniosek o opatentowanie pierwotnego urządzenia zostanie złożony na jesieni, kiedy Sandstrom wprowadzi swoje urządzenie do użytku w praktyce. Zarówno on, jak i oba konsorcja chcą zachowywać w tej sprawie daleko posuniętą dyskrecję. Mają ku temu uzasadnione powody. - To znaczy, że o pracy Sandstroma wie bardzo niewiele osób? spytał Orłow. - Moim zdaniem nie więcej jak trzydzieści. Jednak jedynie Sandstrom i jego pomocnik Paramo wiedzą, jak skonstruować mechanizm energii kwantowej. - Jaką wartość ma twoim zdaniem praca Sandstroma?
- Nie jest to pole naftowe ani kopalnia diamentów, Wiktorze powiedziała z wahaniem Oksana. - Mamy do czynienia z całkiem nową gałęzią przemysłu, który lada chwila się narodzi. Przemysłu z wielomiliardowym potencjałem. Oba konsorcja planują zostać położną i strażnikiem rodzącej się technologii, ale jak mówią sami Amerykanie: „posiadanie to dziewięćdziesiąt procent prawa”. Jeżeli któryś z pracujących w twoich firmach naukowców jako pierwszy ogłosi o tym odkryciu, technologia będzie należała do ciebie. Uważam, że jeżeli zadziałasz szybko, kryją się w tym pewne możliwości. Orłow przez kilka minut siedział w milczeniu, rozważając to, co powiedziała Zoszczenko i rozpatrując możliwe rozwiązania. - To mogłoby się udać - stwierdził w końcu. - Potrzebuję jednak dobrego fizyka, kogoś, kto byłby w stanie zrozumieć tę kwantową technologię. Mam na obrzeżach Moskwy budynek, który powinien być odpowiedni do takiego przedsięwzięcia. - Wyciągnął rękę za oparciem kanapy i wcisnął klawisz stojącego na stoliku interkomu. Ireno, chciałbym, żebyś odwołała wszystkie moje spotkania do końca tygodnia. - Tak jest, proszę pana - odpowiedział głos Czerny. - Chcę też, byś zadzwoniła do Dymitra Leskowa. Powiedz mu, żeby natychmiast się tu zjawił. Niech kucharz przygotuje kolację na trzy osoby i przyniesie ją do mojego gabinetu będę dziś pracował do późna.
Rozdział 3 23 czerwca South Bend, stan Indiana o jest, do cholery?! - zaklął kierowca półciężarówki, widząc we wstecznym lusterku na drzwiach migające niebieskie światło. - Jakiś problem, Jimbo? - spytał siedzący obok niego chudy młodzieniec. - Tak. Gliny. - Chrzanisz. Jechałeś za szybko? - spytał trzeci mężczyzna z ławki z tyłu. - Nie sądzę. Tu są takie dziury, że gdybym jechał choć dychę ponad ograniczenie, stracilibyśmy wszystkie zęby. Pewnie wystawił za mało mandatów, a jesteśmy na drodze jedyni. Kierowca ostrożnie zjechał na pobocze dwupasmowej wiejskiej
C
drogi, wrzucił luz i włączył światła awaryjne. Za ciężarówką zatrzymał się biały nieoznakowany Chevrolet. Wysiadł z niego umundurowany policjant stanowy. Kierowca ciężarówki obserwował w lusterku podchodzącego powoli funkcjonariusza. - Wygląda na twardziela, Jimbo - powiedział siedzący przy kierowcy chudzielec. Wykręcał szyję, by popatrzeć w lusterko. - Kawał drania... - odparł z niepokojem kierowca, którego puls wyraźnie przyspieszył. - Jego partner podchodzi od mojej strony - oznajmił trzeci pasażer. - Wygląda identycznie. Zaczęli chyba klonować gliniarzy. Pierwszy z policjantów stanął przy oknie kierowcy. - Proszę o prawo jazdy i dowód rejestracyjny - powiedział znudzonym tonem człowieka posiadającego władzę. - O co chodzi, panie władzo? - spytał kierowca, podając dokumenty. - Rutynowa kontrola. Czy mogliby panowie wysiąść? Policjanci cofnęli się, cały czas jednak trzymali dłonie na kaburach pistoletów. Kierowca zgasił silnik i wysiadł po swojej stronie, pozostała dwójka - po prawej. - Proszę przejść na drugą stronę samochodu - powiedział policjant stojący przy kierowcy, sugerując, że ma on iść pierwszy. Kiedy doszli do pozostałej dwójki, przy której stał drugi policjant, dodał: Proszę otworzyć samochód. - Nie ma sprawy - kierowca ciężarówki odblokował boczne drzwi. - W środku nie ma nic poza naszymi wózkami i kilkoma matami. Jedziemy właśnie do klienta. - Odsunął szeroko drzwi. - Widzi pan: jak mówiłem. - Pozwolę sobie sam to osądzić - surowo stwierdził policjant. Proszę wejść do środka. Wszyscy. Trójka mężczyzn jęknęła w proteście, weszła jednak do ciężarówki. Od razu zaczęli się pocić - zarówno z nerwów, jak i z panującego w zamkniętym wnętrzu gorąca. Obserwowali wchodzących za nimi policjantów. - Rozejrzyj się - powiedział starszy rangą policjant do swojego kolegi. Młodszy policjant poszedł na przód ładowni i zaczął grzebać w stercie pikowanych mat. - Czego szukacie? - spytał kierowca. - Narkotyków. Dostaliśmy informację, że miejscowy diler używa ciężarówek do przeprowadzek. Dokąd jedziecie? - Do Notre Dame. Mamy przeprowadzać laboratorium jakiegoś
gościa do parku badawczego poza kampusem. - No i jak? - spytał policjant swojego partnera. - Czysto. Policjant skinął głową. - To wszystko? - spytał z nadzieją kierowca. - Jeszcze tylko jedno. Policjant błyskawicznym ruchem wyciągnął broń. - Boże, nie! - krzyknął kierowca. Policjant dwa razy strzelił w czoło chudemu mężczyźnie; dziewięciomilimetrowe pociski z jego glocka z tłumikiem wyrwały w potylicy wielką dziurę, z której bryznęły krew, odłamki kości i poszarpane strzępy mózgu, znacząc metalową ściankę samochodu nieregularną plamą, jak z testu Rohschacha. Potem przesunął lufę w prawo, namierzył kolejny cel i znów dwa razy wystrzelił - pomiędzy oczy kierowcy. Młodszy policjant zastrzelił trzeciego robotnika. Obaj mężczyźni przysunęli się tuż do zastrzelonych. Cała trójka leżała cicho i spokojnie, uciekały z nich ostatnie oznaki życia. - Gotowe - oznajmił Dymitr Leskow. - Paweł, idź po resztę. - Tak - Paweł wyskoczył z ciężarówki. Był w połowie drogi do nieoznakowanego chevroleta blazera niebieskie światła na jego dachu cały czas migały - kiedy otworzyły się tylne drzwi i wysiadło trzech ludzi ubranych w takie same brązowe kombinezony jak zabici pracownicy firmy przewozowej. Szybko wyładowali trzy pomarańczowe plastikowe beczki w obudowach, trzy żółte latarnie błyskowe na baterie, jakich używa się do zabezpieczania miejsca wypadku, zwój dużych szarych mat i trzymetrowy, szary obiekt przypominający gigantyczną parówkę, wzdłuż którego w regularnych odstępach napisane było PIG. Paweł złapał „parówkę”, wziął z blazera dużą torbę i wrócił za pozostałymi do furgonetki. - Daj torbę - zawołał Dymitr ze środka. - Potem daj PIG-a Wani. Paweł rzucił torbę starszemu bratu do środka półciężarówki, po czym uniósł jeden koniec „parówki”. Kiedy wsuwał przedmiot do wnętrza furgonetki, chropawy materiał PIG-a drapał go w szyję i bark. - Szybko, Jurij! - rzucił Wania, wciągając całego PIG-a do wnętrza. - Zatrzymaj krew, zanim zaleje całą podłogę. Jurij kiwnął głową i położył PIG-a na podłodze - jako zaporę przed rozlewającą się powoli kałużą krwi. Wania rozerwał zwój mat i rozłożył na ciemnoczerwonej cieczy cienką, szarą, pikowaną w prostokąty tkaninę. Tak samo jak PIG, maty natychmiast zaczęły wchłaniać krew. Piąty mężczyzna, Josif, ustawił w samochodzie plastikowe beczki
- otworem do góry. - Klucze? - spytał Dymitr. - Mam - odparł Josif, klepiąc się po kieszeni. Dymitr i Paweł złapali ciało chudego robotnika za ręce i nogi i zanieśli do pierwszej beczki. - Przytrzymaj beczkę, Josif! - warknął Dymitr, kiedy zaczęli wpychać ciało do środka. Unieśli trupa za ręce i nogi, położyli pośladkami na otworze, zgięli go wpół i opuścili. Kiedy spadł na dno, ostrożnie wepchnęli kończyny, aż ciało zniknęło w pomarańczowym pojemniku. Powtórzyli operację jeszcze dwa razy, podczas gdy Jurij i Wania zmywali podłogę i ściany matami absorpcyjnymi. Nasiąknięte krwią, natychmiast przyciągnęły muchy. Dymitr spojrzał na zegarek. - Zwijamy się. Pozostali skinęli głowami i szybko zaczęli kończyć swoją robotę. Dymitr i Paweł ściągnęli policyjne mundury i wcisnęli je do jednej z beczek. - Masz - powiedział Dymitr, rzucając bratu nowe ubranie, wyjęte z torby. Paweł założył na potężny tors ciasną roboczą koszulę, po czym przyjrzał się wyszytemu na lewej piersi logo firmy. - Czuję się, jakbym został zdegradowany - stwierdził ze śmiechem. Kiedy uznali, że wnętrze jest czyste, poplamione maty i „parówka” powędrowały do beczek. Josif zamknął je grubymi, plastikowymi denkami. Mężczyźni ostrożnie poprzewracali beczki do góry nogami i choć ciała zabitych załomotały w środku, zamknięcia bez trudu wytrzymały ich ciężar. Jurij i Wania wyskoczyli na zewnątrz i zaczęli odbierać beczki od Pawła i Josifa. Kiedy Paweł i Josif wysiedli z furgonetki, Dymitr podał im trzy migające lampy i torbę z dwoma glockami. Wyskoczył i zamknął boczne drzwi ciężarówki. Pomiędzy blazerem i półciężarówką ludzie Dymitra ustawili beczki na brzegu wielkiej dziury w drodze, tuż przy poboczu. Na beczkach umieścili światła ostrzegawcze. - Jedziemy - oznajmił Dymitr, uśmiechając się. Beczki do czegoś się jednak przydadzą.
Rozdział 4 23 czerwca South Bend, stan Indiana olan Kilkenny i Ted Sandstrom stali oparci o ścianę, tuż obok wielkiego okna, podczas gdy robotnicy wywozili z niemal pustego laboratorium kolejny wózek pełen kartonowych pudeł. Z korytarza dobiegały odgłosy żywej wymiany zdań, którą prowadzili Kelsey i Paramo. Stawały się coraz wyraźniejsze wraz ze zbliżaniem się dwójki dyskutantów. - Jakiś problem, Kelsey? - spytał Nolan. - Tylko przyjazna dyskusja. Paramo uśmiechnął się. - Debatowaliśmy z Kelsey nad niedawną pracą Gutha o teorii fałszywej próżni. - Teorii fałszywej próżni? - zdziwił się Nolan. - Niemal boję się zapytać, o co chodzi. - To jedna z nowszych teorii, próbująca wyjaśnić, jak tworzy się wszechświat - wyjaśniła Kelsey. Nolan uniósł ręce w obronnym geście, jakby chciał nie dopuścić do siebie dalszych wyjaśnień. - Przestań natychmiast! Jeszcze boli mnie głowa od wczorajszej dyskusji o M-branach i jedenastowymiarowych wieloświatach. - O rany! - prychnął Sandstrom ze śmiechem. - Hej, Raphaele, czy robotnicy zabrali pudła z twojego gabinetu? - Wszystko pojechało ostatnim transportem - odparł Paramo. Kelsey popatrzyła na stojącą u stóp Nolana torbę-lodówkę. - Zostało coś do picia? - Jest jeszcze puszka dietetycznej coli podpisana twoim nazwiskiem. Kelsey wyjęła z topiącego się lodu puszkę i usiadła na stole laboratoryjnym. - Jak długo to jeszcze potrwa? - Niedługo. Zostały już tylko te dwie skrzynie. Do parku badawczego jedzie się krótko - odparł Nolan, sprawdzając w myśli listę czynności, jakie mieli wykonać. - Moim zdaniem wyładunek w nowym miejscu zaczniemy za jakieś dwie godziny. - Podniósł lodówkę i wylał wodę z roztopionym lodem do zlewu, wytrząsnął ostatnie krople i zamknął wieczko. - Zaniosę ją do swojego samochodu, żebyśmy mogli wziąć zapas picia na stacji benzynowej. Zaraz wracam.
N
W to letnie piątkowe popołudnie budynek był niemal pusty, więc kroki Nolana odbijały się na korytarzu głośnym echem. Zszedł na dół schodami i wyszedł z Nieuwland Science Hall wyjściem znajdującym się za rogiem rampy załadunkowej. W pojedynczej zatoce stała zaparkowana tyłem półciężarówka. Jej podłoga znajdowała się na tym samym poziomie co rampa; czekające obok cztery wózki były niemal puste - pięcioosobowa ekipa szybko załatwiała zleconą robotę. Samochód Nolana był zaparkowany na drugim końcu placu, stał przodem do zatoki załadunkowej. Kilkenny wyjął z kieszeni szortów w kolorze khaki kluczyki z pilotem i nacisnął przycisk otwierający tylną klapę samochodu. Kiedy wstawiał pustą lodówkę, zauważył, że jeden z robotników wyjmuje z zaparkowanego obok furgonetki białego blazera dwie płócienne torby. Zarzucił je na ramię i poszedł do czekających na niego pozostałych robotników. Jeden z nich kucnął, rozsunął suwak jednej z toreb i wyjął pistolet w kaburze. - Co do diabła...?! - cicho zaklął Kilkenny, uważnie przyglądając się, jak mężczyźni rozdają sobie broń. Dając znaki dłonią, dowódca grupy nakazał swoim ludziom zająć pozycje. Jeden z „robotników” został przy ciężarówce, pozostali weszli do budynku Nieuwland Hall. Schowany za samochodem, Kilkenny zaczął rozglądać się po jego wnętrzu w poszukiwaniu jakiejś broni. W pudłach, w których trzymał narzędzia, znalazł nóż bojowy - pamiątkę z wojska. Przypiął pochwę noża do prawego uda i bezszelestnie zamknął tylną klapę wozu. Obserwował „robotnika” chodzącego po rampie załadunkowej, by wyczuć jego rytm. Ciężarówka była tak ustawiona, że zasłaniała mu widok na znajdujący się przed nim plac jedynie przez kilka sekund. Wiedząc, że będzie się musiał poruszać szybko, Kilkenny przykucnął za swoim samochodem. Był napięty i przygotowany. Kiedy mężczyzna zawrócił na najdalszym końcu rampy i zaczął wracać w kierunku furgonetki, Kilkenny popędził przez parking - tak, aby ciężarówka go zasłaniała. Kiedy wślizgnął się pod nią, serce mu waliło, w żyłach krążyła adrenalina, a zmysły pracowały na najwyższych obrotach. Kiedy czołgał się pod ciężarówką ku rampie, w przedramiona i łydki wbijały mu się luźne kamyki i drobiny szkła. Gdy znalazł się pomiędzy podwójnymi, tylnymi osiami samochodu, wstał i ponownie zaczął obserwować tempo ruchów intruza. Kiedy mężczyzna znów się odwrócił, Kilkenny przysunął się jeszcze bardziej do rampy, chowając się między prawymi kołami furgonetki a
stalowym zderzakiem. Po chwili wartownik zawrócił w kierunku ciężarówki, zbliżając się od strony kierowcy do otwartych szeroko tylnych drzwi. Kilkenny wyślizgnął się spod samochodu i stanął obok tylnych kół. Ostrożnie odpiął zatrzask mający zabezpieczyć drzwi przed samoistnym zamknięciem się i kiedy kroki wartownika się zbliżyły, w idealnie dobranym momencie pchnął ciężkie metalowe drzwi. Uderzyły wartownika z boku, waląc go całym ciężarem w bark. - Bladź - zaklął Wania, który przewrócił się zaskoczony impetem uderzenia. Kilkenny podążył za wahadłowym ruchem drzwi i, ukryty za nimi, wskoczył na rampę. Kiedy na niej stanął, puścił klamkę i wyciągnął z pochwy nóż. Mimo piekącego bólu, Wania sięgnął po glocka w kaburze pod lewą pachą. Rzucił okiem przez obolały bark i zobaczył wyskakującego zza drzwi Nolana. - Krasnyj adin! - krzyknął, przekręcił pistolet, nie wyjmując go z kabury i strzelił spod pachy. Pierwszy pocisk przeszył mięsień w lewym udzie Kilkenny'ego na wylot. Odbił się rykoszetem od betonowej rampy. Z powodu szarpnięcia broni przy pierwszym strzale, drugi pocisk minął udo Kilkenny'ego o centymetry. Wykorzystując niosący go rozpęd, Kilkenny złapał mężczyznę za pasek kabury i przytrzymując go mocno, wbił mu nóż w plecy. Bojowy nóż zadrżał, kiedy ząbkowana tylna krawędź przepiłowała chrząstkę łączącą żebro z kręgosłupem. Gdy serce, przebite ostrzem, zaczęło się spazmatycznie kurczyć, chwyt Wani na pistolecie osłabł. Kilkenny pchnął nóż w bok i wyciągnął go, równocześnie poszerzając dziurę w zakrwawionych plecach wartownika. Nogi ugięły się pod Wanią i Kilkenny pozwolił mu runąć na beton. Przekręcił ciało na plecy - spojrzały na niego puste, niewidzące oczy. Odciął nożem z koszuli zabitego dwa pasy materiału i pospiesznie założył sobie na udo opaskę uciskową. Z pasa mężczyzny odpiął niemieckiej produkcji nadajnik radiowy klasy wojskowej - doborowy sprzęt, preferowany przez siły specjalne. Wyłączył nadawanie, po czym wyjął trupowi z ucha połączoną z mikrofonem słuchawkę i założył sprzęt na głowę. W słuchawce cicho strzelały wyładowania, po chwili rozległy się w niej dwa kliknięcia. Po kilku sekundach powtórzyły się. Ci faceci to przestępcy, pomyślał Kilkenny, ignorując klikanie. Sy-
gnał był wezwaniem dla zabitego, by zgłosił się do dowódcy. Szybkie obszukanie martwego intruza niewiele wyjaśniło. Miał dziewięciomilimetrowego glocka i dwa zapasowe magazynki. Nie było żadnego dowodu tożsamości. Nolan schował zapasową amunicję do kieszeni, przeładował pistolet i ostrożnie wszedł do Nieuwland Hall. Jeden skurwiel załatwiony, pomyślał. Zostało jeszcze czterech.
Rozdział 5 23 czerwca South Bend, stan Indiana rasnyj adin? Dymitr zastanawiał się nad nagłym ostrzeżeniem wykrzykniętym przez Wanię. Jurij - radiowiec - wysłał kolejne dwa kliknięcia i czekał. Nie było odpowiedzi. Jurij popatrzył na dowodzącego akcją Dymitra i pokręcił głową. Dymitr wiedział, że czasami podczas akcji coś może pójść źle takie jest życie. Amerykanie mieli na to nawet nazwę: Prawo Murphy'ego. Zdarzało mu się już tracić ze swoimi ludźmi kontakt radiowy - w dziewięciu przypadkach na dziesięć powodem była awaria sprzętu. Wania przerwał jednak ciszę radiową i zawołał krasnyj adin - „czerwony jeden” - informując, że został zaatakowany. Teraz Wania zniknął z eteru; jego ostrzeżenie zatrzymało resztę oddziału tuż po tym, gdy wysiedli z windy towarowej. Dymitr ostrożnie podszedł do okna, z którego widać było teren na tyłach Nieuwland Hall. W dole widział maskę stojącej w zatoce załadunkowej furgonetki, a po drugiej stronie parkingu czarnego terenowego mercedesa. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak parę chwil wcześniej, kiedy opuszczali rampę. W oddali, po ścieżkach kampusu, chodzili pojedynczy ludzie i nie było widać niczego, co świadczyłoby o tym, że misja została odkryta, niczego, co mogłoby spowodować nadanie przez Wanię komunikatu, że został zaatakowany. - Nic nie widzę - spokojnie powiedział Dymitr. - Ale pozycja Wani jest dokładnie pod nami. Jego ludzie byli zawodowcami i każdy służył pod jego rozkazami w Specnazie, elitarnej jednostce Armii Czerwonej. Kiedy wypłata żołdów w armii rosyjskiej zaczęła być coraz bardziej nieregularna,
K
osobiście wybrał ich i stworzył swój prywatny oddział. Dziś byli doskonale opłacanymi i świetnie wyposażonymi najemnikami Wiktora Orłowa. Dymitr podrapał się w szczecinę na brodzie. Całe jego muskularne ciało pokrywała warstwa zaschniętego potu - był to wynik przenoszenia dziesiątków ciężkich pudeł zawierających sprzęt, książki i dokumentację eksperymentów, do zdobycia których został tu przysłany. - Mam sprawdzić, co z Wanią? - spytał Josif. Dymitr zastanowił się, patrząc na ogorzałego, czarnowłosego Gruzina, pokręcił jednak głową. - Nie. Działamy zgodnie z planem, ale bądźcie czujni. Może to tylko wada sprzętu i kłopoty z komunikacją. - A jeśli nie? - Jeśli nie, Josif, to chcę żebyś był razem z resztą oddziału. - Leskow zwrócił się do pozostałych dwóch „robotników”: - Jak u was, Paweł? - Czysto - odpowiedział Paweł. W pustym korytarzu poruszały się najwyżej cienie. Dymitr uśmiechnął się, dumny z profesjonalizmu jaki okazał jego młodszy brat. Paweł poszedł przodem, by sprawdzać drogę przed nimi. - Ruszamy - rozkazał Dymitr. Paweł szedł korytarzem, za nim podążali Jurij i Dymitr, prowadzący płaski wózek na czterech kółkach. Josif zajął pozycję kilka kroków za swoimi towarzyszami, osłaniał tyły. Laboratorium Sandstroma znajdowało się na końcu korytarza. - Wygląda na to, że to już będzie koniec - oznajmił Dymitr, wchodząc do laboratorium. Jego angielski był płynny, z akcentem środkowoamerykańskim. Ludzie Dymitra rozproszyli się, podchodząc do ostatnich kartonów, jakie pozostały. Paramo siedział na krześle, tuż obok stojącej przy oknie Kelsey, Sandstrom na wpół leżał na stole laboratoryjnym, pochylony do tyłu i wsparty na łokciach. Kiedy Dymitr znalazł się trzy metry od Sandstroma, płynnym ruchem sięgnął do kabury przymocowanej do paska spodni od strony pleców i wyciągnął broń. Kiedy chwycił oburącz air tasera, całe jego ciało napięło się. Strzelił. W kierunku Sandstroma poleciały bezgłośnie dwie strzałki, wyrzucone przez nabój wypełniony sprężonym azotem. Nie minęła jedna dziesiąta sekundy, a strzałki przebiły koszulę naukowca i wniknęły w
mięśnie na jego piersi. Z umieszczonego w broni Dymitra urządzenia wystrzelił pulsujący ładunek elektryczny, który poraził Sandstroma. Fizyk zadygotał i padł do tyłu na stół. Jego głowa zadudniła głucho o gruby, czarny blat. Przeprowadzony w drugiej części pomieszczenia atak w wykonaniu Jurija i Pawła przebiegł dokładnie w taki sam sposób. Zanim Kelsey i Paramo zostali nagle sparaliżowani, zdążyli jedynie minimalnie zmienić wyraz twarzy. - Josif! - krzyknął Dymitr. - Korytarz czysty - odparł Gruzin. - Rudy mężczyzna, Kilkenny - nie ma go. Jego samochód stoi na parkingu. Musi być gdzieś w budynku. Rozejrzyj się za nim. Kiedy pulsujący prąd tasera zaatakował układ nerwowy Paramo, serce starzejącego się naukowca zaczęło wariować. Mięsień zaczął migotać, przez chwilę walcząc o odzyskanie regularnego rytmu, wkrótce jednak całkiem przestał pracować. - Chyba zabiłem starego - stwierdził Paweł obojętnym tonem. Nie drży jak pozostali. - Tym lepiej dla niego - odparł Jurij. - Załaduj te pudła, ja porozkładam ładunki. Jurij ściągnął z wózka pikowaną matę, odsłaniając cztery kabury z pistoletami oraz dwie półprzezroczyste torby, z których każda zawierała nieco ponad litr płynu. Kiedy Paweł ładował pozostałe dwa kartony z dokumentami, Jurij wziął obie plastikowe torby i położył je ostrożnie na stole laboratoryjnym, tuż przy zlewie. Zatkał odpływ i nalał wody, aż zlew został napełniony wodą do jednej trzeciej głębokości. - Gotowe - oświadczył. Dymitr popatrzył na zegarek: - Na mój znak - duża wskazówka przesunęła się nieco w kierunku dwunastki. - Teraz! Jurij włożył do wody jaśniejszą torbę, na niej położył ciemniejszą. Na powierzchni toreb natychmiast zaczęły się formować cienkie pęcherzyki powietrza. - Mamy pięć minut - oznajmił Jurij, szybko założył kaburę i sprawdził glocka. Dymitr skinął głową. - Paweł... - podał bratu jeden z pistoletów z tłumikiem. - Pilnuj.
Rozdział 6 23 czerwca South Bend, stan Indiana olan Kilkenny ostrożnie wchodził w górę Nieuwland Hall głównymi schodami. W drodze na pierwsze piętro nie napotkał nikogo. Na podeście schodów ostrożnie wyjrzał przez maleńkie okienko z szybą ze zbrojonego szkła, umieszczone w drzwiach pożarowych. Ta część korytarza, którą widział, była pusta, ale okienko było zbyt wąskie, by mógł zobaczyć znajdujące się w głębi korytarza laboratorium Sandstroma. Powoli uchylił drzwi, najwyżej na pół centymetra. Laboratorium Sandstroma znajdowało się po tej samej stronie korytarza, co klatka schodowa, mógł więc w szybce gabloty na przeciwległej ścianie widzieć odbicie wejścia do niego. Obok drzwi laboratorium stał jeden z „robotników” od przeprowadzki. Musiał założyć, że Kelsey, Paramo i Sandstrom są w środku razem z czwórką uzbrojonych ludzi. Ze względu na obu fizyków i kobietę, którą kochał, skoncentrował się nie na motywach działania bandytów, ale na samej sytuacji. Od kilku minut w słuchawce rozlegały się jedynie trzaski. Nie mogąc skontaktować się ze swoim człowiekiem na rampie załadunkowej, Rosjanie całkowicie zawiesili komunikację radiową. Odbicie na szybie przesunęło się - stojący w drzwiach mężczyzna musiał wejść do laboratorium. Zamiast niego pojawił się inny mężczyzna. Wyszedł na korytarz. Poruszał się ostrożnie, obserwował uważnie teren przed sobą i trzymał oburącz pistolet z tłumikiem, skierowany lufą do dołu. Nolan przycisnął się do malowanej ściany z pustaków i powoli zamknął drzwi. Kiedy puścił klamkę, zamek zatrzasnął się z metalicznym dźwiękiem.
N
Paweł właśnie uniósł rękę, by kazać reszcie oddziału ruszać naprzód, gdy usłyszał szczęk zamykanych drzwi. Dał znak Dymitrowi i reszcie, by stali w miejscu, sam zaś poszedł skontrolować sytuację. - Cholera! - zaklął pod nosem Kilkenny, zdając sobie sprawę, że nieoczekiwany dźwięk zdradził jego pozycję. Szybko przesunął się pod ścianę, by nie było go widać przez okienko.
Cienki pasek światła u dołu drzwi na klatkę schodową przeciął cień, natychmiast wpadając w oko Pawłowi. Rosjanin przysunął się do ściany i zaczął zbliżać się do drzwi. Przyciskając plecy, sunął centymetr po centymetrze, aż dotknął barkiem ościeżnicy. Poprawił chwyt na glocku, przycisnął rękę trzymającą pistolet do piersi i wziął głęboki wdech. Wypuszczając powietrze z płuc z cichym, gardłowym pomrukiem, zrobił krok do przodu, szybkim ruchem obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i potężnym kopnięciem uderzył w drzwi. Służąca do otwierania i biegnąca przez całą ich szerokość poręcz wbiła się w cienką blachę i zwolniła zatrzask zamka. Drzwi gwałtownie otworzyły się i Paweł skoczył w głąb klatki schodowej. Kiedy podnosił pistolet, Nolan lewą ręką z całej siły uderzył w jego przedramiona. Paweł omal nie uderzył bronią o podłogę. Płynnym ruchem Kilkenny złapał za lufę pistoletu Rosjanina. Paweł pociągnął za spust. KLIK. Chwyt Nolana uniemożliwił mu strzał. Kilkenny podniósł zdobycznego glocka, przyłożył Rosjaninowi lufę do skroni i dwa razy wystrzelił. O szary metal drzwi bryznęła krew i odłamki kości. Paweł zadygotał i padł na podłogę. Kilkenny szybko sprawdził korytarz, czy nie zbliża się nim kolejny wróg. Potem cofnął się na schody.
Rozdział 7 23 czerwca South Bend, stan Indiana fensywa Pawła skończyła się, zanim się na dobre zaczęła. Dwa stłumione strzały, a po nich cisza. Dymitr podszedł do klatki schodowej i stwierdził, że drzwi blokuje jego martwy brat. Szybko stłumił wściekłość, która się w nim zagotowała - musiał dokończyć misję. Jeszcze nadejdzie czas na żałobę i na zemstę. - Paweł nie żyje - powiedział cicho, kiedy wrócił do laboratorium. - Jurij, jak z czasem? - Mamy trzy minuty, czterdzieści pięć sekund - odparł spec od materiałów wybuchowych. Leżący wciąż na stole laboratoryjnym Sandstrom jęknął i spróbował podnieść głowę. Kelsey też zaczęła się poruszać. Całkowity
O
powrót do normy po porażeniu taserem zajmuje kilka minut - znacznie więcej, niż pozostało każdej obecnej w laboratorium osobie. Paramo leżał bez ruchu na podłodze wyłożonej winylowymi płytkami; jego oczy wpatrywały się ślepo w sufit. - Połóż kobietę na wózku - rozkazał Leskow. Gorączkowo rozważał możliwe wersje wydarzeń. - Możemy potrzebować zakładnika. Jurij i Josif złapali Kelsey pod pachy i nogi, a potem szybko położyli ją na wózku. Leskow chwycił pistolet za tłumik i kolbą walnął Sandstroma w skroń; oszołomiony naukowiec spadł nieprzytomny na podłogę. Zamierzali go zostawić. - Dymitr, jeszcze trzy minuty! - zawołał Jurij. Plastik pierwszej z leżących w zlewie toreb pękł i jej gęsta zawartość zaczęła się powoli wylewać. - Stanę w drzwiach, Jurij, bierz wózek - powiedział Leskow. - Ja kryję tyły - dodał Josif, ukazując w uśmiechu popsute zęby pod grubym, czarnym wąsem. Z Kelsey jako zakładniczką, Rosjanie ostrożnie wyszli na korytarz, rozglądając się, czy nie czeka ich kolejna niespodzianka. Kiedy doszli do drzwi na klatkę schodową, Leskow uniósł rękę i zatrzymał swoich ludzi. Potem dwoma palcami wskazał na Jurija i gestem kazał mu podejść. - Kiedy otworzę drzwi, wciągnij Pawła - powiedział. Jurij skinął głową. Nie był to ze strony dowódcy tani sentymentalizm, lecz prawo obowiązujące w świecie sił specjalnych: nikogo się nie zostawia. Nieważne, czy jest żywy, czy martwy. Leskow oparł się o ścianę tuż obok zawiasów drzwi, po czym pchnął ich skrzydło grzbietem ręki. Jurij kucnął i złapał Pawła za nogę. Zrobił dwa kroki w tył, ciągnąc bezwładne ciało młodego żołnierza. Z rany na jego głowie polała się krew, znacząc szeroki ślad na podłodze. Leskow wszedł na klatkę schodową i stwierdził, że nikogo tam nie ma. - Czysto. - Dymitr, widzisz gdzieś jego pistolet? - spytał Jurij, patrząc na puste dłonie Pawła. - Nie, musiał go zabrać napastnik. Połóż Pawła na wózku, trzeba się stąd zmywać.
Rozdział 8 23 czerwca South Bend, stan Indiana o strzelaninie na klatce schodowej Nolan Kilkenny wycofał się, by zająć nową pozycję. Kiedy doszedł do zatoki załadunkowej, nikogo tam nie było. Leżało tylko ciało człowieka, którego zabił. Nieopodal rozległ się dźwięk dzwonka, co oznaczało, że winda towarowa dotarła na parter. Kilkenny poszukał wzrokiem kryjówki. Wysoko, pomyślał, patrząc na pakę półciężarówki. Zablokował jedne z zamkniętych drzwi, wspiął się po grubych zawiasach i wydostał na zardzewiały dach. Wyglądając ostrożnie z góry, po chwili zobaczył w drzwiach wyjściowych dowódcę grupy. Mężczyzna poruszył pistoletem na prawo i na lewo, szukając celu. Potem sprawdził przestrzeń za ciężarówką. Zadowolony, że nikogo nie ma, dał pozostałym znak, że mogą wychodzić. Na zewnątrz wytoczył się wózek pchany przez jednego z Rosjan. Ostatni z mężczyzn pojawił się na zewnątrz parę chwil później. Na wózku leżało ciało człowieka, którego Nolan zastrzelił na klatce schodowej i... Kelsey. Nolan poczuł, jak na moment staje mu serce, po chwili jednak ręka Kelsey drgnęła, a dłoń zacisnęła się w pięść.
P
- Josif, zapalaj silnik! - rozkazał Leskow, niespokojny o wynik akcji. - Ja z Jurijem dokończymy załadunek. Leskow i Jurij schowali pistolety do kabur i zanieśli ostatnie dwa kartony do samochodu. Rozrusznik przez chwilę terkotał, silnik jednak zapalił, wyrzucając z rury wydechowej gęstą chmurę spalin. Leskow owinął ciało brata służącą do przeprowadzek pikowaną płachtą i położył je ostrożnie na podłodze ciężarówki. Jurij zrobił to samo z Wanią - drugą ofiarą tego dnia. - Dymitr, co robimy z kobietą? - spytał Jurij. - Zabij ją. Połóż ciało z tyłu, obok Pawła i Wani. Pozbędziemy się jej potem. Kilkenny słuchał, jak dowódca wydaje rozkazy po rosyjsku. Po chwili, kiedy ryknął silnik, otoczyła go chmura śmierdzących spalin. Kiedy silnik zaczął pracować, dach pod nim zaczął drżeć. Widział jak Jurij sięga do kabury, zanim jednak Rosjanin zdążył wyjąć pistolet, Kilkenny szybko wyciągnął ręce poza krawędź dachu. Wycelował i strzelił, a oba pociski z przedłużonego glocka natych-
miast przeszyły czaszkę wroga. Głowa Jurija odskoczyła na bok, on sam zaś zwalił się tam, gdzie stał. Jego pistolet zagrzechotał o beton rampy. Leskow instynktownie zeskoczył z rampy i poszukał osłony. Pognały za nim kolejne dwa pociski, wyrywając dziury w betonie, ale nic mu się nie stało. Zobaczył strzelającego tylko na moment, poznał go jednak natychmiast. Było jasne, że skoro zabił trzech jego ludzi, Nolan Kilkenny jest kimś więcej, niż mu przekazano. Leskow złapał krótką drabinkę po stronie pasażera i podciągnął się do okna. - Josif, Kilkenny jest na dachu furgonetki. Zabił Jurija. Pilnuj swojej strony, spotkamy się z tyłu. Josif skinął głową, wyciągnął pistolet i spojrzał w lusterko. Jego strona ciężarówki była czysta. Kilkenny ześlizgnął się przez krawędź dachu i zeskoczył na rampę, omal nie lądując na ciele mężczyzny, którego dopiero co zastrzelił. Kucnął, wyciągając glocka na wysokość oczu i zaczął szukać celu. Było czysto. Czas zbierać tyłek, pomyślał. Włożył nabój do komory, wyjął opróżniony do połowy magazynek i wsunął na jego miejsce pełny. Obserwując boki ciężarówki, chwycił pozostawiony sobie wózek i pchnął go. Niestety, jedno z kółek zablokowało się i wózek nie chciał ruszyć. Nolan kopnął go wściekle dwa razy, uwolnił kółko i wózek potoczył się gładko z powrotem do budynku. Kilkenny wskoczył do środka i zamknął za sobą podwójne stalowe drzwi. Ruszył korytarzem, w nadziei, że wiezie Kelsey w bezpieczne miejsce. Jak w scenie ułożonej przez choreografa, Leskow i Josif wyszli z obu stron paki półciężarówki jednocześnie. Z uniesionymi pistoletami rozejrzeli się w poszukiwaniu celu. Kilkenny i kobieta zniknęli, a drzwi prowadzące do Nieuwland Science Hall były zamknięte. Pozostał jedynie Jurij - leżał twarzą do dołu w kałuży własnej krwi. - Bierz Jurija, będę cię osłaniał - rozkazał Dymitr. Leskow wydostał się na rampę i stanął obok drzwi. Josif schował pistolet do kabury, odblokował tylne drzwi ciężarówki i też wszedł na rampę. Szybko, bez cienia szacunku dla zmarłego, nie chcąc podzielić jego losu, Josif wrzucił ciało Jurija na dwa pozostałe i zamknął drzwi. - Gotowe. Spadajmy z tego pieprzonego miejsca.
Rozdział 9 23 czerwca South Bend, stan Indiana olan... - słabo jęknęła Kelsey, której ciało nie chciało słuchać rozkazów umysłu, z trudem więc udało jej się usiąść. - Jestem tutaj, skarbie. Wyglądając ostrożnie za róg, Kilkenny zobaczył, że ciężarówka odjeżdża. Z ulgą schował pistolet do kabury i usiadł obok Kelsey. - Jak się czujesz? - Jestem odrętwiała. Czuję mrowienie, jakby ciało chciało zasnąć. Strzelili do nas z czegoś. - Prawdopodobnie z jakiejś broni ogłuszającej. - Wziął ją za rękę i przestała drżeć. Była tylko zdenerwowana.
N
Druga torba w laboratorium Sandstroma pękła. Mlecznobiała zawartość zaczęła się wysączać, a po chwili spływać na dno zlewu. Kiedy płyn dotarł do warstwy pierwszej cieczy, chemikalia zapaliły się hipergolicznie*. Pierwszy błysk wystarczył, by wyparowała woda w zlewie. Po niecałej sekundzie, w laboratorium eksplodowała kula białego ognia. Zlew i stół, w którym go osadzono, natychmiast wyparowały. * Hipergoliczny - zapalający się przez zetknięcie się samych składników (np. paliwa i utleniacza) bez iskry ani innej pomocy zewnętrznej; metoda stosowana w napędach rakietowych (przyp. tłum.)
W budynku rozległ się basowy pomruk, kiedy fala uderzeniowa posłała we wszystkich kierunkach energię eksplozji, zamigotały światła, a z sufitów posypał się pył. Chwilę później powietrze przeszyło przenikliwe wycie alarmu pożarowego. - Gdzie są Ted i Raphaele? - krzyknęła Kelsey. Już niemal całkiem wróciła do siebie. - Chyba ciągle na górze. Chodź, musimy stąd zwiewać! Nolan pomógł jej wstać, po czym obejmując ją jedną ręką, szybko pociągnął Kelsey w kierunku bocznego wyjścia. Z każdym krokiem szła pewniej. Gdy znaleźli się na trawniku przed budynkiem, bez trudu dotrzymywała mu kroku. Z okien na piętrze, gdzie znajdowało się laboratorium Sandstroma, wylatywały kłęby dymu. - O mój Boże...! - zawołała Kelsey, odrętwiała z przerażenia na myśl o uwięzionej w środku dwójce naukowców.
Wzdłuż Cavanaugh Road pędził sznur czerwonych i niebieskich świateł - do płonącego budynku zbliżała się kawalkada samochodów różnych służb ratowniczych, policji kampusu Notre Dame i straży pożarnej South Bend. Nim Kelsey i Nolan dobiegli do rampy załadunkowej, policjanci zaczęli zamykać teren, a strażacy lać wodę z żółtych węży. - Hej, cofnąć się! - wrzasnął gliniarz, kiedy Kelsey i Nolan zaczęli się zbliżać. - Byliśmy w środku, kiedy to się zaczęło - oświadczył Nolan, ignorując żądanie policjanta. - Pali się w laboratorium na pierwszym piętrze. Może tam być jeszcze dwóch ludzi, przed wybuchem byli nieprzytomni. - Trzymaj ręce tak, bym mógł je widzieć - powiedział ostro policjant, kiedy zobaczył przypięty do uda Nolana nóż bojowy i kaburę pod jego pachą. Nolan natychmiast pojął, o co chodzi, i splótł dłonie na karku. Gliniarz, weteran z piętnastoletnim stażem, uważnie przyglądał się parze. Oboje byli w nieładzie, a zakrwawiony mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby właśnie wrócił z piekła. Gliniarz wyciągnął rękę i wyjął Nolanowi pistolet z kabury. - Mam jeszcze jeden za paskiem - stwierdził Nolan i odwrócił się nieco, by ukazać tułów bardziej z boku. Policjant nieco złagodniał, widząc taki przejaw dobrej woli. Szybko skonfiskował drugi pistolet oraz nóż. - Wojskowy - stwierdził, oglądając przyczernione ostrze. - Wygląda na nieco zakrwawiony. Coś jeszcze? - Nic poza zapasowym magazynkiem w kieszeni. - Może pan opuścić ręce. - Policjant sprawdził zabezpieczenie pistoletu i skinął na dowódcę strażaków. Stojący przy wozie strażackim krępy mężczyzna w grubym stroju ochronnym ruszył w ich kierunku. - Tak? Czego chcesz? - spytał. - Niech mu pan powie to, co mówił pan mnie - powiedział Nolanowi policjant. - Potem sobie pogawędzimy. - Chodzi o laboratorium na pierwszym piętrze, w końcu korytarza. W środku jest jeszcze dwóch ludzi. Nie wyszli przed wybuchem. Poza nimi przez cały dzień nie widzieliśmy w budynku nikogo. Strażak kiwnął głową, po czym odbiegł, zwołał swoich ludzi i zaczęli ustalać plan działania. - Ma pan ciekawe uzbrojenie. Proszę ze mną - powiedział gliniarz.
Poszli do zaparkowanego na trawie radiowozu. Policjant wrzucił skonfiskowaną broń do bagażnika i zamknął go na klucz. Potem poszli do karetki. - Co jest? - spytał siedzący w niej ratownik. - Rana w nodze - odparł policjant. - Rzuć na nią okiem, ja sobie przez ten czas pogadam z tymi miłymi ludźmi. Ratownik ostrożnie rozerwał spodnie Nolana. - Jezu, rana postrzałowa! Kula czysto przeszła, rozerwała tylko mięsień. Mogę oczyścić ranę, ale musi pan z tym pójść na oddział urazowy. - Założę się, że z tą raną wiąże się jakaś ciekawa historia - stwierdził policjant, przyglądając się dziurze w udzie Nolana. - Zacznijmy ją od państwa nazwisk. Nolan i Kelsey przedstawili się i wyjaśnili powód swego pobytu w budynku. Policjant robił notatki w kieszonkowym notesie. Kiedy Nolan spokojnie opowiedział o tym, jak zabił trzech ludzi, twarz wyraźnie mu się jednak wydłużyła. Dla Nolana ta rozmowa niczym nie różniła się od składania raportu po akcji z czasów, gdy służył w „Fokach”. - ... a kiedy usłyszeliśmy syreny, przyszliśmy, by powiedzieć wam o Sandstromie i Paramo - zakończył Kilkenny. - Oficerze - dodała Kelsey. - Ci ludzie, bez względu na to, kim byli, ukradli niezwykle cenne wyposażenie laboratorium. I nieporównanie cenniejsze wyniki przeszło dziesięciu lat pracy badawczej. - Profesor Newton, każę ogłosić poszukiwania furgonetki i blazera. Może będziemy mieć szczęście. Gliniarz odwrócił się i poszedł prosto do zatoki załadunkowej, równocześnie ciągle mówiąc do mikrofonu, który miał przypięty na lewym ramieniu. Kiedy zobaczył na rampie plamy krwi, wezwał jeszcze Wydział Zabójstw i specjalistów od zabezpieczania śladów materialnych. Kiedy ratownik skończył opatrywać Nolanowi nogę, z budynku wybiegły dwie grupy osmalonych strażaków. Każda grupa niosła jednego rannego fizyka, obaj byli przypięci pasami do jasnoczerwonych noszy. Ratownicy i przybyła właśnie ekipa intensywnej opieki medycznej podbiegli do strażaków i w chwili, gdy położono nosze, natychmiast zajęli się ofiarami. - Wyczuwam puls! - krzyknął jeden z lekarzy. - Słaby, ale jest.
Choć Nolan i Kelsey stali dość daleko, widzieli, że oparzenia fizyków są poważne. Skóra po prawej stronie ciała Teda Sandstroma była spalona, sączyła się spod niej czarna i czerwona ciecz. - Ten nie żyje - z zawodowym dystansem oznajmił lekarz zajmujący się Paramo. - O Boże…! - jęknęła Kelsey i wtuliła się w ramiona Nolana. Mocno ją objął. - Ten drogi, kochany... - głos jej się nagle załamał ...starszy pan...
Rozdział 10 23 czerwca South Bend, stan Indiana iedy Nolan i Kelsey otrzymali pierwszą pomoc medyczną, policja Notre Dame przywiozła ich z powrotem do Nieuwland Hall. Ogień, który ogarnął laboratorium Sandstroma, został ugaszony, wycieńczone załogi wozów strażackich powoli chowały sprzęt. Zniszczony budynek otaczała wstęga żółtej taśmy, informująca, że do czasu zakończenia badań przez władze budynek jest niedostępny. Ekipa techników, specjalistów od zbierania dowodów materialnych, fotografowała i zbierała ślady w zatoce załadunkowej. Kiedy radiowóz dotarł do otoczonej kordonem strefy, wyszli mu naprzeciwko kobieta i mężczyzna. Oboje mieli zarzucone na garnitury kurtki z dużymi literami FBI. - Panie Kilkenny, jestem agentka specjalna Harris - przedstawiła się kobieta. - To jest mój partner, agent specjalny Young. Chętnie zamienilibyśmy kilka słów z panem i panią Newton. - Oczywiście - odparł Nolan. - Czy mógłby nam pan dokładnie opowiedzieć, co się stało? Nolan starał się przedstawić wydarzenia chronologicznie, począwszy od chwili, gdy razem z Kelsey zjawili się poprzedniego dnia w South Bend. Agenci czekali, aż skończy, dopiero potem zaczęli dopytywać się o szczegóły ataku oraz badań Sandstroma nad ogniwami energii kwantowej. - Sedno rzeczy jest takie - stwierdził Nolan - że ludzie, którzy tu byli, zostali znakomicie przeszkoleni. Moim zdaniem są to byli żołnierze rosyjskich sił specjalnych. - Ma pan jakieś podejrzenie, kto mógłby być odpowiedzialny za ten atak? - zapytała Harris.
K
- Nie. - Badania Sandstroma i Paramo były niezwykle nowatorskie wtrąciła Kelsey. - W ostatnich latach nie publikowali zbyt wiele na ich temat. - A to urządzenie - to ogniwo kwantowe? Ile osób o nim wiedziało? - rzucił Young. Nolan zastanawiał się chwilę. - Poza dyrekcjami MARC i ND-ARC oraz członkami zarządów obu uniwersytetów nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł wiedzieć o istnieniu ogniwa ani o naszych planach komercyjnego wykorzystania go. - Moglibyście dostarczyć nam państwo listę tych osób? - Oczywiście. Natychmiast po powrocie do Ann Arbor mogę przefaksować wam te dane. Byłbym jednak bardzo zdziwiony, gdyby którakolwiek z wchodzących w rachubę osób miała jakiś związek z tym atakiem. - Dlaczego tak pan sądzi? - zapytała agentka Harris. - Z powodów ekonomicznych. Wszyscy ludzie, których umieścimy na liście, będą udziałowcami firmy, którą zamierzamy założyć w celu udzielania licencji na wykorzystanie technologii kwantowej wyjaśnił Nolan. - Jeżeli wszystko potoczy się tak, jak planujemy, pakiety akcji, które będą mogli kupić po preferencyjnej cenie jako zarząd firmy, będą warte fortunę. To, co wydarzyło się dzisiaj, nie było w ich interesie. - A jednak ktoś uznał, że warto było przeprowadzić ten atak stwierdził Young. - Tak. Proszę jednak nie zapominać, że to było coś więcej niż połączony z przemocą akt szpiegostwa przemysłowego - odparł Nolan. - Osoba albo osoby, odpowiedzialne za ten atak, ukradły technologię, która może doprowadzić do załamania gospodarki świata uprzemysłowionego w sposób, jakiego nie widzieliśmy od Wielkiego Kryzysu. - Dziękuję, panie Kilkenny - powiedziała agent Harris. - Jeśli będziemy mieli dalsze pytania albo nowe informacje w sprawie, skontaktujemy się z panem. - Będę wdzięczny, jeśli będziecie nas informować na bieżąco poprosił Nolan. - A co z ochroną Sandstroma? - Lokalna policja będzie go chronić przez okrągłą dobę w szpitalu - oczywiście, jeśli przeżyje. W kieszeni Younga zapiszczał telefon. Po kilku monosylabowych odpowiedziach, agent zrobił parę szybkich notatek i zakończył roz-
mowę. - Tuż za miastem znaleziono poupychane w jakichś beczkach ciała, wszystkie były ubrane w kombinezony firmy przewozowej. Wygląda na to, że nasi nieznajomi załatwili ich po drodze. - Musimy jechać - oświadczyła Harris. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Gdy agenci FBI odeszli, Nolan i Kelsey skierowali się w stronę jego samochodu. - Zginęło trzech kolejnych niewinnych ludzi... - powiedziała powoli Kelsey, próbując pojąć to, co się stało. Nolan objął ją i przyciągnął do siebie. Kiedy służył w „Fokach”, przemoc i śmierć były częścią jego życia. Miał nadzieję, że zostawił to już za sobą... - Nolan? - Tak, skarbie? - Myślisz, że coś nam z ich strony grozi? - zapytała z niepokojem. - Nie sądzę. Dostali to, po co przyszli. Nie wiemy aż tyle o pracy Teda, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Jedyną osobą, której coś może grozić, jest on sam. Ci zabójcy zamierzali zamordować jedynie jego i Paramo. - Ta sytuacja sprawia, że czuję się wystawiona na strzał, taka bezradna... Chciałabym, żebyśmy mieli na to wszystko jakiś wpływ. - Właśnie zamierzam coś w tej sprawie zrobić - oznajmił Nolan. Wcisnął guzik pilota i automatyczne zamki otworzyły się. Sięgnął za lewe tylne drzwi i z aktówki wyjął palmtop oraz telefon cyfrowy. Wyszukał w palmtopie numer i wystukał go na telefonie. - Tu Mosley - usłyszał po chwili. - Cal, tu Nolan Kilkenny. - Kilkenny? - Mosley przez chwilę milczał, przypominając sobie incydent ze spyderem sprzed roku, w który obaj byli uwikłani. - Jak się żyje, młody człowieku? Trzymasz się z dala od kłopotów? - Cal, z wielką chęcią powiedziałbym, że to rozmowa towarzyska, ale tak nie jest. Mam problem - coś w tym stylu, jak sprawa, którą zajmowaliśmy się ostatnio razem. Pomyślałem, że CIA może być nią zainteresowana. W aparacie rozległ się cichy trzask. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, bym nagrywał? - spytał przyjaciel. - Absolutnie - oświadczył Nolan. - Dobra. No, to opowiadaj.
Rozdział 11 24 czerwca Chicago, stan Illinois ymitr Leskow po raz ostatni popatrzył na ciało brata. Otwarta rana, efekt dwóch znajdujących się tuż obok siebie postrzałów dziewięciomilimetrowymi pociskami, wypaczała zarówno rysy przystojnej, młodej twarzy, jak i wspomnienia Dymitra. - Skończyłem - oświadczył w końcu. Z rogu pokoju wyszedł Oleg Artuzow, sunąc cicho po wypolerowanej podłodze tarasu. Czterdziestoczteroletni pracownik zakładu pogrzebowego wykonywał w rosyjskiej społeczności Chicago ten sam zawód, jakim trudził się w Smoleńsku, przed emigracją do Stanów Zjednoczonych. Choć dom pogrzebowy Artuzowa był dochodowy, znacznie większe dochody przynosił jako pralnia pieniędzy oraz zakład świadczący „dyskretne” usługi dla rosnącej rosyjskiej rodziny mafijnej w Chicago. Artuzow zamknął prostą trumnę, w której leżał Paweł Leskow. Była to trzecia i ostatnia trumna, którą wprowadzi do sąsiedniego pomieszczenia w celu skremowania. Leskow patrzył przez szklaną ścianę, jak Artuzow podtacza wózek z nierdzewnej stali do drzwi pieca krematoryjnego. Po zamocowaniu wózka grabarza podszedł do panelu sterowniczego w przeciwległym rogu pomieszczenia. Naciśnięcie guzika rozpoczęło zautomatyzowany proces. Drzwi pieca podniosły się, odsłaniając komorę rozpaloną do temperatury niemal tysiąca stopni Celsjusza. Trumna z Pawłem Leskowem powoli zaczęła wjeżdżać w płomienie. Kiedy zniknęła w środku, drzwi się zamknęły. W ciągu następnych dwóch godzin zwłoki Pawła Leskowa zmienią się w garstkę popiołu. Zmieszane z czyimiś prochami, zostaną rozsypane nad jeziorem Michigan. Wywiezienie trzech trupów ze Stanów Zjednoczonych i przemycenie ich do Rosji byłoby zbyt ryzykowne.
D
Leskow wyszedł z klimatyzowanego domu pogrzebowego i otoczyło go gorące, wilgotne powietrze. W ciągu kilu sekund kołnierzyk jego białej koszuli był cały przepocony. Dzień był pochmurny, co pasowało do jego nastroju. O stojącego przed domem pogrzebowym granatowego lincolna town car opierał się korpulentny mężczyzna, zapakowany jak baleron w źle dopasowany garnitur. Rzednące ciemne włosy Piotra Woronina
były zaczesane do tyłu i wyglądały na czaszce jak smugi farby. - Oleg zajął się wszystkim? - spytał Woronin. - Tak, Paweł i pozostali zostaną jeszcze przed poniedziałkiem rozsypani nad twoim jeziorem Michigan. Dziękuję za zorganizowanie wszystkiego w tak krótkim czasie. - Kiedy Wiktor Orłow prosi o przysługę... cóż... - wzruszył ramionami. Dalsze wyjaśnienia nie były konieczne. - Jak pozostałe sprawy? - spytał Dymitr. - Oba samochody trafiły na złomowisko i zostały pocięte, już nie istnieją. Twój towar został umieszczony w kontenerze, razem z meblami w częściach. Meble to kamuflaż - list przewozowy określa ładunek jako wyposażenie mieszkania i drobne ruchomości prywatne. Ponieważ to nie kontrabanda, nie musimy kłamać, co wieziemy. Ubezpieczyliśmy wszystko na kilka tysięcy dolarów, wystarczająco nisko, by ktoś nie zaczął czegoś podejrzewać. Towar wyleci we wtorek i wyląduje w Moskwie w środę. - Świetnie. A jak z bezpieczeństwem? - chciał wiedzieć Leskow. - Pracuje nad tym kilku ludzi, byli KGB-iści. W ciągu kilku dni powinni znaleźć Sandstroma i jego asystentów. Jak długo Orłow będzie chciał, byśmy ich śledzili? - spytał Woronin. - Nie mam pojęcia. Obserwuj ich, aż dam znać. - Nie jestem głupi - skrzywił się Woronin. - Orłow będzie dostawał regularne raporty, aż odwoła rozkaz. - Jestem pewien, że doceni twoje wysiłki, by mu pomóc powiedział Leskow.
Rozdział 12 26 czerwca South Bend, stan Indiana fiara skończona - powiedział ojciec Blake spod złoconego ołtarza bazyliki. - Idźcie w pokoju. Po tych kończących mszę słowach Bazylika Uświęconego Serca, przepięknie zdobiony, centralny budynek kampusu uniwersytetu Notre Dame, wypełnił się muzyką. Wysokie sklepienia i rzeźbione nisze podkreślały każdą wydobywającą się z organów nutę, tworząc z psalmu Niepojęta łaska triumfalną powódź dźwięków. Za trumną z polerowanego dębu szedł długi szereg księży i ministrantów, tworząc pełną powagi procesję ku czci Raphaele Paramo. Za
O
nimi wychodzili z kolejnych ławek na rozświetlony wspaniałym letnim słońcem plac przed kościołem członkowie rodziny zmarłego i ci, którzy uważali go za swego przyjaciela, kolegę albo mistrza. Wysoko na wieży uroczystym grzmotem dzwonił ku jego chwale wspaniały, siedmiotonowy dzwon, nazwany imieniem świętego Antoniego Padewskiego. - Dziękuję ci za tę wspaniałą mszę, Joe - powiedziała wdowa po Paramo, ujmując oburącz dłoń księdza Blake'a. - To był dla mnie zaszczyt, Dorothy - odparł prezydent Notre Dame. - Raphaele był dobrym człowiekiem i prawdziwym przyjacielem. - To prawda - zgodziła się, wiedząc najlepiej, że oba określenia były prawdziwe. - Przepraszam Joe, ale muszę z kimś porozmawiać. Dorothy Paramo przeszła przez kłębiący się tłum, dzieci i wnuki zostawiła przy limuzynie, która miała ich zawieźć na cmentarz. - Profesor Newton! Panie Kilkenny! - zawołała drobna kobieta. Mogę na słówko? Kelsey otarła oko chusteczką, po czym odważnie uśmiechnęła się do podchodzącej wdowy. - Oczywiście, pani Paramo. I proszę mi mówić Kelsey. - A ja wolę Nolan, proszę pani. - Znakomicie, ale w takim razie wy musicie mnie nazywać Dorothy - odparła, a na jej twarzy na chwilę pojawił się słaby uśmiech. Po chwili wrócił jednak smutek. - Policja przekazała mi, co się stało w dniu, kiedy zamordowano mojego męża. Powiedziano mi, Nolan, że ryzykowałeś życiem, by powstrzymać mężczyzn odpowiedzialnych za tę tragedię. - Przykro mi, że to nie wystarczyło. - Mogło się skończyć znacznie gorzej. Pociesza mnie, że ocaleliście wy dwoje i Ted. Wiedziałeś, że traktowaliśmy Teda jak syna? Grzebanie małżonka to smutna ewentualność, dziecko jednak powinno żyć, gdy rodzice odchodzą. - Ted wyjdzie z tego - stwierdził uspokajająco Nolan. - Będę się za niego modliła. Czy moglibyście zajrzeć do naszego domu po ceremonii? - poprosiła Dorothy Paramo Kelsey popatrzyła na Nolana, który skinął głową. - Oczywiście. - To świetnie, chcę poprosić was o przysługę. Nolan jechał za srebrnym buickiem prowadzonym przez osiemnastoletniego wnuka Dorothy Paramo. Byli w rolniczej okolicy
South Bend; zatrzymali się przy wiktoriańskim domu z cegły, przed którym stała aluminiowa skrzynka na listy z napisem PARAMO. Nolan zaparkował samochód za buickiem i poszedł za Dorothy i jej wnukiem do środka. Kiedy znaleźli się w środku, młody człowiek popędził schodami na górę, by zamienić marynarkę i krawat na luźne dżinsy i T-shirt. - Tędy - powiedziała Dorothy Paramo, prowadząc gości przez salon na tył domu. Przekręciła kryształową gałkę i otworzyła ozdobne drzwi prowadzące do niedużego pokoiku, wypełnionego po sufit książkami. Jedynymi meblami były tu kanapa, niewielkie biurko i fotel. - Tu mój mąż przychodził myśleć. Siadajcie, proszę. Kelsey i Nolan usiedli na kanapie, pani Paramo w fotelu. W kąciku biurka wciąż leżała fajka z korzenia, nieużywana od niemal dwudziestu lat. - Raphaele zawsze mówił, że istnieją dwa gatunki fizyków: myśliciele i realizatorzy. Einstein był myślicielem, Fermi realizatorem. Współpracując z Tedem, Raphaele był myślicielem, Ted realizatorem. Mój mąż był znakomitym myślicielem i utalentowanym nauczycielem, wykładanie fizyki było jego powołaniem. Raphaele znał swoje granice - zarówno fizyczne, jak i umysłowe. Wiedział, że w obu zakresach, nie jest przygotowany do pełnego zmierzenia się z odkryciem Teda. - Dorothy Paramo obróciła się z fotelem i pochyliła, by otworzyć jedną z szuflad biurka. Wyjęła grubą kopertę i położyła ją sobie na kolanach. - Ze wszystkich dokumentów mojego męża te były mu najdroższe. Kiedy dręczył go jakiś nierozwiązywalny problem, zawsze do nich wracał. Stanowiły jego inspirację. Są to listy korespondencja, którą dawno temu prowadził z najznakomitszym umysłem, jaki spotkał w życiu. Raphaele nigdy nie opowiadał o tym człowieku, ich korespondencja zakończyła się mniej więcej rok przedtem, nim się poznaliśmy. Raz, wkrótce po naszym ślubie, rzuciłam na nią okiem, sądząc, że to listy miłosne od dawnej przyjaciółki. Poza kilkoma uwagami natury osobistej, nie zrozumiałam ani słowa. Kiedy mu o tym opowiedziałam, Raphaele był dość rozbawiony, wyjaśnił mi jednak, jak ważne są to dla niego listy. Stwierdził, że są „krótkim wejrzeniem w umysł geniusza”. Nie mam pojęcia, co zaszło, ale ich korespondencja skończyła się nagle z dnia na dzień. To zraniło Raphaele do głębi. - Dorothy przerwała by zebrać myśli. Zamknęła oczy, próbując zdusić narastające w niej emocje. - Stało się coś strasznego. Mój mąż nie żyje, ale nasz kochany Ted szczęśliwie ocalał. Powrót do zdrowia będzie kosztował go wiele cierpień i nie chcę, by
się poddał. Proszę - podała kopertę Kelsey. - Chcę, byś zaniosła to Tedowi. Raphaele chciał, żeby to on je dostał. - Czy to nie ty powinnaś mu je zanieść? - zapytała zdziwiona Kelsey. - Nie, miał je dostać od Raphaele. Zamierzał mu je przekazać po przeniesieniu laboratorium. Twierdził, że w tych listach są wskazówki, które młodszemu umysłowi mogą pomóc rozwiązać zagadki, które pojawiały się w ich pracy. Ted jest teraz w szpitalu w Ann Arbor i nie wiem, kiedy się do niego wybiorę. Biedak stracił zarówno naukowy dorobek życia, jak i swojego nauczyciela. Jeżeli te listy naprawdę są tym, co mówił mój mąż, sądzę, że Ted powinien zobaczyć je jak najszybciej.
