Greene Graham DOKTOR FISCHER Z GENEWY Sądzę, że nie było na świecie człowieka, którego bym nienawidził bardziej niż dokt...
5 downloads
15 Views
305KB Size
Greene Graham DOKTOR FISCHER Z GENEWY Sądzę, że nie było na świecie człowieka, którego bym nienawidził bardziej niż doktora Fischera; nie było też kobiety, którą bym kochał bardziej niż jego córkę. Uważam za dziwne, że w ogóle się spotkaliśmy, nie mówiąc już o małżeństwie. Anna Luiza mieszkała z ojcem milionerem w wielkim białym klasycystycz- nym domu nad brzegiem jeziora, niedaleko Genewy, a ja pracowałem jako tłumacz i korespondent w ogromnej przeszklonej fabryce czekolady w Vevey. Dzielił nas właściwie cały świat, a nie zaledwie jeden kanton. Kiedy ja zaczynałem pracę o ósmej trzydzieści rano, ona jeszcze spała w swojej białoróżowej sypialni, podobnej — jak to kiedyś określiła — do tortu weselnego. Gdy ja wychodziłem, żeby zjeść śpiesznie kanapkę w przerwie na lunch, ona siedziała zapewne przed lustrem czesząc się. Z dochodów za czekoladę moi pracodawcy płacili mi trzy tysiące franków miesięcznie — zapewne równowartość kwoty, jaka od wielu lat co pół godziny (bez żadnego wysiłku z jego strony) zasilała konto bankowe doktora Fischera, wynalazcy pasty do zębów Dentophill Bouauet. Miała jakoby zapobiegać próchnicy wywołanej nadmiernym spożyciem naszych 7 wyrobów, a słowo Bouquet podkreślało piękny zapach pasty. Jej pierwsza reklama przedstawiała kolorowy bukiet z napisem: „Jaki jest twój ulubiony kwiat?”, pod nim zaś widniało przymglone zdjęcie kilku ślicznych dziewcząt, z których każda trzymała w zębach inną kwitnącą gałązkę. Jednak nie z powodu pieniędzy nienawidziłem doktora Fischera. Nienawidziłem go dla jego pychy i pogardy wobec całego świata. Ten człowiek nie kochał nikogo, nawet własnej córki. Nie zadał sobie trudu, żeby oponować przeciw naszemu małżeństwu, ponieważ nie gardził mną bardziej niż swoimi tak zwanymi przyjaciółmi, którzy zjawiali się u niego na każde skinienie. Anna Luiza nazywała ich „ropuchami”. Jej angielski nie był doskonały: miała na myśli oczywiście pieczeniarzy *, ale ja szybko przyswoiłem sobie nazwę, jaką ich obdarzyła. Do „ropuch” zaliczał się aktor filmowy nazwiskiem Richard Deane, alkoholik, pewien brygadier (bardzo wysoki stopień w armii szwajcarskiej, która generałów miała tylko w czasie wojny) nazwiskiem Krueger, spec od prawa międzynarodowego Kips, doradca podatkowy monsieur Belmont i podstarzała Amerykanka o niebieskich włosach, pani Montgomery. Generał, jak go nazywali niektórzy z gości, był na emeryturze, pani Montgomery taktownie owdowiała. Wszyscy oni osiedlili się w pobliżu Genewy dla tych samych przyczyn: żeby umknąć płacenia podatków w swoich krajach, albo by wykorzystać łagodne przepisy kantonalne. Kiedy poznałem „ropuchy”, doktor Fischer i brygadier byli w tej grupie jedynymi Szwajcarami, przy czym Fischer był z nich najbogatszy, i to znacznie. Rządził nimi jak przysłowiowy woźnica osłem, w jednej ręce trzymając bat, w drugiej marchewkę. Oni sami, choć też zamożni, bardzo marchewkę lubili. Przecież to właśnie dla niej przybywali na te słynne przyjęcia, gdzie najpierw zawsze doznawali upokorzeń (zanim przywykli, doktor pewno ich pytał: „Czy wy wcale nie macie poczucia humoru?”), a potem otrzymywali nagrodę. W końcu nauczyli się wybuchać śmiechem, nim zażartował. Czuli się wybrańcami losu; w pobliżu Genewy mieszkało przecież mnóstwo ludzi, którzy im zazdrościli przyjaźni z doktorem Fischerem. Jakiej specjalności był doktorem, nie wiem do dziś. Może wymyślili ten tytuł, żeby mu zrobić przyjemność, dla tej samej przyczyny, dla której brygadiera nazywali generałem. Jak doszło do tego, że pokochałem córkę Fischera? Sądzę, że nie trzeba wyjaśnień. Była młoda i ładna, miła, inteligentna, i kiedy teraz myślę o niej, łzy napływają mi do oczu. Za jej
miłością do mnie musiała się jednak kryć jakaś tajemnica. Anna Luiza była młodsza ode mnie o przeszło trzydzieści lat i kiedy się spotkaliśmy, z pewnością nie istniało we mnie nic, co mogłoby zainteresować dziewczynę w jej wieku. Jako młody człowiek straciłem lewą rękę pełniąc w grudniu 1940 roku służbę strażaka podczas nalotu — tej nocy, kiedy płonęło londyńskie City. Niewielka renta, jaką dostałem po wojnie, umożliwiła mi osiedlenie się w Szwajcarii. Dzięki wyniesionej z domu rodzicielskiego znajomości języków mogłem zarabiać na życie. W dzieciństwie mieszkałem we Francji, Turcji i Paragwaju, gdzie poznałem kolejno języki tych krajów. Mój ólciec był niewysokiej rangi dyplomatą. Dziwnym zbiegiem okoliczności rodzice zginęli tej samej nocy, kiedy ja straciłem rękę: przywaliły ich ffruzy domu w zachodniej części Kensingtonu, a moja ręka została edzieś na Le*łdenh^l1 1 j^fg w oohliżu B=inku Angielskiego. Jak wszyscy dyplomaci, mój ojciec zakończył karierę z tytułem szlacheckim jako sir Frederick Jones, a jego nazwiska z tym szacownym dodatkiem nikt w Anglii nie uważał za komiczne ani niezwykłe, chociaż przekonałem się, że zwykły mister Jones był w oczach doktora Fischera śmieszny. Na moje nieszczęście ojciec łączył służbę dyplomatyczną ze studiowaniem historii anglosaskiej i — oczywiście za zgodą mojej matki — dał mi imię Alfred, które nosił jeden z jego ulubionych bohaterów (zdaje się, że matka wahała się, czy nie lepiej nazwać mnie Aelfredem). To imię, dla jakiejś niewytłumaczonej przyczyny uchodzące w oczach naszej klasy średniej za synonim zepsucia, z rzadka nosili obecnie tylko robotnicy, a i to zwykle w skrócie Alf. Może dlatego doktor Fischer, wynalazca Dentophil Bouquet, nigdy nie zwracał się do mnie inaczej jak per Jones, nawet wtedy, kiedy ożeniłem się z jego córką. Co jednak mogło zafrapować Annę Luizę w pięć- dziesięcioparoletnim mężczyźnie? Może szukała ojca milszego niż doktor Fischer, podobnie jak ja byłem nieświadomie zaabsorbowany dążeniem, by zdobyć raczej córkę niż żonę. Moja żona umarła dwadzieścia lat temu w czasie porodu, zabierając z sobą dziecko, które, jak mnie poinformowali lekarze, byłoby dziewczynką. Byłem zakochany w mojej żonie, ale nie osiągnąłem wówczas wieku, kiedy mężczyzna naprawdę kocha, a może nie nadeszła jeszcze na to pora. Wątpię, czy w ogóle kiedykolwiek przestaje się kochać, ale można przestać być zakochanym równie łatwo, jak się wyrasta z autora uwielbianego w czasach chłopięcych. Wspomnienie zmarłej szybko zblakło i nie stałość uczuć powstrzymywała mnie od szukania drugiej żony, po prostu znalezienie kobiety, która by zaakceptowała mnie jako kochanka mimo plastykowej protezy ręki i niezbyt atrakcyjnego dochodu, zakrawało na cud i nie mogłem oczekiwać, te podobny cud się powtórzy. Kiedy czułem, że muszę mieć kobietę, zawsze mogłem sobie kupić Hfek — stosunek, stać mnie było na to nawet w Szwajcarii, gdy ■znalazłem pracę w fabryce czekolady, a poza tym mia*- łem rentę inwalidzką i niewielki spadek po rodzicach {było tego doprawdy niewiele, ale ponieważ kapitalik został ulokowany w pożyczce wojennej, wedle przepisów angielskich nie podlegał opodatkowaniu). Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Anną Luizą przy sandwiczach, które jadłem zwykle zamiast lunchu, a ona wpadła, żeby coś przekąsić przed wyjazdem do Vevey, gdzie miała odwiedzić starą kobietę, swą dawną piastunkę. Czekając na sandwicze wstałem od stolika i poszedłem do umywalni; żeby zająć miejsce, na krześle zostawiłem gazetę. Anna Luiza usiadła naprzeciw, ponieważ nie zauważyła gazety. Kiedy wróciłem, mimo rękawiczki, jaką noszę na plastykowej protezie, spostrzegła chyba, że nie mam ręki — pewnie dlatego nie przeprosiła i nie odeszła. (Już pisałem, że była bardzo miła. Nie miała w sobie nic z ojca. Żałuję, że nie znałem jej matki.) Nasze sandwicze podano jednocześnie — jej był z szynką, mój z serem, ona zamówiła kawę, a ja piwo, przy czym wynikło chwilowe nieporozumienie, ponieważ kelnerka sądziła, że jesteśmy razem... I nagle poczuliśmy się jak dwoje przyjaciół, którzy się spotkali po latach
rozłąki. Anna Luiza miała lśniące długie włosy koloru mahoniu, które ściągała ciasno i spinała muszlą nanizaną na patyczek na sposób zdaje się chiński. W momencie, kiedy powiedziałem jej uprzejmie dzień dobry, wyobraziłem sobie, że wyciągam ten patyczek, muszla spada na ziemię, a włosy jej spływają luźno na plecy. Była tak niepodobna do szwajcarskich dziewcząt, które codziennie widywałem na ulicach, o ładnych świeżych jak krew z mlekiem buziach i oczach pustych, niewrażliwych, pozbawionych jakichkolwiek przeżyć. Ona mieszkając po śmierci matki sam na sam z doktorem Fischerem miała ich nadmiar. Nim skończyliśmy jeść kanapki, przedstawiliśmy się sobie, a kiedy powiedziała: „Nazywam się Fischer”, zawołałem: — Ale chyba nie z rodziny tego Fischera! — Nie wiem, jakiego Fischera ma pan na myśli. — Doktora Fischera, słynnego ze swych proszonych obiadów — wyjaśniłem. Przytaknęła i spostrzegłem, że sprawiłem jej przykrość. — Nie bywam na tych obiadach — powiedziała, a ja spiesznie dodałem, że zazwyczaj plotki są przesadne. — W tym wypadku nie — odparła — bo te obiady są okropne. Może po to, by zmienić temat, spytała mnie wprost o moją plastykową rękę, na której zawsze noszę rękawiczkę, żeby ukryć jej szpetotę. Na ogół ludzie udają, że jej nie widzą, chociaż czasem patrzą na nią ukradkiem, kiedy sądzą, że moja uwaga zajęta jest czymś innym. Opowiedziałem Annie Luizie o nocnym nalocie na londyńskie City i o tym, jak płomienie rozjaśniły niebo aż po West End, tak że o pierwszej nad ranem można byłoby czytać książkę. Mój posterunek znajdował się w pobliżu Tottenham Court Road, ale później zostaliśmy wezwani na pomoc do wschodniej części miasta. — Było to przeszło trzydzieści lat temu — powiedziałem — ale nadal wydaje mi się, że upłynęło zaledwie kilka miesięcy. — Właśnie w.tym roku ożenił się mój ojciec. Matka opowiadała mi, że gdy wrócili po uroczystości ślubnej, wydał prawdziwą ucztę. Widzi pan — dodała — Den- tophil Bou^uet iuż wtedy przyniósł mu fortunę; był wystarczająco niezależny, by nie podlegać racjonowaniu żywności. Sądzę, że można to przyjęcie uważać za pierwszy z jego słynnych obiadów. Wszystkie kobiety dostały francuskie perfumy, a mężczyźni złote pałeczki do mieszania koktajli. W owych czasach lubił gościć przy swoim stole kobiety. Ucztowali do piątej nad ranem. Mnie by się nie podobało takie wesele. — Bombowce odleciały o wpół do szóstej rano — ciągnąłem. — Byłem już wtedy w szpitalu i odwołanie alarmu słyszałem w łóżku. Oboje zamówiliśmy po jeszcze jednym sandwiczu. Nie pozwoliła jednak, żebym za nią zapłacił. — Innym razem — powiedziała, a słowa te zabrzmiały jak obietnica co najmniej jeszcze jednego spotkania. Nocny nalot i te kanapki zamiast lunchu — to najbliższe mi i najwyraźniejsze wspomnienia, wyraźniejsze nawet niż pamięć szczegółów dnia, kiedy umarła Anna Luiza. Zjedliśmy kanapki, a ja patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła mi z oczu, dopiero wtedy wróciłem do urzędu, gdzie na moim biurku oczekiwało pięć listów hiszpańskich i trzy tureckie, na temat nowej odmiany czekolady mlecznej z dodatkiem whisky. Dentophil Bouquet z pewnością sprawi, że będzie nieszkodliwa dla dziąseł. 2 Tak się to z nami zaczęło; trzeba było całego miesiąca spotkań w Vevey i oglądania klasycznych filmów w małym lozańskim kinie, leżącym na połowie drogi między naszymi domami, żebym sobie uświadomił, że się kochamy i że ona gotowa jest „kochać się ze mną”. Cóż za absurdalny zwrot, zważywszy, iż prawdziwa miłość nawiązała się między nami
znacznie wcześniej, nad S 'A,' »f ft łjŁylV~i*( ."'-■* '.o swffiia kanapkami z serem i szynką. Doprawdy byliśmy bardzo stroświecką parą. Małżeństwo zaproponowałem jej bez większej nadziei tego pierwszego popołudnia — była to niedziela — kiedy z nią spałem. Nie przyszło mi do głowy, by zrobić to rano, ponieważ nie przypuszczałem, że zgodzi się pójść do mnie po randce w tej samej herbaciarni, w której spotkaliśmy się po raz pierwszy. Sformułowałem to tak: — Chciałbym, żebyśmy się pobrali. — Ale czemuż nie? — odpowiedziała pytaniem leżąc na plecach i wpatrując się w sufit. Muszla, którą Szwajcarzy nazywają barette, leżała na podłodze, a włosy Anny Luizy rozsypały się po całej poduszce. — Doktor Fischer — powiedziałem tylko. Nienawidziłem go. nim poznałem, a Dowiedzieć o nim „twój ojciec” było dla mnie odrażające po tym, jak przyznała, że wszystkie plotki o jego przyjęciach były prawdą. — Wcale nie potrzebujemy go pytać o zdanie — odparła. — Zresztą nie sądzę, żeby go to cokolwiek obchodziło. — Mówiłem ci, ile zarabiam. Wedle szwajcarskich pojęć na dwoje nie jest to wiele. — Jakoś damy sobie radę. Moja matka zostawiła mi coś niecoś. — No i mój wiek... Jestem na tyle stary, że mógłbym być twoim ojcem — dodałem myśląc, że chyba tym właśnie dla niej byłem: namiastką ojca, którego nie kochała, i że swój sukces zawdzięczałem właśnie doktorowi Fischerowi. — Mógłbym nawet być twoim dziadkiem, gdybym odpowiednio wcześnie zaczął. — Czemu nie? — spytała znowu. — Jesteś moim kochankiem i moim ojcem, moim dzieckiem i moją matką, jesteś cała rodziną, jedyną rodziną, jakiej pragnę. — Przycisnęła swoje usta do moich, tak że nie kś mogłem nic odpowiedzieć, i tak mocno mnie przygniotła do łóżka, że jej krew splamiła moje nogi i brzuch i w ten sposób wzięliśmy ślub na dobre i na złe bez zgody doktora Fischera czy księdza. W małżeństwie zawartym w ten sposób nie było cienia legalności i dlatego nie mogło być rozwodu. Wzięliśmy siebie raz na zawsze, koniec, kropka. Anna Luiza wróciła do klasycystycznego białego domu nad jeziorem, spakowała walizkę (to zdumiewające, ile kobieta może zmieścić w jednej walizce) i odeszła nic nikomu nie mówiąc. Po jakichś trzech dniach, kiedy kupiliśmy już szafę na ubranie, trochę nowych rzeczy do kuchni (nie miałem nawet patelni) oraz wygodniejszy materac na łóżko, powiedziałem: — On się będzie niepokoił, co się z tobą dzieje. — „On”, nie „twój ojciec”. Układała właśnie włosy na sposób chiński, co tak bardzo lubiłem. — On może nawet tego nie zauważyć — odparła. — Nie jadacie razem? — Och, bardzo często przebywa poza domem. — Powinienem się z nim zobaczyć. — Po co? — Może zawiadomić policię, żeby cię szukała. — Nie będą się specialnie wysilać. Jeśli idzie o uwiedzenie, jestem już pełnoletnia. Nie popełniliśmy przestępstwa. Mimo wszystko nie byłem taki pewien, czvśmv ĘO nie popełnili: mężczyzna bez reki,
dobrze po pięćdziesiątce, całymi dniami piszący listv o czekoladzie, skłonił dziewczynę, która nie skończvła jeszcze dwudziestu jeden lat, żebv z nim zamierała: z punktu widzenia prawa nie było to przestępstwo, ale z punktu widzenia ojca tak. — Jeśli koniecznie chcesz do niego iść — powie działa — idź, ale bądź ostrożny. Proszę cię, bądź ostrożny. — Taki jest niebezpieczny? — Piekielnie — odparła. 3 Zwolniłem się z pracy i pojechałem nad jezioro. Ledwie skręciłem w boczną drogę, przekonałem się, jak rozległa to była posiadłość. Zobaczyłem srebrzyste brzozy, płaczące wierzby, wielki zielony trawnik, jak kaskada opadający przed frontonem domu z kolumnami, i — niby heraldyczny symbol — śpiącego charta. Nagle uświadomiłem sobie, że powinienem był skorzystać z wejścia dla służby. Kiedy nacisnąłem dzwonek, otworzył mi mężczyzna w białej kurtce. — Czy zastałem doktora Fischera? — spytałem. — Jak nazwisko? — spytał ostro. Był z pewnością Anglikiem. — Jones. Poprowadził mnie po schodach do ni to hallu, ni to saloniku, gdzie stały dwie kanapy, kilka foteli i wielki świecznik. Na jednej z kanap siedziała starsza kobieta z niebieskimi włosami, w niebieskiej sukni i z wielką ilością złotych pierścionków. Mężczyzna w białej kurtce zniknął. Spojrzeliśmy na siebie, a potem ja obejrzałem sobie pokój i pomyślałem o źródle tego wszystkiego — o Dentophil Bouąuet. Hall mógł być poczekalnią bardzo wziętego dentysty, a my jego pacjentami. Po chwili kobieta odezwała się po angielsku z lekkim akcentem amerykańskim: — On jest tak bardzo zajęty. Nieprawdaż? Nawet jego przyjaciele muszą na niego czekać. Nazywam się Montgomery. — Moje nazwisko Jones — odparłem. — Czy widzieliśmy się na którymś z jego przyjęć? — Nie. — Oczywiście nie bywam na wszystkich. Nie zawsze można być obecnym. To niemożliwe, prawda? Nie zawsze. — Oczywiście. — Zapewne zna pan Richarda Dean. — Nie spotkałem go nigdy, ale czytałem o nim w gazetach. Zachichotała. — Złośliwiec z pana, widać to. Zna pan generała Kruegera? — Nie. — No, ale musi pan znać pana Kipsa — stwierdziła z niedowierzaniem. — Słyszałem o nim — odparłem. — O ile mi wiadomo, jest doradcą podatkowym. — Nie, nie. To monsieur Belmont. Jakie dziwne, że nie zna pan Kipsa. Konieczne było jakieś wyjaśnienie. — Jestem przyjacielem jego córki — powiedziałem. — Przecież pan Kips nie jest żonaty. — Miałem na myśli córkę doktora Fischera. — Ach, tak. Nie znam jej. Trzyma się bardzo na uboczu. Nie bierze udziału w proszonych obiadach doktora Fischera. To wielka szkoda. Wszyscy bardzo chcielibyśmy poznać ją bliżej. Mężczyzna w białej kurtce wrócił i powiedział do pani Montgomery bezczelnym — jak mi się zdawało — tonem:
— Doktor Fischer, proszę pani, żałuje, że nie może pani przyjąć, ale ma trochę gorączki. — Proszę go spytać, czy mu czegoś nie trzeba... Pójdę i zaraz to kupię. Może piękne muszkatelowe winogrona? — Doktor Fischer ma winogrona muszkatelowe. — Wymieniłam je dla przykładu. Proszę spytać, czy nie mogę czegoś dla niego załatwić. Zrobię, co zechce. Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i służący, nie zadając sobie trudu, żeby odpowiedzieć, poszedł otworzyć. Wrócił po chwili, a za nim szczupły stary człowiek w ciemnym garniturze, zgięty prawie we dwoje. Głowę miał wysuniętą do przodu i przypominał moim zdaniem cyfrę siedem, tym bardziej, że lewą rękę miał zagiętą i przyciśniętą do boku. — Zaziębił się — poinformowała pani Montgomery przybyłego — nie zobaczy się z nami. — Pan Kips ma wyznaczone spotkanie — wtrącił się służący i nie zwracając na nas uwagi, poprowadził pana Kipsa w górę marmurowych schodów. — Proszę powiedzieć doktorowi Fischerowi — zawołałem za nim — że mam dla niego wiadomość od jego córki! — Niech pan nie wierzy w te „trochę gorączki” — zwróciła się do mnie pani Montgomery. — Tędy się nie idzie do jego sypialni, tylko do gabinetu. Ale oczywiście pan zna dom. — Jestem tutaj po raz pierwszy. — Ach tak, to tłumaczy wiele. Pan nie należy do naszego grona. — Mieszkam z jego córką. — Oo! — powiedziała. — Jakież to interesujące i jakie szczere. Słyszałam, że to ładna dziewczyna, ale nigdy jej nie widziałam. Jak już wspomniałam, nie lubi przyjęć. — Uniosła ręce do włosów, zadźwięczała przy tym jej złota bransoletka. — Widzi pan, spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność — ciągnęła. — Ilekroć doktor Fischer wydaje przyjęcie, ja występuję w roli gospodyni. Jestem jedyną kobietą, jaką obecnie zaprasza. To dla mnie wielki zaszczyt, ale równocześnie..., wina dobiera zwykle generał Krueger... jeśli są potrzebne — dodała tajemniczo. — Generał to wielki koneser. — Wino na tych przyjęciach nie zawsze bywa podawane? — spytałem. Spojrzała na mnie w milczeniu, jakby podobne pytanie było impertynencją. — Doktor Fischer — powiedziała za chwilę już łagodniej — ma wielkie poczucie humoru. Dziwię się, że nie zaprosił pana na któryś ze swoich obiadów, ale może zważywszy na okoliczności nie byłoby to właściwe. Nasze grono jest bardzo małe — dodała. — Znamy się dobrze i tak lubimy, tak bardzo lubimy doktora Fischera. Z pewnością jednak zna pan chociaż monsieur Belmonta, monsieur Henri Belmonta? To człowiek, który potrafi rozwiązać każdy problem podatkowy. — Kiedy ja nie mam problemów podatkowych — wyznałem. Siedząc na drugiej kanapie pod wielkim kryształowym świecznikiem uświadomiłem sobie, że zabrzmiało to tak, jakbym powiedział coś bardzo prostackiego. Pani Montgomery odwróciła ode mnie wzrok z widomym zaambarasowaniem. Mimo skromnego tytułu mego ojca, który w swoim czasie zapewnił mi skromne miejsce w „Who’s Who”, poczułem się kimś niestosownym w towarzystwie pani Montgomery. W tym samym momencie, żeby mnie już zawstydzić ostatecznie, służący przechylił się przez balustradę i nie patrząc na mnie oświadczył: — Doktor Fischer chce się widzieć z panem Jonesem w czwartek o piątej po południu. Zniknął w przepastnych głębinach wielkiego domu, który — cóż za dziwna rzecz! — tak niedawno jeszcze był domem Anny Luizy.
— A więc, panie Jones... Czy tak brzmi pańskie nazwisko? Miło mi, że poznałam pana. Zostanę tu nieco dłużej, gdyż chcę się dowiedzieć od pana Kipsa, jak się czuje nasz przyjaciel. Musimy dbać o tego kochanego człowieka. Dopiero później zorientowałem się, że spotkałem wtedy dwie pierwsze „ropuchy”. 4 — Daj spokój — nalegała Anna Luiza. — Nie masz wobec niego żadnych zobowiązań. Nie należysz do „ropuch”. Teraz on już dobrze wie, gdzie jestem. — Wie tylko, że mieszkasz z kimś o nazwisku Jones, to wszystko. — Gdyby zechciał, dowie się twego imienia i jaki jest twój zawód, gdzie pracujesz, dowie się wszystkiego. Jesteś przecież cudzoziemcem, przebywającym tu czasowo. Policja ma twoje nazwisko w kartotece. Wystarczy, żeby spytał. — Kartoteka jest tajna. — Nie wyobrażaj sobie, że dla mojego ojca coś może być tajne. Nawet w policji jest z pewnością jakaś „ropucha”. — Z twoich słów wynikałoby, że jest kimś w rodzaju Boga Wszechmogącego i że można by o nim powiedzieć: „Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi...” — To dobrze do niego pasuje — stwierdziła. — Budzisz moją ciekawość. — Och, idź na to spotkanie, jeśli musisz. Ale bądź ostrożny. Proszę cię, bądź ostrożny — powtórzyła. — I tym bardziej bądź ostrożny, kiedy będzie się uśmiechał. — Dentophilowy uśmiech — zażartowałem, gdyż oboje używaliśmy tej pasty. Mój dentysta ją polecał, może on również był „ropuchą”. — Nigdy nie wspominaj przy nim o Dentophilu — ostrzegła. — Nie lubi, jak mu się przypomina, skąd się wzięła jego fortuna. — On sam tego nie używa? — Nie. Używa czegoś, co się nazywa wykałaczką wodną. W ogóle nie poruszaj tematu zębów, bo pomyśli, że kpisz z niego. On może szydzić z innych, ale z niego nikomu szydzić nie wolno. Posiada monopol na szyderstwo. Kiedy w czwartek wyszedłem nieco wcześniej z pracy, nie zostało we mnie śladu tej odwagi, jaką czułem przy Annie Luizie. Byłem po prostu niejakim Alfredem Jones, zarabiającym trzy tysiące franków miesięcznie, człowiekiem pięćdziesięcioparoletnim, który pracuje w firmie produkującej czekoladę. Swojego Fiata zostawiłem Annie Luizie i udałem się pociągiem do Genewy, a ze stacji na postój taksówek, w pobliżu którego znajdował się, wedle określenia Szwajcarów, „pub Anglais” pod nazwą (co było łatwe do przewidzenia) Winston Churchill; nad pubem wisiało niewyraźne godło (trudno zgadnąć, czemu widniały na nim białe i czerwone róże hrabstw York i Lancaster), w oknach lśniły drobne szybki, a w środku była drewniana bogi azeria i angielski bar z porcelanowymi rączkami do pompowania piwa, chyba jedynymi tu oryginalnymi przedmiotami, gdyż trudno byłoby tak nazwać rzeźbione ławy, plastikowe beczułki, służące jako stoły, no i kiepskie piwo. Godziny otwarcia ku mojej radości nie były typowo angielskie, postanowiłem więc, nim wsiądę do taksówki, napić się dla kurażu. Ponieważ piwo beczkowe było równie drogie jak whisky, zamówiłem whisky. Chciałem z kimś porozmawiać, żeby nie myśleć o tym, co mnie czeka, stanąłem więc przy barze i zagadnąłem właściciela: — Macie tutaj wielu klientów Anglików? — Nie — odparł. — Dlaczego? Myślałem, że... — Nie mają pieniędzy. — Był Szwajcarem i nie zamierzał ułatwiać mi zadania. Wypiłem jeszcze jedną whisky i wyszedłem.
