1
Heather Graham
Barwy nocy
2
PROLOG
Noc nie miała przed nim tajemnic.
Kiedy stąpał po wilgotnej ziemi, przemykając niczym cień pośród starannie
przys...
5 downloads
6 Views
1
Heather Graham
Barwy nocy
2
PROLOG
Noc nie miała przed nim tajemnic.
Kiedy stąpał po wilgotnej ziemi, przemykając niczym cień pośród starannie
przystrzyżonych krzewów, jego kroki były lekkie i bezszelestne jak podmuch
wiatru.
Tę bezcenną umiejętność przekazali mu w genach przodkowie. To dzięki nim
poruszał się z wdziękiem leśnego zwierzęcia, polował z zaciekłością i sprytem
pantery i dążył do celu wytrwale jak dumny orzeł.
Wspomniane dziedzictwo nie miało jednak nic wspólnego z nocnymi
manewrami, w które bawił się dziś - ubrany w czarne dżinsy i czarny golf.
Nawet czarne adidasy.
Barwy nocy, by łatwiej stać się niewidzialnym. Przygarbiony i czujny, przez
pól godziny cierpliwie obserwował dom. Potem zaczął go powoli okrążać,
kryjąc się między palmami i krzewami hibiskusa. Budynek tonął w ciemności
i ciszy. Nawet nisko wiszące gałęzie sosen nie wydawały najmniejszego
szmeru.
Zrobił sobie krótki odpoczynek, by zaraz zacząć kolejne okrążenie. Po
pewnym czasie zatrzymał się na tyłach domu. Nadal nic nie mąciło ciszy, ale
wyczul nieznaczny ruch powietrza. Dopiero po chwili wyłapał
jakiś dźwięk. Kroki. Lekkie, ostrożne, stawiane z rozmysłem.
W bladym świetle księżyca zamajaczyła sylwetka. Podobnie jak on, w czerni
od stóp do głów. Czarne dżinsy. Luźny sweter. I czarna kominiarka. Intruz po-
starał się, by nikt nie rozpoznał jego twarzy ani płci.
I najwyraźniej postawił sobie jeden cel: dostać się do środka.
Nie spuszczał oka ze smukłej postaci, która zastygła w bezruchu niczym
młoda łania, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo. Widocznie uznała, że nic jej nie
grozi, gdyż poruszyła się i porzuciwszy bezpieczne schronienie w gęstym
cieniu pod koronami drzew, szybko podbiegła do dwuskrzydłowego okna.
Czekał w napięciu, obserwując, jak przez kilka sekund zmaga się, by je
3
otworzyć. Naraz tarcza księżyca skryła się za chmurami. Gdy zabrakło bladej
poświaty, w ciemności czarnej jak atrament utonęły nawet cienie.
Tajemnicza postać nadal zmagała się z oknem. Gdy wreszcie się poddało,
zwinnie wskoczyła na parapet, by po chwili zniknąć w mrocznym wnętrzu
domu. Dopiero wtedy ruszył z miejsca. Bezszelestnie jak nocna zjawa. Pod
jego stopami nie trzasnęła nawet jedna gałązka. Chyłkiem podkradł się do
okna i ostrożnie zajrzał do środka. Wąski strumień światła z malej latarki
skakał nerwowo po ciemnym pokoju, odbił się od białej framugi i zniknął za
drzwiami.
Sprężyście wskoczył na parapet i po chwili był już po drugiej stronie. Ruszył
w ślad za światłem, które zaprowadziło go do salonu. Kryjąc się w gęstym
mroku, obserwował chaotyczny taniec wiązki światła. Najpierw z ciemności
wyłoniła się kanapa zarzucona kolorowymi afganami; następnie fortepian
stojący na niewysokim podeście. Wreszcie półki z książkami i obrazy, a obok
nich strzelby, luki, kołczany pełne strzał oraz dzidy.
Po lewej stronie, na niewysokim podwyższeniu oddzielonym od reszty salonu
ozdobną kutą balustradą, stało masywne tekowe biurko. I właśnie ono
zainteresowało intruza.
Snop światła zatrzymał się na blacie wyłożonym skórą. Nerwowe dłonie
zaczęły pośpiesznie wyciągać szuflady i przetrząsać ich zawartość.
Zmrużył oczy i przez chwilę przyglądał się poczynaniom włamywacza. Potem
zaczął skradać się w jego stronę. Jego ruchy miały w sobie sprężystość i
gibkość drapieżnego kota.