Rozdział 13 27 czerwca Ann Arbor, stan Michigan olan i Kelsey szli za niebiesko-białymi znakami ciągnącymi się przez parter szpitala uniwersyteckiego. Przyszli odwiedzić Teda Sandstroma, którego przewieziono karetką powietrzną do Ann Arbor po udzieleniu mu pierwszej pomocy w South Bend. Choć miał poparzone przeszło pięćdziesiąt procent skóry, lekarze stawiali korzystne prognozy. Klucząc plątaniną korytarzy, dotarli w końcu do oddziału poparzeń, umieszczonego w najdalszym zakamarku szpitala. Kiedy stanęli przed elektronicznie zamykanymi, podwójnymi drzwiami, pielęgniarka oddziałowa wpuściła ich i kazała podpisać się w księdze gości. Oddział mieścił się w łukowatym, piętrowym skrzydle, wyrastającym z północnej fasady głównego szpitala. Wzdłuż zewnętrznego łuku ściany budynku znajdowało się dwanaście pojedynczych sal. Nieotwierane okna wychodziły na rzekę Huron. Ściana korytarza została zrobiona ze szkła, dzięki czemu pacjenci byli zarówno odizolowani, jak i przez cały czas widoczni dla personelu. Wszędzie zwisały z sufitów monitory, przekazując informacje o funkcjach życiowych każdego pacjenta. - Ma pan gości - oznajmiła pielęgniarka, wchodząc do pokoju Sandstroma. Szybko rzuciła okiem na torebki z płynem, który wlewał się
N
pacjentowi do żył, i na mały monitor nad jego głową. Zadowolona wyszła. - Cześć, Ted - zaczął Nolan. Poczuł, jak w żołądku zawiązuje mu się supeł. Spalone ciało fizyka nie szokowało go - podczas różnych misji „Fok” w rozmaitych punktach świata widywał gorsze rzeczy. Widok ten odnowił jednak wspomnienia i uczucia, których Nolan chętnie by się pozbył po odejściu ze służby. - Nie spytasz, jak się czuję? - w chrapliwym głosie Sandstroma była spora doza sarkazmu. - Nie, bo albo skłamiesz, by nie ranić naszych uczuć albo, co jeszcze gorsze, powiesz prawdę. - Nolan! - warknęła Kelsey, oburzona nieczułym komentarzem. Sandstrom z trudem uniósł rękę. - On ma rację, Kelsey. Czuję się tak, jak wyglądam. Przynajmniej dobrze mnie traktują, a anestezjolodzy uśmierzają najgorszy ból. Jak Dorothy? - Świetnie się trzyma - powiedziała Kelsey. - Przesyła ci pozdrowienia. Nolan przysunął dla Kelsey fotel, a sam usiadł na drewnianym podłokietniku. - Czy coś już wiadomo na temat sprawców? - zapytał Sandstrom. - Nic - odpowiedział Nolan. - Policja ustawiła blokady, ale nic w nie nie wpadło. FBI powoli przeczesuje to, co pozostało z twojego laboratorium. Próbują znaleźć jakieś ślady, ale to potrwa. Poprosiłem znajomego z CIA, by nieco powęszył. - Z CIA? - Owszem, sprawa ma wątek międzynarodowy, a CIA jest do tego lepiej przygotowana niż policja w Indianie. Ci goście, którzy zaatakowali wasze laboratorium, cholernie mi przypominali Specnaz. - Co to jest?- spytał fizyk. - Siły specjalne armii rosyjskiej. Nie ma w rosyjskim rządzie nikogo dość szalonego, by rozkazał przeprowadzenie tego typu akcji na amerykańskiej ziemi, więc bardziej prawdopodobne, że byli to najemnicy i przysłał ich ktoś, kto ma kieszenie pełne pieniędzy. Myślę jednak, że dość o tym na dzisiaj. Co powiesz na dobre wieści? - Mów - powiedział Sandstrom z bezbrzeżnym zmęczeniem w głosie. - Dyrekcje MARC i ND-ARC przeprowadziły dziś rano telekonferencję w sprawie spółki mającej zająć się twoim projektem. - Zdawało mi się, że wspominałeś o dobrych wieściach. - Tak. Mimo strat spowodowanych zamachem, obie dyrekcje
postanowiły realizować projekt. To oczywiście zależy od twojego powrotu do pracy po wyjściu ze szpitala. - Chcesz mi powiedzieć, że nadal mam robotę? - rzucił Sandstrom. - Aha. W dalszym ciągu uważają, że warto na ciebie stawiać. - Jakkolwiek zła jest obecna sytuacja - najważniejsze, że nie będzie trwała wiecznie - dodała Kelsey. - Wrócisz do zdrowia, odbuduje się laboratorium. Będziesz kontynuował pracę. - Wiem, życie toczy się dalej i te pe - powiedział z goryczą Sandstrom. Wyraźnie było czuć złość i gorycz. - To prawda, Ted. Tak to właśnie jest. Dokonałeś z Raphaele ważnego odkrycia i musisz podążyć dalej, nie wiedząc, dokąd prowadzi. Tego chciałby od ciebie Raphaele - powiedział łagodnie Nolan. - Skąd, do diabła, możesz wiedzieć, czego chciałby Raphaele? Byliśmy zespołem. Mieliśmy to rozwiązać wspólnie. - Prawda jest taka, że po przeprowadzce do nowego laboratorium Raphaele zamierzał odejść na emeryturę. - Kelsey uniosła dłoń, by powstrzymać pytanie Sandstroma. - Wczoraj po pogrzebie długo rozmawialiśmy z Dorothy. Powiedziała nam, że jej mąż czuł, że zrobił już dla ciebie wszystko, co mógł, i nadszedł czas, by się odsunął. Gdyby nie stało się to, co się stało, Raphaele właśnie sam by ci to oznajmił i życzył wszystkiego najlepszego. Dałby ci też to. Kelsey położyła grubą kopertę na skraju łóżka. Sandstrom wbił wzrok w szary papier - na wierzchu, charakterem pisma Paramo, napisane było jego nazwisko. - Co to jest? - zapytał. - Listy. Dorothy powiedziała, że to najcenniejsza rzecz, jaką posiadał jej mąż. W latach czterdziestych korespondował z jakimś fizykiem, zdaniem Raphaele, jednym z największych umysłów, jakie znał. Miał wrażenie, że jest w nich coś, co mogłoby ci pomóc wyjaśnić twoje odkrycie. Kiedy Kelsey mówiła, Sandstrom cały czas wpatrywał się w kopertę. W XX wieku było tylko kilku fizyków, których Paramo uważał za wybitnych, o ile Sandstrom dobrze pamiętał, jego mentor nigdy nie wspominał o korespondencji z którymkolwiek z nich. - Z kim Raphaele korespondował? - spytał zaskoczony. - Nie wiemy - odparł Nolan, niemniej zaciekawiony listami od Sandstroma. - Mieliśmy wielką ochotę przeczytać te listy w drodze z South Bend - zażartowała Kelsey - ale nie byłoby to uczciwe. Są przezna-
czone dla ciebie. - Cóż, chętnie się tego dowiem. Otwórz kopertę i przeczytaj jeden z listów. Kelsey uśmiechnęła się i otworzyła metalową zapinkę wielkiej koperty. W środku znajdowało się kilka starych, brązowych teczek, związanych tasiemką. Każda teczka była opatrzona datą listu, który zawierała - korespondencja obejmowała niemal dwa lata. - Chyba powinniśmy zacząć od początku? - spytała. Kelsey rozwiązała tasiemkę i otworzyła pierwszą teczkę. Zaskoczyło ją, że papier listowy - starszy od każdej obecnej w pokoju osoby - ledwie pożółkł. Paramo bezpiecznie przechował bezcenne dla niego listy przez ponad pięćdziesiąt lat. Pismo było równe i płynne, przypominało dzieło kaligrafa. - Piętnastego września tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku... - zaczęła Kelsey. - Drogi Raphaele... Po kilku linijkach dotyczących spraw osobistych, autor przeszedł do fizyki teoretycznej. Ton pozostał konwersacyjny, jakby autor siedział z Raphaele w barze, dyskutując przy kuflu piwa. Autor listu stawiał tezę, po czym puszczał wodze fantazji i analizował ją z różnych punktów widzenia. Sandstrom raz za razem prosił o przerwanie czytania, by przetrawić to, co usłyszał. Przepięknie pisana proza była usiana uwagami matematycznymi i przypisami uzupełniającymi. Przeczytanie pierwszego, czterostronicowego listu zajęło im niemal godzinę. - ... i czekam na odpowiedź, co o tym sądzisz. Twój przyjaciel, Johann Wolff. - Niesamowite... - westchnął Sandstrom, fizycznie wycieńczony wysiłkiem, jaki musiał włożyć w zrozumienie treści listu. - Będę go musiał potem jeszcze raz, starannie przestudiować. Ale przysiągłbym, że to, co przeczytałaś, miało związek z pomiarami nieinwazyjnymi. - Mnie też tak się wydawało - przyznała Kelsey. - Przepraszam, że jestem jedynym głupkiem w tym pokoju, ale co takiego jest w tym liście, że tak was zadziwia? - spytał Nolan, krzyżując ramiona na piersi. - Jeżeli dobrze zrozumieliśmy ten list, Wolff pracował nad optyką kwantową - wyjaśniła Kelsey. - Dlaczego to jest tak ważne? - nie rozumiał Nolan. - Ważny jest nie tyle temat, ile czas, kiedy on to robił - wyjaśniła Kelsey. - Wolff zastanawiał się nad pomiarem nieinwazyjnym w połowie lat czterdziestych. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś w tamtych
czasach zajmował się tym zagadnieniem. Naukowiec, który dostał Nagrodę Nobla w połowie lat sześćdziesiątych za wymyślenie holografii, twierdził, że to niemożliwe. Do lat osiemdziesiątych nikt poważnie się nad tym nie zastanawiał. - Jeszcze dziś są to niezwykle postępowe koncepcje... - dodał Sandstrom. - A pięćdziesiąt lat temu?... Jezu...! Podejście tego gościa do subtelnej natury potencjału i prawdopodobieństwa jest niesamowite. Kasyna Las Vegas znienawidziłyby go. - Przeczytać jeszcze jeden? - spytała Kelsey, kiedy starannie schowała pierwszy list do teczki. - Koniecznie! - z zapałem odparł Sandstrom. Cztery godziny później, po pięciu listach Sandstrom był gotów wstać z łóżka i wracać do pracy. Podczas gdy Nolan był pod wrażeniem umiejętności autora, przystępnego opisywania niesamowicie skomplikowanych zjawisk, dla Kelsey i Sandstroma doświadczenie z listami miało w sobie coś w rodzaju objawienia. - Raphaele miał rację - oznajmił Sandstrom. - Ten człowiek swoim sposobem myślenia wyprzedzał o całe lata swoje czasy. Kelsey skinęła głową potwierdzająco. - Zaskakuje mnie tylko to, że nigdy o nim nie słyszeliśmy. - Mnie też - stwierdził Nolan i złożył teczki. - Zwłaszcza, że pisząc te listy, mieszkał w Michigan. - Jego komentarze dotyczące niektórych starszych wykładowców naszego wydziału brzmią, jakby były pisane obecnie. Wystarczyłoby tylko zamienić nazwiska - powiedziała ze śmiechem Kelsey. - Biurokracja jest wieczna - dodał Nolan. Sandstrom leżał zmęczony i wpatrywał się ze zdumieniem w prezent od swojego mentora. - Wygląda na to, że Wolff dokonywał w głowie obliczeń, do jakich zaczynamy się przymierzać, stosując obecne superkomputery. Na podstawie tego, co zaprezentował Raphaele, uważam, że pracował nad teorią wszystkiego. - Teorią wszystkiego? - zdziwił się Nolan. - To brzmi jak z filmu Monthy Pytona. - Realna teoria wszystkiego to dla fizyków święty Graal odpowiedział Sandstrom. - Wysiadam. Co to znaczy? - Chcesz ty go oświecić, Kelsey? - spytał Sandstrom.
- Chętnie. Krótka wersja brzmi mniej więcej tak: znane są cztery siły działające we wszechświecie - siły determinujące zachowanie się wszystkiego, od najmniejszej cząsteczki subatomowej po cały wszechświat. Obecne teorie przewidują, że gdybyśmy cofnęli zegar do niecałej jednej setnej sekundy po Wielkim Wybuchu, powinniśmy stwierdzić, że te cztery pozornie oddzielone siły zlewają się w jedną, zunifikowaną. Nolan kiwnął głową. - Jak na razie nadążam. Grawitacja, która sprawia, że nie odrywamy się od powierzchni Ziemi i wpływa na wszystkie wielkie wydarzenia we wszechświecie, jest teoretycznie związana z siłami utrzymującymi w kupie atomy i cząsteczki subatomowe. - Dokładnie. Teoria wszystkiego, czyli inaczej mówiąc, TW, opisuje związki między tymi wszystkimi siłami. Gdyby udało nam się stworzyć TW, którą potwierdziłyby testy eksperymentalne, znacznie lepiej zrozumielibyśmy, jak powstał wszechświat, jak działa i dokąd zmierza. Problem polega na tym, że powiązanie ze sobą wszystkich czterech sił w jeden twór jest niezwykle trudne. Einstein spędził ostatnie lata swojego życia, pracując nad teorią wszystkiego i nic nie osiągnął. Działając krok po kroku, udało nam się połączyć ze sobą dwie siły - elektromagnetyzm i słabe siły jądrowe. Obecnie fizycy próbują połączyć te dwie siły z wielkimi siłami jądrowymi - tymi, które działają między protonami i neutronami, powodując wiązanie ich w jądra atomowe. Teoria, opisująca zjednoczenie tych trzech sił niegrawitacyjnych, jest znana w branży jako WTU, co jest skrótem od wielka teoria unifikacyjna. Następnym etapem po stworzeniu działającej WTU będzie działająca TW. - I twierdzicie na podstawie listów Wolffa, że pracował nad teorią wszystkiego? - spytał Nolan. - Bez najmniejszej wątpliwości - zapewnił Sandstrom. - Był w swoich czasach przynajmniej pięćdziesiąt lat przed tym, co osiągnęliśmy dziś. Widzę w tych listach przebłyski teorii M-bran. I wskazówki dotyczące strategii, jak rozwiązać kilka najtrudniejszych problemów, z jakimi walczą dzisiejsi teoretycy. Nolan skinął głową. - Czy te listy mogą ci pomóc w prowadzeniu badań? - Kto wie? To zależy od tego, jak daleko Wolff zaszedł w pracy teoretycznej. Te listy to jedynie skrawki, kroczki, swój właściwy proces myślowy zapisywał gdzie indziej. Ktoś o takim umyśle musiał gdzieś publikować, zostawić zapis swoich badań. W oczach Sandstroma pojawił się błysk.
- Musimy odnaleźć Johanna Wolffa. - Ted... Nawet jeśli on żyje, ma co najmniej tyle lat, ile miał Raphaele... - powiedziała z niepokojem Kelsey. Sandstrom uśmiechnął się. - Nieważne. Taki umysł musiał coś po sobie pozostawić. Wszystko jedno, żyje czy nie - musimy odnaleźć Johanna Wolffa.
Rozdział 14 28 czerwca Moskwa rena Czerny odłożyła słuchawkę na widełki i westchnęła. Wciągnęła głęboko powietrze, próbując pohamować złość, która groziła, że przestanie zachowywać się w naturalny dla niej, opanowany sposób. - Job twoju mat'! - warknęła, przeklinając rozmówcę z miną sugerującą kazirodczy związek między biurokratą a jego matką. Spojrzała na kartkę papieru, na której zapisany był numer lotu oraz numer identyfikacyjny cargo, zawierającego materiały zdobyte przez zespół Dymitra Leskowa w Stanach Zjednoczonych. Orłow dał jej tę kartkę przeszło dwie godziny temu, żądając, by zlokalizowała przesyłkę i zorganizowała jej przewiezienie. Czerny wstała, wygładziła fałdkę na spódnicy i spokojnie poszła do gabinetu swego pracodawcy. Zapukała. Wiktor Orłow machnął ręką, żeby weszła. - Rozmawiałaś z ludźmi z Szeremietiewa? - spytał. - Tak, Wiktorze Iwanowiczu. Oczywiście. - No i co? - Udało mi się potwierdzić, że samolot przyleciał i został rozładowany. - W takim razie możemy posłać ciężarówkę i przywieźć nasz towar. - Jeszcze nie - powiedziała Czerny. - Dlaczego? - Tak jak pan chciał, zadzwoniłam na cło, podając jedynie nazwę z listu przewozowego. Nie wspomniałam nic o panu ani o pańskiej firmie. Orłow skinął głową. - Po zmarnowaniu mnóstwa czasu zostałam wreszcie połączona
I
z kimś, komu przepływa wystarczająca ilość krwi między uszami, by powstała w jego głowie choć iskierka myśli. Indywiduum to poinformowało mnie, że samolot z Chicago nie miał na pokładzie cargo o numerze pasującym do naszego - zakończyła dramatycznie. - Jak to możliwe? Woronin przefaksował wszystkie dokumenty. Przesyłka powinna być w tym samolocie - rozgniewał się Orłow. - Też tak sądziłam. Jednak ludzie, którzy rozładowywali samolot, mówią co innego. Ponieważ w liście przewozowym nie została wymieniona nasza własność, człowiek, z którym rozmawiałam, zasugerował, że może zaszła na lotnisku w Chicago pomyłka urzędnika. Orłow zerwał się na równe nogi. Zaczął chodzić wzdłuż wychodzących na rzekę Moskwę wysokich okien. - Daj mi do telefonu Woronina - rzucił ostro. Czerny szybko obliczyła w głowie różnicę czasu. - U nich jest dopiero czwarta rano - zauważyła trzeźwo. - Nie obchodzi mnie, że obudzę tego tłuściocha. Chcę wiedzieć, gdzie jest moja własność. Czerny skinęła głową i wróciła do swojego biurka. W pięć minut połączyła Orłowa z Woroninem. - Wiktorze Iwanowiczu... - zaczął zaspany Woronin, próbując strząsnąć z siebie resztki senności. - Co mogę dla pana zrobić? - Odpowiedzieć na pytanie, Piotrze Jefïmowiczu. Gdzie jest moja własność? - Opuściła wczoraj Chicago, powinna być już w Moskwie zapewnił Woronin. - Zdaniem Urzędu Celnego, w samolocie nie było kontenera o numerach, które mi przefaksowałeś. Pytam ponownie: gdzie jest moja własność? - grzmiał Orłow. Woronin zapomniał, co to sen. Lęk o życie spowodował taki rzut adrenaliny, że serce mu waliło, a ciśnienie mocno się podniosło. - A może to wasi celnicy w coś pogrywają? - spróbował ostrożnie zmienić temat. - Nie sądzę, ponieważ nie próbowali wyłudzić ode mnie pieniędzy. Twierdzą tylko, że w samolocie nie było cargo o podanych przez ciebie numerach. - Przysięgam na Boga, Wiktorze! Nigdy bym ci czegoś takiego nie zrobił. Orłow słyszał strach w głosie Woronina, całkowicie uzasadniony strach. Nawet na drugim końcu świata Orłow mógł zrobić z jego życia piekło albo mu je odebrać. Orłow zawsze robił to, czego wymagał
jego biznes, a zlecenie zabicia człowieka nie było trudniejsze od realizacji czeku. - Wiem, Piotrze. A ty wiesz, że nie lubię wymówek. Chcę widzieć wyniki: chcę dostać moją własność. Znajdź ją dziś - rozkazał. - Tak, Wiktorze Iwanowiczu. Zadzwonię natychmiast, gdy się czegoś dowiem.
Rozdział 15 28 czerwca Ann Arbor, stan Michigan olan szedł wzdłuż East University. A raczej szedł ulicą, która nazywała się East University, zanim ślepy zaułek, który wyznaczał wschodnią krawędź dawnego kampusu, został zamknięty i zmieniony w luksusową aleję dla pieszych. Po lewej miał budynek Inżynierii Zachód, długi, dwupiętrowy gmach w stylu romańskim, zwieńczony dachem z czerwonej dachówki i dwiema kopułami. Kiedy mijał kolejne prześwity z luksferów, umieszczone w grubym murze, uśmiechał się. Za półprzezroczystymi kwadratami szkła mieścił się basen Wydziału Architektury Morskiej oraz warsztaty ciesielskie, w których jego dziadek, Martin Kilkenny, przez wiele lat budował wielkie modele statków. Nolan minął Inżynierię Zachód i wspiął się po wydeptanych, granitowych schodach, prowadzących do Laboratorium Fizyki imienia Randalla. Skręcił w lewo i ruszył w kierunku gabinetu Kelsey Newton, profesor nadzwyczajnej fizyki. - Puk, puk - powiedział przez uchylone drzwi. Kelsey odwróciła się od komputera i uśmiechnęła. - Dlaczego to trwało tak długo? Dzwoniłeś niemal godzinę temu. - Zawsze to samo. Kiedy wychodziłem, rozdzwonił się telefon. Kupiłem też po drodze kilka precli i espresso. - Dziękuję... - Kelsey z wdzięcznością przyjęła gorący kubek kawy. - Jak poszukiwania Wolffa? - spytał Nolan. Kelsey ostrożnie napiła się mocnej kawy. - Pytałam kilku starszych profesorów, ale nic nie wiedzieli - westchnęła. - Wygląda na to, że Wolff odszedł stąd, zanim oni się pojawili. Sprawdziłam też w sieci bibliotecznej - znalazłam kilka książek,
N
których autorami są różni Wolffowie - od filozofii po chemię. Pod tym nazwiskiem znalazłam nawet kilka opowieści grozy, ale nigdzie nie było Johanna Wolffa. W czasopismach fizycznych - a sprawdzałam roczniki do kilku lat przed wojną - nie wspomina się o nim. - A co z materiałami wydziałowymi? - spytał Nolan poprzez kęs sezamowego precla. - Właśnie się za nie zabrałam. Nie mam pojęcia, jak daleko może sięgać archiwizacja komputerowa. Kelsey obróciła krzesło i znów zajęła się komputerem. Znalazła internetową stronę wydziału fizyki, ominęła materiały przygotowane na użytek publiczny i wpisała swój identyfikator oraz hasło, by zalogować się do serwera tylko dla upoważnionych osób. - Chcemy... WYDZIAŁ... JOHANN... WOLFF - mówiła, wciskając równocześnie klawisze. Kursor na ekranie zamienił się ze strzałki w trzy obracające się zębatki. Po trzydziestu sekundach zaczęła się ładować nowa strona. - Johann Wolff, profesor nadzwyczajny fizyki - głośno przeczytała Kelsey - od 1946 do 1948. Doktorat uzyskał w Towarzystwie Cesarza Wilhelma w Berlinie, w 1944 roku. Zdjęcia brak. - W czasie wojny studiował w Berlinie fizykę? - spytał z niedowierzaniem Nolan. - Na to wygląda. Doktoryzował się z mechaniki kwantowej. Zajmował się jej podstawami. - Co masz na myśli? - spytał Kilkenny. - W 1944 roku fizyka kwantowa miała mniej więcej dwadzieścia lat - wyjaśniła Kelsey. - Wolff zajmował się tym, co w jego czasach było najbardziej nowatorskie. - Coś jeszcze? Kelsey przejrzała stronę, szukając jakichś linków, ale nic nie znalazła. - To wszystko online. Wygląda więc na to, że trzeba będzie przejść się do archiwum. Zamknęła komputer i wstała. Z budynku wyszli zachodnim wejściem na Diag, przeszli przez Angel Hall i przecięli State Street, po czym dotarli do budynku Literatury, Nauki i Sztuki. Weszli do środka, a potem udali się schodami do piwnicy. Po zapoznaniu się z planem piętra ustalili, gdzie znajduje się pomieszczenie, w którym zmagazynowano dane o wykładowcach, personelu i studentach. - O! - powiedziała siedząca za kontuarem kobieta, kiedy otworzyli drzwi. Odruchowo przyłożyła dłoń do piersi. - Zaskoczyliście
mnie. W lecie nie mam tu wielu gości. W czym mogę pomóc? Kelsey spojrzała na jej identyfikator. - Dzień dobry, pani Greene - przywitała się, po czym przedstawiła siebie i Nolana. - Szukamy informacji o wykładowcy, który uczył tu fizyki w późnych latach czterdziestych. - To dość dawno temu, ale sprawdzę, co da się zrobić. Jak się nazywał? - Johann Wolff - powiedział Nolan. - Strona internetowa informuje, że wykładał od tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego do tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku - dodała Kelsey. - Czy mogłabym rzucić okiem na pani legitymację? - zapytała archiwistka. - Proszę bardzo - powiedziała Kelsey i wyjęła plakietkę z torebki. Nolan odpiął swój identyfikator od kołnierzyka i położył go na kontuarze. Był podobny do standardowego identyfikatora uniwersyteckiego, dodatkowo jednak nosił nadruk MARC. - Zawsze muszę to sprawdzać - wyjaśniła pani Greene, oddając im plakietki. - Dokumentacja wydziałowa, nawet stara, jest poufna. Wpisała żądane informacje w komputer, napisała coś na kawałku papieru i zniknęła za szafami i regałami wypełniającymi pomieszczenie. Wróciła po dziesięciu minutach. - Ojej, znalezienie tego trochę trwało... - stwierdziła, kładąc na kontu arze cienką teczkę. Na jej naklejce był wydrukowany kod kreskowy oraz nazwisko: J. WOLFF. Kelsey otworzyła teczkę. W środku znajdował się prastary arkusz personalny, wymieniający datę urodzenia Wolffa, jego narodowość oraz inne istotne dane. - Na pewno już tam nie mieszka - stwierdziła pani Greene. - Słucham? - spytał Nolan, po czym rzucił okiem na adres zamieszkania. - No tak, ma pani rację. - Gdzie to jest? - spytała Kelsey. - To było tuż za kampusem - wyjaśniła pani Greene. - Przy szkole biznesu. Teraz jest tam parking. Pozostałe kartki zawierały informację o prowadzonym przez Wolffa kursie, kilka listów od mentora programu oraz czarno-biała fotografia. Ostatnim dokumentem był oficjalny list, określający czas umowy z Wolffem o pracę. Był datowany na styczeń 1949. - Dziwne. Kierownik kursu wznosił na jego cześć peany -
powiedziała Kelsey. - Dlaczego go wywalili? - Mogę zobaczyć? - spytała pani Greene. Kelsey podała jej dokument. - Nie wywalili go. Gdyby tak było, napisano by o tym w liście i podano powód. Tak samo jak i teraz, również wtedy zwolnienie z pracy członka zespołu wykładowców było poważną sprawą. Ten list jest jedynie kawałkiem papieru rozwiązującym umowę z tym Wolffem - w elegancki sposób informującym, że już tu nie pracuje. - Dlaczego odszedł? - spytał Nolan, wiedząc jednak, że w teczce nie ma na to odpowiedzi. - Kto to wie? To wszystko, co mamy na temat profesora Wolffa. Przykro mi, że nie mogę więcej pomóc - powiedziała pani Greene. - Może pani. Da się to skopiować? - Oczywiście, tyle że będę musiała wziąć opłatę. - Nie ma problemu - stwierdził Nolan. - Proszę ją wpisać na moje konto wydziałowe.
Rozdział 16 28 czerwca Dexter, stan Michigan aczynałem się już zastanawiać, czy kiedykolwiek tu dotrzecie zadudnił irlandzkim dialektem Martin Kilkenny, który siedział na huśtawce stojącej na werandzie jego domu. - Założę się, że to ten mój nic nie wart wnuk chciał pozbawić was oboje wspaniałej kolacji, którą zrobiła moja żona. - Byliśmy z Nolanem u Teda Sandstroma - wyjaśniła Kelsey i pocałowała Martina w policzek. - Kiepska wymówka. - Czy ktoś chce ciasta? - zawołała przez kuchenne okno Audrey Kilkenny, babcia Nolana. - Jest z malinami. - Ty chcesz - powiedziała Kelsey. - Pomogę ci, babciu! - zaoferował się Nolan. Chwilę później Nolan i Audrey wrócili, niosąc dużą drewnianą tacę z pięcioma talerzami ciasta i pięcioma nakryciami do herbaty. - To dobry chłopak - powiedziała Audrey, kiedy Nolan nalewał jej herbatę. - Będzie dobrym mężem. Wszyscy Kilkenny'owie tacy są. - Będę o tym pamiętać - uśmiechnęła się Kelsey. - Co u Sandstroma? - spytał Sean Kilkenny, dołączając do
Z
towarzystwa. - Lepiej, niż by się można spodziewać - odparł Nolan. - Lekarze uważają, że wyzdrowieje, ale będzie miał duże blizny. Chirurg plastyczna zrobi, co się da, uczciwie jednak uprzedziła, że w zakresie kosmetycznym ma spore ograniczenia. - A jak jego psychika? Wróci do pracy? - dopytywał się Sean. - Bardzo ciężko przeżywa śmierć Raphaele - odparł Nolan. - Raphaele był dla niego jak ojciec - dodała Kelsey. - Mam jednak wrażenie, że gdy Ted wyjdzie już ze szpitala, szybko wróci do laboratorium. Chyba będzie pracował dalej - aby uczcić pamięć Paramo. Wczoraj, kiedy zanieśliśmy mu z Nolanem paczkę listów, które Paramo zostawił mu w spadku, zaczął się zachowywać jak za dawnych dobrych czasów. Paramo i tak zamierzał przejść na emeryturę po uruchomieniu nowego laboratorium Teda. A zdaniem wdowy, uważał, że listy mogą pomóc Tedowi w badaniach. - To listy pisane przez Paramo? - spytał Sean Kilkenny. - Nie. Przez młodego fizyka, który wykładał na naszym uniwersytecie pięćdziesiąt lat temu - odparła Kelsey. - Przeczytałam mu wczoraj kilka z nich i są naprawdę niesamowite. - Mogę to potwierdzić - stwierdził Nolan. - Każdy zaczynał się kilkoma przyjacielskimi zdaniami, po czym gość zabierał się za zagadnienia fizyki teoretycznej, w których bardzo szybko się gubiłem. - Na świecie jest prawdopodobnie nie więcej niż pięciuset ludzi, którzy byliby w stanie pojąć treść tych listów - wyjaśniła Kelsey. Każdy zdaje się zawierać coś błyskotliwego, jakiś kawałek wyjaśnienia, jak działa wszechświat. - Czy osoba, która napisała te listy, nie mogłaby pomóc Sandstromowi w pracy? - spytała ze zdziwieniem Audrey. - Staramy się tego dowiedzieć. Najdziwniejsze w tych listach jest to, że nigdy nie słyszałam o ich autorze. Uważamy, że ktoś o takiej inteligencji musiał gdzieś zostawić jakiś ślad swojej pracy. Martin wpatrywał się w herbatę i nad czymś dumał. - Spędziliśmy z Kelsey dużą część dnia, próbując znaleźć jakąkolwiek informację o tym człowieku - powiedział Nolan. - Niczego nie znaleźliśmy. W bibliotece nie ma żadnych książek, artykułów ani jakichkolwiek publikacji z jego nazwiskiem. - Nic w tym dziwnego - powiedziała Kelsey - biorąc pod uwagę, że był jedynie profesorem nadzwyczajnym i spędził tu tylko dwa lata. Kiedy Kelsey mówiła, Martin popatrzył na żonę. W oczach miał łzy. - Co się stało, kochanie? - spytała z troską Audrey.
- Johann. Audrey zasłoniła usta, jakby się bała, że ucieknie z niej powietrze. - Tato... - spytał zaniepokojony Sean. - Nic ci nie jest? - Nie, synu. Jestem tylko nieco zaskoczony, to wszystko. - Martin zwrócił się do Nolana i Kelsey: - Czy człowiekiem, który napisał te listy do Paramo, był Niemiec o nazwisku Johann Wolff? - Tak... - potwierdzili jednogłośnie. - Skąd o nim wiesz? - spytał Nolan. - Zastanawiałem się nieraz, czy jeszcze kiedyś usłyszę to nazwisko - powiedział głośno, jakby nieobecny duchem, Martin Kilkenny. Po chwili milczenia spojrzał na Audrey, która ocierała łzy. - Odpowiedz na pytanie Nolana - poprosiła męża, kiedy odzyskała panowanie nad sobą. - Johann Wolff był naszym przyjacielem. W czterdziestym szóstym przyjechał do Ann Arbor w jednym jedynym ubraniu, z kilkoma dolarami w kieszeni i etatem na uniwersytecie. Biedak był całkowicie samotny, nie miał rodziny ani przyjaciół - a antyniemieckie nastroje były wówczas wciąż bardzo silne. Poznaliśmy się dość przypadkowo on miał gabinet w Laboratorium Randalla, ja w budynku obok. Kiedy pojawił się u mnie po raz pierwszy - ponieważ zgubił się i chciał zapytać o drogę - był ludzkim wrakiem. Pomogłem mu i z czasem zostaliśmy przyjaciółmi. Byliśmy dziwną parą: on, wykształcony niemiecki naukowiec, i ja, prosty irlandzki cieśla. - Johann był bardzo bystrym młodym człowiekiem - dodała Audrey. - Był na swój sposób przystojny i bardzo kochany. Tkwił w nim jednak wielki smutek, typowy dla wielu uciekinierów, którzy przybywali do nas po wojnie. Musicie wiedzieć, że stracił wszystkich, których kochał. - Nie wszystkich, Audrey. Zapominasz o Elli - poprawił żonę Martin. - Kto to jest? - spytał Nolan. - Narzeczona Johanna. Zakochali się w sobie tuż przed wybuchem wojny, niestety ani jej, ani jej rodzinie nie udało się uciec z Niemiec. Trafili do obozu koncentracyjnego. - Byli Żydami - wyjaśniła Audrey. - Chyba się tego domyślili, skarbie. Hitler nie posyłał do obozów zbyt wielu luteran. W każdym razie, kiedy Johann pracował w Berlinie, jego rodzinę zabito w Dreźnie, a Elli znalazła się w obozie. Szukał jej po wojnie, nie mógł jej jednak znaleźć. Ponieważ był wykształcony, udało mu się jednak dostać pracę w Michigan. W jakiś rok po przyjeździe do nas dostał list z Niemiec. Okazało się, że Elli przeżyła
wojnę i mieszka w Chicago. Nie widzieli się od lat, ale to nie miało znaczenia. - Martin odkaszlnął by odblokować zaciskające się gardło. - W listopadzie czterdziestego ósmego roku pożyczyłem Johannowi kilka dolarów, by mógł kupić Elli pierścionek zaręczynowy. Nie było to nic wielkiego - żaden z nas nie był bogaty - zwykła złota obrączka, mająca być dowodem jego miłości. Zrobił mu ją tutejszy jubiler i Johann wziął obrączkę do Chicago. Ostatni raz widziałem go w moim warsztacie, kiedy przyszedł powiedzieć, że przyjęła oświadczyny. Boże, ale był szczęśliwy. Poprosił mnie nawet, bym został jego świadkiem. Kiedy się rozstawaliśmy, ustaliliśmy, że on i Elli spędzą z nami weekend. - Dziadku, i co się stało z Johannem Wolffem? - chciał wiedzieć Nolan. - Nie wiem. Nikt nie wie. Jakby się zapadł pod ziemię. Krążyły plotki, ale nic z nich nie wynikało. - Jakie plotki? - Był niemieckim naukowcem, Nolan. Niektórzy twierdzili, że rząd się dowiedział, iż podczas wojny prowadził jakieś straszne eksperymenty i uwięziono go, deportowano albo powieszono. Niektórzy twierdzili, że uciekł. Wybierz co chcesz - rzucił gorzko Martin. - Wszystko to głupoty. Nie był hitlerowskim draniem. Po raz pierwszy w życiu miał po co żyć. Miał porządny dom, nie miał powodu uciekać. Choć nigdy nie znaleziono jego ciała, uważam, że został zamordowany. Śmierć była jedyna rzeczą, która mogłaby rozdzielić go z Elli. - Więc zniknął? - Rozpłynął się. O ile wiem, nigdy więcej go nie widziano.
Rozdział 17 29 czerwca Chicago, stan Illinois alter Guk wszedł do Rollie's Bar tuż po północy; było z nim trzech kumpli z drugiej zmiany, z którymi pracował na Międzynarodowym Lotnisku O'Hare. Z wiszącego w głębi sali telewizora dochodziło przekomarzanie się sprawozdawców zapowiadających mecz Cubs. Przy kontuarze siedziała trójka starszych mężczyzn, popijających drinki i obserwujących mecz. - Po piwku? - spytał barman.
W
- Czytasz w naszych myślach - odparł Guk. - Stół bilardowy z tyłu jest czynny? - Jasne. Barman postawił przed nimi cztery zroszone butelki millera. Pracownicy portu towarowego zapłacili i zniknęli na zapleczu. Barman natychmiast wyciągnął z kieszonki koszuli wizytówkę i wykręcił wydrukowany na niej numer. - Tak - odpowiedział Woronin. - Mówi Mikołaj z Rollie's Bar. Właśnie przyszedł Guk. - Dziękuję, Mikołaju. Zaraz przyjdzie po niego kilku moich ludzi. Leskow przyszedł z Josifem. Szybko się rozejrzeli, po czym podeszli do baru. - Ty jesteś Nick? - Aha - odparł barman. - Gdzie Guk? - Z tyłu, gra w bilard. - Ilu ma kumpli? - Jest z nim trzech ludzi. - Daj mi cztery piwa. Barman popatrzył na Leskowa, nie dyskutował jednak i wyjął z chłodziarki cztery butelki. Leskow skinął głową, podał dwie Josifowi, po czym ruszył w kierunku korytarzyka prowadzącego do toalet i na zaplecze. Nagle rozległ się ryk, na chwilę zagłuszając podniecone głosy komentatorów telewizyjnych. - Co się stało? - spytał Leskow. - Pierwszy bazowy Cubsów właśnie zdobył dwa punkty - odparł jeden z kibiców. - Remis po pięć. Zanim dokończył zdanie, Leskow i Josif byli już w sali bilardowej. Guk i jego koledzy odwrócili się, by popatrzyć, kto do nich dołączył. Leskow miło się uśmiechnął i obszedł stół, starannie obserwując czwórkę mężczyzn. Każdy z nich miał na lewej kieszeni kurtki mundurowej identyfikator ze zdjęciem. Josif stanął między wejściem a stołem. Leskow pociągnął mały łyczek piwa, szybko odwrócił butelkę w dłoni, chwycił ją za szyjkę i walnął Guka prosto w głowę. Butelka trafiła go w skraj włosów, eksplodując pianą i okruchami szkła. Guk zasłonił twarz dłońmi i zawył z bólu. - Co ty, kurwa, wyprawiasz?! - wrzasnął jeden z jego kumpli.
- O w mordę! - krzyknął drugi, kiedy Leskow wyciągnął pistolet i wycelował w nich. - Krew mi leci... - wyjęczał Guk, wpatrując się w czerwone smugi na dłoniach. Josif stał przy wejściu i też celował do obecnych z pistoletu. Leskow odstawił drugie piwo na stół bilardowy. - Panowie - spokojnie oznajmił Leskow. - Ta sprawa dotyczy wyłącznie Guka. Proponuję, byście się nie ruszali i obejrzeli sobie do końca mecz. Koledzy Guka chwilę się wahali, po czym wyszli. Leskow podszedł do Guka i uderzył go kolbą pistoletu w głowę. Guk padł twarzą na stół. Leskow złapał go pod pachy i pociągnął w kierunku korytarza. Guk wisiał mu w ramionach jak worek, był nieprzytomny. Kiedy Leskow wyniósł swoją ofiarę, Josif postawił obie nietknięte butelki na stole bilardowym. - Te rundę my stawiamy - stwierdził ze śmiechem. Guk odzyskał przytomność, kiedy nozdrza podrażnił mu ostry zapach amoniaku. Czuł tępe pulsowanie w potylicy. Spróbował otworzyć oczy, ale coś mu na to nie pozwalało. Leżał na plecach, wciśnięty między dwie pionowe ścianki. Jestem w skrzyni, pomyślał z przerażeniem. Spróbował usiąść, ale miał związane ręce i nogi. Coś z potężną siłą - prawdopodobnie pięść - uderzyło go w brzuch. Opadł z powrotem na plecy, tracąc oddech. - Obudził się- stwierdził jakiś głos. - To dobrze. Zdejmijcie mu to z oczu. Twarz Guka zaczęły obmacywać czyjeś palce, szukając brzegu przyklejonego na oczach plastra, po czym gwałtowne szarpnięcie poderwało mu głowę do góry a kleista taśma wyrwała mu włosy z brwi i rzęs. Zaczął mrugać, by przestać łzawić. Powoli wracał mu wzrok. Patrzył na wykafelkowany na biało sufit. Było ciepło, a pomieszczenie miało w sobie coś szpitalnego. Rozległy się kroki. Nad skrzynią pochylił się mężczyzna o nalanej twarzy i fryzurze składającej się z rzednących pasm włosów. Popatrzył na więźnia. - Walter, wiesz kim jestem? - zapytał. - Tak. Piotr Woronin - stęknął Guk. Woronin uśmiechnął się. - Bardzo dobrze. Teraz nieco trudniejsze pytanie. Co się, kurwa,
stało z kontenerem towaru, który wysłałem do Moskwy? - Nie wiem, o czym pan mówi! Nie... Woronin walnął Guka pięścią prosto w usta, rozbijając mu dolną wargę. - Nie kłam, Walterze. Wiem, jak się rzeczy mają na O'Hare mam tam procent. W dniu wczorajszym z Chicago do Moskwy odleciał samolot międzynarodowych linii przewozowych numer jedenaście dwadzieścia osiem. Mam dokument zaświadczający, że na pokładzie tego samolotu znajdował się kontener z rzeczami. Należał do mojego wspólnika. Kiedy samolot dotarł do Moskwy, kontenera nie było na pokładzie. Jak to możliwe? - Nie mam po... Twarz Guka ponownie rozgniotła pięść. Z wargi i nosa płynęła mu obficie krew, jedno oko niemal zupełnie zamykała opuchlizna. - Przepraszam - powiedział Woronin, ścierając sobie krew z knykci. - Chyba nie wyraziłem się jasno. Jeśli mi nie powiesz tego, co chcę, zabiję cię. Będzie to długie i niemiłe. Rozumiesz mnie teraz? Kiwnij tylko albo pokręć głową. Guk kiwnął na potwierdzenie. - Wspaniale. Więc gdzie mój towar? - W Mos...k...wie... - Ty żesz kurwa... - Woronin znów się zamachnął. - Nie! Jest w Moskwie, przysięgam. Był w samolocie. Woronin zatrzymał pięść dwa centymetry przed twarzą Guka. - Jak to? - Zmieniłem list przewozowy, by wydawało się, że kontenera nie ma. - Ale został załadowany do samolotu? - Tak. I poleciał do Moskwy - zapewnił z absolutnym przekonaniem Guk. - Dlaczego to zrobiłeś? - Myślałem, że nikt nie zauważy. To było tylko trochę mebli, komputer, stereo. Wszystko ubezpieczone, więc pomyślałem, że jeśli zginie to właściciel będzie wolał pieniądze. - Jeżeli zamierzałeś ukraść moją własność, dlaczego wysłałeś ją do Moskwy? - Nie wiedziałem, że to pańskie. Boże, musi mi pan uwierzyć błagał Guk. - Wyglądało na to, że nikt się tym nie przejmie! Mam w Moskwie kuzyna, który niedługo się żeni. Posłałem mu to jako prezent ślubny. Wie pan - na nowe mieszkanie. - Jak kuzyn dostał to w Moskwie, jeśli celnicy mówią, że towar
nie przyleciał? - sapnął Woronin - Pracuje w cargo na Szeremietiewie. Układanka się domknęła. Woronin zrozumiał teraz, że zbyt sprytnie zakamuflował własność Orłowa - tak dobrze, że taki robal, Guk, bez zastanowienia ją ukradł. - Jak nazywa się twój kuzyn? - Konrad. Konrad Guk. Woronin wyjął z kieszeni telefon i wystukał z pamięci numer. - Dzień dobry - powiedział. - Mam informację, o którą pytał Orłow. Paczka wylądowała w Moskwie, ale została ukradziona przez robotnika cargo, Konrada Guka. Mam tu jego kuzyna, który twierdzi, że zmienił list przewozowy i sprawił, że własność Orłowa zniknęła. Meble miały być prezentem ślubnym. Woronin zamilkł na kilka minut, słuchając rozmówcy po drugiej stronie linii. - Tak - odparł. - Zajmę się tym. Wsunął do kieszeni maleńki telefon i popatrzył na Guka. - Walterze, tak się cieszę, że odbyliśmy tę rozmowę, niestety muszę już iść. Nie martw się jednak, zostawiam cię w dobrych rękach. Cofnął się i z drugiej strony skrzyni pojawił się inny mężczyzna. Uśmiechnął się, po czym zamknął zamocowane na zawiasach wieko. Guka znów ogarnęła ciemność, a skrzynia zadrżała od uderzeń młotka wbijającego gwóźdź. - Oleg - powiedział Woronin, kiedy Artuzow wbił ostatni gwóźdź. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc. - Nie ma sprawy, Piotrze Jefimowiczu. Cieszę się, że mogłem panu oddać przysługę. Powiedziawszy to, Artuzow potoczył wózek z trumną do pieca krematoryjnego. Trumna podskakiwała, Guk bowiem się szarpał i wrzeszczał o życie. Kiedy wózek został odpowiednio zamocowany, Artuzow podszedł do panelu i zaczął kremację. Trumna powoli sunęła w płomienie. Temperatura w jej środku wynosiła już dwieście stopni. Gorące powietrze poparzyło gardło i płuca Guka, każdy spanikowany, wymęczony oddech, był trudniejszy od poprzedniego. Kiedy stracił przytomność, szarpanina w trumnie zamarła. Nie pierwszy raz Artuzow kremuje dla mnie żywego człowieka, pomyślał Woronin z uśmiechem. I nie ostatni... Kiedy wychodził z domu pogrzebowego Artuzowa, myślał o kuzynie Guka w Moskwie i o wizycie, którą wkrótce złoży mu Leskow. - Głupcze... Okradłeś niewłaściwego człowieka.
Rozdział 18 30 czerwca Swierdłowsk, Rosja ara Awakum opadła na oparcie krzesła. Nogi oparła na poduszce leżącej na otwartej szufladzie biurka. Trzymała na kolanach blok listowy i wyglądała przez okno na daleki syberyjski las, obserwując rytmiczne poruszanie się gałęzi na wietrze. Ruch był jednocześnie prosty i bardzo złożony. Okiem wyobraźni widziała odpływy i przypływy energii krążącej w systemie energetycznym za jej oknem. Płynne piękno natury, ujęte przed oczami w ramy okien, niczym na obrazie van Gogha. Planiści rządowi nadali temu tajnemu ośrodkowi badawczemu nazwę Swierdłowsk 23, a Awakum spędziła tu ostatnie dziesięć lat życia. Była to położona na końcu świata zbieranina budynków osadzonych u podnóża Uralu, a jej istnienie nadal uważano za tajemnicę państwową. Jej zadumę nagle przerwało gwałtowne pukanie do drzwi. - Tak? - powiedziała, wyrwana z rozmyślań. Drzwi się uchyliły i pojawiła się w nich siwiejąca głowa Borysa Żyrowa. - Lara, masz gościa - powiedział, a w jego głosie brzmiał niepokój i podniecenie. - Georgij zadzwonił właśnie z głównej bramy. Ona będzie tu za minutę. Goście byli w Swierdłowsku 23 rzadkością. Wpuszczano do ośrodka jedynie oficjeli rządowych. Nigdy nie wiadomo, jak należy traktować nieoczekiwane pojawienie się takich ludzi. Awakum wstała i poprawiła pastelowożółtą sukienkę. - Co o niej myślisz, Borys? - spytała w nadziei, że może się pokazać. - Jak zwykle jesteś piękna - odparł Żyrow. - A oto i nasz gość. Otworzył szeroko drzwi i odsunął się na bok, by pozwolić wejść do gabinetu wysokiej, eleganckiej brunetce. - Doktor Awakum, jestem Oksana Zoszczenko, zastępca dyrektora Rosyjskiej Akademii Nauk. - Jestem zaszczycona. Proszę, niech pani usiądzie - zaprosiła Awakum. Zoszczenko kiwnęła głową i skorzystała z zaproszenia - choć długa i wyboista droga z Jekaterynburga sprawiła, iż bolały ją pośladki.
L
- Ma pani ochotę na herbatę? - spytała grzecznie gospodyni. - Może później. Chciałabym od razu przejść do omówienia celu mojej wizyty. Zoszczenko otworzyła skórzaną aktówkę i wyjęła teczkę z emblematem Akademii. Na naklejce było nazwisko: AWAKUM. - Pracowała pani w Akademii od skończenia studiów w Moskwie, nieco ponad dziesięć lat temu, prawda? - Tak. - Pani praca doktorska była znakomita - ciągnęła Zoszczenko, przeglądając dokumenty. - Dotyczyła kwantowej optyki laserowej, co sprowadziło panią tutaj. - Tak - odparła Awakum, żałując po raz kolejny, że nie zajmowała się czymś mniej interesującym dla aparatczyków szukających natychmiastowych zastosowań wyników badań dla wojska. - Widzę, że wiele razy składała pani prośby o przeniesienie i za każdym razem pani odmawiano. Awakum skinęła głową, zacisnęło jej się gardło. Narastało w niej przerażenie. Jej częste podania zostały zauważone, a ta kobieta została przysłana, by osobiście dać jej reprymendę. - Szkoda - stwierdziła Zoszczenko i zamknęła teczkę. - Było sporo bardziej interesujących projektów, przy których przydałby się umysł taki jak pani. Chcę przeprosić w imieniu Akademii. Nie powinniśmy byli pozwolić, by zapuściła pani korzenie w tej dziczy. Usta Awakum ułożyły się w małe O, nie wydała z siebie jednak dźwięku. Przeprosiny ze strony Akademii za zmarnowanie komuś wielu lat życia były czymś niesłychanym. Tak jak słońce nie wschodzi na zachodzie, to się po prostu nie zdarzało. - Może orientuje się pani, że Akademia podejmuje nowe przedsięwzięcia, głównie komercyjne. Aby przeżyć, Rosja potrzebuje naprawdę produktywnego przemysłu. Z tego powodu poszukujemy komercyjnych projektów badawczych - Akademia albo zacznie zarabiać, albo będzie głodować. - Zoszczenko patrzyła prosto w błękitne oczy Awakum. - Kiedy ostatni raz pani zapłacono? - Pod koniec ubiegłego roku. - Więc doskonale rozumie pani sytuację, w jakiej znajduje się Akademia. Sprawy nie mogą tak dalej trwać. Pojawiła się firma, rosyjska firma, która poprosiła Akademię o wsparcie naukowe. Prowadziła ona projekt badawczy z grupą Amerykanów, która się niedawno rozwiązała. Firma ta chciałaby kontynuować badania. Ma zamiar stworzenia pewnego produktu, który wypuściłaby na rynek. - Jakiego produktu? - Awakum bardzo chciała dowiedzieć się
więcej. - Ma on związek z wytwarzaniem energii. Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć więcej, z wyjątkiem tego, że zarówno owa firma, jak i Akademia uważają, że jest pani najbardziej odpowiednim kandydatem do poprowadzenia badań. Jeżeli się porozumiemy, firma będzie płacić pewną sumę Akademii, a pensję bezpośrednio pani. O ile się orientuję, chodzi o twardą walutę. Oczy Awakum rozszerzyły się. Nie tylko pojawiła się perspektywa otrzymywania pensji, ale na dodatek w walucie, której wartość nie będzie wyparowywała tak jak wartość rubla. - Firma ta zapłaci także za przeniesienie pani do Moskwy, gdzie urządzone zostanie dla pani prywatne laboratorium. Zamieszka pani w przyjemnym mieszkaniu przy ulicy Twerskiej, niedaleko Teatru Bolszoj. - Skąd pani wie, że ta firma zrobi to, co obiecuje? - spytała Awakum, bojąc się, że to wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. - Zapewniam, że to bardzo szanowana i bogata firma - powiedziała z godnością Zoszczenko. - Prowadzi interesy na całym świecie, a jej założyciel jest zaufanym człowiekiem prezydenta. Już zostało założone konto o wysokości miliona dolarów amerykańskich, z którego będą finansowane pani badania. Jako dodatkową zachętę dodam, że jeśli pani praca doprowadzi do powstania produktu, który da się wprowadzić na rynek, zostanie pani wynagrodzona akcjami firmy. Jest to okazja, by stworzyć coś wartościowego dla siebie i swojego kraju. Tak naprawdę, sprawa jest znacznie ważniejsza od tego, co robi pani tutaj. Awakum czuła zawroty głowy. Marzyła o ucieczce z tego miejsca, powrocie jakimś sposobem do cywilizacji, ale nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego. Świat tak bardzo zmienił się przez ostatnie dziesięć lat, ekonomia zastąpiła ideologię, a dobra konsumpcyjne stały się ważniejsze od broni. - Nie wiem, co powiedzieć. Oczywiście, że się zgadzam odpowiedziała w końcu. Zoszczenko uśmiechnęła się. - Wspaniale. Sądzę, że uzna pani swoją nową pozycję za wartą zachodu. Zajmę się zorganizowaniem pani powrotu do Moskwy. Proszę zrobić wszystko, co uważa pani za konieczne do przekazania tutejszej pracy osobie, która panią zastąpi. Zoszczenko wyciągnęła ręce przez biurko. Lara Awakum serdecznie je uścisnęła.
- Nie wiem, jak dziękować - powiedziała, powstrzymując łzy. To przekracza moje najśmielsze marzenia. - Laro - uśmiechnęła się Zoszczenko, - to nie jest ta sama Rosją w której się urodziłyśmy.
Rozdział 19 10 lipca Jekaterynburg, Rosja iedy wyjeżdżała z Moskwy w całkiem innym życiu, Awakum podróżowała na wschód zniszczonym i starym, zapchanym ludźmi wagonem kolei transsyberyjskiej. W podróż powrotną ze Swierdłowska 23 do wolności zabrał ją prywatny odrzutowiec. Kiedy szła po betonie lądowiska, zobaczyła logo VIO FinProm - złotego dwugłowego orła na błękitnym polu, namalowanego na trójkątnym ogonie samolotu. - Witamy na pokładzie, doktor Awakum - przywitał gościa umundurowany pilot, kiedy wsiadła do luksusowej kabiny samolotu o dziobie spiczastym jak igła. W środku zobaczyła Zoszczenko rozmawiającą z mężczyzną o budzącym zaufanie wyglądzie. Kiedy się zbliżyła, oboje wstali. - Laro, miło znów panią widzieć. Chciałabym przedstawić pani jej opiekuna: Wiktora Iwanowicza Orłowa - powiedziała Zoszczenko. Orłow ujął wyciągniętą dłoń Lary w obie ręce; jego chwyt był pewny, ale delikatny. - Nie mogłem się doczekać spotkania z panią. Oksana wiele mi o pani mówiła - zapewnił. - Dziękuję - powiedziała skromnie Awakum, niepewna, jak zareagować na zainteresowanie Orłowa. - Co pani sądzi o moim nowym odrzutowcu? - z dumą spytał Orłow. - Jeszcze nigdy niczego podobnego nie widziałam. - Biorąc pod uwagę, gdzie spędziła pani ostatnie dziesięć lat, nie jestem zaskoczony - roześmiał się Orłow. - To ostatni model Dassaulta. Ponaddźwiękowy. Lot do Moskwy zajmie nam niecałe dwie godziny. - Dwie godziny! Moja poprzednia podróż, pociągiem, trwała kilka dni - wyszeptała Lara. - Witamy w XXI wieku.