— Czy zna pan dom doktora Fischera w Versoix? — spytałem kierowcę taksówki. Był to francuski Szwajcar, bardziej rozmowny niż barman. — Jedzie pan odwiedzić doktora? — spytał. — Tak. — Niech pan będzie ostrożny. — Czemu? Przecież chyba nie jest niebezpieczny. — Un peu farfelu * — powiedział. — Pod jakim względem? — Nie słyszał pan o jego przyjęciach? — Tylko plotki. Nikt nigdy nie opowiedział mi o tym dokładnie. — Ach, bo przysięgli zachować tajemnicę. — Kto? — Ci, których on zaprasza. • zwariowany, ekstrawagancki — No to skąd wszyscy o nich wiedzą? — Nikt nie wie. Ten sam bezczelny służący otworzył mi drzwi. — Czy jest pan umówiony? — Tak. — Nazwisko? — Jones. — Nie wiem, czy doktor Fischer będzie mógł przyjąć pana. — Już mówiłem, że mam wyznaczone spotkanie. — Och, spotkanie — powiedział lekceważąco. — Każdy mówi, że ma wyznaczone spotkanie. — Proszę zadzwonić i powiedzieć panu Fischerowi, że jestem. Spojrzał na mnie wzgardliwie i odszedł, tym razem zostawiając mnie na progu. Nie było go długo, podejrzewałem, że zwleka celowo. Już miałem zamiar wyjść, kiedy nareszcie wrócił. — Zobaczy się z panem — burknął. Poprowadził mnie przez salonik i marmurowymi schodami na piętro. Wisiał tu portret kobiety w luźnej sukni, trzymającej z wyrazem wielkiej czułości czaszkę; nie jestem znawcą, ale ten obraz sprawiał wrażenie prawdziwie siedemnastowiecznego płótna, nie kopii. — Pan Jones — zaanonsował mnie służący. Spojrzałem na siedzącego w fotelu za wielkim biurkiem doktora Fischera i — po tylu plotkach i ostrzeżeniach — zdumiałem się, że widzę człowieka niczym się nie różniącego od innych, mniej więcej w moim wieku, o rudych wąsach i włosach, które zaczynały tracić swoją płomienność (może wąsy farbował). Miał worki pod oczami i ociężałe powieki. Wyglądał na kogoś, kto żle sypia w nocy. — Niech t>an siada. Jones — powiedział nie podnosząc się ani nie wyciągając ręki. Przypominało to bardziej rozkaz niż zaproszenie, chociaż nie brzmiało oschle — mógłbym być podwładnym przywykłym do stania w jego obecności, któremu okazywai życzliwość. Przysunąłem sobie krzesło i zapadła cisza, którą on wreszcie przerwał: — Chciał pan rozmawiać ze mną? — Sądziłem, że raczej pan chce ze mną rozmawiać. — A to niby dlaczego? — spytał. Uśmiechnął się i przypomniałem sobie ostrzeżenie Anny Luizy. — Nie wiedziałem o pańskim istnieniu aż do dnia pańskiej tutaj wizyty. Przy okazji — co ukrywa ta rękawiczka? Jakieś zniekształcenie?
— Straciłem rękę. — Chyba nie przyszedł pan do mnie radzić się w tej sprawie. Nie jestem doktorem od takich przypadków. — Mieszkam z pańską córką. Zamierzamy się. pobrać. — To zawsze bardzo trudna decyzja — powiedział. — Musicie ją powziąć wspólnie. To nie moja sprawa. Czy pańskie kalectwo jest dziedziczne? Sądzę, że zastanowiliście się nad tym ważnym problemem. — Rękę straciłem podczas nalotu w Londynie — wyjaśniłem i dodałem kulawo: — Uważaliśmy, że trzeba panu o tvm powiedzieć. — Pańska ręka nic mnie nie obchodzi. — Miałem na myśli nasze małżeństwo. — Moim zdaniem tę wiadomość znacznie łatwiej byłoby przekazać listownie. Oszczędziłoby to panu jazdy do Genewy. Słuchając go można by pomyśleć, że Genewa znajdowała się równie daleko od naszego mieszkania w Vevey jak Moskwa. — Niezbyt interesuje się pan córką. — Zapewne, Jones, zna ją pan lepiej niż ja, jeśli zna ją pan na tyle dobrze, że chce się z nią żenić; a poza tym zwolnił mnie pan od wszelkiej odpowiedzialności, jaką kiedykolwiek miałem. — Nie chce pan zapisać jej adresu? — Zapewne mieszka u pana? — Tak. — Sądzę, że jest pan w książce telefonicznej? — Tak. W dziale Vevey. — A więc nie ma potrzeby podawania mi adresu. — Znowu obdarzył mnie swoim niebezpiecznym uśmieszkiem. — Cóż, Jones, bardzo to miłe z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził, choć w istocie niekonieczne. — Najwidoczniej na tym chciał sprawę skończyć. — Do widzenia, doktorze Fischer — powiedziałem i byłem już blisko drzwi, kiedy znowu się odezwał. — Panie Jones, czy wiadomo coś panu na temat płatków owsianych? — spytał. — Prawdziwych, nie tych firmy Quaker Oats. Zapewne pan jako Walijczyk... Ma pan przecież nazwisko walijskie. — Płatki są potrawą szkocką — wyjaśni .1 — nie walijską. — Ach, zostałem wobec tego źle poinformowany. Dziękuję panu, Jones, to chyba wszystko. Kiedy wróciłem do domu, Anna Luiza powitała mnie zaniepokojona. — Jak ci poszło? — Wcale mi nie poszło. — Był dla ciebie okropny? — Powiedziałbym, że absolutnie się nami dwojgiem nie interesuje. — Czy się uśmiechał? — Tak. — Czy zaprosił cię na przyjęcie? — Nie. — Chwała Bogu. — Chwała doktorowi Fischerowi — powiedziałem. — A może to jest to samo? W tydzień czy dwa później wzięliśmy ślub w me- rostwie. Świadkiem był urzędnik, którego przyprowadziłem z biura. Doktor Fischer nie dał znaku życia, chociaż
zawiadomiliśmy go o dacie. Byliśmy bardzo szczęśliwi, tym szczęśliwsi, że mteńśmy oyć zupełnie sami, oczywiście nie licząc świadka. Na pół godziny przed pójściem do merostwa kochaliśmy się. — Bez tortu — powiedziała Anna Luiza — druhen, księdza, rodziny — oto ideał. Dopiero tak jest naprawdę uroczyście i człowiek czuje się naprawdę poślubiony. A ten inny sposób kojarzy mi się z wielką pompą, z przyjęciem. — Z którymś z przyjęć doktora Fischera? — Prawie równe okropieństwo. W końcu sali merostwa stał ktoś, kogo nie znałem. Obejrzałem się nerwowo przez ramię, gdyż na poły oczekiwałem pojawienia się doktora Fischera, ale zobaczyłem bardzo szczupłego wysokiego mężczyznę o zapadniętych policzkach i z opuszczoną lewą powieką, wskutek czego przez chwilę myślałem, że mruga do mnie. Doszedłem do wniosku, że to pomocnik mera. Ustawiono dla nas przed biurkiem dwa krzesła, a świadek nazwiskiem Excoffier kręcił się nerwowo w pobliżu. Anna Luiza szepnęła coś, czego nie zrozumiałem. — Co powiedziałaś? — To jedna z „ropuch”. — Monsieur Excoffier?l — krzyknąłem. — Nie, nie, ten facet z tyłu. Potem ceremonia się zaczęła i przez cały czas byłem zdenerwowany z powodu jegomościa za naszymi plecami. Pamiętam to miejsce w tekście wedle obrząd ku anglikańskiego, kiedy duchowny oznajmia, że ktokolwiek znałby jakąś przeszkodę, dla której te dwie osoby nie mogłyby zostać związane świętym węzłem małżeńskim, powinien to zgłosić; przez cały czas obawiałem się, czy „ropucha” nie została przysłana w tym celu przez doktora Fischera. Jednak takie pytanie nie padło, nic się nie stało, wszystko przebiegło gładko, na koniec mer — chyba to był sam mer — uścisnął nam ręce zycząc szczęścia i zniknął szybKo w drzwiach znajdujących się za biurkiem. — A teraz coś sobie wypijemy — powiedziałem do pana Excoffier; miał to być skromny poczęstunek za milczącą przysługę, jaką nam oddał — butelkę szampana w Trois Couronnes. Szczupły człowiek ciągle stał w tyle sali i jakby mrugał do nas. — Czy jest stąd jakieś inne wyjście? — spytałem urzędnika merostwa i wskazałem drzwi za biurkiem, ale powiedział, że nie, nie ma. My nie możemy tamtędy wyjść, te drzwi nie są dla publiczności. Nie pozostało nam więc nic innego, jak stanąć twarzą w twarz z „ropuchą”. Przy drzwiach nieznajomy zatrzymał mnie. — Monsieur Jones? Nazywam się Belmont. Przyniosłem panu coś od doktora Fischera. — Wyciągnął w moim kierunku kopertę. — Nie bierz tego — powiedziała Anna Luiza. Oboje w swej ignorancji baliśmy się, że może to jakiś pozew. — Madame Jones, on przesyła pani najlepsze życzenia szczęścia. — Jako doradca podatkowy — powiedziała — powinien pan wiedzieć, ile są warte jego najlepsze życzenia. Czy mam je zadeklarować odpowiednim władzom? Otworzyłem kopertę. W środku znajdował się tylko zadrukowany kartonik: „Doktor Fischer ma zaszczyt prosić... (nazwisko Jones zostało wypisane nawet bez. WP) na spotkanie ze swymi przyjaciółmi i skromny obiad w dniu (wpisano tu „10 listopada”) o godz. 8 wieczorem”. Na dole widniały literki R.S.V.P. * — Czy to zaproszenie? — spytała Anna Luiza. — Tak. — Nie możesz tam iść. — On będzie bardzo rozczarowany — wtrącił Bel- mont. — Liczy na to, że monsieur Jones przyjdzie i weźmie udział w naszym spotkaniu. Będzie madame Montgomery i
oczywiście monsieur Kips, mamy też nadzieję, że brygadier... — A więc spotkanie „ropuch” — podsumowała Anna Luiza. — Ropuch? Jakich ropuch? Nie znam takiego określenia. Pani ojciec pragnąłby przedstawić męża pani wszystkim swoim przyjaciołom. — Ale z zaproszenia wynika, że moja żona nie została wzięta pod uwagę. — Nasze żony nigdy nie bywają zapraszane. Żadnych pań. Stało się to regułą naszych małych spotkań. Nie wiem co prawda, dlaczego. Kiedyś brała w nich udział... ale teraz jedyny wyjątek to madame Montgomery. Można powiedzieć, że jest symbolem swojej płci. — I dodał niezbyt fortunnie przytoczone określenie: — Fajna babka. — Jeszcze dziś wieczór wyślę odpowiedź — obiecałem. — Zapewniam, że wiele pan straci, jeśli pan nie przyjdzie. Przyjęcia doktora Fischera są zawsze bardzo ciekawe. Ma on wielkie poczucie humoru. A jaki przy tym jest wspaniałomyślny... Świetnie się bawimy. Wypiliśmy butelką szampana z monsieur Excoffie- rem w Trois Couronnes i wróciliśmy do domu. Szampan był wyśmienity, ale dzień stracił swój blask. Doktor Fischer wywołał między nami konflikt, ponieważ zacząłem dowodzić, że nie mam nic przeciw niemu. Łatwo mógłby się sprzeciwić naszemu małżeństwu lub choćby wyrazić dezaprobatę. Przysyłając mi zaproszenie na jedno ze swych przyjęć, w jakimś sensie ofiarował prezent ślubny i byłoby grubiaństwem z mojej strony odmówić. — On chce, żebyś się przyłączył do „ropuch”. — Ależ ja nie mam nic przeciwko „ropuchom”. Czy naprawdę są to ludzie tak źli, jak mówisz? Poznałem ich troje. Muszę przyznać, że pani Montgomery niezbyt mnie zachwyciła. — Pewno nie zawsze byli „ropuchami”. To on ich zepsuł. — Człowieka tylko wtedy można zepsuć, jeśli się temu podda. — A skąd ty wiesz, że się nie poddasz? — Nie wiem. Może należałoby się przekonać. — No, to pozwolisz mu się zaprowadzić na wysoką górę i pokazać wszystkie królestwa świata. — Ja nie jestem Chrystusem, a on nie jest szatanem i chyba ustaliliśmy, że przypomina Boga Wszechmogącego, chociaż wydaje mi się, że ten cholerny bóg wszechmogący bardzo podobny jest do szatana. — Dobrze, już dobrze — powiedziała — idź i niech pię licho. Ta sprzeczka przypominała zamierające ognisko: czasem żar zdawał się przygasać, gdy nagle jakieś zapomniane iskierki rozjaśniały nadpaloną szczapę, aż na chwilę wybuchała płomieniem. Koniec naszej sprzeczki nastąpił dopiero wtedy, kiedy Anna Luiza rozpłakała się w poduszkę, a ja się poddałem. — Masz rację — powiedziałem. — Nic mu nie je Wbił* stem winien. Tylko ten kartonik z zaproszeniem... Nie pójdę. Daję ci słowo, że nie pójdę. — Nie — sprzeciwiła się — masz rację. To ja jej nie miałam. Wiem, że nie jesteś „ropuchą”, ale ty o tym nie wiesz, dopóki nie pójdziesz na to obrzydliwe przyjęcie. Idź, proszę, nie będę się więcej o to gniewać. Obiecuję. Chcę, żebyś tam poszedł. — I dodała: — Ostatecznie to mój ojciec. Może w rezultacie nie jest taki strasznie zły. Może oszczędzi ciebie. Mojej matki nie oszczędził. Oboje byliśmy zmęczeni tą dyskusją. Zasnęła w moich ramionach tak szybko, że nawet nie kochaliśmy się, i ja też zaraz zasnąłem. Nazajutrz rano wysłałem oficjalną odpowiedź na to zaoroszenie: „A. Jones ma zaszczyt przyjąć uprzejme zaproszenie pana doktora Fischera...” I odruchowo pomyślałem: Tyle zamieszania o nic. Ale się myliłem, bardzo się myliłem. 6
Kłótnia nie odżyła. Oprócz wielu innych zalet Anna Luiza miała i tę, że nigdy nie wracała do sprzeczki ani do powziętej decyzji. Kiedy postanowiła wyjść za mnie, wiedziałem, że dla niej oznacza to związek na zawsze. Więcej już nie mówiła o przyjęciu i następne dziesięć dni było najszczęśliwszymi dniami w moim życiu. Cóż to dla mnie za niezwykła odmiana — wracać wieczorem z biura do mieszkania, które nie było puste, i do dźwięku głosu, który kochałem. Tylko raz to szczęście zdawało się nieco zagrożone, kiedy musiałem pojechać do Genewy na spotkanie z ważnym hiszpańskim cukiernikiem z Madrytu, by omówić transakcję handlową z moją firmą. Postawi! mi znakomity lunch w Beau Rivage, ale nie mogłem w pełni cieszyć się dobrym jedzeniem, gdyż od samego aperitifu nie mówił o niczym, tylko o czekoladzie — o ile pamiętam, zamówił koktajl Alexander usiany kuleczkami czekolady. Można by sądzić, że temat czekolady jest raczej ograniczony, ale z pewnością nie dla prosperującego cukiernika, mającego rewelacyjne pomysły. Lunch zakończył musem czekoladowym, który ostro skrytykował, gdyż nie było w nim wiórków skórki pomarańczowej. Kiedyśmy się rozstali, czułem ciężar na wątrobie, jakbym skosztował próbek wszystkich czekolad wyprodukowanych przez moją firmę. Dzień był ponury, wilgotny. Szedłem właśnie skulony w stronę placu, gdzie zostawiłem samochód, starając się wchłonąć jak najmniej wilgoci znad jeziora i pozbyć się smaku czekolady, która przywarła mi do języka, kiedy usłyszałem kobiecy głos: — Panie Smith, jest pan człowiekiem, którego mi właśnie potrzeba. Odwróciłem się i ujrzałem panią Montgomery w drzwiach wytwornego sklepu — czegoś w rodzaju szwajcarskiego Aspreya. — Jones — poprawiłem ją odruchowo. — Och, bardzo przepraszam. Mam okropną pamięć. Nie wiem, czemu myślałam, że nazywa się pan Smith. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Potrzebny mi jest mężczyzna. Po prostu mężczyzna. To wszystko. — Czy to ma być propozycja? — spytałem, ale ona nie zrozumiała dowcipu. — Chciałabym, żeby pan wszedł ze mną i wskazał cztery przedmioty, które chciałby pan mieć na własność, gdyby panu przyszła nacie taka fantazia. Chwyciła mnie za ramię i wciągnęła do sklepu, a widok mnóstwa luksusowych przedmiotów zemdlił mnie jak czekolada podczas lunchu. Wszystko tutaj sprawiało wrażenie, że jest ze złota (osiemnastokaratowego) albo z platyny, choć dla biedniejszych klientów były wyroby ze srebra i skóry. Przypomniałem sobie pogłoski, jakie krążyły wokół przyjęć doktora Fischera, i pomyślałem, że wiem, czego szuka pani Montgomery. Wzięła do ręki czerwone safianowe pudełko z gilotyn- ką do cygar. — Nie chciałby pan mieć czegoś takiego? — spytała. Za ten przyrząd z pewnością zapłaciłbym całą moją miesięczną pensję. — Nie palę cygar — odparłem i dodałem: — Nie powinna pani tego wybierać. Czyż doktor Fischer nie dawał tego rodzaju prezentów na swoim weselu? Nie sądzę, żeby lubił się powtarzać. — Jest pan pewien? — Nie. Wydaje mi się, że to jednak były pałeczki do mieszania koktajli. — Ale nie jest pan pewien? — spytała z rozczarowaniem w głosie i odstawiła na miejsce gilotnykę do cygar. — Nie ma pan pojęcia, jak bardzo trudno jest znaleźć coś, co spodobałoby się wszystkim, zwłaszcza mężczyznom. — Dlaczego nie dać im po prostu czeków? — Nie można ludziom dawać czeków. To byłoby obraźliwe. — Chyba nikt z państwa nie obraziłby się, gdyby czeki były odpowiednio wysokie. Widziałem, że zastanawia się nad moimi słowami, i mam prawo przypuszczać na
podstawie tego, co wydarzyło się później, że musiała moją uwagę powtórzyć doktorowi Fischerowi. — Nie, to niemożliwe, absolutnie niemożliwe. Proszę sobie wyobrazić wręczenie czeku generałowi, to wyglądałoby na łapówkę. — Generałowie już nieraz brali łapówki. A zresztą on nie może być generałem, jeśli jest Szwajcarem. Pewno jest tylko brygadierem. — Albo pomysł, żeby dać czek panu Kipsowi. Przecież to nie do wyobrażenia. Niech pan nikomu nie mówi, że to powiedziałam, ale pan Kips w rzeczywistości jest właścicielem tego sklepu. — Zaczęła głośno myśleć: — A co by pan powiedział na zegarek kwarcowy w złocie? Albo lepiej w platynie, tylko że każdy z nich z pewnością ma już coś takiego. — Ten nowy zawsze można odsprzedać. — Jestem pewna, iż żaden z nich nawet nie pomyślałby o sprzedaniu prezentu. A już z pewnością prezentu od doktora Fischera. Tak więc moje przypuszczenia okazały się słuszne, sekret się wydał. Zobaczyłem, że pani Montgomery przełyka, jak gdyby usiłowała połknąć swoje słowa z powrotem. Wziąłem ramkę do fotografii ze świńskiej skóry. Jak gdyby ludzie kupujący w tym sklepie nie byli dość bystrzy, by wiedzieć, do czego używa się takiej ramki — kierownictwo włożyło w nią fotografię Richarda Deane, gwiazdora filmowego. Nawet ja czytałem dość gazet, żeby poznać tę przystojną młodo-starą twarz i ten alkoholiczny uśmieszek. — A co pani myśli o tym? — spytałem. — Och, pan jest niemożliwy — jęknęła pani Montgomery, ale mimo to, jak się później okazało, nawet tę żartobliwą propozycję musiała powtórzyć doktorowi Fischerowi. Myślę, że ucieszyła się, kiedy sobie poszedłem. Nie okazałem się specjalnie pomocny. #**•, ą,r*.k imiSF ' Mr#IJ . ’»«*•;*• , * w* ■* • :. v '• % i' ‘'.i' * '' r^ — Czy ty nienawidzisz swego ojca? — spytałem Annę Luizę, opisawszy jej wszystkie wydarzenia dnia, poczynając od lunchu z hiszpańskim cukiernikiem. — Nie lubię go... — Potem jednak przyznała: — Tak, chyba go nienawidzę. — Dlaczego? — Unieszczęśliwił moją matkę. — W jaki sposób? — Przez swoją dumę, piekielną dumę. — I opowiedziała mi tę historię. Jej matka kochała muzykę, której ojciec nienawidził — co do tej nienawiści nie było żadnych wątpliwości. Dlaczego, nie miała pojęcia. Tak jakby muzyka urągała mu, że nie jest w stanie jej zrozumieć, szydziła z jego głupoty. Głupi? Człowiek, który wymyślił Dentophil Bouquet i zrobił wielomilionową fortunę — głupi? Jej matka zaczęła się wymykać sama na koncerty. Na jednym z nich poznała mężczyznę, który kochał muzykę tak samo jak ona. Zaczęli razem kupować płyty i słuchać ich potajemnie w jego mieszkaniu. Kiedy doktor Fischer mówił o kociej muzyce strun, nie starała się go przekonać, że nie ma racji — wystarczyło jej przejść kawałek ulicą, minąć rzeźnika, powiedzieć kilka słów do domofonu, pojechać windą na trzecie piętro i przez godzinę słuchać w zachwycie Jaschy Heifetza. Nie było między nimi seksu — Anna Luiza była tego pewna — zdrada nie wchodziła w grę. Seks to był doktor Fischer i jej matka nigdy tego nie lubiła: seks to był ból porodu i uczucie wielkiej samotności, kiedy doktor Fischer mruczał z zadowolenia. Lata całe ona też udawała zadowolenie: nie było trudno oszukać go, ponieważ jej mąż nie interesował się nigdy, czy doznawała przy jemności, czy nie. Mogła była oszczędzić sobie tego wysiłku. To wszystko wyznała kiedyś
córce w histerycznym wybuchu. Wreszcie doktor Fischer odkrył, co się święci. Zapytał ją wprost, a ona powiedziała mu prawdę. Nie uwierzył — albo może uwierzył, ale nie robiło mu to różnicy, czy zdradza go z mężczyzną, czy z płytą Hei- fetza, płytą z tą okropną kocią muzyką, której nie potrafił zrozumieć. Porzuciła go wkraczając w domenę, gdzie nie mógł jej towarzyszyć. Jego chorobliwa zazdrość zrodziła w niej przekonanie, że on musi mieć po temu powód — czuła się winna, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego. Przepraszała, poniżała się, wyznała mu wszystko, nawet to, która płyta Heifetza podobała się jej najbardziej, i odtąd już zawsze czuła, że on bierze ją z nienawiścią. Nie potrafiła wytłumaczyć tego córce, ale mogę sobie wyobrazić. jak to się odbywało — jak wdzierał się w nią, jakby chciał zasztyletować wroga. Nie umiał znaleźć satysfakcji w jednym ostatecznym pchnięciu. Miała to być śmierć tysiąca ciosów. Powiedział jej, że wybacza, co tylko zwiększyło jej poczucie winy: z pewnością było jednak coś do wybaczenia — ale powiedział jej też, że nigdy nie zapomni jej zdrady. Jakiej zdrady? Budził ją po nocach, żeby wbijać w nią znowu swój oścień. Dowiedziała się, że odkrył nazwisko jej przyjaciela — tego małego człowieczka, nieszkodliwego wielbiciela muzyki — poszedł do jego pracodawcy i zaproponował mu pięćdziesiąt tysięcy franków, żeby ten wyrzucił go z miejsca. — To był pan Kips — wyjaśniła Anna Luiza. Przyjaciel matki był tylko urzędnikiem, nikim ważnym, po prostu pionkiem, którego w każdej chwili można było zastąpić innym pionkiem. Jego jedyną cechą wyróżniającą było umiłowanie muzyki, ale pan Kios wcale o tym nie wiedział. Dodatkowe upokorzenie dla doktora Fischera stanowił jeszcze fakt, że ten człowiek zarabiał tak mało. Nie przejąłby się specjalnie, gdyby go I zdradziła z innym milionerem — tak przynajmniej zda- ; wało się jej matce. Z pewnością pogardzałby Chrystu- I sem, dlatego że był synem cieśli, gdyby Nowy Testa- I ment nie odniósł z czasem tak wielkiego sukcesu hanI dlowego. — Co się stało z tym człowiekiem? — Moja matka nigdy się nie dowiedziała. Po pro- 1 stu zniknął. Ona zniknęła również po paru latach. My- I ślę, że tak jak niektórzy Afrykańczycy, siłą woli zmusiła się do tego, żeby umrzeć. Tylko raz mówiła ze mną o swoim osobistym życiu, i to ci właśnie opowie- j działam. Tak jak zapamiętałam. — A ty? Jak on traktował ciebie? — Nigdy nie był dla mnie zły. Na tyle się mną nie interesował. Ale wiesz, wydaje mi się, że ten mały I urzędnik pana Kipsa zadał mu cios w serce, z którego j nigdy się nie wyleczył. Może wtedy właśnie nauczył j się nienawidzić ludzi i pogardzać nimi. I tak „ropuchy” zostały wezwane, żeby go pocieszyć po śmierci ! matki. Pan Kips oczywiście jako pierwszy. Ojciec nie mógł lubić pana Kipsa. Przecież w jakiś sposób obna- i żył się przed nim. A więc musiał go upokorzyć, tak jak upokorzył moją matkę, ponieważ pan Kips znał prawdę. Zrobił z niego swego doradcę prawnego i w ten sposób zamknął mu usta. — Ale co zrobił Kipsowi? — Oczywiście nie wiesz, jak wygląda Kips? — Wiem. Widziałem go tego dnia, kiedy po raz pierwszy usiłowałem zobaczyć się z twoim ojcem. — No to wiesz, że jest zgięty prawie we dwoje. Choruje na kręgosłup. — Tak, pomyślałem wtedy, że przypomina cyfrę siedem. — Mój ojciec wynajął znanego pisarza dla dzieci i bardzo dobrego rysownika. Zrobili obrazkową ksią żeczkę pod tytułem Przygody pana Kipsa w poszukiwaniu dolara. Ofiarował mi nawet próbny egzemplarz. Nie wiedziałam wtedy, że istnieje prawdziwy pan Kips, i byłam zdania, że książeczka jest bardzo zabawna, a przy tym bardzo okrutna. Pan Kips z książeczki zawsze
był mocno zgarbiony i zawsze szukał monet, które innym ludziom upadły na chodnik. Książka ukazała się w okresie Bożego Narodzenia i mój ojciec — za pieniądze oczywiście — w każdej księgarni urządził jej wielką wystawę. Wystawa była zrobiona na odpowiedniej wysokości, tak, by zgięty pan Kips mógł ją widzieć, gdyby akurat tamtędy przechodził. Nazwisko adwokata — zwłaszcza specjalisty od prawa międzynarodowego, który nie zajmuje się tak głośnymi sprawami jak zbrodnia — nigdy nie jest specjalnie znane, nawet w mieście, w którym mieszka, i wydaje mi się, że tvlko jedna księgarnia odmówiła w obawie, że zostanie oskarżona o zniesławienie. Mój ojciec po prostu zagwarantował, że zapłaci wszelkie koszty. Książka — przypuszczam, że większość dzieci jest okrutna — odniosła wielki sukces. Było potem wiele wznowień. Drukowano ją też w odcinkach w gazecie. Jestem przekonana, że mój ojciec zrobił na niej sporo pieniędzy, co tym bardziej zwiększyło jego zadowolenie. — A pan Kips? — Dowiedział się o tym na pierwszym specjalnym obiedzie mego ojca. Każdy miał niewielki, ale wspaniały prezent — coś ze złota albo platyny — przy swoim nakryciu, i wyjątkiem Kipsa, który otrzymał dużą paczkę w brązowym papierze, zawierającą egzemplarz książki oprawiony w czerwony safian. Musiał być wściekły, ale wobec innych gości udawał rozbawienie; ponieważ mój ojciec płacił mu za to, że nic nie robił, bardzo wysoką pensję, którą straciłby przecież, gdyby wynikła kłótnia. Kto wie, może właśnie on wykupił tyle egzemplarzy, że książka odniosła tak wielki sukces. Rozba............. 37 BI»«!!! ppiipl 'O;-' IM an i, ■ ;■ ■■ : llpl }*i* i'Ip . r f> YT fliT l rsił W «SE -Ar ~ '*V'. ' ' li iSirirfŃw '' "■ > »►»'»i» | nnSg| ił»'"*'*«’ #> % • > •Z \ ~ ' " wiony ojciec opowiadał mi to wszystko. „Ale co z biednym panem Kipsem?” — spytałam. Oczywiście nie podał mi prawdziwej przyczyny. „Och, w swoim czasie każdy z nich dostarczy mi zabawy.” „A więc w swoim czasie stracisz wszystkich przyjaciół”, powiedziałam. „Nie wierz w to — odparł. — Wszyscy moi przyjaciele są bogaci, a bogacze są najbardziej chciwi. Bogaci są dumni wyłącznie z tego, co posiadają. Ostrożnym trzeba być tylko z biednymi.” — Wobec tego jesteśmy bezpieczni — powiedziałem. — Nie jesteśmy bogaci. — Tak, ale może nie jesteśmy wystarczająco biedni dla niego. Obdarzona była mądrością, której ja nie mogłem dorównać. Może był to jeszcze jeden powód,- że tak bardzo ją kochałem. 8 Teraz, kiedy jestem sam w tym mieszkaniu, próbuję przypomnieć sobie szczęście, jakie było naszym udziałem, nim wziąłem udział w pierwszym przyjęciu z „ropuchami”. Ale jak można przekazać szczęście? Nieszczęście tak łatwo jest opisać. „Byłem nieszczęśliwy — powiadamy — ponieważ...” Wspominamy to i tamto, uzasadniamy. Ale szczęście jest jak jedna z odległych wysp na Pacyfiku, które niekiedy — wedle doniesień marynarzy — wyłaniają się z mgieł w miejscu, gdzie nie zaznaczył ich żaden kartograf. Wyspa taka znika