Trzasnęła zbyt mocno pchnięta szuflada. Zamaskowany osobnik zamarł, a
potem zaczął świecić latarką we wszystkie strony.
Przyczaił się za kanapą i odczekał, aż znów zaszeleszczą papiery. Teraz...
Przemknął przez pokój jak wiatr. Po drodze wprawnym ruchem wyciągnął
strzałę z kołczanu i trzymając ją w zębach, przeskoczył przez balustradę i
zacisnął palce na gardle przeciwnika.
- Coś ty za jeden, do jasnej cholery? - warknął, dźgnąwszy go w żebra
stalowym grotem. - I czego tu chcesz?
Wyczuł lodowaty dreszcz przerażenia, który odebrał intruzowi zdolność
ruchu.
- Ja... - Drżący szept uwiąż! w gardle zdławionym żelaznym uściskiem.
Przeciwnik był bez szans, rozluźnił więc chwyt i cofnął rękę, w której trzymał
strzałę.
- Rzućmy nieco światła na sytuację - wycedził. Puścił go i pewnie podszedł do
biurka.
Tu jednak popełnił błąd, zbyt pochopnie lekceważąc przeciwnika. Ten
bowiem wykorzystał okazję. Obrócił się jak fryga, zwinnie przeskoczył
4
balustradę i rzucił się do ucieczki.
- Niech cię jasny szlag! - Jednym susem przesadził kratę i ruszył w pościg.
Kiedy minąwszy hol wpadł do pokoju, uciekinier stał już na parapecie.
- Stój! - wrzasnął. Tym razem nie zamierzał pozwolić mu się wymknąć. Z
całych sił naprężył mięśnie i rzucił się do przodu, włamywacz zaś, zamiast
czmychnąć do ogrodu, skoczył wprost na niego. Niewiele brakowało, by znów
udało mu się uciec.
Dosłownie w ostatniej chwili uchwycił wełniany sweter. Zacisnął palce z taką
silą, że miękka dzianina nie wytrzymała i został z kawałkiem przędzy w dłoni.
Osobnik jakimś cudem zdołał się wywinąć. Zorientował się, że nie umknie
przez okno, więc rzucił się do
drzwi.
Znów go gonił. Miał tę przewagę, że był na swoim gruncie. Tylko on
wiedział, że w domu nie ma drugiego
wyjścia.
W szaleńczej gonitwie pobiegli na piętro. Włamywacz zaczynał tracić zimną
krew; zdesperowany, biegł na oślep, łudząc się, że jakoś zdoła umknąć. Ich
prędkie kroki zadudniły na deskach drewnianej antresoli ponad pokojem.
Zbieg kierował się ku drzwiom na końcu korytarza. Dopadł ich, lecz zamiast
ukryć się w pokoju, obejrzał się za siebie. Prześladowca był tuż-tuż...
Dopiero wtedy wpadł do pokoju i próbował zatrzasnąć drzwi. Ale było już za
późno. Ten, który go gonił, z całej sil naparł ramieniem na masywne drewno.
Rozległ się łomot i po chwili siedział intruzowi na karku.
Impet, z jakim się na niego rzucił, wepchnął ich obu do środka, wprost na
wielkie, centralnie ustawione łoże. Zaczęła się bezładna szamotanina. Intruz
bronił się, wierzgając i tłukąc na oślep pięściami, wijąc się jak piskorz. Mimo
to był bez szans. Atakujący miał nad nim olbrzymią przewagę. W milczeniu
siłował się z nim, próbując go obezwładnić. W pewnej chwili trafił dłonią na
jakąś krągłość. Jędrną, ale przyjemnie miękką. Pełną i ponętną. Zupełnie jak
kobieca pierś.
Tego się nie spodziewał.
- Nie! Proszę! - Głos intruza z pewnością należał do kobiety. Przestraszonej.
Nie, raczej śmiertelnie przerażonej. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, z
trudem łapała oddech. Mimo to nie przestawała walczyć...Usiadł na niej i
unieruchomił jej ręce.
- Dobra - wysapał. - Gadaj, coś ty za jedna i po diabla tu przyszłaś?
Księżyc wyszedł nagle zza chmur i przez okno wlało się srebrzyste światło,
zalewając sypialnię bladą poświatą.
Spojrzał na zamaskowaną kobietę, którą teraz widział całkiem wyraźnie.