K
Pilot zamknął drzwiczki i wszedł do kabiny. - Jesteśmy gotowi do lotu. Jeśli państwo zechcą uprzejmie zająć miejsca. .. - Dziękuję, Brody - odparł Orłow. Orłow wskazał Awakum szeroki, skórzany fotela pilota. Awakum usiadła i, czując, jak fotel układa się zgodnie z kształtami jej ciała, miała wrażenie, jakby stapiała się z nim w jedno. - Niech nie będzie pani zbyt wygodnie, bo mi pani zaśnie, Laro! ostrzegł Orłow. - A ja chciałbym z panią jeszcze porozmawiać. Zapięli pasy i trzy silniki ożyły. Przyspieszaniu maszyny towarzyszyły delikatne zmiany w odgłosie ich pracy. Gdyby nie ruch za oknami, Awakum nie byłaby w stanie określić, czy stoją czy się poruszają. Smukła biała maszyna pokołowała na koniec pasa i zatrzymała się na minutę. W oddali, przed hangarami, stali członkowie personelu naziemnego i obserwowali, jak odrzutowiec startuje. Silniki znów zawyły - znacznie głośniej niż poprzednio - i trzydziestometrowy oszczep o deltoidalnych skrzydłach pomknął po pasie startowym. Wraz z przyspieszaniem, świat za oknami zamienił się w rozmazane, kolorowe smugi, aż prędkość samolotu wzrosła na tyle, by mógł się oderwać od ziemi. Kilka minut później przebili się przez warstwę niskich chmur i znaleźli na błękitnym, słonecznym niebie. - Jak pięknie...! - powiedziała Awakum, kiedy wyjrzała i zobaczyła szczyty skłębionych chmur. - W samej rzeczy - odparł Orłow. - Możemy od razu przejść do interesów? - Oczywiście - odpowiedziała Lara, nieco strapiona z powodu swojego naiwnego okrzyku. - Ze względów bezpieczeństwa Oksana powiedziała pani niewiele o tym, nad czym ma pani dla mnie pracować. Podejrzewam, że jest pani ciekawa, co to za projekt? Awakum skinęła głową. - Dam pani najpierw nieco ogólnych informacji. Moja firma uczestniczyła w programie badawczym z amerykańską korporacją. Obie strony dostarczały funduszy i ludzi, a większość pracy wykonywana była w Stanach Zjednoczonych. Projekt trwał mniej więcej dwa lata, doszło jednak do wybuchu w laboratorium. W jego następstwie moi amerykańscy partnerzy rozwiązali współpracę, twierdząc, że stracili wiarę w ten projekt. - Pańscy ludzie w dalszym ciągu nad tym pracują? - Nie. Jeden z ludzi, których wysłałem do Stanów, zginął w tej
eksplozji, drugi postanowił tam zostać. Mam jednak wszystkie wyniki ich badań. Radzi sobie pani z angielskim? - Słownictwem fachowym władam biegle. - To świetnie, ponieważ wszystkie materiały są po angielsku. Moi badacze byli dwujęzyczni - ich nie. Dokumentację prowadzono więc w języku, który wszyscy znali. Ponieważ od tej chwili jest to pani projekt, może pani wybrać dowolny język - pod warunkiem, że będzie to rosyjski. Awakum i Zoszczenko roześmiały się z żartu Orłowa. - Będę z kimś współpracowała? - Na początku nie. Rozmawialiśmy na ten temat z Oksaną i uważamy, że kilka miesięcy zajmie pani zapoznanie się z materiałami. Kiedy zrozumie pani, z czym ma do czynienia, będzie pani mogła zaproponować, czego i kogo potrzebuje do pracy. Chcę, by wybrała pani do tego własnych ludzi. Awakum uśmiechnęła się. Kiedy nadejdzie czas, będzie mogła wybrać najlepszych z najlepszych, a nie szarpać się z kimś, kogo inni nie chcieli. - Mógłby mi pan powiedzieć coś więcej o projekcie? - spytała ostrożnie. - Oksano, mogłabyś? - Tak, Wiktorze Iwanowiczu. - Zoszczenko potrzebowała chwili, by zebrać myśli. - Zna pani oczywiście teorię stanu energii negatywnej? - Naturalnie. Wczesne prace teoretyczne w tym zakresie pozwoliły przewidzieć istnienie antymaterii. Teorię potwierdzono już eksperymentalnie. - Cóż, nasi naukowcy badali wpływ zmiennych pól elektrycznych na próżnię, by sprawdzić, czy uda się stworzyć nowe metody wytwarzania i przechowywania antymaterii. Wynikiem ich eksperymentów było urządzenie, które wydziela mniej więcej dwa tysiące razy więcej energii, niż jest do niego dostarczane. - Chciałabym to zobaczyć - stwierdziła Awakum sceptycznie. - Zobaczy pani - obiecał Orłow. - Rozumiem pani sceptycyzm, Laro - dodała Zoszczenko. - Też kiedyś go podzielałam. Prawdę mówiąc, był to jeden z powodów, dlaczego akurat panią wybrano do kontynuowania badań. Zespół, który dokonał tego odkrycia, nie był w stanie wyjaśnić, jak ono przebiega. A jest to konieczne dla zastrzeżenia patentu na jego jak najszersze techniczne zastosowanie. Musimy się dowiedzieć, dlaczego to urządzenie pracuje tak, jak pracuje.
- To kolejny ważny punkt - powiedział Orłow. - Patenty. Moi dotychczasowi partnerzy stwierdzili, że nie są zainteresowani kontynuowaniem badań, ale obie strony rozeszły się, mając identyczne kopie wszystkich wyników. Choć nie mam na to dowodu, uważam, że Amerykanie mogą kontynuować pracę. Jeżeli tak jest, oznacza to, że bierzemy udział w wyścigu, którego zwycięzca będzie dysponował technologią wartą miliardy dolarów. Jak na umysł, który zwykle rozmyślał nad tajemnicami wszechświata i zgłębiał struktury subatomowe, tak małe, że ich istnienie mogło być jedynie wydedukowane, Awakum nie była w stawie wyobrazić sobie implikowanych przez ten projekt skutków ekonomicznych. Jeżeli odniesie sukces, nawet niewielki udział w tak gigantycznym przedsięwzięciu będzie wart więcej, niż przez całe życie zarobiło dwadzieścia pokoleń jej rodziny. Orłow popatrzył na Zoszczenko, która w odpowiedzi chytrze się uśmiechnęła. Oboje czekali, aż Awakum odzyska równowagę. Dziesięć lat pracy naukowej na odludziu sprawiło, że Lara Awakum była idealnym kandydatem do tej roboty. Miała zarówno umiejętności, jak i - co ważniejsze - chęci, by zakończyć zadanie sukcesem. - Chciałaby pani zobaczyć, gdzie będzie pracować? - spytał Orłow. - Tak. Orłow otworzył teczkę i wyjął fotografię osiemnaście na dwadzieścia cztery centymetry, pokazującą duży, niczym się niewyróżniający przemysłowy budynek. Flaga, na której umieszczono logo firmy, powiewała na drągu zamocowanym do jednego z parapetów. Pod flagą ciągnął się szereg dużych, czarnych liter, układających się w napis: VIO FINPROM. - Przyznam, że nie jest to najelegantszy budynek, jaki posiadam, ale remont idzie dość szybko, a ochrona jest doskonała. Dom ten zbudowano za Stalina, Gipromez wykorzystywał go do projektowania zakładów metalurgicznych. Znajduje się na Prospekcie Mira, jakieś pół godziny od centrum Moskwy. Pani mieszkanie mieści się kilka przystanków metra dalej, ale zapewnimy też pani samochód - saaba. Awakum wpatrywała się w zdjęcie, zamiast budynku widziała jednak swoje nowe życie. Właśnie leciała nad Rosją ponaddźwiękowym odrzutowcem. Czekały na nią apartament, dobrze płatna praca, nowy samochód i kultura Moskwy. - Dziękuję... - wyszeptała, niemal niezdolna mówić. Miała wrażenie, jakby ktoś właśnie uratował jej życie.
Rozdział 20 11 lipca Ann Arbor, stan Michigan łońce paliło bezlitośnie kabinę koparki E120B Caterpillar, kierowanej przez Buda Vespera. Nawet przy otwartych oknach temperatura we wnętrzu przekroczyła przynajmniej o dziesięć stopni trzydzieści pięć stopni Celsjusza zapowiadane przez atrakcyjną prezenterkę od pogody z lokalnych wiadomości. Poprzedniego dnia dziekan Wydziału Fizyki Uniwersytetu Stanu Michigan i kilku dygnitarzy stało na wypielęgnowanym trawniku pomiędzy budynkami Inżynierii Zachód i Laboratorium Randalla. Mieli na głowach hełmy a w dłoniach grawerowane szpadle z brązu. Każdy z namaszczeniem wbijał swoją łopatę w ziemię, po czym zrzucał wykopaną ziemię na stertę, by symbolicznie rozpocząć budowę nowoczesnego pawilonu, który miał połączyć oba budynki. Stalowa łyżka koparki, zamontowana na hydraulicznym ramieniu, za każdym wbiciem się w ziemię zgarniała trzydzieści razy więcej niż wszystkie ozdobne szpadle. Po przeniesieniu kilku ton ziemi i gliny Vesper zawołał Darrella Jonesa, mierniczego, by sprawdził głębokość rowu, nad którym pracował. Jones uznał, że osiągnięto odpowiednią głębokość. Vesper zaczął więc kopać następny rów. Po kwadransie Jones podszedł z miernikiem - dwuipółmetrową tyczką, oznakowaną z dokładnością do centymetra. Na mierniku umocowany był czujnik, który wydawał głośny dźwięk, kiedy trafił w niego promień lasera z teodolitu mierniczego. Jones ustawił tyczkę pionowo - laser trafiał minimalnie pod celem. Jones kazał Vesperowi kopać nieco dalej. Kiedy łyżka zerwała kolejną, kilkucentymetrową warstwę ziemi, dał mu jednak znak, by przestał, bo jego oczom ukazał się dziwny obiekt. Miał jakieś czterdzieści centymetrów długości, był miękki i gumowaty. Vesper zaczął kopać wokół. - Mam nadzieję, że to nie jakieś cholerne przewody - gderliwie stwierdził Jones. Złapał tę rzecz oburącz i pociągnął. Bez trudu się oderwała. Jones odkrył nagle, że trzyma w rękach ludzkie ramię. - Jezu Chryste, niech to szlag! - wrzasnął. - Hej, Darrell! - zawołał Vesper z koparki. - Co się stało?! - Bud! Bud, w wykopie jest czyjaś pieprzona ręka! - wrzasnął
S
Jones, z wytrzeszczonymi oczami, oszalały ze strachu. - Spokojnie, Jones, spokojnie. Co powiedziałeś? - Jest tu piep-rzo-na rę-ka! W tej zas-ra-nej dziu-rze - powtórzył Jones, rozciągając sylaby. Vesper spojrzał w dół i zauważył ramię leżące w miejscu, gdzie je upuścił Jones. - Nie jestem grabarzem... - jęknął Jones. Vesper pokręcił z niesmakiem głową; zdawał sobie sprawę, że odkrycie może wstrzymać budowę na dłużej niż miesiąc ulewy. Odpiął od paska telefon i zadzwonił do Freda Murrowa, nadzorującego budowę ze strony uniwersytetu. - Cześć, Fred - zaczął sarkastycznym tonem, kiedy Murrow odebrał telefonu. - Zgadnij, co przed chwilą wykopałem? - Tylko nie mów, że przebiłeś rurę z parą wodną - odpowiedział Murrow. - Nie, od niej jesteśmy daleko. Zgaduj jeszcze raz. - Bud, nie mam czasu na wygłupy. Co do cholery żeście uszkodzili?! - Niczego nie uszkodziliśmy, Fred. Wykopałem czyjeś pieprzone ramię. Oglądałem wszystkie plany budowlane tego terenu i nie pamiętam, by gdzieś występowało słówko CMENTARZ. - W porządku, Bud. Przerwijcie pracę. Zadzwonię w kilka miejsc i zaraz u was będę.
Rozdział 21 17 lipca Ann Arbor, stan Michigan ej, Darrell, możesz wrócić do pracy? Darrell Jones podszedł do siedzącego w koparce Buda Vespera i niechętnie zajrzał w wykop. - Wyciągnęli z tej dziury wszystkich zasranych umarlaków? - Mam nadzieję, że skoro wstrzymali mi na tydzień robotę, tak zrobili. Pieprzona Akademia Medyczna! - Akademia Medyczna? - zdziwił się Jones. - Jasne. Do końca XIX wieku miała tu parę budynków. Budynek anatomii Grossa stał dokładnie w miejscu, gdzie kopiemy. - To, co znalazłem, wyglądało na nieco świeższe niż dziewiętnastowieczne.
H
- Ale nie było. Uniwersytet przysłał patologa, który zebrał wszystko, co znaleźliśmy. Powiedział, że na kościach tylko dlatego było ciało, bo to, co odkopałeś, było zbyt zakwaszone, żeby zgniło, a leżało za głęboko pod ziemią, by coś je zeżarło. Gość twierdzi, że kiedy była tu Akademia Medyczna, krążyły plotki, że pracownicy rabują świeże groby. Zapewnił, że teraz już się tak nie robi. - Mam, kurwa, nadzieję! - skrzywił się Jones. - W każdym razie, nic więcej tam już nie ma i wszystkie zwłoki zostaną porządnie pochowane. - Miło słyszeć - stwierdził Jones, wziął tyczkę mierniczą i zaczął wchodzić do wykopu. Do godziny trzeciej po południu Vesper znacznie poszerzył wykop wzdłuż zachodniej ściany Inżynierii Zachód, kiedy jednak zaczął kopać tuż przy budynku, natknął się na gruz budowlany. - Dobrze bym wkopał w dupę temu, kto to wszystko tu zostawił! - mruknął, wydobywając kolejną łyżkę porozbijanych cegieł. Ponownie opuścił łyżkę do wykopu. Kiedy uderzyła o dno, rozległ się basowy, rezonujący odgłos. Jones szybko dał znak, by wyciągnąć ramię koparki. Vesper oparł łyżkę na ziemi obok wykopu, zgasił silnik koparki i podszedł do krawędzi dołu. - A w co teraz, do cholery, walnąłem? - zapytał. - Nie wiem, Bud, ale dźwięk był śmieszny. - Może to odnoga rury z parą? Jakie jest odchylenie głębokości? Jones postawił tykę i zmierzył głębokość wykopu. - Mniej więcej czterdzieści od przewidzianej. - Za głęboko, jak na rurę z parą. Co to... - Vesper zastanawiał się, co to może być za konstrukcja z cegły, próbował na podstawie odsłoniętego fragmentu wyobrazić sobie całą strukturę. Gruz, który wykopał, zdawał się być ułożony koliście, w łuku o promieniu mniej więcej trzech metrów. - Muszę coś sprawdzić. Wylazł z wykopu i poszedł do przyczepy, która służyła im za biuro. Przeglądał plik rysunków, aż znalazł główny plan kampusu. Kiedy odnalazł na nim miejsce, gdzie pracowali, zobaczył dorysowane na planie kółko i dopisek: USUNIĘCIE KOMINA 1948. - To pieprzony komin... - burknął. Kręcąc z niesmakiem głową, zadzwonił do Murrowa. - Cześć Fred, tu Bud. Czy mamy fundusze na nieprzewidziane wypadki? - Co znów się stało? - głos Murrowa brzmiał, jakby nadzorujący budowę potrzebował aspiryny. - Nic wielkiego. Natknęliśmy się na fundament komina, który
zburzono w czterdziestym ósmym. - Coś poważnego? - Architekt chce dokładnie w tym miejscu dać kolumnę. Wygląda na to, że z jednej strony dochodzi do tego miejsca tunel. Po uderzeniu brzmi głucho, więc ziemia nie uniesie ciężaru. Trzeba ten cały szajs wykopać. - Trudno, Bud, ale nie przesadzaj. Jeśli sprawy będą się toczyły w takim tempie, pieniądze skończą się, zanim wylejemy fundamenty ostrzegł Murrow. - Będę się starał. Cześć, Fred. Vesper przypiął telefon do paska i wrócił, aby obejrzeć najnowsze odkrycie. - No i co, Bud? - spytał Jones. - Kiedyś był tu wielki, stary komin. - Vesper wskazał na łukowato ułożone, połamane cegły. Zrobił dziesięć kroków na zachód. Był połączony z kotłownią, która stała mniej więcej tutaj. Kiedy burzyli komin, wycięli drzewo, ale karpę zostawili w ziemi. Rozmawiałem z Murrowem i dał zielone światło, by wyrywać fundamenty. - No to do roboty. Vesper wspiął się ponownie do kabiny koparki i zaczął ostrożnie kopać wokół krawędzi fundamentów komina. Niemal dwie godziny zajęło mu ich odsłonięcie. Następnie poszerzył rów - po przeciwległej stronie niż ta, gdzie podejrzewali, że jest tunel. Po zakończeniu wstępnego kopania, Bud wbił łyżkę w cegły i kruche spojenia pękły. Kolejne dwa uderzenia poszerzyły biegnące od góry do dołu pęknięcie. Vesper wbił zęby łyżki w mur nad pęknięciem i pociągnął, odrywając warstwę cegieł. Z popękanego walca wyleciały kawałki cegieł oraz chmura pyłu i starego popiołu. Jones dał znak, by Vesper chwilę zaczekał, i poszedł zajrzeć do środka - przy szczęściu, jakie ostatnio mieli, wolał nie myśleć, co może tam ujrzeć. Zapalił latarkę i skierował promień światła w głąb. Kurz jeszcze się unosił, ale powoli opadał. - Nie ma rur z parą, nie ma drutów. Jak na razie nieźle... - mruknął pod nosem. - Nic poza potłuczonymi cegłami na... Puścił latarkę, która trzasnęła o ziemię, i głośno klnąc, odskoczył od ciemnego otworu. Vesper wychylił się z koparki. - Hej, Jones, co tam jest? - Najsłodsza Matko Boża! Nie wierzę w to! Pracuję na cholernym cmentarzu! Mam dość tego gówna, naprawdę!
Kręcił się w kółko jak oszalały; Vesper widział przerażenie w jego oczach. Zeskoczył z koparki i pobiegł do tunelu. - Darrell, nic ci nie jest, stary?! - zawołał. - Myślałem, że mówiłeś, że wszystkie trupy zniknęły! Obiecałeś, że więcej ich nie będzie! Obiecałeś mi to, Bud! - wrzeszczał Jones. - Przysięgam, chłopie; byłem pewien, że zabrali je wszystkie! łagodził Bud. - Wiesz, kurwa, jak na to reaguję - powiedział Jones. Powoli odzyskiwał równowagę, choć serce ciągle jeszcze próbowało mu wyskoczyć z piersi. Vesper skinął głową, po czym zabrał się do zbadania ostatniego odkrycia. Kucnął i zajrzał do ciemnego tunelu. Latarka Jonesa leżała na kupce gruzu, promień światła był skierowany w dół. Podniósł ją, przekręcił główkę, by mieć szerszy stożek światła i skierował go w ciemność. Dwa metry przed sobą miał ludzkie ciało, leżące na plecach. Całkowicie ubrany mężczyzna wyglądał jak rzucona na bok szmaciana lalka - ręce i nogi były powykrzywiane pod nienaturalnymi kątami. Obok ciała leżała zakurzona skórzana teczka i pognieciony kapelusz. Jakoś nie wydaje mi się, pomyślał Vesper, by ten gość trafił tu za sprawą kogoś z Akademii Medycznej.
Rozdział 22 18 lipca Dexter, stan Michigan ezydencja Kilkennych - powiedziała Audrey do telefonu. - Dzień dobry pani. Mówi detektyw Brian Ptashnik z wydziału policji Ann Arbor. Czy zastałem Martina Kilkenny'ego? - Nie, załatwia jakieś sprawy z wnukiem. Jestem jego żoną. W czym mogłabym panu pomóc, detektywie? - Obawiam się, że to niemożliwe, pani Kilkenny. Musimy porozmawiać z pani mężem. Czy może pani poprosić, by zaraz po powrocie skontaktował się ze mną? - Oczywiście. Jeśli pan chce, mogę od razu zadzwonić na telefon komórkowy wnuka. - Byłbym wdzięczny, proszę pani.
R
Kiedy Martin Kilkenny i Nolan wyszli z Dexter Mill z zakupami, odezwał się telefon przypięty do jego dżinsów. Odstawił dużą torbę psiego jedzenia na chodnik i odebrał. - Nolan, jest z tobą Martin? - spytała od razu Audrey. - Tak, babciu, jest tuż koło mnie. Zapomniał czegoś? - Nie, skarbie. Chcę tylko z nim porozmawiać. Czując, że stało się coś złego, Nolan wziął od dziadka torby i podał mu telefon. - Halo, Audrey! - zawołał wesoło Kilkenny. - Martin, właśnie miałam telefon z wydziału policji Ann Arbor od detektywa Briana Ptashnika. Chce z tobą rozmawiać. - Detektyw? Ciekawe, czego może chcieć. Powiedział, o co chodzi? - spytał zaniepokojony. - Nie. Powiedział jedynie, że mógłbyś pomóc im w jakiejś sprawie i byłby wdzięczny za telefon. - Wygląda na to, że muszę zadzwonić i sam się dowiedzieć. Jaki jest jego numer? - O co chodziło, dziadku? - spytał Nolan, kiedy Martin się rozłączył. Martin nie odpowiedział; szybko wystukał numer, by go nie zapomnieć. - Wygląda na to, że policja z Ann Arbor chce ze mną zamienić słówko. Może załaduj rzeczy do samochodu, a ja w tym czasie pogadam z detektywem i dowiem się, o co chodzi - powiedział. Nolan poszedł otworzyć samochód, gdy Martin czekał na zgłoszenie się rozmówcy. - Wydział Kryminalny, detektyw Ptashnik przy telefonie. - Dzień dobry, detektywie, nazywam się Martin Kilkenny. Podobno chciał pan ze mną rozmawiać. - Czy jest pan tym Martinem Kilkennym, który pracował na uniwersytecie w czterdziestym ósmym? - We własnej osobie. Dlaczego pan pyta? - Właściwie, biorąc pod uwagę datę raportu, nie sądziłem, że pan jeszcze żyje - nie wspominając o pozostawaniu w okolicy. Pojawił się nowy wątek w pewnej bardzo starej sprawie i... hm... w aktach było pańskie nazwisko. Nie mogę uwierzyć, że pracuję nad sprawą, która jest starsza ode mnie. - O jaką sprawę chodzi, detektywie? - spytał niecierpliwie Kilkenny. - W grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku zgłosił pan zaginięcie niejakiego Johanna Wolffa. Pamięta pan? -
zapytał detektyw. Martin musiał się oprzeć, kładąc rękę na samochodzie „Nolana. Miał wrażenie, jakby cała krew odpłynęła mu z głowy. - Nic ci nie jest, dziadku? - spytał Nolan, widząc, co się z nim dzieje. Martin kiwnął głową. - Doskonale to pamiętam, detektywie - powiedział do słuchawki. - To dobrze. Czy mógłby pan spotkać się dziś ze mną w Biurze Patologa Hrabstwa Washtenaw? - Oczywiście. A dlaczego? - Znaleźliśmy pańskiego przyjaciela. Zdaję sobie sprawę z tego, że minęło wiele lat, ale chciałbym pana poprosić o identyfikację ciała. Czy będzie pan w stanie to zrobić, panie Kilkenny? - Johann był moim przyjacielem i jestem mu to winien. Czy o wpół do trzeciej nie będzie za późno? - Będzie doskonale, sir - powiedział detektyw. - Dam panu do aparatu mojego wnuka, Nolana Kilkenny'ego, proszę mu wyjaśnić, dokąd mamy przyjechać. Martin oddał telefon Nolanowi, otworzył drzwi czarnego mercedesa i usiadł ze spuszczoną głową. Nolan zapisał instrukcje detektywa i rozłączył się. - Dziadku, na pewno dobrze się czujesz? - spytał niepewnie. - Johann Wolff nie żyje, Nolan. Mój przyjaciel nie żyje. Znaleźli jego ciało. - Powiedziawszy to, Martin Kilkenny pozwolił popłynąć łzom, które powstrzymywał przez ponad pięćdziesiąt lat.
Rozdział 23 18 lipca Ypsilanti, stan Michigan wpół do trzeciej Nolan i jego dziadek spotkali się z detektywem O Ptashnikiem w holu anonimowego budynku, mieszczącego się we wschodniej części Ypsilanti, w którym - pośród innych - mieściło się Biuro Patologa Hrabstwa Washtenaw. - Dziękuję, że przybyli panowie tak szybko - powiedział Ptashnik, wyciągając rękę na powitanie. - Żaden problem - zapewnił Martin. - Pozwólcie za mną. Spotkamy się z doktor Porter w kostnicy. Oczekuje nas. Idąc za detektywem, minęli stalowe drzwi z napisem TYLKO
DLA OSÓB UPOWAŻNIONYCH i poszli aseptycznym korytarzem, słabo oświetlonym jarzeniówkami. Martin po chwili przerwał ciszę. - Chciałbym pana o coś zapytać, detektywie. - Proszę mówić. - Jak po tylu latach wpadliście na pomysł, że mógłby to być mój przyjaciel Johann Wolff? - Znaleźliśmy przy zwłokach dokumenty. - A gdzie go znaleźliście? - W fundamentach zburzonego komina, niecałe pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie - jak wynika ze zgłoszenia zaginięcia - widział go pan po raz ostatni. Martin lekko zbladł, przygnębiony myślą, że ciało Johanna Wolffa leżało przez tyle lat w pobliżu jego warsztatu. Krótka przechadzka zakończyła się przed wejściem do biur naczelnej patolog hrabstwa. - Cześć, Marto! - zawołał przyjaźnie Ptashnik, wsadzając głowę do recepcji. - Mam dwóch gości, których biorę do Bev. - Czeka na was. - Dzięki. Weszli za Ptashnikiem przez podwójne drzwi, obite stalowymi ochronnymi płytami. Pomieszczenie było jasno oświetlone, chłodne i sterylne. Jedynym kolorystycznym akcentem wśród bieli i szarości były słomkowej barwy loki czekającej na nich kobiety. - Doktor Beverly Porter - powiedział Ptashnik. - Chciałbym przedstawić Martina i Nolana Kilkennych. - Bardzo mi miło, panowie, choć okoliczności nie są zbyt przyjemne. - Doktor Porter, zniknięcie mojego przyjaciela było jak stara rana, która nie chce się wygoić - powiedział cicho Martin. - Mam nadzieję, że teraz rana się zabliźni. Porter zaprowadziła ich do specjalnego pomieszczenia, gdzie na stalowym stole, oświetlona szeregiem reflektorów, leżała skurczona ludzka postać. - Muszę ostrzec, panowie, że ciało nie jest w najlepszym stanie powiedziała. - Ciało? - zdziwił się Nolan. - Po tylu latach zostało coś więcej niż szkielet? - Część tunelu, w której go znaleziono, zadziałała jak krypta. Przez po nad pięćdziesiąt lat zachowało się tam suche i chłodne powietrze. Były to idealne warunki dla zmumifikowania ciała. Mimo
to widok może być dość makabryczny. Nolan i Martin kiwnęli głowami, przygotowując się wewnętrznie na przykry widok. Porter uniosła skraj materiału i z szacunkiem odsłoniła głowę trupa. To, co ujrzeli, przypominało egipską mumię - ciało było zasuszone, skóra pomarszczona, ciemna i sztywna. Na głowie zachowało się kilka kosmyków jasnobrązowych włosów, subtelne przypomnienie, że kiedyś była to żywa osoba. Nolan cicho wypuścił powietrze. Podczas różnych walk widział więcej niż trzeba pokiereszowanych ciał i makabrycznych resztek ludzkich - obrazy w jego pamięci były znacznie gorsze od tego, co miał teraz przed sobą. - Mogę? - spytał Martin, wskazując gestem, że chciałby przyjrzeć się dokładniej. Porter cofnęła się, by zrobić mu miejsce. Martin wpatrywał się w zaschniętą twarz i porównywał widok z tym, co pamiętał. - To Johann - powiedział w końcu z mieszaniną smutku i ulgi. - Jest pan pewien? - spytał Ptashnik. - Bardziej nie mogę. - Martin wyjął chusteczkę, osuszył samotną łzę i wytarł nos. - Jak umarł? - Został zamordowany - powiedział z całkowitą pewnością Ptashnik. - Zabójca niemal odciął mu głowę. - Kto, do diabła, mógł coś takiego zrobić? - spytał ze złością Martin. - Obrabowano go? - Tak początkowo sądziliśmy, ale potem okazało się, że obok leżała jego teczka, a w kieszeni nadal ma portfel z dziesięcioma dolarami. - Jeśli nie dla pieniędzy, to z jakiego powodu? - Dziadku, a co z tymi plotkami? - spytał Nolan. - Jakimi plotkami? - spytał Ptashnik. - Po zniknięciu Johanna pojawiły się głosy, że być może rząd dowiedział się p czymś, co robił podczas wojny, i deportowano go, uwięziono albo po prostu zabito. Niektórzy twierdzili, że może dogoniła go ponura przeszłość i uciekł. Były to oczywiste bzdury. Przecież rząd przed wpuszczeniem do kraju dobrze go sprawdził. - Detektywie, powiedział pan, że razem z Wolffem znaleźliście jego teczkę. Moglibyśmy ją obejrzeć? - spytał Nolan. - Dlaczego? - zainteresował się Ptashnik. - Kilka tygodni temu fizyk, z którym pracuję - Ted Sandstrom odziedziczył listy napisane przez Johanna Wolffa. Po części odwołują się one do badań teoretycznych, które prowadził Wolff. Człowiek, który zostawił listy, fizyk Raphaele Paramo, uważał, że mogą one
pomóc Sandstromowi w rozwiązaniu problemu technicznego, najaki natknął się w swojej pracy. Po przeczytaniu listów Sandstrom uważa, że odpowiedź, której szuka, może się kryć w badaniach prowadzonych przez Wolffa. Aż do dziś nie znalazłem żadnej informacji, która pozwoliłaby dotrzeć do badań Wolffa, i mam nadzieję, że może jest jakaś wskazówka na ten temat w jego teczce. - Ponieważ wygląda na to, że jesteście panowie dla niego kimś w rodzaju najbliższej rodziny, nie widzę przeszkód - odparł Ptashnik. Gdzie są jego osobiste rzeczy, Bev? - Leżą w pudłach i czekają na odesłanie do laboratorium kryminologicznego policji stanowej. Wiem, że nie jest to może najlepsza chwila, by pytać, ale kto zajmie się organizacją pogrzebu? Skończę zajmować się panem Wolffem do weekendu. - Ja o wszystkim pomyślę - powiedział Martin. - Poproszę w domu pogrzebowym w Dexter, by do pani zadzwonili. Dziękuję za szacunek, jaki okazała pani mojemu przyjacielowi. - Nie ma za co dziękować. Kiedy Kilkenny'owie wyszli, Porter delikatnie położyła całun na twarzy Wolffa. W pokoju obok detektyw znalazł karton, który Porter zostawiła dla niego na stoliku. - Chciałbym, by panowie przed dotknięciem czegokolwiek założyli to - powiedział Ptashnik, wyjmując z zamocowanego na ścianie podajnika gumowe rękawiczki. - Poproszę chłopaków z laboratorium, żeby obejrzeli wszystko i może uda im się znaleźć coś, co pomoże zidentyfikować zabójcę. Nolan i jego dziadek zrobili, co im kazano, choć pełne zgrubień dłonie Martina z trudem zmieściły się w rękawiczkach. Ptashnik wyjął scyzoryk i przeciął taśmę samoprzylepną, którą oklejono karton. Martin zajrzał do środka. Każda część garderoby Wolffa została zapakowana w osobną, przezroczystą torebkę, opatrzoną etykietą. Popatrzył na krawat i długi płaszcz. - To miał na sobie, kiedy widziałem go po raz ostatni - stwierdził. - Musiał zginąć tej samej nocy. Kołnierzyk koszuli, marynarka i płaszcz były czarne od zaschniętej krwi. - Rzeź! - warknął ze złością. - Okropny rodzaj śmierci dla istoty ludzkiej. Zaczął tak delikatnie odkładać na bok każdą torebkę z ubraniem, jakby duch jego przyjaciela był w jakiś sposób nadal związany z jego rzeczami. Przód płaszcza i spodni były pomazane kruszącym się,
dawno zaschniętym błotem, czubki butów były podrapane i zabrudzone. - Noc była paskudna - przypomniał sobie Martin. - Ziemia jeszcze nie wyschła po deszczach, które mieliśmy poprzedniego dnia. W piątek wieczór zrobiło się wreszcie na tyle zimno, że zaczął padać śnieg. W sobotę rano leżało go ze trzydzieści centymetrów. - Co pomogło mordercy - wtrącił Ptashnik. - Zgłosił pan zaginięcie w sobotę po południu, ale policja zaczęła go szukać dopiero w poniedziałek rano. Przez weekend śnieg zakrył wszelkie ślady, a w poniedziałek przyszli robotnicy i zasypali wykop. Martin wyjął leżącą na dnie pudła zniszczoną teczkę Wolffa. - Oto i ona, Nolan - oznajmił. Ptashnik zdjął plombę i Nolan ostrożnie wyjął teczkę z torby. Ciemnobrązowa skóra była spękana i brudna. Nacisnął zatrzask zameczka i otworzył teczkę. - Kiedy się rozstawaliśmy, powiedział mi, że musi skończyć jakąś papierkową robotę i kilka listów - powiedział Martin. W środku była koperta i sześć notesów w twardych okładkach. Wyjął kopertę. - Kolejny list do Raphaele Paramo. Mogę otworzyć? Ptashnik skinął głową. Nolan przeciągnął palcem pod przyklejoną klapką - kruchy klej puszczał przy najlżejszym nawet podważeniu. Wyjął złożone kartki i położył je na stoliku. - Taki sam jak pozostałe - powiedział. - Zaczyna od spraw osobistych, następnie przechodzi do fizyki. Spójrz na to, dziadku. Pisze Paramo o zaręczynach z Elli. Martin szybko przeczytał pierwszą część listu i uśmiechnął się. - Kiedy to pisał, był szczęśliwym człowiekiem. Gdy Martin czytał dalej, Nolan wyjął z teczki jeden notes. - Gdziekolwiek szedł, Johann zawsze zabierał ze sobą notes powiedział Martin. - Był bardzo skryty, zwłaszcza jeśli chodziło o pracę. Niektórzy jego koledzy twierdzili, że ma lekką paranoję. I może mieli rację? Po tylu latach pracy, podczas których ciągle zaglądało mu przez ramię gestapo, nic dziwnego, że chciał ukrywać to, co myśli. Ciekaw jestem tylko, co by było, gdyby rozmyślał nad czymś niezwykłym - jak Einstein. W takim miejscu jak Michigan kręci się mnóstwo ambitnych ludzi, którzy mogli się denerwować tym, że ktoś tak młody jak Johann ich prześcignął. - Uważa pan, że mógł go z zazdrości zabić któryś z kolegów po fachu? - spytał Ptashnik.
Martin wzruszył ramionami. - Nie wiem. Próbuję jedynie znaleźć jakiś sens w czymś, co nie ma naj mniejszego sensu. Johann lubił robić to, co robił, nawet próbował mi wyjaśnić, nad czym pracuje. Ale to znacznie przekraczało możliwości mojego umysłu. Wydaje mi się, że jedyną naprawdę cenną rzecz, jaką posiadał, nosił w głowie i zapisywał w notesach. - Trudno uwierzyć, że to leżało pięćdziesiąt lat pod ziemią powiedział Nolan. Kiedy otworzył pierwszy notes, okładka głośno skrzypnęła; kartki były jednak w dalszym ciągu białe i uległy jedynie niewielkim uszkodzeniom. Pierwsza strona zawierała kilka starannie wykonanych rysunków i komentarz. - Co to jest? - spytał Martin. - Rysunki to schematy matematyczne, nigdy jednak nie widziałem algorytmu, który generowałby taki wykres - odparł Nolan. - Jedno jest pewne: Wolff umiał rysować. - Oczywiście, że umiał! Miał znakomitą rękę, niemal jak kreślarz. Nolan przejrzał tekst - napisany tym samym starannym charakterem pisma, co listy do Paramo - niczego jednak nie rozumiał. - Bełkot - stwierdził. - To znaczy, chłopcze? - spytał Martin. - Ten tekst. Przyjrzyj mu się, dziadku. Martin i Ptashnik popatrzyli na otwarty notes. Drobne znaczki, które Wolff wykonał z wielką starannością, były najwyraźniej przypadkową mieszanką liter, cyfr i greckich symboli matematycznych. Nolan przyjrzał się kompozycji całej strony. Każdy znak umieszczono tak, jakby leżał na precyzyjnej siatce. Rysunek był wynikiem głębokiego przemyślenia. - Może miał dysleksję - zauważył drwiąco Ptashnik. - Nie sądzę - odparł Nolan. - Nie szkicował tego ot tak popatrzcie, jak starannie narysowany jest każdy znak. - Fakt, wygląda jak kaligrafa - przyznał Ptashnik. - Prawdę mówiąc, moim zdaniem to szyfr. - Słucham? - spytał detektyw. - Nie jestem ekspertem, ale widziałem dość zaszyfrowanych tekstów, by podejrzewać, że mamy do czynienia z tajnym kodem. - Dlaczego miałby coś takiego robić? - spytał Ptashnik. - Cóż, był fizykiem - odparł Nolan. - Jakie najważniejsze badania fizyczne prowadzono w latach czterdziestych dwudziestego wieku? - Nad bombą atomową - rzucił szybko Ptashnik.
- Nie! - zaprotestował Martin. - Johann nie pracowałby nad żadną bombą! Nienawidził ich. Powiedział mi kiedyś, że podczas wojny zrobił wszystko, żeby Hitler nie dostał bomby. Był z tego bardzo dumny. - No dobrze, zły przykład - zgodził się Nolan. - Rozumiecie w każdym razie, o co chodzi. Raphaele Paramo powiedział kiedyś żonie, że Johann Wolff był najznakomitszym umysłem, jaki spotkał w życiu. Opinia taka z ust człowieka, który miał do czynienia z kilkoma naprawdę bystrymi facetami, to bardzo wielka pochwała. A jeżeli pracował nad czymś nie mniej ważnym od bomby? - Nolan, Johann nie pracował dla nikogo nad niczym. Był profesorem i wykładał fizykę na pierwszym roku. Jeżeli te notesy są tak cenne, to dlaczego zostały na miejscu zbrodni? - Dobra uwaga - stwierdził Ptashnik i zajrzał do teczki. - W środku nie ma błota, a list i notesy są czyste. Zabójstwo było brutalne i miało miejsce w pełnym błota wykopie. Zabójca musiał znaleźć się w nim razem z ofiarą. Niezależnie od motywu, jaki miał, uważam, że nie był zainteresowany teczką. Mówi pan, że świat fizyki nie jest duży może nie chodziło o to, nad czym pracuje, ale o coś, co wie? Nie sądzę, by Rosjanie mieli w czterdziestym ósmym bombę. Może znał tożsamość kogoś, kto im pomaga? - Rosjanie zdetonowali swoją pierwszą bombę we wrześniu 1949 roku - powiedział Martin. - W 1950 Fuchs, Rosenbergowie i inni zostali aresztowani za sprzedawanie tajemnic atomowych Rosjanom. Ptashnik pokręcił głową i uśmiechnął się. - Niech się pan nie spiera z moim dziadkiem, detektywie. Ma pamięć jak słoń. - I podobne gabaryty - dodał Martin i machnął ręką. Nolan ostrożnie przewrócił kilka kartek w notesie. Wszystkie były podobne do pierwszej. - Jedyne, co rozpoznaję, to daty w prawym górnym rogu. Na tej jest na przykład 22-8-46. - 22-8-46? - spytał Ptashnik. - Dwudziesty drugi sierpnia czterdziestego szóstego roku wyjaśnił Nolan. - Wolff stosuje zapis europejski: dzień, miesiąc, rok. Nolan wyjął pozostałe notesy i zaczął sprawdzać zapisane na nich daty. - Czego szukasz? - spytał Martin. - Ostatniego wpisu. Szósty notes był ostatni i zapisany tylko do połowy. Kartkując od tyłu, Nolan znalazł ostatni wpis.
- 10-12-48. Dziesiątego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku. - Wtedy widziałem go po raz ostatni - powiedział Martin. - I prawdopodobnie wtedy został zamordowany - powiedział Ptashnik. Kiedy Nolan powoli zamykał notes, zauważył jakiś napis na wklejce z tyłu. Kiedy bliżej mu się przyjrzał, stwierdził, że są to równania matematyczne. Kilka funkcji rozpoznawał, inne jednak były mu zupełnie obce. - Co pan znalazł? - spytał Ptashnik. - Nie wiem, ale jest to przynajmniej normalny zapis. Może to algorytm, jakim kodował resztę wpisów? Martin otworzył pierwszy notes. - Popatrz na to, Nolan. Te strony są chyba takie same. Szybki sprawdzian wykazał, że na tylnej wklejce każdego notesu napisane są te same formuły. - Co o tym sądzisz? - spytał Martin, nic z tego nie rozumiejąc. - Powiedziałbym, że istnieje spora szansa, iż jest to kod Wolffa. Jeżeli mamy klucz, odszyfrujemy wszystko. Detektywie, co zamierza pan zrobić z tymi notesami? - Technicy obejrzą je pod kątem śladów kryminalistycznych, potem schowamy je w magazynie dowodów. Dlaczego pan pyta? - Mogę coś zaproponować. - Wal pan. - Te notesy są stare i prawdopodobnie cenne. Może należałoby je zanieść do Zakładu Konserwacji Książek na uniwersytecie. Wiedzą tam, jak zabezpieczyć stare druki i rękopisy. - Prawdopodobnie nie jest to najgorszy pomysł. Korzystaliśmy nieraz z ich usług. Poproszę techników, by zajęli się zorganizowaniem wszystkiego. - Chętnie dostałbym także kopię listu, by dołączyć go do pozostałych, które napisał do Paramo. Jeśli pan chce, możemy dać panu kopie tych, które mamy. - Też są zaszyfrowane? - Nie, napisane zwykłym angielskim. To mieszanka spraw osobistych i fizyki. Nie wiem, czy w czymś panu pomogą, zawierają jednak sporo komentarzy do ówczesnych codziennych spraw. Może coś się panu przyda. - Dziękuję. - Mogę poprosić w zamian za to o przysługę? - spytał Nolan.
- Zależy, jaką - odpowiedział ostrożnie detektyw. - Podczas gdy notesy będą w laboratorium, chciałbym, by coś z nimi zrobiono. - Co? - Nic, co by je uszkodziło. Obiecuję. Chciałbym zeskanować rysunki i poddać je analizie komputerowej. Raphaele Paramo miał tak wysokie mniemanie o Wolffie, że jego zdaniem listy od niego mogłyby pomóc fizykowi, z którym współpracuję, rozwiązać bardzo skomplikowany problem. W związku z tym chętnie bym się dowiedział, nad czym Wolff pracował. - Nie widzę problemu - odparł Ptashnik. - Proszę mnie tylko informować o wszystkim, co pan odkryje.
Rozdział 24 19 lipca Moskwa ymitrze, cieszę się, że znów cię widzę... - powiedziała chłodno Zoszczenko, kiedy weszła do poczekalni przed gabinetem Orłowa. - Kondolencje z powodu straty brata. - Dziękuję. - Leskow skinął głową. - Paweł znał ryzyko związane z naszą pracą i zginął z honorem. Był dobrym żołnierzem, trudno go będzie zastąpić. - Chce widzieć was oboje - oznajmiła Irena Czerny, odkładając słuchawkę. Leskow otworzył Zoszczenko drzwi, po czym wszedł za nią do gabinetu szefa. Był słoneczny letni poranek i widok na rzekę Moskwę zapierał dech. - Siadajcie, proszę - powiedział Orłow, wskazując na kanapę i fotele pod oknami. Na stoliku przed kanapą stał srebrny komplet do herbaty. - Dymitrze, co udało się nam wywęszyć w Ameryce? - spytała Zoszczenko. Leskow otworzył suwak skórzanego segregatora i podał jej teczkę. - Myślę, że chętnie rzuci pani na to okiem. Newton czytała mu jeden, dwa listy za każdą wizytą, przez resztę czasu dyskutowali na temat tego, co przeczytała. Za każdym razem oboje wyglądali na bardzo podnieconych materiałem. Nie wiem, ile mają listów, ale zdobywamy je po kolei.
D
- Bardzo ciekawe - powiedziała Zoszczenko, przeglądając pierwszy list. - Możesz to wyjaśnić, Oksano? - Oczywiście, Wiktorze Iwanowiczu. - Zoszczenko zebrała myśli. - Jeżeli ten list jest podobny do pozostałych, zgodziłabym się z opinią Sandstroma, że autor jest bardzo utalentowany. Pisze o fizyce jak poeta. Przyznaję, że w zakresie niedeterministycznej natury mechaniki kwantowej jestem słaba, ale czytając jego słowa, nawet w mojej głowie mgła się rozjaśnia. Ten człowiek myśli bardzo spójnie. Jest skoncentrowany jak laser. Jeszcze nigdy nie czytałam czegoś podobnego - na pewno bym to zapamiętała. Kto jest autorem? - Fizyk o nazwisku Johann Wolff - powiedział Leskow. - Nigdy o nim nie słyszałam - przyznała Zoszczenko. - Nikt nie słyszał. Kilkenny i Newton szukali dokumentacji jego pracy i najwyraźniej niczego nie znaleźli. Sandstrom jest przekonany, że badania tego Wolffa mogą dostarczyć klucza, który otworzy drogę do rozwiązania tajemnicy kryjącej się za jego odkryciem. - Jakim cudem tak błyskotliwy umysł mógł zostać niezauważony? - Zoszczenko nie mogła tego pojąć. - Tu właśnie sprawa robi się interesująca. Kilka tygodni temu Kilkenny i Newton przestali go szukać. - Dlaczego? - spytał Orłow. - Z początku nie byliśmy pewni, w końcu dowiedzieliśmy się jednak, że Wolff zniknął w grudniu czterdziestego ósmego roku i nigdy więcej o nim nie słyszano. Zgodnie z dokumentacją uniwersytecką, kiedy zaginął, był dość młody - miał około trzydziestki. Zainteresowano się nim na nowo kilka dni temu, kiedy niedaleko miejsca, gdzie pracował na uniwersytecie, znaleziono jego ciało. Zoszczenko z namysłem skinęła głową. - To wyjaśnia, dlaczego nigdy niczego nie opublikował. - Został zamordowany - wyjaśnił Leskow. - Ktoś nieomal odciął mu głowę. Przejęliśmy wczoraj rozmowę konferencyjną między Kilkennym, Sandstromem i Newton, w której Kilkenny przekazał to swoim wspólnikom. - Co wiemy o tym Wolffie? - spytał Orłow. - Z artykułu w gazecie wynika, że pochodził z Drezna i studiował fizykę w Berlinie. Podczas wojny pracował z niejakim Heisenbergiem. - Z Wernerem Heisenbergiem? - zawołała Zoszczenko. - Zdobył Nagrodę Nobla za stworzenie mechaniki kwantowej i podanie sławnej zasady nieokreśloności. To tytan w panteonie najwspanialszych fizy-
ków teoretycznych. Głównym powodem, dla którego Amerykanie podczas II wojny światowej poświęcili tyle czasu i pieniędzy na wyprodukowanie bomby atomowej, był fakt, że Heisenberg pracował dla Niemców. Każdy fizyk na świecie wiedział, że jeśli ktokolwiek jest w stanie zbudować bombę atomową, to tylko Heisenberg. - Czyli Wolff ssał cycek wielkiego Heisenberga - kontynuował Leskow, nieco rozzłoszczony wykładem Zoszczenko. - Po wojnie wyjechał do Stanów Zjednoczonych i dostał pracę jako wykładowca fizyki. Parę lat później został zabity. - To wszystko? Leskow spojrzał w notatki. - Jest jeszcze jedno. Ponowne zainteresowanie Wolffem nie wynika z samego faktu odkrycia jego ciała, powodem jest to, co przy nim znaleziono. W przechwyconej rozmowie Kilkenny wspomniał o tym, że w teczce Wolffa było sześć notesów. Jest jednak z nimi jakiś problem, którego bliżej nie określił. - Jeżeli były zakopane razem z ciałem, prawdopodobnie są w bardzo złym stanie - powiedziała Zoszczenko. - Możliwe, nasi rywale uważają jednak, że mimo wszystko przedstawiają jakąś wartość. - Więc i my powinniśmy tak uważać - uznał Orłow. - Dobra robota, Dymitrze. Śledź dalej sprawę notesów, jeżeli okaże się to konieczne, zdobędziemy je. Oksano, chciałbym, byś przeprowadziła małe śledztwo w sprawie pana Johanna Wolffa. Uważam, że Armia Czerwona skonfiskowała większość prac badawczych Trzeciej Rzeszy, więc sprawdź, co da się wykopać z archiwów. Spotkamy się w piątek i przedyskutujemy to dokładniej.
Rozdział 25 19 lipca Langley, stan Wirginia art Cooper przyjechał do Centrali Wywiadu CIA imienia George'a Busha nieco po dziesiątej - aby uniknąć porannych korków. Możliwość ustalania sobie godzin pracy była jednym z największych atutów stanowiska konsultanta Agencji. Był to ostatni w długim szeregu tytułów, jakie Cooper nosił podczas swej kariery wywiadowczej, którą rozpoczął jako agent terenowy OSS * podczas II wojny światowej. Wraz z rozrastaniem się Agencji awansował i walczył na pierw-
B
szej linii zimnej wojny. Przeżył szereg skandali, liczne programy mające za zadanie ograniczenie kompetencji CIA i nadzór ze strony Kongresu, który okazał się jedynie pozorny. Teraz wszystko wskazywało na to, że uda mu się przeżyć emeryturę w roli doradcy dyrektora CIA. Choć miał już 77 lat, trzymał się znakomicie i skutecznie pomagał Jacksonowi Barnettowi, aktualnemu dyrektorowi, który cenił Coopera za „spojrzenie w szerszej perspektywie”. * OSS (Office of Strategie Services) - Biuro Służb Strategicznych, działająca w latach 1941-1945 amerykańska agencja wywiadowcza, prekursor CIA (przyp. tłum.).
Zaparkowawszy na tym samym miejscu, które przydzielono mu w latach 60., wylegitymował się przy głównym wejściu i wsiadł do windy, która miała go zawieźć na górę, na piętro zarządu. Wokół panowała atmosfera jak w ulu - zbierano informacje z całego świata, przesiewano je, analizowano, przetwarzano, przeżuwano i na koniec wypluwano na użytek wysoko postawionych oficjeli, którzy mieli zdecydować, co oznaczają. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Cześć, Bart - powitała go Sally Kirsch, sekretarka Jacksona Barnetta, kiedy wszedł do kuchenki po filiżankę kawy. - Cześć, Sally. Jak sprawy na Dalekim Wschodzie? - Nie lepiej niż wczoraj. W dodatku Afryka znów się rozgrzewa. Cooper westchnął na myśl o kolejnym zamachu w kolejnym państwie gdzieś w okolicach Sahary, inicjującym kolejną rundę międzyplemiennego ludobójstwa. - Bywa, że tęsknię za dawnymi czasami, kiedy wysłalibyśmy paru chłopaków i wystrzelali tych gnojków. - Żartujesz, prawda? Cooper jedynie się uśmiechnął i wyszedł z kubkiem kawy w dłoni. W swoim gabinecie odstawił kubek na biurko i powiesił blezer na wieszaku. W koszyku z pocztą przychodzącą leżały dokumenty, o przyjrzenie się im prosił go Barnett. Większość dotyczyła koncepcji operacyjnych - najmocniejszej strony Coopera - reszta była pełna różnych analiz, które ktoś, gdzieś, chciał poddać kontroli przez „doświadczone oko”. Nie stał już na pierwszej linii frontu, był jednak wdzięczny Barnettowi, że cenił jego wiedzę na tyle, by pozwolić mu nie wypaść z gry. Był ostatnim przedstawicielem starej gwardii, wojownikiem, który pracował w branży już w czasach Dzikiego Billa Donovana i Allena Dullesa. Usiadł i poruszał myszką komputera, budząc monitor z elektronicznej drzemki. Ekran pojaśniał i ukazał logo CIA na jasnoniebieskim tle. Prostokąt na dole czekał na wpisanie hasła. Cooper wpisał trzynaście przypadkowych liczb i wcisnął ENTER.
- Ohayo gozamasu, Cooper-san - powiedział komputer tonem przypominającym głos Toshiro Mifune. - Ohayo, komputer-san. Każdego dnia komputer witał w jednym z języków krajów, w których pracował przez lata jako agent terenowy. W ciągu miesiąca nigdy nie powtarzał po raz drugi tego samego pozdrowienia. Cooper kliknął w kalendarz i stwierdził, że ma o wpół do drugiej spotkanie z zastępcą dyrektora do spraw operacyjnych. Potem sprawdził pocztę elektroniczną: było w niej kilka komunikatów ogólnych, odpowiedź od Barnetta w sprawie sytuacji chińsko-koreańskiej i coś wygenerowanego przez komputer centralny, dotyczącego poszukiwanej teczki. - Nie przypominam sobie, bym kazał czegoś szukać... - stwierdził, wyświetlając końcówkę komunikatu. DO: COOPER, BARTHOLOMEW OD: SIEĆ CENTRUM CIA POSZUKIWANIE SŁOWA KLUCZOWEGO TECZKI OSS-17932 WYKAZAŁO JEDEN ODNOŚNIK DO SŁOWA KLUCZOWEGO: WOLFF, JOHANN
Sygnatura OSS oznaczała, że teczka pochodzi z okresu II wojny światowej, a CIA odziedziczyła sprawę od Biura Służb Specjalnych. Cooper był ostatnim pracownikiem Agencji, który pracował wcześniej w OSS. Stacjonując tuż po wojnie w Niemczech, miał za zadanie wyszukiwanie hitlerowców z powodzi niemieckich uchodźców, starających się o emigrację do USA. Wiadomość składała się z jednej, podkreślonej linijki niebieskiego tekstu. Cooper kliknął w link i komputer ściągnął z Internetu artykuł, który system znalazł w elektronicznym wydaniu „Ann Arbor News”. Ciało zaginionego prof. nadzw. Szczątki, które wydobyto w poniedziałek z placu budowy na terenie Skosu na Uniwersytecie Stanu Michigan, zostały jednoznacznie zidentyfikowane jako zwłoki Johanna Wolffa. Był on profesorem nadzwyczajnym fizyki na tutejszym uniwersytecie od 1946 roku do chwili zaginięcia w dniu 10 grudnia 1948. Pochodzący z Drezna Wolff uzyskał doktorat z fizyki w Instytucie Cesarza Wilhelma w Berlinie i pracował ze znanym fizykiem Wernerem Heisenbergiem. Detektyw Brian Ptashnik z wydziału policji Ann Arbor przyznał, że śmierć Wolffa jest traktowana jako zabójstwo. Nie ujawniono bliższych szczegółów
śledztwa. Odkrycie ciała Wolffa nastąpiło zaraz po makabrycznym odkryciu w zeszłym tygodniu, na tym samym placu budowy, dobrze zachowanych zwłok z początku XIX wieku, używanych do badań anatomicznych. Następnie studenci zamienili trawnik przed placem budowy w pseudocmentarz, na którym pojawiły się dziesiątki „nagrobków” własnej roboty, z wypisanymi takimi nazwiskami, jak Amelia Earhart, Jimmy Hoffa czy Elvis Presley.
Cooper wydrukował artykuł, po czym zamknął plik i wyjął z drukarki pojedynczą kartkę. Po przeczytaniu artykułu po raz trzeci, popatrzył na przypiętą do ściany listę numerów telefonicznych i wykręcił jeden z nich. - Dział badawczy, mówi Connie - odezwała się kobieta głosem ochrypłym od whisky. - Cześć, Connie. Tu Bart. - Bart Cooper? - jej zaskoczony głos zabrzmiał miękko. - Chwila minęła, co? Jak cię traktują tam na górze? - Jak zawsze. Z wielkim szacunkiem ze względu na moje doświadczenie. - Tę samą starą śpiewkę słyszymy tu na dole - zaśmiała się Connie. - W czym mogę ci pomóc? - Potrzebuję informacji w bardzo starej sprawie. - Jak starej? - Jeszcze sprzed twoich czasów. - To nie sprawdzanie - to archeologia. - Wiem - odpowiedział Cooper, śmiejąc się. - Ale proszę: potrzebuję wszystkiego, co możesz znaleźć na temat Johanna Wolffa. Był niemieckim fizykiem, pracował w czasie wojny nad hitlerowską bombą atomową. - W czym problem? - Właśnie znaleziono w Michigan jego ciało, pięćdziesiąt lat po zniknięciu. Wszystko wskazuje na morderstwo. - Zamordowany niemiecki fizyk... bardzo intrygujące. - Może i tak. Zobacz, co da się wykopać. Ze wszystkich źródeł: wywiad niemiecki, urząd imigracyjny. Możesz zacząć od teczki OSS 7932. Sprawdź też, czy da się coś uzyskać od naszych przyjaciół z Łubianki - wywieźli z Berlina większość akt gestapo. - Zobaczę, co się da zrobić. Czy to pilne? - Nie, chcę jedynie zaspokoić moją ciekawość. Widzisz, Wolff był jednym z niemieckich naukowców, których sprowadziłem po
wojnie. To ja napisałem te akta OSS. Na podstawie tego, co dało się wówczas znaleźć, dałem zielone światło na jego imigrację do Stanów.
Rozdział 26 20 lipca Ann Arbor, stan Michigan ilkenny przesunął identyfikator przez czytnik przy drzwiach do Centrum Komputerowego MARC. Czerwone światełko zmieniło się na zielone, rozległo się głośne brzęczenie i trzasnęły magnesy zwalniające zamki. Bill „Grin” Grinelli wstał z fotela przy stanowisku komputerowym, będącym sercem sieci MARC, i uśmiechnął się. Był o parę centymetrów niższy od Nolana, miał na sobie czarny podkoszulek, wygodne znoszone dżinsy i ortopedyczne sandały. Sięgające ramion siwiejące włosy miał zebrane w kucyk, a twarz zdobiła mu kozia bródka i zniewalający uśmiech. Był ucieleśnieniem figlarnego wolnego ducha, a zdobiący jego lewe przedramię tatuaż mitycznego bożka Pana, siedzącego na cienkim Księżycu i rozsypującego skrzaci pył, jeszcze nasilał to wrażenie. - Nolan, stary, co słychać?! Dawno się nie widzieliśmy. Słyszałem o rozróbie w South Bend. Wygląda na to, że kłopoty tylko ciebie szukają. - Jak zawsze, jak zawsze, przyjacielu. Grin roześmiał się. - Słyszałem, stary. Tacy jak my nie muszą szukać kłopotów znajdują nas same jak pszczoły miód. Jako administrator Sterowniczego Systemu Informatycznego, Grin miał za zadanie dbać o zachowanie swobodnego przepływu informacji - krwi konsorcjum - przez elektroniczne tętnice i żyły. Pozorna łatwość, z jaką wykonywał swoje zadanie, była zadziwiająca z powodu różnorodności pracujących w konsorcjum komputerów osobistych i stacji graficznych. Mózgiem elektronicznego imperium Grina była para superkomputerów, które uważał za swoją osobistą własność - zakupiona niedawno maszyna o architekturze wektorowo-równoległej, firmy Moy Electronics, i oryginalny wyrób MARC, Cray. Wysoka, cienka maszyneria Moy znacznie różniła się od niskiego, cylindrycznego Craya, więc Grin nazwał komputery Flip i Flap. Na froncie obu
K
komputerów przymocowane były zdjęcia dwóch komików. - Brakowało ci mnie tu na dole? - spytał Nolan, ściskając rękę Grina. - Wiesz, że tak. Musiałem sam uruchomić Flipa - ja oraz pół tuzina techników z Moy. - I jak chodzi? - Jak mistrz świata. - To świetnie, ponieważ mam problem i chciałbym, aby Flip się z nim zmierzył. Jak sobie radzisz z łamaniem szyfrów? - Oficjalnie nigdy się do tego nie dotykam. - A nieoficjalnie? - Pamiętasz ten 256-bitowy schemat, który jakiś geniusz wymyślił dla rządu? Miał być nie do złamania. - To ty go złamałeś? - Muszę się przyznać: maczałem w tym palce. Uwielbiam wyzwania. - Miło słyszeć. Zobacz, co mamy. Kilkenny przysunął sobie krzesło i usiadł obok Grina. - Zaloguj się do kampusu głównego i wejdź w serwer Zakładu Konserwacji Książek. - Robi się - odpowiedział Grin, klikając graficzne ikonki reprezentujące podłączone do MARC jednostki organizacyjne. Gotowe. - Szukamy folderu o nazwie Kodeks Wolffa. - KODAK- jak firma robiąca filmy? - Nie Kodak, a Kodeks. Jak ilustrowane pamiętniki Leonarda da Vinci. Chcę ci pokazać wysokiej rozdzielczości skany, zrobione ze stron bardzo starych notesów, które znaleźliśmy na terenie kampusu razem ze zwłokami. - Tego zamordowanego profesora? - Tego samego. Johann Wolff wykładał fizykę na naszym uniwersytecie przez dwa lata po wojnie, do dnia, kiedy go zamordowano. Kilku szanowanych fizyków, z których jednego znasz, uważa, że... - Kelsey? - zapytał Grin. Nolan skinął głową. - ...że profesor Wolff mógł być jednym z najwspanialszych umysłów dwudziestego wieku. - Kiedy ostatni raz patrzyłem w kalendarz, mieliśmy dwudziesty pierwszy wiek, chłopie. - Może i tak, ale jeżeli Kelsey i Sandstrom się nie mylą, to gdyby
nie zamordowano Wolffa dwudziesty pierwszy wiek - z technologicznego punktu widzenia - mógłby się zacząć trzydzieści lat temu. Grin przeciągle gwizdnął. - Dużo zostało z jego notesów? - Prawdę mówiąc, są w zaskakująco dobrym stanie. Specjaliści powiedzieli mi, że zrobiono je z wysokiej jakości papieru i mają bardzo solidne, twarde, płócienne okładki. Ta część tunelu, w której tkwiły, pozwoliła im przetrwać jak w kapsule czasu. Żaden notes nie został poważnie uszkodzony. - Nie przypominam sobie, by pisano o znalezieniu przy zmarłym notesów. - Policja nie trąbi o tym, ponieważ jeszcze nie wiemy, co jest w notesach. Oczekują od nas, że będziemy tak samo dyskretni. Zaraz zobaczysz, dlaczego. Grin przeszukał sieć folderów Zakładu Konserwacji Książek i w końcu znalazł ikonkę z napisem Kodeks Wolffa. Kiedy w nią kliknął, pojawiło się okienko z żądaniem wpisania hasła. - No i co? - popatrzył wyczekująco na Nolana. - Wybrałem coś, co moim zdaniem zapamiętasz: MTEV 29028. Grin uśmiechnął się. - Wysokość Mount Everestu nad poziomem morza w stopach. Jestem poruszony. Pamiętałeś o moim zamiłowaniu do wspinaczki. Wpisał hasło i uzyskał dostęp do folderu. Składał się on z sześciu plików: od VOL1 do VOL6. - Kliknij w tom pierwszy - powiedział Nolan. - Wątpię, czy w pozostałych cokolwiek jest. Kiedy Grin to zrobił, VOL l podzielił się na dziesiątki plików graficznych. Każdy nosił nazwę zgodną ze stroną, której odpowiadał, w VOL1 były więc pliki od STR001 do STRO16. - Pokaż pierwszą stronę - poprosił Nolan. Grin wybrał STR001 i ekran wypełnił się treścią pierwszej strony najstarszego notesu Wolffa. - Co ja tutaj widzę? - zapytał zdumiony. - Tom pierwszy, strona pierwsza Kodeksu Wolffa. - W jakim to języku? - spytał Grin. - Nie wiem. Powiększ fragment tekstu. Grin wybrał fragment z górnego lewego rogu strony - powiększenie sprawiało, że znaki wydawały się ciemniejsze, podkreślało wyraźne, pewne siebie pociągnięcia pióra. - Czy przypomina ci to jakikolwiek szyfr, z jakim się spotkałeś?