ponownie na całe pokolenia, ale żaden nawigator nie może być całkowicie pewien, że istniała tylko ^mfysfjBWtIV»*****/%*fc jfiiijwiji'*' ' t®I I * t Zplffiłi '*4 *'*'>■'' k* ■ ' ^*'■'■>'"■ £$Afi?C i <► <* . -V:f""”'.v*-.\ ' - ■* 1 :I ■-’ t! ■ V* %■ iïy%^fókŚ w wyobraźni dawno zmarłego obserwatora. Ciągle sobie powtarzam, jak byłem szczęśliwy w owe tygodnie, ale kiedy szukam w myśli argumentów, nie potrafię znaleźć przyczyny, która by należycie uzasadniała moje szczęście. Czy szczęście to miłosny uścisk? Z pewnością nie. To podniecenie, rodzaj ekstazy, a czasem coś zbliżonego do bólu. Czy szczęście to po prostu cichy oddech na poduszce obok mnie, czy odgłosy krzątaniny w kuchni, kiedy wieczorem wracam z pracy i czytam „Journal de Genève” siedząc w naszym jedynym fotelu? Oczywiście stać nas było na kupno drugiego fotela, ale jakoś nigdy nie mieliśmy czasu w owych tygodniach, a kiedy wreszcie kupiliśmy go w Vevey — a także automatyczną zmywarkę, której hałaśliwy motor zastąpił miły brzęk normalnego zmywania — wyspa wielkiej szczęśliwości prawie zniknęła we mgle. Groźba przyjęcia u doktora Fischera zbliżała się i weszła między nas wypełniając wspólne chwile milczenia. Cień mroczniejszy niż anioł zła przeleciał nad naszymi głowami. Kiedyś na zakończenie takiej długiej ciszy wyraziłem głośno nurtującą mnie myśl: — Napiszę jednak do niego, że nie przyjdę. Powiem... — Co? — Że wyjeżdżamy na urlop i że to jedyny termin, na jaki zgadza się moja firma. — Ludzie nie wyjeżdżają na urlopy w listopadzie. — No to napiszę, że nie czujesz się dobrze i że nie mogę ciebie zostawić samej. — On wie, że jestem mocna jak koń. W jaldmś sensie było to prawdą, ale ten koń z pewnością był pełnej krwi, a takie, o ile wiadomo, wymagają troskliwej opieki. Była smukła i drobnokości- sta. Lubiłem dotykać jej kości policzkowych i sklepienia czaszki. Jej siła objawiała się głównie w małych napięstkach, mocnych jak bicz: potrafiła otworzyć każdy słoik, który mi się opierał. — Daj spokój — powiedziała. — Miałeś rację, że przyjąłeś zaproszenie. To ja się myliłam. Jeśli teraz odwołasz swój udział, będziesz uważał siebie za tchórza i nigdy sobie tego nie wybaczysz. Ostatecznie chodzi tylko o jedno przyjęcie. On nie może nas zranić. Nie jesteś panem Kipsem i nie jesteś bogaty, nie zależymy też od niego. Nie musisz iść na następne. — Oczywiście, że nie pójdę — powiedziałem i wierzyłem w to. Termin przyjęcia zbliżał się szybko. Wielka chmura wisiała ciężko nad morzem, wyspa zniknęła z pola widzenia i nigdy nie poznam długości geograficznej i szerokości, pod którą mógłbym zaznaczyć ją na mapie. Wkrótce miał nadejść czas, kiedy zwątpiłem, że kiedykolwiek widziałem tę wyspę. Coś jeszcze kupiliśmy wędrując po sklepach: była to para nart. Matka nauczyła jeździć na nartach Annę Luizę jako dziewczynkę czteroletnią, więc było to dla mojej żony naturalne jak chodzenie, a śnieżna zima wkrótce miała nadejść. Kiedy sprowadziła się do mnie w Vevey, zapomniała wziąć narty z domu i nic nie było w stanie zmusić jej, by po nie wróciła. Trzeba też było dobrać buty. Zakupy trwały długo, ale nadal, jak przypuszczam, byliśmy całkiem szczęśliwi: tak zajęci, nie mieliśmy czasu wypatrywać nad sobą chmur. Z przyjemnością patrzyłem, jak Anna Luiza fachowo wybiera narty, a jej stopy nigdy nie wydawały mi się ładniejsze niż wtedy, kiedy mierzyła ciężkie buciska. Doświadczenie życiowe uczy nas, że zbiegi okoliczności rzadko bywają szczęśliwe. Z
jaką hipokryzją mawiamy: „Co za szczęśliwy zbieg okoliczności!”, spotykając znajomego w obcym hotelu, gdzie bardzo chcemy być sami. Wracając do domu minęliśmy księgarnię. Z nawyku oglądam każdą wystawę z książkami. W tej 40 jedno okno poświęcone było dzieciom, gdyż w listopadzie sklepy szykują się już do zakupów gwiazdkowych. Spojrzałem odruchowo i w środku wystawy zobaczyłem Przygody pana Kipsa w poszukiwaniu dolara. — Spójrz tylko. — Tak — powiedziała Anna Luiza — przed Bożym Narodzeniem zawsze jest nowe wydanie. Może to mój ojciec płaci wydawcy, albo może wciąż nowe dzieci chcą tę książkę czytać. — Pan Kips chyba życzyłby sobie, żeby pigułka antykoncepcyjna była w powszechnym użyciu. — Kiedy się skończą narty — powiedziała Anna Luiza — przestanę brać pigułki. I tak może pojawi się nowy czytelnik Przygód pana Kipsa. — Dlaczego chcesz czekać aż do tego momentu? — Jestem dobrą narciarką, ale zawsze zdarzają się wypadki. Przykro być w ciąży i w gipsie. Myśli o przyjęciu u doktora Fischera nie mogliśmy dłużej unikać. „Jutro” prawie już nadeszło i nękało nas oboje. Zupełnie jakby paszcza rekina pokazała się w pobliżu naszej małej łódeczki, z której kiedyś dostrzegliśmy wyspę. Tej nocy leżeliśmy bezsennie w łóżku, dotykając się ramionami, ale oddzieleni zmartwieniem jak nieskończoną przestrzenią. — Jacyśmy niemądrzy — mówiła Anna Luiza. — Co on, na Boga, nam może zrobić? Ty nie jesteś panem Kipsem. Może sobie wypełniać twoimi karykaturami wszystkie sklepy, wcale się tym nie przejmiemy. Kto by ciebie rozpoznał? A twoja firma nie wyrzuci ciebie, żeby otrzymać od niego pięćdziesiąt tysięcy franków. To nie jest nawet ich półgodzinny zarobek. W niczym od niego nie zależymy. Jesteśmy wolni, wolni. Powtórz za mną głośno: wolni. — Może on nienawidzi wolności tak samo jak ludzi. « — Nie ma sposobu, żeby zamienić ciebie w „ropuchę”. — Czemu więc zabiega o to, żebym przyszedł? — Chce dowieść tamtym, że może cię do tego skłonić. Może starać się upokorzyć ciebie wobec nich — to do niego podobne. Wytrzymaj godzinę, dwie, a jeśli posunie się za daleko, chluśnij mu winem w twarz i wyjdź. Pamiętaj zawsze, że jesteśmy wolni. Wolni, kochany. Nie może zranić ciebie ani mnie. Jesteśmy zbyt mali, żeby mógł nas upokorzyć. To tak jakby ktoś próbując upokorzyć kelnera upokarzał sam siebie. — Oczywiście masz rację, ale mimo wszystko chciałbym wiedzieć, o co mu chodzi. Zasnęliśmy wreszcie. Następny dzień posuwał się ku wieczorowi wolno jak paralityk, jak pan Kips. Tajemniczość, w jakiej odbywały się obiady doktora Fischera, i mnóstwo nieprawdopodobnych plotek sprawiały, że otaczała je złowieszcza atmosfera, jednak fakt, że brała w nich udział zawsze ta sama grupa „ropuch”, świadczył, iż musiały one dostarczać gospodarzowi jakiejś rozrywki. Dlaczego tak obrażony Kips nadal brał w nich udział? No cóż, można to było wytłumaczyć, nie chciał utracić pensji. Ale przecież brygadier z pewnością nie brałby udziału w podejrzanej imprezie? Niełatwo osiągnąć stopień brygadiera w neutralnej Szwajcarii, a emerytowany brygadier ma estymę rzadkiego i chronionego ptaka. Pamiętam każdy szczegół tego nieprzyjemnego dnia. Tost śniadaniowy spalił się — i to z mojej winy; przysłano mi do tłumaczenia dwa listy portugalskie, choć nie znam portugalskiego; musiałem pracować przez całą południową przerwę, bo hiszpański cukiernik, zachęcony naszym wspólnym lunchem, przysłał do firmy dwadzieścia stron propozycji i zażądał na nie odpowiedzi przed swoim powrotem do Madrytu (między inny
mi chciał zmian w produkcji jednego z naszych gatunków, tak, by odpowiadał narodowym wymaganiom smakowym Basków — podobno nie wziąłem tego pod uwagę, zwłaszcza jeśli idzie o nasze mleczne czekoladki z dodatkiem whisky). Do domu wróciłem bardzo późno, zaciąłem się przy goleniu i omal nie włożyłem złej marynarki do jedynej pary ciemnych spodni, jaką posiadam. W drodze do Genewy musiałem zatrzymać się przy stacji benzynowej i zapłacić gotówką, ponieważ zapomniałem przełożyć kartę kredytową z jednego ubrania do drugiego. Wszystkie te przeciwności uważałem za zły omen. 9 Niemiły służący, którego miałem nadzieję nigdy więcej nie oglądać, otworzył mi drzwi. Na podjeździe stało już pięć kosztownych wozów, dwa z nich z szoferami, i zdawało mi się, że lokaj spojrzał z pogardą na mego małego Fiata 500. Potem zlustrował uważnym spojrzeniem moje ubranie i wysoko uniósł brwi. — Jak nazwisko — spytał, chociaż byłem pewien, że je dobrze zapamiętał. Jego nosowa angielszczyzna zatrącała cockneyem. A więc wiedział, jakiej jestem narodowości. — Jones — odparłem. — Doktor Fischer jest zajęty. — Oczekuje mnie — powiedziałem. — Doktor Fischer je obiad z przyjaciółmi. — Tak się składa, że mam ten obiad jeść razem z nim. — Czy ma pan zaproszenie? — Oczywiście, że mam zaproszenie. — Proszę mi je pokazać. — Nie mogę, zostawiłem je w domu. Spojrzał na mnie groźnie, ale nie był już tak pewny siebie — widziałem to wyraźnie. Stwierdziłem więc; — Nie sądzę, żeby doktor Fischer był zadowolony, gdyby zostało puste miejsce przy jego stole. Proszę iść i spytać go. — Jakie nazwisko pan podał? — Jones. — Proszę iść za mną. Poszedłem za jego białą kurtką przez hall i po schodach na górę. Na podeście odwrócił się do mnie i powiedział: — Jeśli pan skłamał... Jeśli nie jest pan zaproszony...— Zrobił gest pięściami jak bokser podczas spar- ringu. — Jak się nazywasz? — spytałem teraz ja z kolei. — A co tofcana obchodzi? — Po prostu chcę powiedzieć doktorowi, jak witasz jego przyjaciół. — Przyjaciół... — powiedział. — On nie ma przyjaciół. Powiadam panu, że jeśli nie został pan zaproszony... — Jestem zaproszony. Poszliśmy nie w kierunku gabinetu, w którym poprzednio rozmawiałem z doktorem Fischerem, lecz w stronę przeciwną i służący otworzył przede mną drzwi. — Pan Jones — mruknął, a ja wszedłem i oto mia- t°m pr?ed sobą wpatrzone we mnie wszystkie „ropuchy”. Mężczyźni byli w smokingach, a pani Montgomery w długiej sukni. — Wejdź, Jones — powiedział doktor Fischer. — Możesz podawać obiad, Albercie, jak tylko będzie gotowy. Na stole stały kryształowe kieliszki, w których odbijało się światło wiszącego świecznika. Nawet metalowe miseczki, w jakich podaje się na ogół zimną zupę, były wytworne. Zdziwiłem się trochę: pora nie była odpowiednia na takie danie.
— To Jones, mój zięć — wyjaśnił doktor Fischer. —Wybaczcie mu tę rękawiczkę, ukrywa kalectwo. Pani Montgomery, pan Kips, monsieur Belmont, pan Richard Deane, brygadier Krueger (on nie podwyższał tytułu Kruegera, o, nie). — Fale ich wrogości otaczały mnie niby gaz łzawiący. Dlaczego? Może z powodu mego ciemnego garnituru. Zszedłem z czegoś, co dekorator wnętrz nazwałby chyba podestem. — Ja już poznałem monsieur Jonesa — powiedział Belmont jak świadek prokuratora identyfikujący oskarżonego. — Ja również — powiedziała pani Montgomery — orzelotnie. — Jones jest znakomitym lingwistą — stwierdził doktor Fischer. — Tłumaczy listy dotyczące czekolady. —■ Gdy to powiedział, zdałem sobie sprawę, że musiał zasięgnąć informacji o mnie u moich pracodawców. — Tutaj, Jones, na tych naszych małych przyjęciach, używamy języka angielskiego, ponieważ Richard Deane, mimo że jest wielkim gwiazdorem, nie zna innego, chociaż czasem próbuje czegoś w rodzaju francuskiego, kiedy sobie popije — zwłaszcza po trzecim kieliszku. Na ekranie jego francuszczyzna to dubbing. Wszystkich to rozbawiło jak udany dowcip, tylko Deane uśmiechnął się niewesoło. — Po paru kieliszkach ma on wszelkie dane, żeby grać Falstaffa — brak mu tylko poczucia humoru i odpowiedniej wagi. Temu ostatniemu w miarę możności postaramy się dzisiaj zaradzić. Uzupełnienie poczucia humoru, obawiam się, przekracza nasze możliwości. Moglibyśmy spytać, co mu zostało. Tylko szybko nik nąca reputacja wśród kobiet i nastolatków. Kips, nie bawisz się? Czy coś ci dokucza? Może brak ci naszych zwykłych aperitifów? Ale dzisiaj nie chciałem psuć wam podniebienia przed tym, co zostanie podane. — Skądże, doktorze, wszystko w porządku. Nic takiego. — Bardzo mi zależy — powiedział doktor Fischer — żeby na tych moich małych przyjęciach każdy dobrze się bawił. —• Zawsze bawimy się świetnie — przytaknęła pani Montgomery. — Świetnie. — Zawsze też doktor Fischer jest znakomitym gospodarzem — poinformował mnie brygadier Krueger protekcjonalnie. — A jaki wspaniałomyślny! — dodała pani Montgomery. — Ten mój naszyjnik to prezent z ostatniego przyjęcia. — Był to ciężki naszyjnik ze złotych krążków, z daleka wydawało mi się, że są to krugerrandy. — Każdy dostaje tu jakąś nagrodę — szepnął brygadier. Był stary, siwy i jakby senny. Spodobał mi się najbardziej, chyba też zaakceptował mnie łatwiej niż pozostali. — Dziś też będą nagrody — wyjaśniła pani Montgomery. — Pomagałam doktorowi je wybierać. — Podeszła do bocznego stołu, gdzie, jak teraz dopiero zauważyłem, leżał stos paczuszek zawiniętych w kolorowe papiery. Dotknęła jednej czubkiem palca jak dziecko badające gwiazdkową pończochę, żeby z chrzęstu wywnioskować, co jest w środku. — Za co te nagrody? — spytałem. — Z pewnością nie za inteligencję — powiedział doktor Fischer. — W takim wypadku brygadier nigdy nic by nie dostał. Wszyscy z uwagą przyglądali się stosowi prezentów. — Po prostu musimy zadowolić małe kaprysy doktora — wyjaśniła pani Montgomery — a potem on rozdziela nagrody. Pewnego wieczoru — uwierzy pan w to? — podał żywe homary i garnki z kipiącą wodą. Każdy musiał złapać homara i osobiście ugotować. Jeden homar uszczypnął generała w palec. —I Do dziś mam bliznę — poskarżył się Krueger. — Jedyna rana, jaką odniósł w walce — zauważył doktor Fischer. — Zabawa była świetna! — wyjaśniła pani Montgomery, jakbym nie rozumiał, na czym to polegało. — W każdym razie wtedy zmienił się jej kolor włosów na niebieski — powiedział doktor
Fischer. — Przed tamtym wieczorem były takie jakieś siwe, poplamione nikotyną. — Nie siwe, naturalne blond, i nigdy nie były poplamione nikotyną. — Proszę pamiętać o regułach, pani Montgomery — skarcił ją Fischer. — Jeśli sprzeciwi mi się pani jeszcze raz, straci pani swoją nagrodę. — To właśnie przydarzyło się panu Kipsowi na którymś z naszych przyjęć — odezwał się monsieur Belmont. — Stracił osiemnastokaratową złotą zapalniczkę. Taką jak ta. — Wyjął z kieszeni zapalniczkę w skórzanym pokrowcu. — Niewielka to była dla mnie strata — powiedział Kips — ponieważ nie palę. — Uważaj, Kips. Nie obniżaj wartości moich prezentów, bo dziś wieczór możesz stracić swój po raz drugi. Pomyślałem: Przecież to dom wariatów, gdzie rządzi zwariowany doktor. Trzymała mnie tu wyłącznie ciekawość, a nie chęć otrzymania prezentu. — Może zanim usiądziemy do obiadu — powiedział doktor Fischer — który, mam nadzieję, sprawi wam dużą przyjemność i który ocenicie w pełni, gdyż poświęciłem wiele uwagi menu, wyjaśnimy naszemu nowemu gościowi zasady etykiety, jakich przestrzegamy podczas tych obiadów — Oczywiście jesi, to konieczne — przytaknął mon- sieur Belmont. — Myślę, jeśli wybaczy mi to pan, doktorze, że powinniśmy jego kandydaturę poddać głosowaniu. Ostatecznie jesteśmy czymś w rodzaju klubu. — Zgadzam się z Belmontem — powiedział Kips. — Wszyscy wiemy, o co chodzi, w imię prawdziwej zabawy przyjęliśmy określone warunki. Ktoś obcy mógłby tego nie zrozumieć. — Pan Kips w poszukiwaniu dolara — powiedział doktor Fischer — boi się, że wartość prezentów może być obniżona wskutek obecności jeszcze jednego gościa, tak samo jak wy mieliście nadzieję, że po śmierci dwóch osób z naszego grona ich wartość wzrośnie. Zapanowała cisza. Sądząc z wyrazu oczu pana Kip- sa, miałem wrażenie, że wybuchnie gniewem, ale nic takiego nie nastąniło, wvbakał tylko: — Pan mnie żle zrozumiał. Gdyby to przeczytał ktoś nie biorący udziału w przyjęciu, mógłby sądzić, że było to wesołe przekomarzanie się członków klubu, którzy nazwajem obrażają się rubasznie, nim zasiądą do smacznego obiadu i dobrze sobie popiją w miłej koleżeńskiej atmosferze. Ale obserwując ich twarze widziałem, że dokuczanie osiągnęło granicę przyzwoitości, że w żartobliwej szermierce słownej kryje się fałsz i hipokryzja, a nienawiść jak chmura gradowa wisi nad jadalnią — nienawiść gospodarza wobec gości i gości wobec gospodarza. Ja czułem się całkowicie poza nawiasem tej sytuacji, bo choć nikogo z nich nie lubiłem, moje uczucia były jeszcze zbyt słabe, żeby je nazwać nienawiścią. — 'Wobec tego chodźmy do stołu — zaproponował doktor Fischer — a ja, nim Albert poda obiad, wyjaś nię naszemu nowemu gościowi, jaki jest cel moich skromnych przyjęć. Zająłem miejsce koło pani Montgomery, która siedziała po prawej stronie naszego gospodarza, z prawej miałem Belmonta, a naprzeciw Richarda Deane. Przy każdym nakryciu stała butelka dobrego Yvorne — z wyjątkiem nakrycia gospodarza, który, jak zauważyłem, wolał polską wódkę. __ — Po pierwsze — powiedział doktor Fischer — chciałbym, żebyśmy wznieśli toast dla upamiętnienia naszych dwojga przyjaciół — czy mogę ich tak nazwać przy tej okazji? — w drugą rocznicę ich śmierci. Co za dziwny zbieg okoliczności! Specjalnie wybrałem ten właśnie dzień. Madame Faverjon sama odebrała sobie życie. Przypuszczam, że nie była w stanie dłużej z sobą wytrzymać, nawet ja z trudnością ją znosiłem, choć z początku wydawała mi się interesująca. Ze wszystkich osób zebranych przy ¡¡¡gra stole była najbardziej chciwa — a to już mówi wiele. Była również najbogatsza z was wszystkich. Nieraz zdarzały się
chwile, gdy któreś z was buntowało się słysząc moje uwagi krytyczne, aż byłem zmuszony przypomnieć o groźbie utraty prezentu na zakończenie obiadu. Z madame Faverjon nigdy nic takiego nie miało miejsca. Godziła się zawsze i na wszystko, żeby tylko zasłużyć na prezent, choć bez wątpienia stać ją było na kupienie sobie czegoś o tej samej wartości. Była kobietą odrażającą ponad wszelkie wyobrażenie, a jednak muszę przyznać, że pod koniec wykazała pewną odwagę. Wątpię, czy któreś z was wykazałoby jej tyle co ona, nawet nasz dzielny brygadier. Wątpię również, czy któreś z was zastanawiało się nad uwolnieniem świata od swej zbędnej obecności. Tak więc wznoszę toast za ducha madame Faverjon. Wraz z gośćmi poszedłem za jego przykładem. Wkroczył Albert wnosząc srebrną tacę, na której stała duża salaterka kawioru i małe półmiseczki z jajkiem, cebulą i plasterkami cytryny. — Wybaczcie, że Albert mnie pierwszego obsłuży —powiedział doktor Fischer. — Ubóstwiam kawior — odezwała się pani Montgomery. — Mogłabym jeść wyłącznie kawior. — Stać byłoby panią na to, gdyby pani zechciała wydawać własne pieniądze. — Aż tak bogata nie jestem. — Dlaczego zadaje sobie pani tyle trudu, żeby kłamać? Gdyby nie była pani tak bogata, jak pani jest, nie siedziałaby pani przy tym stole. Zapraszam tylko ludzi bardzo bogatych. — A co z panem Jonesem? — Jest tutaj w roli obserwatora raczej niż gościa, ale oczywiście, ponieważ jest moim zięciem, może oczekuje na coś z mojej strony. Oczekiwania, nadzieje są również jakąś formą bogactwa. Jestem pewien, że pan Kips mógłby mu załatwić znaczne kredyty, a nadzieje nie podlegają opodatkowaniu — nie musiałby więc szukać porady monsieur Bełmonta. Albercie, ślimaki. Dopiero teraz zauważyłem, że przy naszych nakryciach nie ma serwetek. Albert wiązał właśnie śli- niak wokół szyi pani Montgomery, która zaczęła wydawać radosne piski: — Écrevisses! Uwielbiam écrevisses! * — Jeszcze nie wznieśliśmy toastu ku czci nieodżałowanego monsieur Groseli — powiedział brygadier poprawiając śliniak. — Co prawda nie mam zamiaru udawać, że go kiedykolwiek lubiłem. — Spieszmy się więc, nim Albert poda wam obiad. * raki ■ - ■ .'■.■■■•■ ; ■ - -.., ,-.jfpk*:^. ,*,U - £*&*!»Vft u ac-- Ss!«, aigagsr rr^itt^aPyg r?f Za monsieur Groseli. Wziął udział tylko w dwóch naszych przyjęciach, nim umarł na raka, nie zdążyłem więc przestudiować jego charakteru. Gdybym wiedział, że jest nieuleczalnie chory, nigdy bym go nie zaprosił. Spodziewam się, że moi goście będą mnie bawić przez znacznie dłuższy czas. Ach, oto i wasz obiad, mogę więc zaczynać swój. Pani Montgomery krzyknęła przeraźliwie: — Ale to jest owsianka, zimna owsianka! — Prawdziwa szkocka owsianka. Pani, obdarzona szkockim nazwiskiem, powinna ją w pełni docenić. — Doktor Fischer nałożył sobie porządną porcję kawioru i nalał kieliszek wódki. — To nam zepsuje cały apetyt — jęknął Deane. — Proszę się nie obawiać, nic więcej nie będzie. — To już przesada, doktorze Fischer — powiedziała pani Montgomery. — Zimna owsianka. Przecież to absolutnie niejadalne. — Proszę więc niejesc^&itga^pani, proszę nie jeść, zgodnie z regulaminem straci pani tylko swój mały prezent. Prawdę mówiąc kazałem podać owsiankę specjalnie ze względu na
Jonesa. Zastanawiałem się nad kuropatwami, ale jak by sobie poradził mając tylko jedną rękę? Ku memu zdumieniu zobaczyłem, że brygadier i Deane zaczynają jeść, a pan Kips dziobie łyżką. — Gdybyśmy mieli trochę cukru — powiedział Belmont — może by to noorawiło smak. — O ile wiem, Walijczycy... nie, nie, pamiętam, Jones... chciałem powiedzieć: Szkoci uważają za świętokradztwo psucie owsianki cukrem. Jak słyszałem, jedzą ją z solą. Sól możecie dostać. Albercie, podaj panom sól. Pani Montgomery postanowiła głodować. — Och, nie, nie zepsuję panu tego żarciku, doktorze. Proszę mi podać sól. Nie może pogorszyć smaku tej owsianki. m v*w’ + j - '' ‘ *' * !' tsilS W przeciągu paru minut ku memu zdumieniu wszyscy jedli z ponurą zapalczywością, w milczeniu. Może owsianka oblepiła im języki. — A pan, Jones, nie spróbuje? — spytał mnie doktor Fischer i jeszcze dołożył sobie nieco kawioru. — Dziękuję, nie jestem na tyle głodny. — Na tyle bogaty — poprawił mnie doktor Fischer. — Od wielu lat studiuję chciwość bogatych. Tym, którzy mają, będzie dane — tę obietnicę Chrystusa oni biorą dosłownie. Dane, a nie zarobione, proszę zwrócić uwagę. Prezenty, jakie im daję po zakończeniu obiadu, łatwo mogliby sami sobie ofiarować, ale wtedy by je „zarobili”, choćby przez to, że podpisaliby czek. Ale bogaci nie znoszą podpisywania czeków, stąd takie powodzenie kart kredytowych. Jedna karta zastępuje sto czeków. Zrobiliby wszystko, żeby dostać prezenty za darmo. Oto jeden z najtrudniejszych sprawdzianów, jakim icli dotychczas poddałem, i proszę patrzeć, jak sjsppolzjadają swoją zimną owsiankę, żeby przyspieszyć chwilę wręczenia prezentów. Obawiam się, Jones, że jeśli pan nie zje, nic pan nie dostanie. — Czeka na mnie w domu coś znacznie cenniejszego niż pański prezent. — Wytwornie powiedziane — wyraził swą aprobatę doktor Fischer — ale niech pan nie będzie zbyt pewny siebie. Kobiety nie zawsze czekają. Wątpię, czy brak ręki sprzyja romantyzmowi. Albercie, pan Deane ma ochotę na drugą porcję. — Och, nie — jęknęła pani Montgomery — tylko bez dokładek. —Chodzi mi o dob^o pana Deane. Chcę go utuczyć tak, żeby mógł grać rolę Falstaffa. Deane spojrzał na niego z wściekłością, ale zgodził się na drugą porcję. — Żartują oczywiście. Deane tak samo nie może grać Falstaffa jak Britt Ekland Kleopatry. Deane nie jest aktorem: on jest narzędziem seksu. Wiesz, Jones, nastolatki go uwielbiają. Jak bardzo rozczarowałyby się, gdyby go zobaczyły bez ubrania. Mam podstawy przypuszczać, że cierpi na przedwczesną ejakulację. Może owsianka wpłynie na ciebie hamująco, Deane, mój biedaku. Albercie, proszę jeszcze nałożyć panu Kipsowi. Widzę też, że pani Montgomery prawie już skończyła. Proszę się pospieszyć, brygadierze, szybciej, Belmont. Nie ma prezentów, dopóki wszyscy nie skończą. Przypominał mi nadzorcę sfory, który w czsie polowania na lisa panuje nad psami trzaskając z bata. — Przyjrzyj im się, Jones. Tak bardzo chcą z tym skończyć, że zapomnieli nawet o piciu. — Nie sądzę, żeby Yvome pasowało do owsianki. — Możesz się z nich śmiać, Jones. Wcale się tym nie przejmą. — Nie uważam ich za śmiesznych. — Oczywiście zgadzam się, że takie przyjęcie jak to ma i swoją poważną stronę, ale mimo wszystko... Czy oni nie przypominają trochę świń jedzących z koryta? Można by nawet sądzić, że są z tego zadowoleni. Pan Kips splamił sobie owsianką koszulę. Oczyść go,