Szybkim ruchem ściągnął jej kominiarkę. Najpierw zobaczył bujne,
5
błyszczące włosy, których gęste pasma lśniły w świetle księżyca jak wypo-
lerowana miedziana moneta. Potem przyjrzał się jej twarzy...
Szeroko otwarte, zielone kocie oczy w oprawie gęstych rzęs przeszywały go
czujnym spojrzeniem. Kobieta miała delikatne, ale wyraźnie zaznaczone kości
policzkowe. Rude brwi. Prosty nos. Mocno zarysowane usta z pełną dolną
wargą, zdradzającą zmysłowość.
Nie ruszała się, ale odgadł, że się boi. Zradzało ją gwałtowne falowanie piersi.
Uniósł się, lecz na wszelki wypadek trzymał ją zakleszczoną pomiędzy
swoimi udami. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią złowrogo. Na jego
ustach pojawił się cyniczny uśmiech. Znal te błyszczące zielone oczy. I
lśniące rude włosy. Teraz już wiedział, dlaczego bez trudu przeskoczyła
balustradę i poruszała się zwinnie jak tancerka. Bo nią była...
Miał okazję poznać to miękkie i gibkie ciało, które teraz drżało jak w febrze.
Wiele razy trzymał ją w ramionach, gdy oboje brali udział w tworzeniu
pewnej iluzji. Wnosił ją na rękach po wspaniałych, biegnących łukiem
schodach. Wtedy ten wymuszony kontakt nie sprawiał jej przyjemności. Czuł
to, bo sztywniała, ilekroć jej dotykał. Czasem rzucała mu wrogie spojrzenie.
Znał ją. Widział, jak zachowuje się, stojąc przed i za obiektywem. I jak
tańczy.
- Ach, panna Keller. Jak miło, że pani przyszła, choć przyznam, że ta wizyta
mnie zaskoczyła! Nie dała się pani zaprosić na kieliszek wina, a jednak się
spotykamy w moim łóżku. Powinno mi to pochlebiać, prawda? Niestety, nie
pochlebia. - Pochylił się nad nią, wsparty na rękach, między którymi uwięził
jej głowę. Jego twarz miała zacięty wyraz, w oczach płonął gniew. - Gadaj,
Bryn! Po co się tu włamałaś? Czego szukasz? Nie znalazłaś tego wczoraj...
- Wczoraj? - powtórzyła nerwowym szeptem.
- Przestań się zgrywać! - warknął. - Tak, wczoraj. Uwierz mi, złotko, potrafię
rozpoznać, kiedy ktoś plądrował w moich rzeczach.
- Ale to nie ja...
- Ciii!
Uniósł się. Znieruchomiał. Po chwili ona też to usłyszała. Ktoś chodzi po
salonie, skrada się... Sekundę później na dole skrzypnęły schody.
Już miał wstać, ale zastygł przyczajony. Nagle skrzyżował ręce i chwyciwszy
za brzegi golfa, szybko ściągnął go przez głowę. Blade światło księżyca
przylgnęło do smagłej skóry na jego torsie i muskularnym brzuchu.
- Ściągaj sweter! - syknął, zrywając narzutę po swojej stronie łóżka.
- Nie!- Tak, i to zaraz! - rzucił. Brutalnie zepchnął ją na bok, wyszarpnął spod
niej pościel i przykrył ją i siebie. - Do cholery! - cedził ledwie słyszalnym
szeptem. -Nikt nie uwierzy, że odsypiamy ostry seks, jeśli położysz się w
ubraniu! To ty mnie wciągnęłaś w tę idiotyczną kabałę, nie ja ciebie, więc
6
dostosujesz się do moich reguł!
Wahała się, ale on nie zamierzał tracić czasu. Silnymi dłońmi zaczął ściągać z
niej podarty sweter.
- Przestań! - szepnęła i rozebrała się sama. Z bijącym sercem opadła na
poduszkę i nakryła się po szyję.
- Stanik też! - polecił szorstko. - Co z tobą? Nigdy się z nikim nie kochałaś?
Trzęsła się z wściekłości i upokorzenia, lecz czuła, że on wie, co robi. Chciała
rozpiąć biustonosz, ale ręce drżały jej tak bardzo, że nie mogła poradzić sobie
z zapięciem. Wyręczył ją. Wystarczyło, że musnął dłonią jej plecy, a
natychmiast przeszły ją ciarki, najpierw zimne, po chwili palące skórę żywym
ogniem. Koronkowy biustonosz zsunął się z jej ramion. Złapała go i
przycisnęła do siebie. Wolała nie ryzykować, że jej go zabierze.
Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Niemal krzyknęła, gdy bez
uprzedzenia położył rękę na jej brzuchu, tuż pod biustem, i przyciągnął ją do
siebie. Zmusił ją, by przytuliła się do niego, i uwięził jej nogi między swoimi.
Jego gorący oddech łaskotał ją w kark...
Dla kogoś, kto patrzył z boku, wyglądali jak kochankowie zmęczeni miłością.
Dla nich, a zwłaszcza dla niego, sen był w tej chwili abstrakcją. Mężczyzna,
który ją przytulał, emanował energią i siłą witalną. Domyślała się, że w
skupieniu nadsłuchuje, rejestrując najmniejszy szmer; że jest czujny i w
każdej chwili gotowy do skoku. Jak polujący drapieżnik. Nie ruszał się, ale z
napięcia drżały mu mięśnie. A ona każdą komórką ciała odbierała bijącą od
niego pierwotną męską siłę...
Dławił ją lęk. Przerażało ją zagrożenie, które na niego sprowadziła; przerażał
odgłos zbliżających się kroków, wolnych i ostrożnych, wspinających się na
piętro.
Prócz lęku dręczyło ją coś, co sięgało samego dna duszy. Była to świadomość,
że on jest tuż obok. Ze przypadkowo dotyka jej piersi. Ogrzewa ją ciepłem
swojego ciała. Czuła się przy nim bezbronna, ale bezpieczna. Gdyby
pozwoliła mu pokonać pewną granicę, musiałaby uznać, że pozwala mu sobą
zawładnąć. Mężczyzna taki jak on bierze kobietę całą, z duszą i ciałem.
Gdyby mu uległa, należałaby wyłącznie do niego. W zamian dałby jej coś, co
jest wieczne jak czas i trwałe jak skała. Swoją siłę, która byłaby jej tarczą i
mieczem w walce ze światem. Pod warunkiem, że by jej zapragnął...
Obawiała się go. Od samego początku. Przeczuwała, że jeśli pozwoli sobie na
chwilę słabości...
Kroki. Wyraźnie się przybliżały. Jej domniemany kochanek przygarnął ją do
siebie jeszcze mocniej. Zmysłowy dreszcz zmieszał się z narastającą falą
strachu.
- Zamknij oczy!
7
Jak odgadł, że bezradnie wpatruje się w mrok? On też patrzył, była tego
pewna. Tyle że spod przymkniętych powiek, tak by nie można było dostrzec
mrocznego blasku jego oczu. Ktoś stanął w drzwiach. Wstrzymała oddech,
sparaliżowana świadomością, że jest obserwowana. Coś skrzypnęło... To stara
deska podłogowa zdradziła intencje nieproszonego gościa. Ten zaś,
najwyraźniej usatysfakcjonowany tym, co zobaczył, odwrócił się i zaczął
schodzić na dół.
Mężczyzna leżący obok był niewiarygodnie szybki. W mgnieniu oka
wyskoczył z łóżka i znalazł się przy drzwiach. Chciał wykorzystać fakt, że
włamywacz nie spodziewa się ataku.
- Co, do jasnej cholery, robisz w moim domu? - krzyknął, goniąc go po
schodach.
Odpowiedział mu huk wystrzału, który w ciemności wyglądał jak nagła
eksplozja krwawej purpury i intensywnej żółci, i
Zdążył się uchylić. Pocisk świsnął mu koło ucha i utkwił w futrynie.
Włamywacz rzucił się do ucieczki.
Biegł za nim, kryjąc się za balustradą, gdy padały kolejne strzały. Bandyta
miał jednak parę sekund przewagi. Pierwszy dopadł drzwi i, przestrzeliwszy
zamki, zniknął w ciemnościach. Zawarczał silnik; spod buksujących kół
strzelił żwir. Samochód z wyłączonymi światłami odjechał na pełnym gazie.
Wrócił do domu i szybko wbiegł na górę. Siedziała na łóżku, skromnie okryta
kołdrą. Splątane włosy otaczały jej pobladłą twarz i spływały na ramiona. Jej
oczy, których kolor i wyraz tak bardzo go oczarowały, były szeroko otwarte. I
wciąż pełne lęku.