- Zdecydowanie nie jest to szyfr polegający na zamianie liter. Nie widać żadnego porządku, ale w porządnym szyfrze tak powinno być. Czy językiem bazowym jest angielski? - Nie wiem. Wolff był z pochodzenia Niemcem i znał kilka europejskich języków równie dobrze jak angielski. W Stanach mieszkał tylko przez ostatnie dwa lata życia. - Może to Enigma? - Enigma? - zdziwił się Nolan. - Szyfr używany przez Niemców w II wojnie światowej. - Możliwe. - Przy notesach nie było maszyny kodującej? Wyglądałaby jak maszyna do pisania w drewnianej skrzynce. - Nie, ale rzuć okiem na dokument nazwany DOK. KOŃCOWY Grin wybrał plik. Kiedy tekst się pojawił, wysoko uniósł brew. - Hej, to poważna, trudna matematyka, przyjacielu! - zawołał. - To nie moja liga - przyznał Nolan. - Taki sam algorytm był na wklejce każdego notesu. Podejrzewam, że może to być system kodujący. - Hmmm... ale nie odkryłeś nigdzie klucza? - Nie. - Wielka szkoda. No cóż, dam to Flipowi i Flapowi, zobaczymy, co wymyślą. Kiedy dowiem się, jak działa ten algorytm, mogą dodać trochę brutalnej siły, by złamać szyfr.
Rozdział 27 21 lipca Moskwa ksano, dowiedziałaś się czegoś więcej o Wolffie? - spytał Orłow, kiedy usiadł na kanapie naprzeciwko Zoszczenko i Leskowa. - Bardzo niewiele, w zasadzie jedynie potwierdziliśmy fakty z jego życiorysu. Urodził się i wychował w Dreźnie, jako czwarte dziecko inżyniera. Studiował na uniwersytecie w Berlinie, a podczas wojny obronił doktorat pod opieką Wernera Heisenberga. Nie udało mi się odnaleźć jego pracy doktorskiej, prawdopodobnie została zniszczona w czasie walk o Berlin. Wolff i kilku innych fizyków uciekło z Berlina przed wkroczeniem Armii Czerwonej; schował się na wsi, którą zajęli Amerykanie. Ponieważ był młodym naukowcem, alianci bardzo krótko się nim zajmowali i pozwolili mu wyemigrować
O
do Stanów Zjednoczonych. Według raportów gestapo był spokojnym, introwertycznym młodzieńcem, w którym nauczyciele pokładali wielkie nadzieje. Heisenberg był pod tak dużym wrażeniem swojego młodego podopiecznego, że uchronił go przed wzięciem do wojska. Tak jak Dymitr mówił w środę, Wolff żył spokojnie w Ameryce - aż został zabity. - Coś jeszcze? - Jedna ciekawostka. Zaraz po wojnie paru niemieckich naukowców, których wyzwoliła Armia Czerwona i którzy stali się gośćmi państwa radzieckiego, zostało przesłuchanych w sprawie niemieckich badań nad bombą atomową. Okazało się, że niemieckie badania tego rodzaju praktycznie nigdy się nie rozpoczęły, ponieważ Heisenberg przekonał Hitlera, że nawet gdyby istniała możliwość jej stworzenia, badania i użycia, pochłonęłaby miliardy marek przeznaczonych na cele wojenne. A zanim udałoby się wyprodukować pierwszą bombę, wojna już by się skończyła. - Co to ma wspólnego z Wolffem? - spytał Leskow. - Był przecież wtedy jedynie chłopcem na posyłki u Heisenberga. - Zalecenia Heisenberga dla Rzeszy opierały się na niepodważalnych naukowych faktach, powstałych w wyniku dokładnie przeprowadzonych, ręcznych obliczeń. - Ton Zoszczenko był złośliwy i wyniosły. - Wnioski wynikały z liczb, które skrupulatnie przygotował tak zwany chłopiec na posyłki Heisenberga, Wolff. - Dziękuję, Oksano - powiedział karcącym tonem Orłow, grzecznie kończąc jej wykład, zanim zdążyła jeszcze bardziej rozdrażnić Leskowa. Zoszczenko najeżyła się, ale nic nie powiedziała. Orłow wiedział, że Zoszczenko i Leskow ledwie się tolerują, a i to tylko dlatego, że on tego żąda. Zoszczenko gardziła Leskowem, uważając go za Neandertalczyka - niestety niezbędnego w interesach Orłowa. I vice versa - Leskow uważał ją za arogancką, samolubną, intelektualną sukę, którą bez trudu można by zastąpić każdą z drogich kurew obsługujących moskiewskich dostojników. - Dymitrze, co masz mi do przekazania? - powiedział Orłow, powracając do meritum. - Znalezione przy Wolffie notesy zostały zabrane do laboratorium na terenie kampusu Uniwersytetu Stanu Michigan w celu przeanalizowania i zabezpieczenia. Nasz zespół ekspertów od elektroniki zinfiltrował uniwersytecką sieć komputerową i zlokalizował informacje w postaci plików graficznych, które są związane z notesami. Pliki są zabezpieczone przed dostępem hasłem, nasi ludzie
uważają jednak, że uda im się dostać do tych danych. Stwierdzili także, że do danych dostawał się ktoś spoza laboratorium zajmującego się tymi dokumentami. Ktoś o nazwisku Grin z MARC. Próbują go zidentyfikować. - Dowiedzieliście się, co jest w notesach Wolffa? - Nie, ale oni także nie. - Co masz na myśli? - Zoszczenko nie rozumiała. - Jeżeli są zainteresowani notesami, muszą w nich być wyniki badań Wolffa. - Nie mam wątpliwości, że właśnie to w nich jest, ale najwyraźniej zapiski są zaszyfrowane. Wolff nie chciał, by ktokolwiek wiedział, nad czym pracuje. - To bardzo ciekawe. - Zastanawiając się nad implikacjami tego, co powiedział Leskow, Orłow tarł nerwowo podbródek. - Oksano, czy znając listy Wolffa, sądzisz, że jego praca może mieć wartość dla naszych konkurentów? - Jak najbardziej. Myślenie Wolffa jest bardzo niekonwencjonalne, a jego wnioski na temat rzeczywistości kwantowej mogą być kluczem do zrozumienia, jak działa urządzenie Sandstroma. - W takim razie musimy zdobyć te notesy, choćby po to, by nie mieli ich nasi rywale. Dymitrze, zajmij się tym. - Tak, Wiktorze Iwanowiczu.
Rozdział 28 21 lipca Langley, stan Wirginia iedy Bart Cooper wszedł do swego gabinetu, od razu dostrzegł leżącą na biurku grubą, brązową kopertę. Usiadł, otworzył ją i wyjął zawartość - były to informacje, o które prosił Connie. Pierwsze strony zawierały chronologiczny wykaz wydarzeń ze skróconego nieoczekiwanie życia Johanna Wolffa, zaczynając od jego przyjścia na świat w Dreźnie, a kończąc na odkryciu szczątków przed kilkoma dniami. Oprócz tego Cooper znalazł skrótowe informacje o Wolffie, uzyskane z tajnego raportu, sporządzonego we wrześniu 1948 roku, a dotyczącego działalności niemieckich naukowców podczas wojny.
K
• 10/1947: Robotnicy sprzątający gruz w Berlinie Zachodnim odnaleźli w piwnicy zawalonego budynku akta. Budynek był używany przez Reichsfor-
schungsrat - Radę Naukową Rzeszy. • Akta dotyczą projektów badawczych, w których więźniowie z obozów koncentracyjnych byli wykorzystywani jako robotnicy przymusowi i króliki doświadczalne - m.in, w kierowanym przez Wernhera von Brauna programie budowy V2 w Peenemünde. Nazwisko „Johann Wolff” jest wymieniane wśród osób .odpowiedzialnych za prowadzenie makabrycznych eksperymentów na więźniach. • Wywiadowcy potwierdzili - poprzez świadków i dokumentację wtórną - popełnienie większości zbrodni wojennych, o których jest mowa w odnalezionych aktach. • Ponieważ kilku bardziej znanych niemieckich naukowców, wymienionych w aktach, pracuje dla USA, prowadząc tajne programy naukowo-badawcze, nie podjęto działań mających na celu ich ukaranie za popełnione zbrodnie. • 9/1948: Zdobyte akta i raporty wywiadowcze zostały przejrzane przez komisję nadzorczą Kongresu i utajnione.
- A trzy miesiące po ich utajnieniu Johann Wolff został zamordowany w Ann Arbor w stanie Michigan... - stwierdził z westchnieniem Cooper. Przypomniał sobie, że słyszał plotki o tych aktach, pracowali nad nimi jednak tylko najwyżsi rangą oficerowie wywiadu. Pamiętał także niepokój, jaki czuł w związku z tym, że zbrodniarz wojenny mógłby dostać się do Stanów Zjednoczonych, ponieważ on nie sprawdził czegoś w jego życiorysie. • Przegląd w dalszym ciągu tajnego raportu ujawnia, że wywiadowcy nie zdołali potwierdzić podejrzenia, by fizyk Johann Wolff uczestniczył w jakichkolwiek badaniach naukowych na więźniach. Inne źródła, uważane za rzetelne, zaprzeczają zasadności oskarżeń wobec niego. • Znalezione dowody wydają się potwierdzać informacje, przekazane przez Johanna Wolffa podczas przesłuchania przez OSS. Całą wojnę spędził w Berlinie, w Towarzystwie Cesarza Wilhelma, gdzie był młodszym członkiem Uranverein - Związku Urana. Uranverein był odpowiedzialny za prowadzenie niemieckich badań jądrowych - zarówno do celów cywilnych, jak i
wojskowych. Praca tej grupy była głównie teoretyczna i nie ma dowodów na to, by Wolff albo jakikolwiek inny członek Uranverein był zamieszany w jakiekolwiek eksperymenty na ludziach. • Dalsze śledztwo, mające na celu wyjaśnienie rozbieżności w dotyczących Wolffa informacjach, ujawniło, że akta Reichsforschungsrat zostały z rozmysłem sfałszowane przez hitlerowskiego naukowca Gerharda Straussa. Najogólniej mówiąc, dla ukrycia swych działań podczas wojny, Strauss przypisywał sobie tożsamość Wolffa, a Wolffowi przypisał swoją. Strauss zginął podczas ataku Armii Czerwonej na Berlin.
- Mój Boże, on był niewinny... - westchnął Cooper. Po kilku dalszych akapitach jego wątpliwości całkowicie zniknęły. • Kiedy wojna w Europie się skończyła, wojska sowieckie i amerykańskie zaczęły intensywne poszukiwania niemieckich naukowców i technologii. Kilku członków Uranverein zostało wówczas porwanych przez Rosjan, wraz ze znaczącą częścią dokumentacji naukowej. • Przesłuchania niemieckich naukowców ujawniły, dlaczego nie doszło do zbudowania przez nich bomby atomowej. Żaden z naukowców nie chciał tego zrobić dla Führera, poza tym naprawdę uważali, że jest to niemożliwe. Kiedy Uranverein przedstawiał władcom Rzeszy propozycję nuklearnego programu badawczego, twierdzono, że zbudowanie bomby atomowej jest w najlepszym przypadku niepraktyczne, a w najgorszym - niewykonalne. Wniosek ten był oparty na wynikach obliczeń przeprowadzonych bardzo starannie, choć ręcznie. Naukowcy oświadczyli, że dane zostały sporządzone i dwukrotnie sprawdzone przez najlepszego matematyka w ich zespole - Johanna Wolffa. • Po skutecznym zdetonowaniu bomby nad Hiroszimą i Nagasaki, transkrypty protokołów NKWD sugerują, że niemieccy naukowcy osłupieli, kiedy poznali przyczynę fiaska swoich wysiłków. Wykorzystując akta przejęte przez Armię Czerwoną, odtworzyli obliczenia, na podstawie których twierdzono, że zbudowanie bomby atomowej jest teoretycznie niemożliwe. • Po starannym przejrzeniu prowadzanych przez kilka lat oryginalnych obliczeń niemieccy naukowcy i ich
rosyjscy współpracownicy doszli do wniosku, że w równania wprowadzono szereg drobnych błędów - to one spowodowały, że uznano niemieckie wysiłki za skazane na porażkę.
Cooper przeczytał ostatni punkt i doszedł do nieuchronnego wniosku. - Dokonano sabotażu. • Analiza wykazała szereg celowo popełnianych błędów w obliczeniach Johanna Wolffa. Po ich usunięciu Niemcy zdali sobie sprawę, jak blisko byli odkrycia, że bombę atomową da się zbudować. Doszli także do wniosku, że aby Wolff mógł tak doskonale sabotować ich pracę, musiał znać prawdę. Ogólny wniosek niemieckich i rosyjskich naukowców był taki, że Johann Wolff sam zapobiegł zdobyciu przez Hitlera bomby atomowej.
Cooper opadł ciężko na oparcie fotela, twarz miał w kolorze popiołu. Czuł ucisk w klatce piersiowej i przez chwilę bał się, że dostanie zawału. Doskonale pamiętał dzień, w którym dowiedział się, że Wolff, człowiek, któremu umożliwił emigrację do Stanów Zjednoczonych, może być zbrodniarzem wojennym. Niemcy huczały w tym czasie od plotek - o tajnych projektach, o ukrytym hitlerowskim złocie - i trudno było oddzielić prawdę od kłamstwa. Kiedy zaczęła się zimna wojna, zarówno wywiady zachodnie, jak i rosyjski, wylewały rzeki fałszywych informacji. Pamiętał plotki o tajnych aktach, dowodach co i kto zrobił, plotki, że akta te są ukrywane ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Cooper na własne oczy widział obozy zagłady i nie umiał sobie wyobrazić, jak sprawą bezpieczeństwa narodowego może być przyjmowanie ludzi, którzy są odpowiedzialni za coś tak przerażającego. Istnieli również tacy, którzy nie zamierzali tolerować tak wielkiej niesprawiedliwości i uważali, że winnych należy karać. Nazywali się NOKMIM i Cooper z nimi sympatyzował, wymieniał informacje, czasem przymykał oko, kiedy NOKMIM wydawał wyrok na zbrodniarzy wojennych, którzy ukryli się pod zimnowojennym parasolem politycznej konieczności. Niektórzy bardziej radykalni członkowie NOKMIM byli zainteresowani nie tyle przeprowadzeniem procesu i wyjaśnieniem wątpliwości, ile zemstą. - Jestem odpowiedzialny za śmierć niewinnego człowieka -
powiedział Cooper, potwierdzając coś, czego się obawiał od pierwszego kontaktu z NOKMIM w sprawie Wolffa. - Nie tylko niewinnego. Bohatera, który spowodował, że Hitler nie otrzymał bomby atomowej. Informacja, którą przed laty mu dostarczono, była niekompletna, zarówno on, jak i NOKMIM wiedzieli tylko, że nazwisko Wolffa jest w aktach. W owym czasie wydawało się to wystarczające, teraz jednak ogrom błędu go przytłaczał. Do ostatniej kartki raportu przyczepiona była notatka od Connie. Dla twojej informacji: wygląda na to, że nie tylko ty interesujesz się Wolffem. Według Rosjan, jeszcze dwukrotnie poszukiwano informacji o nim. Dlatego tak szybko mi odpowiedzieli: mieli przygotowane dane, sporządzone dla kogoś innego.
- Co to ma, do cholery, znaczyć? - Czytając ponownie notatkę, Cooper gorączkowo rozmyślał. Popatrzył na zegarek. - Cóż, nie zaszkodzi zapytać. Wyjął z górnej szuflady biurka mocno podniszczony notes i zaczął przerzucać kartki, aż znalazł odpowiedni wpis. Obok nazwiska FIODOROW była szara smuga, przekreślająca skrót KGB. Nadążając za nowym porządkiem w Rosji, dawny Komitet Bezpieczeństwa Państwowego, KGB, został przechrzczony na Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad przekreśleniem napisane było teraz: FSB. Cooper podniósł słuchawkę i wystukał długi szereg cyfr. - Fiodorow - rozległ się po chwili basowy głos. - Dobry wieczer, Igorze Siergiejewiczu - powiedział Cooper z lekkim akcentem. - Pracujesz do późna. Mówi Bart Cooper. Zapadła chwila ciszy. - Bartholomew Grigorijewicz? Wiele czasu minęło. Jesteś w Moskwie? - Nie, Iggy, dzwonię ze Stanów. Jak sprawy w FSB? Fiodorow westchnął. - W twoim kraju jest przysłowie, które doskonale pasuje do naszej sytuacji: im bardziej wszystko się zmienia, tym bardziej zostaje po staremu. - To prawda... Mam małą sprawę, którą chciałbym z tobą przedyskutować, oczywiście jeśli masz chwilę. - Jak zwykle, pomogę, w czym tylko będę mógł. Mów. - Kilka dni temu znaleziono w Stanach ciało pewnego fizyka.
Został zamordowany w czterdziestym ósmym. Pracował nad niemiecką bombą atomową, a ja byłem oficerem wywiadu, który pozwolił mu imigrować do Stanów. Kiedy pojawiło się jego ciało, poprosiłem nasz dział badań, by sporządził pełny raport na jego temat - głównie dla zaspokojenia własnej ciekawości. - 1 dowiedziałeś się czegoś interesującego? - Trochę. Najciekawsza była jednak szybkość, z jaką uzyskaliśmy informacje. Wasze archiwum odpowiedziało w ciągu jednego dnia. - W jeden dzień? Czym ich smarujesz? Ja czekam na raporty tygodniami. - Szybka odpowiedź nas też zaciekawiła. Powodem okazało się to, że wasi ludzie właśnie skończyli raport dla kogoś innego, kto poprosił dokładnie o to samo, co my. - To dość ciekawy zbieg okoliczności. - Mój nos mówi mi, że to coś więcej niż zbieg okoliczności. Chciałbym się dowiedzieć, kto zlecił wyszukanie tych informacji. O ile wiem, sprawa była lokalna i nie trafiła do serwisów informacyjnych. - A nasze archiwa nie są tak dostępne jak wasza Biblioteka Kongresu. Jak nazywa się ten martwy niemiecki fizyk? - Johann Wolff. - Zobaczę, co da się zrobić. - Byłbym wdzięczny, Iggy.
Rozdział 29 25 lipca Moskwa ył już późny wieczór, kiedy Lara Awakum postanowiła zrobić kilka notatek w księdze raportów i skończyć pracę. Rozkoszowała się podnieceniem związanym z poznawaniem materiałów; po raz pierwszy od lat pracując, zapomniała o upływie czasu. Kliknęła w ikonę edytora tekstu i komputer natychmiast zaczął uruchamiać program. Amerykańskiej produkcji Gateway, którego dostarczył jej Orłow, był najlepszym komputerem, na jakim w życiu pracowała, do tego był maleńki w porównaniu z antycznym kolosem, który zajmował cały budynek w Swierdłowsku 23. W rogu ekranu pojawiło się okienko z animowanym Albertem Ein-
B
steinem. Postać wypiła kawę, rzuciła filiżankę w bok, a ta rozbiła się z głośnym trzaskiem. Po czym pomachała na powitanie. - Zdrastwujtie, Albercie. Jak zwykle, pisanie pierwszych słów szło jej powoli, zaraz jednak popłynęły wartkim strumieniem. Wszystko pomału zaczynało się układać w głowie Awakum - także i to, że nawet w całkowitej próżni nie ma kompletnej pustki. Z matematycznego punktu widzenia był to jeden z niezwykłych stanów, które osiągają równania, spadając do zera albo wznosząc się ku nieskończoności, gdzie materia albo energia stają się niemierzalne, a więc i niepoznawalne. Jako fizyk Awakum wiedziała, że nieskończoności to wyniki nonsensowne, które zawodzą w procesie matematycznego opisywania złożonych zjawisk. Dzięki pracy nieznanych jej z nazwiska poprzedników Awakum znalazła się jednak na krawędzi poznania całkiem nowej jakości, na skraju dramatycznej zmiany sposobu postrzegania wszechświata. Zaczynała dostrzegać efekty czegoś znajdującego się poza granicą teoretycznych barier nieskończoności - pierwsze pęknięcia w tej pozornie niemożliwej do przebicia ścianie. Nękało ją, że w żadnym z dokumentów nie wymieniano z nazwiska jej poprzedników. Zoszczenko wyjaśniła, że nazwiska usunięto w ramach rozwiązania współpracy z Amerykanami, ale jako naukowiec Awakum doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważne dla uwiarygodnienia prac badawczych jest wykazywanie źródeł, z których się korzystało. Odczuwała poczucie winy, że nie pozwoli się jej na uhonorowanie tych, na których pracy się opierała. Po napisaniu dwóch akapitów przypadkowo wcisnęła dwa razy klawisz litery w i - spodziewając się trzeciego w - komputer zaoferował jej szereg niebieskich, podkreślonych liter i symboli. www.cse.nd.edu/~sand/
Choć Lara zaczęła zapoznawać się z Internetem dopiero po przyjeździe do Moskwy, wiedziała, że ma do czynienia z adresem internetowym. Zaciekawiona, kliknęła na zaoferowany adres i komputer automatycznie zaczął się podłączać do Internetu. Komputer Awakum był połączony specjalną linią z dalekim kompleksem administracji sieci w głównym biurze VIO FinProm jego żądanie szybko dotarło do serwera FinPromu, po czym pomknęło do sieci. Kilka sekund później na ekranie pojawiła się fotografia mężczyzny tuż po czterdziestce. Miał blond włosy, rudą brodę i uśmiechał się. - Ted Sandstrom - przeczytała pod zdjęciem, - Profesor. Doktor
fizyki, uniwersytet Notre Dame. Tekst pod zdjęciem - dość długi - informował o życiorysie i zainteresowaniach naukowych Sandstroma. Kiedy Awakum przeczytała, że obecnie bada kwantowe granice między materią a energią, głośno westchnęła. Tekst informował także, że Sandstrom jest obecnie na urlopie naukowym i chwilowo nie wykłada na uniwersytecie. Ciekawe, profesorze Sandstrom, czy to pańskim tropem podążam, pomyślała.
Rozdział 30 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan o powinno załatwić sprawę... - powiedział Grin, kiedy zapisał plik, nad którym właśnie pracował. - Teraz może zrozumiem dokładniej, jak działa Lobo. Wkrótce po zajęciu się szyfrem od Kilkenny'ego Grin uznał, że tak ciekawy algorytm matematyczny, jak kod Wolffa, zasługuje na nazwę i ochrzcił go mianem Lobo. Program, który właśnie stworzył, miał sprawdzić jego przypuszczenia co do tego, jak działa szyfr Wolffa. Kiedy skończył ładować program do Flipa, przełączył się na drugi komputer, by sprawdzić, ile kolejnych stron wskanował Zakład Konserwacji Książek. Kiedy pojawiło się okno z ikonami stron, nagle poszczególne ikony zaczęły znikać. Co trzy sekundy znikał jeden plik. Bez wątpienia ktoś usuwał je z serwera. Pytanie brzmiało: kto to robi i dlaczego? Grin przeszedł do folderu Wolffa, w którym znajdowały się podfoldery dla każdego z sześciu notesów, i wydał polecenie, by wszystkie dane zostały skopiowane do jego komputera.
T
DOSTĘP DO DANYCH NIEMOŻLIWY
Przez chwilę wpatrywał się w monitor z niedowierzaniem. - Co się, do jasnej cholery, dzieje?! - Złapał słuchawkę i wykręcił numer. - Proszę, niech ktoś tam jeszcze będzie... W słuchawce zaczął piszczeć sygnał, mówiący, że linia jest zajęta. Zniknęło kolejnych siedem plików. Nagle okno, pokazujące, że jest połączony z Zakładem Konserwacji Książek, zamknęło się - połączenie zostało przerwane. - Czerwony alarm! Czerwony alarm! Wszyscy na stanowiska bojowe! - ryknął z komputera Grina głos Patricka Stewarta z filmu
Star Trek. Ten, kto usuwał pliki w kampusie, zaatakował teraz komputery Grina. Grin popatrzył na największy monitor w momencie, gdy ekran poczerniał i pojawiło się na nim nowe okno. W górnym lewym rogu pojawił się biały kwadrat z rysunkiem czarnego pająka. - W porządku, Spyder - daj im w dupę! - rozkazał Grin, jakby komputer mógł go słyszeć. W trzewiach sieci MARC krył się Spyder - moduł sztucznej inteligencji, który przed rokiem o mało nie kosztował Nolana i Kelsey utratę życia. Spyder był pochodną podobnego urządzenia konstrukcji Moy Electronics, które miało chronić sieci komputerowe przed atakami hakerów. Posiadał wszystkie narzędzia swojego rodzica Gatekeepera, plus kilka ofensywnych broni, stworzonych przez CIA do gromadzenia informacji wywiadowczych. Po incydencie ze Spyderem, Nolan i Grin zawarli porozumienie z CIA, dzięki któremu mogli je zachować i pracować wraz z Moy nad jego udoskonalaniem. Grin obserwował grafikę ukazującą zaatakowane komputery. Ślad prowadził z MARC do serwera Zakładu Konserwacji Książek, potem do centralnego serwera uniwersytetu, a stamtąd w świat. - Może i jesteś dobry - powiedział z uznaniem Grin. - Ale i tak cię dorwę. System po systemie, Spyder tropił hakera. Włamywacz dobrze zacierał ślady, wił się po dziesiątkach serwerów internetowych, tworząc niemal niemożliwy do odtworzenia labirynt. Grin przełączył grafikę przedstawiającą drogę, którą przebył haker, na obraz globalny. Była ona naprawdę imponująca - przecinała niemal cały glob - udało mu się nawet wniknąć do serwera internetowego stacji badawczej na Antarktydzie. Dziesięć minut później trop skończył się w Moskwie. - Uśmiechnij się, frajerze, zaraz będą fotki - powiedział Grin, świadom, że przyszpilił intruza. Mapa świata zbladła, zastąpił ją obraz potężnej, czarnej wieży serwera IBM. W chwili, gdy zaczęło się pojawiać okno z informacjami na temat tej maszyny, ekran zgasł. - Co to, kurwa, ma znaczyć, że połączenie zostało przerwane?! wrzasnął Grin, kiedy Spyder złożył mu raport. Grin kazał mu pokazać analizę sieci. Pojawiła się grafika ukazująca sieć MARC, zaraz po niej grafika sieci uniwersyteckiej. Kiedy Spyder pokazywał każdy komputer, z jakim udało mu się nawiązać kontakt, obie sieci wyglądały dobrze - z wyjątkiem dziury, gdzie powinien być serwer Zakładu Konserwacji Książek. Choć fizycznie
znajdował się w piwnicy Biblioteki Absolwentów imienia Harlana Hatchera, z punktu widzenia Grina przestał istnieć.
Rozdział 31 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan eskow popatrzył na połamane szczątki beżowego serwera, którego cienka metalowa obudowa została zerwana i odsłaniała delikatną sieć przewodów. W pięć minut po rozpoczęciu ataku na Zakład Konserwacji odebrał pełen paniki telefon od działającej w Moskwie grupy elektroników Orłowa - doświadczyli w związku z siecią MARC jakichś trudności. Najwyraźniej próba spenetrowania sieci napotkała na poważny opór i odwet. Leskow od powiedział na ich prośbę o przerwanie połączenia zniszczeniem serwera w Zakładzie Konserwacji. - Moskwa potwierdza, że kontakt z siecią MARC został przerwany - poinformował go młody współpracownik, odpowiedzialny za komunikację. - Najwyraźniej, Misza - odparł Leskow ze śmiechem. Choć rozwiązanie, jakie zastosował dla ich bezpieczeństwa było brutalne, zdecydowanie okazało się skuteczne. - Daj mi magnes. Misza, szczupły dwudziestopięciolatek o oczach błękitnych jak lód, zdjął plecak i wyjął z niego elektromagnes. Leskow kopnął kawałki połamanego plastiku, by odsłonić twarde dyski serwera. Włączył elektromagnes i zaczął powoli wodzić nim po dyskach. W ciągu kilku sekund wymazane zostały wszystkie zawarte na nich informacje. Josif, krępy Gruzin, który był w oddziale Leskowa podczas ataku na laboratorium Sandstroma miesiąc wcześniej, podszedł szybkim krokiem. - Mam notesy - powiedział, zapiął plecak i zarzucił go sobie na ramiona. - Technik był bardzo pomocny. Leskow popatrzył w kierunku małego pomieszczenia, z którego przed chwilą wyszedł Josif - na podłodze widać było dwie nogi. Technik albo był nieprzytomny, albo nie żył. Leskow popatrzył na zegarek - za kilka minut wszystko stanie się jasne. - Czas. Wszyscy.
L
Josif i pozostała dwójka - Kirył i Grigorij - wyszli na korytarz, podczas gdy Jewgienij - zwiadowca - stał na straży. - Spalić. Misza kiwnął głową, wyciągnął rękę, w której trzymał plastikową butelkę i pooblewał sprzęty złotym, przezroczystym płynem. Podszedł do drzwi, zamknął butelkę i schował ją sobie do plecaka. - Gotowe - oznajmił. Wszyscy cofnęli się od drzwi a Misza, używając ręcznej zapalarki do gazu, podpalił najbliższą kałużę płynu.
Rozdział 32 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan zytając ponownie informację, że serwer Zakładu Konserwacji Książek jest odłączony od sieci, Grin przypomniał sobie, że Nolan jest z Kelsey w mieście, na Targach Sztuki. Dwa z trzech miejsc, w których odbywały się doroczne targi, graniczyły z głównym kampusem uniwersytetu i były bardzo niedaleko od laboratorium. Grin wystukał numer telefonu Nolana. - Kilkenny. - Cześć, Nolan. Tu Grin. Coś złego dzieje się w laboratorium, gdzie trzymają notesy. - Co masz na myśli? - Właśnie logowałem się, by skopiować ostatnie strony, gdy natknąłem się na kogoś, kto czyścił folder Wolffa. Próbowałem ratować, co się dało, ale zablokowali mi dostęp. Kiedy zadzwoniłem do Zakładu Konserwacji Książek, by dowiedzieć się, co się tam dzieje, linie telefoniczne zwariowały. Potem ktoś próbował zaatakować moje maszyny. - Coś się stało? - Nie. Spyder zamknął dojście, potem popędził za nimi, ale właśnie dlatego uważam, że powinieneś rzucić okiem na zakład. Właśnie miałem przyszpilić hakera, kiedy jego serwer się odłączył. Mam dziwne przeczucie. Moim zdaniem ktoś próbuje nam zabrać notesy. Jesteś daleko od Biblioteki Absolwentów? - Jesteśmy z Kelsey tuż przy Inżynierii Zachód. Podejdziemy tam. Nolan zakończył rozmowę i podszedł do Kelsey, która targowała
C
się właśnie z artystą o cenę inkrustowanego puzderka. - Musimy wracać - powiedział, obejmując ją ramieniem i odprowadzając od stoiska. - Co się stało? Kto dzwonił? - Grin. Musimy zajrzeć do Zakładu Konserwacji Książek i to jak najszybciej. Wygląda na to, że ktoś szuka notesów Wolffa. Przeszli najszybciej jak się dało przez tłum zwiedzających i weszli pod łukiem przy Inżynierii Zachód na Skos. Po prawej mieli otoczony taśmą wykop, w którym znaleziono Johanna Wolffa. Zaczęli biec, przepychając się między ludźmi. Przed sobą mieli Bibliotekę Absolwentów imienia Harlana Hatchera. Kelsey wbiegła za Nolanem granitowymi schodami do głównego wejścia biblioteki. Kiedy minęli oszklone drzwi i weszli do bogato zdobionego westybulu, owiała ich fala przyjemnie chłodnego powietrza. Szybko idąc, wkrótce znaleźli się w przeciwległym końcu holu i skręcili w kierunku wind i schodów do piwnicy. Jedna ze starych wind właśnie miała ruszyć w dół - w ostatniej chwili zdążyli wślizgnąć się do środka. Chwilę później byli w piwnicznym korytarzu. Za nimi szedł bibliotekarz z niewielkim plikiem książek w rękach, od marmurowych stopni i gładkich ścian odbijało się echo kroków kilku osób, szybko wspinających się po szerokich schodach. - Za rogiem - wskazał Nolan i ruszył biegiem w kierunku Zakładu Konserwacji. Po drodze stwierdził, że korytarz jest pusty, co nie było niczym dziwnym w letnie miesiące - zwłaszcza podczas szaleńczych dni Targów Sztuki. Po chwili poczuł, że wokół zrobiło się gorąco. Dał Kelsey znak, by się cofnęła, i ostrożnie podszedł do laboratorium. Kiedy wyciągał rękę, by dotknąć drzwi, szyba bocznego okienka, zrobiona ze zbrojonego szkła, pękła, wypchnięta falą rozpalonego gazu. Poszarpana tafla śmignęła Nolanowi tuż obok głowy i poleciała w głąb korytarza. Wtopiony w szkło drut ledwie trzymał w kupie setki popękanych kawałeczków. Kiedy w laboratorium zapaliły się pojemniki z chemikaliami, powietrzem wstrząsnęła kolejna eksplozja. - Wynośmy się stąd! - wrzasnął Nolan. Zanim skończył, Kelsey już przebiegła pół korytarza. Pędził tuż za nią.
Rozdział 33 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan biegli na parter, popędzili przez hol główny i wypadli na zewnątrz. Kiedy znaleźli się u szczytu schodów, Kelsey popatrzyła na ludzi zgromadzonych na Skosie. Przez ludzką masę, zamarłą na widok pożaru biblioteki, przepychała się gwałtownie grupka mężczyzn. Jeden z nich odwrócił się, by rzucić okiem na płonący budynek. - Nolan, tam! - krzyknęła Kelsey, zaskoczona i zła. - To jeden z tych od przeprowadzek! Nolan natychmiast spojrzał w jego kierunku. Wyprężeni, muskularni mężczyźni odcinali się od reszty jak chodzący pomiędzy kibicami atleci. Zachowywali się inaczej niż zwykli ludzie - ich postawa i ruchy były efektem profesjonalnego treningu. - Mam ich, Kelsey. Wyglądają jak sześcioosobowy oddział w ścisłej formacji. Masz rację - ten wysoki blondyn pośrodku to on. Był z nim też ten wielki facet przed nim. Chodź! Schodząc po schodach, Nolan wybrał z pamięci telefonu numer. - Wydział Ciężkich Przestępstw, detektyw Ptashnik. - Nolan Kilkenny przy aparacie. Pali się Zakład Konserwacji Książek, gdzie przechowywane były notesy Johanna Wolffa. Kto był w środku, na pewno nie żyje. Jestem na Skosie i kieruję się ku skrzyżowaniu State Street i North University. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów przede mną jest sześciu ludzi, którzy moim zdaniem są odpowiedzialni za pożar. Prawdopodobnie z rosyjskich sił specjalnych. Dwóch jest poszukiwanych w Indianie za morderstwo, kradzież i podpalenie. Powinien pan jak najszybciej ściągnąć tu trochę glin. - Cholera! Jest pan pewien, Kilkenny? - W stu procentach. - W porządku, robię alarm i siadam w samochód.... Cholera jasna - ulice są pozamykane z powodu targów! Każę patrolom pieszym iść w waszym kierunku. Jaki jest pana numer? Nolan wyrecytował numer swojego telefonu. - Zadzwonię, kiedy coś się zacznie dziać. Gdzie są teraz podejrzani? - Przecinają State, wygląda na to, że kierują się ku Nickels Arcade. - Niech pan ich ma na oku. Wkrótce oddzwonię.
W
Rozdział 34 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan eskow usłyszał syreny i natychmiast się domyślił, że strażacy jadą do płonącego budynku. Rozejrzał się po pełnym ludzi placu wraz z gęstnieniem walącej z budynku chmury czarnego dymu tłum się cofał. U podstawy słupa dymu tańczyły jasnopomarańczowe płomienie. Przyspieszacz sprawił, że w kilkadziesiąt sekund ogarnęły laboratorium. Strażacy nie zdawali sobie z tego sprawy, ale wkrótce miało nie być już czego ratować. - Misza, gdzie mamy randkę? - Kierowca mówi, że ulice są bardzo zatłoczone - tak jak się spodziewałeś, Dymitr. Będzie problem ze spotkaniem się w pierwszym z umówionych miejsc. Proponuję, byśmy spotkali się w drugim miejscu. - Dobra - powiedział Leskow. - Jewgienij, zaprowadź nas w to miejsce. - Tak, Dymitrze - odparł zwiadowca. Rosjanie przeciskali się przez ludzi otaczających czterech peruwiańskich muzyków. Leskow uśmiechnął się - zatłoczone ulice były dla niego i jego ludzi wymarzoną okazją, by zniknąć. Jewgienij poprowadził ich przez State Street w kierunku Nickels Arcade, dwupiętrowego pasażu, przykrytego szklanym dachem, w którym mieściło się mnóstwo małych sklepików, tworzących podwójny ciąg wystaw sklepowych.
L
Telefon w dłoni Nolana zabrzęczał. - Kilkenny. - Tu Ptashnik. Podłączyłem pana do telefonu głośnomówiącego, może więc pan przekazywać informacje gliniarzom na ulicach. Gdzie pan teraz jest? - Właśnie przecięliśmy State i idziemy w kierunku Nickels Arcade. - Rozumiem. Chcę, żeby pozostał pan w ukryciu. Niech nie widzą, że ich pan śledzi. Mogą nawiać albo i co gorszego. Na Washington jest dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, idą w kierunku Maynard. Jak ci faceci wyglądają? Nolan najlepiej jak umiał opisał każdego z Rosjan. Gdy mówił, ktoś na drugim końcu linii papugował każde jego słowo.
- Rozumiem. Nasz patrol właśnie zauważył pańskich Rosjan wychodzących z Arcade. - To oni - powiedział Nolan. Z miejsca gdzie stali, Nolan i Kelsey widzieli szóstkę mężczyzn, wychodzącą na Maynard Street. Kiedy weszli w głąb pasażu, szum w słuchawce poinformował Nolana, że jego telefon traci zasięg. - Gubię zasięg! - zawołał Nolan, mając nadzieję, że detektyw nadal go słyszy. - Proszę do mnie zadzwonić za chwilę. Połączenie zostało przerwane. - Co się dzieje? - spytała z niepokojem Kelsey. - Dwaj gliniarze na Maynard zauważyli Rosjan. Mam tylko nadzieję, że nie będą nic robić, zanim tamci nie znajdą się na otwartej przestrzeni, bo inaczej będziemy tu mieli katastrofę. Popatrz na tych wszystkich ludzi - gotowe żywe tarcze i zakładnicy. - Boże drogi... - niepokój Kelsey zamienił się w strach. - Z taktycznego punktu widzenia mają absolutną przewagę. Gdybyśmy mieli wziąć któregoś z tych ludzi żywcem, bez zabijania gapiów, potrzebujemy kilku dwuosobowych zespołów na ziemi, a na dachach oddział snajperów. - Cholera... - cicho powiedział Josif. - Policja. Leskow spojrzał w lewo. W odległości mniej więcej dwudziestu metrów, przez tłum ostrożnie przeciskało się dwoje umundurowanych policjantów. Szli w ich kierunku. Młodsza policjantka lekko przekręcała na bok głowę - mówiła do mikrofonu na ramieniu. - Nie zatrzymywać się - rozkazał cicho Leskow. Prawdopodobnie to przypadek. Jewgienij poprowadził oddział w prawo, by oddalić się od policjantów. Wzdłuż środka ulicy ciągnął się zadaszony parking, tworząc głęboki, chłodny cień. W osłoniętych dachem miejscach tłum był znacznie gęstszy - ludzie szukali schronienia przed słońcem. - Przepraszam - powiedział starszy policjant surowym, poważnym tonem. Kirył błyskawicznie odwrócił się w jego kierunku i prawą stopą kopnął go w skroń. Impet uderzenia był tak silny, że policjant przeleciał głową do przodu przez gigantyczne okno wystawowe, przewrócił stelaż z książkami i padł bez ruchu, zamierając jak krwawa kukła. - Oficer ranny! - krzyknęła policjantka do swojego mikrofonu i wyciągnęła broń. Szybkim, płynnym ruchem, Josif wyciągnął z kabury u dołu pleców dziewięciomilimetrowego glocka, wycelował i strzelił kobiecie
trzy razy w klatkę piersiową. Odrzuciło ją do tyłu i zamarła na chodniku. Jakaś kobieta wrzasnęła i tłum na Maynard Street wpadł w panikę, rozbiegając się na wszystkie strony niczym fala. - Ruszać się! - krzyknął Jewgienij i pchnął jakąś parę do wnętrza straganu, gdzie sprzedawano ręcznej roboty wyroby skórzane. Oboje próbowali uchwycić się czegoś, by nie upaść na ziemię metalowa rama, na której wspierał się daszek z tkaniny, puściła. Przelecieli przez płócienną ścianę do straganu obok, wyzwalając efekt domino, w wyniku którego przewróciło się siedem kolejnych straganów. Na asfalt posypała się ceramika, biżuteria i wyroby z dmuchanego szkła, a pierzchający ludzie rozdeptywali wszystko na miał. Josif schował broń do kabury i oddział ruszył dalej, w kierunku Liberty Street. Wbili się głębiej w tłum, Leskow miał nadzieję, że pozwoli im to szybko zgubić się w ogólnym chaosie. - Cholera jasna, strzały! - warknął Nolan i ruszył biegiem w kierunku Maynard Street, zostawiając Kelsey za sobą. Na końcu arkady zajął pozycję obronną, rozejrzał się, by zorientować się w sytuacji, po czym wyszedł na ulicę. Kelsey pojawiła się na Maynard Street w chwili, gdy Nolan dotarł do postrzelonej policjantki. Gęsty tłum, który pognał w sąsiednie ulice, zamienił okolicę w inferno. Szereg osób zostało stratowanych - w tym kilku artystów, którzy próbowali wypełznąć spod resztek swoich stoisk. - Nie żyje - ze złością stwierdził Nolan. - Co za strata! Wstał, rozejrzał się i zobaczył drugiego policjanta. Kelsey, która właśnie dobiegła, weszła z nim przez rozbite okno do księgarni. Ostrożnie położyli policjanta na podłodze. - Co z nim? - spytała Kelsey, kiedy Nolan zaczął sprawdzać tętno. - Nieprzytomny i pocięty jak diabli. Nolan zdjął z barku policjanta mikrofon i włączył nadawanie. - Tu Kilkenny. Na Maynard, między Liberty i William, leży dwoje policjantów. Kobieta nie żyje, mężczyzna potrzebuje lekarza, natychmiast. Odbiór. - Pomoc w drodze - zapewnił Ptashnik. - Gdzie skurwiele, którzy to zrobili? - Są gdzieś na Liberty, prawdopodobnie kierują się na zachód, by oddalić się od Targów. Zrobili to, po co tu przyszli i starają się zniknąć. Kelsey Newton zostanie tu z waszymi ludźmi do przyjazdu karetki.
- Dokąd pan idzie? - spytał Ptashnik. - Spróbuję zamiast pana zabrać się za tych skurwysynów. - Niech się pan nawet nie waży! - krzyknął agent. - Tym razem będzie pan musiał mi zaufać - powiedział Nolan i rozłączył się. Nolan odwrócił się do Kelsey, by powiedzieć jej to samo, zanim jednak zdążył się odezwać, podała mu broń rannego policjanta. Sprawdził bezpiecznik SIG-Sauera 226, przypiął sobie do paska policyjne radio, odwrócił się i zniknął w tłumie.
Rozdział 35 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan ilkenny ostrożnie podchodził do skrzyżowania, sunąc wzdłuż ściany ceglanego budynku. Na poziomie piwnicy był w nim punkt kserokopiarski. Powoli wyjrzał zza węgła i zobaczył Rosjan szli na zachód Liberty Street, między dwoma szeregami straganów, zajmującymi płatny parking. Wszedł na chodnik, by stragany zasłoniły go przed wzrokiem Rosjan. Na końcu bloku, przy sklepie z militariami, minął dwumetrową bombę, pomalowaną w kolory flagi amerykańskiej. Rosjanie minęli właśnie ostatnie stragany i weszli na przeciwległy chodnik - jakieś pół bloku przed Kilkennym. Bez trudu widział ich w rzednącym strumieniu ludzi. - Ptashnik, tu Kilkenny. Odbiór. - Słyszę, Kilkenny. - Ptashnik był wyraźnie wściekły. - Co się dzieje? - Tangos* ciągle idą Liberty na zachód. Przecięli Division i zbliżają się do Piątej.
K
* Tango, tangos - w żargonie marines przeciwnicy, cele, „źli chłopcy” (przyp. tłum.).
- Boże, on ma broń! - krzyknęła jakaś kobieta na widok przecinającego Liberty Street Nolana, który szedł z pistoletem w ręku. Leskow i dwóch jego ludzi odwróciło się i zauważyło Kilkenny'ego. Natychmiast ruszyli biegiem. - Cholera! Zobaczyli mnie - zaklął Kilkenny do mikrofonu. Tangos cały czas idą wzdłuż Main Street. Radio zaczęło wyrzucać z siebie rozkazy i odpowiedzi na nie policja wkraczała do akcji. Policjanci - pieszo i w samochodach -
zamierzali stworzyć kordon wokół długiego na dwie przecznice fragmentu Main Street, do którego kierowali się zabójcy policjantów. Rosjanin idący na końcu odwrócił się i wycelował. Kilkenny zanurkował za minivana - dwa pociski rozbiły przednią szybę samochodu. Odgłos strzałów sprawił, że wszyscy się pochowali i chodnik na długości dwóch bloków zrobił się pusty. Rosjanie wmieszali się w gęsty tłum na Main Street. - Są na Main, idą na północ od Liberty - poinformował Kilkenny. Pobiegł ulicą, a kiedy dotarł na skraj terenu Targów, zwolnił. Na ulicach zamiast samochodów były tysiące ludzi. Atmosfera była tu nadal świąteczna - panika z Liberty Street jeszcze nie zaraziła tego miejsca. Z prowizorycznej greckiej restauracji dolatywał zapach ostro przyprawionej baraniny i cebuli, słychać też było grę na bouzouki. Nieco dalej przechodniów pozdrawiał trzymetrowy mongolski wojownik - ubrany w nadmuchiwany strój człowiek - zapraszając na mongolskiego grilla. - Ptashnik, Main Street jest pełna ludzi a tangos są w samym środku. Gdzie twoi ludzie? - W drodze. Radio policyjne zaskrzeczało - przybywający funkcjonariusze zgłaszali swoje pozycje. Kilkenny przycisnął nadajnik do ucha, by cokolwiek słyszeć przy panującym wokół hałasie. Niewiele to dało, wyszedł więc na chodnik i zaczął przeskakiwać łańcuchy wyznaczające granice restauracyjnych ogródków. - Proszę pana! - krzyknęła kelnerka. - Nie może pan... - Dymitrze, na chodniku - powiedział Josif. - Widzę go. To Kilkenny, ten który zabił Pawła i pozostałych. Josif, zostajesz ze mną, reszta idzie za Jewgienijem do pikapa. Zaraz do was dojdziemy. Leskow i Josif złamali szyk, kierując się tak, by przeciąć drogę Kilkenny'ego. Zbliżając się do zwierzyny, przygotowali broń. Pozostała czwórka Rosjan przyspieszyła, weszła na ostatnie sto metrów ulicy, zamknięte przez Targi Sztuki. Kilkenny przepchnął się przez długą kolejkę ludzi, czekających na miejsce przy mongolskim grillu, i dotarł do skrzyżowania Main i Washington. Obserwował okolicę zza drewnianej barykady; szukał Rosjan. Zobaczył ich, kiedy mijali kolejną przecznicę, dopiero po chwili dotarło do niego, że dwóch brakuje. Na skrzyżowanie cicho
wjechał radiowóz. - Odwróć się i trzymaj ręce tak, bym je widział! - krzyknął policjant w tej samej chwili, gdy otworzyły się drzwi radiowozu. Kilkenny zamarł i podniósł ręce. Kiedy jeden z policjantów podchodził do niego, Kilkenny zobaczył dwóch Rosjan, których widział podczas ataku na laboratorium Sandstroma - przebijali się przez kolejkę przed restauracją. Zobaczyli go i unieśli pistolety. - Broń! - wrzasnął Kilkenny i zanurkował do krawężnika. Policjanci padli na ziemię, kiedy dwa pociski śmignęły nad Kilkennym. Oba minęły go w bezpiecznej odległości i zrykoszetowały od chodnika. Jakaś kobieta wrzasnęła i zaczęła uciekać, ciągnąc za sobą dzieci. Najmłodszy, trzylatek, potknął się i puściła jego drobną rączkę. Słysząc strzały, mężczyzna w nadmuchiwanym stroju rzucił się na dziecko. Następne pociski rozerwały nylonową powłokę jego kostiumu, powodując eksplozję sprężonego powietrza i strzępków materiału. - Czas iść - powiedział Lesko w, widząc, że szansa na zemstę zniknęła. Obaj mężczyźni poszli wraz z tłumem w kierunku Huron Street. Kawałek za przegrodą wyznaczającą północną granicę Targów, reszta oddziału wsiadała do ciemnozielonego samochodu, który przywiózł ich na akcję. Kilkenny wstał i zaczął szukać wzrokiem Rosjan. Zobaczył dwójkę, która przed chwilą do niego strzelała. - Nie ruszaj się! - wrzasnął policjant. - Ptashnik! - wściekle rzucił Nolan do mikrofonu - powiedz pan dwójce gliniarzy na rogu Main i Washington, by natychmiast dali mi spokój. Zabójcy policjantów uciekają! Kilkenny patrzył, jak Rosjanie się oddalają, i czekał na odpowiedź. - Młody, opuść broń! - krzyknął starszy partner policjanta, podbiegając. - To gość, który ich dla nas śledził. Mamy dać mu wsparcie. - To do roboty! - rozkazał Kilkenny i ruszył przed siebie. Powietrze przeszył terkot salwy z broni maszynowej. - Boże drogi!- ktoś wykrzyknął. Kiedy dotarli do przewróconych zapór przy Huron Street, stał tam policyjny radiowóz, a spod jego maski wydobywała się bladożółta
para. Niebieski samochód znaczyły dziesiątki dziur. Na chodniku leżało ciężko postrzelonych kolejnych dwóch policjantów. W dół Main Street - na północ, w kierunku autostrady - pędził zielony terenowy samochód z ciemnymi szybami.
Rozdział 36 26 lipca Ann Arbor, stan Michigan iedy Kelsey i Nolan skończyli rozmowę z detektywem Ptashnikiem, było już po dziewiątej i wieczór przechodził w noc. Radiowóz zawiózł ich na południowo-wschodni kraniec Skosu. W ulubionej chińskiej restauracji kupili na wynos kurczaka generała Tso, po czym poszli w stronę akademika, w którym Kelsey mieszkała kiedyś jako studentka, gdzie stał samochód Nolana. - Mogłabyś poprowadzić? - spytał Nolan, podając Kelsey kluczyki. - Muszę zadzwonić. Postawił pudełko z jedzeniem na podłodze za przednim fotelem i wyjął z aktówki palmtop. Kiedy jechali w kierunku Dexter, szukał w komputerze numeru Cala Mosleya, który następnie wybrał na telefonie. - Mosley. - Cześć Cal, tu Nolan Kilkenny. - W czym mogę ci pomóc? - Rosjanie znów dziś zaatakowali, tym razem w Ann Arbor. Czworo ludzi nie żyje. Cal, to byli ci sami, którzy napadli na laboratorium Sandstroma w South Bend. - Nolan krótko opowiedział przebieg ataku. - Czyli szukali tych starych notesów? - Tak. Zdecydowanie. Po znalezieniu ciała Wolffa policja nie ujawniła faktu znalezienia notesów. O ich istnieniu i możliwym znaczeniu dla naszego projektu wiedziała jedynie garstka ludzi - a wszystkim ufam. Podejrzewam, że ci faceci obserwują Sandstroma i prawdopodobnie założyli podsłuch w jego pokoju. - Skądś musieli zdobyć informacje - przyznał Mosley. - Poproś szpital, by przeniesiono Sandstroma i niech FBI sprawdzi pokój, czy nie ma w nim podejrzanych urządzeń. Ja ze swojej strony przekażę to, co mi powiedziałeś, kilku osobom u nas i zobaczymy, co się da zrobić. Dzięki za nowiny.
K
- Cal, potrzebuję wszelkiej możliwej pomocy. Projekt, nad którym pracuję, może doprowadzić do powstania nowej gałęzi przemysłu, wartej rocznie kilkanaście miliardów dolarów. Jeżeli temu, kto kryje się za tymi atakami, uda się przejąć kontrolę nad technologią kwantowa Sandstroma, zdobędzie narzędzie, które pozwoli mu dokonać wobec reszty uprzemysłowionego świata czegoś porównywalnego z zamachem stanu.
Rozdział 37 27 lipca Moskwa iczby napływające z dalekowschodnich giełd pozostawały „płaskie” - trzeci kolejny dzień nie widać było żadnych oznak entuzjazmu ani zmienności, które zwykle sprawiały, że obserwowanie tamtych rynków było ciekawe. Trzeci dzień bez wygranych i przegranych, bez zwycięstwa i porażki - jak dotąd. Co prawda, było jeszcze wcześnie i zachodnie giełdy dopiero miały zostać otwarte. Orłow pozmieniał zlecenia w kilku pozycjach, co przypominało obstawianie w ruletce, tyle że w skali globalnej. Obstawiał systemem „trzech f”: firmy, fracht, finanse. Miliardy, którymi dysponował, pozwalały mu wykorzystywać wiele możliwości, gdy pojawiała się jakaś dobra okazja - efekt był taki, że od początku roku portfel jego akcji zwiększył się o 65 procent. Telefon na biurku cicho zadzwonił. - Słucham, Ireno? - Dzwoni Dymitr Leskow. Orłow popatrzył na zegarek - na wschodzie Stanów Zjednoczonych właśnie mijała północ. - Przełącz go. - Rozległo się ciche kliknięcie, po czym głuche buczenie, często towarzyszące rozmowom międzykontynentalnym. Jakie wieści, Dymitrze? - Materiały jadą właśnie do pana. Kurier powinien je dostarczyć przed końcem dnia. - Wyśmienicie. Czerny weszła cicho do gabinetu i położyła na biurku kilka zadrukowanych kartek. Była to kopia wiadomości, którą znalazła w Internecie na stronie jednej z wiodących agencji informacyjnych. Kiedy Orłow dostrzegł tytuł, uniósł brew.
L
CZTERY OSOBY ZABITE, KILKADZIESIĄT RANNYCH W KATASTROFIE NA TARGACH SZTUKI
- Napotkałeś jakieś problemy, o których powinienem wiedzieć? - Nic, na co nie byliśmy przygotowani. Czy Irena znalazła informację, z którą chciałbym, aby się pan zapoznał? - Mam ją przed sobą. Orłow przejrzał szybko artykuł; nie uszło jego uwadze, że troje z zabitych to policjanci. Poszukiwanie sprawców prawdopodobnie będzie bardzo staranne, co sprawi, że oddziałowi Leskowa niełatwo będzie się poruszać. - Dymitrze, to zadanie wiąże się z licznymi trudnościami. Uważam, że ty i twoi ludzie powinniście na jakiś czas pozostać tam, gdzie jesteście, dopóki sytuacja się nie uspokoi. Jestem pewien, że nasi współpracownicy znajdą jakieś wygodne miejsce dla was wszystkich. - Już znaleźli, Wiktorze Iwanowiczu.
Rozdział 38 28 lipca Moskwa k....sa...no... - powiedział Orłow z uśmiechem, tocząc sylaby niemal jakby śpiewał. Zoszczenko weszła do jego gabinetu z gracją, świadoma każdego swojego ruchu. Znakomicie skrojona garsonka podkreślała wysportowaną figurę. Orłow stał przed biurkiem, z przyjemnością obserwując każdy jej krok. Kiedy podeszła, ujął obie jej dłonie w swoje, pochylił tułów do przodu i delikatnie ją pocałował. - Dymitr dołączy dziś do nas? - spytała. - Nie - odparł, patrząc jej uwodzicielsko w oczy. Wyciągnął rękę i włączył interkom. - Ireno? Proszę, by nikt mi nie przeszkadzał podczas spotkania z doktor Zoszczenko. - Oczywiście, Wiktorze Iwanowiczu. Orłow wyłączył interkom, po czym dał Zoszczenko znak, by poszła za nim do sąsiedniego pokoju. Kiedy się tam znaleźli, objęła go i mocno, całym ciałem ciasno się do niego przytuliła, czując jak rośnie w nim podniecenie. Cofnęła się na tyle, by jej dłonie miały dość miejsca, by zacząć go rozbierać. Orłow ostrożnie rozpiął guziki żakietu jej garsonki i zsunął
O
go z ramion Oksany. Zdjął buty, pochylił się i pieszcząc łydki kochanki, ściągnął z jej stóp szpilki. Nie wstał, jedynie podniósł głowę i patrzył na Zoszczenko, podczas gdy jego dłonie uniosły jej spódnicę i powoli zaczął zdejmować pończochy. Jego jedwabny krawat spadł na podłogę, wkrótce w ślad za nim spadły koszula i spodnie, zaraz potem jej bluzka i spódnica. Nawzajem całowali każdy kawałek odsłanianej skóry. Orłow z przyjemnością oglądał Oksanę nagą. Zaprowadziła go do zdobionego bogato łóżka, które dominowało w jego prywatnym pokoju. Na froncie łoża był wyrzeźbiony dwugłowy orzeł Romanowów Orłow opowiadał jej kiedyś, że łoże to zamówił ostatni car. Teraz oni je dzielili. Kiedy ich związek zaczął się rozwijać, jego technika seksualna była podobna do tej, którą demonstrowała większość mężczyzn, z jakimi Zoszczenko miała do czynienia - prymitywna i niezdarna. Powoli i cierpliwie uczyła go i w nagrodę za postępy, jakie czynił, doprowadzała go do szczytów ekstazy. Orłow w końcu wypracował coś w rodzaju zdolności improwizowania i obecnie ich namiętne gry od czasu do czasu ocierały się o egzotykę. Godzinę później leżeli oboje wyczerpani, pozaplątywani w pogniecione i przepocone prześcieradła carskiego łoża. - Wiktorze... - szepnęła Zoszczenko i przeciągnęła palcami przez siwiejące włosy na jego piersi. - Miałam okazję rzucić okiem na notesy, które zdobyłeś. - No i co? - I nie wiem, co o nich sądzić. - Co masz na myśli? - powiedział lekko zirytowany. - Dymitr i jego ludzie musieli dla ich zdobycia narazić się na sporo kłopotów. Zoszczenko podparła się na łokciu i popatrzyła na Orłowa. - Nie zrozumiałeś mnie. Zdobycie notesów było jak najbardziej warte zachodu. Rysunki Wolffa dają szereg wskazówek na temat tego, w jaki sposób myślał, ale bez komentarza i jego obliczeń są jedynie zbiorem interesujących grafik. Zleciłam zajęcie się nimi byłemu kryptografowi KGB, ale powiedział, żeby nie mieć zbyt wiele nadziei. - Dlaczego? Nie jest dobry? Jeśli on sobie nie poradzi, znajdź kogoś, kto złamie ten cholerny kod. - To jeden z najlepszych ludzi, jakich zatrudniało KGB. Wiem o tym, bo sama go dla nich wyszukałam. Chodzi o to, że jeszcze nigdy nie widział takiej matematyki, jaką szyfrował Wolff - nawet nie wie,
od czego zacząć. Orłow zastanawiał się nad tym, co usłyszał, a równocześnie gładził wklęsłość w dole pleców Oksany. - Czy wpłynie to jakoś na pracę Awakum? - zapytał. - Nie da się tego ocenić, dopóki notesy nie zostaną odszyfrowane. Z tego, co udało się uzyskać dzięki podsłuchowi, wynika, że zdaniem Sandstroma Wolff mógł mieć teorię wyjaśniającą odkryty przez niego efekt kwantowy. Jeśli to prawda, jej znajomość bardzo by nam pomogła w roszczeniach o własność wszelkich technologii wynikających z odkrycia. Znajomość tej teorii byłaby niemal tak cenna, jak samo urządzenie. - Zoszczenko uniosła głowę nad pierś Orłowa i przekręciła się tak, by podparłszy się na łokciu, móc na niego patrzeć. - Uważam, że powinniśmy stale utrzymywać elektroniczny nadzór nad Sandstromem i jego współpracownikami. - Im dłużej go podsłuchujemy, tym bardziej jest to ryzykowne. - Wiem, ale nie mamy pojęcia, ile informacji z notesów nasi konkurenci zapisali w swoich komputerach. Kiedy hakerzy próbowali wejść do sieci MARC, napotkali na silny opór. Ktoś odciął im dostęp i zaczął ich ścigać. Gdyby Dymitr nie zniszczył serwera, nasi ludzie mogliby zostać zidentyfikowani. Niezależnie od wszystkiego, musimy zakładać, że pracują nad odszyfrowaniem tego, co mają z tekstu Wolffa. Jeśli im się uda, mogą nas wyprzedzić. - A jeśli jako pierwsi złożą wniosek patentowy, przegramy powiedział Orłow. - Dokładnie, tak, Wiktorze.