Albercie. — Pan budzi we mnie sprzeciw, doktorze Fischer. Obrócił na mnie wzrok — jego oczy przypominały wypolerowane okruchy jasnoniebieskiego kamienia. Szarawe kuleczki kawioru tkwiły w jego rudych wą- sach. — Tak, doskonale mogę zrozumieć pańskie uczucia. Ja też nieraz czuję tak samo, ale moje badania muszą iść swoim torem aż do końca. Nie wyrzeknę się ich teraz. Wspaniale, brygadierze, dogonił ich pan. Na bierasz czubate łyżki, Deane, mój chłopcze, chciałbym, żeby twoje wielbicielki widziały ciebie w tej chwili, kiedy tak się obżerasz. — Dlaczego pan to robi? — spytałem. — Dlaczego miałbym to panu wyjaśniać? Pan nie należy do nas. I nigdy nie będzie pan należał. Proszę na nic nie liczyć w związku z moją osobą. — Na nic nie liczę. — Jak widzę, ma pan diunę biednego człowieka. Zresztą dlaczego nie miałbym panu wszystkiego powiedzieć? Jest pan dla mnie czymś w rodzaju syna. Chciałbym się przekonać, Jones, czy chciwość bogatych przyjaciół ma granice. Czy jest jakieś „dotąd i ani kroku dalej”. Czy przyjdzie taki dzień, że nie będą chcieli zasłużyć na swoje prezenty. Ich chciwość z pewnością nie jest ograniczona dumą. Widział to pan sam na własne oczy dziś wieczór. Kips jak Herr Krupp licząc na przywileje usiadłby z zadowoleniem do stołu z Hitlerem, cokolwiek by przed nim postawiono. Brygadier poplamił s>e owsianką mimo śliniaka. Proszę mu dać czysty, Albercie. Dzisiejszy wieczór zakończy pewien eksperyment. Rozważam nowy pomysł. — Pan też jest bogatym człowiekiem. Czy istnieją granice pańskiej chciwości? — Może pewnego dnia znajdę taką granicę. Ale moja chciwość jest innego rodzaju niż ich. Nie jestem chciwy na błahostki, Jones. — Błahostki są nieszkodliwe. — Czasem wydaje mi się, że moja chciwość przypomina chciwość Boga. — Chciwość Boga? — Och, niech pan ani przez chwilę nie przypuszcza, że ja wierzę w Niego bardziej niż wierzę w diabła, ale zawsze uważałem, że teologia jest zabawną rozrywką intelektualną. Albercie, pani Montgomery skoń czyła swoją owsiankę. Możesz zabrać jej talerz. Co to ja mówiłem? — Że Bóg jest chciwy. —Ludzie wierzący i sentymentalni powiadają, że jest chciwy naszej miłości. Ja jestem skłonny myśleć, iż sądząc po świecie, który podobno stworzył, może być chciwy tylko naszego upokorzenia; ta Jego chciwość nigdy nie może się wyczerpać. Jest bezdenna. Świat cierpi coraz więcej, a On przykręca bez końca śrubę, zarazem dając nam prezenty, ponieważ wszechświatowe samobójstwo zniszczyłoby jego zamysł, chce złagodzić upokorzenia, jakie znosimy. Rak odbytnicy, niepowstrzymany zimny strumień odchodów. Na przykład pan jest biednym człowiekiem, a więc daje panu mały prezent, moją córkę, żeby na jakiś czas pana zadowolić. — Ona jest wielkim ukojeniem — powiedziałem. — I jeśli to Bóg mi ją dał, jestem Mu wdzięczny. — A jednak może naszyjnik pani Montgomery przetrwa dłużej niż tak zwana pańska miłość. — Dlaczego On chce nas upokarzać? — A czy ja chcę upokarzać? Powiadają, że stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Może stwierdził, że był kiepskim rzemieślnikiem, rezultaty Go rozczarowały. Wadliwy przedmiot wyrzucamy na śmietnik. Spójrz na nich i śmiej się, Jones. Nie masz do tego
nastroju? Wszyscy mają puste talerze z wyjątkiem pana Kipsa, a jacy są teraz niecierpliwi. Proszę, Belmont nawet skończył jego porcję. Nie wiem, czy to jest zgodne z moimi zasadami, ale niech będzie. Dotrzymajcie mi jeszcze przez chwilę towarzystwa, przyjaciele, dopóki nie skończę kawioru. Albercie, rozwiąż śliniak i. — To było odrażające — powiedziałem Annie Luizie. — Twój ojciec jest chyba wariatem. — Byłoby mniej odrażające, gdyby nim był — odparła. — Gdybyś wiedziała, jak rzucili się po te swoje prezenty — wszyscy z wyjątkiem Kipsa, który musiał najpierw pójść do klozetu i zwymiotować. Zimna owsianka nie odpowiadała mu. Muszę przyznać, że w porównaniu z „ropuchami” twój ojciec zachował się z pewnego rodzaju godnością, diabelską godnością. Oni wszyscy byli na mnie wściekli, ponieważ nie brałem udziału w ich grze. Byłem dla nich wrogim audytorium Jakbym trzymał przed nimi lustro — uświadomili sobie, jak okropnie się zachowywali. Pani Montgomery oświadczyła, że należało mnie odesłać od stołu już w momencie, kiedy odmówiłem zjedzenia owsianki. „Każdy z was mógł to zrobić” — powiedział twój ojciec. „Ale co by pan zrobił z tymi wszystkimi prezentami?” — spytała. „Może podwoiłbym stawkę za następnym razem” — odparł. — Stawkę? Co miał na myśli? — On pewno obstawia chciwość przeciwko upokorzeniu. — Jakie były te prezenty? — Pani Montgomery dostała piękny szmaragdowy komplet w platynie z czymś w rodzaju diamentowej korony, o ile dobrze widziałem. — A mężczyżni? — Osiemnastokaratowe złote zegarki, kwarcowe zegarki z komputerami i różnymi takimi urządzeniami. Wszyscy z wyjątkiem biednego Richarda Deane. On dostał własną fotografię w ramce ze świńskiej skó ry, którą widziałem w sklepie. „Wystarczy ci ją podpisać — poradził mu twój ojciec — a zdobędziesz każdą nastolatkę, jaką zechcesz.” Deane wyszedł wściekły, a ja za nim. Powiedział mi, że nigdy tam nie wróci, i dodał: „Nie potrzeba mi fotografii, żeby mieć każdą dziewczynę, jaką zechcę”. Wsiadł do swego sportowego Mercedesa i odjechał. — Wróci — powiedziała Anna Luiza. — Ten wóz to także prezent. Ale ty... ty tam nigdy nie wrócisz, prawda? — Nigdy. — Słowo? — Słowo. Lecz śmierć, jak się dowiedziałem później, przekreśla obietnice. Obietnicę składa się osobie żyjącej. Osoba, która nie żyje, nie jest tą samą, która żyła. Nawet miłość zmienia charakter. Miłość przestaje być szczęściem, staje się świadomością klęski nie do zniesienia. — Ale nie śmiałeś się z nich? — Nie było z czego się śmiać. — To musiało go rozczarować. Następne zaproszenie nie nadeszło, zostawiono nas w spokoju, a był to spokój niezwykły tej zimy, głęboki jak wczesny śnieg tegoroczny i prawie równie cichy. Pierwszy śnieg (było to przy końcu listopada) spadł, kiedy pracowałem nad tłumaczeniem listów z Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej. Cisza, jaka zapanowała wraz ze śniegiem na zewnątrz tego wielkiego gmachu z kolorowego szkła, była tą samą szczęśliwą ciszą naszego domu, i zdawało mi się, że Anna Luiza siedzi naprzeciw mnie po drugiej stronie biurka, tak samo jak będzie siedzieć późnym wieczorem przy stole, na którym rozegramy ostatnią partię remi, nim pójdziemy spać. W czasie weekendu na początku grudnia zawiozłem ją w góry do Les Diablerets na parę
godzin jazdy na nartach. Zbyt stary, żeby się tego nauczyć, siedziałem w kiwiarni i czytaiem 1 Journal de Genève", rad, że ona, jak jaskółka zataczając kręgi na lodowatych białych zboczach, jest szczęśliwa. Hotele zaczęły się otwierać na śnieg niby kwiaty wczesną wiosną. Zapowiadał się dla nich świetny sezon na Boże Narodzenie. Lubiłem patrzeć, jak Anna Luiza wchodzi do kawiarni, żeby spotkać się ze mną, ze śniegiem na butach i rumianymi policzkami, które zimno rozjaśniało jak świeczki. Powiedziałem jej kiedyś: — Jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy. — Dlaczego to mówisz? — spytała. — Byłeś przecież żonaty. Byłeś szczęśliwy z Mary. — Byłem w niej zakochany, nigdy jednak nie czułem się bezpieczny. Kiedyśmy się pobrali, byliśmy w tym samym wieku, a ja zawsze się bałem, że ona umrze pierwsza, i tak się stało. Ale ciebie mam na całe życie, chyba że mnie porzucisz. Jeśli to zrobisz, ja będę winien. — A co ze mną? Możesz żyć tak długo, że odejdziemy razem, gdziekolwiek się odchodzi. — Spróbuję. — O tej samej godzinie? — O tej samej godzinie — roześmiałem się, a ona mi zawtórowała. Dla żadnego z nas śmierć nie była tematem poważnym. Mieliśmy być razem zawsze i jeszcze jeden dzień — le jour le plus long, jak mówiliśmy. Chociaż doktor Fischer nie dawał nam znaku ży cia, sądzę, że gdzieś tam pokutował w otchłaniach mojej podświadomości, gdyż pewnej nocy śnił mi się bardzo wyraźnie. Ubrany w ciemny garnitur, stał obok otwartego grobu. Patrząc na niego z przeciwległego brzegu jamy zawołałem żartobliwym tonem: „Kogo pan chowa, doktorze? Czy to pański Dental Bouquet jest tego przyczyną?" Podniósł wzrok i spojrzał na mnie. Płakał, a ja poczułem wielkie wyrzuty z powodu tych łez. Obudziłem siebie i Annę Luizę krzykiem. Dziwne, jak przez cały dzień można być pod wrażeniem snu. Doktor Fischer towarzyszył mi w pracy, wypełniał chwile bezczynności między tłumaczeniami —wciąż ten sam smutny doktor Fischer z mego snu, I nie arogancki doktor Fischer, który przewodził swemu zwariowanemu przyjęciu, szydził z ludzi, skłaniając ich do ukazywania wstydliwych głębi chciwości. Tego wieczoru powiedziałem Annie Luizie: — Jak myślisz, czy nie byliśmy zbyt surowi dla twego ojca? — Co masz na myśli? — On musi był bardzo samotny w tym wielkim domu rad jeziorem. — Ma przyjaciół — odparła. — Poznałeś ich. — To nie są jego przyjaciele. — 9a tacv. iaHmi ich zrobił. Wtedy opowiedziałem jej sen, a ona rzekła cicho: — Może to był grób mojej matki. — Był na pogrzebie? — O. tak. bvł. ale "ie widziałam, żeby płakał. — Grób był otwarty. W moim śnie nie bvło ani trumny, ani duchownego, ani żałobników — tylko on i ja. — Nad grobem matki zebrało się mnóstwo ludzi —powiedziała. — Lubiano ją powszechnie. Cała służba była. — Nawet Albert? — W owym czasie Albert nie istniał. Pracował wtedy u nas stary lokaj... nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Odszedł po śmierci matki, tak jak i reszta służby. Mój ojciec zaczął nowe życie wraz z mnóstwem dziwnych twarzy. Proszę cię, nie mówmy więcej o
twoim śnie. To tak, jakby znalazło się koniec wełnianej nici w swetrze. Pociągasz za nią i wszystko zaczyna się pruć. Miała rację, było tak, jakby mój sen zaczął sta- dium prucia. Może byliśmy trochę zbyt szczęśliwi. Może uciekliśmy trochę zbyt daleko w krainę, gdzie istnieliśmy tylko we dwoje. Nazajutrz była sobota, a ja nie pracowałem w soboty. Anna Luiza chciała kupić kasetę do magnetofonu (podobnie jak matka kochała muzykę) i poszliśmy na zakupy do starej dzielnicy Vevey blisko rynku. Chciała mieć kasetę z Symfonią Jowiszową Mozarta. Starszy niski człowiek wyszedł z głębi sklepu, żeby nas obsłużyć. (Nie wiem, czemu napisałem „starszy” — nie przypuszczam, żeby był wiele starszy ode mnie.) Przeglądałem od niechcenia album z płytami francuskiego śpiewaka telewizyjnego, kiedy podszedł do mnie, pytając, czy potrzebna mi pomoc. Może dlatego wydawał mi się stary, że miał pokorne spojrzenie człowieka, który już niczego nie oczekuje, liczy tylko na drobny procent od sprzedaży. Wątpię, czy ostatnio pojawił się w tym sklepie ktoś, kto by słyszał o Symfonii Jowiszowej. Muzyka beatowa królowała tu prawie bez reszty. — Ach, zaoewne idzie panu o Symfonię C-dur w wykonaniu Wiedeńskiej Orkiestry Symfonicznej. Bardzo dobre nagranie, ale nie sądzę, żebym to miał tutaj. Niestety nie ma teraz większego zapotrzebowania — dodał | niepewnym uśmieszkiem — na to, co nazywam prawdziwą muzyką. Jeśli może pan chwilę zaczekać, zejdę do magazynu i poszukam. — Spojrzał przez moje ramię na Annę Luizę, która stała do nas plecami, i dodał: — Tymczasem może nastawię jakąś inną symfonię Mozarta... Anna Luiza najwidoczniej usłyszała jego słowa, gdyż się odwróciła. — Jeśli ma pan Mszę koronacyjną... — powiedziała i urwała, gdyż sprzedawca patrzył na nią z wyrazem przerażenia. — Mszę koronacyjną? — powtórzył. — Chciałabym przejrzeć wszystkie symfonie Mozarta, jakie pan ma. — Mozarta — powtórzył znowu jak echo, ale nie zrobił żadnego ruchu, żeby odejść. — Tak, Mozarta — powiedziała niecierpliwie i podeszła do kaset umieszczonych w obrotowym bębnie. Stary człowiek podniósł na mnie wzrok. — Muzyka beatowa, nic, tylko muzyka beatowa — stwierdziła obracając bęben palcem. Spojrzałem znowu na sprzedawcę. — Przepraszam, monsieur, zaraz pójdę i sprawdzę. Skierował się powoli w stronę drzwi w głębi sklepu, ale na progu odwrócił się i spojrzał najpierw na Annę Luizę, potem na mnie. — Obiecuję... że... że zrobię, co będę mógł — wyszeptał. Wydało mi się to apelem o pomoc, jakby musiał stanąć wobec czegoś okropnego tam na dole. Podszedłem do niego i spytałem: — Czy pan dobrze się czuje? — Tak, tak, mam drobne dolegliwości sercowe, ale to nic wielkiego. — Nie powinien pan może pracować. Poproszę kogoś ze sprzedawców... — Nie, nie, proszę pana. Niech pan tego nie robi. Czy mogę jednak o coś spytać? — Oczywiście. tf — Ta pani, która jest z panem... — Moja żona? — Ach, to pańska żona... Tak bardzo mi przypomina... mogę się panu wydać niemądry, imperty- nencki... kojietę, którą kiedyś znałem... Oczywiście wiele lat temu i ona teraz byłaby stara... niemal równie stara jak ja, a ta młoda pani, pańska żona... Nagle zrozumiałem, kto stoi przede mną, trzymając się jedną ręką framugi drzwi, stary i pokorny, wyzbyty ducha walki. — To córka doktora Fischera — powiedziałem — doktora Fischera z Genewy.
Opadł powoli na kolana, jak gdyby chciał się pomodlić, i głową uderzył o podłogę. Dziewczyna, która demonstrowała klientowi telewizor, podbiegła pomóc mi. Starałem się go odwrócić, ale nawet najlżejsze ciało staje się ciężkie, kiedy jest bezwładne. Razem przewróciliśmy go na plecy, a ona odpięła mu kołnierzyk mówiąc: — Och, biedny pan Steiner. — Co się stało? — spytała Anna Luiza odchodząc od bębna z kasetami. — Atak serca. — Biedny staruszek. — Może pani zatelefonuje na pogotowie — zwróciłem się do dziewczyny. Pan Steiner otworzył oczy. Pochylały się nad-nim trzy twarze, ale on spojrzał tylko na jedną, potrząsnął łagodnie głową i uśmiechnął się. — Cóż to się stało, Anno? — spytał. Po kilku minutach przyjechało pogotowie, wyszliśmy ze sklepu za noszami. W samochodzie Anna Luiza powiedziała: — On się odezwał do mnie, znał moje imię. — Powiedział Anna, nie Anna Luiza. Znał imię ^ twojej matki. Milczała, ale równie dobrze jak ja wiedziała, co to znaczy. Podczas lunchu spytała mnie: — Ja on się nazywał? — Ta dziewczyna powiedziała do niego: panie Steiner. — Nie znałam jego nazwiska. Moja matka zawsze mówiła o nim „on”. Pod koniec lunchu rzekła: — Czy pójdziesz do szpitala, żeby zobaczyć, jak on się czuje? Ja nie mogę pójść. Znowu przeżyłby szok. Znalazłem go w szpitalu leżącym powyżej Vevey, gdzie nowego pacjenta albo stroskanych odwiedzających wita zawiadomienie kierujące do Centre Funéraire. * Autostrada biegnąca grzbietem wzgórza nieustannie odtwarzała symfonię muzyki konkretnej. Steiner dzielił pokój ze starym brodatym człowiekiem, który leżąc na plecach szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Można by go uważać za nieżyjącego, gdyby od czasu do czasu nie mrugał powiekami, wpatrzony niezmiennie w białe tynkowe niebo. — To bardzo miłe z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził — powiedział Steiner — ale trudził się pan niepotrzebnie. Wypuszczą mnie jutro, pod warunkiem, że nie będę się niczym przejmować. — Dostanie pan urlop. — To niepotrzebne. Nie muszę dźwigać żadnych ciężarów. A telewizorami zajmuje się ta dziewczyna. — To nie dźwiganie ciężarów spowodowało pańskie zasłabnięcie — zauważyłem. Znów spojrzałem na jego sąsiada. Od chwili, kiedy wszedłem, stary człowiek nie drgnął nawet. — Nie trzeba się nim przejmować — powiedział Steiner. — On nie mówi i nie słyszy. Ciekaw jestem nieraz, o czym myśli. Może o tej długiej podróży, jaka go czeka. — Obawiam się, że w sklepie pan był również bliski wyruszenia w tę podróż. — Nie miałem aż tyle szczęścia. Było oczywiste, że to nie jego wola walczyła przeciw śmierci. Powiedział: — Ona wygląda jak jej matka w tym samym wieku. — I doznał pan szoku. — Najpierw wydawało mi się, że to imaginacja. Lata całe po jej śmierci szukałem podobieństwa w twarzach innych kobiet, aż wreszcie dałem spokój. Tego ranka pan wymówił jego nazwisko. Zapewne on nadal żyje. Gdyby umarł, z pewnością przeczytałbym o tym w gazetach. W Szwajcarii o każdym milionerze czyta się notatkę żałobną. Skoro pan się ożenił z jego córką, musiał go pan poznać.
— Spotkałem go tylko dwukrotnie, i to mi wystarczy. — Pan nie jest jego przyjacielem? — Nie. — To twardy człowiek. Nie znał mnie nawet z widzenia, ale mnie zniszczył. On ją po prostu zabił, chociaż nie była wcale winna. Kochałem ją, ale ona mnie nie kochała. Niczego nie musiał się obawiać. To by się nigdy więcej nie powtórzyło. — Spojrzał szybko na swego sąsiada. — Ona kochała muzykę — powiedział. — Zwłaszcza Mozarta. W domu mam płytę z Symfonią Jowiszową. Chciałbym ją ofiarować pańskiej żonie. Może jej pan powiedzieć, że znalazłem ją w magazynie. — Nie mamy adaptera, tylko magnetofon na kasety. — Ta płyta została nagrana przed erą kaset — powiedział tonem człowieka, który wspomina czasy „przed motoryzacją”. Spytałem go: — Co miało się więcej nie powtórzyć? — To była moja wina... i Mozarta... i jej osamotnienia. Ona nie była winna swemu osamotnieniu — powiedział z odcieniem gniewu. — Gdyby, pomyślałem, dano mu trochę więcej czasu, może nauczyłby się walczyć. Może teraz on wie, co to jest samotność. — A więc byliście kochankami — powiedziałem. — Na podstawie tego, co mi opowiedziała Anna Luiza, sądziłem, że nigdy nic między wami nie było. — Nie kochankami — zaprotestował — niech pan tak nie mówi, nie w liczbie mnogiej. Zatelefonowała do mnie następnego dnia, kiedy on był w biurze. Oboje byliśmy zgodni, że to niedobrze... że to niewłaściwe dla niej brnąć w plątaninę kłamstw. To nie była przyszłość dla niej. W ogóle nie było dla niej przyszłości, jak się wkrótce okazało. — Moja żona powiedziała, że ona siłą woli zmusiła się do tego, żeby umrzeć. — Tak. Moja wola nie była dość silna. To dziwne, prawda? Ona mnie nie kochała, a jednak pragnęła umrzeć. Ja ją kochałem, a jednak nie starczyło mi siły woli, żeby iść za nią. Mogłem pójść na cmentarz, bo on nie wiedział, jak wyglądam. — No, to przynajmniej ktoś po niej płakał... oprócz Anny Luizy i służby — Co pan mówi? On płakał. Sam widziałem, jak płakał. — Anna Luiza mówiła mi, że nie płakał. — Myli się, była wtedy dzieckiem. Przypuszczam, że nie zauważyła. Zresztą to nieważne. Kto miał rację? Pomyślałem o doktorze Fischerze, smagającym podczas obiadu batem swoją sforę. Z pewnością nie potrafiłem go sobie wyobrazić płaczącego, ale jakie to miało znaczenie? — Zawsze z radością powitamy pana u siebie — powiedziałem. — Moja żona rada paiga zobaczy. Może wpadnie pan na małego drinka któregoś wieczoru? — Nie — odparł. — Raczej nie. Nie wyobrażam sobie, żebym to zniósł. Widzi pan, ona jest tak bardzo podobna... Nic więcej nie było już do powiedzenia. Nie spodziewałem się, że go znowu kiedyś zobaczę. Przyjąłem za pewnik, że tym razem wyzdrowiał, chociaż zawiadomienie o jego śmierci z pewnością nie ukazałoby się w żadnej gazecie. On nie był milionerem. Powtórzyłem Annie Luizie to, co mi mówił. — Biedna matka — powiedziała. — Ale to było małe kłamstwo. Przecież mogło się to wydarzyć niejeden raz. — Ciekaw jestem, jak on się o tym dowiedział. — Dziwne, jak rzadko używaliśmy nazwisk, imion. Zawsze „on” albo „ona”, i było wiadomo, o kogo chodzi. Sprawiała to może jakaś forma telepatii, jaka istnieje między kochankami. — Powiedziała, że kiedy on zaczął podejrzewać — chociaż w rzeczywistości nic nie
było do podejrzewania — wmontował do telefonu urządzenie nagrywające rozmowy. Sam ją o tym zawiadomił. Tak więc z pewnością wiedział, kiedy rozmawiali o tym. Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby mu to sama wyznała, obiecując, że to się nigdy nie powtórzy. Może mi skłamała, bo za młoda byłam, żeby to zrozumieć. Trzymanie się za ręce i słuchanie Mozarta było dla mnie wtedy prawie tym samym co współżycie miłosne, zresztą tak też wyglądało to dla niego — mam na myśli ojca. — Ciekaw jestem, czy naprawdę płakał na pogrzebie. — Nie wierzę. Może płakał dlatego, że jego ofiara zniknęła. A może z powodu kataru siennego. Ona umarła w porze kataru siennego. 72 Nadeszło Boże Narodzenie i pokryło wszystko śniegiem aż po brzegi jeziora — były to najzimniejsze święta od wielu lat, z czego cieszyły się psy, dzieci i narciarze, ale ja nie należałem do żadnej z tych kategorii. Moje biuro było dobrze ogrzewane, ale przez kolorowe szyby ogród na zewnątrz wyglądał sino i mimo wszystko mroził mnie. Czułem się zbyt stary do swojej pracy: ciągle mieć do czynienia z czekoladą, mleczną i zwykłą, z migdałami i orzechami — to bardziej odpowiednie dla kogoś młodszego. Zdziwiłem się, kiedy jeden z moich szefów otworzył drzwi pokoju i wprowadził pana Ki psa. Miałem wrażenie, iż ożył jeden z obrazków w książce dla dzieci: zgięty we dwoje pan Kips podszedł do mnie z wyciągniętą ręką, jak gdyby raczej szukał zgubionego dolara, niż chciał się przywitać. Mój szef powiedział do mnie z szacunkiem, do jakiego nie przywykłem: — Podobno zna pan pana Kipsa. — Tak — odparłem — poznałem go u doktora Fischera. — Nie wiedziałem, że zna pan również doktora Fischera. — Pan Jones ożenił się z jego córką — wyjaśnił Kips. Wydało mi się, że dostrzegłem wyraz lęku na twaczy mego szefa. Do tej pory byłem daleko poza zasię- | giem jego uwagi i nagle stałem się niebezpieczny: przecież zięć doktora Fischera, mając takie poparcie, łatwo mógł znaleźć się w zarządzie. Niezbyt rozsądnie uległem pokusie, żeby mu trochę dokuczyć. — Dentophil Bouquet — odezwałem się — stara się naprawić szkody, jakie my w tym budynku wyrządzamy zębom. — Była to bardzo śmiała uwaga: łatwo można ją było potraktować jako nielojalność. Wielki business, tak jak tajna służba, wymaga od swych pracowników bardziej lojalności niż uczciwości. — Pan Kips — wyjaśnił mój szef — jest przyjacielem naczelnego dyrektora. Ma pewne kłopoty z jakimś tłumaczeniem i naczelny dyrektor chciałby, żeby pan mu pomógł. — Jest to list, który zamierzam wysłać do Ankary — powiedział Kips. — Żeby uniknąć nieporozumienia, chciałbym dołączyć do niego kopię w języku tureckim. — Teraz zostawię panów samych — rzekł mój szef, a kiedy drzwi się za nim zamknęły, Kips powiedział do mnie: — Oczywiście jest to ściśle poufne. — Domyślam się. Rzeczywiście domyśliłem się od razu. W liście była mowa o Pradze i o Skodzie, a Skoda dla całego świata oznacza broń. Szwaicaria jest krajem dziwnie splątanych interesów: wielka ilość zarówno politycznych, jak finansowych trudnych spraw przechodzi przez to małe bezbronne państewko. Wszystkie terminy techniczne, które należało przetłumaczyć, związane były z bronią. (Na chwilę znalazłem się w świecie bardzo dalekim od czekolady.) Jak się okazało, pewna amerykańska firma o nazwie JCFC Inc. w imieniu tureckiej firmy kupowała broń czeską. Ostateczne przeznaczenie tej broni — wyłącznie ręcznej — wydawało się bar-
I dzo niejasne. W liście powtarzało się pewne nazwisko, I które równie dobrze mogło być palestyńskie, jak irań- ' skie. Mój turecki jest o wiele bardziej zardzewiały niż ' hiszpański, ponieważ mam mniej praktyki (niezbyt | wiele zawieramy transakcji z Turcją), tłumaczenie listu I zajęło mi więc sporo czasu. — A teraz dam list do przepisania — powiedziałem panu Kipsowi. — Wolałbym, żeby pan zrobił to sam. — Sekretarka nie zna tureckiego. — Mimo wszystko... Kiedy skończyiem przepisywanie, Kips odezwał się: — Robił pan to w godzinach pracy, może jednak mały prezent... — Całkiem niepotrzebne. — A gdybym tak przesłał pudełko czekoladek pańskiej małżonce? Powiedzmy: czekoladek z likierem? Pan Kips, ciągle zgięty we dwoje, z nosem prawie na poziomie biurka, jakby starał się wytropić ulotnego dolara węchem, złożył list wraz z oryginałem i schował do teczki. — Gdybyśmy się spotkali u doktora Fischera, oczywiście nie wspomni pan o tym... To sprawa najzupełniej poufna. — Nie sądzę, byśmy się tam kiedyś spotkali. —Czemuż to? O tej porze, jeśli pogoda dopisuje-, nie bacząc na śnieg wydaje zwykle najwspaniaJ^ST przyjęcie w całym roku. Spodziewam się, że wkrófce otrzymamy zaproszenie. — Wziąłem udział w jednym przyjęciu, to mi wystarczy. — Trzeba przyznać, że ostatnie było może nieco prymitywne. Jednak my, jego przyjaciele, zapamiętamy je jako przyjęcie owsiankowe. Przyjęcie homarowe było o wiele bardziej interesujące. Ale nigdy nie wiat) domo, czego można się spodziewać po doktorze Fischerze. Było też przyjęcie przepiórkowe, które mocno wzburzyło madame Faverjon... — Westchnął. — Była ogromnie przywiązana do ptaków. Nie można wszystkim dogodzić. — Sądzę jednak, że jego prezenty zawsze dogadzają, to znaczy podobają się. — On jest bardzo, bardzo hojny. I zgięty niczym szpilka do włosów pan Kips zaczął zmierzać w stronę drzwi: zupełnie jakby szara wykładzina na podłodze była mapą z wytyczoną drogą, którą miał przebyć. Zawołałem za nim: — Spotkałem pańskiego dawnego pracownika. Pracuje w sklepie muzycznym. Nazywa się Steiner. — Nie znam tego nazwiska — mruknął i dalej szedł wyznaczoną na podłodze drogą. Wieczorem opowiedziałem Annie Luizie o jego wizycie. — Nie możesz się od nich odczepić — powiedziała. — Najpierw ten biedny Steiner, teraz Kips. — Interesy Kapsa nie mają nic wspólnego z twoim ojcem. Prosił mnie nawet, żebym nie wspomniał o naszym spotkaniu, gdybym widział twego ojca. — A tyś obiecał? — Oczywiście. Nie zamierzam go więcej widzieć. — Teraz oni związali ciebie z nim tajemnicą. Nie zamierzają cię wypuścić z rąk. Chcą, żebyś był jednym | nich. W przeciwnym razie nie będą się czuli pewni. — Pewni czego? — Pewni, że nie zostaną wyśmiani przez kogoś z zewnątrz. No cóż, nie wydaje się, żeby obawa przed wyśmianiem zbytnio ich odstraszała.