Uśmiechnął się ponuro i zamknął za sobą drzwi. Drgnęła, słysząc, jak
stuknęły. Dobrze, że się go boi. Niech czuje respekt. Powinna. W końcu
włamała się do jego domu, szperała w jego rzeczach i, co gorsza, ściągnęła tu
jakiegoś bandytę, który poszatkował mu ściany kulami.
- No dalej, Bryn, mów. Co jest grane? Nerwowo zwilżyła usta i spojrzała na
podłogę gdzie powinien leżeć zniszczony sweter. Owinęła się szczelniej
kołdrą i schyliła, by go poszukać, lecz powstrzymał ją szybki ruch. Usiadł
obok niej. Uśmiech nie schodził z jego ust, gdy stopą mocno przydepnął jej
ubranie.
- Koniec uników, Bryn. Znam tylko jeden sposób, żeby do ciebie trafić.
Musisz poczuć się bezbronna. Nawet jeśli to oznacza półnaga, cóż...
Wykonał rękami teatralny gest wyrażający rezygnację. Opadła na poduszkę.
Co za straszny pech, że na własne życzenie zrobiła sobie z niego wroga.
Chciał, by poczuła się bezbronna.
- Bryn! - Jej imię zabrzmiało w jego ustach jak groźba.
- Ja... nie mogę ci nic powiedzieć!
8
- Radzę spróbować. Albo dzwonię na policję.
- Nie! Lee, błagam! Nie rób tego...
- Więc słucham! Mów, kto włamuje się do mojego domu. I dlaczego jakiś
kretyn do mnie strzela.
- Dobrze, już dobrze! Ale musisz przyrzec, że nie zawiadomisz policji! -
Zielone oczy, których spojrzenie bywało promienne i niewinne, kuszące i
uwodzicielskie, dumne i czasem krnąbrne, ale nigdy przygaszone, pokorne
czy błagalne, napełniły się łzami. Powstrzymała je wysiłkiem woli, nie umiała
jednak zapanować nad drżeniem warg. - Posłuchaj, Lee, wiem, że nie byłam
wobec ciebie w porządku, ale zaręczam, że miałam powody. Zdaję sobie
sprawę, że nie mam prawa prosić cię o pomoc, a jednak jestem zmuszona to
zrobić. Proszę cię, Lee! Obiecaj, że nie będziesz włączał w to policji! Ci,
którzy to zrobili... mają Adama! Zaskoczony uniósł brwi.
- Niech ci będzie - zgodził się po chwili. - Nie zawiadomię policji, w każdym
razie nie teraz. Obiecuję.
- Chodzi o zdjęcia - oznajmiła.
- Zdjęcia? - powtórzył, nic z tego nie rozumiejąc. - Te, które zrobiłaś w
czwartek?
- Tak.
Włączył nocną lampkę, a potem podszedł do szafy i zaczął czegoś szukać. W
końcu wyciągnął koszulę w prążki.
- Wkładaj - nakazał. - Twój sweter zakończył już swój żywot. Idę na dół
zaparzyć kawę. Bądź w kuchni za pięć minut. Chcę usłyszeć od ciebie całą
historię, bez skrótów i pomijania niewygodnych wątków.
Wyszedł, a ona mocno zacisnęła powieki. Czemu mnie to spotyka? - myślała
zdesperowana. Gdybym tamtego dnia skierowała obiektyw w inną stronę...
Adam byłby dziś w domu. A ona nie musiałaby błagać o pomoc człowieka,
którego od początku traktowała jak wroga. I którego błędnie oceniła i
zlekceważyła.
Mężczyznę, który budził w niej lęk nawet wtedy, gdy ją do siebie tulił. Który
potrafił rozbudzić jej zmysły, szepcząc coś do ucha, a przelotnym dotykiem
przyprawiał ją o dreszcz rozkoszy. I który mógł ją wykorzystać, a potem
porzucić jak wysmagany wiatrem kawałek drewna na piaszczystym brzegu
wśród kompletnej pustki.
Teraz leży w jego łóżku. Kilka minut temu on był obok, dotykał jej tak, jak
mógłby dotykać kochanek...
Odrzuciła przykrycie i usiadła. Drżącymi rękoma włożyła jego koszulę i
szybko zapięła guziki.
Zdążyła poznać go na tyle, by wiedzieć, że nie rzuca słów na wiatr. Jeśli
czegoś żąda, z pewnością to wyegzekwuje. Mogła się domyślić, że jeśli za
9
pięć minut nie stawi się na dole, on sprowadzi ją siłą. Nie chciała z nim
rozmawiać, ale wolała nie kusić losu. Zbyt wiele miała do stracenia.