Rozdział 39 28 lipca Moskwa bliżała się północ, ale w pozbawionym okien laboratorium różnica pomiędzy dniem a nocą nie była zbyt widoczna. Zafascynowanie pracą Lary Awakum sprawiało, że czas mijał jej szybciej niż kiedykolwiek. Jej dni pracy wydłużyły się - im bardziej ogarniała ją gorączka odkrywcy, tym częściej zdarzały jej się okresy pracy po osiemnaście, nawet dwadzieścia godzin pod rząd. Wpatrywała się tępo w ekran, nie mogąc przestać myśleć o Tedzie Sandstromie. Szansa, że to on mógł być tym, kto zaczął ten projekt, zaostrzała jej pragnienie, by więcej się o nim dowiedzieć.
Z
Przecież wydany przez Wiktora Orłowa zakaz kontaktowania się z moimi poprzednikami, rozumowała, nie dotyczy dowiedzenia się czegoś o nich samych. W końcu czyż nie jest mądrze wiedzieć jak najwięcej o konkurencji? Chwilę później włączyła wyszukiwarkę internetową i wpisała szeroki zakres haseł, które mogłyby, jej zdaniem, pomóc szukać Teda Sandstroma. Wybrała artykuł z „USA Today” i czekała, aż jej komputer połączy się ze stroną internetową gazety i wyświetli artykuł. Najpierw załadowały się peryferia, potem tekst i towarzyszące mu zdjęcia. Na koniec pojawił się wytłuszczony tytuł. JEDEN PROFESOR UNIWERSYTETU NOTRE DAME GINIE, DRUGI ZOSTAJE RANNY W WYBUCHU W LABORATORIUM
Awakum przewinęła tekst i przeczytała o napadzie na laboratorium, w którym zginął Raphaele Paramo, a Ted Sandstrom został poważnie ranny. Za eksplozję i zabranie z laboratorium Sandstroma sprzętu oraz wyników badań odpowiedzialnych było pięciu niezidentyfikowanych mężczyzn, przebranych za robotników firmy przeprowadzkowej. Powołując się na źródła w FBI, w artykule twierdzono, że najprawdopodobniejszym motywem napaści było szpiegostwo przemysłowe. Z powodu drobniejszych ran opatrzono w szpitalu jeszcze dwie osoby: Nolana Kilkenny'ego i fizyka Kelsey Newton. W dalszej części artykułu pisano, że Sandstrom niedawno nawiązał współpracę z dwoma konsorcjami, czego celem było stworzenie komercyjnych produktów, opartych na niewyjaśnionym jeszcze odkryciu. Czyżbym pracowała dla złodziei i morderców? - pomyślała ze strachem Awakum, kiedy dotarło do niej, o czym mówi artykuł. Nikt nie porzucił ot tak tych badań. Wyniki zostały ukradzione, a umysły, które je stworzyły, podeptane. Awakum przeczytała kolejne teksty na temat tej sprawy, szukając dalszych informacji. Dowiedziała się, że kiedy stan Sandstroma się poprawił, został on przeniesiony do szpitala Uniwersytetu Stanu Michigan. Z powodu braku dowodów śledztwo utknęło w martwym punkcie. Im więcej czytała, tym częściej pojawiało się nazwisko: Nolan Kilkenny. Jako dyrektor MARC, miał za zadanie koordynować komercyjne wykorzystanie wyników pracy Sandstroma. Do tego samego zatrudnił ją Orłow! Awakum szukała dalej i w którymś momencie znalazła stronę
MARC. Przejrzała zawarte na niej materiały, aż znalazła spis zatrudnionych - razem z ich e-mailami. Kliknęła w adres Nolana Kilkenny'ego i zaczęła pisać wiadomość. Czy to jest wynik pracy Teda Sandstroma?
Przejrzała następnie swoje pliki, wybrała jeden, dotyczący urządzenia wytwarzającego energię kwantową i dołączyła go do swojej wiadomości. Popatrzyła na jednowersową wiadomość, którą napisała. Jeżeli jej podejrzenia były nieuzasadnione, oznaczało to, że zdradza zaufanie, jakim obdarzył ją pracodawca - człowiek, który uratował ją z syberyjskiego wygnania. Jeśli jednak jej podejrzenia są zasadne? Jeżeli Orłow był odpowiedzialny za atak na Sandstroma, to, pracując nad urządzeniem, stawała się jego wspólniczką. Starannie rozważyła możliwe odpowiedzi, kładąc na jednej szali potrzebę poznania prawdy, a na drugiej podszytą strachem nadzieję, że ignorancja może ją ochronić. Westchnęła, po czym wcisnęła klawisz WYŚLIJ.
Rozdział 40 28 lipca Langley, stan Wirginia osley zastukał kostkami dłoni w uchylone drzwi gabinetu Coopera. - Bart, masz chwilę? Chciałbym o czymś porozmawiać. - Oczywiście, Cal. - Cooper był dość zaskoczony wizytą. Wchodź. Mosley usiadł na jednym z tapicerowanych krzeseł, stojących przed biurkiem Coopera. - Pracuję nad przypadkiem szpiegostwa przemysłowego, związanego z nową technologią. Cooper oparł się wygodnie. - Opowiadaj. Mosley szybko streścił informacje otrzymane od Kilkenny'ego na temat ogniwa kwantowego, ataku w South Bend i dotychczasowych wyników śledztwa. - Chcesz mi więc powiedzieć, że jak na razie nie masz żadnych solidnych tropów? - spytał Bart. - Ślad był dość zimny jeszcze kilka dni temu. Dwóch spośród ludzi, którzy zaatakowali w South Bend, dowodziło oddziałem, który
M
w Ann Arbor spalił laboratorium zajmujące się rzadkimi książkami. - Jaki to ma związek ze sprawą tej technologii? - Szukali kompletu notesów i to one - a raczej ich autor doprowadzili mnie do ciebie. Człowiekiem, który zapisał te notesy, był niemiecki fizyk, Johann Wolff. Kiedy zadzwoniłem do działu badawczego, by uzyskać na jego temat jakieś informacje, powiedziano mi, że niedawno prosiłeś ich o to samo. Zastanowiło mnie, dlaczego to zrobiłeś i czy są może jakieś wspólne wątki w sprawach, nad którymi pracujemy. - Możliwe - odparł Cooper. - Dostałeś z działu badawczego raport? - Nie, rozmawiałem z nimi tuż przed przyjściem do ciebie. Jak na razie, w wyniku obu ataków, zginęło osiem osób, a jedna leży w szpitalu z poważnymi poparzeniami. Przyjmę każdą pomoc w sprawie. Cooper odchylił głowę do tyłu i spróbował zebrać myśli. - Jak prawdopodobnie wiesz, pracuję w Agencji od dawna. Tak naprawdę działałem w wywiadzie już podczas II wojny światowej dla Billa Donovana, w OSS. - Cooper wskazał na wiszącą na ścianie czarno-białą fotografię, ukazującą go razem z arcyszpiegiem. - Kiedy zbliżał się koniec wojny w Europie, OSS rozpoczęło intensywną kampanię, mającą na celu wyłuska nie jak największej liczby niemieckich naukowców - zwłaszcza takich, którzy mieli do czynienia z rakietami, napędami odrzutowymi i badaniami nad atomem. Wolff należał do zespołu, który pracował nad niemiecką bombą atomową. Przesłuchiwałem go i wydałem zezwolenie, by wjechał do Stanów. Kiedy znaleziono jego ciało, komputer porównał jego nazwisko ze słowami kluczowymi na jego teczce z OSS i - ponieważ nadal tu jestem - poinformował mnie o tym fakcie. - Jeżeli to taka prastara sprawa, dlaczego poprosiłeś o pełne informacje? - Z ciekawości zawodowej. Kiedy tuż po wojnie sprawdzałem Wolffa, nie znalazłem niczego, co łączyło by go z obrzydliwościami, jakie robiła Trzecia Rzesza. Wyglądał na bystrego młodzieńca, który spędził wojnę na prowadzeniu obliczeń matematycznych - był więc dokładnie tym, kogo chciał importować nasz rząd. Kiedy odnaleziono jego ciało, zacząłem się zastanawiać, czy niczego przed laty nie przeoczyłem. Poprosiłem o pełne informacje, ponieważ dysponujemy obecnie znacznie lepszym dostępem do danych niż w czterdziestym szóstym roku. - Natknąłeś się na jakiś szkielet w szafie?
- Tylko na plotkę, która okazała się fałszywa. Dowiedziałem się za to, że Wolff był znacznie sprytniejszy, niż wszyscy sądzili. - To znaczy? - Słyszałeś kiedyś o tym, że Einstein i grupa fizyków napisała list do Roosevelta, wyjaśniając, dlaczego Ameryka powinna zbudować bombę? - Jasne. - W Niemczech coś odwrotnego zrobił z Hitlerem szef Wolffa, Werner Heisenberg. Razem ze swoimi pracownikami przeanalizował dane i doszedł do wniosku, że nawet gdyby zbudowanie bomby było możliwe, kosztowałoby to zbyt wiele pieniędzy i zajęło za dużo czasu. Cooper wyjaśnił następnie, jak Sowieci i uwięzieni przez nich niemieccy naukowcy zrekonstruowali obliczenia i odkryli, że Wolff sabotował je, przez co zapobiegł prowadzeniu prze hitlerowców badań nad bombą atomową. - Chcesz powiedzieć, że ten Wolff powstrzymał Niemcy przed zbudowaniem bomby atomowej? - zdumiał się Mosley. - Tak uznali jego koledzy po fachu, kiedy przeanalizowali obliczenia. Był najlepszym matematykiem w zespole Heisenberga i całkowicie mu ufano. Gdyby powiedział, że dwa plus dwa to pięć, uwierzyliby mu. To wszystko, co wiem o Wolffie. Powiedziałeś, że oba oddziały, które zaatakowały laboratoria, składały się z Rosjan? - Takie sprawiali wrażenie. Dlaczego pytasz? - Kiedy nasi ludzie poprosili moskiewską FSB o sprawdzenie w rosyjskich archiwach, co mają na temat Wolffa, okazało się, że nie byliśmy jedynymi, którzy chcieli to wiedzieć. Zadzwoniłem do znajomego po tamtej stronie i poprosiłem, by sprawdził, kto interesował się Wolffem. - Dowiedział się? - Owszem. Była to kobieta, Oksana Zoszczenko. Jest wysoko postawionym urzędnikiem Rosyjskiej Akademii Nauk. Mój informator szuka danych na jej temat. Czegokolwiek się dowiem, przekażę ci. - Dziękuję. - Mosley dopisał coś w notatniku. - Czyli natychmiast po odkryciu ciała Wolffa zarówno ty, jak i ta Zoszczenko złożyliście wniosek o sporządzenie raportu na jego temat... - Zbieżność w czasie nie wygląda na przypadek, prawda? - To oraz fakt, że oddziały, które zaatakowały laboratoria, składały się z żołnierzy rosyjskich sił specjalnych. - Fakt, to dość dziwne. Jeżeli stoi za tym rosyjski rząd, dlaczego pozwolono i nam, i tej Zoszczenko zajrzeć do archiwów? Jedno do drugiego nie pasuje.
- Nie, ale i jedno, i drugie, nie wygląda na operację rządową. Ktoś nie tylko chce poznać tę technologię, ale i posiadać ją na wyłączność.
Rozdział 41 28 lipca Dexter, stan Michigan iedy terenowo-miejski samochód Nolana jechał długim, żwirowanym podjazdem, Martin i Audrey Kilkenny siedzieli na werandzie swojego wiejskiego domu. Nolan zaparkował obok starego forda-pikapa Martina, wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi pasażera. Kiedy siedząca w środku kobieta podała Nolanowi laskę, po czym ujęła jego dłoń i ostrożnie wysiadła, w oczach Audrey zakręciły się łzy. Nolan wyglądał przy drobniutkiej kobiecie jak góra. Jej owalną twarz otaczała aureola śnieżnobiałych włosów. Fakt, że znalazła się w domu Audrey i Martina Kilkennych, sprawił, że w jej ciemnych oczach błyszczały łzy. - Elli, cudownie znów cię widzieć - powiedziała Audrey, kiedy ostrożnie zeszła z werandy. Elli Vital skinęła jej głową, niezdolna wyrazić swych uczuć słowami. Wróciły wszystkie związane z tym miejscem wspomnienia, pamięć spędzonych tu z Johannem Wolffem weekendów. Kiedy ostatni raz szła tym podjazdem, ojciec młodego mężczyzny, który podtrzymywał jej ramię, był chłopcem. Był grudzień 1948 roku i Johann nie wyszedł po nią na stację kolejową. Zamiast spędzić weekend na świętowaniu ich zaręczyn, Elli i Martin na próżno szukali jej zaginionego narzeczonego. Wróciła do Chicago ze złamanym sercem, pełna obaw, że Johann zniknął tak samo, jak każdy członek jej rodziny - na zawsze. Kiedy zadzwonił do niej Martin Kilkenny, wreszcie nadszedł dzień, którego Elli od dawna się obawiała. Przybyła, by razem z przyjaciółmi uczcić pamięć swego ukochanego Johanna. Elli puściła ramię Nolana i przeszła ostatnie kroki dzielące ją od Audrey i Martina bez pomocy. Drżała - wibrowało w niej ponad pięćdziesiąt lat emocji. - Zawsze mówiłeś, że któregoś dnia dowiemy się prawdy powiedziała cicho.
K
Martin objął ją w geście miłości i wsparcia - tak samo, jak to zrobił pod koniec owego straszliwego weekendu, kiedy odebrano jej mężczyznę, którego kochała. - Ufałem Johannowi. Wiedziałem, że tylko jedno może sprawić, że do ciebie nie przyjdzie. Elli cofnęła się i odwróciła, by objąć Audrey. Przez wszystkie te lata byli w kontakcie - pisali do siebie listy i kartki świąteczne, ale niewiadome zawsze tkwiło pomiędzy nimi jak niepożądany gość. Johann Wolff był ogniwem łączącym ją z Kilkennymi, a jego niewyjaśniona nieobecność była niczym rzeka, której nigdy nie dało się do końca przekroczyć. - Tak mi ciebie brakowało... - powiedziała ze łzami Audrey. - Mnie ciebie też. - Wspaniałe jedzenie - powiedziała Elli. Martin odsunął krzesło od stołu. - Też tak uważam. Ponieważ jesteśmy najedzeni, możemy przejść do poważniejszych spraw. Kelsey - chciałbym poprosić cię o przysługę. Jak zapewne zauważyłaś, Elli chodzi o lasce. Kilka miesięcy temu wstawiono jej sztuczny staw biodrowy i jest jeszcze w trakcie rekonwalescencji. - Martin, nie musisz opowiadać całego mojego życiorysu zaprotestowała Elli. Choć minęło pięćdziesiąt lat, w jej angielskim słychać było jeszcze odrobinę niemieckiego akcentu. - Jak przypuszczam Martin zmierza do tego, że potrzebuję jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym zamieszkać. Z powodu biodra nie mogę chodzić po schodach, więc pozostanie tutaj nie wchodzi w grę. Audrey wspomniała, że masz ładny parterowy domek z pokojem gościnnym. Czy nie byłoby to nadużycie twojej gościnności? - W żadnym wypadku - odparła Kelsey. - Mówiłem ci, że to porządna dziewczyna - z dumą powiedziała Audrey. - Łączymy z nią i Nolanem wielkie nadzieje. Nolan poczerwieniał, ale Kelsey się rozpromieniła. - Jedyną radą, jaką mogę wam dać - stwierdziła Elli z przekonaniem, jakie może dać jedynie wiek, ale także z dziwną mieszanką żalu i nadziei - jest tą że należy wykorzystywać każdą chwilę, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro. Martin ożywił się. - No, ponieważ ten problem mamy rozwiązany, czy masz przypadkiem kopię listu, który znaleziono przy Johannie? - spytał Nolana.
- Przy sobie nie, ale jeżeli pozwolisz mi skorzystać z komputera, prawdopodobnie uda mi się wydrukować kopię. - Wiesz, gdzie stoi. Nolan wyszedł do pokoju obok. Włączył komputer i zalogował się do sieci MARC. Stwierdził, że jest do niego nowy e-mail: wiadomość z załącznikiem od
[email protected]. Temat wiadomości brzmiał: SANDSTROM. Nolan otworzył mail. Składał się on z jednego zdania: Czy to jest wynik pracy Teda Sandstroma?
Otworzył załącznik. - A to co, u diabła?! Plik zawierał kilka stron informacji technicznych, dotyczących urządzenia do wytwarzania energii, podejrzanie podobnego do wynalazku Sandstroma. - Jeżeli to nie fałszywka, może pochodzić jedynie od ludzi, którzy to ukradli ~ mruknął pod nosem. - Ale w takim razie dlaczego przysyłają mi fragment? Zdecydował, że trzeba jak najszybciej zweryfikować autentyczność korespondencji, przesłał więc kopie informacji i załącznika do Sandstroma i Grina z nadzieją, że komputerowy geniusz zidentyfikuje, kto wysłał mail. Posłał też kopię do Mosleya i wydrukował jedną dla siebie. - Nolan, znalazłeś list? - zawołał z kuchni Martin. - Pracuję nad tym - odparł automatycznie, ciągle zaabsorbowany otrzymanym mailem. Po chwili poszedł do kuchni. - Oto i on! - Czy zechcesz mieć zaszczyt przeczytania pierwszej strony Elli? - głos Martina łamał się z emocji. Nolan usiadł i zaczął czytać. Drogi Raphaele! 10 grudnia 1948 Wczoraj zdobyłem się na odwagę, by oddać się memu marzeniu. Przekroczyłem granicę wygodnej egzystencji i skoczyłem w nieznane. Nie było to wynikiem racjonalnego, poznawczego procesu, ale emocji, cudu i odkrycia, rzeczy, które sprawiają, że warto żyć. Odkryłem piękno i prawdę, a używając nieśmiertelnych słów Keatsa jest to naprawdę wszystko, co wiedzieć trzeba. Naprawdę więcej wiedzieć nie chcę. Oddałem się w pełni kobiecie, którą kocham i ma ona teraz klucz do mojego serca, mojego umysłu i mojej duszy. Elli przyjęła moje oświadczyny i obiecała dać mi także siebie. Pustka została wypełniona.
Rozdział 42 29 lipca Dexter, stan Michigan olan wyciągnął rękę i zaczął macać w poszukiwaniu telefonu. Zegarek przy łóżku wskazywał 6.30. - Tak? - powiedział, ciągle jeszcze zaspany. - Dzień dobry, kochany - powiedziała Kelsey melodyjnym głosem. - O... cześć, Kelsey - odparł, ziewając. - Wcześnie wstałaś. - Nie mogłam spać. Muszę z tobą o czymś porozmawiać. - Ponieważ już nie śpię, mów. - Myślisz, że twój dziadek już wstał? - O tej porze? Prawdopodobnie tak. - Mógłbyś zrobić połączenie konferencyjne? Chciałabym rozmawiać z wami obydwoma na raz. - Zobaczę, co da się zrobić. Nie rozłączaj się. Nolan zawiesił rozmowę z Kelsey, po czym z drugiego aparatu wybrał numer dziadka. - Wszyscy obecni? - spytał, kiedy połączenia zostały nawiązane. - Tak - odparła Kelsey. - Ja też - powiedział Martin. - No więc, Kelsey - co może być tak ważnego, że przerywasz sen mojemu wnukowi? Bóg mi świadkiem, że nigdy mu go nie dosyć. - Martin, kiedy zaczęliśmy z Nolanem szukać Wolffa, powiedziałeś chyba, że pożyczyłeś mu trochę pieniędzy na pierścionek zaręczynowy. - Zgadza się. Posłałem go do mojego przyjaciela Urbana - zrobił mu naprawdę ładny pierścionek. Dziś zakład prowadzi jego syn kiedy będziecie oboje gotowi, powinniście do niego wpaść. - Kiedy będziemy gotowi? - powiedział Nolan. - Dziadku, jesteś dość pewny siebie. - Jesteście w pół drogi. To już tylko kwestia czasu. Coś jeszcze, Kelsey? - Tak. Czy Johann kazał coś wygrawerować w pierścionku? - Sądzę, że tak. Nie - na pewno to zrobił... przypomniałem sobie właśnie, że Urban mówił, że była to najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek grawerował na biżuterii. - Dlaczego? - Wygrawerował dokładnie to, co Johann mu kazał, ale nie miał
N
pojęcia, co to znaczy. Jego zdaniem nie wyglądało to zbyt romantycznie, uznał jednak, że musiała to być jakaś wiadomość, którą rozumieli Johann i Elli. Dopóki klient był zadowolony, nie do niego należał osąd. - Dziękuję, Martinie. Tego właśnie chciałam się dowiedzieć. - Cała przyjemność po mojej stronie, Kelsey. I nie zapomnij przywieźć Elli w południe. Mamy się spotkać z kilkoma ludźmi z uniwersytetu, by omówić sprawy związane z pogrzebem. - Przywiozę ją. Nolan, mógłbyś po rozłączeniu się z dziadkiem, zostać na linii ze mną? - Skoro nalegasz - zażartował. Poczekał, aż usłyszy kliknięcie oznaczające, że dziadek się rozłączył. - Co to wszystko ma znaczyć? - Właśnie czytałam ostatni list Wolffa. - Mam nadzieję, że trzymasz w pobliżu chusteczki. - Podaj mnie do sądu za to, że jestem romantyczna. Chodzi o to, że dało mi do myślenia jedno sformułowanie. Napisał, że Elli ma klucz do jego serca, jego umysłu i jego duszy. A jeśli mówił to dosłownie? - Jak mógłby dać jej taki klucz? - Nolan, Wolff był fizykiem, który kochał swoją pracę. Żył w czasach, w których fizyka właśnie wywróciła świat do góry nogami w sposób niespotykany od czasów Galileusza i Kopernika. Fizyka kwantowa była dziedziną bardzo młodą, a on studiował pod kierunkiem człowieka, który praktycznie ją stworzył. Fizyka nie była dla Wolffa pracą, a pasją. Wszystko co miał - serce, umysł i duszę - oddał fizyce. Najbardziej wartościową rzeczą, jaką miał do zaoferowania Elli, dowodem jego miłości, nie był pierścionek, a praca jego życia. - Uważasz, że Elli ma klucz do szyfru? Pierścionek... Boże mój, jesteś wspaniała! - Po tym, co Martin powiedział o dziwacznym napisie, jestem tego pewna. Muszę teraz tylko zaczekać, aż Elli wstanie i zapytam ją. - Zadzwoń natychmiast, jak się czegoś dowiesz. Grin w dalszym ciągu ma na dyskietce sporą część pierwszego notesu. Jeśli zdobędziemy kod, chyba rozszyfrujemy tekst. - Zawiadomię cię. Sekundę po tym, jak Kelsey odłożyła słuchawkę, Nolan usłyszał drugi, daleki trzask. Zastanowił go. Przetoczył się na bok, wcisnął widełki i zwykły sygnał w słuchawce ucichł. Podniósł palec - na linii kliknęło, po chwili ponownie kliknęło. Wcisnął klawisz szybkiego wybierania numeru Kelsey - linia była zajęta. - Cholera jasna! - zaklął, odłożył słuchawkę i szybko wstał.
Ubrał się pospiesznie, po czym otworzył umieszczony w garderobie sejf i wyjął z niego skrzynkę z tekowego drewna, w której trzymał pistolet. Używał go podczas służby w „Fokach”: Heckler & Koch USP Mk 23. Zapiął kaburę i szybko sprawdził broń. Zadowolony, wsunął magazynek zawierający dziesięć nabojów kalibru 45 ACP, zarepetował pistolet, by wsunąć jeden do komory, po czym zabezpieczył broń i schował ją do kabury. Na koniec wsadził do kieszeni trzy zapasowe magazynki. Dziesięć minut po telefonie od Kelsey wrzucał bieg w samochodzie. - Mam nadzieję, że to tylko paranoja... - mruknął, przyciskając gaz i zostawiając za sobą kłąb spalin.
Rozdział 43 29 lipca Moskwa nterkom na biurku Orłowa cicho zabuczał. - Tak, Ireno? - Mam na linii Dymitra Leskowa. Mówi, że to pilne. - Przełącz go. W słuchawce Orłowa rozległ się cichy trzask. - Dymitrze, co masz mi do powiedzenia? - Dwójka pracująca z Sandstromem - Kilkenny i Newton - być może odkryli, gdzie Wolff ukrył klucz do szyfru z notesów. - Mają go? - Jeszcze nie. Przechwyciliśmy rozmowę telefoniczną między Newton a Kilkennym; Newton uważa, że Wolff kazał wygrawerować kod na pierścionku, który dał narzeczonej. Kobieta ta obecnie mieszka u Newton w Ann Arbor. Newton jeszcze z nią na ten temat nie rozmawiała - u nas jest jeszcze dość wcześnie. Orłow popatrzył na zegarek i odjął osiem godzin. - Co sądzisz o tej teorii? - Jest sensowna. Nikt nie tworzy klucza do szyfru, nie ukrywając go w bezpiecznym miejscu. Co sądzi Zoszczenko o notesach? Mają znaczenie dla projektu? - Tak uważa. Ma bardzo wysokie mniemanie o tym Wolffie. - W takim razie, jeżeli zadziałamy szybko, może to być dobra okazja.
I
- Co proponujesz, Dymitrze? - Z miejsca, w którym się znajdujemy, mogę wysłać oddział do domu Newton, będą tam w piętnaście minut. Przerwaliśmy już jej linię telefoniczną. - Czy pierścionek tam jest? - Nie wiem, ale jeżeli narzeczona Wolffa jest sentymentalna, podejrzewam, że będzie go miała przy sobie. Jeżeli nie - będzie wiedziała, gdzie jest. Tak czy owak - poradzimy sobie. - Bardzo dobrze, Dymitrze. Działaj.
Rozdział 44 29 lipca Ann Arbor, stan Michigan lli obudziła się, kiedy Kelsey była pod prysznicem, więc rozgościła się w kuchni. Kiedy Kelsey wyszła z łazienki - w szortach koloru khaki i kolorowej koszulce polo - Elli siedziała przed telewizorem z połówką grapefruita. - Dzień dobry - powiedziała Kelsey, zawijając ręcznik na grzywie mokrych blond włosów. - Dobrze spałaś? - Na ile da się dobrze spać z tym biodrem. Dzięki Bogu i ibuprofenowi. Kelsey uśmiechnęła się. - Elli, chce cię o coś zapytać. - Pytaj, skarbie. - Czy masz jeszcze pierścionek, który Johann ci dał? - O tak... oczywiście, że go mam. Zawsze go przy sobie noszę. - Czy kazał na nim coś wygrawerować? - Tak. - Mogę zobaczyć? - Oczywiście, ale... dlaczego? - Przy ciele Johanna znaleziono sześć notesów. Wszystko wskazuje na to, że zawierają dokumentację jego badań, nie wiemy tego jednak na pewno, ponieważ zostały zaszyfrowane. Rano przeczytałam jeszcze raz jego ostatni list do Paramo i coś rzuciło mi się w oczy. Pomyślałam, że kiedy pisał o tym, że dał ci klucz do swojego umysłu, mógł mówić dosłownie. Elli ostrożnie ściągnęła z palca prosty pierścionek i podała go Kelsey. Na metalu wyraźnie było widać ślady wieloletniego noszenia.
E
Kelsey położyła pierścionek na dłoni, po czym ujęła go w dwa palce i przysunęła do oczu. Przechyliła go tak, by móc zajrzeć do zakrzywionego wnętrza. Zobaczyła znak jubilera i znacznik świadczący o tym, że materiałem jest czternastokaratowe złoto. Powoli obróciła pierścionkiem aż znalazła to, czego szukała. Delikatnie wygrawerowany, tak małymi znaczkami, że z początku można było sądzić, iż jest to ornament zdobniczy - klucz numeryczny do szyfru Johanna Wolffa. - To był nasz sekret - powiedziała Elli, zauważywszy, że Kelsey znalazła grawerunek. - Johann był znakomity - mój ojciec uważał, że jest najbardziej utalentowanym studentem, jakiego miał w życiu. Wiedział, że jego praca jest wartościowa i któregoś dnia zapewni komfortowe życie nam i naszym dzieciom. Zakodował wyniki, aby zachować je tylko dla siebie aż do chwili, kiedy będzie gotów je opublikować. Kiedy poprosił mnie o to, bym została jego żoną, był bliski ostatecznego odkrycia - wtedy dał mi klucz do swojego umysłu i serca. Kelsey podniosła wzrok znad pierścionka. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest pierwszą osobą, której Elli zdradziła tę tajemnicę. - Po tym jak zniknął, ten pierścionek był wszystkim, co mi po nim zostało. Miałam potem wiele pierścionków, ale ten kochałam najbardziej. Może przymierzysz go? - Nie... mogę... - wyjąkała Kelsey, zaskoczona propozycją. - Proszę, zrób to dla mnie. Podejrzewam, że ten twój młody człowiek wkrótce też da ci pierścionek. Mam nadzieję, że będzie dla ciebie znaczył tyle samo, co ten dla mnie. Kelsey uśmiechnęła się i wsunęła pierścionek na palec. - Proszę - twoja dłoń nie jest już tak naga. Dobrze leży. Kelsey, gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, by korzystać z każdej chwili życia, jakby miała być ostatnia. Widzę, że bardzo się kochacie z Nolanem - tak jak ja kochałam się z Johannem. Złap tę chwilę i nie pozwól jej uciec. Zanim Kelsey zdołała odpowiedzieć, drzwi wejściowe do jej domu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadło czterech mężczyzn. Pierwsi dwaj poszli natychmiast do kuchni z wyciągniętymi i wycelowanymi w Kelsey i Elli pistoletami. Pozostała dwójka poszła przeszukać resztę domu. Kiedy po kilku sekundach wrócili, jeden z nich stanął przy drzwiach wejściowych i dał dłonią znak stojącej na zewnątrz osobie. - Dzień dobry, profesor Newton - powiedział Leskow, wchodząc. Jego głos był twardy i pozbawiony emocji. - Miło znów panią
widzieć. - Znasz tego człowieka? - spytała Elli. - Znam - odparła Kelsey, wpatrując się w Rosjanina. - To złodziej i morderca. Leskow grzbietem dłoni uderzył Kelsey w twarz - z taką siłą, że ręcznik, którym owinęła głowę, spadł na podłogę. Stłumiła tępy ból i spojrzała mu prosto w twarz. Jej oczy płonęły złością. - Wynoś się do diabła z mojego domu! - wyrzuciła z siebie przez zaciśnięte zęby. - Wszystko w swoim czasie - odparł Leskow z szyderczym uśmiechem. Leskow przysunął sobie krzesło, przekręcił je oparciem do przodu i usiadł okrakiem, opierając łokcie na oparciu. Spojrzał na leżący na stole ostatni list Wolffa. - O, to ten, którego jeszcze nie mamy. - Złożył kartkę na pół i wsunął ją sobie do kieszonki koszuli. - Dziękuję. Chcę z pani gościem omówić jedną sprawę i już sobie idziemy. - Czego chcecie? - spytała buntowniczo Eli i. Leskow powoli odwrócił głowę w jej kierunku, nieco zaskoczony tym, że staruszka się go nie boi. - Madame, chciałbym dostać pierścionek, który otrzymała pani od Johanna Wolffa. - Cóż za zbieg okoliczności - odparła Elli bez cienia żartobliwości w głosie. - W chwili, gdy pańscy ludzie wyłamywali drzwi, Kelsey prosiła mnie dokładnie o to samo. Nie mam już tego pierścionka. Kelsey siedziała bez słowa, mając nadzieję, że jej mina nie zdradzi prawdy. - A gdzie jest? - spytał Leskow. - Nie powiem panu. - Madame, miałem nadzieję, że będzie pani bardziej pomocna. Jeżeli będzie to konieczne, mogę sprawić, że sytuacja zrobi się dla pani bardzo nieprzyjemna... Drwiący śmiech Elli zaskoczył wszystkich obecnych. - Pan sprawi, że sytuacja stanie się dla mnie nieprzyjemna? Byłam przez hitlerowców bita, poniżana, kilkakrotnie zgwałcona, głodzona i pozostawiona sama sobie, bym umarła. Co, pańskim zdaniem, może mi pan zrobić, czego mi dotychczas nie zrobiono? - Może ma pani rację - może pani nic nie mogę zrobić. - Leskow wyciągnął rękę i złapał Kelsey za nadgarstek. - Ale może zmieni pani zdanie, patrząc, jak ta młoda dama cierpi. - Jeżeli zrobi pan jakąkolwiek krzywdę Kelsey, przysięgam, że
przy pierwszej sposobności zabiję się. Nie boję się śmierci ani cierpienia. Marnuje pan swój i nasz czas. Proszę wracać, skąd pan przybył i zostawić nas w spokoju. Leskow musiał w duchu przyznać, że ta kobieta ma nerwy. Ich wzrok się spotkał - w jej oczach była stal. Każde słowo, które mówiła, mówiła serio. Mierzenie się wzrokiem przerwał trzask w słuchawce w uchu Leskowa. - Kilkenny wjechał do zaułka - powiedział wartownik. - Czarny mercedes. Zobaczył nasz samochód. - Wszyscy wychodzimy! - rozkazał Leskow. - Krzyżyk na drogę - powiedziała Elli. - Nie zrozumiała pani - wy dwie idziecie z nami. Jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy. Kirył, Misza, bierzcie kobiety. Dwaj ludzie Leskowa brutalnie ściągnęli kobiety z krzeseł i pomaszerowali z nimi do wyjścia.
Rozdział 45 29 lipca Ann Arbor, stan Michigan ilkenny pędził na koniec osiedla, gdzie nad zalesionym wąwozem stał domek Kelsey. Kiedy do niego dotarł, zobaczył stojący na podjeździe, tyłem do wejścia, ciemnozielony terenowy samochód z ciemnymi szybami - za kierownicą siedział wielki mężczyzna z kruczoczarnymi włosami, którego widział w laboratorium Sandstroma i w Bibliotece Absolwentów. - Cholera! - krzyknął, gwałtownie zahamował i ostro skręcił kierownicą w lewo. Pisk opon o asfalt odbił się głośnym echem od ścian i okien okolicznych domów. Kilkenny zatrzymał samochód na środku wąskiej alejki, stając niemal w poprzek. Kiedy wyskoczył tuż przyjezdni drzwiami kierowcy i toczył się po asfalcie, z drzwi wejściowych do domu Kelsey popruła w jego kierunku salwa z broni automatycznej. Kule przeszyły obróconą w kierunku domu stronę mercedesa i rozbiły szyby w drobny mak. Kiedy jeden z pocisków trafił w pojemnik z gazem poduszki powietrznej po stronie pasażera, huknęła eksplozja. Kilkenny siedział przykucnięty za przednim kołem i kulił się, by ochronić głowę przed deszczem odłamków szkła i zmniejszyć powierzchnię, w którą mogłyby trafić rykoszetujące wokół pociski.
K
Kiedy opony po stronie pasażera zostały przestrzelone i mercedes opadł na felgi, bryła samochodu jakby nieco zmalała. - Nolan! - rozległ się krzyk Kelsey. Kilkenny wyjrzał znad maski i zobaczył dwóch ludzi, walących do niego wściekle z pistoletów maszynowych - dwaj następni wpychali Kelsey i Elli do zielonej furgonetki. Dowodził wysoki blondyn. Kiedy Nolan wycelował i strzelił do dowódcy, o maskę załomotała kolejna salwa. Został odrzucony do tyłu, w twarz i ramiona uderzyły mu rozgrzane kawałki metalu. Leskow poczuł na czole pieczenie, po którym nastąpił ostry ból. Odruchowo przycisnął dłoń do rany - dokładnie w chwili, gdy z bruzdy wyżłobionej w skórze przez pocisk Nolana, zaczęła lać się krew. - Grigorij, Jewgienij, zabić go! - wrzasnął Leskow, zataczając się ku furgonetce. Twarz i dłonie miał zalane krwią. Obaj żołnierze bez słowa ruszyli żabimi skokami w kierunku postrzelanego mercedesa: jeden strzelał, drugi przesuwał się trzy metry do przodu, po czym zamieniali się rolami. Skacz i wal, myślał Kilkenny, słysząc regularne, krótkie, zbliżające się salwy. Pytanie tylko, z której strony mojego auta wy dwaj spróbujecie mnie przygwoździć? Nisko przykucnięty Kilkenny przesunął się na tył samochodu, chwycił klamkę tylnych drzwi i otworzył je. Jewgienij zauważył, że tylne drzwi się otwierają w chwili, gdy Grigorij go minął i doszedł do tylnego koła. Za pomocą sygnałów ręką, poinformował go, że Kilkenny właśnie wszedł na tylne siedzenie. Grigorij skinął głową i przygotował się do puszczenia serii w kierunku wnętrza zniszczonego samochodu. Jewgienij pobiegł tymczasem naprzód - cały czas strzelając - aż zatrzymał się przy przednim kole. Tuż obok po asfalcie powoli rozlewała się kałuża słodko, nieprzyjemnie pachnącego płynu do mycia szyb. Mężczyźni kiwnęli do siebie głowami, że są gotowi, Jewgienij uniósł w górę trzy palce i bezdźwięcznie powiedział: „trzy”. Kilkenny poczekał, aż Rosjanie przestaną strzelać. Nisko przykucnięty, wysunął się zza tylnego rogu samochodu, po czym wstał z pistoletem wycelowanym przez rozbitą tylną szybę.
Zobaczył obu Rosjan jednocześnie. Obaj patrzyli na tylne siedzenie, gdy strzelił dwukrotnie w czoło Jewgienija, a potem obrócił się w prawo i posłał dwa następne pociski w skroń Grigorija. Obaj padli, nie oddawszy strzału. - Kurwa! - zaklął Josif. Ukrainiec wrzucił bieg i mocno wcisnął pedał gazu. Wielki silnik V8 ryknął i samochód popędził wprost na Kilkenny'ego. - Co się, kurwa, dzieje? - wrzasnął Leskow, próbując zetrzeć krew z oczu. - Grigorij i Jewgienij nie żyją - powiedział Josif. - Musimy spadać. Leskow zobaczył obu swoich ludzi leżących na asfalcie i celującego do furgonetki Kilkenny'ego. - Kirył, zabij go! - krzyknął. Kirył wychylił się przez okno i otworzył ogień. Przyszpilił Kilkenny'ego za wrakiem mercedesa, podczas gdy Josif przejechał przez krawężnik i pomknął po trawnikach przed domami sąsiadów Kelsey. - Cholera! - zaklął Kilkenny, nie mając do czego celować. Kiedy furgonetka skręcała za róg, widział przez ciemne szyby jedynie niewyraźne sylwetki. Bał się strzelać na oślep, by nie zrobić krzywdy Kelsey albo Elli.
Rozdział 46 29 lipca Ann Arbor, stan Michigan olan syknął - sanitariusz wyjął mu z zakrwawionego policzka kolejny kawałek metalu. - Szczęście, że żaden nie trafił pana w oko - powiedział. - Po prostu wyjmij je i pozaklejaj rany - odparł Nolan niecierpliwie, siedząc na zderzaku ambulansu. Z miejsca zdarzenia odjechała już druga karetka - z ciałami obu Rosjan, których uśmiercił. Za strefą zagrodzoną przez policję stał przy samochodzie Sean Kilkenny i czekał na syna. Kiedy zabrano ciała, a technicy skończyli fotografować mercedesa Nolana, kierowca samochodu do ściągania wraków owinął jego podwozie stalową liną i zaczął powoli wciągać zniszczony pojazd na
N
pochylnię. Wyciągarka jęczała pod jego ciężarem, a poszarpane opony to klapały, to darły po stalowej pace transportera wraków. Kiedy zabezpieczono mercedesa, kierowca podał Ptashnikowi kwit i odjechał. Nolan patrzył za swoim autem, aż zniknęło za rogiem. - Założę się, że pańska firma ubezpieczeniowa będzie zachwycona - stwierdził Ptashnik. Nolan nie odezwał się. - Ma pan rację. Kiepski żart. Proszę - Ptashnik podał mu kwit. Skonfiskowaliśmy pański samochód, by zebrać dowody. Zadzwonią do pana z posterunku, kiedy zakończymy pracę. - Skończył pan ze mną? - W zasadzie tak. Jeśli będę czegoś potrzebował, zadzwonię. - Mogę dostać z powrotem pistolet? - Nie, musimy go zatrzymać, aż ten bałagan przetoczy się przez biuro prokuratora okręgowego. Proszę się jednak nie martwić. Była to jednoznacznie samoobrona i próbował pan zapobiec porwaniu. Nie ma ryzyka, że prokuratura wysunie przeciwko panu oskarżenie za zabicie tej dwójki. Kiedy załatwione zostaną sprawy papierkowe, oddam panu broń. - Dziękuję. Widzę, że ktoś od telefonów sprawdza czy na linii Kelsey był podsłuch. Ktoś zajmie się moją? - Jest u pana szeryf z technikami. Linia powinna być czysta mniej więcej za godzinę. - Świetnie. - Skończyłem - powiedział sanitariusz, zaklejając opatrunkiem ranę na prawym ramieniu Nolana. - Niech pan nie zabrudzi ran i za kilka dni pozwoli je obejrzeć lekarzowi. Nolan kiwnął głową i wstał. - Znikam stąd. Niech pan zadzwoni, jeżeli dowie się czegoś o Kelsey i Elli. - Zadzwonię - obiecał Ptashnik. Nolan podszedł do czekającego od niemal dwóch godzin ojca. - Wszystko w porządku, synu? - Nic mi nie jest, tato. Zadzwoniłeś do rodziców Kelsey? Sean z całą powagą skinął głową. - Nienawidzę przynosić złe wieści. Ci Rosjanie, sądzisz że... - Czy zabiją Kelsey i Elli? Boże, mam nadzieję, że nie, ale ich dotychczasowy sposób działania sugeruje, że są zdolni do wszystkiego. Szukają pierścionka zaręczynowego, który Wolff dał Elli. - Dlaczego? - Kelsey uważa, że Wolff wygrawerował na nim klucz do swo-
jego szyfru. Powiedziała mi o tym dziś rano przez telefon i w ten sposób ci skurwiele się o tym dowiedzieli! Podsłuchiwali nasze telefony, tato. - Nolan, to nie twoja wina. - Powinienem był sprawdzić linie. Kiedy przejęli notesy, stało się jasne, że gdzieś jest przeciek. Cały czas byli o krok przed nami. Jeżeli chcemy mieć jakąkolwiek szansę zatrzymania ich, musimy się dowiedzieć, kto stoi za tymi operacjami. - Nolan wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze, by się uspokoić. - Masz przy sobie telefon, tato? Mojemu już nie ufam. Sean sięgnął do samochodu i wyjął ze środkowej konsolety mały telefon komórkowy. - Proszę. - Dziękuję. - Nolan zaczął wybierać numer. - Grin - rozległo się w słuchawce, jakby pod tym numerem nie mogło być nikogo innego. - Cześć Grin, tu Nolan. Dostałeś e-mail, który ci wczoraj wysłałem? - Tak, i mam dla ciebie dwie informacje. Dzwonił niedawno Ted Sandstrom, strasznie podniecony. Mówił, że odpowiedział na twój e-mail, ale nie ma wiadomości od ciebie. - Co mi przekazał? - Że dane, które mu przesłałeś, należą do niego. - Świetnie. Co jeszcze masz dla mnie? - „Ru” w adresie oznacza, że serwer nadawcy stoi w Rosji. Sprawdziłem go i zlokalizowałem w jakiejś moskiewskiej firmie o nazwie VIO FinProm. Próbowałem dowiedzieć się nazwiska nadawcy - tego a-v-v - ale serwer nikogo takiego nie miał w spisie. Wchodziłem delikatnie, ale mają niezłe zabezpieczenia. Jeśli chcesz, mogę spróbować nieco mniej subtelnie. - Na razie się wstrzymaj. Kop, gdzie tylko się da, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o tej VIO FinProm. Nolan przedstawił Grinowi teorię Kelsey i opowiedział o porwaniu. - Przykro słyszeć, przyjacielu. - Jasne. Ta sprawa zmienia się w niezłe bagno. - Zabieram się od razu za FinProm. Gdybym mógł w czymkolwiek... Nolan uśmiechnął się, wiedząc, że oferta ta oznaczała dowolną możliwość wykorzystywania nie tylko znakomitych hakerskich umiejętności samego Grina, ale także „wewnętrznego kręgu” jego
podobnie myślących przyjaciół. - Dam znać, kiedy przyjdzie na to czas. Mógłbyś zawiadomić w moim imieniu Cala Mosleya? Niech oddzwoni na telefon mojego ojca. - Załatwione. - Dzięki, Grin. Nolan rozłączył się; kilka minut później zadzwonił Mosley. - Co się dzieje, Nolan? - Cal, mówiąc słowami mojej świętej pamięci matki, ten bałagan zamienia się w piekło w koszyku. Nolan pokrótce opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się tego poranka. - Czy Kelsey udało się potwierdzić teorię o pierścionku? - Nie wiem. Zamierzała zadzwonić do mnie po rozmowie z Elli, ale nie zdążyła. - To wszystko dzieje się nieco szybciej, niż się spodziewałem. Czy Elli miała pierścionek przy sobie? - Nie mam pewności, choć sądzę, że z powodów sentymentalnych raczej tak. Nie wiem jednak na pewno, czy przyniosła go ze sobą, czy zostawiła w domu. - Masz jej adres? - Nie przy sobie, ale zadzwonię do ciebie z domu. - Świetnie. Kiedy go dostanę, zawiadomię FBI i niech dogadają się z miejscowymi glinami, by zabezpieczyć jej dom i go przejrzeć. Jeśli Elli nie zabrała pierścionka ze sobą, najprawdopodobniej zjawią się u niej w domu. Zobaczę też, czy da się przeprowadzić poszukiwanie w bankach skrytek, w których mogłaby trzymać biżuterię. - Cal, dostałeś mój e-mail? - Tak, przekazałem go technikom i właśnie nad nim pracują. - Pamiętasz Grina? - Kucyk. Kozia bródka. Tak, pamiętam go. - Dostał tę samą wiadomość. Nie wie jeszcze, kto to jest a-v-v, ale e-mail został wysłany z rosyjskiej firmy o nazwie VIO FinProm. Coś ci to mówi? - Tak, ale pozwól, że pozbieram nieco materiału. Zobaczymy się jutro. - Zobaczymy się? Jutro? - Nie podoba mi się sposób, w jaki ta sprawa się rozwija i to, że jesteś wszędzie tam, gdzie dzieje się coś niebezpiecznego. Zabiorę ze sobą kolegę. Nazywa się Bart Cooper. Przylecimy jutro, pierwszym
lotem. - Będę czekał.
Rozdział 47 29 lipca Dexter, stan Michigan co teraz zamierzasz? - spytał Sean, zatrzymawszy się przed stodołą. - Nie wiem - z zadumą odparł Nolan. Podróż spod domu Kelsey minęła w ciszy; Nolan usilnie próbował wymyślić jakiś sposób działania. - Tato, masz jakąś biżuterię, robioną dla mamy? - Oczywiście. Kilka pierścionków, parę naszyjników, piękną bransoletkę. - Czy wiesz, jaką dokumentację prowadzą jubilerzy? - Bardzo szczegółową, zwłaszcza w przypadku biżuterii robionej na zamówienie. Do każdej sztuki, którą zamawiałem, dostawałem pełen opis dla celów ubezpieczeniowych. - Wraz z opisem grawerunków? - Tak. Sądzisz, że może istnieć dokumentacja pierścionka, który Wolff zamówił dla Elli? - Zamierzam się tego dowiedzieć - powiedział Nolan i ruszył w kierunku mieszczącego się w stodole garażu. - Ale nie w tym stanie - stanowczo stwierdził Sean. - Weź prysznic, ja wyjadę viperem. Chcesz, żebym zadzwonił do Urbana i zapowiedział cię? - Nie. Po dzisiejszym poranku odechciało mi się publicznie ogłaszać moje plany.
I
- Czy mogę w czymś pomóc? - spytała atrakcyjna, elegancko ubrana kobieta, witając Nolana zza gabloty demonstrującej kosztowności. - Owszem. - Nolan przedstawił się. - Czy zastałem właściciela? Mój dziadek jest starym przyjacielem rodziny i chciałbym zamienić z nim kilka słów. - Tak, akurat jest. Zobaczę, czy będzie mógł do pana wyjść. Przestrzeń za pomieszczeniem sklepowym dzieliła się na dwie części - jedne schody szły pół piętra w dół, drugie - w górę. Kobieta
zeszła do niższej przestrzeni i zniknęła za szarymi, metalowymi drzwiami. Po chwili wróciła, za nią szedł blondyn w błękitnym kitlu. - Panie Kilkenny... cóż to za przyjemność poznać pana. Kiedy kilka tygodni temu był u nas pański dziadek po prezent urodzinowy dla żony, zasugerował, że wkrótce może się pan zjawić - po pierścionek zaręczynowy. Czym mogę służyć? - Niestety, dziś nie pierścionkiem. Szukam pewnej informacji. Czy posiada pan dokumentację zamówień swego ojca? - Oczywiście. Do dziś widuję niektóre egzemplarze tej biżuterii naprawiamy je, czyścimy, takie drobiazgi. Dlaczego pan pyta? - Szukam informacji dotyczących pierścionka, który pański ojciec zrobił na jesieni 1948 roku. Próbuje się dowiedzieć, co zostało na nim wygrawerowane. - Jeśli ojciec nie wyrzucił papierów, powinny być na dole, w aktach. Jak nazywał się klient? - Johann Wolff. - Proszę chwilę zaczekać, zobaczę, co da się zrobić. Jubiler zniknął na niższym poziomie, zostawiając Kilkenny'ego w otoczeniu migoczących błyskotek. - Przepraszam - powiedziała sprzedawczyni. - Ale może, czekając, zechce pan rzucić okiem na naszą kolekcję pierścionków? Właśnie skończyliśmy naprawdę zachwycającą serię... - Czemu nie? Nolan popatrzył na pokrytą aksamitem tackę, pełną naprawdę pięknie wykonanych pierścionków, z których każdy był unikalnym dziełem sztuki. Nie były to tradycyjne, proste złote obrączki, lecz znacznie bardziej złożone wzory geometryczne, z całą gamą klejnotów - od tradycyjnych brylantów, po kompozycje migoczących kamieni. - Chyba znalazłem to, czego pan szuka - oznajmił jubiler, wracając na salę. Położył na szkle gabloty brązową tekturową teczkę. Otworzył ją i wyjął ze środka pożółkłe, zapisane ręcznie kartki. - Klient nazywał się Johann Wolff, był polecony przez pańskiego dziadka. W grudniu 1948 roku pan Wolff kupił pierścionek zaręczynowy z 14-karatowego złota. Był to oryginalny wzór - gruba obrączka, mocno polerowana. Wygrawerowano go następująco... Jubiler przerzucił kilka kartek, aż znalazł kartkę papieru milimetrowego, na którym napisano długi ciąg cyfr. - Jak na grawerunek na pierścionku niezbyt to romantyczne, prawda? - stwierdził ze zdziwieniem jubiler.
- Nie, ale tego właśnie szukam. Mógłbym dostać kopię? - Oczywiście. - Jeszcze jedno: kiedy wyjdę, proszę schować tę teczkę do sejfu. - Dlaczego? - Ludzie, którzy w środę strzelali pod pańskim sklepem, też szukają tej kartki. Jeżeli ktoś będzie pytał o pierścionek Wolffa, proszę mu powiedzieć, że dał pan dokumentację mnie. Po wyjściu za sklepu Nolan zadzwonił do Grina. - Hej ho, tu Grin! - Hej, Grin, tu Nolan. Masz pod ręką jakiś plik graficzny z notesów Wolffa? - Mam w plecaku kilka zipów. - Świetnie. Przynieś je ze sobą. Jestem teraz w centrum, spotkajmy się za pół godziny u mnie w domu. Powiem ci wszystko na miejscu.
Rozdział 48 29 lipca Dexter, stan Michigan rin zjawił się tuż po Nolanie i zaparkował żółtego volkswagena busa za jego viperem. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mu się do końca lata odrestaurować trzydziestopięcioletni wehikuł i doprowadzić go do dawnej chwały. - Jestem - powiedział Grin, wysiadając z samochodu. Miał na sobie obcięte dżinsy, ręcznie farbowany w koła podkoszulek bez rękawów i sięgające kostki płócienne trampki w żółto-czarną kratę. O co biega? - Znalazłem klucz Wolffa. Chodźmy na górę złamać Lobo. Nolan poprowadził do swojego mieszkania. Kiedy się w nim znaleźli, Grin postawił plecak na stole w kuchni i zaczął wyjmować dyskietki i wydruki. - Zanim zaczniemy, chciałbym cię wprowadzić w to, czego się dotychczas dowiedziałem - stwierdził. - Na zakąskę, co wiesz o komputerach kwantowych? - Niewiele, tyle tylko, ile przeczytałem w magazynach. - Na pewno wiesz, że w komputerach cyfrowych, takich na przykład jak ten, który stoi tu na biurku, informacja jest zawarta w
G
ciągach jedynek i zer, czyli bitów? - Wiem. Tyle to pamiętam ze szkolnego kursu komputerowego. - Cieszę się. W komputerze kwantowym bity kwantowe, czyli qubity, mogą w tym samym momencie mieć stan „0” i „1”. Nie chcę się rozwodzić nad dualizmem falowo-korpuskularnym i zasadą superpozycji, sedno jest takie, że qubit może reprezentować znacznie więcej informacji niż stare, dobre bity cyfrowe, którymi obaj się zabawiamy. - Czytałem o kilku projektach badawczych, w których próbowano stworzyć coś na kształt komputera kwantowego. - Zespół złożony z pracowników IBM, MIT, Berkeley i Oksfordu stworzył procesor wodorowo-chlorowy i wykorzystał go do uporządkowania sporządzonej niechronologicznie listy. Możemy zrobić to samo, wykorzystując konwencjonalne algorytmy programujące, ale komputer kwantowy może uporządkować listę złożoną z miliona nazwisk mniej więcej pięćset razy szybciej. Przy bardziej skomplikowanych problemach przewaga komputera kwantowego rośnie nieprawdopodobnie. - Nie mów mi tylko, że Wolff do zakodowania notesów zbudował komputer kwantowy. - Nie, w tamtych czasach nie mieli technologii, koniecznej do poradzenia sobie z tego typu problemem, poza tym najtęższe mózgi, pracujące dziś nad komputerami kwantowymi, drapią zaledwie po powierzchni. Tak jednak jak konwencjonalne komputery, kwantowe przetwarzanie informacji ma dwie strony medalu. - Sprzęt i oprogramowanie? - Dajcie temu człowiekowi cygaro! Jakieś sześć lat temu gość z laboratorium AT&T, niejaki Shor, napisał algorytm kwantowy do indeksowania liczb całkowitych. Na papierze kod ten wygląda, jakby mógł puścić z dymem wszystko, co zostało napisane dla maszyn cyfrowych. Shor narobił strachu kolesiom, którzy piszą programy do szyfrowania danych, ponieważ taki algorytm jak jego mógłby zjeść ich robotę na śniadanie, wykorzystując klucze z liczb pierwszych. - Mieli szczęście, że nie ma urządzenia pracującego na takim właśnie programie. - Jak na razie nie ma, ale za mniej więcej dwadzieścia lat techniki programowania kwantowego przewrócą do góry nogami świat komputerów. Uważasz, że chaos, związany z nadejściem 2000 roku był poważny? W tej samej sekundzie, w której do sieci podłączone zostaną urządzenia, które da się programować kwantowo, zniknie bezpieczeństwo w Internecie. - Grin zrobił przerwę, by złapać oddech.
- Wracając do Wolffa, ten jego kod tak bardzo przypominał mi niektóre artykuły, które czytałem na temat kwantowego przetwarzania informacji, że ściągnąłem parę z nich z Internetu, by się upewnić. - I jaki jest twój wniosek? - Johann Wolff stworzył nową formę matematyki i jako produkt uboczny napisał kwantowy algorytm szyfrujący. Jeśli uważasz, że trudno złamać kody oparte na krzywych eliptycznych, to niczego dotychczas nie widziałeś. Chcesz się dowiedzieć, co w tym wszystkim jest najbardziej niesamowite? - Jeszcze jak. - Algorytmy - niezależnie od tego, czy kwantowe, czy konwencjonalne - są zasadniczo biorąc listą, mówiącą, jak należy coś zrobić. Jesteśmy rozpieszczeni - piszemy programy, wsadzamy je w komputer i każemy maszynie robić całą czarną robotę. - Po to ludzie stworzyli komputery. - To prawda, ale Wolff nie dysponował komputerem. W 1948 roku na całym świecie istniało jedynie kilka prymitywnych maszyn obliczeniowych, a kwantowe przetwarzanie informacji to zagadnienie, którym nikt poważnie się nie interesował aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Z dzisiejszego punktu widzenia, algorytm Wolffa to zadziwiające osiągnięcie programistyczne. To, że napisał go ponad pięćdziesiąt lat temu, jest niemal nie do uwierzenia. Najbardziej zadziwia mnie jednak fakt, że nie tylko napisał tę matematyczną symfonię, ale też odegrał ją w swojej głowie i użył do zaszyfrowania notesów. Szyfr Wolffa to naprawdę coś niesamowitego. Próbowałem przedstawić graficznie kawałki Lobo, ale to jest przedstawione w jedenastu wymiarach! Jaki ten człowiek musiał mieć umysł - i jaką zdolność koncentracji! Był jak połączenie Einsteina z Rainmanem! - Rozumiem. Możemy odszyfrować notesy? - Tak, ale czeka nas sporo pracy. Co prawda mamy klucz i algorytm kwantowy, nie mamy jednak komputera kwantowego. Będziemy musieli zrekonstruować algorytm, używając konwencjonalnych technik programatorskich. - No to zabierajmy się do roboty. Złamanie szyfru Wolffa to nasz bilet do odzyskania Elli i Kelsey. - Nie mów nic więcej. Zostanę tu, póki z komputera nie wyjdzie klarowny tekst. Potrzebuję kofeiny i odpowiedniej muzyki. Co masz? - Co powiesz na dietetyczną colę i Ramones? - Jak na początek, może być. Grin trzasnął kostkami palców i zaczął sporządzać diagram progra-
mów, które będzie musiał napisać. Nolan podał mu lodowatą puszkę, a po chwili z osadzonych w ścianie głośników zadudnił bas i grunge'owy trzyakordowy riff. Mieszkanie wypełniło się przeszywającym uszy dźwiękiem.