— Chciwość zawsze zwycięży. — Ciekaw jestem, co na przyjęciu przepiórkowym tak bardzo wstrząsnęło madame Faverjon. — Jakieś okrucieństwo. Tego możesz być pewien. Śnieg nie przestawał padać. Zapowiadało się bardzo białe Boże Narodzenie. Nawet autostrady zostały miejscami zasypane, a lotnisko Cointrin zamknięto na dwadzieścia cztery godziny. Nam to jednak było całkiem obojętne. Pierwsze wspólne święta obchodziliśmy uroczyście jak dzieci, ze wszystkimi błyskotkami. Anna Luiza kupiła choinkę i położyliśmy pod nią prezenty opakowane w sklepach w różnokolorowe papiery i wstążki. Czułem się bardziej jak ojciec niż jak kochanek czy mąż. Ale tym się nie przejmowałem: ojciec umiera pierwszy. W wigilię Bożego Narodzenia śnieg przestał padać i poszliśmy do starego opactwa Świętego Maurycego na pasterkę, gdzie wysłuchaliśmy pradawnej opowieści 0 edykcie cesarza Augusta i o tym, że cały świat miał zostać opodatkowany. Oboje nie byliśmy katolikami', ale to było tradycyjne święto dzieciństwa. I wcale nas nie raził Belmont, słuchający uważnie dekretu cesarskiego, równie samotny jak na naszym ślubie. Może Święta Rodzina powinna była skorzystać z jego rady i jakoś umknąć spisu w Betlejem? Czekał na dworze, kiedy wyszliśmy, i nie mogliśmy uniknąć spotkania z tym szczupłym starszym panem w ciemnym palcie, czarnym krawacie, o ciemnych włosach, ze sztucznym uśmieszkiem na cienkich wargach. — Wesołych Świąt — powiedział mrugając do nas 1 wcisnął mi do ręki kopertę jak wezwanie płatnicze. Dotykiem zorientowałem się, że jest w niej sztywny kawałek kartonu. — W okresie Bożego Narodzenia nie dowierzam poczcie — powiedział i pomachał ręką. — A otóż i pani i p ęSbBĘOuBBi JmSaotm ty ' • ¿fi M&f- ■■■ -' * ivC i* ^iW/ ■ v4\- -.--i: V.^' ii* 2 * i99 mmmw MsBwSfwWfi '4 »? i#a iWiwKiyff Ł*W. *•% * 1»wwMMflffiNn t IN«, 4<• Z* r, rj255 Mc* Montgomery. Wiedziałem, że przyjdzie. Jest tak bardzo ekumeniczna. Pani Montgomery miała jasnoniebieski szal na jasnoniebieskich włosach, zauważyłem też nowy szmaragd we wgłębieniu jej chudej szyi. — Ha, ha, monsieur Belmont jak zwykle ze swoimi kartami. I młoda para. Życzę wszystkim wesołych Świąt. Nie widziałam w kościele generała. Mam nadzieję, że nie jest chory. Ale proszę, otóż i on! Tak, rzeczywiście to był brygadier — w obramowaniu drzwi kościoła, wyprostowany jak struna, ze sztywną zreumatyzowaną nogą, z nosem konkwistadora i dumnie sterczącymi wąsikami przypominał portret krzyżowca i wprost trudno było uwierzyć, że nig- iy nie słyszał wrogich strzałów. On również był sam. — Drogi pan Deane — wykrzyknęła pani Montgomery — też z pewnością musi być tutaj! Zawsze przychodzi, jeśli nie kręci filmu gdzieś za granicą. Przekonałem się, że popełniliśmy fatalny błąd. Pasterka u Świętego Maurycego była takim samym obowiązkiem towarzyskim jak wytworny koktajl. Nigdy nie udałoby się nam uciec, gdyby właśnie w tej chwili nie wyszedł z kościoła Richard Deane z twarzą obrzmiałą i
czerwoną od alkoholu. Nim umknęliśmy, zdążyliśmy tylko zauważyć, że holuje ładną dziewczynę. — Dobry Boże — jęknęła Anna Luiza — zebranie „ropuch”. — Skąd mogliśmy wiedzieć, że oni tu będą? wierzę w ^ te wszystkie bożonarodzeniowe hece, ale chcę wierzyć... A te „ropuchy”, po cóż, na miłość Boską, one tam poszły? pewn° taka sama tradycja świąteczna jak nasza choinka. W zeszłym roku poszedłem tam sam. Bez żadnej specjalnej przyczyny. Zapewne oni też tam wszyscy byli, ale wtedy nie znałem żadnego z nich. 1 Mam wrażenie, że minęły już od tej pory całe lata. Nie wiedziałem nawet, że istnieją. Leżąc tej nocy w łóżku, zadowoleni i szczęśliwi w krótkiej chwili pomiędzy miłością i snem, rozmawialiśmy o „ropuchach” wesoło jak o komicznym chórze naszej własnej historii, dla nas najważniejszej. — Czy myślisz, że „ropuchy” mają duszę? — spytałem Anny Luizy. — Przecież każdy ma duszę, jeśli się w nią wierzy. — To oficjalna doktryna. Ja wierzę inaczej. Moim zdaniem dusze rozwijają się z embriona, tak jak i my. Nasz embrion nie jest jeszcze istotą ludzką, ma w sobie coś z ryby, a embrion duszy nie jest duszą. Sądzę, że małe dzieci podobnie jak psy nie mają duszy, może dlatego Kościół rzymsko-katolicki wymyślił limbus puerorum *. — A czy ty masz duszę? — Myślę, że tak, może nieco zbrukaną, ale z pewnością mam. Jeśli dusze istnieją, ty z pewnością ją masz. — Dlaczego? — Cierpiałaś z powodu matki. Małe dzieci nie cierpią, ani psy, chyba że chodzi o nie same. — A co z panią Montgomery? — Dusze nie farbują sobie włosów na niebiesko. Nie wyobrażam sobie, żeby ona kiedykolwiek zastanawiała się, czy ma duszę. — A monsieur Belmont? — Nie miał czasu, żeby ją rozwinąć. Przeróżne kraje zmieniają przepisy podatkowe, przy każdym budżecie zastawiając inne pułapki, a on musi wymyślać coraz to nowe kurczaki, żeby ich unikać. Dusza wymaga życia osobistego, a Belmont nie ma czasu na życie osobiste. — A brygadier? — Co do niego nie jestem pewien. Może i ma duszę. Sprawia wrażenie nieszczęśliwego. |— Czy to jest zawsze oznaką duszy? — Myślę, że tak. — A Kaps? — Sani- nie wiem. Wokół niego unosi się aura rozczarowania. Jpkby szukał czegoś, co zgubił. Może szuka swojej duszy, a nie dolara. — Richard Deane? — Nie, z pewnością nie. Ten nie ma duszy. Słyszałam, że ma w domu kopie swoich starych filmów i co wieczór je sobie puszcza. Nie ma nawet czasu na czytani-i scenariuszy. Jest zadowolony z siebie. Kto ma duit :ę, rie może być z siebie zadowolony. Zapnnowai? między nami długa cisza. Zgodnie z naturą rzeczy powinniśmy byli zasnąć, ale każde z nas wiedziało, że drugie nie śpi, rozważając tę samą myśl. Wreszcie Anna Luiza wypowiedziała ją głośno: — A mój ojciec? —On z pewnością ma duszę, ale myślę, że chyba jest potępiona. 73
Chyba prawie każdy człowiek ma w swoim życiu dzień, którego najdrobniejszy szczegół wyryty jest w jego pamięci jak odcisk w wosku. Dla mnie takim frirai1»** '■ i Aw* ëdf » » » Ufłf. »££%**.» 3?* yr? PlAjrlSŁ ^emUT ^ m_ i %W y tfc mVwWWmm * '-■ •. - • ■ ■■ timmśśimWmdmlpEi .m iSÆSuf&s. *w£&m3M4ï£i 122 R» /5; ;:;v> ;.;^.. .-•■■■' '-' < dniem był ostatni dzień roku — sobota. Poprzedniego wieczoru, jeśli pogoda dopisze, zdecydowaliśmy pojechać nazajutrz samochodem do Les Paccots, żeby Anna Luiza mogła się wyjeździć na nartach. W piątek przyszła lekka odwilż, ale w nocy z piątku na sobotę znowu ścisnął mróz. Mieliśmy wybrać się wcześnie, nim zbocza się zaludnią, i zjeść wspólnie lunch w miejscowym hotelu. Obudziłem się o wpół do ósmej i zatelefonowałem do météo, żeby się dowiedzieć, jakie są warunki. Wszystko było w porządku, choć zalecano ostrożność. Zrobiłem tosty, ugotowałem dwa jajka i podałem jej śniadanie do łóżka. — Dlaczego dwa? — spytała. — Dlatego, że jeśli zamierzasz zdążyć na otwarcie wyciągu narciarskiego, do lunchu okropnie zgłodniejesz. Włożyła nowy sweter, który ofiarowałem jej na Gwiazdkę — z grubej białej wełny z czerwonym pasem; wyglądała w nim wspaniale. Wyruszyliśmy o wpół do dziewiątej. Droga nie była zła, ale zgodnie z komunikatem meteorologicznym miejscami występowała gołoledź, tak że w Châtel St Denis musiałem założyć łańcuchy. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, wyciąg był już czynny. W St Denis mieliśmy małą sprzeczkę. Ona chciała zatoczyć duże koło od Corbetta i zjechać czarną nartostradą z Le Pralet, ale ja, obawiając się tego, namówiłem ją na zjazd łatwiejszą, czerwoną trasą do La Cierne. W głębi serca poczułem, ulgę, kiedy zobaczyłem sporą gromadkę ludzi czekających w Les Paccots, żeby jechać w górę. Wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej. Nie chciałem, żeby Anna Luiza zjeżdżała sama pustym zboczem. Nazbyt to przypominało kąpiel na pustej plaży. Człowiek zawsze odczuwa lęk, że coś się za tą pustką kryje — jakieś niewidzialne zatrucie wody albo zdradziecki prąd. i ~, -»i *t^ r fM ■ -s • ąiijft j|L!^kif\ttt.il ^ * ♦*i HpM&fe aw»%t *%K**t iłtl^llil k.- .»• _ v. V. \ V . 'S. 'S,, Ł Vfc y^Ttiy-jl ŚŚSKS * t ^ .. . • i ' - ; ’■. ^ - - - i*f; kWM Mii,Kiil v#f ! f IH'.*'f f.Ä v 4ą^f |'i"fe>ił.’s w ■%■■<«| . «C« iw|ŁłłBeeJBłl|MEw^s WEmłwSOTTfy i * p -:v, iyM '^.JSSC^ * *♦*»%*£ üS'Pw rnm%f WmPH I 99B9^9w *»<*• ijr kmK ■ ii iy< wtwySr&Q f< M :'■ 7t: ':^CŁ0^W^% — Och, tak bardzo chciałam być pierwsza — powiedziała. — Uwielbiam pustą nartostradę. — Im więcej ludzi, tym bezpieczniej — odparłem.
— Pamiętasz przecież, jaką mieliśmy drogę. Bądź ostrożna. — Zawsze jestem ostrożna. Czekałem, dopóki nie ruszyła, i pomachałem jej, kiedy wznosiła się do góry. Patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła mi wśród drzew; łatwo mi było śledzić ją z powodu tego czerwonego pasa na swetrze. A potem wszedłem do Hotel Corbetta z książką, którą z sobą wziąłem. Był to wybór prozy i poezji pod tytułem Tornister, dokonany przez Herberta Reada i wydany w roku 1939, po wybuchu wojny, w małym formacie, tak by tomik łatwo można było zmieścić w żołnierskim ekwipunku. Ja sam nigdy nie byłem żołnierzem, ale przywiązałem się do tej książki podczas „dziwnej wojny”. Pomogła mi przetrwać wiele godzin, kiedy w oczekiwaniu nalotu, który nie miał chyba nigdy nadejść, trwałem w Londynie na posterunku obrony przeciwpożarowej, podczas gdy inni zabijali czas grając w strzałki w maskach przeciwgazowych. Zarzuciłem gdzieś tę książkę, ale niektóre jej urywki, czytane tego dnia, pozostały utrwalone niczym w wosku, podobnie jak te z owej nocy w 1940, kiedy straciłem rękę. Wyraźnie pamiętam, co czytałem, kiedy rozległy się syreny. O ironiol Była to Oda do urny greckiej Keatsa: Słyszane melodie są słodkie, ale te nie słyszane Słodsze znacznie... Nie słyszana syrena byłaby z pewnością słodsza. Próbowałem dobrnąć do końca ody, ale nie udało mi się dojść dalej niż do słów; i % IIE O, małe miasteczko, twe ulice na zawsze Ciche pozostaną... — kiedy musiałem wyjść ze względnego bezpieczeństwa naszego podziemnego schronu. O drugiej nad ranem słowa te wrćfetty do mnie jak wróżba w stylu sortes Virgilianae'1^ %pQjiieważ dziwna cisza panowała na ulicach City. Cały hałas był w górze: trzask płomieni, syk wody i pomruk bombowców powtarzających: „Gdzie jesteś? Gdzie jesteś?” Ta cisza w sercu zniszczenia trwała do momentu, gdy spadła bomba, rozerwała ciszę tuż n^d ulica i nozbawiła mnie ręki. Pamiętam... Aż do wieczora tego dnia nie ma szczegółu, który mógłbym zapomnieć... Na przykład pamiętam drobną sprzeczkę, jaką miałem w Hótel Corbetta z kelnerem, ponieważ chciałem siedzieć przy oknie, skąd mógłbym obserwować drogę, jaką Anna Luiza miała wracać od wylotu nartostrady w La Cierne. Poprzedni gość opuścił właśnie stolik i stała tam jeszcze filiżanka i talerzyk, których kelner chyba nie zamierzał sprzątnąć. Ten ponury mężczyzna mówiący cudzoziemskim akcentem był z pewnością zaangażowany chwilowo: kelnerzy szwajcarscy są najmilszymi pod słońcem ludźmi i pamiętam, jak sobie pomyślałem, że on się tu długo nie utrzyma. Czas mijał wolno bez Anny Luizy. Zmęczyłem się czytaniem i dzięki monecie dwufrankowej zdołałem przekonać kelnera, żeby zatrzymał dla mnie stolik. Obiecałem mu, że oboje zjemy tu coś w porze lunchu. Podjeżdżało teraz wiele samochodów z nartami na dachach i długa kolejka ustawiła się przy wyciągu. Miody mężczyzna z zespołu ratowniczego, który zawsze pełnił dyżur w hotelu, rozmawiał z przyjacielem w kolejce. , [, — Ostatni wypadek w tym roku mieliśmy w poniedziałek — powiedział. — Chłopiec z nogą złamaną w kostce. Mnóstwo tego jest zawsze w okresie ferii świątecznych. Poszedłem do małego sklepiku tuż obok hotelu, żeby zobaczyć, czy nie dostanę francuskiej gazety, ale była tylko gazeta lozańska, którą przejrzałem już przy śniadaniu. Kupiłem czekoladę Toblerone, żebyśmy mieli coś na deser, gdyż wiedziałem, że w restauracji będą tylko lody. Potem wyszedłem na spacer i obserwowałem narciarzy na piste bleue, łagodnym zboczu dla początkujących, choć wiedziałem, że Anna Luiza jest poza zasięgiem mego wzroku, wysoko w górze wśród drzew piste rouge. Była bardzo dobrą narciarką. Jak już wspomniałem, jej matka zabrała ją pierwszy raz na narty, gdy miała cztery
lata. Zerwał się lodowaty wiatr, wróciłem więc do swego stolika i zacząłem czytać odpowiedniego na tę okazję Żeglarza Ezry Pounda: Wśród twardych lodu płatków i smagnięć gradu Nie słyszałem nic krom morza huku I lodowato zimnych fal... Potem otworzyłem na chybił trafił antalogię i trafiłem na Trzydzieści trzy szczęśliwe chwile Chin Shengtana. Wydaje mi się zawsze, że w mądrości Wschodu kryje się jakieś odrażające zadowolenie: „Och, nie jestże szczęściem ciąć w letnie popołudnie ostrym nożem arbuza na wielkim czerwonym półmisku?” Och, tak, jeśli jest się chińskim filozofem, zamożnym wysoce poważanym, zadowolonym ze świata, nade wszystko bezpiecznym w przeciwieństwie do filozofa chrześcijańskiego, który rozwija się w zwątpieniu i niebezpieczeństwie. Co prawda nie podzielam wierzeń chrześcijańskich, wolę Pascala. „Każdy wie, że widok kotów albo szczurów, trzask kruszonego węgla itd. może umysł wytrącić z równowagi.” W każdym razie — pomyślałem — nie lubię arbuzów. Bawiło mnie jednak dodanie trzydziestego czwartego momentu dającego równie wiele zadowolenia jak wymienione przez Chin Shengtana: „Siedzieć w ciepłej szwajcarskiej kawiarni, obserwować przez okno białe zbocze i wiedzieć, że wkrótce ta, którą kocham, wejdzie z zaczerwienionymi policzkami i śniegiem na butach, w białym swetrze z czerwonym pasem. Czyż to nie jest szczęście?” Znowu otworzyłem Tornister na chybił trafił, ale sortes Virgilianae czasem zawodzą i oto miałem przed sobą Ostatnie dni doktora Donne’a. Zdziwiłem się, czemu noszenie tego właśnie utworu w tornistrze miałoby pokrzepiać żołnierza na duchu i dodawać mu odwagi, i znowu zacząłem szukać. Herbert Read zamieścił tu urywek własnej pracy, zatytułowanej Ucieczka z St Quentin. Po odłożeniu książki, do której już nigdy nie wróciłem, zapamiętałem myśl, choć niezbyt dokładnie słowa: „Byłem pewien, że nadeszła chwila śmierci. Ale nie czułem nic. Przypomniałem sobie, jak kiedyś przeczytałem, że w walce, gdy żołnierz zostaje trafiony, nigdy nie czuje od razu bólu, dopiero znacznie później”. Podniosłem wzrok. Coś działo się przy wyciągu. Ratownik, który mówił o chłopcu ze złamaną kostką, pomagał drugiemu ciągnąć tobogan, na którym płożyli swoje narty. Przestałem czytać i zaciekawiony wyszedłem na dwór. Musiałem przeczekać kilka samochodów, nim udało mi się dostać na drugą stronę jezdni, ale kiedy znalazłem się przy wyciągu, ratownicy już ruszyli w górę. Spytałem kogoś stojącego w kolejce, co się stało. Nikt nie przejawiał specjalnego zainteresowania. Odezwał się tylko pewien Anglik: reBmffgylfcmi ÔRfeiÏHÎ ïiłs lwJbwlHlih!‘'4.l^^ t
przeszedłem na drugą stronę ulicy. Anglik, który przedtem mówił, że podobno dziecko uległo wypadkowi, teraz opowiadał głośno i triumfalnie: — To poważny wypadek. Słyszałem ich rozmowę w biurze. Telefonowali po karetkę do Vevey. Nawet wtedy, jak ten żołnierz pod St Quentin, nie wiedziałem jeszcze, że to ja zostałem trafiony, nawet wtedy, kiedy ratownicy nadjechali drogą od strony La Cierne i zatrzymali ostrożnie tobogan, na którym leżała jakaś kobieta. Miała na sobie sweter zupełnie inny niż ten, który ofiarowałem Annie Luizie — ten był cały czerwony. — To kobieta — powiedział ktoś. — Biedactwo, kiepsko wygląda. — Podobnie jak mówiący poczułem nagły przypływ współczucia. — Na pewno poważny wvpadek — obwieścił trium falnie mężczyzna stojący najbliżej toboganu. — Straciła wiele krwi. Z miejsca, gdzie stałem, wydawało mi się, że ta kobieta ma białe włosy; uświadomiłem sobie, że przed zwiezieniem na dół zabandażowano jej głowę. — Czy jest przytomna? — spytała turystka, lecz wszechwiedzący Anglik potrząsnął głową. Niewielka grupka ciekawskich zmalała — ludzie wsiedli na wyciąg, który zaraz miał ruszyć w górę. Do jednego z ratowników podszedł Anglik i powiedział coś w kiepskiej francuszczyźnie. — Oni uważają, że to poważne uszkodzenie czaszki — wyjaśnił nam wszystkim, tłumacząc jak komentator telewizyjny. Teraz widziałem wyraźnie. To była Anna Luiza. Sweter stracił swą białość z powodu krwi. Odepchnąłem Anglika na bok. Chwycił mnie za ramię mówiąc: — Nie można koło niej robić tłoku, ona potrzebuje powietrza. — To moja żona, ty cholerny głupcze. — Doprawdy, bardzo mi przykro. Nie przejmuj się, stary. Zapewne była to kwestia minut, choć mnie się wydawało, że minęły godziny, nim przyjechała karetka. Stałem wpatrując się w jej twarz, na której nie było żadnych oznak życia. — Czy ona umarła? — spytałem. Musieli sobie pomyśleć, że jestem raczej obojętny. |— Nie — zaprzeczył jeden z ratowników. — Jest tylko nieprzytomna. Uszkodzenie czaszki. — Jak to się stało? — O ile możemy odtworzyć wypadek, stało się to z powodu chłopca, który upadł i skręcił sobie nogę w kostce. Nie powinien był zjeżdżać piste rouge, tylko piste bleu. Pańska żona wyjechała spoza wzniesienia, nie miała czasu, żeby go ominąć. Nie stałoby się nic ’ f ^ «Tisr** * .>' ''. i.VSA* : - ! i ,v * £SWVł)«%s.Vi’» złego, gdyby skręciła w prawo, ale myślę, że nie miała chwili do namysłu. Skręciła w lewo, w stronę drzew — pan zna tę trasę — ale śnieg po odwilży i ponownym zamarznięciu jest twardy, zdradziecki i z pełną szybkością wpadła na drzewo. Proszę się nie martwić. Karetka będzie tu lada chwila. W szpitalu zrobią, co trzeba. — Zaraz tu wrócę — powiedziałem. — Muszę zapłacić za kawę. Anglik wybąkał: — Bardzo przepraszam pana. Nigdy nie myślałem że... — Na miłość Boską, spieprzaj stąd — warknąłem. Kelner był jeszcze bardziej ponury niż przedtem. — Pan zajął ten stolik na lunch — oświadczył. — Musiałem odmówić wielu gościom.
— Jest jeden gość, którego pan tu nigdy więcej nie zobaczy — odparłem i rzuciłem mu na stół pięćdziesiąt centymów, które spadły na podłogę. Potem zaczekałem w drzwiach, żeby zobaczyć, czy je podniósł. Podniósł, a mnie się zrobiło wstyd. Ale gdyby to tylko było w mojej mocy, mściłbym się za to, co się stało, na całym świecie, jak doktor Fischer — pomyślałem — zupełnie jak doktor Fischer. Usłyszałem sygnał karetki i wróciłem śpiesznie do wyciągu. Pozwolili mi usiąść przy jej noszach, samochód więc zostawiłem pod hotelem. Powtarzałem sobie, że zabiorę go któregoś dnia, jak tylko ona poczuje się lepiej, i przez cały czas wpatrywałem się w jej twarz, oczekując, że odzyska przytomność i pozna mnie. Nie pójdziemy do tej restauracji, postanowiłem. Gdy tu wrócimy, pójdziemy do najlepszego hotelu w mieście i zamówimy sobie kawior jak doktor Fischer. Ona nie będzie jeszcze miała sił, żeby jeździć na nartach, a zresztą w tym czasie śnieg pewnie już zniknie. Będziemy siedzieć w słońcu, a ja opowiem, jak strasznie i Ui ijnWr w r■ ™i ,ĘgyĄffjStłJp i&jśfoW* SfŚfi** się bałem. Opowiem jej o tym cholernym Angliku, któremu powiedziałem, żeby spieprzał, a on mnie posłuchał bez słowa, i ona będzie się śmiała. Znów spojrzałem na jej nieruchomą twarz. Gdyby nie zamknięte powieki, można by pomyśleć, że nie żyje. Utrata świadomości przypomina głęboki sen. Nie budź się, dopóki nie dadzą ci odpowiednich lekarstw — ostrzegałem ją w myśli — żebyś nie czuła bólu. Karetka na sygnale ziechała w dolinę, gdzie się znajdował szpital, i zobaczyłem kierunkowskaz: „Kostnica”, który widywałem przedtem wielokrotnie, ale teraz poczułem tępą wściekłość z tego powodu i z powodu głupoty władz, które umieściły ten znak właśnie tutaj, by go czytali tacy jak ja. To nie ma nic wspólnego z Anną Luizą — pomyślałem — absolutnie nic. Ten znak z napisem „Kostnica” był jedyną rzeczą, na jaką mogłem się skarżyć. Kiedy karetka nadjechała, wszyscy działali niezwykle sprawnie. Dwaj lekarze już czekali na nas u wejścia. Szwajcarzy istotnie są bardzo sprawni. Weźmy choćby skomplikowane zegary, jakie produkują, i różne precyzyjne instrumenty. Byłem przekonany, że Anna Luiza zostanie zreperowana równie zręcznie, jak oni reperują każdy zegarek: przecież ten zegarek, kwarcowy zegarek, był o wiele cenniejszy niż inne, ponieważ ona była córką doktora Fischera. Dowiedzieli się o tym, kiedy powiedziałem, że muszę do niego zatelefonować. — Do doktora Fischera? — Tak, to ojciec mojej żony. Z ich zachowania wywnioskowałem, że ten zegarek ma więcej niż zwyczajną gwarancję. Anna Luiza została odwieziona na wózku w asyście starszego lekarza. Zobaczyłem tylko białe bandaże na jej głowie, które skojarzyły mi się ze starością. Spytałem, co mam powiedzieć ojcu. — Będzie wiadomo dopiero po zrobieniu rentgena. — Myślicie, panowie, że to coś poważnego? Młodszy lekarz powiedział ostrożnie: — Każde uszkodzenie czaszki musimy uważać za poważne. — Czy mam zaczekać z telefonem do zdjęcia? — Ponieważ doktor Fischer musi tu przyjechać z Genewy, sądzę, że powinien pan zaraz do niego zatelefonować. Głębszy sens tej rady uderzył mnie dopiero wtedy, kiedy wykręciłem numer. Z początku nie poznałem głosu Alberta, który odebrał telefon.