Westchnęła z rezygnacją. W pewnym sensie czuła ulgę, że wreszcie to z siebie
wyrzuci. I że powie to właśnie jemu. Gdyby od razu do niego z tym przyszła,
być może sprawy nie zaszłyby tak daleko.
Ten przerażający człowiek, który ją śledził, może być bardzo niebezpieczny,
ale... Nawet jeśli, to był najbardziej pechowym bandytą, o jakim słyszał świat.
Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów. Za moment zejdzie na dół
i stanie twarzą w twarz z Lee.
Opowie mu wszystko, od początku. Od początku.
Czy ktoś mógł to przewidzieć?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Auaaa!
Słysząc głośny i przenikliwy krzyk, Bryn skoczyła na równe nogi. Rzuciła
książkę, nad którą próbowała się skupić, i pobiegła do ogródka na tyłach
domu.
Minęło półtora roku od chwili, gdy los wyznaczył jej rolę opiekunki, a ona
nadal nie potrafiła rozpoznać, które wrzaski oznaczają ból, a które dobrą
zabawę.
Tym razem była to zabawa. Mrożący krew w żyłach ryk wyrwał się z gardła
siedmioletniego Briana, najstarszego z jej bratanków, który na widok jej
przerażonej miny stwierdził ze spokojem:
- Ciociu, my się tylko bawimy. Jestem Gringold! Bóg wody i światła! Walczę
z armią Mrocznego Psa - wyjaśnił, prężąc pierś i wymachując plastikowym
mieczem.- A ja jestem Tor Wspaniały! - krzyknął Keith, sześciolatek grający
drugie skrzypce pośród trojki braci.
- O? - Bryn uniosła brwi. Tłumiąc uśmiech, pomyślała, że nawet nie musi
pytać, komu przypadł w udziale wątpliwy zaszczyt bycia Mrocznym Psem. Jej
spojrzenie powędrowało w stronę czteroletniego Adama. Jako najmłodszy
zawsze dostawał rolę czarnego charakteru. Ponieważ nie starczyło dla niego
plastikowych mieczy ani pokryw od kosza na śmieci udających tarcze, jego
bronią był mały kij bejsbolowy, a tarczą kawałek kartonu.
Jeszcze przed chwilą miała ochotę wytargać ich za uszy za to, że tak ją
nastraszyli, ale chłopczyk rozbroił ją swoją słodką minką. Toteż roześmiała
się i zabrała mu kij.
- Tor Wspaniały, tak? - huknęła, patrząc srogo na Keitha. - A ja jestem Biała
Wiedźma - oznajmiła groźnie. - Zaraz zapłacicie mi za to, że przez was
przedwcześnie osiwiałam!
Chłopcy z piskiem rozbiegli się po małym ogródku, a ona goniła ich, bijąc
lekko kijem po pupach. Wreszcie niedawni wrogowie zrozumieli, że w
10
jedności siła. Na trzy cztery wskoczyli jej na plecy i przewrócili ją na trawę.
- Błagaj o litość, Biała Wiedźmo! - nakazał Brian.
- Nigdy! -zawołała, udając przerażenie. W tej samej chwili w kuchni
zadzwonił telefon.
- Błagaj o litość! - Keith jak zawsze naśladował starszego brata.
- Złaźcie ze mnie, dzikusy! Obiecuję, że później będę błagała o litość. Teraz
muszę odebrać telefon.- Nieee, ciociu Bryn!
Chłopcy byli bardzo rozczarowani, ale pozwolili jej wstać. Posłała im buziaka
i pobiegła do telefonu.
- Bryn?
- Barbara?
- We własnej osobie. Co ty robisz? Jesteś strasznie zasapana. Mam nadzieję,
że nie przeszkadzam? Choć przyznam, że wreszcie chciałabym ci
przeszkodzić... wiesz, w czym.
Bryn skrzywiła się. Barbara nie mogła pojąć, skąd u niej tyle niechęci do
męskiego towarzystwa. Nie trafiało do niej tłumaczenie, że to skutek uboczny
nieudanego związku.
- Spokojnie, w niczym mi nie przeszkodziłaś - uspokoiła przyjaciółkę. -
Oczywiście nie licząc śmiertelnej walki dobra ze złem. Z czym dzwonisz?
- Mam coś ...