Rozdział 49 29 lipca Moskwa idzę, że pracuje pani do późna - powiedział Orłow, wchodząc do gabinetu Awakum. Kiedy to powiedział, drgnęła, jakby porażona prądem. Zaskoczona odwróciła się do niespodziewanego gościa. Widok stojącego w drzwiach Wiktora Orłowa nie rozluźnił jej. - Nie spodziewałam się pana - powiedziała i szybko wstała. Odsunęła z czoła niesforne kosmyki. - Nie wątpię. Proszę, niech pani usiądzie. Awakum odruchowo zrobiła, co jej kazano, ciągle jeszcze próbując się pozbierać. Orłow rozpiął marynarkę i usiadł na jednym z krzeseł dla gości. - Czym mogę panu służyć? - Już robi pani to, do czego ją zatrudniłem, Laro. Zdaniem Oksany Zoszczenko robi pani znakomite postępy. Bardzo mi się to podoba. - Dziękuję. - Niestety, nie przyszedłem, by rozmawiać o pracy. Wygląda na to, że mamy problem z zakresu bezpieczeństwa. - Tak? Oczy Orłowa zwęziły się i Awakum miała wrażenie, że jego spojrzenie wwierca się w nią; jego postawa wyraźnie się zmieniła. - Tak. Zatrudniam wielu utalentowanych ludzi i kilku z nich dba o komputery działające na rzecz moich licznych przedsięwzięć. Orłow wskazał na stojące na biurku urządzenie. - Ludzie ci monitorują sieć, do której podłączony jest także pani komputer. Widzą wszystko, co dzieje się w sieci - włącznie z e-mailem, który wysłałaś wczoraj do Stanów Zjednoczonych, do niejakiego Nolana Kilkenny'ego. Awakum miała wrażenie, że na chwilę zatrzymało się jej serce - po czym nagły rzut adrenaliny kazał mu zacząć galopować.
W
- Ponieważ się z nim pani skontaktowała, zakładam, że wie pani, kim jest i kogo reprezentuje. - Pracuje z Sandstromem, człowiekiem, który dokonał tego odkrycia. - Ty pieprzona kurwo! To jest wdzięczność, jaką okazujesz mi za uratowanie cię z tej szczurzej nory w Swierdłowsku?! To moi rywale, moi wrogowie! Wiadomość, którą wysłałaś, może zagrozić wszystkiemu, co próbowałem osiągnąć przy twojej pomocy! To wyścig a zwycięzca bierze wszystko! A ja zamierzam wygrać - i wygram! - Za wszelką cenę? - spytała odważnie Awakum. - Czy morderstwo i kradzież jest w tym wyścigu ceną do przyjęcia? Zabił pan jednego człowieka, a drugiemu ukradł dzieło życia. Jak chce pan to usprawiedliwić? Orłow wstał i uderzył Awakum grzbietem dłoni w twarz; cios o mało nie zrzucił jej z krzesła na podłogę. Policzek natychmiast jej odrętwiał i poczuła w ustach krew. Warga pękła i zaczynała puchnąć. - Doktor Awakum - powiedział lodowato Orłow, ścierając sobie z dłoni jej ślinę. - Tak właśnie gra się w tę grę. - Jeżeli tak samo prowadzi pan interesy, nie chcę mieć z nimi do czynienia. - Decyzja już została podjęta. Zawiodłaś moje zaufanie. Zoszczenko już szuka kogoś, kto cię zastąpi - kogoś lepiej nadającego się do pracy w sektorze prywatnym. Oczekuję, że zostaniesz tutaj, aż zastępca zostanie znaleziony i będzie gotów kontynuować pracę nad projektem. - Nie - nie mogę dłużej dla pana pracować. Orłow znów ją uderzył, jeszcze bardziej rozrywając jej wargę. Awakum patrzyła na niego buntowniczo, zakrwawiona warga wydymała się groteskowo. - Nie masz wyboru. Zostaniesz tutaj - warknął Orłow, wskazując na biurko. - W tym budynku, aż znajdzie się ktoś, kto cię zastąpi. Nie będziesz miała dostępu do świata zewnętrznego i przez dwadzieścia cztery godziny pilnować cię będzie uzbrojony strażnik. - Jest pan chory. Uważa pan, że będę dalej pracowała w takich warunkach? Może pan uwięzić moje ciało, ale nie umysł. - Będziesz miała w komputerze dostęp do materiałów badawczych, ale jedynie z możliwością czytania plików. - Orłow pochylił się, aż jego oczy znalazły się o kilka centymetrów od oczu Awakum. Twoja sprawa, co będziesz robić, ale każda próba zniszczenia jakichkolwiek materiałów zostanie surowo ukarana... - Mnie też pan zabije?
- Gdybym miał taki zamiar, nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. Orłow wstał i zapiął marynarkę. - Jakość twojej pracy w czasie jaki ci jeszcze pozostał, znacząco wpłynie na sposób, w jaki się rozstaniemy. Pracuj albo umrzesz, doktor Awakum. Wybór należy do pani. Orłow wyszedł. Kiedy zniknął za rogiem, drzwi gabinetu wypełnił muskularny mężczyzna w źle dopasowanym garniturze. Jego kamienna twarz była pozbawiona jakichkolwiek oznak inteligencji czy choćby tylko człowieczeństwa.
Rozdział 50 29 lipca Pine River, stan Michigan eskow zakończył inspekcję terenu, otaczającego leżącą na odludziu chatę myśliwską, gdzie skrył się razem ze swoimi ludźmi. Chata, należąca do człowieka, który robił interesy z Wiktorem Orłowem, znajdowała się przy południowej granicy terenu obejmującego niemal dwa i pół tysiąca hektarów bagnistego lasu. Północna granica posiadłości dotykała do Lasu Państwowego Ogemaw, wzdłuż południowej granicy rozciągała się Zatoka Saginaw. Najbliższe domy - w obu kierunkach wzdłuż linii wybrzeża - były odległe o wiele mil. Odludne położenie i podmokły teren czyniły posiadłość idealnym miejscem do przetrzymywania zakładników. Podejściu do chaty zarówno od strony polnej drogi, jak i od zatoki można było bez trudu zapobiec, a droga powietrzna byłaby zbyt ryzykowna dla tych, którzy próbowaliby ratować więźniów. Podchodząc do chaty, Leskow dostrzegł stojącego na straży potężnego Josifa. - Jak nasi goście? - Umieściliśmy kobiety jak najwygodniej. Nie sprawiają kłopotów. Kuchnia była przygotowana na nasz przyjazd. - Mam nadzieję, że nasi goście zechcą pozostać w dobrych stosunkach z Orłowem. Jak komunikacja? - Wszystko gra. Telefon satelitarny działa jak należy. Jeżeli nasłuch złapie coś na częstotliwościach policyjnych, powinniśmy się o tym natychmiast dowiedzieć. Dostałem też potwierdzenie, że dziś wieczorem dołączy do nas przez granicę kanadyjską dwóch nowych ludzi.
L
- Świetnie. Teraz osiądziemy tu i trochę zaczekamy. - Przesłuchamy starszą? - Na razie nie. Uważam, że w tej chwili nic by to nie dało. Jest twarda i nie mamy zbyt wielu możliwości przyciśnięcia jej. - Uważasz, że wzięcie ich jako zakładniczek było rozsądne? - Wzięcie zakładników było naszym jedynym rozsądnym wyjściem. Jeżeli Kilkenny ma pierścionek, wymieni go na kobiety. - W dalszym ciągu mi się to nie podoba. Dawniej wchodziliśmy, zabijaliśmy i już nas nie było. A jak trzeba było porwać afgańskiego watażkę, robiliśmy swoje i oddawaliśmy go przesłuchującym. Nie szkolono nas na opiekunki dla kobiet i babć. - Dawniej wszystko było prostsze, przyjacielu - zgodził się Leskow. - Nie zapominaj jednak, że mniej nam wtedy płacono. - I rzadziej - odparł Josif z chrapliwym śmiechem. - Kaseta wideo poleciała do Moskwy? - Tak. Misza wysłał ją piętnaście minut temu. Moskwa pokwitowała odbiór i są zadowoleni. - To dobrze. Teraz Orłow może zacząć negocjować.
Rozdział 51 30 lipca Dexter, stan Michigan al Mosley zatrzymał taurusa z wypożyczalni obok wyblakłego volkswagena Grina. Kiedy wysiadał z Bartem Cooperem, podbiegły ich przywitać dwa przyjacielskie labradory. Z werandy rozległ się długi, przeciągły gwizd. - Buckley, Babs! Do mnie! Psy skoczyły ku werandzie i zamarły u stóp Martina Kilkenny'ego. - Dziękuję - powiedział Mosley, po czym przedstawił siebie oraz Coopera. - Szukamy Nolana, oczekuje nas. - To prawda. Z boku stodoły są małe drzwi - proszę nimi wejść i iść na górę. Tam go panowie znajdziecie. Mosley poprowadził Coopera do wielkiej, odnowionej stodoły i zaczęli wchodzić spiralnymi schodami na górę. Nolan i Grin siedzieli wśród góry śmieci, powstałej podczas całonocnych prób walki z algorytmem Wolffa. Ani jeden, ani drugi nie zauważyli przybycia gości. - Dzień dobry, panom - zawołał Mosley. - Chyba byliśmy umó-
C
wieni. - Cześć, Cal - odparł Nolan i wstał sztywno z podłogi. - To będzie Bart Cooper? - Miło mi - powiedział Bart, ściskając dłoń Nolanowi, który dokończył przedstawiania. - Macie ochotę czegoś się napić? - spytał gości. - Mamy dzbanek kawy albo sok. - Kawa będzie świetna. Czarna - odparł Cooper. - Dla mnie też - dodał Mosley. - Mnie też nie zaszkodziłaby dolewka - stwierdził Grin, powoli idąc w stronę kuchni. Napełnił swój kubek oraz dwa inne dla gości. - Sądząc po ciemnych kręgach pod waszymi oczami, powiedziałbym, że trochę już tu siedzicie - stwierdził Cooper. - Nad czym pracujecie? - Rozszyfrowujemy notesy Wolffa. - Złamaliście szyfr? - spytał zaskoczony Mosley. - Idzie to nieco łatwiej, kiedy ma się klucz. Nolan wyjaśnił, jak zdobyli klucz do szyfru dzięki wizycie u jubilera. - I jak wam idzie? - spytał Mosley. - Powoli. Grin, pokaż panu demo. - Robi się, szefie. Grin podszedł do komputera Kilkenny'ego. - Proszę stanąć wokół, ale ostrzegam, że nie będzie to najelegantszy program, jaki napisano w historii - oznajmił. - W porównaniu z metodą Wolffa jest wręcz prymitywny, ale działa. Cooper i Mosley stanęli z boku, by móc zaglądać mu przez ramię. Grin powiększył okno programu deszyfrującego tak, by wypełnił cały ekran 21-calowego monitora. Pojawiły się dwa, ułożone obok siebie, puste prostokąty. - Wybiorę stronę szóstą z pierwszego notesu. Pierwszych pięć już od szyfrowaliśmy. Lewe okno zapełniło się pozornie chaotyczną szeroką kolumną liter i symboli. Kiedy zaszyfrowana strona została cała załadowana, program podświetlił pierwszą linijkę znaków, a kursor zamienił się ze strzałki w wirującą klepsydrę. - Wolff świadomie zastosował do zapisywania informacji format kolumnowy, ponieważ pomagało mu to przechowywać informacje w pamięci w uporządkowany sposób. Jak widzicie, używał macierzy, ale w sposób wielowymiarowy, taki jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu nad tym, że gość robił w
głowie to, z czym komputer Nolana ledwie może sobie poradzić. W prawym oknie zaczęła pojawiać się odszyfrowana wersja pierwszych znaków. Były pogrupowane, a czas między pojawianiem się poszczególnych znaków zmieniał się w przypadkowy sposób. - Dlaczego to takie szarpane? - spytał Cooper. - To wynika ze sposobu napisania programu - wyjaśnił Nolan z ziewnięciem. - Metoda, jaką stworzył Wolff do szyfrowania notesów, jest produktem ubocznym nowej formy matematyki, którą stworzył do celów badawczych. O sposobie przetwarzania danych przez ten algorytm decyduje prawdopodobieństwo. - Przepraszam, ale nie nadążam - powiedział Mosley. - Nie ma się czym przejmować. Powtarzaliśmy to raz za razem, aż się porządnie zmęczyliśmy i nagle zrozumieliśmy, jak to działa. Większość kodów szyfrujących opiera się na zamianie znaków jeden na jeden - A staje się Q, Z albo 14 - niezależnie od metody, klarowny tekst zostaje zamieniony na inny tekst. To działanie w stylu „białe-czarne”. - To rozumiem. - Rzeczywistość kwantowa to odcienie szarości. A może zostać Q, Z albo 14. Równocześnie. W efekcie każdy znak kryje w sobie nieskończoną ilość możliwości. To, czym się stał, należy odkryć na podstawie prawdopodobieństw. - Na szczęście Wolff stworzył bardzo prosty algorytm kwantowy - taki, którego mógł używać w pamięci - dodał Grin. - Udało nam się zrobić bardzo prosty konwencjonalny program, który symuluje metodę Wolffa - coś przypominającego granie symfonii Mozarta na tarce i kazoo. Gdybyśmy mieli działający komputer kwantowy, mielibyśmy już gotowy jeden notes. - A dlaczego go nie macie? - spytał Cooper. - Komputera kwantowego? Bo jeszcze nie został skonstruowany - odpowiedział Nolan. Grin zastukał kostkami dłoni o monitor Nolana. - Jak na razie to jest najlepsza rzecz, jaką dysponujemy. Mosley i Cooper obserwowali pierwsze linijki odszyfrowanego tekstu, który pojawiał się w prawym oknie. Po chwili Mosley zauważył leżący na stole pliczek kartek. - To już gotowe? - Tak, rzućcie okiem - zaproponował Nolan. Cooper założył okulary i wziął do ręki kartki. - Po niemiecku, co jest logiczne. To był rodzinny język Wolffa. Niestety, więcej nie rozpoznaję - nauka nigdy nie była moją silną
stroną. - Wątpię, by ktokolwiek z obecnych w tym pokoju był w stanie w pełni docenić to, co zrobił Wolff - stwierdził Nolan. - Ktoś mądrzejszy będzie musiał nam to wszystko wyjaśnić. - Cóż, dla mnie to zdecydowanie zbyt trudne - stwierdził Cooper i odłożył kartki. - Dość na razie o notesach - powiedział Nolan. - Co wiemy o porywaczach? Wiadomo, z kim mamy do czynienia? - Jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie, to nie wiemy, gdzie są zakładniczki. Kontaktowałem się z FBI i nie sądzimy, by wywieziono je z kraju. Potwierdziliśmy także chyba, że Elli nie miała pierścionka przy sobie. - Dlaczego tak uważasz? - spytał Nolan. - FBI pilnuje domu Elli i zauważyli węszących wokół kilku ludzi. Sprawdzili numery rejestracyjne ich samochodu i okazało się, że jego właścicielem jest wysoko postawiony członek mafii rosyjskiej. Wnioskują z tego, że Orłow ciągle szuka pierścionka. Jeśli tak jest faktycznie, Elli i Kelsey są bezpieczne - muszą być, inaczej Orłow straci karty przetargowe. - Kto to jest, ten Orłow? - chciał wiedzieć Nolan. - Człowiek odpowiedzialny za cały ten bałagan. Usiądźmy, to opowiemy ci, co wiemy obaj z Bartem - zaproponował Mosley. Nolan sprzątnął ze stołu puste pudełko po pizzy i cała czwórka usiadła wokół. Cooper wyjął z aktówki teczkę i położył ją na stole. - Po pierwsze, nasi ludzie potwierdzili pochodzenie e-maila do ciebie, które określił Grin. Został wysłany z serwera internetowego, będącego własnością firmy o nazwie VIO FinProm. Firma ta ma siedzibę w Moskwie i stanowi holding, prowadzący najrozmaitsze interesy finansowe i przemysłowe. Skrót FinProm pochodzi od rosyjskich słów oznaczających „finansowo-przemysłowe”. - A VIO? - To inicjały właściciela tego imperium - odparł Cooper i położył na stole zdjęcie. - Wiktor Iwanowicz Orłow. Obok zdjęcia Orłowa Cooper położył drugie, przedstawiające atrakcyjną brunetkę po czterdziestce. - Oksana Zoszczenko, zastępca dyrektora Rosyjskiej Akademii Nauk. Tuż po znalezieniu ciała Johanna Wolffa Zoszczenko i ja niezależnie - poprosiliśmy w dawnych archiwach KGB na Łubiance o wyszukanie informacji o Wolffie. Ten zbieg okoliczności wydał mi się dziwny - do chwili, gdy Cal zadzwonił do mnie i powiedział o prowadzonym śledztwie. Zbadanie Zoszczenko wykazało dwa
interesujące fakty: po pierwsze, była wiosną tego roku w Ann Arbor jako gość uniwersytetu. Najprawdopodobniej ktoś z zarządu wprowadził ją na spotkanie MARC, na którym Ted Sandstrom dokonał swojej prezentacji. - Więc w ten sposób się o nim dowiedzieli... - powiedział Nolan. - Podpisała nawet oświadczenie o zachowaniu dyskrecji, tyle że nie dotrzymała obietnicy. Drugą rzeczą, jakiej się o niej dowiedziałem, to to, że dorabia do pensji jako konsultant Orłowa. Tego rodzaju działalność byłaby u nas uznana za konflikt interesów, ale w Moskwie nie jest to widać problemem. Cooper położył na stole trzecie zdjęcie. Było to zbliżenie twarzy mężczyzny o jasnych włosach. - To jest Dymitr Leskow. Jest obecnie pistoletem Orłowa - zajmuje się brudnymi sprawami, mokrą robotą. Były kapitan Specnazu. - Prawdziwy kawał drania, jak sądzę? - spytał Grin. - To łagodnie powiedziane. Leskow jest doskonale wyszkolonym i bardzo zdolnym najemnikiem. Nie wolno go nie doceniać. Mój informator w Moskwie i ja sam przeprowadziliśmy kilka kontroli na granicach i stwierdziliśmy, że Leskow oraz czterech jego kompanów przyjechało do USA i wyjechało akurat w czasie ataku na laboratorium Sandstroma. - Nolan, widziałeś go kiedyś? - spytał Mosley. - O tak... - powiedział Nolan ze złością - prowadził wszystkie trzy ataki. - Z czterech osobników, którzy podczas pierwszej podróży wjechali do Stanów wraz z Leskowem, tylko jeden wrócił do domu stwierdził Cooper. - Pozostałych trzech zdjąłem - obojętnym tonem powiedział Nolan. W jego głosie nie było ani dumy, ani poczucia winy. - Wywnioskowałem to z raportów policyjnych. Żadnego z ciał nie znaleziono i nie sądzę, by to kiedykolwiek nastąpiło. Ciekawą rzeczą w związku z tymi, których usunąłeś jest to... - Cooper przejrzał zdjęcia - ... Ten jeden to Paweł Leskow, młodszy brat Dymitra. - Dlatego starszy braciszek jest taki wkurzony, Nolan - stwierdził Grin. - Opinia o Leskowie mówi, że to zimnej krwi profesjonalista. Czy to, co się stało, wpłynie na sposób, w jaki będzie obchodził się z Kelsey, nie wiadomo. Pomyślałem jednak, że warto byś o tym wiedział. On może mieć jeszcze jakiś cel poza wykonaniem rozkazów Orłowa. Reszta jego ludzi - Cooper rozłożył na stole kilka ziarnistych fotografii - przyleciała razem z Leskowem w zeszłym tygodniu. Ci
ludzie zaatakowali bibliotekę i porwali Kelsey i Elli. Wszyscy są weteranami Specnazu i albo służyli pod Leskowem, albo to on ich szkolił. Doborowa grupa. - Dwóch z tych ludzi jest w kostnicy - wyjaśnił Nolan. - Co z człowiekiem, który trzyma na smyczy Leskowa? - O Wiktorze Orłowie pisze się bardzo dużo w Rosji, zarówno źle, jak i dobrze - jak u nas o Billu Gatesie. Jego majątek daje mu dostęp do najwyższych stopni rosyjskiej elity. Na jednego przyjaciela ma jednego zaciekłego wroga. W chwili upadku komunizmu był nikim, a teraz jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Droga, którą doszedł do tego, co ma, jest usłana trupami. - Rozumiem, że nie mówisz tego metaforycznie - powiedział Kilkenny. - Mówię dosłownie. Orłow nie jest socjopatą, morderstwo jest dla niego kolejnym narzędziem do prowadzenia interesów. Jeżeli wpakowanie rywalowi kulki w łeb sprawi, że uzyska to, czego chce, rywal ginie. W Moskwie dużo ostatnio pisano o podkładaniu bomb pod samochodami biznesmenów i zabijaniu ich - większość z tego można w ten lub inny sposób przypisać Orłowowi. - Uważasz, że posunie się do zabicia zakładników? - spytał Nolan, ufając doświadczeniu Coopera w kontakcie z tego typu ludźmi. - Powiem bez ogródek: jeżeli uzna, że zabicie ich będzie leżało w jego interesie, zrobi to. Cała ta sytuacja jest dla niego jak partia szachów, a w tym jej stadium nie wiem, co mogłoby mu przynieść zabicie Kelsey i Elli. Orłow chce dostać klucz do szyfru Wolffa - obie kobiety są najlepszą kartą przetargową, jaką ma w walce o to. - Zmieniając temat - przerwał Mosley. - Uważamy, że zidentyfikowaliśmy autora tego tajemniczego maila, który dostałeś z FinPromu. - Mój informator - wyjaśnił Cooper - uważa, że a-v-v to niejaka Lara Awakum, fizyk pracująca dla Rosyjskiej Akademii Nauk. Obecnie została delegowana do pracy w FinPromie, gdzie prowadzi projekt badawczy na użytek przemysłu. Orłow i Zoszczenko wyciągnęli ją z syberyjskiego ośrodka naukowego i umieścili w jednym z moskiewskich gmachów, należących do Orłowa. - Jeżeli pracuje dla Orłowa, dlaczego wysłała ten e-mail? - Związek Awakum z Orłowem trwa nie dłużej niż trzy tygodnie. Do tego czasu była na takim odludziu, że wątpię, by wiedziała o jego istnieniu. Ogniwem łączącym Awakum i Orłowa jest Zoszczenko. Jej pozycja w Akademii Nauk pozwoliła znaleźć bystrą, młodą, źle opłacaną panią fizyk, która miała kontynuować pracę Sandstroma do
etapu, w którym Orłow mógłby złożyć wnioski patentowe i zostać ojcem nowej gałęzi przemysłu. - Czyli Awakum jest jedynie narzędziem - wywnioskował Kilkenny. - Tak uważamy. Jest jedynie specjalistką, zatrudnioną w celu wykonania konkretnej pracy. Uważam, że napisała e-mail, ponieważ Orłow nie powiedział jej, skąd wzięły się wyniki, które miała opracować. Z pewnością wyczyścił materiały przed przekazaniem ich jej, ale coś musiało zostać, co pozwoliło jej zidentyfikować Sandstroma i ciebie. Uważam, że jest jedyną osobą w ekipie Orłowa, której możemy ufać. - Dlaczego? - spytał Kilkenny. - Przyjęła tę pracę, nie wiedząc, dla kogo pracuje. Podobnie jak mój informator uważam, że teraz już się tego dowiedziała. Wygląda na to, że jest w budynku, w którym pracuje przetrzymywana w czymś w rodzaju aresztu domowego. Orłow złożył jej wczoraj wizytę i zostawił wielkiego paskudnego faceta do towarzystwa. Mój człowiek w Moskwie próbował wysłać do niej e-mail i dostał go z powrotem jako niemożliwy do dostarczenia. - Brzmi to logicznie - stwierdził Nolan. - Stała się zagrożeniem dla bezpieczeństwa, więc ją odciął. Grin pokręcił głową. - Jeżeli Awakum stanowi zagrożenie, dlaczego Orłow jej nie zabił? - spytał. - To proste: jeszcze jej potrzebuje - powiedział Nolan. - Jest zdolna, więc jeżeli ją zabije, do chwili znalezienia zastępcy będzie tracił cenny czas w wyścigu. Lepiej wziąć ją na krótką smycz i kazać dalej pracować, aż znajdzie kogoś nowego. - Wtedy ona pójdzie do piachu - dodał Mosley. W rogu monitora Nolana otworzyło się niewielkie okienko i dźwięk oznajmił nadejście nowej poczty. Nolan wstał i podszedł do biurka. Nie rozpoznawał adresu nadawcy, składającego się z przypadkowego łańcucha liczb i cyfr. Temat wiadomości brzmiał: PRZEHANDLUJESZ DWIE ZA JEDNO, KILKENNY?
Otworzył wiadomość. Mamy Kelsey Newton i Elli Vital. Zwrócimy je całe i zdrowe w zamian za klucz do szyfru Johanna Wolffa. Dołączam wideo ukazujące naszych gości. Skontaktujemy się rano 31 lipca i podamy instrukcje dotyczące wymiany.
- Wiadomość od Orłowa - powiedział Nolan. Cooper, Mosley i Grin zebrali się wokół komputera. - Mogę? - spytał Grin, sięgnął Nolanowi przez ramię i wpisał krótką komendę, która pokazała opis wiadomości. - Dobrze się schowali. Może pochodzić z każdego miejsca na Ziemi. - Dość prosto z mostu - stwierdził Cooper. - Popatrzmy na wideo. Nolan otworzył dołączony plik - w chwilę później na ekranie pojawiły się Kelsey i Elli. Siedziały za starym stołem w rustykalnie urządzonym, wyłożonym boazerią pomieszczeniu. Obie siedziały sztywno, przedramiona trzymały na stole. Przez kilka sekund nie poruszały się. - Cześć, Nolan. Elli i mnie nic nie jest. Ludzie, którzy nas porwali, chcą pierścionek zaręczynowy, który Elli dostała od Johanna Wolffa. Klip kończył się nieruchomym obrazem. - Krótko i węzłowato - stwierdził Cooper. - Tylko tyle, byśmy wiedzieli, że je mają. - A ja uważam - stwierdził Nolan tonem świadczącym, że coś bardzo go ciekawi - że filmik powiedział znacznie więcej. - Coś zauważyłeś? - spytał Mosley. - Może. Przy pomocy myszy Nolan powiększył znieruchomiały obraz. Widok zrobił się ziarnisty, ale wyraźnie go zadowolił. - A oto i on... - stwierdził. - Co? - spytał Cooper. - Pierścionek Elli. Wszyscy popatrzyli na dłonie starszej z kobiet, ale nic nie dostrzegli. - Elli nie ma pierścionka - powiedział Grin. - Ale Kelsey go ma. Kelsey nie nosi pierścionków. Jedyny, jaki posiada, dostała w szkole średniej i nie nosiła go od osiemnastego roku życia. Popatrzcie na ten - to obrączka z grubego złota. Pasuje do opisu jubilera. To będzie on. - Panowie - poważnie oznajmił Mosley. - Ta informacja nie może wyjść poza ten pokój. Dla tych pań jest sprawą życia i śmierci. Wszyscy kiwnęli głowami. - Musimy na to jakoś zareagować! - powiedział nerwowo Nolan. - Pracuję nad tym - odparł Grin. - Mogę przygotować program, który będzie koniem trojańskim i wpleść go w naszą odpowiedź. Kiedy otworzą wiadomość, nasz koń trojański uaktywni się i zawia-
domi nas przez sieć. Wtedy każemy Spyderowi ich dopaść. - Nie to miałem na myśli - powiedział Nolan. - Będą się czegoś takiego spodziewać. Orłow czuje się bezpieczny, wydaje mu się, że panuje nad sytuacją. Musimy nieco potrząsnąć tym wszystkim. Powiedziałbym, że... za dzwonimy do niego. - Do Orłowa? Nolan, oszalałeś? - zawołał Grin. Mosley skinął głową, jakby zgadzał się z jego propozycją. - To wcale nie jest takie głupie. Zaskoczymy go i przejmiemy inicjatywę. - Damy mu wszystko, czego chce - klucz, nasz program deszyfrujący, wszystko - w zamian za Kelsey i Elli... - Na ustach Nolana pojawił się diaboliczny uśmiech. Mosley dostrzegł błysk w jego oku. - Nolan, po naszej zeszłorocznej małej wyprawie do Londynu wiem, że nie należysz do ludzi, którzy przewracają się brzuchem do góry... co kombinujesz? - Wymyślam plan, Cal, plan. - Nolan odwrócił się do Coopera. Uważa pan, że Orłow ma wrogów zajmujących wysokie stanowiska w rosyjskim rządzie? Ludzi, którzy chętnie popatrzyliby sobie na jego upadek? - Wrażenie, jakie odniosłem po rozmowie z moim informatorem jest takie, że gdyby Orłow zrobił poważny błąd, wilki natychmiast by go obskoczyły. - To świetnie, bo zamierzam złożyć wizytę w jego biurze w Moskwie. Grin z niedowierzaniem pokręcił głową. - Zwariowałeś kompletnie, stary. - Jeżeli mamy wygrać tę walkę z Orłowem, nie możemy zawrzeć z nim układu. Musimy całkowicie wyeliminować go z gry. Aby tego dokonać, muszę do niego pojechać - ja będę naszym koniem trojańskim. Przez następną godzinę Nolan przedstawiał plan ataku, we czwórkę doszlifowali szczegóły, - Czyli wszystko jasne? - spytał w końcu Nolan. Pozostała trójka skinęła głowami. - No to załatwione. - Nolan podał Bartowi bezprzewodowy telefon. - Bart, czas na kilka telefonów. Cooper przekartkował notes, aż znalazł odpowiednią stronę, po czym wybrał pierwszy numer. - Nadzór elektroniczny. Gardner przy aparacie. - Cześć, tu Bart Cooper. - Przedstawił swój numer identyfika-
cyjny. - Potrzebuję szybkiego śledzenia retrospektywnego wszystkich rozmów telefonicznych przychodzących na aparat, z którego dzwonię. Mam obok siebie właściciela telefonu, nie potrzebuję więc nakazu. Zlecenie obowiązuje od momentu rozłączenia się. Gardner wpisał do komputera numer identyfikacyjny Coopera by sprawdzić, czy agent jest upoważniony do zlecania tego typu nadzoru ruchu telefonicznego. Cooper nie musiał się martwić - niewielu ludzi w Agencji miało więcej uprawnień od niego. - Załatwione, panie Cooper. NRO* będzie nadzorować pańską linię od chwili zakończenia połączenia. *
NRO (National Reconnaissance Office) - Narodowe Biuro Zwiadu, organizacja rządowa, zajmująca się obserwacją sytuacji na świecie za pomocą satelitów (przyp. tłum.).
- Dziękuję, Gardner. Cooper zakończył rozmowę, po czym wystukał długi szereg cyfr. Nolan odsunął Mosleya, by nie przeszkadzać Cooperowi. - Cal, co to jest szybkie śledzenie retrospektywne? - To coś w rodzaju zwykłego śledzenia pochodzenia rozmów, tyle że przebiega znacznie szybciej. Może badać telefony komórkowe i wyznaczać miejsce, w którym się znajdują, wykorzystując stacje przekaźnikowe i satelity. Dzięki temu możemy zlokalizować miejsce, skąd prowadzono rozmowę na całym świecie, a ponieważ nie wiemy, gdzie są zakładniczki, właśnie to jest nam potrzebne. Cooper stał na środku pokoju z aparatem przyciśniętym do ucha. - Rezidencija Orłowa - odezwał się w końcu niemiły głos. - Dobry wieczer. Wy gawaritie po anglijski? - Tak, mówię po angielsku - odparł mężczyzna z silnym akcentem, ale dało się go zrozumieć. - To świetnie. Nazywam się Bart Cooper i chciałbym rozmawiać z Wiktorem Orłowem. - Pan Orłow nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. To linia prywatna. Skąd ma pan numer? - To nie jest istotne, istotne jest za to, co mam do powiedzenia panu Orłowowi. Nie obchodzi mnie, czy musisz go ściągać z kochanki - po prostu daj mi go natychmiast do telefonu. Jeżeli zapyta, o co chodzi, powiedz mu, że o klucz do notesów Wolffa. Mężczyzna powoli wszystko powtórzył. - Proszę zaczekać, zobaczę, czy może odebrać telefon. - Zrób to. Zaczekam. Minęła dłuższa chwila, Kilkenny i pozostali zastanawiali się, co się dzieje po tamtej stronie łącza.
- Panie Cooper - odezwał się w końcu męski głos jedynie z cieniem rosyjskiego akcentu. - Nazywam się Wiktor Orłow. Znam pana? - Nie, ale mam wiele różnych kontaktów. Jest ze mną Nolan Kilkenny. Dostaliśmy pańską wiadomość w sprawie zakładniczek. - O czym pan mówi? - Daj sobie spokój, Orłow. Ta gierka jest skończona i ty ją wygrałeś. Dzwonię, żeby zawrzeć układ i skończyć zabawę. Mamy klucz do szyfru Wolffa. Kilkenny'emu udało się odszyfrować kilka stron z notesów, więc wiemy, że kod działa. Jeśli chce go pan dostać, rozmawiajmy. - Ładnie i pięknie, panie Cooper, ale chciałbym się przedtem dowiedzieć, z kim rozmawiam. Kim pan jest? - Powiedzmy, że kimś mającym na tyle mocnych przyjaciół, że mogę zdobyć pański domowy telefon - więcej nie musi pan o mnie wiedzieć. Zależy mi przede wszystkim na sprowadzeniu obu kobiet do domu - całych i zdrowych. Jeżeli zagra pan uczciwie, nie będzie problemów. - No dobrze - odparł Orłow, zaintrygowany. - Co pan proponuje? - Po pierwsze, pańskie nagranie wideo, które dostaliśmy, jest nic niewarte. Potrzebujemy bezpośredniego kontaktu telefonicznego, który nas przekona, że zakładniczki są nietknięte. - To da się zorganizować. - Dobrze, bo to decydujący warunek. Spodziewam się telefonu w ciągu dziesięciu minut od chwili, kiedy się rozłączymy. Oto mój numer. - Cooper przeczytał numer ze swojej listy. - Zakładam, że zakładniczki nie są daleko. Proszę się nie martwić - nie będę pytał, gdzie. I tak by mi pan nie powiedział. - To prawda. - Ze względów bezpieczeństwa dla obu stron, proponuję, byśmy wymianę rozdzielili w miejscu i czasie. Zakładniczki zostaną wypuszczone w miejscu publicznym, wybranym przez pana. Kiedy wyda pan rozkaz, pańscy ludzie puszczą je i odjadą. Wtedy kobiety zadzwonią do nas, że zostały uwolnione. - A jak dostanę klucz do szyfru? - To nieco bardziej skomplikowane. Nolan Kilkenny i ja przylecimy do Moskwy i spotkamy się z panem w pańskim biurze przy Prospekcie Mira. - Sporo pan o mnie wie, panie Cooper. - Jak mówiłem, mam swoje kontakty. Odlecimy ze Stanów dziś po południu, będziemy więc w Moskwie jutro po południu. Powiedzmy, że spotkamy się u pana około szóstej. Kiedy przybędziemy
do biura, każe pan zwolnić kobiety. Gdy zadzwonią, że są wolne, oddamy panu klucz Wolffa i program deszyfrujący Kilkenny'ego. - To bardzo szczodra oferta, Cooper. Dlaczego? - Niech potraktuje to pan jako wyraz dobrej woli. Zależy nam na zakładniczkach. Kilkenny ma kopie góra kilkunastu stron z notesów Wolffa, więc kod w zasadzie nic nie daje jego ludziom. Jak powiedziałem - wygrał pan. Dogadajmy się i zakończmy ten incydent. - Zgoda. Już nie mogę doczekać się spotkania z panem, panie Cooper. - Ja także. Cooper odłożył słuchawkę na widełki. - Już dawno nie musiałem mówić czegoś takiego. - Znakomite przedstawienie - powiedział z uznaniem Nolan. - Teraz musimy tylko czekać na telefon. Po kilku chwilach telefon zadzwonił. Kilkenny szybko go chwycił. - Nolan Kilkenny przy aparacie. - Nolan, tu Kelsey. - Jak się macie, ty i Elli? - zapytał na tyle głośno, by wszyscy słyszeli. - Czujemy się dobrze. Nic złego nam nie zrobili. - Znaleźliśmy klucz Wolffa, zatrzymają was więc tylko do chwili, gdy im go oddamy. Jutro będzie po wszystkim, obiecuję. - Kocham cię, Nolan. - Ja ciebie też, skarbie. Linia zamilkła. - Przerwali jej - powiedział Kilkenny i wyłączył aparat. Wszystko jest chyba w porządku poza tym, że była przestraszona. Powiedziała, że obie czują się dobrze. - Tak powinno pozostać do jutra - zapewnił Cooper. - Teraz wykonam następny telefon. Cooper wziął od Nolana słuchawkę i wystukał kolejny numer. - Gardner, tu Cooper. Prześledziłeś ostatnią rozmowę? - Tak jest, sir. Pochodziła z hrabstwa Arenac w stanie Michigan, niedaleko miasteczka Standish. Mam adres i dokładne współrzędne. - Podaj mi je. Gardner czytał, a Cooper robił notatki. - Gardner, ta sprawa dotyczy porwania zakładników i ma związek z bezpieczeństwem narodowym. Porozum się z chłopakami z działu badawczego. Chcę wiedzieć wszystko o tej posiadłości - na wczoraj. Dam ci adres e-mailowy. - Jestem gotów - odparł Gardner, czując przypływ adrenaliny.
Cooper starannie podał mu adres Kilkenny'ego. - Masz? - Tak jest, sir. Za pół godziny będą dane. - Świetnie. Jeszcze jedna rzecz: potrzebuję dyskretnego nadzoru tej posiadłości. Sprawdź, czy uda ci się zdobyć kilka zdjęć satelitarnych i przyślij je na ten sam adres. - Sir, czy Kilkenny jest upoważniony do oglądania zdjęć satelitarnych? - Tak, udzielam mu upoważnienia na moją odpowiedzialność. Jeżeli chcesz, zadzwoń do DCI Barnetta i potwierdź. - Wystarczy mi pańskie słowo, sir. - To świetnie. - Cooper rozłączył się i odłożył telefon. - Mam program mapowy GPS - oznajmił Grin. - Potrzebuję tylko współrzędnych. Cooper odczytał dokładne współrzędne, które dostał od Gardnera, Grin wpisał je i wcisnął ENTER. Program wyświetlił na ekranie globus, który się powoli obracał i rósł - jakby widz nadlatywał na Ziemię z kosmosu. Po chwili ekran wypełniła Ameryka Północna, następnie Półwysep Lower w stanie Michigan. Na koniec program pokazał północny brzeg Zatoki Saginaw, w miejscu gdzie wpływała do niej rzeka Rifle. - Pływałem po tej rzece kajakiem jako harcerz - powiedział Kilkenny, patrząc Grinowi przez ramię. - Kiedyś przepłynęliśmy aż do samej zatoki. Są tam głównie mokradła i lasy, bardzo niewiele chat. Mnóstwo myśliwych polujących na kaczki. Moi przyjaciele chyba sobie poradzą.
Rozdział 52 30 lipca Moskwa elefon zadzwonił, przerywając ciszę w pokoju, w którym czekał Orłow. Szybko podniósł słuchawkę, doskonale zdając sobie sprawę, że dzwoni Dymitr Leskow. - Telefon do Kilkenny'ego załatwiony. - Jakieś problemy? - Nie. Rozmawialiśmy krótko, za krótko, by można było prześledzić rozmowę. Newton nie powiedziała nic, czego jej nie
T
kazaliśmy powiedzieć. - Świetnie. Niech Josif pilnuje zakładniczek. W związku z tym, że Kilkenny i Cooper przylatują do Moskwy, chcę, byś zajął się bezpieczeństwem na miejscu. Twoje bilety czekają na lotnisku Tri-City. Polecisz stamtąd do Nowego Jorku, gdzie przesiądziesz się w concorde'a i polecisz do Europy. Dzięki temu powinieneś być tu na kilka godzin przed nimi. Zapisując informacje, Leskow poczuł na skórze gorąco, które wywołał gniew. Kilkenny był winien niemal wszystkich niepowodzeń tej operacji, a zwłaszcza śmierci Pawła. Przez chwilę bawił się myślą, by kazać swoim ludziom zgwałcić dla zemsty jego kobietę - niestety nie pasowało to do planów Orłowa. - Natychmiast wyruszam. Jakieś zmiany dotyczące zakładniczek? - Nie. - Spodziewa się pan jakichś problemów ze strony Kilkenny'ego albo tego Coopera? - Nie, ale chcę mieć pewność, że wszystko pójdzie gładko. Kiedy dostanę klucz, będziesz mógł rozprawić się z Kilkennym. - Rozumiem, Wiktorze Iwanowiczu - odparł Leskow. - Dziękuję.
Rozdział 53 30 lipca Ann Arbor, stan Michigan ilkenny stał na zewnątrz hangaru i obserwował, jak nieduży, wojskowy odrzutowiec pasażerski kołuje w jego stronę. Pilot zdecydowanie zatrzymał samolot na namalowanych znakach, znajdujących się o kilka metrów od Kilkenny'ego. Podwójne silniki na ogonie powoli zwalniały pracę, dźwięk, jaki wydawały, cichł i robił się coraz niższy. Drzwi samolotu zadrżały i odsunęły się w górę. Drugi pilot opuścił schodki i odsunął się na bok, by dać wysiąść pasażerom. Pierwszy wychodził mocno zbudowany mężczyzna w wieku mniej więcej pięćdziesięciu lat, o czarnej skórze i krótko ostrzyżonych, przetykanych siwizną kręconych włosach. Był parę centymetrów niższy od Kilkenny'ego, na kołnierzyku bluzy mundurowej miał insygnia kontradmirała. Na prawej piersi nosił złoty znaczek przedstawiający orła trzymającego pistolet i trójząb: odznakę Navy SEALs, „Fok”.
K
Kilkenny pozdrowił kontradmirała Jacka Dawsona krótkim salutem. - Miło cię widzieć, Nolan - powiedział Dawson, odwzajemniwszy pozdrowienie. - Szkoda, że nie w milszych okolicznościach. - Dzięki za przybycie, Jack. - Wypełniam tylko rozkazy. Po tym jak chłopcy z Langley przedstawili sekretarzowi obrony raport sytuacyjny, zgodził się, że najlepiej będzie, jeśli to my zajmiemy się najemnikami Specnazu. Dawson i Kilkenny poznali się w ośrodku szkoleniowym SEAL w Coronado w Kalifornii - admirał był wówczas kapitanem i prowadził szkolenie, a Kilkenny przechodził podstawowy kurs BUD/S *. Kilka tygodni po tym, jak Kilkenny został przydzielony do Zespołu Czwartego „Fok” w Little Creek w Wirginii, Dawson został dowódcą oddziału. Szacunek, jaki czuli wobec siebie, oraz ich wzajemna lojalność sprawiły, że zostali bliskimi przyjaciółmi. *
BUD/S (Basic Underwater Demolition/SEAL) - zasadniczy kurs szkoleniowy żołnierzy formacji Navy SEAL (przyp. tłum.).
- Gwiazdy są dla ciebie łaskawe - powiedział Kilkenny, mając na myśli niedawny awans Dawsona i jego nowy przydział na dowódcę Drugiej Grupy Sił Specjalnych Marynarki Wojennej. - Awans ma swoje plusy, ale wprowadza między mnie i moich ludzi dodatkowy poziom biurokracji. Przynajmniej teraz mogę zrobić dla nich coś dobrego. - Mapy i wiadomości wywiadowcze czekają na ciebie u mnie w domu, razem z człowiekiem z CIA, Calem Mosleyem. Koordynuje akcję po naszej stronie. Tata cię do niego zawiezie - powiedział Nolan, wskazując na furgonetkę ojca. Dziewięciu ludzi, którzy wyszli za Dawsonem z samolotu, ustawiło się w żywy łańcuch, ciągnący się od ładowni samolotu do explorera Seana Kilkenny'ego i dwóch wynajętych fordów expedition, które parkowały obok hangaru. Szybko wyładowali worki marynarskie ze sprzętem i załadowali je do aut. Dowódca oddziału Max Gates, łysiejący, potężny podoficer o bicepsach, z których byłby dumny marynarz Popeye, kierował przeładunkiem. Kiedy Kilkenny służył w „Fokach”, Gates był jego prawą ręką. Kilkenny znał większość członków oddziału. W poprzednim życiu, razem z Gatesem, dowodził Gilgallonem, Hepburnem, Darvasem, Rodriguezem i Detmerem podczas misji na całym świecie i wszyscy byli dla niego jak bracia. Edwardsa, porucznika, który go zastąpił, znał jedynie ze słyszenia. Pozostali dwaj żołnierze - Ahsan i Gorski -
uczestniczyli w akcjach oddziału Kilkenny'ego przy różnych okazjach: byli snajperami. Gdy oddział zabezpieczył sprzęt, porucznik przyprowadził wszystkich do Dawsona i Kilkenny'ego. - Oddział Pierwszy gotów do wymarszu, sir - powiedział Edwards, salutując. - Dobra robota, poruczniku - odparł Dawson, odwzajemniając salut. - Spocznij. SEALs odprężyli się, złamali szereg i otoczyli Kilkenny'ego i Dawsona. - Poruczniku Jeremy Edwards - powiedział z powagą Dawson chciałbym panu przedstawić pańskiego poprzednika, porucznika Nolana Kilkenny'ego. - Miło pana poznać, sir. Nasz szef Gates i pozostali ludzie wyrażają się o panu z uznaniem. - To dobry oddział - stwierdził Kilkenny i uścisnął Edwardsowi rękę. - Widzę, że pan też jest Kołatką *. Ja też kończyłem szkołę w Annapolis. Życzę szczęścia, poruczniku. * W oryginale ring-knocker - slangowe określenie oficera czynnej służby armii amerykańskiej, będącego absolwentem jednej z trzech Akademii Wojskowych, zwłaszcza West Point (przyp. tłum.).
- Dziękuję. - Żołnierze! - powiedział głośno Dawson, by wszyscy go słyszeli. - Kilka informacji o tej operacji. Jedna z zakładniczek, którą chcemy uwolnić, jest bardzo bliską, osobistą przyjaciółką Kilkenny'ego, a on, choć nie nosi już munduru, dalej jest jednym z nas. To czyni tę sprawę osobistą. - Taa-jest! - odkrzyknął oddział. - Nolan - powiedział Gates z ciężkim akcentem z Oklahomy masz moje słowo, że odzyskamy dla ciebie Kelsey. Kilkenny mocno ujął jego dłoń. - Wiem, Max. Wiem, że ją odzyskasz. - Uwaga, wszyscy na mój rozkaz! - krzyknął Dawson, zachwycony, że znów może działać na poziomie oddziału. - Ruszamy! Dawson jechał z Seanem Kilkennym w explorerze. Edwards i Gates prowadzili expeditiony. Kilkenny patrzył, jak konwój wyjeżdża na ulicę Stanową. Kiedy zniknęli mu z oczu, podszedł Cooper, który czekał w wynajętym taurusie. - Założę się, że chętnie pojechał byś z nimi. - I wygrałbyś zakład. Musi jednak być, jak jest. Od niemal dwóch lat jestem poza oddziałem, ze szkoleniowego punktu widzenia to
wieczność. Gdybym z nimi pojechał, byłbym jak John Wayne. To teraz robota Edwardsa, a mój sierżant mówił mi, że jest dobry. Zrobią swoje na pewno tak, jak należy, a tego właśnie potrzebują Kelsey i Elli - nie mnie, wpadającego jak wariat i udającego bohatera. - Cóż, my mamy własną robotę. Czas jechać na lotnisko.
Rozdział 54 30 lipca lot Northwest 0030 krótce po tym, jak samolot wystartował z Detroit Metropolitan Airport, Kilkenny zapadł w głęboki, bardzo mu potrzebny sen. Siedzący obok Cooper zadzwonił w kilka miejsc, po czym zajął się Krwawą Mary. Kilkenny'ego obudził hałas, jaki robił wózek z napojami. Ziewnął, popatrzył na zegarek i wyjrzał przez okienko. Niebo było klarowne i ciemne, w dole widać było spokojny Atlantyk, migoczący w świetle niemal pełnego księżyca. - Jak się czujesz? - spytał Cooper, zamieniając pustą szklaneczkę na pełną. - Mógłbym przespać jeszcze jeden dzień. A ty? - Prześpię się podczas powrotnego lotu. - Ma pan ochotę napić się czegoś? - spytała stewardesa. - Soku pomarańczowego - odparł Kilkenny. Miał wrażenie, że do ust napchano mu mokrej bawełny. Stewardesa podała mu sok i słone orzeszki, po czym odeszła. - Bart, chciałem cię o coś spytać. - Wal. - Wspomniałeś, że po znalezieniu ciała Wolffa przeprowadziłeś śledztwo w jego sprawie. Dlaczego? - Głównie z zawodowej ciekawości. Wolff pracował podczas wojny dla Niemców, potem chciał emigrować do Stanów. W czasie wojny pracowałem dla OSS. To ja sprawdzałem Wolffa i uznałem, że nie jest hitlerowcem. Kiedy w prasie pojawiła się informacja o odnalezieniu jego ciała, komputery w Langley ją wychwyciły, porównały z raportem, który napisałem w czterdziestym szóstym roku i przysłały mi notatkę. Oględziny po znalezieniu ciała sugerowały, że zabójstwo Wolffa było egzekucją. Zacząłem się zastanawiać, czy, weryfikując go, nie popełniłem błędu - i dlatego postanowiłem przyjrzeć się spra-
W
wie jeszcze raz. - 1 odkryłeś coś? Cooper wpatrywał się w lód w szklaneczce. - Tak, że był bardzo porządnym gościem. - Kiedy Cal stwierdził, że obaj zajmujecie się Wolffem, dlaczego nie przekazałeś mu wszystkiego, czego się dowiedziałeś i nie skończyłeś na tym? Prowadził oficjalne śledztwo a - bez obrazy - ty już kilka lat temu zakończyłeś karierę agenta terenowego. - Grzecznie to wyraziłeś i masz rację - mam w Agencji status półemeryta. Działałem dalej, ponieważ uznałem, że będę mógł pomóc Calowi. Znam w Rosji wielu ustosunkowanych ludzi, a wszystko wskazywało na to, że jego śledztwo podąży w tamtym kierunku. Uznałem, że mogę się przydać. Kilkenny skinął głową, zastanawiając się nad słowami Coopera. - Bart, nie chcę, by wyglądało na to, że jestem podejrzliwy co do twoich motywów. Zarówno moja intuicja, jak i Cal Mosley mówią mi, że można ci ufać, ale w dalszym ciągu nie wyjaśnia to tego, co tutaj robisz. Masz prze szło siedemdziesiąt lat i zrobiłeś swoje dla ojczyzny. Twoje zaangażowanie sugeruje, że twoje motywy są znacznie głębsze - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że o całej sprawie dowiedziałeś się dwa dni temu. Cooper przez chwilę milczał, wpatrywał się jedynie tępo w ekran, na którym wyświetlano film. - W moim wieku ma się wewnętrzną potrzebę potwierdzenia, że nie zmarnowało się całego życia. Jeśli znajdziesz taki dowód, jesteś zadowolony, jeśli nie - próbujesz jakoś się zrehabilitować. Po wojnie było mnóstwo roboty wywiadowczej - trzeba było szukać zbrodniarzy wojennych, zbierać dowody. W OSS zajmowaliśmy się także informacjami naukowymi. Chcieliśmy poznać wszystko, nad czym pracowano w Rzeszy - o rakietach, napędach strumieniowych, energii atomowej - zanim zrobią to Rosjanie. Jeśli chodzi o to, co zdobyliśmy - w zakresie ludzi, akt i sprzętu - to byliśmy w stosunku do Rosjan prawdopodobnie jak sześćdziesiąt do czterdziestu. Niektórzy naukowcy, których złapaliśmy, byli bez wątpienia nazistami, kilku z nich należałoby skazać za zbrodnie wojenne, ale nie wytoczono im procesu ze względów bezpieczeństwa narodowego. Zamiast tego dostali pozwolenie na wjazd do Ameryki, gdzie kazaliśmy im pracować nad naszymi systemami uzbrojenia. - Moralność praktyczna. - Raczej niemoralność. Przesłuchiwałem kilku z tych naukowców i byli dumni z tego, co zrobili. Jeżeli ktoś umierał - było to do
przyjęcia w imię postępów pracy. Oglądanie, jak ci źli ludzie prowadzili w Stanach wygodne życie - zwłaszcza po tym, co widziałem w obozach śmierci - sprawiało, że robiło mi się niedobrze. Zarówno jako człowiek, jak i Żyd uważałem tę hipokryzję za niedopuszczalną. Kiedy zaraz po wojnie stacjonowałem w Niemczech, nawiązałem kontakt z grupą europejskich Żydów, szukających sprawiedliwości dla ich niedawnych katów. Grupa nazywała się NOKMIM -Mściciele - i postawiła sobie za cel zlikwidowanie każdego zbrodniarza wojennego, jakiego uda im się odnaleźć. Kilka razy dostarczałem im dowodów uzasadniających podjęcie działania przeciwko określonym osobom - w tym niemieckim naukowcom i inżynierom aresztowanym przez aliantów. - Czy jednym z nich był Johann Wolff? - spytał Kilkenny, czując, dokąd zmierza ta opowieść. - Tak. W 1947 roku znaleziono dokumenty wskazujące na popełnienie przez Johanna Wolffa zbrodni wojennych. Dowody co prawda były kruche, ale wystarczyły NOKMIM-owi, by wydać wyrok śmierci. Wolff był już wtedy w Stanach Zjednoczonych. - I posłali zabójcę, by go wykonał? - Nie zabójcę, ale kata. Trybunał NOKMIM uznał Wolffa in absentia winnym popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości. Sprawiedliwości musiało stać się zadość. Do wykonania wyroku wyznaczono mnie. - Ty zabiłeś Johanna Wolffa? - Nolan uniósł się w swoim fotelu, przysuwając głowę tuż do twarzy Coopera. Cooper skinął głową; poczuł, że w gardle zrobiła mu się gula. Na chwilę zamknął oczy, by opanować emocje. - Nolan, zabiłem w życiu niejednego człowieka, ale żaden nie daje mi spokoju tak bardzo jak Johann Wolff. Jak powiedziałem: dowody przeciwko niemu były kruche i nie uważałem ich za jednoznaczne. Mimo to wydano wyrok śmierci. Kiedy miałem wracać do Stanów, zlecono mi wymierzenie sprawiedliwość Johannowi Wolffowi. Dzięki pracy w rodzącej się CIA mogłem go zlokalizować w Ann Arbor. Obserwując go, nie mogłem zrozumieć, jak ktoś taki może być potworem opisanym w dokumentach, które spowodowały wydanie wyroku. Żył spokojnie, był zakochany. Walczyłem ze sobą, ale w końcu poczucie obowiązku zwyciężyło chęć poznania prawdy. Napadłem na Wolffa 10 grudnia 1948 roku tuż przed budynkiem, w którym miał gabinet, zamordowałem go i ukryłem jego ciało. Cooper machnął na stewardesę, by przyniosła mu następnego drinka. Dopiero kiedy odeszła, mówił dalej.
- Żyłem potem jakby nigdy nic. Miałem żonę, dzieci - wszystko, co odebrałem Wolffowi. Sprawa dręczyła mnie, nie miałem bowiem pewności, że zrobiłem dobrze. Sądziłem, że niepewność winy zabiorę do grobu. Kiedy znaleziono ciało Wolffa, postanowiłem - dla spokoju mojej duszy - poznać prawdę o nim. - I czego się dowiedziałeś? - Że nie był tym, za kogo uważał go NOKMIM. Dowiedziałem się, że był łagodnym człowiekiem i znakomitym naukowcem, który miał światu wiele do zaoferowania. Poznałem człowieka, który wiele ryzykował, by nie dopuścić do stworzenia przez Niemcy bomby atomowej. Być może był największym bohaterem tamtej wojny. Dowiedziałem się... - głos Coopera załamał się - ...że zamordowałem niewinnego człowieka. Z zimną krwią. Wolff nie był winien zbrodni przeciwko ludzkości - to ja jestem ich winien, bo zabrałem światu geniusza. Cooper przez kilka minut bezgłośnie płakał. Kilkenny cieszył się, że przyciemnione światło w kabinie daje mu przynajmniej jaką taką prywatność. Słuchając, czuł się jak ksiądz w konfesjonale - choć nie mógł dać Cooperowi rozgrzeszenia. - Nigdy nie spłacę długu, który jestem mu winny. - Więc dlaczego robisz to, co robisz? - Ponieważ po ponad pięćdziesięciu latach otrzymałem szansę naprawienia małej części zła. Wolff był naukowcem, nie nazistą. Pracował dla hitlerowców, ponieważ nie miał innej możliwości. Lara Awakum jest w dokładnie takiej samej sytuacji: pracuje dla Orłowa, bo ma pistolet przy skroni. Alianci wyzwolili Wolffa, ale kto poza nami może uwolnić Awakum? Tacy jak ona i Sandstrom są spadkobiercami Wolffa - poszukują prawdy, która może zmienić świat. Kilkenny kiwnął głową; związek między przeszłością a teraźniejszością Coopera stał się jasny. - Robię to także dlatego, że chcę odzyskać notesy Wolffa. Są dowodem jego pracy, jego dziedzictwem. Jeżeli Wolff był tak znakomity, jak uważasz, te notesy są dowodem jego geniuszu i muszą zostać przedstawione światu. W rękach Orłowa są jak zakopane w ziemi - dlatego musimy je odzyskać. Nie mogę cofnąć tego, co mu zrobiłem, ale może mogę coś uczynić dla pamięci o nim.
Rozdział 55 31 lipca Zatoka Saginaw, stan Michigan haron S bez trudu mknęła po szklistej wodzie Zatoki Saginaw, podwójne dieslowskie silniki pulsowały razem z mierzącą ponad 17 metrów łodzią marki Chris-Craft Constellation. Jednostka należała do Harsena Smitha, budowniczego okrętów z Algonac i bliskiego przyjaciela Martina Kilkenny'ego od lat trzydziestych. Choć z daleka wydawało się, że na pokładzie są tylko obaj przyjaciele, oddział SEAL Jacka Dawsona przygotowywał się do walki na zamkniętym pokładzie rufowym. - Chyba jesteśmy już dość blisko - stwierdził Martin. - Blisko - potwierdził Smith, patrząc na nadajnik GPS, zamontowany tuż obok kompasu. Wysoko nad nimi Ziemię okrążały satelity globalnego systemu nawigacyjnego, przekazujące sygnał na jej powierzchnię. Odbierając sygnały z przynajmniej trzech satelitów, odbiornik GPS mógł z tolerancją do kilkunastu centymetrów ustalić pozycję łodzi w dowolnym punkcie globu. Smith cofnął przepustnicę i „Sharon S” powoli się zatrzymała. Współrzędne na ekranie odpowiadały tym, które podał Dawson. - Jesteśmy dokładnie tam, gdzie chcieliśmy być, admirale oznajmił Smith i wyłączył silniki. - Dziękuję, panie Smith - odparł Dawson. Podszedł do luku między mostkiem a pokładem rufowym. Smith obserwował przygotowujących się żołnierzy z „Fok”; Kilkenny podszedł do przyjaciela i objął go ramieniem. - Przy odrobinie szczęścia i dzięki modlitwie może wszystkim uda się wrócić bez szwanku. Smith zatrzymał „Sharon S” mniej więcej półtora kilometra od brzegu - tak, by dziób wskazywał dokładnie na miejsce, gdzie rzeka Rifle wpływała do zatoki. Z brzegu nie było widać rufy łodzi. Woda była spokojna i w doskonałym czasie pokonali trasę - startując z Algonac, płynąc w górę rzeki Saint Clair, przecinając jezioro Huron, opływając „michigański kciuk” i pokonując zatokę Saginaw. Było wpół do dziewiątej rano i zapowiadał się upalny dzień. W drodze z Algonac siedmioosobowy oddział jeszcze raz powtórzył sobie etapy zadania. Ustalili, co może się zdarzyć, gdy będą pod wodą zbliżali się do celu - zapoznali się z warunkami w wodzie,
S
prądami, topografią dna. Porucznik Edwards zapoznał oddział z planem misji i zadaniami dla poszczególnych żołnierzy. Kiedy został przedstawiony plan idealny, omówiono plan zapasowy, by przygotować się na nieznane czynniki, które mogłyby przeszkodzić w akcji. Na koniec SEALs sprawdzili broń i ekwipunek. Ponieważ była to misja mająca na celu oswobodzenie zakładników, Dawson dał oddziałowi kod „Anioł”. „Sharon S”, okręt flagowy i baza operacji, otrzymała kod „Niebo”, zakładniczki - Kelsey i Elli „Halo Jeden” i „Halo Dwa”, w takiej kolejności. Zgodnie z tradycją, porywacze mieli kod „Tango” a snajperzy „Bóg”. Słuchawka w uchu Dawsona zaskrzeczała - ktoś się zgłaszał. - Bóg do Nieba. Odbiór. Dawson przerzucił klawisz nadajnika przy swoim pasku na nadawanie, uruchamiając komunikację dwustronną. - Bóg, tu Niebo. Jaki stan? - Bóg na miejscu. - Słyszymy, Bóg. Niebo koniec. Dawson przełączył się na odbiór. - Edwards, słyszałeś? - Tak jest, sir. Bóg znalazł grzędę niedaleko celu i jest gotów, gdybyśmy go potrzebowali. - W porządku, żołnierze. Czas siodłać konie. Komandosi pozapinali suwaki dopasowanych, czarnych neoprenowych mokrych skafandrów, mających ich chronić przed zimnem pod wodą. Każdy miał na piersi urządzenie do oddychania Draeger LAR V z zamkniętym obiegiem tlenu, dzięki czemu nie wydobywały się na zewnątrz pęcherzyki powietrza, mogące na powierzchni wody zdradzić miejsce pobytu nurka. Poprzypinali na plecach, nadgarstkach i udach rozmaite rodzaje broni - każdy żołnierz zamienił się w ten sposób w ruchomy arsenał. Kiedy byli gotowi, nadzorujący zejście pod wodę Gates sprawdził każdego z „Fok”, by upewnić się, że sprzęt do nurkowania jest dobrze założony i działa, a broń przymocowana i zabezpieczona. Następnie wszyscy zaczęli odpowiednio oddychać, by usunąć z płuc azot dopiero wtedy mogli zacząć oddychać czystym tlenem, na którym popłyną pod wodą. Ostatni krok był jedynie zabezpieczeniem mającym zmniejszyć ryzyko niedotlenienia, gdyby przypadkiem wydychanemu azotowi udało się przedostać przez absorbujące dwutlenek węgla kryształy i wrócił do ust nurka zamiast tlenu. Edwards sprawdził zegarek nurkowy: należało wyruszać. - Admirale, Anioł znajdzie się na pozycji o
zero-dziewięć-trzydzieści i będzie czekał na rozkazy. - Dobrego polowania, Anioł - odparł Dawson na tyle głośno, by usłyszał go cały oddział. Komandosi po kolei wskakiwali do wody. Smith i Kilkenny obserwowali ich. Kiedy cała siódemka była w wodzie, Edwards pokazał uniesiony kciuk Dawsonowi i obu starszym panom. Po chwili „Foki” zniknęły pod wodą.