Powiedziałem: — Chciałbym mówić z doktorem Fischerem. — A kto mówi, sir? — Był to jego służalczy głos, którego nigdy przedtem nie słyszałem. — Proszę mu powiedzieć, że Jones, jego zięć. Natychmiast głos stał się dobrze mi znanym głosem Alberta. — Och, to pan Jones. Doktor jest zajęty. — Nic mnie to nie obchodzi, proszę mnie z nim połączyć. — Powiedział mi, że pod żadnym pozorem nie wolno mu przeszkadzać. — To pilne. Proszę zrobić, jak mówię. — Mogę stracić posadę. — Z pewnością stracisz posadę, jeśli mnie z nim nie połączysz. Nastąpiła długa chwila ciszy i znowu głos się odezwał, głos Alberta bezczelnego, a nie służalczego: — Doktor Fischer powiedział, że jest teraz zbyt zajęty, żeby z panem rozmawiać. Nie można mu prze- szkadzać. Czyni przygotowania do przyjęcia. — Kiedy ja muszę z nim rozmawiać. kazania^ ^ 1 /0^ ^ ^an naPisa* to, co jest do przeNie zdążyłem mu nawet odpowiedzieć, gdy odłożył słuchawkę. Młody lekarz wymknął się, kiedy telefonowałem. Teraz wrócił. Powiedział: — Obawiam się, panie Jones, że potrzebna jest natychmiastowa operacja. W poczekalni jest dużo pacjentów z miasta, ale na drugim piętrze mamy wolny pokój, gdzie nikt nie będzie panu przeszkadzać. Przyjdę tam natychmiast po zabiegu. Kiedy otworzył drzwi pustego pokoju, od razu go poznałem — a może mi się tylko zdawało, że to pokój, gdzie leżał Steiner; zapewne wszystkie pokoje szpitalne są równie do siebie podobne jak tabletki nasenne. Przez otwarte okno słychać było hałas i szum autostrady. — Czy mam je zamknąć? — spytał młody lekarz. Sądząc po jego troskliwości można by pomyśleć, że to ja jestem pacjentem. — Nie, nie, proszę sobie nie robić kłopotu. Wolę mieć trochę powietrza. — Tak naprawdę to hałas był mi potrzebny. Ciszę może znieść tylko człowiek szczęśliwy albo spokojny. — Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę zadzwonić. — Wskazał dzwonek przy łóżku. Na stole był termos na wodę z lodem, lekarz sprawdził, czy jest pełny. — Wkrótce wrócę — obiecał. — I proszę starać się nie martwić. Miewamy sporo o wiele gorszych przypadków. Usiadłem w fotelu dla odwiedzających i pomyślałem: Jaka szkoda, że w tym pokoju nie leży Steiner, miałbym przynajmniej z kim porozmawiać. Rad bym nawet widział tego starego człowieka, który nie słyszał i nie mówił. Przypomniałem sobie słowa Steinera. Powiedział o matce Anny Luizy: „Lata całe po jej śmierci szukałem podobieństwa w twarzach innych kobiet, ale potem dałem spokój”. Okropną rzeczą w tym 4nMr) Wp*»|»'i JL^n «i Mfmm rop stwierdzeniu były słowa „lata całe”. Lata — pomyślałem — lata... czy można tak wytrzymać lata całe? Co chwila spoglądałem na zegarek... dwie minuty minęły, trzy minuty minęły, raz mi się udało: minęło cztery i pół minuty. Czy będę to robić aż do śmierci? Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł młody lekarz. Był niepewny, zakłopotany i szalona nadzieja ogarnęła mnie: popełnili błąd, uszkodzenie wcale nie było poważne. Powiedział: — Jest mi ogromnie przykro, obawiam się, że...
— A potem słowa popłynęły szybko: — Nie mieliśmy dużo nadziei. Wcale nie cierpiała. Umarła w narkozie. — Umarła? — Tak. Udało mi się tylko wykrztusić: — Och. — Czy chciałby ją pan zobaczyć? — spytał. — Nie. — Czy mamy sprowadzić panu taksówkę? Może zechciałby pan przyjść jutro do szpitala, żeby załatwić formalności w biurze. Trzeba podpisać pewne dokumenty. Zawsze tyle jest tych papierów. Powiedziałem: — Wolałbym to załatwić od razu, jeśli można. ślałem, że może się pojawi. Nie zrobił tego i oprócz anglikańskiego pastora, sprzątaczki przychodzącej do na3 dwa razy w tygodniu oraz mnie nikt nie był świadkiem, jak Annę Luizę składano do grobu. Pochowałem ją na cmentarzu Świętego Marcina na ziemi gibraltarskiej (w Szwajcarii Kościół anglikański należy do diecezji gibraltarskiej), ponieważ gdzieś ją trzeba było pochować. Nie miałem pojęcia, jaką religię mógł wyznawać doktor Fischer ani jaką wyznawała jej matka, ani też w jakim kościele Anna Luiza była ochrzczona — nie mieliśmy oboje dość czasu, żeby się dowiedzieć o sobie tak mało istotnych szczegółów. Jako Anglik uważałem, że najłatwiej będzie pochować ją zgodnie z obrzędem anglikańskim, gdyż nikt, jak mi wiadomo, dotąd nie założył agnostycznych cmentarzy. W kantonie genewskim większość Szwajcarów jest protestantami, więc jej matka zapewne leżała na cmentarzu protestanckim, ale szwajcarscy protestanci poważnie traktują swoją religię, Kościół anglikański ze swymi sprzecznymi wierzeniami wydawał mi się bliższy naszym agnostycznym poglądom. Na cmentarzu prawie się spodziewałem, że zauważę monsieur Belmonta, ukazującego się w tyle równie dyskretnie, jak się pojawił na naszym ślubie i powtórnie na pasterce, ale ku mojej uldze nie było go, nie miałem więc do kogo się odezwać. Musiałem wrócić sam do naszego mieszkania — riaileoszy sposób, żeby być razem z nią. O tym, co zrobię, kiedy się tam znajdę, zdecydowałem zawczasu. Wiele lat temu w jakiejś powieści detektywistycznej przeczytałem, że można się zabić wypijając jednym haustem szklankę alkoholu. O ile sobie przypominam, jeden bohater wyzwał drugiego, żeby wypił coś, co się nazywało „hakiem”. Pomyślałem, że z pewnością skutek będzie lepszy, jeśli w whisky rozpuszczę dwadzieścia tabletek aspiryny — całv mój zapas. Potem usiadłem wygodnie w fotelu, który tak Zgodnie z życzeniem doktora Fischera wysłałem do niego list. Podałem suche fakty dotyczące śmierci jego córki oraz datę i miejsce pogrzebu. Nie był to sezon kataru siennego, nie oczekiwałem więc łez, ale my r * i [■4 1 MHHWliłłalEBS&Młil y^iŁhtf y^ii : !i \ ,• ■■ ' ■ . \ ' ■ ■ .':;'- ;.-:"’,.: '.' , mi#T3IĆŁ mM.4 . n | \ iJ li
Nagle zadzwonił telefon. Pozwoliłem mu dzwonić dłuższą chwilę, ale zakłócał ciszę pokoju jak pies sąsiada. Wstałem i poszedłem do hallu. Kiedy podniosłem słuchawkę, spojrzałem w lustro, jakby chcąc się upewnić, że nie czeka mnie już długa przyszłość. Kobiecy głos powiedział: — Czy to pan Jones? — Tak. — Mówi Montgomery. — A więc „ropuchy” jednak mnie dopadły. — Czy pan jest nadal przy telefonie? — Tak. — Chciałam powiedzieć... właśnie dowiedzieliśmy się... jest nam wszystkim ogromnie przykro... — Dziękuję — uciąłem krótko i odłożyłem słuchawkę, ale nim zdążyłem wrócić na fotel, telefon znowu zadzwonił. Niechętnie wróciłem do aparatu. Słucham? — powiedziałem. Ciekaw byłem, kto teraz się odezwie, ale to nadal była pani Montgomery. Kobiety jej pokroju żegnają się długo nawet przez telefon. — Pan nie dał mi czasu, żebym powiedziała to, 8rzs5Sri!by I i B nfe — Och, miał pewne powody... Nie może pan go o to winić... On panu wszystko wytłumaczy... Chce, żeby pan go jutro odwiedził... Po południu, wszystko jedno o której godzinie. — Dlaczego nie mógł sam zatelefonować? — On nie znosi telefonu. Zawsze wyręcza go Albert... albo ktoś z nas, jeśli jesteśmy pod ręką. — Dlaczego więc nie napisał? — Akurat nie ma pana Kipsa. — Czy to pan Kips musi pisać za niego listy? — Listy w sprawach interesów tak. — Nie prowadzę żadnych interesów z doktorem Fischerem. — Chodzi tutaj chyba o jakieś powiernictwo. Pójdzie pan do niego, prawda? — Niech pani mu powie... powie mu... że chcę się zastanowić. Znowu odłożyłem słuchawkę. Może sobie jutro czekać całe popołudnie, wcale nie miałem zamiaru do niego póiść. Chciałem tylko wrócić na fotel i do półkwar- ty dobrej whisky. Cienki osad aspiryny znowu się utworzył, znów poruszyłem go palcem, ale uczucie szczęścia pierzchło. Nie byłem już sam. Doktor Fischer jak dym zdawał się wypełniać pokój. Znałem już sposób, żeby się go pozbyć — jednym haustem opróżniłem szklankę. Wedle opisu w tej powieści serce moje powinno było zatrzymać się nagle jak zegar, ale ja nadal żyłem. Sądzę teraz, że popełniłem wielki błąd dodając do whisky aspirynę — dwie trucizny mogą się nawzajem znosić. Trzeba było zawierzyć autorowi tamtej powieści, podobno tacy ludzie bardzo starannie badają szczegóły medyczne. Potem przypomniałem sobie, że bohater wypił „haka” już prawie pijany, podczas gdy ja byłem obrzydliwie trzeźwy. Ilteż razy partaczymy własną śmierć! e -. ■ ^v* wRytwM.3f»#yyl^' l^i!^i* gWF;W&\ ... 'V-f^S:::'. .- '. / ■ . ■ -;« ' . . ' £ ; Ani przez chwilę nie czułem się nawet senny. Czułem większą przytomność umysłu niż zwykle, co ma miejsce, kiedy się jest lekko pijanym, i w nagłym olśnieniu pomyślałem: Powiernictwo, powiernictwo. Zrozumiałem od razu, dlaczego wezwał mnie doktor Fischer. Odziedziczony po matce kapitał Anny Luizy został ulokowany pod postacią jakiegoś powiernictwa, ona otrzymywała z tego tylko dochód. Nie miałem pojęcia, do kogo teraz
będzie należał kapitał, i pomyślałem z nienawiścią: Nie przyszedł na pogrzeb własnej córki, ale już się zastanawia nad konsekwencjami finansowymi jej śmierci. Może on dostanie te pieniądze — zanłatę za krew. Przypomniał mi się jej bożonarodzeniowy skrwawiony sweter. Fischer był tak samo chciwy jak „ropuchy”. Sam był „ropuchą” — królem wszystkich „ropuch”. Potem nagle w sposób taki, jak ocze- Juwałem, że nadejdzie śmierć, powalił mnie sen. albo nóż złamany bezskutecznie na kości klatki piersiowej. Musiałem szukać nowego sposobu, żeby umrzeć. Potem przypomniałem sobie telefon i kłopot doktora Fischera z powiernictwem. Byłem człowiekiem chorym z rozpaczy, a człowiekowi choremu z pewnością trzeba wybaczać jego chore myśli. Chciałem upokorzyć Fischera, który zabił matkę Anny Luizy i doprowadził do ruiny Steinera. Chciałem zranić jego dumę. Chciałem, żeby cierpiał tak, jak ja cierpiałem. Zgodnie z jego życzeniem pójdę do niego i zobaczę się z nim. Wypożyczyłem samochód ze stacji obsługi i pojechałem do Versoix. W drodze uświadomiłem sobie, że moja głowa nie jest tak jasna, jak mi się zdawało. Na autostradzie omal nie wpadłem na tył wielkiej ciężarówki, skręcającej w jedną z bocznych szos, i pomyślałem sobie, że byłaby to śmierć równie dobra jak spowodowana przez whisky; ta próba jednak mogłaby mi sprawić jeszcze większy zawód niż poprzednia. Mogliby mnie wyciągnąć sparaliżowanego z wraku samochodu i nie potrafiłbym potem dokonać samozniszczenia. Od tej chwili jechałem ostrożniej, ale myśli moje ciągle wracały do czerwonej plamki, którą obserwowałem, jak się wznosi na wyciągu w kierunku piste rouge, do czerwonego swetra na noszach i do bandaży, które wziąłem za siwe włosy nieznajomej kobiety. Omal nie przeoczyłem wyjazdu do Versoix. Wielki biały dom stał nad jeziorem niczym grobowiec faraona. Mój samochód wyglądał przy nim jak karzełek. Dzwonek rozdźwięczał się absurdalnie w głębinach olbrzymiego mauzoleum. Drzwi otworzył Albert. Dla jakiejś przyczyny ubrany był na czarno. Czyżby doktor Fischer kazał nosić służącemu żałobę zamiast siebie? Czerń jakby zmieniła jego charakter na lepsze. Tym razem nie udawał, że mnie nie poznaje. Nie Po przebudzeniu sądziłem, że minęła godzina, może dwie. Głowę miałem zupełnie jasną, spojrzałem na zegarek, wskazówki musiały się w tajemniczy sposób cofnąć. Wyjrzałem przez okno, ale szare śnieżne niebo nic mi nie powiedziało — wyglądało tak samo, jak •wtedy, kiedy zasnąłem. Mogło to być równie dobrze poranne niebo, jak wieczorne. Upłynęła dłuższa chwila, nim się zorientowałem, że spałem przeszło osiemnaście godzin, a potem fotel, w którym siedziałem, i pusta szklanka przypomniały mi, że Anna Luiza nie żyje. Szklanka była jak rewolwer z pustym magazynkiem kpił ze mnie, tylko poprowadził szybko na górę po wielkich marmurowych schodach. Doktor Fischer nie nosił żałoby. Siedział tak jak podczas naszego pierwszego spotkania za biurkiem (było prawie puste z wyjątkiem dużej, najwidoczniej drogiej bożonarodzeniowej „petardy z upominkiem”*, błyszczącej szkarłatem i złotem). Jak poprzednio powiedział: — Niech pan siada, Jones. Nastąoiła długa chwila ciszy. Choć raz brakowało mu słów. Patrzyłem na petardę, a on wziął ją do ręki i znowu położył, cisza się przeciągała, wreszcie to ja pierwszy odezwałem się oskarżycielsko: — Nie przyszedł pan na pogrzeb własnej córki. — Miała w sobie zbyt wiele z matki — odparł. I dodał: — Kiedy dorosła, nawet była do niej podobna. — Tak też mi mówił Steiner. — Steiner? — Steiner. — Ach, więc ten mały człowieczek jeszcze żyje?
— Tak, przynajmniej żył kilka tygodni temu. — Trudno wykończyć pluskwę — powiedział. — Wciśnie się w każdą szparę w drzewie, tam gdzie nie można jej dosięgnąć paznokciem. — Pańska córka nigdy panu nie wyrządziła krzywdy. — Była podobna do matki. Zarówno z charakteru, jak z twarzy. Skrzywdziłaby pana w ten sam sposób, gdyby miała czas. Ciekaw jestem, jakiego rodzaju Steiner wylazłby ze szpary w pańskim przypadku. Może śmieciarz. One lubią poniżać. — Czy po to pan mnie tu sprowadził? — Wcale nie, ale w pewnym sensie tak. Od dnia ostatniego przyjęcia myślałem, że jestem panu coś winien, Jones, a ja nie mam zwyczaju mieć długów. Zachował się pan lepiej niż inni. — Ma pan na myśli „ropuchy”? — Ropuchy? — Tak pańska córka nazywała pańskich przyjaciół. — Ja nie mam przyjaciół — powiedział używając słów Alberta i dodał: — Ci ludzie to znajomi. Nie można unikać znajomych. Niech pan nie myśli, że nie lubię takich ludzi. Ja nie mogę ich nie lubić. Można nie lubić równych sobie. Ja nimi gardzę. — Tak jak ja gardzę panem? — Ależ, Jones, ty mną nie gardzisz, na pewno nie. Nie wyrażasz się precyzyjnie. Ty mną nie gardzisz. Ty mnie nienawidzisz albo tak ci się wydaje. — Jestem pewien, że nienawidzę. Słysząc to stwierdzenie uśmiechnął się lekko i przypomniałem sobie ostrzeżenie Anny Luizy. Był to uśmiech nieskończonej obojętności. Taki uśmiech, jaki rzeźbiarz lekkomyślny i heretycki wyryłby na płaskiej, bez wyrazu twarzy Buddy. — A więc Jones mnie nienawidzi — stwierdził. — Zaiste, wielki to honor dla mnie. Pan i zapewne Steiner. Do pewnego stopnia dla tej samej przyczyny. Z powodu mojej żony w jednym przypadku, z powodu córki w drugim. — Pan nigdy nie przebacza, nawet zmarłym? — Och, przebaczenie, Jones. To termin chrześcijański. Czy jesteś chrześcijaninem, Jones? — Nie wiem. Wiem tylko, że nigdy nikim tak nie gardziłem jak panem. — Znowu używasz niewłaściwego terminu. Semantyka to rzecz bardzo ważna, Jones. Powiadam ci, ty nienawidzisz, a nie gardzisz. Pogarda wypływa z wielkiego rozczarowania. Większość ludzi nie jest zdolna do wielkiego rozczarowania i wątpię, czy ty jesteś do niego zdolny. Ich nadzieje są zbyt małe na to. Pogarda, Jones, przypomina głęboką nieuleczalną ranę, początek śmierci. Póki cza3, trzeba pomścić swoją ranę. Jeśli ten, kto ją zadał, nie żyje, trzeba uderzać w innych. Może gdybym wierzył w Boga, chciałbym się zemścić na Nim za to, że uczynił mnie zdolnym do rozczarowania. Tak na marginesie zastanawiam się — to filozoficzne pytanie — jak można by się zemścić na Bogu. Zapewne chrześcijanie powiedzieliby, że raniąc Jego Syna. — Może masz rację, Fischer. Może nie powinienem nawet nienawidzić ciebie. Myślę, że jesteś wariatem. — Och, nie, nie zwariowałem — zaprzeczył z tym trudnym do zniesienia uśmieszkiem niezwykłej wyższości. — Nie jesteś człowiekiem wybitnej inteligencji, Jones, bo przecież w swoim wieku nie tłumaczyłbyś listów o czekoladzie, żeby zarobić na życie. Ale czasem mam ochotę dyskutować nad poziomem mego rozmówcy. Taka chęć napada mnie nagle nawet wtedy, kiedy jestem z którąś z moich — jak to moja córka ich nazwała? — z moich... „ropuch”. To zabawne patrzeć, jak oni reagują. Żaden z nich nie ośmieliłby się nazwać mnie wariatem jak ty, bo mógłby stracić zaproszenie na następne przyjęcie. — I talerz owsianki?
— Nie, Jones, stracić prezent. Oni nie są w stanie znieść utraty prezentu. Pani Montgomery udaje, że mnie rozumie. „Och, zgadzam się z panem całkowicie, doktorze Fischer” — powiada. Deane wpada w złość, nie potrafi znieść niczego, co go przerasta. Powiada, że i król Lear to stek nonsensów, ponieważ wie, że nie potrafi grać tej roli nawet na ekranie. Belmont słucha uważnie, a potem zmienia temat. Obliczanie podatku dochodowego nauczyło go uników. Brygadier... Raz tylko straciłem panowanie nad sobą, kiedy nie mogłem już dłużej znieść głupoty tego starego. A on zaśmiał się ochryple i powiedział: „Trzeba maszerować w kierunku kanonady artyleryjskiej”. Oczywiście nigdy nie słyszał kanonady artyleryjskiej, najwyżej ślepe strzały karabinów podczas ćwiczeń. Najlepiej potrafi słuchać Kips. On ma chyba zawsze nadzieję, że może tkwić jakieś ziarno prawdy w tym, co mówię, i że to może mu się przyda. Ach, Kips... przypomina mi pewną sprawę, dla której pana tutaj sprowadziłem. Chodzi o powiernictwo. — O jakie powiernictwo? — Zapewne pan wie, a może nie, że moja zmarła żona zapisała dochód ze swego niewielkiego kapitału córce, ale tylko na czas jej życia. Potem kapitał miał zostać przekazany ewentualnemu dziecku, ponieważ jednak zmarła bezdzietna, ma on wrócić do mnie. „Jako znak przebaczenia” — stwierdza impertynencko testament. Jakby mi choć odrobinę zależało na jej przebaczeniu... Przebaczeniu czego? Gdybym przyjął te pieniądze, oznaczałoby to istotnie, że przyjąłem jej przebaczenie... przebaczenie kobiety, która zdradziła mnie z urzędnikiem Kipsa. — Czy pan je3t pewny, że z nim spała? — Spała z nim? Raczej drzemała obok niego, słuchając kociego pisku jakiejś płyty. Jeśli chciał pan przez to powiedzieć, czy spółkowała z nim, to nie, nie jestem tego pewien. Całkiem możliwe, ale pewności nie ma. Nie miałoby to dla mnie wielkiego znaczenia, edvby nawet tak było. Cóż, zwierzęcy odruch. Mógłbym to usunąć z pamięci. Ale ona przekładała jego towarzystwo nad moie, towarzystwo jakiegoś gryzipiórka pana Kipsa, zarabiającego najniższą pensję. — Czy doprawdy, doktorze Fischer, wszystko musi być kwestią pieniędzy? A więc on nie był dość bogaty, żeby przyprawić panu rogi? — Oczywiście pieniądze mają duże znaczenie. Są MW*£i iflliłfl &*%,**#** t* #1 IMfSWiSiiSii ludzie, którzy by nawet umarli dla pieniędzy, Jones. I Z miłości umiera się tylko w powieściach. Pomyślałem, że właśnie próbowałem to zrobić, ale | nie udało mi się, i zacząłem się zastanawiać, czy uczyniłem to z powodu miłości, czy też z lęku przed nieuleczalną samotnością. Przestałem uważać i zacząłem go słuchać dopiero w momencie, gdy mówił ostatnie słowa: — ... A więc pieniądze są pańskie, Jones. — Jakie pieniądze? — Pieniądze z powiernictwa. — Wcale nie są mi potrzebne. Oboje żyliśmy z tego, co zarabiałem. Wyłącznie z tego. — Pan mnie zdumiewa. Myślałem, że choć trochę korzystaliście z pieniędzy jej matki, póki było można. — Nie, nie ruszyliśmy ich. Ze względu na dziecko, jakie chcieliśmy mieć... — i dodałem: — po zakończeniu sezonu narciarskiego. — Przez okno zobaczyłem, że śnieg pada pionowo, nieustannie, jakby świat przestał się obracać i ukojony spoczywał w samym środku tej ruchomej bieli.