Rozdział 56 31 lipca Moskwa drastwujtie, Bartholomew Georgiewiczu - powiedział kanciasty, krępy mężczyzna, kiedy Kilkenny i Cooper weszli do swojego apartamentu w hotelu Metropol. - Jak lot? - Świetnie, Iggy - z sympatią odparł Cooper. Mężczyźni objęli się na rosyjską modłę. - Miło znów cię widzieć. - Tak. Jak w dawnych czasach, tyle że lepiej. - Iggy, chciałbym, byś poznał Nolana Kilkenny'ego. To chłopak, o którym ci opowiadałem, pomaga mi w tej sprawie. Nolan - to jest Igor Siergiejewicz Fiodorow z FSB. - Miło mi - powiedział Nolan i wyciągnął dłoń. Fiodorow ujął ją mocno swoją potężną dłonią i ścisnął, cały czas się uśmiechając i patrząc Nolanowi prosto w oczy. Kilkenny też się uśmiechał i ściskał dłoń Fiodorowa, nie odpuszczając mu w tym sprawdzianie siły. Krzaczaste, zrośnięte brwi Rosjanina nastroszyły się z wysiłku. Kilkenny twardo się opierał i odwzajemniał wymuszony uśmiech. - Wystarczy, wy dwaj - powiedział w końcu Cooper, rozbawiony tym przedstawieniem. - Ogłośmy remis. Fiodorow i Kilkenny puścili swoje dłonie równocześnie, obaj zadowoleni, że zabawa się skończyła. - Twój przyjaciel ma niezłą rączkę - stwierdził Rosjanin, rozmasowując dłoń. - To samo można powiedzieć o panu, panie Fiodorow. Rosjanin przyjacielskim gestem mocno klepnął Kilkenny'ego w plecy. - Mów mi Iggy. - Czy wszystko przygotowane do naszego spotkania z Orłowem?
Z
- spytał Cooper. - Tak, wszystko, co ustaliliśmy. Kiedy dostanę od ciebie sygnał, Alfa wejdzie. - Alfa? - spytał Kilkenny. - Jednostka specjalna, tak jak wasz SEAL albo Delta. KGB stworzyło te oddziały do akcji w Afganistanie. Byłem w oddziale, który atakował pałac prezydencki w Kabulu - powiedział z dumą Fiodorow. - Szliśmy w szpicy radzieckiej inwazji z 1979 roku. Kiedy nasza misja poszła źle i dostaliśmy się pod ciężki ostrzał, Breżniew wydał rozkaz, by zostawić nas samym sobie i pozwolić nam zginąć. - Nie mógł się pogodzić z rozczarowaniem? - powiedział Kilkenny. - Politycy... - odparł z niesmakiem Fiodorow. - Uciekliśmy i zostaliśmy elitarną jednostką specjalną KGB. Podczas bitwy o rosyjski Biały Dom, kiedy Jelcyn rozpoczął jedenastodniowe oblężenie zbuntowanych parlamentarzystów z Ruckojem na czele, dwóch komandosów Alfy weszło do budynku z białą flagą i poinformowało rebeliantów, że mają pół godziny na poddanie się albo Alfa zaatakuje. Buntownicy natychmiast się poddali. - Politycy...- potwierdził Kilkenny. - Kiedy likwidowano KGB, FSB przejęło Alfę i używamy tej jednostki do działań antyterrorystycznych. Jako egzekutor decyzji rządowych, Alfa ostatnio zajęła się usunięciem jednego z szefów mafii, który uważał się za nietykalnego. Kiedy wychodził z łaźni i otoczony ochroniarzami - miał wsiąść do opancerzonego mercedesa 600, siedzący w oknie na czwartym piętrze snajper umieścił dwie kule w jego głowie i jedną w sercu. - Ponieważ Orłow otoczył się takimi ludźmi jak Leskow, dobrze wiedzieć, że kawaleria pojawi się, gdy będziemy jej potrzebować zauważył Kilkenny. - Kawaleria? - spytał Fiodorow, nie rozumiejąc. - A - jak w filmach z Johnem Wayne'em! Tak, jesteśmy kawalerią. Potrzebujecie czegoś jeszcze? Kilkenny pokręcił głową. - Nie - powiedział Cooper. - Wszystko jest chyba ustalone. Musimy się tylko przygotować na spotkanie z Orłowem. Fiodorow popatrzył na zegarek. - Na mnie też już czas. Czeka na was taksówka - z naszym człowiekiem za kierownicą. Dowiezie was na pewno na miejsce. Życzę szczęścia. - Dzięki, Iggy - powiedział Cooper.
- Zobaczymy się, kiedy będzie po wszystkim - zapewnił Nolan.
Rozdział 57 31 lipca Moskwa o krótkim prysznicu, mającym zmyć przeszło dwanaście godzin podróży i nieco go obudzić, Kilkenny ubrał się w spodnie koloru khaki, elegancką koszulę i tweedową marynarkę. - Wyglądasz jak model z katalogu L. L. Beana - skomentował Cooper. - Dzięki, a sądząc po tym starym garniturze, który masz na sobie, chyba lepiej będzie, jeśli powstrzymam się od komentarzy na temat mody. Śliski teren, rozumiesz. - Bardzo śmieszne, ale bez trudu ujdziemy za amerikanskije biznesmieny - odparł Cooper z chytrym uśmieszkiem. - Ruszajmy. Kiedy wyszli głównym wejściem, portier odprowadził ich do krawężnika i machnął na jedną ze stojących w kolejce taksówek. Podjechała poobijana łada i obaj mężczyźni wsiedli. - Do budynku FinPromu przy Prospekcie Mira? - spytał kierowca, by potwierdzić wydane mu przez Fiodorowa rozkazy. - Tak - odparł Cooper. Kierowca fachowo krążył średniowiecznym labiryntem w centrum Moskwy, by wyjechać na Sadowoje Kolco. Pojechali wzdłuż dawnego pasa ogrodów, aż dotarli do Prospektu Mira, którym podążyli na północne peryferie miasta. W oddali widać było trzystumetrowej wysokości obelisk z polerowanego metalu. - A to co? - spytał Kilkenny. - Co? - odparł obojętny na widoki Cooper. - Ach racja... to twoja pierwsza wizyta tutaj. Ta wieża upamiętnia radzieckie osiągnięcia kosmiczne. - Nie są specami od subtelnych gestów, co? - Nie bardzo, jeśli chodzi o chwalenie się. Kilka minut później kierowca zatrzymał się przy krawężniku przed surowym budynkiem ze szkła i betonu. Zachodnia bryza szarpała zamontowaną tuż pod dachem granatową flagą, na której namalowano złotego, dwugłowego orła. Pod flagą mieścił się napis: VIO FINPROM. Kilkenny zauważył kamery obserwacyjne, zamontowane dyskretnie na parapetach i przy głównym wejściu.
P
Cooper podał kierowcy dwadzieścia dolarów - z wdzięczności i po to, by na wypadek, gdyby ktoś ich obserwował, wszystko wyglądało normalnie. Kilkenny wziął teczkę i wysiedli. Kiedy się zbliżali, drzwi holu otworzył im gigantyczny mężczyzna w źle dopasowanym garniturze. - Cooper i Kilkenny? - spytał, jakby nauczył się tego skomplikowanego tekstu na pamięć. - Tak - odparł Cooper. Olbrzym otworzył szeroko drzwi i pozwolił im wejść; kiedy znaleźli się w środku, znów je zaryglował. Wewnątrz, oparty o kontuar recepcji, stał Dymitr Leskow. Pobieżnie rzucił okiem na Coopera. Zamiast na nim, koncentrował się na Kilkennym, patrząc na niego w sposób, który znacznie bardziej odpowiadałby sytuacji, gdyby Leskow miał w dłoni pistolet. Kilkenny przysunął się do Coopera i szepnął: - Chyba mnie poznaje. - A czego się spodziewałeś? Kwiatów? Pamiętaj, że pragnienie zemsty to ważny element rosyjskiej psychiki. - Rozumiem. - Stać! - rozkazał Leskow. Kazał odźwiernemu przeszukać gości. Wielkolud starannie oklepał Coopera, nie wahając się nawet sprawdzić jego krocza, czy nie ma tam broni albo mikrofonu. - Sprawdź jego teczkę - rzucił Leskow, gdy wielkolud ruszył ku Kilkenny'emu. - Przeszukam go sam. Kilkenny podał teczkę odźwiernemu. Leskow zaczął go obmacywać nie tak, jakby szukał broni, ale raczej jakiejś fizycznej słabości. Kilkenny zdawał sobie sprawę z tego, że jest postrzegany zarówno jako przeciwnik i ofiara, a cała procedura ma na celu poniżenie go. Leskow skończył sprawdzać z przodu i zabrał się za tył. - Z przyjemnością robiłem to samo z twoją kobietą - prychnął Leskow. Kilkenny powoli odwrócił głowę przez lewe ramię i popatrzył na Rosjanina, który uśmiechał się z radości, że udała mu się drwina. - Na pewno nawet w połowie nie z taką, jaką wyraźnie sprawia ci obmacywanie mnie. Uśmiech Leskowa zniknął. Kilkenny wydął wargi i głośno cmoknął. - Job twoju mat' - Leskow splunął i zaczerwienił się. Leskow cofnął ramię i zwinął dłoń w pięść. Obracając się na lewej stopie, Kilkenny odwrócił ciało o dziewięćdziesiąt stopni w stronę
Leskowa. Obracając się, uniósł lewe ramię, blokując nadchodzący cios, po czym owinął rękę wokół przedramienia Rosjanina. Machnął ręką jak biczem i zablokował ramię Leskowa, równocześnie uderzając kostkami dłoni w miękkie ciało pod jego pachą. Ramię Leskowa natychmiast zdrętwiało i został praktycznie unieruchomiony, z klatką piersiową i brzuchem wystawionym na atak. Kilkenny szybkim ruchem uderzył go w splot słoneczny, wypychając mu całe powietrze z płuc. Kątem oka Kilkenny zauważył, że olbrzymi odźwierny puszcza jego teczkę i rusza Leskowowi na pomoc. Szybkim ruchem Kilkenny przesunął dłoń i złapał Leskowa za gardło, mocno wciskając palce obok jego tchawicy. - Powiedz temu tresowanemu niedźwiedziowi, że ma się cofnąć, albo wyrwę ci to pieprzone gardło! Palce Kilkenny'ego zaciskały się na tyle mocno, by obaj Rosjanie wiedzieli, że nie jest to próżna groźba. Cooper szybko przetłumaczył żądanie Kilkenny'ego na rosyjski, z nadzieją, że sytuacja nie będzie się w tym kierunku rozwijać. Leskow skinął głową i wyciągnął przed siebie rękę, na co człowiek-góra cofnął się. - Dymitrze... - rozległ się poważny głos z końca holu. Był to Wiktor Orłow. - Co tu się dzieje? - Doszło chyba do nieporozumienia na tle kulturowym - odparł Kilkenny, cały czas nie odwracając wzroku od Leskowa. - Ale wyjaśniliśmy je sobie z panem Leskowem, prawda? Leskow bez mrugnięcia wpatrywał się Kilkenny'emu w oczy, nie zamierzając cofnąć się nawet na milimetr. Gdyby wybór należał do niego, załatwiłby Amerykanina albo zginął, próbując tego dokonać. - Tak... - powiedział chrapliwie. Kilkenny zwolnił chwyt na jego ręce i gardle i cofnął się, trzymając ręce na poziomie piersi. Leskow także się cofnął, jedną dłonią masował gardło. - Mieli coś przy sobie? - spytał Orłow. - Nie - odparł Leskow, który odzyskał głos. - Są czyści. - Znakomicie. Panie Cooper, panie Kilkenny - jeżeli zechcą panowie pójść za mną, może przejdziemy do interesów. Kilkenny wziął teczkę z miejsca, gdzie upuścił ją odźwierny, sprawdził, czy laptop jest nadal w jednym kawałku, zarzucił pasek na ramię i poszedł za Cooperem. Leskow szedł kilka kroków z tyłu, zraniony zarówno na ciele, jak i na duszy. - Co ty do diabła sobie myślisz? - szepnął Cooper.
- Robiłem rozpoznanie, Bart - odpowiedział szeptem Nolan. Orłow poprowadził ich szerokim korytarzem, w którym ciągle jeszcze czuło się zapach świeżej farby i nowego dywanu. Kiedy weszli do jego gabinetu, Leskow wszedł ostatni, zamknął wielkie drzwi i zajął pozycję obok nich. - Panowie, zanim zaczniemy - powiedział Orłow, przyjmując rolę znakomitego gospodarza. - Chciałbym przedstawić Oksanę Zoszczenko, mojego doradcę do spraw naukowych. - Dobry wieczór panom - powiedziała Zoszczenko z profesjonalną obojętnością. - Proszę siadać - powiedział Orłow i wskazał na szeroką sofę. Amerykanie usiedli plecami do Leskowa, Orłow i Zoszczenko zajęli miejsca na wyściełanych krzesłach z czasów Ludwika XV. Cooper lekko odchrząknął. - Nasza obecność tutaj jest oznaką dobrej woli. Teraz czas na podobny gest z pańskiej strony. Orłow skinął głową i wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki cienki notesik. Szybko przerzucił kartki, aż znalazł to, czego szukał, po czym wybrał numer na stojącym na stoliku obok niego telefonie głośnomówiącym. Z głośnika doleciało terkotanie dalekiego telefonu, słuchawkę podniesiono po dwóch dzwonkach. - Tak? - odezwał się basowy głos. - Tu Orłow. Daj kobiety. Na chwilę zapadła cisza, po czym na linii odezwała się Kelsey Newton. - Halo? Nolan? - To ja, Kelsey. Jak się czujecie? - Dobrze. Nic złego nam nie zrobili. - To świetnie. Wytrzymaj jeszcze trochę, niedługo będzie po wszystkim. Możesz dać mi Elli? - Oczywiście. - Halo, Nolan! - Cześć, Elli. Miło cię słyszeć. Chciałem tylko sprawdzić, czy nic wam nie jest. - Poza tym że jest za gorąco i wilgotno, czuję się nieźle. - To dobrze, wkrótce się zobaczymy. - Zadowolony? - spytał Orłow. - Co z ich zwolnieniem? - spytał Cooper. - Kiedy stwierdzę, że umiecie odszyfrować notesy, kobiety zostaną zwolnione.
- Nolan, pokaż mu. Kilkenny wyjął laptopa z teczki i postawił go na wypolerowanym owalnym blacie stolika do kawy, który stał przed nim. Komputer szybko uruchomił odpowiednie programy. - Pokażę panu algorytm, który Wolff stworzył do zaszyfrowania wyników swoich badań - oznajmił Kilkenny. - Zapisał go na wklejce każdego notesu. Otworzył plik tekstowy, przedstawiający skomplikowaną formułę matematyczną, po czym odwrócił laptop tak, by Orłow i Zoszczenko mogli widzieć ekran. To, co zobaczyli, zaskoczyło oboje. - Jeśli się państwo dziwicie, to powiem, że jest to algorytm stworzony do pracy na komputerze kwantowym. - Nie ma czegoś takiego - sceptycznie powiedziała Zoszczenko. - Jeszcze nie. Obliczenia Wolffa są prawidłowe, choć trudne do powtórzenia w rozumieniu konwencjonalnym. Kiedy szyfrował notesy, używał jednak tego algorytmu i całą pracę wykonywał w głowie. Przetworzyliśmy algorytm, by mógł go wykorzystywać typowy komputer. Orłow skrzywił się, szukając w tym, czego po prostu nie rozumiał, jakiejś pułapki. - A co z kluczem? Gdzie pierścionek? - Czeka w bezpiecznym miejscu na swojego właściciela. Nie potrzebuje pan jednak pierścionka, a jedynie inskrypcji z niego Kilkenny otworzył inny plik i pokazał klucz Wolffa - którą wbudowałem w program deszyfrujący. - Cooper powiedział, że odszyfrował pan część tekstu z notesów. - Zgadza się. - Proszę mi to pokazać. Kilkenny wyjął z teczki sześć tekturowych teczek i podał je Orłowowi. - Oto kilka stron z pierwszego notesu. Każda teczka zawiera kopię oryginalnej strony oraz odszyfrowaną wersję tekstu. Orłow otworzył pierwszą teczkę i ujrzał laserowy wydruk strony z notesu Wolffa. Kiedy odwrócił kartkę, odkrył fragment opisu badań Wolffa w zrozumiałym tekście. - Po niemiecku? - zdziwił się. - Wolff był Niemcem. Nie mieliśmy czasu, by wiele przetłumaczyć, ale wystarczy, by mieć pewność, że to nie bełkot. - Powiedz, co o tym sądzisz, Oksano? - powiedział Orłow i podał jej pierwszą teczkę. Zoszczenko przestudiowała dokument, tłumacząc sobie w myśli
tekst na rosyjski. Czytała w ciszy przez dziesięć minut, dopiero po tym uniosła wzrok znad kartki. - Wiktorze, muszę przyznać, że nic z tego nie rozumiem. - Czyli to fałszerstwo? - Niekoniecznie. Wygląda na oryginał, tyle że poziom naukowy przekracza moje możliwości. Potrzebujemy eksperta z tej dziedziny. - Awakum? - Tak. Orłow przez chwilę się zastanawiał. - Dymitrze, przyprowadź Awakum. Leskow skinął głową i powiedział coś do mikrofonu, który miał przy ustach. Po kilku minutach otworzył drzwi i do gabinetu weszła kobieta z długimi, falującymi czarnymi włosami. Jej ubranie było wygniecione, jakby w nim spała. Ciemne kręgi pod oczami wskazywały jednak na to, że ostatnio wcale nie sypiała. - Proszę podejść, pani doktor - rozkazał Orłow. Awakum podeszła na sztywnych nogach. Kiedy się zbliżyła, Orłow dał jej znak, że ma usiąść na krześle po jego prawej stronie. Zrobiła, jak jej kazano. - Chciałbym usłyszeć pani opinię w pewnej sprawie, pani doktor. Podał jej jedną z teczek. Otworzyła ją i popatrzyła na pierwszą stronę. - To strona z notesów - powiedziała. - Tak. Proszę spojrzeć na drugą stronę i powiedzieć, co pani o tym sądzi. Awakum odwróciła kartkę i zaczęła czytać. Nie odzywała się, ale Kilkenny bez trudu odczytywał język jej ciała. Jej oczy nieco się rozszerzyły - jakby mogło to pozwolić na szybsze wchłanianie informacji przez jej umysł. - Boże drogi... - powiedziała w końcu. - Jest tego więcej? - Oczywiście. Co pani sądzi? - spytał Orłow. - Uważa pani, że jest to prawdziwy tekst z notesów? - Tak - odpowiedziała Awakum. Kilkenny wyraźnie widział, że przeczytanie tego, co jej pokazano, nieco ożywiło tę pokonaną kobietę. - Chciałaby pani zobaczyć, jak to zrobiłem? - zwrócił się bezpośrednio do Awakum. - Proszę. Kilkenny pokazał jej oryginalne równanie, po czym krótko opisał, w jaki sposób razem z Grinem przetworzyli algorytm kwantowy Wolffa, by dało się go zastosować w zwykłym komputerze.
- W jaki sposób zasymulowaliście w waszym programie zasadę superpozycji? - Nie zrobiliśmy tego - przyznał Kilkenny. - Ominęliśmy to całkowicie. Przetłumaczyliśmy równanie Wolffa z języka kwantowego na coś, z czym mogliśmy pracować. Nie jest to oczywiście tak eleganckie jak jego kod i prawdopodobnie nie tak szybkie, ale działa. - Mogę zobaczyć resztę? Orłow podał jej pozostałe teczki, które zaczęła zachłannie przeglądać. - Rozkodowanie każdej strony zajmuje od pół godziny do trzech kwadransów - wyjaśnił Kilkenny. - To zależy od tego, ile jest na niej tekstu. Orłow czekał, aż Awakum zamknie ostatnią teczkę. - Jaka jest pani opinia, Laro? - Ci ludzie umieją odszyfrowywać ten tekst. - Dziękuję. To wszystko. - Orłow popatrzył na Leskowa. - Dymitrze, odprowadź panią doktor do jej laboratorium. Kiedy Awakum odeszła, Cooper oparł się wygodnie i skrzyżował nogi. - Zadowoleni? - Ja tak, Wiktorze - odparła Zoszczenko. - Ja też. - Orłow pochylił się i wcisnął na telefonie klawisz powtarzania ostatniego numeru. Tym razem mężczyzna z basowym głosem odebrał po jednym dzwonku. - Josif, uwolnij naszych gości. - Dobrze, Wiktorze Iwanowiczu. Orłow wcisnął klawisz i zakończył rozmowę. - Świetnie - stwierdził Cooper. - Teraz ustalmy resztę. W zamian za program deszyfrujący Kilkenny'ego, chcemy nie tylko zwolnienia kobiet, ale pańskiego słowa, że na tym sprawa zostanie zakończona. - Co ma pan na myśli? - To, że skończą się pańskie napady na nas. Obiecanie tego nie powinno przyjść panu z trudem, ponieważ już ma pan wszystko, czego chce. - Jeżeli pańscy ludzie, którzy podsłuchują Sandstroma, informują pana na bieżąco - dodał Kilkenny - powinien pan wiedzieć, że zanim wróci on na tyle do zdrowia, by znów zacząć pracować, minie wiele czasu. Nie ma na świecie nikogo, kto mógłby pana teraz dogonić. Orłow z zadowolenie uśmiechnął się, słysząc ocenę Coopera i Kilkenny'ego. - Kiedy wyjdziemy stąd, sprawa zostanie zakończona, zgoda? Orłow chwilę zastanawiał się, ważąc tę decyzję jak każdą inną.
- Zgoda. - To świetnie. Jako kolejny znak dobrej woli, podczas gdy będziemy czekali na uwolnienie kobiet, chciałbym zaoferować pomoc Kilkenny'ego przy odszyfrowaniu kolejnych stron notesów Wolffa. Jeśli ma pan ochotę, możemy przekazać pani doktor... - Cooper zawahał się, jakby nie mógł przypomnieć sobie nazwiska - ... Awakum, jak używać tego programu. - To jest do przyjęcia. Dymitrze, zaprowadź pana Kilkenny'ego do laboratorium Awakum.
Rozdział 58 31 lipca Moskwa ilkenny poszedł za Leskowem w głąb budynku. Prowizoryczne ściany z nieotynkowanych ścianek gipsowo-kartonowych zamykały duże przestrzenie obiektu, który intensywnie odnawiano, a w regularnych odstępach na sufitach znajdowały się półkule o lustrzanej powierzchni, w których umieszczono kamery obserwacyjne. Ochroniarz zaprowadził Kilkenny'ego na górę, do zamkniętej hali, podzielonej na duże laboratorium - obecnie puste - i szereg biur. Na rzędzie skrzyń, stojących pod ścianami przyszłego laboratorium, były jeszcze nalepki, przyklejone w czerwcu przez Sandstroma. Leskow wskazał na pierwsze drzwi, po czym odwrócił się i odszedł. Strażnik Awakum otworzył drzwi i dał Kilkenny'emu znak, by wszedł. Awakum zignorowała przybycie gościa. - Witam - zaczął Kilkenny przyjaznym tonem. Strażnik zamknął za nim drzwi. - Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Nazywam się Nolan Kilkenny. - Kilkenny? - Uniosła głowę znad biurka. - To do pana wysłałam wiadomość? - Tak, i chciałbym za to podziękować. - Za co? Nic to nie dało i jestem teraz więźniem. - Pomogło mi ustalić, kto jest odpowiedzialny za atak na Sandstroma, a także za porwanie dwóch kobiet, z których jedna szczególnie wiele dla mnie znaczy. Awakum uśmiechnęła się słabo na myśl, że Kilkenny przejechał pół świata po to, aby uwolnić kobietę, którą kocha. Przez tak wiele lat
K
izolacji nikt nie zrobił tego dla niej. - Dlaczego Orłow pana tu przysłał? - Mam nauczyć panią, jak odszyfrować treść notesów, które nam ukradł. - Nie chciałabym, by dowiedział się, co w nich jest - powiedziała z westchnieniem. - Nie zasługuje na to. - Zgadzam się z panią w zupełności, ale chyba żadne z nas nie ma w tej sprawie wielkiego wyboru. - Zrobię panu trochę miejsca. Kilkenny pomógł jej przenieść kilka stert wydruków komputerowych na podłogę, po czym przysunął drugie krzesło, by mogli siedzieć po tej samej stronie długiego biurka. Otworzył teczkę, postawił na biurku laptopa i połączył oba komputery szarym kablem. Włączył laptopa. - Czy pliki graficzne z notesów są w pani komputerze? - Nie, trzymają je w jednym z serwerów w głównym budynku firmy w Moskwie. - Ma pani do nich dostęp? - Częściowy. Tylko w zakresie ściśle związanym z moją pracą, bez możliwości wyjścia na zewnątrz. - To nie będzie nam potrzebne. Jest pani zalogowana do sieci? - Tak. - No to do roboty. Po szeregu kliknięć myszą i uderzeń w klawisze, Kilkenny otworzył na swoim ekranie okno. Zanim zdążył wyłączyć głos, z głośników laptopa doleciał dźwięk wybierania numeru telefonicznego. - Co to było? - Nic wielkiego, taki mały program komunikacyjny. Laptop skończył w ciszy wybierać żądany przez Kilkenny'ego numer, nawiązując komunikację satelitarną między modemem komputera a centralą sieci MARC w Ann Arbor. Sieć MARC odpowiedziała i komputery uścisnęły sobie elektronicznie dłonie - wymieniły protokoły komunikacyjne, weryfikując, że będą mogły bez trudu wymieniać informacje. Kiedy urządzenia się zsynchronizowały, okno wypełniło logo sieci MARC i zażądało od Kilkenny'ego jego nazwy użytkownika i hasła. Wpisał żądane informacje i zalogował się do sieci MARC. Na górze okna pojawiła się wiadomość. Nolan, jesteś gotów do tańca?
Kilkenny uśmiechnął się. Wpisał: MOŻESZ SIĘ ZAŁOŻYĆ.
Kilkenny wiedział, że Grin przygotował Spydera do ataku na sieć Orłowa. Okno było teraz puste. Kilkenny zmniejszył je do ikony ponieważ Spyder dbał o utrzymanie kontaktu między komputerami, nie było sensu marnować czasu, pokazując ze szczegółami, co robi. - Pozwólmy naszym komputerom trochę ze sobą porozmawiać i zajmijmy się odszyfrowaniem dalszych stron z notesów Wolffa. Z innego okna Kilkenny wszedł do komputera Awakum i przekopiował do siebie jeden z zeskanowanych plików, które skradziono pięć dni wcześniej. Uaktywnił program deszyfrujący i wybrał plik graficzny, który zamierzał opracowywać. - Więcej nie trzeba - wyjaśnił. - Wystarczy określić element i kazać mojemu programowi go odszyfrować. Awakum przyglądała się z zainteresowaniem, jak komputer powoli, litera po literze, tłumaczy bloki nic niemówiących znaków w myśli nieżyjącego od dawna fizyka. Kilkenny opadł plecami na oparcie. - Mogę zadać pani pytanie? - Oczywiście. - W gabinecie Orłowa, kiedy czytała pani strony, które odszyfrowaliśmy, czego się pani dowiedziała? - Nie czytał pan tego? - Właściwie to nie. Nie znam zbyt dobrze niemieckiego, jeszcze mniej rozumiem z fizyki kwantowej. Zakładam, że pani zna się dobrze na jednym i na drugim. Awakum uśmiechnęła się i odwróciła głowę, zażenowana komplementem i jego zainteresowaniem. - Praca pańskiego kolegi, Teda Sandstroma, jest znakomita powiedziała. - Swoimi eksperymentami dokonał zadziwiającego postępu w rozwoju wiedzy, a jego odkrycie może wiele zmienić. Z tego, co udało mi się zrozumieć z pracy Wolffa, uważam, że odkrył teorie, które mogły otworzyć całkiem nowe spojrzenie na fizyczny wszechświat.
Rozdział 59 31 lipca Ann Arbor, stan Michigan
W
porządku, weszliśmy! - oznajmił Grin, kiedy Spyder uzyskał kontrolę nad siecią komputerową VIO FinProm. W centrum
komputerowym MARC Mosley wyszedł z biura Grina, służącego za bazę operacji, i podszedł do półkolistej konsolety, gdzie siedział otoczony klawiaturami i monitorami Grin. - Co się dzieje? - spytał Mosley. - Nolan właśnie otworzył furtkę do sieci Orłowa. Nasz Spyder wskoczył do środka i przejął kontrolę nad zabezpieczeniami sieci. W tej właśnie chwili powinien zacząć wydawać nowe loginy i hasła dla paru moich przyjaciół, którzy dziś nam pomogą. Nowe loginy zapewnią im nieograniczony dostęp do wszystkich części sieci Orłowa i kontrolę nad nimi. Przywileje wszystkich innych użytkowników tej sieci zostaną zredukowane do statusu „tylko do odczytu”. Okno pokazujące działania Spydera pokazało szereg nowych tożsamości użytkowników oraz fakt wysłania przez tych nowych użytkowników e-maili. Jeden z monitorów na konsolecie Grina oznajmił: MASZ NOWĄ POCZTĘ. Grin odczytał wiadomość i zapisał swoją nową tożsamość i hasło. Przeszedł do innego okna na ekranie i wpisał informację do okna żądającego podania nazwy użytkownika i hasła. - Cal, jestem w systemie księgowym FinPromu. Trzeci monitor na konsolecie Grina zaczął się wypełniać tekstem zgłaszali się najbliżsi przyjaciele-hakerzy. Grin zaczął studiować postępy swojego oddziału. - Jazz jest w firmie naftowej Orłowa, a Hemmy mówi, że dokopał się do materiałów telewizyjnych. Zasuwaj! Dredd trzyma za jaja statki VIO. Ojej... Surfgrape - kłaniam się przed twą wielkością. - Co zrobił? - spytał Cal. - Zrobiła. Chwała niech będzie jej sercu - właśnie włamała się do szwajcarskich kont Orłowa i kopiuje historię jego transakcji z minionych dziesięciu lat. Na bieżąco zamraża konta. VIO FinProm znalazła się w świecie cierpienia. - Przeraża mnie mimo wszystko, że istnieją ludzie, którzy umieją coś takiego zrobić. - Pewnie, ale czy nie cieszysz się, że jesteśmy po waszej stronie? Lećcie, kochani, lećcie! - zawołał z podnieceniem Grin, kiedy pojawiły się uaktualnione informacje o ataku na imperium finansowe Orłowa.
Rozdział 60 31 lipca Zatoka Saginaw, stan Michigan awson dumał nad zbiorem map i zdjęć satelitarnych, rozłożonych na stole mapowym „Sharon S”. Zrobione zmywalnym flamastrem notatki wskazywały pozycje jego ludzi wokół odległej chaty myśliwskiej. Dwadzieścia minut temu Anioł złożył raport „nogi suche”, informując o przejściu z fazy podwodnej do lądowej. Wszystko wskazywało na to, że ciche przybycie oddziału rzeką Rifle nie zostało zauważone przez Tango. Kiedy znaleźli się na brzegu, SEALs odłączyli maski od aparatów oddechowych. Obrotowy zawór zamykał podwójne przewody, zapobiegając jakiemukolwiek zanieczyszczeniu filtra wyłapującego dwutlenek węgla. Anioł dotarł do chaty w wodzie, głębokiej od kolan do pasa. Z raportu wynikało, że zajął pozycje wzdłuż wzniesionego brzegu na wschód od chaty. Telefon satelitarny Dawsona, który leżał na rogu stołu, cicho zaterkotał. - Dawson. - Admirale, tu Grin. Mam Nolana na linii. - Świetnie. Wszystko poszło dobrze? - Tak, połączenie jest czyste i mamy dostęp do wszystkich towarów. Robią wrażenie, że chcą puścić Kelsey i Elli? - Nie - odparł Dawson z niemal absolutną pewnością. Grin przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. - Życzę szczęścia, admirale - powiedział w końcu. - Dziękuję - odparł Dawson i rozłączył się. Znów popatrzył na mapy. Chata znajdowała się blisko brzegu zatoki, na małym wzniesieniu otoczonym ziemnym wałem. Za wałem było rozlewisko, porośnięte rzadko drzewami - idealne miejsce do polowania na migrujące gęsi i kaczki. Bóg, dwuosobowy zespół snajperski, dotarł pod chatę na piechotę spod sąsiedniego Lasu Państwowego Ogemaw. Ze znajdującego się jakieś dwa kilometry od chaty wzgórza - pomiędzy nim a domem była szeroka przestrzeń, porośnięta jedynie niskimi krzewami i trawami mieli doskonały widok na północną i zachodnią ścianę rustykalnego, parterowego budynku. - Niebo do Boga - wezwał Dawson.
D
- Tu Bóg. Słyszę cię, Niebo. - Podaj status Halo. - Halo bez zmian. Powtarzam: Halo bez zmian. Ze swego punktu obserwacyjnego snajperzy doskonale widzieli Kelsey i Elli. Obie kobiety znajdowały się w narożnym pokoju, u zbiegu ścian północnej i zachodniej, i gdyby podjęto przeciwko nim jakiekolwiek kroki, Bóg mógł je natychmiast uniemożliwić. Status „bez zmian” oznaczał, że nie zrobiono nic, aby uwolnić kobiety albo zrobić im krzywdę. Zdaniem Dawsona minęło dość czasu, by mieć całkowitą pewność, że zakładniczki nie zostaną zwolnione. - Podaj status Tango. - Widzę pięć - dwa plus trzy - odparł snajper, informując, że trzech ludzi jest w środku, z zakładniczkami, a dwóch na zewnątrz i patroluje teren. - Zrozumiałem, Bóg. Niebo do Anioła. - Tu Anioł - odezwał się Edwards. - Słyszę cię, Niebo. - Halo bez zmian. Potwierdzona liczba Tango pięć. Trzy plus dwa. Masz zielone światło. - Zrozumiałem: zielone światło. Anioł koniec. Dawson uniósł wzrok znad map i wyjrzał na zewnątrz przez okno na mostku. Przez gęste, pełne wilgoci powietrze nie było widać brzegu, a jedynie zielonobrązowy, niewyraźny kontur. Gdzieś we mgle poruszali się jego ludzie.
Rozdział 61 31 lipca Rzeka Pine, stan Michigan eszcze kilka dni temu byłem w ramionach pięknej kobiety w Moskwie, pomyślał Dima i splunął na ziemię. A teraz tkwię w zapomnianym przez Boga bagnie. Zeszłej soboty przeleciał z innym żołnierzem - Ilją - pół świata, do Kanady, po czym przewieziono go przez most Blue Water do stanu Michigan. Teraz patrolował teren wokół domku na bagnie, równocześnie pozbywając się skumulowanych efektów naddźwiękowego przelotu nad oceanem i kaca. Dima machnął ręką na kolejną chmarę niezniszczalnych komarów, które wykańczały go od kilku dni. Kiedy podrapał się w kark, w miejsce, gdzie ukąsił go jeden z bardziej zażartych owadów, zauważył
J
w oddali, na bagnie, błysk światła. Przyjrzał się niedużemu wzgórkowi, na którym błysnęło odbite od czegoś światło słoneczne, i po chwili dostrzegł kolejny błysk. Przykucnął przy wale ziemnym. Widywał tego typu mignięcia światła w Afganistanie i Czeczenii i zawsze były one skutkiem działania człowieka. - Josif! - powiedział do mikrofonu przy ustach. - Tak - zgłosił się Gruzin. - Tu Dima. Na pobliskim wzgórzu, na północny zachód od obozu, zobaczyłem błysk światła. Proszę o zgodę na zbadanie sytuacji. - Wyrażam zgodę. Nie schodź ze stanowiska, dopóki nie przyślę kogoś, kto cię zastąpi na posterunku. Josif wiedział, że odbicie światła, które widział Dima, to prawdopodobnie nic ważnego, jednak zignorowanie podczas misji takiej jak ta nawet najmniejszego drobiazgu było proszeniem się o kłopoty. - Ilja, zajmij miejsce Dimy. Ilja wstał z pradawnej kanapy, zarzucił na ramię pistolet maszynowy i wyszedł frontowymi drzwiami. Kiedy zbliżał się do północno-zachodniego narożnika chaty, Dima machnął mu ręką i przelazł przez wał ziemny. - Hej, Gorski - spokojnie powiedział Ahsan. - Wydaje mi się, że ktoś zauważył twoją lunetkę. Leżący pod lekką płachtą kamuflującą Gorski odsunął głowę od okulara lunetki na swoim karabinie wyborowym i skontrolował przestrzeń przed sobą. Choć byli jednostką dwuosobową, powszechnie zwano ich Bogiem, ponieważ mogli spaść z nieba jak piorun. - Widzę go, na dziesiątej - powiedział Gorski. „Godzinę dwunastą” wyznaczała długa lufa jego zmontowanego na specjalne zamówienie karabinu kaliber 50. - No, wezwał kogoś na zastępstwo, po czym poszedł między drzewa. Będę go miał na oku. Chciałem tylko, żebyś podniósł głowę do góry. - Doceniam twoją troskę. Gorski miał karabin wycelowany w okno pokoju, gdzie przetrzymywano zakładniczki. Sprawdził ustawienia urządzenia celowniczego, upewniając się, że ma dobrze ustalone poprawki ze względu na wiatr i odległość. Zaskrzeczała słuchawka w jego uchu.
- Anioł do Boga - ruszamy się. - Słyszę cię, Anioł - odparł Gorski. Gorski pociągnął za spust, aż cicho kliknął - „zaskoczył” na miejsce. Pokonanie pierwszego oporu spustu wymagało największej części energii, koniecznej do wystrzelenia z tej broni, ale gwarantowało, że za drugim, lekkim pociągnięciem, broń nie „zerwie”. Przy tej odległości nawet najmniejsze drgnięcie lufy mogło spowodować, że pocisk przeleci daleko od celu. O śmierci albo życiu mogło zadecydować kilka niutonów siły przyłożonej do spustu. Edwards znakiem ręki uruchomił Anioła. Oddział podzielił się na dwie grupy - pierwsza składała się z Edwardsa, Rodrigueza, Hepburna i Gilgallona, druga z Gatesa, Detmera i Darvasa. Kiedy grupa Edwardsa przepełzła przez wał i zaczęła zbliżać się do chaty, Gates wycelował w tango, patrolującego w pobliżu miejsca, gdzie szli SEALs. Z lufy szacownego Colta Government 1911 Al kaliber .45 wyleciały dwa błyski i dwa razy po 15 gram ołowiu wyrwało w czole tango dziurę wielkości półdolarówki. Głowę mężczyzny szarpnęło do tyłu, za głową podążyła reszta ciała i z głuchym tąpnięciem człowiek padł na ziemię. Szybę okna jednego z pokojów z tyłu chaty roztrzaskała seria z broni maszynowej. Detmer odpowiedział salwą z karabinu maszynowego kaliber 50, szarpiąc starzejące się deski, którymi obita była chata i wyrywając oba skrzydła okna. Ubezpieczana ogniem Detmera grupa Edwardsa dotarła do tylnych drzwi. Rodriguez kopnął je z taką siłą, że wyrwał zamek z framugi. Edwards rzucił do środka granat błyskowo-hukowy. SEALs zasłonili oczy a granat eksplodował, tak intensywnie oślepiając i ogłuszając niemal wszystkie osoby w chacie, że przez jakiś czas ich zmysły były wyłączone. Komandosi wpadli do wypełnionej dymem chaty, a każdy koncentrował uwagę i kierował lufę broni na mały wycinek przestrzeni przed sobą. Nakładające się na siebie brzegami wycinki były strefą ognia każdego z żołnierzy i każdy był odpowiedzialny za to, co dzieje się w jego strefie śmierci. Główny pokój był pusty. Edwards dał znak Gilgallonowi i Hepburnowi, by sprawdzili pokoje po jednej stronie, podczas gdy on z Rodriguezem miał się zająć drugą stroną domu. Josif właśnie zapiął spodnie po tym, jak sobie ulżył, kiedy usłyszał, że Misza strzela z sypialni od tyłu, a tylne drzwi pękają i wpadają do środka.
- Kurwa! - zaklął, kiedy dotarło do niego, że zostali zaatakowani. Wyciągnął z kabury pod pachą pistolet i zaczął powoli liczyć, czekając na nieuniknioną eksplozję granatu hukowo-błyskowego urządzenia, którego sam nieraz używał w celu unieruchomienia ludzi, których miał przechwycić, ale nie zabić. Minęły trzy długie sekundy, po czym cała drewniana chata zatrzęsła się od huku. Odgłos jeszcze odbijał się echem od ścian, a Josif już wyskoczył z łazienki, przebiegł krótkim korytarzykiem i wpadł do sypialni, gdzie trzymano zakładniczki. Obie przywiązane do krzeseł kobiety były przerażone, ale ogłuszająca eksplozja najwyraźniej nic złego im nie zrobiła. Josif szybko się rozejrzał - w środku nie było żadnego z atakujących. Bez wahania uniósł pistolet i wycelował go w Elli. Gorski widział, jak drzwi sypialni, gdzie trzymano obie Halo, gwałtownie się otwierają, po czym wpada do niej smagły, czarnowłosy tango. Trzymając pistolet oburącz na wysokości piersi, mężczyzna rozejrzał się wokół, po czym skierował broń na jedną z Halo. Gorski pociągnął spust. Z miłym dla ucha trzaśnięciem, pocisk kaliber 50, wyprysnął z lufy, pchany supergorącymi gazami. Duża część tego, co jeszcze przed chwilą było głową Josifa, rozprysnęła się o ścianę jako chmura kawałeczków kości i miękkiej materii. Kiedy pocisk z broni Gorskiego trafił w cel, lufa pistoletu, z którego Josif celował prosto w twarz Elli, skoczyła do góry. Przeznaczony dla Elli pocisk lekko drasnął czubek jej głowy, przecinając cienką skórę. Kiedy pistolet Josifa wystrzelił, Elli upadła do tyłu i krzesło, do którego była przywiązana, oparło się o łóżko. Niemal pozbawione głowy ciało Josifa padło na bok, jakby rzuciła je ku drzwiom niewidzialna ręka. - Elli! - krzyknęła Kelsey, kiedy starsza pani opadła na pochylonym krześle. Z rany zaczęła się sączyć krew, barwiąc siwe włosy jasnokarmazynowym połyskiem. Rodriguez dostrzegł w holu jakiś ruch - ktoś przebiegł z pokoju po jednej stronie korytarza do pokoju naprzeciwko, gdzie były zakładniczki. Podniósł palec, dając znak Edwardsowi, że widział przynajmniej jednego tango. Mając do osłony Rodrigueza, Edwards przesunął się w głąb korytarza, po czym zajął pozycję osłaniającą, a Rodriguez, robiąc żabi skok, minął go i stanął tuż przy drzwiach sypialni. Ze środka doleciał głośny trzask i z otwartych drzwi trysnęła chmura krwi.
- Bóg, to ty? - spytał Edwards do mikrofonu. - Potwierdzam, Anioł. Tango z Halo na ziemi - odparł Gorski, po czym zarepetował i wprowadził kolejny nabój do komory. Tango, który przejął od kolegi patrolowanie obrzeża terenu, biegł teraz do chaty. Gorski umieścił środek krzyżujących się linii w lunetce na jego potylicy i strzelił. Kiedy chmura gazu wylatującego z lufy zasłoniła Gorskiemu widok, ukazywany przez przyrządy celownicze obraz na chwilę się rozmył. Wyraźnie jednak widział, że tango pada zwinięty na ziemię. Nie żył. - Tango przed chatą na ziemi - oświadczył obojętnie jak chirurg, który usuwa nowotwór. Rodriguez i Edwards stanęli naraz w drzwiach sypialni i szybko się rozejrzeli. Edwards zrobił krok na bok i oparł się plecami o ścianę, po czym ruszył ku rogowi pokoju, by zajrzeć za łóżko. - Czysto! - krzyknął po chwili. Rodriguez schował pistolet do kabury, przeszedł nad martwym tango i podszedł do Elli. Przyłożył dwa palce do jej szyi. - Żyje - poinformował Edwardsa. - Jeden Tango na ziemi. Jedna Halo ranna - ogłosił Edwards. - Jeden Tango na ziemi i u nas. Czysto - odpowiedział Hepburn. Sanitariusz w drodze. Rodriguez jeszcze przecinał więzy Elli, kiedy zjawił się Gilgallon. Obaj komandosi ostrożnie podnieśli nieprzytomną Elli z krzesła i położyli ją na łóżku. Edwards kilkoma cięciami noża uwolnił Kelsey. Gilgallon sprawdził oczy Elli - jedno i drugie reagowało na światło. Następnie obejrzał ranę na jej głowie. - Nic jej nie będzie? - spytała Kelsey. - Rana jest powierzchowna, powinna się zagoić, zostawiając niewielką bliznę. Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości. Sanitariusz otworzył następnie paczuszkę soli trzeźwiących i podstawił ją Elli pod nos - natychmiast otworzyła oczy. - Vat?! Co się... - powiedziała, szukając słów. - Spokojnie, proszę pani - powiedział Gilgallon. - Mocno panią drapnęło, ale nic pani nie będzie. Proszę się rozluźnić i pozwolić się opatrzyć. - Cztery Tango na ziemi - zgłosił Edwards. - Ktoś wie, gdzie jest piąty? Dima powoli przebijał się przez głębokie do kostek błocko, kiedy
zarówno z chaty, jak i ze wzgórza doleciał go odgłos wystrzałów. Wybuch roztrzaskał kilka okien w głównym salonie chaty, po czym na zewnątrz wyleciała chmura gęstego, białego dymu. Za chwilę był świadkiem, jak bieg Ilji się skończył, kiedy wystrzelony przez znakomitego snajpera pocisk praktycznie pozbawił go głowy. - Job twoju mat' - mruknął pod nosem. Przekleństwo pasowało zarówno do jego nastroju, jak i do sytuacji. Trzech ludzi, ubranych od stóp do głów na czarno, weszło na wał i szybko rozejrzało się po okolicy. Wszystko wskazywało na to, że koledzy Dimy przestali stawiać opór. Dima przykucnął w wodzie. Jeśli uda mi się pozostać niezauważonym, może ujdę stąd z życiem.... myślał. Kątem oka zobaczył po prawej stronie jakiś ruch. Odwrócił się akurat w chwili, gdy z wody wstał szczupły mężczyzna i skierował na niego lufę karabinka szturmowego HK MP5. Nim zdążył przemieścić w bok swoją broń, Ahsan przebił mu pierś dwoma podwójnymi strzałami. Choć trafiony, Dima obracał się dalej, na prawej stopie, by po chwili wpaść pod wodę. - Tango pięć na ziemi - zgłosił Ahsan, patrząc, jak jego przeciwnik wali się z pluskiem w płytką wodę. Gates schował pistolet do kabury i wrócił do sypialni, gdzie kilka ostatnich dni spędziły Kelsey i Elli. - Max? - spytała zdziwiona Kelsey. - Co ty tu robisz? - U.S. Navy SEALs do pani usług - odparł Gates. - Pozdrowienia od kontradmirała Jacka Dawsona. - Nolan jest z wami? - Nie, ale nie dlatego, że nie chciał. Wszyscy chłopcy, którzy tu są - poza porucznikiem Edwardsem - służyli z Nolanem. Obiecaliśmy mu, że odbijemy panią i panią Vital całe i zdrowe. Nic pani nie jest? - Poza kilkoma otarciami od liny na nadgarstkach i kostkach, jestem nienaruszona. - Nasz sanitariusz twierdzi, że Elli też wyzdrowieje, ma tylko powierzchową ranę głowy. - Szefie! - zawołał Edwards. - Mamy wszystkich pięciu! - Hurra! - Hepburn, złóż Niebu raport sytuacyjny. Stojący na mostku „Sharon S” Dawson przyjął wieści z mieszaniną dumy i ulgi.
- Brawo Zulu, Anioł. Niebo koniec - powiedział, przyjmując raport. - Co jest, admirale? - z niepokojem spytał Martin. - Wieści są generalnie dobre. Kelsey jest cała, Elli odniosła drobne rany. Sanitariusz ją opatruje, jak najszybciej przekażemy ją lekarzowi. Nasi ludzie zdjęli wszystkich tango i żadnemu nic się nie stało. - Chce pan, bym podpłynął bliżej brzegu? - spytał Harsen Smith. - Byłoby miło. Dawson wziął do ręki telefon satelitarny i połączył się z Grinem w MARC. Grin podniósł słuchawkę, zanim przebrzmiał pierwszy dzwonek. - Tu Grin. - Dawson. Uwolniliśmy zakładniczki. Przekaż dalej. - Z przyjemnością, admirale. - Mosley, uwolnili zakładniczki! - wrzasnął Grin, odkładając słuchawkę. - Kelsey i Elli nic się nie stało. - Wspaniale! Skontaktuję się z Rosjanami. Zawiadom Nolana. - Właśnie do niego piszę.
Rozdział 62 31 lipca Moskwa ooper siedział cierpliwie w gabinecie Orłowa. Po zawarciu porozumienia i wyjściu Kilkenny'ego nie pozostało mu wiele poza czekaniem. Przez całe dwadzieścia minut od wyjścia Nolana Leskow stał bez ruchu przy drzwiach, rozpraszany jedynie raportami strażników, patrolujących teren wokół budynku, które słyszał w słuchawce. Za każdym razem, kiedy ktoś się zgłaszał, zakrywał ucho ze słuchawką dłonią i pochylał głowę lekko na bok. Nawyk ten pozostał mu po latach uczestniczenia w walce. Zadzwonił telefon na biurku Orłowa i właściciel go odebrał. Cooper obserwował go w nadziei, że zachowanie Rosjanina pozwoli mu domyślić się, o czym mowa. Orłow zmarszczył czoło, jakby ktoś naciskając z zewnątrz, próbował zatrzymać myśli wewnątrz jego głowy. Niezależnie od tego, jak brzmiały wiadomości, było jasne, że
C
Orłow ich się nie spodziewał. Rosjanin przekrzywił głowę, by zablokować słuchawkę między podbródkiem a obojczykiem, po czym popatrzył na ekran komputera stojącego na kredensie za jego biurkiem. Wcisnął klawisz z taką siłą że rozległ się głośny trzask. - Oksana! - rzucił, nie odwracając się od ekranu. Zoszczenko wstała i szybko do niego podeszła. Orłow wcisnął kilka dalszych klawiszy - jego złość była coraz bardziej widoczna. Zaskoczony, popatrzył na Zoszczenko. W odpowiedzi pokręciła głową - nie wiedziała, co myśleć o tym, co widzi na ekranie. - Nie obchodzi mnie jak, ale przerwijcie to! - wrzasnął Orłow do słuchawki, po czym walnął nią o widełki. - Dymitrze! Zostaliśmy odcięci od naszych sieci komputerowych. Niech strażnik Awakum dowie się, co robi Kilkenny! Natychmiast! - Oczywiście - powiedział Leskow, po czym wydał odpowiedni rozkaz do mikrofonu przy ustach. - Co to jest? - spytała Awakum, kiedy w dolnym lewym rogu ekranu laptopa Kilkenny'ego zaczęło migać czerwone światełko. - Wiadomość. Kilkenny kliknął kursorem w światełko i na środku ekranu pojawiło się małe okno. Przesunęły się po nim dwie linijki tekstu. DOBRE WIADOMOŚCI: ZAKŁADNICZKI UWOLNIONE! ZŁE WIADOMOŚCI: KTOŚ ZAUWAŻYŁ NASZ WŁAM. TRZYMAJCIE SIĘ!
Kilkenny uśmiechnął się z ulgą. - Co to znaczy? - spytała przestraszona nagle Awakum. Kilkenny popatrzył na nią i widząc ogarniający ją strach, wziął ją za rękę. - Ta wiadomość oznacza, że dwójka dobrych ludzi jest teraz bezpieczna, a ludzie Orłowa zauważyli, że w ich komputerach dzieje się coś okropnie złego. Odwrócił się do laptopa i zamknął okno. W chwili, gdy zniknęło z ekranu, olbrzymi strażnik Awakum otworzył drzwi i wrzasnął coś po rosyjsku do Kilkenny'ego. - Nie rozumiem, co do mnie mówi - powiedział Nolan do Awakum, nie spuszczając oczu ze strażnika. - Chce wiedzieć, co ty, kurwa, wyprawiasz - powiedziała Awakum, tłumacząc dosłownie. - Niech mu pani powie, że rozszyfrowuję informacje dla jego
szefa. Kiedy Awakum przetłumaczyła odpowiedź, Kilkenny machnął ręką w stronę strażnika, by ten podszedł, i otwartymi dłońmi wskazał na ekran, by wyrazić, że tam właśnie powinien popatrzeć. Potężny strażnik obszedł biurko, by mieć lepszy widok. Pół ekranu pokazywało zakodowany tekst Wolffa, druga połowa - powoli rosnący szereg liter i znaków, matematycznych formuł i niemieckiego tekstu. Kiedy strażnik pochylił się, by dobrze przyjrzeć się tekstowi, Kilkenny wyciągnął ręce, chwycił dwie wielkie garści tłustych brązowych włosów wielkoluda i pociągnął w dół. Równocześnie zerwał się z krzesła, prawą nogę cofnął mocno do tyłu, po czym wbił kolano w twarz Rosjanina. Trafiony kopnięciem hiza geri mikrofon rozerwał strażnikowi kącik ust i wbił mu się w policzek, po czym oderwał się od pałąka ze słuchawkami. Z połamanego nosa i pokiereszowanych ust mężczyzny lała się krew. Strażnik stęknął, Kilkenny wykorzystał jednak jego oszołomienie, przechylił mu głowę na bok i szybkim ruchem szarpnął, jakby chciał odkręcić gigantyczny słój. Lekko zakrzywiony w szyi stos pacierzowy pękł - szarpnięcie było zbyt szybkie, by mięśnie szyi zdążyły się napiąć. - Zabił go pan? - Awakum zaparło dech. - Nie miałem wielkiego wyboru. Orłow wydał na nas wyrok. Kilkenny położył strażnika na podłodze, po czym obejrzał zranioną nogę. Dwa zęby wielkoluda przebiły się przez jego spodnie i tkwiły w kolanie. Awakum syknęła, widząc jak Kilkenny wyrywa dwa siekacze i wrzuca je do śmieci. - Niech się pani nie martwi, nic mi nie będzie. Mam nadzieję, że był szczepiony. Chwycił strażnika pod pachy, wywlókł go z gabinetu i położył na środku pustego laboratorium. - Dlaczego zabrał pan stąd ciało? Tam będzie doskonale widoczny. - Taką mam nadzieję. To mój strach na wróble - jeżeli jego kumple zobaczą go martwego, może zastanowią się dwa razy, zanim tu wejdą. Zdjął strażnikowi kaburę, przypiął ją sobie i szybko sprawdził broń. Obszukał strażnika i znalazł dwa zapasowe magazynki. - Wracajmy do pani gabinetu - powiedział, chowając magazynki do kieszeni. Kiedy znaleźli się w środku, dodał: - Chyba mogę to już zamknąć. - Zamknął program translatorski, wyłączył laptopa i scho-
wał go z powrotem do walizki. - Mogę zadać pani pytanie? - Oczywiście. - Dlaczego wysłała pani do mnie fragment wyników badań Sandstroma? - Jestem naukowcem, nie złodziejem. Chciałam znać prawdę. - Czasami prawda nie jest przyjemna, a lada chwila stanie się wręcz paskudna. - Popatrzył jej w oczy. - Proszę się trzymać blisko mnie, a może uda nam się ujść stąd z życiem.
Rozdział 63 31 lipca Moskwa aleko na zachodzie Moskwy, nad przedmieściami, pędził szary helikopter Mil Mi-38. Z rykiem przeleciał nad WDNCh, jak nazwano budynek Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, i przeciął Prospekt Mira. Pilot zmienił ustawienie sześciopłatowego wirnika, poprawił przepustnicę bliźniaczych turbin TVD-300 i sprawił, że maszyna zawisła nad płaskim dachem budynku VIO FinProm. Pchnięte uderzeniem powietrza we wszystkich kierunkach posypały się z dachu jakieś śmiecie. Szafirowa flaga, która tak dumnie nosiła dwugłowego złotego orła Wiktora Orłowa, łopotała szaleńczo w wywołanym przez łopaty wirnika wichrze - po chwili szwy, mocujące ją do masztu, porwały się i poszarpany znak firmowy runął na ulicę. Natychmiast po tym jak Mil wylądował na dachu, z obu stron kadłuba otworzyły się drzwi i zaczęli wyskakiwać uzbrojeni mężczyźni w strojach ninja. Wokół budynku nagle pojawiły się biało-niebieskie radiowozy moskiewskiej milicji, blokując Prospekt Mira i wszystkie ulice wokół budynku FinPromu. Podjechały dwie wielkie ciężarówki - każda do jednego końca budynku - i zaczęły wypluwać dwa kolejne zespoły oddziałów Alfa. Po kilkunastu sekundach do budynku przeniknęły trzy znakomicie skoordynowane, piętnastoosobowe grupy, ruszając na pilnujących terenu ochroniarzy.
D
W gabinecie Orłowa dudniło, jakby gdzieś w pobliżu waliły pioruny. - Wiktorze! - krzyknęła przerażona Zoszczenko. - Dymitrze, co się dzieje? - zawołał, przekrzykując hałas Orłow.
- Siły rządowe atakują budynek, Wiktorze Iwanowiczu - odparł Leskow, składając do kupy strzępki informacji, które napływały do niego przez słuchawkę. - Moi ludzie zajmują pozycje obronne! Powinien się pan ewakuować. Ze wszystkich obecnych jedynie Cooper zdawał się być obojętny na narastający chaos. Starzejący się szpieg oparł się wygodnie na kanapie i splótł dłonie na brzuchu. - Na pańskim miejscu bym się poddał - stwierdził. - To pana jedyna szansa, by przeżyć atak. Orłow odwrócił się i stwierdził, że Cooper siedzi spokojnie jak Budda. Raz za razem z oddali dobiegały odgłosy strzałów. - To ty jesteś za to odpowiedzialny! - wrzasnął Orłow. - Nie mogę wziąć całej zasługi na siebie. Ma pan wielu potężnych wrogów. Z pistoletem w dłoni Leskow podbiegł do Orłowa. - Musi pan uciekać, natychmiast! - Daj mi to! - warknął Orłow i wyrwał pistolet z ręki Leskowa. Bez sekundy wahania uniósł glocka i strzelił Cooperowi trzy razy w pierś. Cooper ciężko opadł na kanapę. Z każdym uderzeniem serca z jego ran wypływała nowa porcja krwi. Choć potwornie go bolało, spojrzał Orłowowi w oczy. - Pierdolę twoją matkę, Wiktorze Orłow - powiedział bezczelnie, choć łamiącym się głosem. - Jesteś skończony. Orłow wzdrygnął się, ale nic nie powiedział. Rozległ się huk eksplozji i budynek zadrżał w posadach. Oksana podbiegła do Orłowa i chwyciła go za ramiona. - Wiktorze, oni nas zabiją! - krzyczała. - Musimy się poddać! Masz pieniądze, możesz nas wykupić! Orłow ze wstrętem popatrzył w jej pełne łez oczy, po czym pociągnął za spust glocka. Zoszczenko zatoczyła się do tyłu, na co strzelił ponownie w jej pierś. Kiedy padła na podłogę, Orłow oddał broń Leskowowi. - Jak długo twoi ludzie mogą utrzymać budynek? - Dziesięć, może piętnaście minut. - Wystarczy. Chodźmy - powiedział Orłow i wyszedł ukrytym wyjściem. Siedmiu komandosów oddziału Alfa wyeliminowało dwóch ludzi pilnujących holu, po czym weszło do ekskluzywnego apartamentu Orłowa. Znaleźli Coopera na kanapie i Zoszczenko na podłodze.
- Sanitariusz! - krzyknął jeden z komandosów. Sanitariusz przyłożył dwa palce do szyi Coopera. - Ten jest martwy - stwierdził. - Podszedł do kobiety. - Puls jest słaby i straciła dużo krwi, ale jeszcze żyje.
Rozdział 64 31 lipca Moskwa iemal w samym sercu budynku, przy głównym szybie, którym biegły przewody elektryczne i linie komputerowe, przed szeregiem czarno-białych monitorów wypełnionych obrazem z kamer zamkniętego systemu obserwacyjnego, siedział Arkady Malik i nerwowo obserwował sceny walk toczących się tuż obok. Leskow wcisnął kod dostępu i otworzył drzwi do centrali nadzoru budynku. Razem z Orłowem pobiegli krótkim korytarzykiem, minęli stalowe drzwi i wpadli do pomieszczenia, w którym siedział Malik. - Malik! - wrzasnął Leskow. - Jak trzyma się obrona? - Nasi ludzie wycofali się ze stanowisk na parterze i na dachu. Malik stukał na klawiaturze, jakby grał na pianinie, przeskakiwał z kamery na kamerę, sprawdzając, co dzieje się wewnątrz i na zewnątrz budynku. Kilka monitorów ukazało wymianę ognia między ludźmi Leskowa, a komandosami w strojach ninja. - Kurwa, to Alfa! - zaklął Leskow. - Wiktorze Iwanowiczu, moi ludzie zapłacą im za każdy metr zdobytego terenu, ale to wymaga czasu. Jest nas za mało i jesteśmy niedostatecznie uzbrojeni. - Jaki jest stan tunelu? - spytał Orłow. Malik włączył obraz z kolejnych kamer. Pierwszy monitor ukazał wielkie stalowe drzwi w betonowej ścianie, drugi - tył tych samych drzwi z pewnej odległości, z tunelu wystarczająco szerokiego, by mogło nim iść obok siebie trzech ludzi. Na trzecim i czwartym monitorze widać było drugi koniec tunelu - w miejscu, gdzie łączył się z biegnącym pod Prospektem Mira tunelem metra. Robotnicy, którzy odnawiali budynek Orłowa, odkryli porzucony tunel, kiedy wymieniali zużyte rury i przewody. Choć nie był umieszczony na żadnym planie budowlanym, podczas budowy metra używano go jako magazynu materiałów, po czym go pozostawiono własnemu losowi. Orłow kazał wydłużyć tunel, by wchodził bardziej
N
pod budynek, i zamknąć go zamaskowanymi stalowymi drzwiami. - Tunel jest czysty - stwierdził Malik. - Pokaż mi laboratorium Awakum. Malik wcisnął klawisz. Kolejny monitor ożył - ukazał puste wnętrze laboratorium. Malik zaczął obracać kamerą i po chwili zatrzymał ją na przejściu do biur. Na podłodze leżało ciało strażnika, który miał pilnować Awakum. Leskow z taką siłą walnął w biurko, że Malik podskoczył. - Niekompetentny głupiec! Powiedziałem mu, że Kilkenny jest niebezpieczny i ma nie spuszczać go z oka. Teraz Kilkenny ma broń! - Czy oboje są nadal w laboratorium? - spytał Orłow. - Tak, Wiktorze Iwanowiczu - odparł Malik. - Nie widziałem nikogo na korytarzu. - Dymitrze, weź Malika i zabijcie ich oboje! - Z przyjemnością. - Zaczekam na ciebie tutaj. Kiedy wrócisz, skorzystamy z tunelu. - Malik, co zostało w arsenale? - spytał operatora Leskow. - Kilka pistoletów i parę krinkowów. - Przynieś je - rozkazał Leskow, po czym dał Orłowowi swój pistolet i dwa zapasowe magazynki. - Niech pan to weźmie. 1 proszę obserwować monitory. Jeżeli Alfa przełamie obronę, zanim wrócę, niech pan rusza. - Życzę szczęścia, Dymitrze. - Przyda się nam obu, Wiktorze Iwanowiczu. Malik podał Leskowowi jeden z karabinków Krinkow AKS-74U i dwa zapasowe magazynki. Leskow szybko sprawdził broń i odbezpieczył ją. - Idziemy.
Rozdział 65 31 lipca Moskwa ilkenny zaczął przestawiać meble w gabinecie Awakum, by stworzyć gniazdo obronne. Słyszał odgłosy walki i wiedział, że musi sprawić, by Awakum bezpiecznie dotrwała do końca potyczki. - Laro, bez względu na to, co się stanie, niech pani nie wychodzi, dopóki na to nie pozwolę, dobrze? - Dobrze... - powiedziała, kuląc się za osłoną z mebli.
K
Kilkenny wrócił do laboratorium i zaczął przeglądać stertę pudeł i sprzętu w rogu - większość z nich została skradziona z laboratorium Sandstroma. Po chwili zobaczył siedmiocentymetrowej grubości stalowy blat stołu Sandstroma, chroniącego sprzęt przed wibracjami. Po zdjęciu z niego pudeł, Kilkenny chwycił dwie nogi stołu i zaciągnął go do drzwi, prowadzących do biur, gdzie chowała się Awakum. Przewrócił stół na bok, po czym popchnął go tak, że jeden bok dotykał ściany laboratorium i tworzył doskonałą osłonę. Kucnął za prowizoryczną barykadą i zaczął wyglądać ponad blatem. Z miejsca, gdzie się znajdował, miał dobry widok na korytarz i szerokie pole rażenia. Wyjął z kieszeni zapasowe magazynki i położył je na podłodze w zasięgu ręki. Kiedy zbliżyli się do laboratorium, Leskow przycisnął się do ściany, by stać się mniejszym celem. Malik zrobił to samo. Dwaj mężczyźni sunęli wzdłuż ściany, aż dotarli do pierwszych z dwojga drzwi laboratorium. Posuwając się centymetr po centymetrze, Leskow zajrzał przez szybę w drzwiach. Ujrzał przed sobą wielki stalowy stół - leżał przewrócony przed wejściem do ciągu biur. - Dymitrze... - odezwał się w słuchawce Leskowa głos Orłowa. Kilkenny zbudował przed biurami laboratorium barykadę. - Zrozumiałem - odparł Leskow, po czym odwrócił się do Malika. - Słyszałeś? Malik skinął głową. - Cofnę się i wejdę w pustą przestrzeń po drugiej stronie laboratorium. Kiedy znajdę się na pozycji, dam ci znak, żebyś zaczął ostrzeliwać barykadę. Wtedy zaatakuję od tyłu. - Nie ma tam tylnych drzwi? - Jak dotąd, nie ma. Leskow obszedł Malika i ruszył do remontowanej części pierwszego piętra. Leskow przebił się przez słabo oświetloną przestrzeń za laboratorium, gdzie kawał ściany był podparty stalowymi belkami. Ściana ta była wykończona jedynie od strony laboratorium, tam gdzie stał teraz Leskow, ciągle jeszcze widać było stalowe podpory, plątaninę kabli i rur. Leskow wyobraził sobie, w którym miejscu powinno znajdować się puste biuro. - Teraz, Malik! - krzyknął. W odpowiedzi zza świeżo postawionej ściany rozległy się strzały z broni maszynowej.
Nagła salwa zaskoczyła Kilkenny'ego. Nie zauważył przecież nikogo w korytarzu. W odpowiedzi strzelił kilka razy w drzwi, by ten, kto strzelał, nie próbował wejść do środka. Odpowiedziano mu ogniem, pociski załomotały o stalową płytę. Po chwili Malik puścił kolejną serię, znacznie jednak wyżej. Pędzące z wielką prędkością pociski przeorały ścianę nad barykadą Kilkenny'ego, podrapały blat biurka Awakum i wbiły się w tylną ścianę jej gabinetu. Awakum zaczęła krzyczeć, gdy kule latały wokół niej. - Nic pani nie jest? - krzyknął Kilkenny. - Nie! Niech to się wreszcie skończy! - odkrzyknęła Awakum, płacząc. - Też bym tego chciał. Leskow stał mniej więcej dwa metry od ściany, w którą wystrzelił właśnie cały magazynek krinkowa, wycinając w gipsowej płycie podłużny owal. Wyrzucił pusty magazynek, wsunął nowy i kopnął w środek dziurkowanej elipsy. Ścianka pękła i wyrwany kawałek spadł z klekotem na podłogę pustego biura. Słysząc za plecami serię z pistoletu maszynowego, Kilkenny odwrócił się. Kilka rykoszetujących pocisków poleciało w głąb korytarza. - Cholera! O stalową barykadę zadudniły kolejne pociski. Kiedy ogień na chwilę ustał, Kilkenny wstał, wycelował w ścianę obok drzwi, z których padały, i strzelał, dopóki nie opróżnił całego magazynka glocka. Pociski trafiały tak blisko siebie, że przebiły ściankę jak potężny młot i zrobiły dziurę na tyle dużą, by ostatni przeszedł na drugą stronę z pełną siłą. Za ścianką rozległ się głośny jęk i za spękanymi szkłem drzwiami coś mignęło. Stojący tam człowiek padł na podłogę. - Laro, trzymaj głowę nisko! - krzyknął Kilkenny, wyrzucił z kolby pusty magazynek, wepchnął na jego miejsce zapasowy i skoczył za barykadę. Z biura wyszedł Leskow, strzelając wściekle przed siebie. Celował nisko i nastawił krinkowa na ogień ciągły, więc zanim się zorientował, że Kilkenny skacze wysoko ponad stalowym stołem, miał niemal pusty magazynek. Przeskakując stół, Kilkenny odwrócił się w powietrzu i wycelował w Leskowa. Kiedy pociągnął za spust, prawe przedramię przeszył mu ból, jakby smagnięto go biczem i podwójna salwa, wymierzona w
pierś Rosjanina, minęła cel o kilkanaście centymetrów. Ponieważ nagle zdrętwiała mu ręka, Kilkenny puścił pistolet, który z metalicznym łoskotem spadł po drugiej stronie stołu. Leskow zbliżał się. Wsunął w leże krinkowa ostatni pełny magazynek. - Malik - powiedział do mikrofonu przy ustach - Kilkenny jest po twojej stronie barykady. Nie było odpowiedzi. Szedł ostrożnie dalej korytarzem. Zobaczył na podłodze glocka, którego Kilkenny odebrał strażnikowi Awakum, i obok niego kilka kropli krwi. Podchodził do stalowego stołu - prawą ręką obejmował pistolet maszynowy, lewą przytrzymywał lufę. Pocisk, który odbił się rykoszetem od stalowego blatu, zrobił głębokie nacięcie w prawym przedramieniu Kilkenny'ego. Rana paliła, zignorował jednak ból i krwawienie. Przykucnął nisko i wyglądał ostrożnie spoza stołu - ciężar ciała utrzymując na mocno zgiętej prawej nodze. Lewą nogę wyprostował i ułożył wzdłuż blatu, w tej pozycji mógł bez trudu przenosić ciężar ciała z jednej nogi na drugą, bez unoszenia głowy. Lewą rękę trzymał na wysokości oczu, by odeprzeć ewentualny atak od góry. Tuż nad krawędzią stołu zobaczył krótką lufę krinkowa, którą trzymał Leskow. Kiedy widział już piętnaście centymetrów metalowej lufy, skoczył i pchnął ją lewym łokciem w górę, odsuwając daleko od siebie. W tym samym ruchu otoczył broń Rosjanina przedramieniem w taki sposób, że mógł od dołu chwycić jego lewy nadgarstek. Kiedy Kilkenny unieruchomił krinkowa pomiędzy swoim tułowiem a ręką, Leskow nacisnął spust. Z lufy wystrzelił pomarańczowy płomień i w stalowym wnętrzu zaczęła się szybka seria eksplozji. Kontynuując ruch w górę, Kilkenny obrócił tułów w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, pociągnął broń do siebie i wytrącił Leskowa z równowagi. Jego prawa ręka podążyła płynnie za ruchem ciała, dłoń sunęła płasko, szukając celu. Uderzył w twarz Rosjanina nasadą dłoni z taką siłą, że czubek jego nosa znalazł się na prawym policzku. Ciągle pchając Leskowa do przodu, podciągnął łokieć i wbił mu go w oczodół. Leskow zawył z bólu. Napięty jak sprężyna Kilkenny odskoczył w lewo, pociągając Rosjanina za barykadę, by wbić mu twarz w podłogę. Upadając, Leskow zdołał oswobodzić karabinek. W chwili gdy uderzył o podłogę, uniósł lufę w górę i pchnął ją w miękkie miejsce pod pachą Kilkenny'ego. Czując odrętwienie, jakby od ramienia po czubek palców przeszedł mu silny prąd elektryczny, Kilkenny cały
zadrżał. Leskow wbił lufę mocniej, wcisnął ją od spodu w staw barkowy i wypchnął Kilkenny'emu kość ramieniową z panewki. Mając wolną lewą rękę, Leskow odtoczył się w bezpieczne miejsce, a Kilkenny padł do tyłu, trzymając się za uszkodzone ramię. Leskow zerwał się na nogi, wycelował i pociągnął za spust. KLIK. Nic się nie wydarzyło. Wściekły Leskow złapał karabinek za lufę, zamachnął się nim jak kijem bejsbolowym i zaatakował Kilkenny'ego. Amerykanin cofał się, próbując chronić lewy bark. Gdy Leskow się zbliżał, Kilkenny przesunął się na prawą stronę atakującego, schodząc mu z drogi i wchodząc w jego „ślepą strefę”. Balansując na prawej nodze, skulił się, po czym wyprowadził straszliwy cios w krocze Rosjanina. Leskow zgiął się wpół, wywrzeszczał niemożliwy do rozszyfrowania epitet. Karabinek wypadł mu z rąk i zaklekotał o podłogę. Nie zmieniając pozycji, Kilkenny silnie ugiął nogę i znów uderzył, tym razem trafiając zewnętrzną krawędzią stopy w kolano Leskowa. Staw załamał się i Rosjanin stracił równowagę, padając na podłogę u stóp Kilkenny'ego. Kiedy Leskow padał, Kilkenny złapał go za włosy i uderzył jego głową w podłogę. Poprawił pozycję, gotów uderzyć ponownie, ale Leskow ani drgnął. Odgłos strzałów na korytarzu zbliżył się, po chwili jednak - po silniejszej wymianie ognia - ucichł. Nad ciałem Malika przeszło dwóch komandosów Alfa i skierowało broń na Kilkenny'ego. Nolan uniósł ręce w geście poddania. - Kilkenny! - wrzasnął Fiodorow, który wpadł do środka zaraz za swoimi ludźmi. Coś powiedział po rosyjsku i komandosi opuścili broń. Jeden z nich szybko sprawdził Leskowowi tętno, po czym popatrzył na Fiodorowa i pokręcił głową. - Przynajmniej ty jeszcze żyjesz - stwierdził Fiodorow. - Tak, Awakum też. Ukrywa się w gabinecie. Jak Cooper? - Nie żyje. Przykro mi to mówić. Znaleźliśmy go z kochanką Orłowa, Zoszczenko. Postrzelono ją, ale może przeżyje. - A co z Orłowem? - spytał Nolan, pakując do kabury odzyskanego glocka. Fiodorow pokręcił głową. - Jeszcze go nie znaleźliśmy. Kilkenny jęknął i poruszył głową, by rozluźnić obolałe mięśnie karku. Bolał go bark. Dzięki temu jego wzrok spoczął na lustrzanej półkuli umieszczonej w kącie na suficie. - Kamery obserwacyjne... wzięliście już centralę nadzoru?
- Tak, przed chwilą. - W całym budynku są kamery - wewnątrz i na zewnątrz. Jeśli jest jeszcze w środku, znajdziemy go.
Rozdział 66 31 lipca Moskwa o wyciągnięciu Awakum zza barykady i oddaniu jej pod opiekę komandosów Alfa, Kilkenny i Fiodorow poszli do centrali nadzoru na parterze. Choć tu i ówdzie rozlegały się strzały, atak na budynek Orłowa dobiegł końca. Na korytarzach kilka ciał leżało jeszcze tam, gdzie upadły. Wszędzie widać było ślady gwałtownej walki o parter - łuski, pocięte pociskami ściany, osmalenia pozostawione przez granaty błyskowo-hukowe - a powietrze wypełniał ostry zapach spalonego prochu. Sanitariusze zbierali troskliwie rannych komandosów Alfa, przy rampie załadunkowej zorganizowano punkt sanitarny. Broń i sprzęt rannych komandosów leżały na stercie pod ścianą. - Masz, załóż - powiedział Fiodorow i podał Kilkenny'emu czarną kuloodporną kamizelkę z kevlaru. - Dzięki temu moi ludzie nie pomyślą, że jesteś człowiekiem Orłowa i nie dopieprzą ci. - Dzięki - odparł Kilkenny i ostrożnie założył kamizelkę, by nie urazić rannego ramienia. Weszli do budynku i poszli do biura nadzoru. Kilkenny zauważył w ścianie wzmocnione stalowe drzwi. Nie miały klamki ani widocznego zamka, jedynie na ścianie obok zamontowano klawiaturę. - Jakiś magazyn? - spytał. Fiodorow mimochodem spojrzał na drzwi. - Możliwe. Otworzymy je później. Minęli arsenał i weszli do pomieszczenia nadzoru. Ściana nad konsoletą była pełna małych, czarno-białych monitorów ukazujących obrazy z różnych miejsc budynku. Na konsolecie znajdował się szereg ponumerowanych klawiszy - każdy łączył się zjedna kamerą, a przesuwy potencjometrów i joystick pozwalały na obracanie kamerami, pochylanie ich i robienie zbliżeń. Kilkenny przyjrzał się monitorom na kilku z nich poruszały się na czarno ubrane postacie, reszta ukazywała jednak puste biura i korytarze. Wszedł jeden z komandosów, podszedł do Fiodorowa i coś do
P
niego powiedział. Fiodorow skinął głową i odwrócił się do Kilkenny'ego. - Jestem potrzebny gdzie indziej. Zostań tutaj - wrócę dosłownie za kilka minut. Kiedy Fiodorow wyszedł, Kilkenny zaczął naciskać kolejne klawisze i krążyć po zaprogramowanych sekwencjach widoków. Pierwsza grupa klawiszy służyła obserwacji otoczenia budynku, dachu i wejść. Zostawił ten obraz, po czym zaczął kontrolować kolejne punkty wewnątrz budynku. Przeglądał kawałek po kawałku, ale nigdzie nie było widać Orłowa. - Gdzieś się musiał schować... - mruknął pod nosem, wciskając kolejne klawisze. Zamigotały cztery kolejne obrazy, ukazując jakieś upiornie wyglądające miejsce. Dwa ekrany pokazały słabo oświetlony długi, wąski, betonowy korytarz, trzeci jasną, dobiegającą do kamery z oddali plamę światła. Kamera zadrżała, kiedy światło szybko umknęło, a po nim nastąpił stroboskopowy efekt mignięć jasno-ciemno, jasno-ciemno. - Wygląda mi to na pociąg - stwierdził Kilkenny, uważnie się przyglądając. - Metro - biegnie tuż obok budynku. Skierował wzrok na dwa wcześniej oglądane ekrany. Poruszając kamerami, przeszukał całą długość korytarza. Robiąc zbliżenie, odkrył jakiś ruch. Był to Orłow - z latarką w jednej dłoni, a pistoletem w drugiej. - Mam cię! Ale jak ty się tam dostałeś? Popatrzył na pierwszy z monitorów ukazujących korytarz. Obrócił kamerę i stwierdził, że widzi znajdujące się tuż obok pomieszczenia nadzoru stalowe drzwi. Pobiegł na rampę załadunkową, ale nie było tam Fiodorowa. - Cholera jasna! Zaczął przeszukiwać stertę sprzętu, aż znalazł taśmę detonacyjną i zapalnik, po czym wrócił biegiem pod stalowe drzwi. Starannie rozwinął białą taśmę i okleił nią linię łączącą drzwi z ościeżnicą w miejscu, gdzie powinny być rygle zamka. Ustawił następnie detonator, zaktywizował go i pognał schować się w biurze ochrony. Po pięciu sekundach taśma eksplodowała. Wybuch odbił się głośnym echem od ścian i korytarz wypełniła chmura dymu. Siła wybuchu oderwała poszycie drzwi od ich sztywnego rdzenia i ścisnęła ich krawędź. Kiedy Kilkenny do nich wrócił, były uchylone - poszarpany metal wciąż jeszcze był gorący. Gdy je pchnął, jeden z bolców wypadł
z uchwytu i z głośnym, metalicznym klekotem wylądował na podłodze. Za drzwiami były wąskie schody. Kilkenny wyjął glocka i zaczął ostrożnie schodzić w ciemność. Orłow pokonał trzy czwarte tunelu o długości stu metrów, kiedy upiorną, nieziemską ciszę rozerwał ogłuszający huk. Fala uderzeniowa rzuciła go na kolana. Wypuścił z rąk i latarkę, i pistolet. Zaczęło mu dudnić w uszach, jakby ktoś wiertarką rozrywał mu czaszkę. Po chwili otrząsnął się z szoku i zaczął macać wokół po podłodze. Najpierw znalazł latarkę. Wcisnął klawisz, ale nie działała. Po omacku, jak mógł najmocniej skręcił obudowę i znów przesunął włącznik - pojawiło się słabe światełko. Skierował żółty promień na podłogę i zaczął szukać pistoletu. Kilkenny dotarł na dół schodów i otoczyła go ciemność. Przed sobą, w odległości jakichś siedemdziesięciu pięciu metrów, zobaczył słabe migotanie światła. - Orłow! - krzyknął, a jego głos odbił się echem od betonowych ścian. Okrzyk Kilkenny'ego zadudnił wokół Orłowa jak grom, przebijając się nawet przez dudnienie w jego uszach. Spojrzał w te część tunelu, z której przyszedł, widział jednak tylko ciemność. - Orłow! - znów ryknął głos, tym razem nieco bliżej. - Poddaj się! Orłow pochylił się, podniósł z ziemi glocka i strzelił. Kiedy Orłow raz za razem strzelał, Kilkenny sunął, nisko pochylony, wzdłuż ściany tunelu. Koncentrował się na miejscu między słabym światłem latarki a błyskami z lufy pistoletu Orłowa. Bolało go całe ciało, pulsowało mu w ramionach. - Pieprzyć to! - wrzasnął i zaczął strzelać. Kiedy pocisk trafił w latarkę, rozrywając mu ją w dłoni, Orłow wrzasnął. Kilkenny ruszył na niego biegiem, wrzeszcząc jak szaleniec. Płomyki, wylatujące z lufy pistoletu Kilkenny'ego migały niczym stroboskop, oświetlając błyskawicznie nadbiegającego Amerykanina. Przytłoczony odgłosami wystrzałów i ogłuszającym wrzaskiem Kilkenny'ego Orłow padł na podłogę, by uchronić się przed przelatującymi mu nad głową kulami. Owładnęło nim przerażenie i wtedy nagle poczuł na brzuchu i nogach coś ciepłego i wilgotnego. Ostatnie dwa metry Kilkenny pokonał, rzucając się szczupakiem
do przodu. Wylądował na plecach Orłowa. Prześlizgnęli się kilka metrów po betonowej podłodze pod impetem uderzenia, dopiero opór chropowatego podłoża zatrzymał ich. - Rusz się, a zabiję - ostrzegł Kilkenny, i była to bardziej obietnica, niż pogróżka. Uniósł się na rękach, wbijając Orłowowi kolano w sam środek pleców. Następnie wyjął mu broń z drżącej ręki i rzucił ją w głąb korytarza. - Mam pieniądze... - słabo wydyszał Orłow. - Co? - Pieniądze. Mam pieniądze, dużo pieniędzy. Jeśli mnie puścisz, dam ci dziesięć milionów dolarów. - Ciekawe, jak to, kurwa, chcesz zrobić, jak dasz mi dziesięć milionów dolarów? - Mam konta, w Szwajcarii. Prywatne konta. Mogę przekazać pieniądze gdziekolwiek zechcesz, wystarczy jeden telefon. - Ty miałeś konta w Szwajcarii. - Co? Kilkenny przystawił lufę pistoletu do nasady czaszki Orłowa i przysunął usta do jego ucha. - Wszystko, co miałeś, zniknęło. Twoje firmy, inwestycje, konta numeryczne w Szwajcarii, nieruchomości. Każda zasrana pozycja w twoim miliardowym portfelu zniknęła i to ja ci wszystko zabrałem. Jedyne, co posiadasz, to drobne w kieszeni. Mocniej wcisnął lufę pistoletu w ciało. - Zabijesz mnie? - krzyknął Orłow. - Cios łaski byłby odpowiedni, biorąc pod uwagę, co zrobiłeś Paramo i Sandstromowi i wielu innym ludziom, którzy mieli nieszczęście zetknąć się z tak obrzydliwym pasożytem jak ty. W tunelu pojawiło się jasne światło. - Kilkenny! - rozległ się głośny okrzyk. - Idzie Alfa i chyba chcą mieć cię żywego. Pora kończyć już tę zabawę. Kilkenny odchylił się w tył, z lufą glocka w dalszym ciągu skierowaną, w głowę Orłowa. - Kilkenny! - znów krzyknął szybko zbliżający się Fiodorow. Za nim słychać było więcej kroków. - Pozwól nam się nim zająć! Kiedy Kilkenny pociągał za spust, przesunął lufę o pięć centymetrów w prawo. W ciemności pojawił się długi płomień i ostatni pocisk z magazynka przeciął brzeg ucha Orłowa, uderzył w podłogę i, rykoszetując, poleciał w głąb tunelu.
- Masz szczęście, Orłow. Nie trafiłem. Orłow zemdlał, a za jego głową zaczęła tworzyć się mała kałuża krwi. Kiedy Fiodorow i dwóch jego ludzi podeszło, Kilkenny wstał. - Zabiłeś go? - spytał Fiodorow. - To nie w moim stylu. Niech zajmą się nim sądy. Macie jeszcze gułagi? - Jestem pewien, że uda się znaleźć mu odpowiedni kąt. - Zwrócił się do swoich ludzi: - Zabierzcie go stąd. - Cieszę się, że domyśliłeś się, dokąd się udałem - powiedział Kilkenny. - Ten mały wybuch nie pozostawiał wątpliwości. Chodź, trzeba cię opatrzyć.
Rozdział 67 1 sierpnia Moskwa łody oficer FSB prowadził Kilkenny'ego korytarzem na Łubiance, pod którą to nazwą znane są biura Rosyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego od chwili przejęcia ich w 1918 roku przez tajną policję Lenina. Po zabezpieczeniu budynku Orłowa Kilkenny został zawieziony do prywatnego szpitala, skąd po opatrzeniu ran wrócił na noc do swojego hotelu. Następnego dnia, po śniadaniu, zawieziono go na Łubiankę, by odpowiedział na kilka pytań w związku z Orłowem. Przesłuchanie było właściwie formalnością. - Jesteś wreszcie - zaczął Fiodorow, gdy Kilkenny wszedł do jego gabinetu. - Świetnie, siadaj. To wszystko, poruczniku. Oficer zasalutował, odwrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz. - Jak ramię? - spytał Fiodorow. - Dobrze. Lekarze uważają, że to tylko wybicie, mam kilka tygodni chodzić z ręką na temblaku. Mówią, że bez tego może dojść do zapalenia ścięgien. - Cieszę się, że to nic groźniejszego. - Fiodorow spoważniał. Dostałem wiadomość od naszego prezydenta. W imieniu obywateli Rosji wyraża tobie i Bartowi Cooperowi wdzięczność za pomoc w doprowadzeniu Orłowa i jego wspólników przed oblicze sprawiedliwości. - Chyba powinienem powiedzieć: pożałujsta? - Kilkenny roze-
M
śmiał się. - Co cię tak rozbawiło? - W zasadzie nic. Wydało mi się trochę dziwne, że po tym, co się działo, dziękuje mi się za „pomoc”. Tak, jakbym zmienił facetowi oponę. Szeroki uśmiech przemienił poważną twarz Fiodorowa. - Politycy. Mają nadnaturalną umiejętność wygłaszania sądów w sposób pozbawiający słowa jakiegokolwiek znaczenia. - Jak widzę, niektóre rzeczy są takie same wszędzie na świecie. - Niestety. Śmierć, podatki i politycy, którzy są zwykle odpowiedzialni częściowo za to pierwsze, a całkowicie za to drugie. Fiodorow sięgnął ku podłodze i podniósł czarną teczkę. Postawił ją na biurku. - Znaleziono to w laboratorium. Chyba należy do ciebie. Kilkenny otworzył teczkę - w środku był jego laptop. - Twój komputer zrobił na naszych technikach duże wrażenie, zwłaszcza modem satelitarny. - Okazał się bardzo przydatny do śledzenia sieci Orłowa. Dostałeś wszystko, co chciałeś? - Tak. Twój kolega Grinelli bardzo nam pomógł przy odkodowaniu tajemnic Orłowa. Może nie mamy tak nowoczesnych komputerów jak wy w Stanach, ale jak udało wam się ściągnąć tyle informacji z sieci Orłowa w tak krótkim czasie? Skopiowanie tego, co przysłał nam Grinelli, zabrało naszym ludziom kilka godzin. Kilkenny głośno wciągnął powietrze. - Obawiam się, że nie mogę tego powiedzieć. - Rozumiem, tajemnica państwowa. Spora grupa naszych ludzi przegląda informacje, które wyciągnęliście o przeróżnych interesach Orłowa. Śledztwo zajmie lata i zanim się skończy, wiele wysoko postawionych osób będzie musiało wyjaśnić swoje powiązania z Orłowem. Może to spowodować niezłe porządki w niektórych, bardzo tego potrzebujących sferach sektora wykonawczego i legislacyjnego naszej władzy. - Czasami mała rewolucja dobrze robi. - Aha, mam jeszcze coś, co chyba należy do ciebie. - Fiodorow wyjął z komody drewniane pudełko. - To znaleźliśmy w bankowym sejfie Orłowa. Na boku pudełka znajdowała się naklejka z kodem paskowym, oznakowana jako własność biblioteki Uniwersytetu Stanu Michigan. Kilkenny otworzył pudełko - w środku były wszystkie notesy Wolffa. - Nie ma potrzeby zachowywać ich w celach dowodowych.
Cooper opowiadał mi o ich prawdopodobnym znaczeniu i zgadzam się z jego opinią, że powinny zostać oddane prawowitemu właścicielowi. - A co z wyposażeniem laboratorium, które Orłow ukradł? - Doktor Awakum była bardzo pomocna w zidentyfikowaniu tych materiałów, które zostały skradzione. Zostały już spakowane i będą odesłane do Stanów. - Dziękuję. To bardzo pomoże Tedowi Sandstromowi w powrocie do pracy. - Jeśli chodzi o jego badania, miałbym prośbę... - Tak? - Kilkenny był ciekaw, pod jakimi dodatkowymi warunkami Fiodorow godzi się oddać sprzęt i notesy. - Doktor Awakum została całkowicie uwolniona od jakichkolwiek podejrzeń o kryminalne czyny i zamiary w tej sprawie. Niestety, z niezależnych od siebie powodów jest teraz bezrobotna. Ograniczenia w budżecie Akademii Nauk czynią niemal niemożliwym ponowne zatrudnienie jej tam, a nie sądzę, by chciała wrócić na Syberię. - Chcesz powiedzieć, że szuka pracy? - Wyraziła zainteresowanie kontynuacją pracy nad tym projektem. Sądzisz, że Sandstrom miałby w swojej grupie miejsce dla kogoś z jej kwalifikacjami? Podobno jest utalentowanym fizykiem. - Porozmawiam o tym z Sandstromem. Będzie potrzebował kogoś, kto rozumie, o co w jego badaniach chodzi, nim całkiem stanie na nogi. - Znakomicie. Rozmawiałem już z ludźmi z twojej ambasady i powiedzieli, że nie będzie kłopotów z wizą dla niej ani z pozwoleniem na pracę. Prawdę mówiąc, tak to zaaranżowałem, by mogła polecieć z tobą. - Jak poręcznie. - Prawda? Kiedy Cooper przedstawił mi twój plan, powiedział, że waszymi celami jest odzyskanie notesów i uwolnienie doktor Awakum. Nie widzę lepszego sposobu na uhonorowanie mojego przyjaciela niż pomóc Awakum samej zdecydować, co chce zrobić z resztą swojego życia. Pamiętając rozmowę, jaką odbył z Cooperem podczas lotu, Kilkenny skinął głową. - Myślę, że cieszyłby się z tego. - Jest jeszcze jedna rzecz. Pozwoliłem sobie nieco zmienić trasę twojego powrotu. Zamiast w Detroit, wylądujesz w Waszyngtonie. Nie chcę, by ciało Coopera leciało do domu bez eskorty. Kilkenny wstał i wyciągnął rękę przez biurko.
- To bardzo uprzejme z pańskiej strony, Igorze Siergiejewiczu. Dziękuję. - Nie ma za co - odparł Fiodorow, ściskając rękę Nolanowi ze szczerym szacunkiem.
Rozdział 68 2 sierpnia Waszyngton
P
o przylocie na lotnisko Dullesa na Kilkenny'ego i Awakum czekali już celnicy, którzy przeprowadzili ich przez procedurę wjazdu do kraju w rekordowym tempie. Kiedy ostemplowano im paszporty, zebrali podręczny bagaż i wyszli do hali przylotów, gdzie czekali na nich Jackson Barnett i Cal Mosley z CIA. - Zastanawiałem się, kto przyspieszył załatwianie papierów powiedział Kilkenny, idąc do obu czekających. - Słyszałem, że trochę cię tam poobijali, Nolan - powiedział Mosley. - Jak się czujesz? - Poza kilkoma siniakami i skołowaniem po przelocie międzykontynentalnym, nieźle. - Cieszę się. - Miło znów pana widzieć, panie Kilkenny - powiedział Barnett. Kilkenny wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń. - Pana także, sir. Jeśli mogę, pani doktor Awakum - chciałbym przedstawić pani Jacksona Barnetta i Cala Mosleya. Pracowali z Bartem Cooperem. Awakum uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę - To przyjemność móc panów poznać. Składam kondolencje z powodu bolesnej straty. - Dziękujemy, doktor Awakum, i witamy w Stanach Zjednoczonych - odparł Barnett z wdziękiem południowca. - Bart Cooper był wyjątkowym człowiekiem, mnie i wielu innym osobom w Agencji będzie go bardzo brakować. W imieniu CIA chciałbym podziękować wam obojgu za przywiezienie go do kraju. - Przynajmniej tyle mogliśmy zrobić - powiedział Kilkenny. - Nolan, jestem pewien, że chciałbyś jak najszybciej jechać do domu i przepraszam, że musiałeś nadłożyć drogi. Jako rekompensatę zamówiłem stolik dla czterech osób niedaleko stąd, w świetnej restauracji. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
- Ja umieram z głodu - powiedziała Awakum, doceniając gest Barnetta. - To lepsze od czekania bezczynnie na lotnisku. Czy jesteśmy odpowiednio ubrani? - spytał Nolan. - Oboje jesteście w porządku - odparł Barnett. - Doktor Awakum, jeżeli chciałaby się pani nieco odświeżyć, obaj z Calem zamienilibyśmy kilka słów z Nolanem na osobności. - To brzmi jak interesy - odparła. - Będę gotowa za mniej więcej dziesięć minut. Wystarczy? - W zupełności. Dziękuję. Awakum wzięła pękatą torbę i poszła do damskiej toalety. Kiedy nie mogła ich słyszeć, Barnett odwrócił się do Kilkenny'ego. Miał poważną minę. - Nolan, z tego co powiedzieli mi Bart i Cal, plan tej operacji to był twój pomysł. - Najogólniej mówiąc, tak. Cal, Bart i mój przyjaciel Grin mają jednak tę wielką zasługę, że idea nabrała kształtów i zadziałała. - Jest skromny - wtrącił Mosley. - Od początku to przedstawienie należało do niego. - Siedziałem w tym po uszy, Cal. Byłem żywotnie zainteresowany. - Doceniam to - powiedział Barnett. - Miło, że wrócił pan w jednym kawałku, przynajmniej z grubsza. Mosley naszkicował mi ponury obraz tego, co by się stało, gdyby Orłow przejął na własność technologię kwantową. - W szerszej perspektywie Orłow mógłby uzyskać kontrolę nad bardzo znaczącą gałęzią przemysłu, mającą wpływ na gospodarkę światową - byłby czymś w rodzaju jednoosobowego OPEC-u. Teraz, kiedy odzyskaliśmy technologię, będzie się mogła rozwijać tak, jak powinna - na wolnym rynku. - Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, mniej więcej rok temu, był pan pochłonięty pewnym problemem technicznym, co na wiele sposobów było właściwie pracą na rzecz Agencji. Cieszę się, że moja decyzja, by oddać Spydera do dyspozycji panu i pańskiemu koledze, przyniosła owoce. Nie tylko udoskonaliliście to urządzenie, ale na dodatek zastosowaliście je w sposób, o którym jeszcze nie myśleli nasi szefowie od planowania. - Spyder jest bardzo przydatny przy improwizowaniu. - Rozumiem. Teraz widzę, że zajmował się pan ratowaniem niezwykłej technologii, której nie zauważyli pracujący dla mnie analitycy.
- Postęp nadchodzi często z najmniej spodziewanej strony. - To prawda, ale zadaniem Agencji jest znajdowanie rzeczy nieoczekiwanych i ochrona przemysłów oraz technologii, na których opiera się nasza gospodarka. Szpiegostwo przemysłowe jest największym zagrożeniem, przed jakim stał kiedykolwiek nasz kraj, i CIA coraz bardziej jest wciągana w sprawy, dotyczące technologii, o których mało kto słyszał. Po raz drugi stawił pan czoło wyzwaniu, Nolan. Dwukrotnie udowodnił mi pan, że ktoś o pańskich umiejętnościach byłby niezwykle cenny dla Agencji. - Proponuje mi pan pracę? - spytał Kilkenny. - W pewnym sensie. - Sir, mam wymarzoną pracę w MARC i nie sądzę, bym był dobrym materiałem na szpiega. - Nie zgadzam się, ale nie proponuję panu zostania agentem. Wolałbym, aby został pan w MARC, gdzie będzie pan miał kontakt z obiecującymi innowacjami technologicznymi. Największą wartość dla Agencji jako doradca miałby pan, pozostając obiektywny. - Proszę zdefiniować pojęcie „doradca” - poprosił podejrzliwie Kilkenny. - Chce pan, bym składał sprawozdania z badań prowadzonych w sektorze prywatnym? O tym, kto nad czym pracuje? Byłyby z tym problemy i prawne, i etyczne. - Rozumiem pańskie wahanie, ale uważam, że pański udział w działaniach, o których mówię, jest niezwykle ważny. - Popatrzył Kilkenny'emu prosto w oczy. - Jestem upoważniony do ponownego przyjęcia pana do Marynarki oraz przeniesienia do CIA. - Chyba rozumiem pańskie motywy i zgadzam się z nimi, ale tak się tego zrobić nie da. Jak sam pan mówi, moja wartość jako obserwatora zależy od mojej pracy. Gdyby choć słowo na temat tej propozycji wydostało się poza tu zebranych, żaden badacz w tym kraju nie zechciałby ze mną nawet rozmawiać. Dochodzi do tego sprawa umów o zachowaniu dyskrecji - składanie wam sprawozdań byłoby ich łamaniem i kosztowałoby MARC, CIA i mnie procesy, które prawdopodobnie byśmy wszystkie przegrali. - Musi być jakiś sposób, byśmy doszli do porozumienia, Nolan. Chodzi o sprawę o ogromnym znaczeniu dla bezpieczeństwa narodowego, gdyż w dającej się przewidzieć przyszłości zagrożenie nie zniknie. - Myślę, że istnieje wyjście. A gdyby CIA została klientem MARC? W tego rodzaju relacji biznesowej mógłbym dawać wam wsparcie technologiczne według potrzeb. - Coś w rodzaju porozumienia, jakie mamy przy Spyderze?
- Właśnie. Kontaktujemy się w ściśle określonych sprawach - na przykład kradzieży przez Orłowa wyników badań Sandstroma. Gdyby wyszło na jaw, że pracowałem z CIA w taki właśnie sposób, środowisko naukowe prawdopodobnie zaczęłoby mnie wychwalać jako bojownika o prawa własności intelektualnej. - Tak też powinni zrobić. Sądzę, że pańska propozycja jest rozsądna i jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia. - Ja też tak sądzę, sir. - Jeżeli mamy współpracować, będzie pan musiał porzucić to „sir”. Proszę mi mówić Jackson. - W porządku, Jackson. - Witamy w zespole, Nolan - powiedział Mosley.
Rozdział 69 2 sierpnia Ann Arbor, stan Michigan alo! - zawołała Kelsey, stając u stóp spiralnych schodów. - Czy jest ktoś w domu? - Cześć, Kelsey - odparł Nolan. - Wchodź na górę! Jestem w kuchni. Mieszkanie pachniało smażonym bekonem i świeżo zaparzoną kawą. Nolan rozbił ostatnie jajko, wlał je do miski i wyrzucił skorupkę, po czym zaczął słuchać rytmicznego stukania stóp Kelsey o metalowe stopnie. Odwrócił się, kiedy stanęła u szczytu schodów, oświetlona od tyłu porannym słońcem wpadającym przez okno od wschodu. Miała na sobie lekką, dżinsową koszulę z krótkimi rękawami narzuconą na biały top na cienkich ramiączkach, do tego białe szorty. Długie blond włosy spadały jej kaskadą na ramiona, lśniąc w słońcu przy każdym jej ruchu. Od chwili jej uwolnienia rozmawiali ze sobą przez telefon kilkakrotnie, widzieli się jednak od tamtej pory po raz pierwszy. - Nie wyjdziesz mi naprzeciwko? - spytała Kelsey, wchodząc do kuchni. - Nie. Będę tylko stał tutaj i patrzył, jak idziesz do mnie, i rozbierał cię w myśli za każdym krokiem. - Dlaczego w myśli? - Ponieważ mam paru gości, którzy lada chwila wrócą z porannej przebieżki.
H
Kelsey objęła Nolana za szyję, uważając, by nie urazić zranionego ramienia, i pocałowała go jak ktoś bardzo spragniony. - Mamy mnóstwo czasu. - Kelsey, kochanie - powiedział i zdrową rękę przycisnął do jej pleców, mocno przytulając dziewczynę do siebie. - Na to, o czym myślę, będziemy potrzebowali całego dnia. - Oooo... - zamruczała. - To brzmi cudownie. Znów się pocałowali, cierpliwie delektując się dotykiem ust. Lęki minionych dni wyparowały wraz ze świadomością, że oboje są tam, gdzie ich właściwie miejsce. Otworzyły się drzwi na dole - Dawson i Gates wrócili właśnie z ośmiokilometrowego joggingu. - Halo, Nolan! - głośno zawołał Dawson. - Widzę na zewnątrz samochód Kelsey. Nic się nie stanie, jeżeli wejdziemy? - Zachowujemy się przyzwoicie, Jack! - odkrzyknął Nolan. Goście zaczęli wbiegać po schodach. - Nie wiem, czy kiedykolwiek myśląc o tobie, Nolan, użyłem słowa „przyzwoity” - powiedział Gates. - Nawet gdy byłeś w pełni ubrany. - Bardzo śmieszne, Max. Omlet chcesz przypalony, prawda? - Coś ładnie pachnie - z uznaniem powiedział Dawson. - Pod prysznice, chłopaki! Za pięć minut będą gotowe moje światowej sławy omlety „Jednoręki Meksykanin”. Nim ruszyli do łazienki, obaj ukradli po kawałku bekonu. Kelsey spojrzała na stół i stwierdziła, że przygotowanych jest pięć nakryć. - Kto jeszcze je z tobą i chłopakami? - Tata i Lara Awakum, fizyczka, którą przywiozłem z Moskwy. Spała w nocy w jednej z gościnnych sypialni taty. Dzwonił tuż przed twoim przyjazdem, powinni być tutaj za kilka minut. Zjesz z nami? - Zanim przyjechałam, zjadłam bułkę. Nie musisz mi nic robić, ukradnę ci tylko trochę omletu. - Nie ma problemu. Przysuń jeszcze jedno krzesło do mojego. Elli jest u moich dziadków? - Tak, kończą omawiać szczegóły jutrzejszego pogrzebu. Po tych wszystkich latach będzie mogła wreszcie złożyć Johanna na wieczny spoczynek, wiedząc, że zawsze ją kochał. - Założę się, że to dla niej znaczy więcej niż prawda o tym, co robił podczas wojny, a nawet jego notesy. - Tak właśnie jest. A skoro wspomniałeś o notesach, to powiem ci, że twój ojciec wynegocjował z uniwersytetem w imieniu Elli pewien układ. Udzieli MARC prawa do technicznego wykorzystania
własności intelektualnej Johanna, a notesy powędrują do biblioteki. - Co uzyskał dla niej? - MARC zapłacił jej za prawo do wykorzystania pomysłu dolara. - Jednego dolca? Chyba żartujesz. - Nie. Elli nie jest bogata, ale ma dość pieniędzy, by dożyć swoich dni wygodnie, więc nie interesują jej pieniądze. Chce czegoś innego. - To znaczy? - Budynku. Jeżeli notesy Wolffa okażą się tak wartościowe, jak sądzimy, uniwersytet zarobi mnóstwo pieniędzy na wspólnych z MARC patentach. Gdy to nastąpi, uniwersytet zbuduje nowy budynek dla wydziału fizyki i nada mu imię Johanna Wolffa. Po śniadaniu Sean Kilkenny i Lara zgłosili się do zmywania, a Nolan i Kelsey odprowadzili Dawsona i Gatesa do czekającej na nich taksówki. - Szkoda, że nie możecie zostać dłużej - powiedział Nolan. - Byłoby miło, ale jeżeli nie zgłosimy się z Maxem na czas, marynarka ogłosi naszą dezercję. - Mogą coś takiego zrobić admirałowi? - spytała Kelsey. - Martwimy się nie tyle o armię - wyjaśnił Gates - ile o nasze żony. - Rozumiem. Pozdrówcie ode mnie Marcy i Julię. - Zrobi się, Nolan. - I, chłopaki... - głos Nolana stężał z emocji - dzięki za wszystko. - Nie masz za co dziękować - odparł Dawson. - Cała przyjemność po naszej stronie. - Zawsze do usług - dodał Gates i zamknął dłoń Kilkenny'ego w swej wielkiej jak u niedźwiedzia dłoni. Kelsey objęła admirała i Gatesa - doskonale wiedziała, że zawdzięcza im życie. Kiedy taksówka odjeżdżała długim, żwirowym podjazdem, ze stodoły wyszli Awakum i ojciec Nolana. - Dzięki za śniadanie, Nolan - powiedział Sean. - A teraz chyba już czas przedstawić doktor Awakum Sandstromowi. Po drodze do szpitala zatrzymali się przy budynku MARC, skąd Nolan zebrał ostatnie wydruki z komputera odszyfrowującego za pomocą programu Grina notesy Wolffa. Pierwszy notes był już niemal w całości odkodowany i Awakum delektowała się każdą jego stroną, jakby była to doskonale napisana powieść.
- Cześć, Kelsey! - zawołał podniecony Sandstrom, kiedy weszli do jego pokoju. - Nolan, jak twoje ramię? - Nieźle. Po prostu zrobiło TRZASK. Przyprowadziliśmy ci kogoś, kogo na pewno chętnie poznasz. - Nolan odsunął się od drzwi. Wejdź, Laro. Awakum weszła. Była wyraźnie zdenerwowana, oczy wbiła w podłogę. - Ted, chciałbym ci przedstawić doktor Larę Awakum, ostatnio była zatrudniona w Rosyjskiej Akademii Nauk. - Pani doktor, proszę wybaczyć, że nie wstaję, ale to prawdziwa przyjemność móc wreszcie panią poznać - powiedział Sandstrom. Awakum lekko się uśmiechnęła i popatrzyła na Sandstroma. Na widok jego ran nawet się nie wzdrygnęła. - Nie wiem, co powiedzieć... - bąknęła nieśmiało. - Ale ja wiem - odparł Sandstrom. - Rozumiem, że to pani wysłała wiadomość, która pomogła Nolanowi odzyskać wyniki moich badań. - Tak, to ja. Sandstrom patrzył jej prosto w oczy. - Laro, a zatem w pewnym sensie uratowała mi pani życie. Dziękuję. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Podobno miała pani okazję przejrzeć moją pracę? - spytał Sandstrom. - Tak - odpowiedziała Awakum. - I co pani o niej sądzi? - Uważam, że jest piękna. Pańska praca zaprowadziła pana na samą granicę stworzenia - jestem w stanie dostrzec dzięki niej delikatną równowagę pomiędzy porządkiem i chaosem. - A zatem widzi to pani w taki sam sposób jak ja - powiedział Sandstrom, zadowolony, że znalazł pokrewną duszę. - Laro - powiedziała Kelsey - dlaczego nie pokaże mu pani tego, co przynieśliśmy z MARC? Awakum wyjęła z torebki cienki plik kartek i podała go Sandstromowi. Przez kilka minut przyglądał się im, wyraźnie zaskoczony, po czym podniósł wzrok na swoich gości. - To z notesów Wolffa? - Tak - odpowiedział Kilkenny. - Odszyfrujemy je. - Wygląda na to, że tekst jest po niemiecku. Kiedy będziemy mogli otrzymać tłumaczenie? Kilkenny oparł się o parapet.
- To pytanie jest bardzo na miejscu. Tak się składa, że doktor Awakum jest nie tylko kompetentnym naukowcem, bardzo zainteresowanym fizyką kwantową, ale zna także kilka języków. Dwa z nich to angielski i niemiecki. Gdy wracałeś do zdrowia, MARC zatrudnił ją do przetłumaczenia notesów. Będzie ci, oczywiście, składała regularne wizyty, by opowiedzieć o wszystkim, co w nich wyczyta. Jeżeli te pierwsze strony są podobne do reszty, czeka was dwoje bardzo interesująca lektura. Kiedy będziesz gotów do od tworzenia laboratorium, sądzę, że uznasz Larę za wartościowego współpracownika. Sandstrom krzywo popatrzył na Kilkenny'ego; czuł, że jest brany w klincz. Awakum natychmiast przejęła pałeczkę. - Doktorze Sandstrom, wiem jakie to ważne, by w pańskim laboratorium pracowali odpowiedni ludzie. Wszystko, o co proszę, to o szansę na udowodnienie, że mogę się panu przydać. Po przestudiowaniu pańskich notatek pragnę pracować nad tym projektem bardziej niż nad czymkolwiek innym na świecie. - Ponieważ już tu jest, możesz dać jej spróbować - stwierdził Kilkenny. Sandstrom skinął głową, trochę zły na siebie za chwilowy napad egoizmu. - Masz absolutną rację. Nie mogę zajmować się tą sprawą sam, będzie mi potrzebny dobry pomocnik. Jest pani w zespole, Laro. Cholera - zespół to my dwoje! A zatem, od tej chwili masz mi mówić Ted. - Wspaniale - odparła Awakum. - Czy chciałbyś wiedzieć, co jest w pierwszym notesie? - Tak! - powiedział przejęty Sandstrom i oddał jej kartki. - Przejrzałam je po drodze. Znasz, oczywiście, prace Malcadeny nad M-teorią? - Naturalnie. - Uważam, że Wolff miał podobne podejście i rozwinął je bardzo w pierwszym notesie. - Co masz na myśli, mówiąc „bardzo rozwinął”? - Moim zdaniem, jego teoria może skutecznie ujednolicać cztery podstawowe siły w przyrodzie. - Jest pani pewna? - spytała Kelsey. - Działająca teoria wszystkiego... - powoli powiedział Sandstrom, podczas gdy jego umysł nie bardzo był w stanie dopuścić do siebie myśl, że ktoś zdołał osiągnąć nirwanę wszystkich fizyków. - Tak to widzę - powiedziała Awakum. - Nie będziemy pewni,
czy ułożył teorię do końca, w funkcjonującą całość, dopóki nie odszyfrujemy wszystkich notesów, ale z tego co dotąd widzę, jego praca jest absolutnie genialna. Jeżeli teoria Wolffa się sprawdzi, zostanie obwołany jednym z najznakomitszych umysłów wszech czasów.
Rozdział 70 4 sierpnia Dexter, stan Michigan wyjątkowy chłodny, bezchmurny letni poranek Elli Vital płakała cicho, słuchając ostatnich słów modlitwy pastora Bothego z kościoła luterańskiego w Dexter. Poza narzeczoną Johanna Wolffa i rodziną jego przyjaciela, Martina Kilkenny'ego, na pogrzebie obecni byli rektor Uniwersytetu Stanu Michigan i kilku pracowników wydziału fizyki. Fotografowie i ekipy telewizyjne trzymały się w odpowiedniej odległości od grobu - wielkie teleobiektywy i tak pozwalały im zarejestrować przebieg skromnej ceremonii. Bothe zamknął książkę do nabożeństwa i podszedł do Elli, która siedziała z Martinem i Audrey Kilkennymi. - Pani Vital, chciałem pani wyrazić moje najgłębsze współczucie. - Dziękuję - łagodnie powiedziała Elli. Martin wziął pastora na stronę. - Pastorze, to była wspaniała robota. Doceniam to, co pastor zrobił dla nas choć nie jesteśmy członkami parafii. - Kiedy zadzwonił ojciec Walsh i wyjaśnił, że Johann Wolff był luteraninem, cóż - jak mógłbym odmówić? - Walsh miał rację. Pastor jest dobrym człowiekiem - oczywiście jak na luteranina. Bothe roześmiał się i serdecznie potrząsnął dłonią Martina, po czy poszedł do swojego samochodu. - Nolan! - zawołała Elli. - Mógłbyś mi podać rękę? - Oczywiście. Jedną nadal mam zdrową. Elli wstała i wsunęła Nolanowi dłoń pod ramię. - Kelsey, nie będziesz miała nic przeciwko temu, że ukradnę ci go na chwilę? Muszę zamienić z nim słówko. - Tylko jeżeli na pewno mi go zwrócisz. Elli zaprowadziła Nolana do nagrobka i zatrzymała się. Na
W
kamieniu wyryte były nazwiska jej i Wolffa. Właśnie tu chciała leżeć, kiedy śmierć po nią przyjdzie. - To dziwne, widzieć własne nazwisko na nagrobku - powiedziała. - Ale w pewien sposób uspokajające. Poszli dalej, minęli kilka rzędów nagrobków, by grupka ludzi stojących wokół świeżego grobu nie mogła słyszeć o czym mówią. - Chciałam ci podziękować za wszystko, co zrobiłeś dla mnie i Johanna. - A ja się cieszę, że dożyliście z dziadkami dnia, kiedy ujawniono prawdę. - Tak, to wielkie szczęście. - Elli westchnęła, po czym uniosła prawą dłoń. - Tego dnia, w którym Johann został zamordowany, oświadczył mi się i dał mi ten pierścionek. Był to znak, że będzie mnie zawsze kochał. Jak wiesz, nie wzięliśmy ślubu, a teraz jestem starą kobietą. To jest pierścionek zaręczynowy i nic bardziej by mnie nie uszczęśliwiło, niż gdyby użyto go do tego celu, do którego został stworzony. Niestety nie mam dzieci, którym mogłabym go przekazać, ale przeszłyśmy z Kelsey trudne chwile i nieraz wątpiłam, czy przeżyjemy tę sytuację. Chciałabym dać jej ten pierścionek - myślę, że umiałaby cenić go tak samo jak ja - ale osobą, która wręcza tego rodzaju prezent, jest zawsze mężczyzna. Elli ostrożnie zsunęła pierścionek z palca i podała go Nolanowi. Nolan uważnie przyglądał się złotej opasce. - Myślisz, że Johann nie miałby nic przeciwko temu? - Jeżeli twoje serce, twój umysł i twoja dusza chcą wspierać obietnicę, jaką daje ten pierścionek, wiem, że byłby zadowolony. Po kolacji w domu Martina i Audrey Nolan i Kelsey poszli na spacer nad małe jeziorko. Wieczorne niebo płonęło nieziemskim, pomarańczowoczerwonym ogniem, który odbijał się w lustrze wody. Szli obok siebie, objęci wpół. - Wiesz co, Kelsey? Zastanawiałem się nad czymś... - Tak? - Kiedy was porwano, bandyci przysłali nam nagranie wideo mające udowodnić, że obie jesteście nietknięte. - Pamiętam - powiedziała Kelsey, nie bardzo wiedząc, do czego to ma prowadzić. - Na tym filmie miałaś na palcu pierścionek, który, jak mi się zdawało, należał do Elli. - Miałam nadzieję, że to zauważysz. - Zrozumiałem, że próbujesz mi przesłać wiadomość, ale tak na-
prawdę przekazałaś mi dwie. - Dwie? Jaką poza: „Mam pierścionek Elli, wyciągnij nas stąd”? - Tę. Nolan odsunął się od Kelsey i odwrócił twarzą do niej. - Kelsey, czy wyjdziesz za mnie za mąż? - Mówisz poważnie? Nolan wyjął z kieszeni pierścionek, który dostał od Elli, i ujął go w dwa palce. Kelsey wyciągnęła lewą dłoń, a on ostrożnie nałożył jej pierścionek na serdeczny palec. Potem zamknął jej dłoń w swojej. - Kiedy zobaczyłem ten pierścionek na twoim palcu i pomyślałem, jak realne jest ryzyko, że mogę cię stracić, zdałem sobie sprawę z tego, że gdy tylko cię odzyskam, poproszę cię o rękę. Kocham cię i chcę z tobą spędzić resztę życia. Wyjdziesz za mnie? Kelsey przysunęła się i delikatnie dotknęła wargami jego ust. Potem cofnęła się, ale tylko o centymetr. - Tak.
Podziękowania Dziękuję Johnowi Van der Velde, Yukio Kazamarze i Lawrence'owi Jonesowi - profesorom fizyki na Uniwersytecie Stanu Michigan - za wiedzę o wyzwaniach i planach badań fizycznych w najbliższej przyszłości; Fredowi Meyerowi z Uniwersytetu Stanu Michigan za pomoc w przekopywaniu świadectw przeszłości; Shannon Zachary i Kathleen Dow z Biblioteki Uniwersyteckiej za krótki kurs konserwacji książek; Stuartowi Cohenowi z Laboratorium Hydrodynamiki Morskiej Uniwersytetu Stanu Michigan za oprowadzenie po starym warsztacie Martina Kilkenny'ego; profesorowi Wolfgangowi Poradowi za wprowadzenie w to, czym są badania naukowe, i wiedzę o Notre Dame; B. J. Keepersowi i Scottowi Gochisowi za liczne informacje na temat Sił Specjalnych; Barbarze Jones za wiedzę o przemyśle transportowym; wydziałowi policji Ann Arbor oraz Nathanowi Jacobsonowi, mojemu przyjacielowi i przewodnikowi po Rosji. Dziękuję także mojemu wydawcy Robowi McMahonowi za trzeźwe rady i poczucie humoru; mojej agentce Esther Margolis za mądrą pomoc; a także Larry'emu Kirshbaumowi, Maureen Egen, Jamiemu Raabowi, Harvey-Jane Kowal, Jimmy'emu Franco, Stephenowi Lamontowi oraz ich utalentowanymi i fachowym koleżankom i kolegom w Warner Books - za pomoc i zachętę. Szczególnie dziękuję mojej żonie Kathy i naszym dzieciom - za miłość i wsparcie, gdy pisałem do późna w nocy.