Znowu przestałem go słuchać i pochwyciłem dopiero ostatnie dwa zdania: — ... Będzie to ostatnie przyjęcie wydane przeze mnie. Ostateczny sprawdzian. — Znowu pan wydaje przyjęcie? — Ostatnie, na którym chciałbym, żeby i pan był, Jones. Jestem panu coś winien, jak już mówiłem. Upokorzył ich pan na przyjęciu owsiankowym tak, jak mi się jeszcze nigdy dotąd nie udało. Nie jadł pan i zrezygnował z prezentu. Był pan kimś z zewnątrz i dowiódł im pan tego. Ależ oni pana nienawidzili. Rozkoszowałem się wtedy każdą chwilą. Spotkałem ich u Świętego Maurycego na pasterce. Nie okazywali oznak przykrości. Belmont dał mi nawet kartę z życzeniami świątecznymi. jKHiar SIS« -- * -- 4»%# - • — To jasne. Gdyby okazywali swoje uczucia, byłby to sygnał do dalszego ich upokarzania. Musieliby się z tego tłumaczyć. Czy wie pan, co mi powiedział brygadier w tydzień później (zapewne wpadła na ten pomysł pani Montgomery)? „Był pan zbyt twardy wobec swego zięcia, nie dając biedakowi prezentu. Nie jego wina, że tego wieczoru miał atak niestrawności, każdemu z nas mogło się to przytrafić. Ja też wtedy podle się czułem, ale nie chciałem psuć panu żartu.” — Nie namówi mnie pan na następne przyjęcie. — Ale to będzie bardzo poważne przyjęcie, Jones. Bez żartów, obiecuję. A przy tym jedzenie będzie znakomite, to również obiecuję. — Nie interesuje mnie teraz znakomite jedzenie. — Powiadam panu, że to przyjęcie będzie najwyższym sprawdzianem ich chciwości. Wspomniał pan kiedyś pani Montgomery, że powinienem im dawać czeki, i dostaną je. — Mnie powiedziała, że nikt z ich grona nie przyjąłby czeku. — Przekonamy się, Jones, przekonamy. Będą to czeki na poważne sumy, naprawdę poważne. Chcę, żeby pan był świadkiem, jak daleko się posuną. — Czyżby? — Z chciwości, Jonei. Z chciwości, jaka cechuje bogatych, a jakiej ty nigdy zapewne nie zaznasz. — Pan też jest bogaty. — Tak, ale moja chciwość, jak już mówiłem, jest innego rodzaju. Ja chcę — podniósł bożonarodzeniową petardę tym samym gestem, jakim ksiądz podczas pasterld uniósł Hostię, jakby chciał złożyć niezwykle ważne oświadczenie: „To jest bowiem ciało moje..." Powtórzył — Chcę... — i odłożył papierową zabawkę. — Czego pan chce, doktorze Fischer? — Nie jest pan na tyle inteligentny, żeby zrozumieć, nawet gdybym panu powiedział. Hi 1 ąflt* yt ■ j $ jfairB Ijn. * f * ITfcWyłłkcł * ** * X CSJM Jkjls M i aaHNHk # ł v - - ' '___________________________^ Z'rai uf Tej nocy po raz drugi śnił mi się doktor Fischer. Myślałem, że nie usnę, ale może długa jazda z Genewy samochodem, w czasie której zmarzłem, sprawiła, że sen nadszedł; może też starcie z Fischerem sprawiło, że byłem w stanie zapomnieć przez pół godziny, jak pozbawione znaczenia stało się teraz moje życie. Zasnąłem nagle w fotelu, tak samo jak dnia poprzedniego, i ujrzałem doktora Fischera z twarzą umalowaną jak maska klowna, z wąsami zakręconymi do góry a la Kaiser, żonglującego jajkami tak zręcznie, że ani jedno się nie rozbiło. Wyciągał coraz to nowe z łokcia, z siedzenia, z powietrza — stwarzał nieustannie te jajka, w powietrzu musiały ich być już setki. Jego ręce unosiły się wokół nich jak ptaki,
wreszcie klasnął w dłonie i upadły na ziemię eksplodując, a ja się obudziłem. Następnego dnia w mojej skrzynce na listy znalazłem zaproszenie: „Doktor Fischer zaprasza pana na swe ostatnie przyjęcie”. Miało się odbyć za tydzień. Poszedłem do biura. Moi koledzy patrzyli na mnie ze zdumieniem, ale co innego miałem do roboty? Próba samobójstwa nie powiodła się. Żaden lekarz widząc mój stan nie zapisałby mi nawet nic mocniejszego niż łagodny środek uspokajający. Gdybym był odważny, poszedłbym na najwyższe piętro biurowca i wyskoczyłbym przez okno — jeśli w ogóle jakieś okno dałoby się tam otworzyć, w co wątpię — ale nie byłem na tyle silny. W „wypadku” samochodowym mogliby ucierpieć inni, zresztą i tak nie miałbym pewności, że zginę. Broni nie miałem. Rozmyślałem o tym wszystkim, zamiast o liście do hiszpańskiego cukiernika, nadal przejętego produkcją czekoladek z likierem, mających dogodzić baskijskim podniebieniom. Po pracy riie zabiłem się; wszedłem do pierwszego kina, na jakie natrafiłem idąc do domu, i siedziałem tam przez godzinę oelądaiąc pornograficzny film. Ruchy nagich ciał nie budziły we mnie żadnych podniet seksualnych: as«i s@&6||M były jak rysunki w prehistorycznej jaskini — znaki nieznanego pisma ludu, o którym nic nie wiedziałem. Wychodząc pomyślałem: Chyba trzeba coś zjeść. Wszedłem do kawiarni, gdzie wypiłem filiżankę herbaty i zjadłem ciastko, a kiedy skończyłem, pomyślałem: Dlaczego jadłem? Wcale mi to nie było potrzebne. Zagłodzenie też jest sposobem, żeby umrzeć. Ale przypomniałem sobie burmistrza miasta Cork, który przeżył nie jedząc blisko dwa miesiące. Poprosiłem kelnerkę o kartkę, napisałem: „Alfred Jones przyjmuje zaproszenie doktora Fischera” i schowałem ją do kieszeni, zabezpieczając się przed zmianą decyzji. Następnego dnia wysłałem kartkę prawie nie zastanawiając się nad tym, co robię. Dlaczego przyjąłem zaproszenie? Sam nie wiem. Może przyjąłbym każdą propozycję, która dałaby mi kilka godzin ucieczki od rozmyślań polegających głównie na wybieraniu śmierci bez zbytnich cierpień dla siebie i bez zbytnich kłopotów dla innych. Pozostawało jeszcze utopienie się. Jezioro Lemańskie leżało bardzo blisko, wystarczyło przejść kawałek ulicą. Lodowato zimna woda szybko stłumiłaby instynktowną chęć pływania. Ale nie miałem dość odwagi — śmierć od utopienia była moją fobią, odkąd jako dziecko zostałem wrzucony do głębokiego stawu przez pewnego młodego sekretarza ambasady. Poza tym ciało mogłoby zatruć ryby. A nloże gaz? — przyszło mi na myśl. Ale mieszkanie miałem całkowicie zelektryfikowane. Oczywiście pozostawały jeszcze spaliny mego samochodu — tę ewentualność zostawiłem w rezerwie, gdyż jednak może śmierć płodowa bvłaby właściwszą odpowiedzią, czystym, dyskretnym i prywatnym sposobem odejścia: bvłem starszy i może nie tak mocny jak burmistrz Corku. Ustaliłem datę rozpoczęcia głodówki — nazajutrz po przyjęciu doktora Fischera. ¡Sś Hf tWi ■* Ili -v‘-'jg| k» ¿y 4'* * „ TffCTTr^ *7 Tl i tfllM rfcifJM fil I '2 tfi i A ¿,# i 4r% %»* » *£'*• <4' EIHIVbm2 ATl 4* lii 'v*-#!' ;s 1 Mm-wmM W^tW♦'*%* f?ł&p* SŁ ^V rrig Łfjtffl 76 Jak na ironię zatrzymał mnie wypadek na autostradzie: prywatny samochód, który wpadł w poślizg na pokrytej lodem nawierzchni, rozbił się o ciężarówkę. Na miejscu była już
policja i karetka pogotowia, a z wraku samochodu coś wyjęto z pomocą palnika acetylenowego, który płonął w ciemności tak jasno, że wieczór zdawał się podwójnie czarny. Kiedy podjechałem pod dom, Albert już czekał w otwartych drzwiach. Jego maniery w wyraźny sposób się poprawiły (może uznał mnie za jedną z „ropuch”), bo zszedł na dół, żeby mnie przywitać, otworzył drzwiczki samochodu i po raz pierwszy zechciał pamiętać, jak się nazywam. — Dobry wieczór, panie Jones. Doktor Fischer radzi, żeby pan nie zdejmował płaszcza. Obiad zostanie podany na trawniku. — Na trawniku? — powtórzyłem. Wieczór był jasny, gwiazdy błyszczały jak odłamki lodu, temperatura spadła poniżej zera. — Sądzę, że nie zmarznie pan, sir. Poprowadził mnie przez hall, gdzie po raz pierwszy spotkałem się z panią Montgomery, a potem przez pokój, obstawiony książkami w drogich oprawach z cielęcej skóry, kupionymi zapewne hurtowo. („Biblioteka, sir.”) Byłoby znacznie taniej — pomyślałem — poustawiać fałszywe grzbiety, gdyż pokój sprawiał wrażenie całkiem nie używanego. Duże francuskie okna wychodziły na wielki trawnik, który łagodnym zboczem schodził do niewidocznego stąd jeziora, i przez chwilę nie widziałem nic prócz oślepiającego blasku ognia. Cztery olbrzymie stosy płonęły z trzaskiem na śniegu, a z gałęzi wszystkich drzew zwisały zapalone żarówki. 'fsP* F*pram f .*¡1 »»I frriMiffLffWJj»i tJ1 {tjgE ł <*, i;, u* 4A|i9SBHEC^SS 1 ^if ijwwiyr^i k IAfiir j* tv ^ V* 1» *£%•** — Czy to nie cudowny, szalony i piękny pomysł? — zawołała pani Montgomery, zbliżając się do mnie z krawędzi ciemności z miną pewnej siebie gospodyni, która zwraca się do onieśmielonego gościa. — Istna kraina wróżek. Wydaje mi się, panie Jones, że nawet płaszcz jest zbędny. Wszyscy radzi jesteśmy, że znowu widzimy pana wśród nas. Bardzo nam pana brakowało. — „My”, „nam”... Widziałem ich teraz wyraźnie: oto były tu wszystkie „ropuchy”, zebrane wokół stołu przygotowanego pośród ognisk. Kryształowe kieliszki lśniły na nim odbijając płomienie. Atmosfera całkiem różniła się od tej, jaką zapamiętałem z owsian- kowego przyjęcia. — Cóż za przykrość, że to ostatnie przyjęcie — powiedziała pani Montgomery. — Ale przekona się pan, że to będzie doprawdy wspaniałe pożegnanie. Sama pomagałam doktorowi układać menu. Tym razem nie ma mowy o owsiance! Nagle koło mnie pojawił się Albert, trzymając tacę ze szklaneczkami: whisky, dry martini i Alexander. — Przepadam za Alexandrem — oświadczyła pani Montgomery — to już trzecia moja szklaneczka. Zdaniem niektórych ludzi koktajle psują podniebienie, ale to absurd. Ja zawsze powiadam, że to brak głodu psuje podniebienie. Z cienia wyszedł Richard Deane, trzymając w ręku złociste menu z wypukłymi ornamentami. Zorientowałem się, że już dobrze sobie popił. Za nim między dwoma ogniskami dostrzegłem Kipsa, który chyba się śmiał: nie miałem pewności, ponieważ wskutek przygarbienia nie widziałem jego twarzy, ale ramiona mu się trzęsły. — Dziś będzie lepsze jedzenie niż owsianka — odezwał się Deane. — Jaka szkoda, że to ostatnie przyjęcie. Jak pani myśli, czy u starego krucho z forsą? — Ależ nie — zaprotestowała pani Montgomery. —Zawsze nam powtarzał, że któregoś dnia wyda swoje ostatnie wspaniałe, najbardziej ekscytujące przyjęcie. Mnie się wydaje, że on już nie ma serca do dalszych — po tym, co się stało. Jego biedna córka... — A czy on ma serce? — spytałem. — Och, pan nie zna go tak jak my wszyscy. Jego wspaniałomyślność... —
Automatycznym gestem psa Pawłowa dotknęła szmaragdowego naszyjnika, wiszącego na jej szyi. — Wypijcie, proszę, a potem siadajcie. Dobiegający z ciemności głos doktora Fischera sparaliżował nas. Aż do tej chwili nie widziałem, gdzie stoi. Pochylał się nad jakąś beczułką, oddalony może o dwadzieścia jardów ode mnie, i widziałem, że dłonie jego poruszają się, jakby je mył. — Niech pan spojrzy na tego zacnego człowieka — szepnęła pani Montgomery. — On dba o najdrobniejsze szczegóły. — A co on robi? — W beczułce pełnej otrąb chowa petardy z upominkami. — Dlaczego nie położył ich na stole? — Bał się, że będziemy z nich strzelać przez cały obiad, żeby się przekonać, co jest w środku. To ja mu wspomniałam o beczułce z otrębami. Niech pan sobie wyobrazi, nigdy nie słyszał o podobnym zwyczaju. Nie sądzę, żeby miał bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Mój pomysł od razu mu się spodobał. Wie pan, prezenty włożył do petard, a te z kolei do beczułki z otrębami i każdy z nas będzie musiał wyciągać je na chybił trafił z zamkniętymi oczyma. — Załóżmy, że pani wyciągnie złotą gilotynkę do cygar... — Niemożliwe. Te prezenty tak zostały dobrane, żeby każdego zadowoliły. v»v.-k^yy.i ,77 ** tfi* l^yMTi
wiedział brygadier. — Gdyby Francuzi w czterdziestym zachowali się równie dobrze... Richard Deane spytał mnie: — A co pan myśli o Plaży pod Dunkierką? — Nigdy nie byłem w Dunkierce. — Chodzi mi o film. — Nie, niestety nie widziałem go. Dlaczego pan pyta? — Tak sobie. Uważam, że to był najlepszy mój film. Do róti de boeuf podano Mouton Rothschild. Upieczone w bardzo delikatnym cieście mięso zachowało soczystość. Oczywiście wspaniałe danie, ale na chwilę widok czerwonej krwi przyprawił mnie o mdłości — znowu znalazłem się u stóp wyciągu narciarskiego. — Albercie — odezwał się doktor Fischer — musisz pokroić mięso panu Jonesowi. Ma okaleczoną rękę. — Biedny pan Jones — użaliła się moja sąsiadka. — Niech mi pan pozwoli, ja to zrobię. Czy lubi pan małe kawałki? — Litość, zawsze litość — powiedział doktor. — Powinna pani napisać na nowo Biblię. „Żałuj bliźniego swego jak siebie samego.” Kobiety mają takie przesadne poczucie litości. Moja córka odziedziczyła to po matce. Może wyszła za ciebie za mąż, Jones, z litości. Jestem pewien, że pani Montgomery wyszłaby za ciebie, gdybyś ją o to poprosił. Jednak litość szybko przemija, kiedy jej obiekt niknie z pola widzenia. — A jakie uczucia nie przemijają? — spytał Deane. — Miłość — odparła szybko pani Montgomery. — Nie mogę sypiać z tą samą kobietą dłużej niż trzy miesiące — zwierzył się Deane. — To mordęga. — Wobec tego nie zaznał pan prawdziwej miłości. — Jak długo była pani zamężna? — Dwadzieścia lat. — Muszę ci wytłumaczyć, Deane — powiedział I doktor Fischer — że pan Montgomery był bardzo boI gatym człowiekiem. Duże konto bankowe pomaga miłości, trwa ona wtedy dłużej. Ale ty nie jesz, Jones. Czy mięso jest nie dość miękKie? A może pani Montgomery nie pokroiła go dostatecznie drobno? — Mięso jest wspaniałe, ale ja nie mam apetytu. — Nalałem sobie jeszcze jeden kieliszek Mouton Rothschild. Nie dla smaku piłem to wino, gdyż moje podniebienie było jak martwe, ale dla ulotnej obietnicy jakiegoś zapomnienia. —Przedtem, Jones — powiedział doktor Fischer — gdybyś nie jadł, straciłbyś nagrodę, ale dziś, podczas ostatniego naszego przyjęcia, nikt nie straci nagrody, chyba że na własne życzenie. — A któż mógłby odmówić przyjęcia prezentu od pana, doktorze? — spytała pani Montgomery. — Właśnie o tym za kilka minut przekonam się z wielką ciekawością. — Pan wie, że to nigdy się nie stanie, wspaniałomyślny człowieku. — Nigdy to duże słowo. Nie jestem wcale pewien, czy dziś wieczorem... Albercie, zapomniałeś o dolewaniu. Kieliszek pana Deane jest prawie pusty, tak samo monsieur Belmonta. Dopiero kiedy zaczęliśmy pić portwajn podany na modłę angielską z serem Stilton pod koniec przyjęcia — wyjaśnił, co miał na myśli. Jak zwykle skłoniła go do tego pani Montgomery. — Ależ mnie palce swędzą — powiedziała — żeby się dobrać do tego pasztetu z otrąb. — Po prostu kilka petard bożonarodzeniowych — wyjaśnił doktor Fischer. — Panie
Kips, niech pan nie zasypia, najpierw musi pan rozerwać swoją petardę. Zatrzymujesz portwajn, Deane. Nie, nie w tę stronę. Gdzieś ty się wychowywał? Zgodnie z ruchem wskazówek zegara. — Po prostu petardy — powtórzyła pani Montgomery. — Ty niemądry człowieku, my dobrze wiemy, o co chodzi. Ważna jest zawartość. — Sześć petard — wyjaśnił doktor Fischer. — Pięć z nich zawiera identyczne kawałki papieru. — Kawałki papieru? — zawołał zdumiony Bel- mont, a Kips spróbował odwrócić głowę w kierunku doktora Fischera. — Na każdym z nich okolicznościowy wierszyk — wyjaśniła pani Montgomery. — Wszystkie dobre petardy zawierają wierszyki. — Ale co prócz tego? — zapytał Belmont. — Nie ma tam wierszyków — odparł doktor Fischer. — Te kartki papieru są zadrukowane, znajduje się na nich nazwisko i adres oraz następujące słowa: „Crédit Suisse, Berne”. — Chyba nie czeki? — spytał Kips. — Owszem, czeki, panie Kips, a każdy wystawiony na taką samą sumę, żeby nikt nie czuł zazdrości. — Dawanie czeków przyjaciołom nie jest dobrym pomysłem — powiedział Belmont. — Och, wiem, że pan chciał nam okazać swoją dobroć, doktorze, i wszyscy bardzo sobie cenimy te małe prezenty, jakie nam pan dawał pod koniec każdego przyjęcia, ale czeki... to przecież... no, to nie jest w dobrym guście, pomijając już problemy podatkowe. — Spłacam wszystkie z wami rachunki, do tego się cała rzecz sprowadza. — Nie jesteśmy pańskimi pracownikami, do cholery — obruszył się Richard Deane. — Jesteś tego pewien? Czyż nie graliście wszyscy swoich ról dla mojej zabawy i dla własnej korzyści? Chociażby ty, Deane. Chyba czułeś sie dobrze słuchając moich rozkazów. Byłem jeszcze jednym reżyserem, który ci użyczył talentu, jakiego nie posiadasz. — Wcale nie muszę brać pańskiego cholernego czeku. — Oczywiście, że nie musisz, ale weźmiesz. Nawet zamknięty w psiarni zagrałbyś pana Darlinga z Piotrusia Pana, jeśliby tylko czek opiewał na odpowiednio wysoką sumę. — Zjedliśmy wspaniały obiad — zabrał głos Belmont — który zawsze będziemy wspominać z uznaniem. Nie wolno nam zbytnio się podniecać. Rozumiem punkt widzenia Deane’a, ale uważam, że przesadza. — Oczywiście możecie odmówić przyjęcia moich małych pożegnalnych prezentów, jeśli chcecie. Powiem Albertowi, żeby zabrał beczułkę z otrębami. Albercie, słyszysz mnie? Zabierz beczułkę do kuchni... Nie, zaczekaj chwilę. Zanim podejmiecie decyzję, winniście wiedzieć, co jest napisane na tych skrawkach papieru. Na każdym dwa miliony franków. — Dwa miliony! — zawołał Belmont. — Na żadnym z czeków nie ma nazwiska. Możecie tam wstawić takie, jakie chcecie. Pan Kips może zechce ofiarować swój czek na badania medyczne dotyczące skrzywienia kręgosłupa. Pani Montgomery może zechce kupić sobie kochanka. Deane mógłby częściowo sfinansować film. Grozi mu to, co, jak sądzę, w naszym świecie nazywa się „utratą zaufania bankowego”. — Przykra sytuacja — powiedziała pani Montgomery — gdyż sugeruje, że uważa nas pan za przyjaciół wyrachowanych. — A czyż pani naszyjnik ze szmaragdów tego nie sugeruje? — Otrzymać klejnot od mężczyzny, którego się kocha, to zupełnie co innego. Pan sobie nie zdaje sprawy, doktorze, jak bardzo my wszyscy pana kochamy. Platonicznie może, ale czy uczucie platoniczne jest mniej realne niż... no, wiecie, o co mi chodzi.
cm« « — Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż żadne z wa3 nie musi wydać na siebie dwóch milionów franków. Wszyscy jesteście na tyle bogaci, że możecie oddać te pieniądze, chociaż ciekaw jestem, czy któreś z was to zrobi. — Jeszcze jedna sprawa — powiedział Belmont. — Na czekach nie zostały wypisane nasze nazwiska. — Ze względu na podatki — wyjaśnił doktor Fischer. — Uważałem, że tak będzie wygodniej. Ale pan się lepiej zna na tych rzeczach niż ja. — Nie to miałem na myśli. Myślałem o ludzkiej gódności. — Ach, tak, rozumiem, pan chce powiedzieć, że mniej obraża czek na dwa miliony niż na dwa tysiące. — Sformułowałbym to inaczej — odparł Belmont. Po raz pierwszy odezwał się brygadier: — Nie jestem specjalistą od spraw finansowych jak pan Kips czy monsieur Belmont. Jestem prostym żołnierzem. Nie widzę różnicy pomiędzy przyjmowaniem kawioru i przyjmowaniem czeku. — Brawo, generale! — zawołała pani Montgomery. — Z ust mi pan to wyjął. — Ja nie wysuwam obiekcji — powiedział Kips. — Zadałem tylko pytanie. — Ja również — powiedział Belmont. — Ponieważ nasze nazwiska nie figurują na czekach... Muszę być przewidujący za nas wszystkich, zwłaszcza za pana Deane, który jest Anglikiem. To jest moim obowiązkiem jako jego doradcy podatkowego. — Czy radzi mi pan przyjąć czek? — spytał Deane. — Pod pewnymi warunkami tak. — Albercie, zostaw beczułkę tam, gdzie jest — wydał polecenie doktor Fischer. — Coś jednak nie zostało wyjaśnione — powiedział pan Kips. — Mówił pan o sześciu petardach i o pięciu kawałkach papieru. Czy dlatego, że pan Jones nie bierze w tym udziału?, — Pan Jones będzie miał taką samą szansę jak wy wszyscy. Każdy kolejno będzie podchodzić do beczułki i wyciągać petardę, następnie rozerwie ją nie odchodząc od beczułki i dopiero wtedy wróci do stołu. Jeśli w ogóle wróci. — Co pan chciał powiedzieć przez to „jeśli”? — spytał Deane. — Zanim odpowiem na to pytanie, radzę, żebyśmy się wszyscy napili po kieliszku portwajnu. Nie, nie, Deane. Już mówiłem przedtem, nie przeciw wskazówkom zegara. — Upije nas pan, doktorze — zażartowała pani Montgomery. Deane był uparty: — Nie odpowiedział pan na pytanie pana Kapsa. Dlaczego tylko pięć kartek papieru? — Piję za zdrowie was wszystkich — powiedział doktor Fischer wznosząc kieliszek w górę. — Nawet jeśli odmówicie wyciągnięcia petard, zasłużyliście na ten obiad, gdyż pomagacie mi przeprowadzić moje ostatnie doświadczenie. — Jakie doświadczenie? — Dotyczące chciwości ludzi bogatych. — Nie rozumiem. — Kochany doktor Fischer, to jeden z jego żarcików — wyjaśniła pani Montgomery. — Niech pan pije, Deane. Wszyscy wypili. Jestem pewien, że wszyscy byli porządnie wstawieni — tylko ja zdawałem się beznadziejnie skazany na smutek trzeźwości, choćbym nie wiem ile wypił. Nie nalałem sobie. Postanowiłem nie pić więcej przed powrotem do domu, gdzie sam będę mógł się zapić na śmierć, jeśli zechcę. — Jones nie przyłączył się do naszego toastu. Nie ważne. Duś żadne reguły nie
obowiązują. Przez dłuż szy czas badałem rozmiary waszej chciwości. Znosiliście liczne upokorzenia, godziliście się na nie ze względu na nagrodę, jaka was czekała. Przyjęcie owsianko- we było ostatnim sprawdzianem. Wasza chciwość okazała się większa niż wszelkie upokorzenia, jakie mogłem wymyśleć. — To nie były upokorzenia, drogi doktorze, tylko dowody pańskiego cudownego poczucia humoru. Bawiliśmy się równie dobrze jak pan. — Teraz chciałbym się przekonać, czy wasza chciwość może pokonać strach. Dlatego zaprosiłem wa3 na to przyjęcie, które nazwałbym przyjęciem bombowym. — Co, u diabła, ma pan na myśli, mówiąc: bombowe przyjęcie? — Deane pod wpływem alkoholu zrobił się agresywny. — Szósta petarda zawiera mały ładunek, może śmiertelny, który wybuchnie w momencie przerwania papieru przez któreś z was. Dlatego beczułka z otrębami została umieszczona z dala od naszego stołu, dlatego też petardy są głęboko schowane, a beczułka zasłonięta pokrywą na wypadek, gdyby jakaś iskra z ogniska tam upadła. Muszę dodać, że byłoby bezużyteczne, a nawet niebezpieczne, gdybyście próbowali podrzeć wasze petardy. Wszystkie mają metalowy po- jemniczek, ale tylko w jednym znajduje się to, co nazwałem bombą. W pozostałych są czeki. — On żartuje — obwieściła pani Montgomery. — Może tak, może nie. Jak jest naprawdę, dowiecie się na zakończenie przyjęcia. Czyż nie warto zaryzykować? Śmierć nie iest oewna, nawet jeśli któreś z was wybierze tę groźną petardę, i daję wam słowo honoru, że czeki są tam z pewnością. Każdy na dwa miliony franków. — Ale jeśli ktoś zostanie zabity — powiedział Bel(NPSuEBN*TWWfiriry?• ’ * /.'. iij ?■’* row^wBK^I mont mrugając nerwowo — przecież to będzie morderstwo. — Och, gdzież tam morderstwo. Wszyscy jesteście moimi świadkami. Będzie to coś w rodzaju rosyjskiej ruletki. Nawet nie samobójstwo. Jestem pewien, że pan Kips przyzna mi rację. Każdy, kto nie chce ryzykować, powinien natychmiast odejść od stołu. — Ja z pewnością nie będę brał w tym udziału — stwierdził Kips. Rozejrzał się wokoło, jakby szukając poparcia, ale bezskutecznie. — Ja nie chcę być świadkiem, odmawiam. Doktorze Fischer, wybuchnie wielki skandal. Co najmniej. Wstał od stołu i zgięty wpół ruszył między ogniskami w stronę domu. Znowu wyglądał jak mała czarna siódemka. Czyż nie było dziwne, że człowiek dotknięty takim kalectwem pierwszy nie chciał ryzykować śmierci? — Pięć do jednego na pańską korzyść — powiedział doktor Fischer, kiedy Kips go mijał. Jego słowa w niezrozumiały sposób rozładowały sytuację. Brygadier stwierdził: — Nie widzę nic niemoralnego w ryzykowaniu. Wiele uroczych tygodni spędziłem w Monte Carlo. Kiedyś trzy razy kolejno wygrywałem obstawiając dziewiętnastkę. — Czasem jeździłem do Evian po drugiej stronie jeziora — powiedział Belmont. — Nigdy nie grałem wysoko, ale w żadnym razie nie jestem purytaninem w tych sprawach. — Wyglądało na to, że zupełnie zapomnieli o bombie. Może tylko ja i pan Kips wierzyliśmy, że doktor Fischer mówił prawdę. _ Pan Kips potraktował pańskie słowa zbyt poważnie — odezwała się pani Montgomery. — On jest wyprany z poczucia humoru. —A co się stanie z czekiem pana Kipsa? Belmont. spytał If mSzt-y-/ :• ■ hfmTl»*#4TTfff-T*¥TlI*iilfriii
rxw.rn.wm3t*y — Podzielę go między was. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie to ładunek wybuchowy. Zapewne nie życzycie sobie, żebym podzielił ładunek? — Więc dodatkowo czterysta tysięcy franków dla każdego z nas — obliczył szybko Belmont. — Nawet więcej. Przecież jedna osoba spośród was zapewne nie przeżyje. — Nie przeżyje?! — zawołał Deane. Chyba był zbyt pijany, żeby pojąć, o co chodzi z tą wybuchającą petardą. — Oczywiście — powiedział doktor Fischer — może wszystko zakończy się szczęśliwie, może właśnie ta szósta petarda będzie zawierała bombę. — Czy naprawdę mówi pan poważnie twierdząc, że w jednej z tych petard jest jakaś cholerna bomba? — Dwa miliony pięćset tysięcy franków — szepnęła pani Montgomery. Najwidoczniej poprawiła obliczenie Belmonta i z pewnością marzyła już o tym, co doktor Fischer nazwał szczęśliwym zakończeniem. — Ty, Deane, z pewnością nie wycofasz się z ryzykownej gry. Pamiętam dobrze, jak w Plaży pod Dunkierką odważnie zgłosiłeś się na ochotnika do samobójczego zadania. Byłeś wspaniały, w każdym razie reżyser wspaniale tobą pokierował. Omal nie zdobyłeś Oskara, prawda? „Pójdę, sir, pod warunkiem, że pójdę sam.” To były piękne słowa, których nigdy nie zapomnę. Kto to napisał? — Ja sam napisałem. Ani autor scenariusza, ani reżyser. Przyszły mi nagle do głowy na planie. — Gratulacje, chłopcze. Teraz też masz wielką szansę, sam możesz podejść do beczułki z otrębami. Nigdy nie spodziewałem się, że Deane zacznie. Wstał, wychylił do dna swój portwajn i już myślałem, I że pójdzie za panem Kipsem. Jednak po wypiciu alkoholu naprawdę zdawało mu się, że jest znowu na i planie pod wyimaginowaną Dunkierką. Dotknął ręką głowy, jakby poprawiał nie istniejący beret, ale kiedy zastanawiał się nad dawną rolą, do akcji wkroczyła pani Montgomery. Zerwała się od stołu i brnąc przez śnieg podbiegła do beczułki. „Panie mają pierwszeństwo!” — zawołała. Zdjęła pokrywę i zanurzyła rękę w otrębach. Może wykalkulowała sobie, że teraz ma największe szanse. Belmont widocznie doszedł do takiego samego wniosku, gdyż zaprotestował: — Kolejność winniśmy losować. Pani Montgomery znalazła petardę i pociągnęła za jej końce. Rozległ się cichy trzask, mały metalowy cylinder upadł w śnieg. Schyliła się, wyjęła zwitek papieru i wydała okrzyk radości. — Czy stało się coś złego? — spytał doktor Fischer. — Nie, nic złego się nie stało, drogi doktorze. Wszystko w cudownym porządku. Crédit Suisse, Berne. Dwa miliony franków. — Biegiem wróciła do stołu. — Niech ktoś mi da pióro. Chcę wpisać swoje nazwisko. Czek można zgubić. — Nie radziłbym pani wpisywać nazwiska, dopóki wszyscy nie zastanowimy się poważnie nad całą sprawą — poradził Belmont, ale równie dobrze mógłby mówić do osoby głuchej. Richard Deane stał wyprostowany jak na baczność. Lada chwila — pomyślałem — zasalutuje swemu pułkownikowi. Ponieważ najwidoczniej w wyobraźni słuchał jeszcze ostatnich rozkazów, Belmont zdążył przed nim dobiec do beczułki. Zawahał się chwilę, nim wyciągnął petardę — taki sam mały cylinder, taki sam kawałek papieru. Uśmiechnął się z zadowoleniem i mrugnął okiem. Wyliczył starannie szanse, miał rację, że zaryzykował. Był to człowiek, który o pieniądzach wiedział wszystko. — Pójdę, sir, pod warunkiem, że pójdę sam — odezwał się Deane. ljfl
I Mimo to nie poszedł. Może reżyser w tym momencie powiedział: „Stop”. — A co z tobą, Jones? — spytał doktor Fischer. — Szanse są coraz mniejsze. — Ja wolę obserwować pański przeklęty eksperyment do końca. Chciwość zwycięża, prawda? — Jeśli chce pan obserwować, musi pan w końcu wziąć udział w grze albo odejść tak jak pan Kips. — Och, wezmę udział, obiecuję to panu. Stawiam na ostatnią petardę. W ten sposób brygadier ma więcej szans. — Jest pan głupim, okropnie nudnym człowiekiem —orzekł doktor Fischer. — Jeśli chce pan umrzeć, nie ma pan żadnej zasługi wybierając śmierć. Co, u Boga Ojca, robi Deane? — Myślę, że improwizuje. Deane nadal stał przy stole, nalewał sobie jeszcze jeden kieliszek portwajnu. Tym razem nikt nie wykorzystał zwłoki, zostaliśmy tylko we dwóch z brygadierem. — Dziękuję, sir — mówił Deane. — To bardzo miłe z pańskiej strony. Odważny Holender nigdy nikogo nie skrzywdził... Wiem, że to zupełnie niepotrzebne w pańskim przypadku, kapitanie... Dziękuję, sir, ale im bardziej coś jest niepotrzebne, tym lepiej smakuje... Jeśli pan wróci cało i zdrowo, wypijemy następną butelczynę... Tak samo Cockburna jak teraz, sir, mam nadzieję... Ciekaw byłem, czy będzie ciągnął ten monolog aż do świtu, ale po ostatnim zdaniu odstawił kieliszek, zasalutował elegancko, podszedł do beczułki z otrębami, zaczął grzebać w nich szukając petardy, rozerwał ją, po czym upadł na ziemię obok cylinderka i czeku. — Pijany w sztok — stwierdził doktor Fischer i kazał ogrodnikom odnieść go do domu. Brygadier spojrzał na mnie ze swojego miejsca na krańcu stołu i spytał: — Dlaczego pan się nie rusza, panie Jones? — Mam mnóstwo czasu, panie generale. — Proszę tak mnie nie nazywać, nie jestem generałem. Jestem brygadierem. — Dlaczego pan się nie rusza, panie brygadierze? — Za późno teraz, żeby się wycofać, a nie mam odwagi. Powinienem był podejść do beczułki pierwszy, kiedy szanse były większe. Co takiego powiedział ten Deane? — Wydaje mi się, że grał rolę młodego kapitana, który zgłosił się ochotniczo do desperackiej akcji. — Jestem brygadierem, a brygadierzy nie biorą udziału w desperackich akcjach. Zresztą w Szwajcarii nie ma desperackich akcji. Tutaj mamy wyjątek. Czy pan pójdzie pierwszy, Jones? — A jakie jest pańslde zdanie na temat obligacji wymienialnych? — usłyszałem pytanie pani Montgomery zadane Belmontowi. — Ma ich pani aż za dużo — odparł Belmont. — Moim zdaniem długo potrwa, nim dolar wróci do równowagi. — Proponuję, żeby pan spróbował pierwszy, panie brygadierze — wtrąciłem. — Ja nie potrzebuję pieniędzy, pan będzie miał większe szanse. Mnie interesuje coś innego. — Kiedy byłem chłopcem — powiedział brygadier — bawiłem się w rosyjską ruletkę pistoletem na kapiszony. Czułem wtedy wielkie podniecenie. — Ale nie zrobił żadnego ruchu, żeby wstać. — Zamierzam inwestować w przemysł niemiecki — mówił Belmont do pani Montgomery. — Na przykład Badenwerk z Karlsruhe płaci osiem i pięć ósmych procenta, ale oni zawsze muszą się liczyć z zagrożę<*S1 ¿* à »À sM i ï wi)»Jt ■Í*? ^ifjllsj ^^SÍ^^^BSíttíSSsStOtBUSÉBSÉ^Mmí
r-V w j %*™¡,w VV^WI tî «Sifi HN» waipt^irMU ^!ï*Sîîîffl*â •>■ -\ > *;* * •!* '- - ' ''■;- J âP # f niera ze strony Rosji, prawda? Ich przyszłość jest trudna do przewidzenia. Ponieważ brygadier nie zdradzał chęci, żeby się ruszyć, ja to zrobiłem. Chciałem, żeby cała impreza skończyła się jak najszybciej. Musiałem dobrze szukać w otrębach, nim wreszcie trafiłem na petardę. W przeciwieństwie do chłopca z pistoletem na kapiszony nie czułem żadnego podniecenia — tylko po raz pierwszy od tych chwil, kiedy czekałem w pokoju szpitalnym i kiedy młody lekarz zawiadomił mnie o śmierci Anny Luizy, spokojną pewność, że jestem blisko niej. Trzymałem petardę tak, jakbym trzymał jej dłoń, nasłuchując, co mówiono przy stole. Belmont powiedział do pani Montgomery: — Więcej zaufania mam do Japończyków. Mitsubishi płaci tylko sześć i trzy czwarte procenta, ale z dwoma milionami bez potrzeby nie warto ryzykować. Zobaczyłem brygadiera u swego boku. — Sądzę, że powinniśmy już iść — oświadczyła pani Montgomery. — Obawiam się, że może się tu coś stać, chociaż w głębi serca jestem pewna, że doktor Fischer zażartował sobie z nas. — Niech pani odeśle szofera do domu, odwiozę panią swoim wozem. W drodze będziemy mogli spokojnie zastanowić się, jak powinna pani ulokować pieniądze. — Zaczekacie chyba do końca przyjęcia — powiedział doktor Fischer. — Teraz nie potrwa już długo. — Och, to ostatnie przyjęcie było cudowne, ale dla mnie robi się już nieco późno. — Zatrzepotała rękami w naszą stronę. — Dobranoc, generale. Dobranoc; panie Jones. A gdzież jest pan Deane? — Zapewne na podłodze w kuchni. Mam nadzieję, że Albert nie zabrał mu czeku. Wtedy pewno by zaraz odszedł, a ja straciłbym dobrego służącego. 116 »f y»iwE . * 'y.K ■wrSft .jnfc '.j ! '% . *!fc>41 wä |m Brygadier szepnął do mnie: — Czy moglibyśmy pójść i zostawić go? Gdyby zechciał pan pójść ze mną... Nie chcę iść sam. — Nie mam gdzie pójść. Mimo szeptu doktor Fischer usłyszał brygadiera. — Od początku zna pan reguły gry. Mógł był pan wyjść na samym początku wraz z panem Kipsem. Teraz, kiedy niewiele ma pan szans, zaczyna pan się bać. Proszę nie zapominać o swoim honorze, jak również o nagrodzie. W tej beczułce są nadal dwa miliony franków. Ale brygadier nie ruszył się. Znów spojrzał na mnie błagalnie. Człowiek przestraszony potrzebuje towarzystwa. Doktor Fischer ciągnął bezlitośnie: — Jeśli będzie pan działał szybko, szanse będą dwa do jednego na pańską korzyść. Brygadier zamknął oczy i wyciągnął petardę za pierwszym zanurzeniem ręki, ale stał niezdecydowany przy beczułce.
— Niech pan wraca do stołu, brygadierze, jeśli boi się pan rozerwać petardę, i da szansę również Jonesowi. Brygadier spojrzał na mnie przejmująco oczami spaniela, który próbuje zahipnotyzować swego pana, żeby wypowiedział magiczne słowo „spacer”. Powiedziałem: — Ponieważ ja pierwszy miałem wyciągnąć petardę, sądzę, że pozwoli pan mnie pierwszemu ją rozerwać.' — Oczywiście, oczywiście — zgodził się natychmiast. — To pańskie prawo. Patrzyłem, jak z petardą w ręku podszedł do stołu, znajdującego się w bezpiecznej odległości. Wiedziałem, że dysponując tylko jedną ręką trudno mi będzie rozerwać twardy papier. Zawahałem się, świadom, że brygadier obserwuje mnie bacznie, jakby z nadzieją. Zapewne modlił się. Sądząc z jego obecności na pasterce można było wnioskować, że jest człowiekiem wierzącym. Może powtarzał w duchu: „Proszę cię, dobry Panie Jezu, niech on wyleci w powietrze”. Pewnie ja też bym się modlił: „Niech to będzie koniec”, gdybym wierzył. Chyba jednak wierzyłem połowicznie, bo w przeciwnym razie czy trzymając w ręku petardę czułbym tak wyraźnie bliskość Anny Luizy? Anna Luiza nie żyła. Mogła tylko gdzieś istnieć, jeśli istniał Bóg. Wziąłem jeden koniec wystającej taśmy papierowej między zęby i pociągnąłem za drugi. Rozległ się suchy trzask, a ja miałem uczucie, że Anna Luiza zabrała mi swoją rękę i odeszła między ogniskami w stronę jeziora, żeby umrzeć po raz drugi. — Teraz, brygadierze — powiedział doktor Fischer — szanse są równe. — Nigdy jeszcze nie nienawidziłem Fischera tak jak w tej chwili. Szydził z nas obu. Szydził zarówno z mego rozczarowania, jak z przerażenia brygadiera. — Wreszcie stanął pan w obliczu ognia nieprzyjacielskiego, brygadierze. Czyż nie marzył pan o tym przez wiele długich lat szwajcarskiej neutralności? Zapatrzony w martwą, bezużyteczną petardę w mojej dłoni, usłyszałem smutny głos brygadiera: — Ale wtedy byłem młody, a teraz jestem stary. — W grę wchodzą jednak dwa miliony franków. Znam pana od dawna, brygadierze, i wiem, jak bardzo ceni pan pieniądze. Ożenił się pan z pieniędzmi, na pewno przecież nie dla urody. Ale kiedy pańska żona zmarła zostawiając panu wszystko, co miała, nie zadowoliło to pana; w przeciwnym razie nie przychodziłby pan na moje przyjęcia. Oto pańska szansa. Dwa miliony franków, które sam pan zdobędzie. Dwa miliony franków za okazanie minimum odwagi. Żołnierskiej odwagi. W obliczu ognia. Spojrzałem w kierunku stołu i zobaczyłem, że stary 118 *A A człowiek bliski jest płaczu. Zanurzywszy rękę w otrębach wyciągnąłem ostatnią petardę, tę, która miała należeć do Kipsa. Znowu włożyłem papierowy koniec między zęby i znowu rozległ się cichy trzask, nie głośniejszy niż potarcie zapałki. — Jaki z debie głupiec, Jones — powiedział doktor Fischer. — Po co się pospieszyłeś? Przez cały wieczór irytowałeś mnie swoją obecnością. Nie jesteś taki jak inni. Nie mieścisz się w obrazie. Nic nie pomogłeś. Niczego nie dowiodłeś. Pieniędzy nie chcesz. Pragniesz tylko śmierci. Nie interesuje mnie tego rodzaju chciwość. Odezwał się brygadier: — Została jeszcze moja petarda. — Tak, brygadierze, teraz przyszła pańska kolej. Nie wymiga się pan. Musi pan uczestniczyć w grze do końca. Proszę wstać i oddalić się na bezpieczną odległość. W przeciwieństwie do Jonesa ja nie chcę umrzeć. Ale stary człowiek nie drgnął. — Nie mogę zastrzelić pana za tchórzostwo w obliczu wroga, ale obiecuję, że cała
Genewa dowie się o tej historii. Wyjąłem dwa czeki z dwóch cylinderków i podszedłem z nimi do stołu. Rzuciłem jeden z nich Fischerowi mówiąc: — Oto część pana Kipsa do podziału między pozostałych. — Pan zatrzymuje ten drugi? — Tak. Uśmiechnął się do mnie swoim niebezpiecznym uśmieszkiem. — Ostatecznie, Jones, może uda się dooasować ciebie do obrazu. Siadaj i wypij sobie jeszcze wina. Brygadier zbierze tymczasem całą swoją odwagę. Udało ci się teraz. Względnie. We własnych oczach. Podejmij jutro pieniądze z banku i ulokuj je bezpiecznie; jestem przekonany, że wkrótce zaczniesz postępować jak tamci. Może nawet znowu zacznę wydawać przyjęcia, po to tylko, żeby obserwować, jak narasta twoja chciwość, Jones. Pani Montgomery, Belmont, Kips, I Deane, kiedy ich poznałem, byli mniej więcej tacy sami jak ty teraz. Ciebie stworzę tak jak Bóg stworzył , Adama. Brygadierze, pański czas minął. Proszę nas nie zmuszać do dalszego czekania. Przyjęcie się skoń- I czyło, ogniska gasną, robi się zimno i Albert musi sprzątnąć nakrycia. Brygadier siedział w milczeniu, jego stara głowa po- I chyliła się nad petardą leżącą na stole. Pomyślałem: On z pewnością płacze (nie widziałem jego oczu), płacze nad utraconym marzeniem o bohaterstwie, o którym śni każdy młody żołnierz. — Bądź mężczyzną, brygadierze. — Jak bardzo pan musi sobą gardzić, doktorze — odezwałem się. Nie wiem zupełnie, co skłoniło mnie do wypowiedzenia tych słów. Jakby ktoś szepnął mi do ucha, a ja tylko przekazałem. Pchnąłem czek przez stół w stronę brygadiera. — Kupuję pańską petardę za dwa miliony franków — powiedziałem. — Proszę mi ją dać. — Nie, nie. — Jego głos ledwie był słyszalny. Ale nie sprzeciwił się, kiedy wyjąłem mu z ręki papierowy i walec. — O co ci chodzi, Jones? Nie zadałem sobie trudu, żeby odpowiedzieć Fischerowi, byłem zajęty czymś ważniejszym, a zresztą nie znałem odpowiedzi. Odpowiedź nie została mi podsu- 1 nięta, kimkolwiek był ten, który przed chwilą podsunął mi słowa. _ Przestań, do cholery. Powiedz mi, na Boga, co chcesz zrobić? Ogarnęło mnie radosne uniesienie^ trzymałem petardę brygadiera w ręce i wcale nie miałem chęci odpowiadać. Powoli zacząłem się oddalać od stołu, idąc po zboczu w stronę jeziora, w kierunku, który, jak mi się zdawało, obrała Anna Luiza. Kiedy przechodziłem koło brygadiera, ukrył twarz w dłoniach, ogrodników już nie było, ogniska przygasły. — Wracaj! — zawołał za mną doktor Fischer. — Wracaj, Jones! Chcę z tobą porozmawiać. Pomyślałem: Kiedy przychodzi decydujący moment, on również się boi. Pewno chce uniknąć skandalu. Nie miałem zamiaru mu pomóc. Ta śmierć do mnie należała, była moim dzieckiem, moim jedynym dzieckiem, jak również dzieckiem Anny Luizy. Żaden wypadek narciarski nie mógł ograbić nas dwojga z dziecka, które trzymałem w ręku. Nie byłem już samotny — osamotnieni byli tylko brygadier i doktor Fischer, siedzący na przeciwległych końcach długiego stołu i nasłuchujący huku, który miał obwieścić moją śmierć. Zszedłem na sam brzeg jeziora, gdzie kryło mnie przed nimi zbocze trawnika. Po raz trzeci, tym razem z całkowitą pewnością wziąłem taśmę papierową między zęby i szarpnąłem
prawą ręką petardę. Głupi, nikły trzask i cisza, która potem nastąpiła, były świadectwem, jak całkowicie zostałem wystrychnięty na dudka. Doktor Fischer ukradł mi moją śmierć i upokorzył brygadiera, dowiódł swej tezy o chciwości bogatych przyjaciół, a teraz siedział sobie w najlepsze przy stole i śmiał się z nas obu. Jeśli o niego idzie, ostatnie przyjęcie z pewnością było udane. Z tej odległości nie mogłem usłyszeć jego śmiechu. Usłyszałem za to człapanie czyichś kroków na śniegu i skrzyp butów. Jakiś człowiek szedł brzegiem jeziora w moim kierunku. Zatrzymał się nagle, kiedy mnie zobaczył. Ja widziałem jedynie czarną sylwetkę na tle bieli śniegu. — Kto idzie? — spytałem. — Przecież to pan Jones — usłyszałem czyjś głos. — Ależ z pewnością to pan Jones. ___Tak. ___Zapomniał mnie pan. Jestem Steiner. — Cóż, u licha, robi pan tutaj? — Nie mogłem tego dłużej znieść. — Czego znieść? — Tego, co on z nią zrobił. W tym momencie byłem tak pochłonięty Anną Luizą, że nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Po chwili dopiero odezwałem się: — Teraz nic pan nie może na to poradzić. Powiedział: — Słyszałem o pańskiej żonie. Jest mi ogromnie przykro. Tak bardzo była podobna do Anny. Kiedy dowiedziałem się, że nie żyje, było zupełnie tak, jakby Anna umarła po raz drugi. Proszę mi wybaczyć. Mówię tak nieporadnie. — Ależ nie. Rozumiem, co pan czuje. — Gdzie on jest? — Jeśli ma pan na myśli doktora Fischera, rozgrywa on swój najlepszy i ostatni żart. Siedzi tam na górze i zapewne śmieje się do siebie. — Muszę się z nim zobaczyć. — Po co? — W szpitalu miałem mnóstwo czasu do myślenia. W sposób szczególny pobudził mnie do tego widok pańskiej żony. Wtedy w sklepie miałem wrażenie, że Anna ożyła. Zbyt wiele rzeczy przvjąłem za oczywiste. On był taki potężny, wynalazł Dentophil Bouquet, przypominał trochę Boga Wszechmogącego, mógł pozbawić mnie pracy, nawet zabrać mi Mozarta. Po jej śmierci niRdy już nie chciałem słuchać Mozarta. Musi pan to zrozumieć ze względu na nią. Tak naprawdę nigdy nie byliśmy kochankami, ale on splugawił niewinność. ra* ***** Teraz chcę podejść do niego na tyle blisko żeby mu plunąć w tę twarz boga wszechmogącego. — Chyba trochę na to za późno. — Nigdy nie jest za późno, żeby plunąć na niego. Trwa przez wieki wieków amen. I zrobił z nas to, czym jesteśmy. — On może tak, ale doktor Fischer nie. — Zrobił mnie tym, czym jestem teraz. — Och — westchnąłem, drażnił mnie ten mały człowieczek, który zakłócił moją samotność — niech więc pan idzie na górę i plunie. Może to panu ulży. Oderwał wzrok ode mnie i spojrzał na zbocze trawnika, ledwie teraz widoczne w przygasającym świetle ognisk. Okazało się, że nie potrzebuje wspinać się pod górę, żeby się
spotkać z doktorem Fischerem, gdyż doktor Fischer schodził właśnie do nas, powoli, ostrożnie, wpatrzony w swoje stopy, ślizgając się chwilami na pasmach lodu. — Sam tu przychodzi — powiedziałem — niech więc pan nazbiera sobie śliny. Staliśmy oczekując go i wydawało mi się, że idzie do nas nieskończenie długo. Zatrzymał się o kilka kroków od nas. — Nie wiedziałem, że tu jesteś, Jones. — rzekł. — Myślałem, żeś już sobie poszedł. Wszyscy już poszli. Nawet brygadier. — Zabrał czek? — Oczywiście. — Wbił wzrok w ciemność, żeby dojrzeć mego towarzysza. — Nie jesteś sam, Jones. Kim jest ten człowiek? — Nazywa się Steiner. — Steiner? — Nigdy jeszcze nie widziałem doktora Fischera zmieszanego. Zupełnie jakby połowę pewności siebie zostawił przy stole. Spojrzał na mnie może szukając pomocy, ale na próżno. A im *■* V. * -* m «• V iClh 3Ł_.'jkLIh — Kto to jest ten Steiner? I co tutaj robi? — Miał minę człowieka długo szukającego czegoś, co zgubił, człowieka, który przewraca różne przedmioty w pełnej szufladzie, szukając książeczki czekowej albo paszportu. — Znałem pańską żonę — odezwał się Steiner. — kazał pan Kipsowi wyrzucić mnie. Zmarnował pan życie nam obojgu. Staliśmy wszyscy trzej milcząc w ciemności na śniegu, jakby czekając na coś, co miało się wydarzyć, ale żaden z nas nie wiedział, co to będzie: drwina, cios czy po prostu odejście któregoś z nas. Steiner mógł teraz uczynić, co zamierzał, ale nie zrobił nic. Może wiedział, że jego ślina nie doniesie tak daleko. Wreszcie ja się odezwałem: —Pańskie przyjęcie było niezwykle udane. —Doprawdy? —Potrafił pan upokorzyć nas wszystkich. Co zamierza pan zrobić teraz? — Nie wiem. Znowu miałem wrażenie, że szuka u mnie pomocy. — Przed chwilą mówił pan coś... — Było wprost nie do wiary, że wielki doktor Fischer z Genewy szuka pomocy Alfreda Jonesa, żeby mu przypomniał... ale co? — Jak musiał się pan śmieć w głębi ducha, kiedy kupiłem ostatnią petardę, a pan wiedział, że po rozerwaniu jej rozlegnie się tylko ciche pierdnięcie. — Ciebie nie chciałem upokorzyć. — Extra dywidenda dla pana, co? — Nie taki był mój plan — powiedział. — Nie jesteś jednym z nich. — I wyszeptał nazwiska, jakby sprawdzał listę obecności „ropuch”: Kips, Deane, pani Montgomery, brygadier, Belmcnt i tych dwoje, którzy umarli. Steiner powiedział: 99wyyHWgBCT»Wir 71JŁ"*fg 'i?.-?«. 'W>*. *•< Ł ^lJ_ *' ' >: :<"' ■• "'^-•«.'•■ -i m& *&$&§ Hlfs InSwKB&Pi € >£ IsioOijllt mm #£$* JfiW «Sil 1 ;#ip§§$»*|: Mi|ip»f N^t *£ .--■;; ■. ' ■ .:'=' r ■' »’ftfc;$%sjń•j-i *$ Kg p$£ 144*i'jT%\ KffffilfKHNPęfsii. 14 *£ *>i\ 2»i. — Zabił pan swoją żonę. — Nie zabiłem jej. — Umarła, bo nie chciała żyć bez miłości.
— Miłość? Nie czytuję romansów miłosnych, Stei- ner. — Ale kocha pan swoje pieniądze. —Nie. Jones powie panu, jak dziś wieczór rozdałem większość z nich. — A co teraz będzie celem pańskiego życia, Fischer? — spytałem. — Nie sądzę, żeby ktoś z pańskich przyjaciół wrócił. — Czy naprawdę jest pan pewny, że chcę żyć? — spytał Fischer. — A pan chce żyć? Wcale pan na to nie wyglądał, kiedy pan brał te dwie petardy. Może ten, jak się tam nazywa, Steiner, chce żyć? Tak, wy dwaj może chcecie. Może, jeśli przyszłoby co do czego, ja też miałbym chęć żyć. Bo po co stałbym teraz tutaj? — W każdym razie dziś wieczorem dobrze się pan ubawił — stwierdziłem. — Tak. Lepsze to niż nic. Nic jest nieco przerażające, Jones. —Dziwną zemstę pan przygotował — powiedziałem. — Jaką zemstę? —Przez to, że jedna kobieta gardziła panem, pan musiał gardzić całym światem. —Ona mną nie gardziła. Może nienawidziła mnie. Nikt nigdy nie będzie w stanie mną gardzić, Jones. — Z wyjątkiem pana samego. —Tak... przypominam sobie teraz, że pan mi to powiedział. — I to jest prawda, czy nie mam racji? Powiedział: —To była choroba, którą się zaraziłem, kiedy pan wszedł w moje życie, Steiner. Powinienem był kazać Kipsowi podwoić panu wynagrodzenie i ofiarować AnI 'i©'» ¿yMNp *9t *** V€i.f32w''. w .>’*.# « jC'& JłalSi nie wszystkie płyty Mozarta, jakie pragnęłaby mieć. Mogłem był kupić i pana, i ją, jak kupowałem innych... z wyjątkiem ciebie, Jones. Teraz za późno na to, żeby ciebie kupić. Która godzina? — Po północy — odparłem. — Czas iść spać. Stał chwilę pochylony, po czym ruszył przed siebie, lecz nie w kierunku domu. Szedł powoli trawnikiem wzdłuż jeziora, wreszcie znikł nam z oczu w śnieżnej ciszy. Nawet woda nie mąciła tego milczenia: żadna fala nie uderzała o brzeg za naszymi plecami. — Biedny człowiek — wyszeptał Steiner. — Bardzo jest pan miłosierny, panie Steiner. Nienawidzę go, jak nigdy nikogo. — Pan go nienawidzi, i ja chyba też go nienawidzę. Nienawiść nie jest ważna... Nie jest zaraźliwa. Nie rozszerza się. Można nienawidzić jednego człowieka i ograniczyć się do tego. Ale kiedy ktoś zaczyna gardzić ludźmi jak doktor Fischer, dochodzi do tego, że gardzi całym światem. — Żałuję, że porzucił pan swój zamiar i nie plunął mu w twarz. — Nie mogłem. Widzi pan, kiedy przyszło co do czego... ja... mnie się go zrobiło żal. Jak bardzo pragnąłem, żeby znalazł się tu Fischer i usłyszał, że Steiner go żałuje. — Jest za zimno, żeby tak stać — powiedziałem — zamarzniemy na śmierć. — Ale czyż tego właśnie nie pragnę? — przemknęło mi przez myśl. — Gdybym stał dość długo... Ostry trzask urwał tę myśl. — Co to było? — spytał zaniepokojony Steiner. — Strzeliło z rury wydechowej? — Jesteśmy za daleko od szosy, żeby coś takiego usłyszeć.
Zrobiliśmy zaledwie ze sto jardów, kiedy natrafiliś\ wji * f f¿i* i*» V«4 f my na ciało doktora Fischera. Rewolwer, który musiał mieć w kieszeni, leżał obok jego głowy. Krew wsiąkała w śnieg. Wyciągnąłem rękę, żeby wziąć broń. I mnie mogłaby się przydać — pomyślałem. Ale wtrącił się i Steiner. — Proszę to zostawić policji — powiedział. Spojrzałem na ciało, nie miało dla mnie większego | znaczenia niż martwy pies. I ja tę garstkę nicości po- f równywałem kiedyś do Jahwe i Szatana. 77 Fakt, że napisałem to opowiadanie, świadczy wido- mie, że w przeciwieństwie do doktora Fischera nigdy nie zdobyłem się na odwagę, by odebrać sobie życie; tej nocy nie potrzebowałem odwagi, wystarczyłaby mi desperacja, ale ponieważ śledztwo wykazało, że w rewolwerze była tylko jedna kula, moja desperacja nie zdałaby się na nic, nawet gdyby pan Steiner nie zabrał mi broni. Odwagę podkopuje codzienna otępiająca umysł rutyna, a rozpacz z każdym przeżytym dniem pogłębia się tak bardzo, że śmierć wydaje się tracić sens. Czułem bliskość Anny Luizy, kiedy trzymałem szklaneczkę whisky w ręku, i po raz drugi, kiedy pociągnąłem zębami papierową taśmę petardy, ale teraz straciłem wszelką nadzieję, że kiedykolwiek zobaczę moją żonę. Tylko gdybym wierzył w Boga, mógłbym marzyć, że oboje kiedyś będziemy mieli ten jour le plus long. Moja niewielki, połowjćzna wiara jakby skurczyła się jeszcze na widok ciała dgkfcra Fischera. Zło było tak martwe jak maił wy pies — i czemuż to dobro miafc - '■* i $ ?'< V ■■ • >. V-- '-; v- ./'-<•'/■'"■-'•i 'V.^--' , HiTItW!'WWmwEmV9m W*Tł S?'’Wt-®! , - ,■.,. ,r^< i w* t“**#•¡¿4*.*% '«3*1) wk^bHm ' 4*^>*ili!|rł» *wFvWr*9 iłii!ulvHklLnr i j Siff li USi^l ii łoby mieć więcej nieśmiertelności niż zło? Po cóż iść za Anną Luizą, jeśli miało to prowadzić do nicości? Dopóki żyłem, mogłem przynajmniej pamiętać o niej. Miałem jej dwa amatorskie zdjęcia i parę słów napisanych jej ręką — propozycję umówienia się, nim zaczęliśmy żyć ze sobą. Był też fotel, w którym lubiła siedzieć, i kuchnia, w której brzękała talerzami, nim kupiliśmy zmywarkę automatyczną. Wszystko to przypominało relikwie, jakie przechowuje się w kościołach rzymskokatolickich. Któregoś wieczoru, kiedy gotowałem sobie jajko na kolację, usłyszałem, że głośno powtarzam słowa wypowiedziane przez księdza na pasterce u Świętego Maurycego: „To ile razy czynić będziecie, na moją pamiątkę czyńcie”. Śmierć nie była już odpowiedzią, była niedorzecznością. Czasem wypijam filiżankę kawy z panem Steine- rem, on nie lubi alkoholu. Mówi wtedy o matce Anny Luizy, a ja mu nie przerywam. Pozwalam mu snuć wspomnienia, myślę wtedy o Annie Luizie. Nasz wróg nie żyje, nasza nienawiść umarła wraz z nim i pozostaliśmy obaj z całkiem różnymi wspomnieniami miłości. „Ropuchy” nadal mieszkają w Genewie, a ja bywam w tym mieście tak rzadko, jak tylko mogę. Kiedyś w pobliżu dworca zobaczyłem Belmonta, ale nie rozmawialiśmy. Kilka' razy też minąłem pana Kipsa; idąc ze wzrokim wbitym w chodnik nie widział mnie. Kiedy jeden jedyny raz spotkałem Deane’a, zbyt był ! pijany, żeby mnie zauważyć. Tylko pani Montgomery wyprowadziła mnie kiedyś z równowagi, wołając wesoło z drzwi magazynu jubilerskiego: „Przecież to pan J Smith!” Udałem, że tego nie słyszę, i przyspieszyłem kroku, gdyż miałem się spotkać z pewnym klientem I argentyńskim. ■ — —. . .