PROLOG
Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci
martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć,
przeraźliwym milcze...
4 downloads
11 Views
PROLOG
Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci
martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć,
przeraźliwym milczeniem zdradzając swą histo
rię, którą przez prawie cztery wieki okrywała ta
jemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały
się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawał
kami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup
trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bar
dziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki re
szta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która
prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwa
ła przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego
człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spły
nęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbio
nym biurku, obok drobnych kostek, które dawno
temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czeka
ła, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za ręko
jeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać
zemsty.
Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten czło-
5
wiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamor
dowano.
Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po prze
pastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął
się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno
zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w ob
lepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła
głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad
dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza ster
czały ukwiały.
Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony wi
dokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany
leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku.
Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba ilumina-
tora w kapitańskiej kajucie „Beldony" była wy
pchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko,
by promienie słońca docierały do środka tylko
śladowo.
Nurek skierował na szkielet snop światła z latar
ki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu.
Z wrażenia odebrało mu dech.
Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wle
piał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce
martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez
prąd wody, jakby coś wskazywały...
Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie
oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapom
niał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod
wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo
oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał.
Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego
szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna
6
martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie
trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu.
Weź się w garść, przywołał się do porządku.
Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość
nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty
głowy, stan niezwykłej euforii łub paniki. Bywa, że
dochodzi w nim do halucynacji. Jacąues Cousteau
pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na
głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego
niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet
wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów
atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się
za wyjątkowo twardych i odpornych.
Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu.
Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić te
go, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał
owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było
zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała
się zbyt wielka.
Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi
ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko
ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek
z żywym ogniem w oczach był realny.
Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich
widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak du
żych głębokościach, że z upływem czasu morze
samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami
człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi
swoje.
Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni,
tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głę
binach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy
7
morskie i piasek brały w posiadanie skarby za
grabione przez kaprys żywiołu. Często także za
trzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi,
by nie mogli już niczego opowiedzieć.
Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wy
imaginowanym świecie. Oddychaj! -nakazał sobie
i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do ele
mentarnych zasad, których kiedyś się uczył i które
teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj.
W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj,
przeciwdziałaj.
To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje.
Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał.
Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że
w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię
wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na
niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa...
Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten
człowiek jest martwy!
Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami
wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkie
let z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami,
to wszystko.
Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad
sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów
prawie codziennie, ucząc innych?
Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy
ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan
szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż
jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej ka
jucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby ilumi-
natorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili
8
się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może
ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody,
pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli
w kajucie.
Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli.
W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie
wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili
mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie
wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi
z wrażenia włosami.
W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego
znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym
wypadku nie powinien był nurkować samotnie,
mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy
godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny
specjalista tym bardziej powinien zachować roz
sądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie
dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak
teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam.
Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów
sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod
wodę zawsze schodzi się z partnerem.
Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki
ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wresz
cie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło
mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie
dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż
powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną
wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależa
ło na znalezieniu „Beldony" osobiście. Ale Sam
była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z pod
glądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee".
9
A wyprawa z początkującymi zawsze zabierała
sporo czasu.
Tymczasem... Boże! Wystarczyła właściwa in
formacja, by odpowiedź okazała się dziecinnie pro
sta. Gdy tylko ją znalazł, poczuł, że nie jest w stanie
czekać ani chwili dłużej.
Szkoda. Sam również powinna była się dowie
dzieć. Powinna być teraz z nim. Sam, zawsze
mająca na twarzy ufny, dodający otuchy uśmiech.
Sam, która nigdy nie ma do nikogo pretensji, która
wierzy ludziom, lubi się śmiać i żartować, każdemu
umila życie. Sam stanowczo powinna być teraz
razem z nim. Nigdy nie zdoła zrekompensować jej
tego, że na nią nie poczekał, nawet gdyby oddał jej
cały skarb. Ale cóż, po prostu nie potrafił się
powstrzymać, żeby natychmiast nie sprawdzić swej
teorii.
Porwany siłą marzeń, prawie leciał nad falami
w to miejsce. Ciekawość i pragnienie odkrycia
tajemnicy sprowadziły go w pobliże Schodów, pod
morskiego dziwu u wybrzeży Wyspy Świecącego
Morza.
Oczywiście Schody same w sobie stanowiły
zagadkę. Zaczynały się jakieś dziewięć metrów pod
powierzchnią wody, na północny zachód od Wyspy
Świecącego Morza, i zstępowały mniej więcej sie
dem metrów w głąb oceanu, następnie zaś po prostu
znikały. Byli ludzie, którzy przypuszczali, że podob
nie jak inne podmorskie stopnie skalne stanowią one
tajemną drogę do Atlantydy. Inni uważali je za
wstęp do rozwiązania złowrogiej zagadki Trójkąta
Bermudzkiego.
10
Co do niego, był święcie przekonany, że wszyst
kie podmorskie tajemnice mają logiczne wytłuma
czenie. Istniało ono także dla zagadki hiszpańskiego
galeonu „Beldona", drogocennego okrętu króla
Filipa, który wiele wieków temu przemierzał szlak
transportów złota między Nowym a Starym Świa
tem. Historycy latami uważali, że zatonięcie „Bel-
dony" spowodował jeden z gwałtownych sztor
mów, które przewalają się po morzach, jakiś potęż
ny huragan o morderczej sile. Może i tak... w końcu
na wszystko jest odpowiedź. Dla wszystkiego moż
na znaleźć wyjaśnienie. A więc i dla faktu, że
szkielet patrzy na niego gorejącymi oczami. Bo
wciąż widział żywy, czerwony blask tych oczu
pełnych ognia.
Narkoza azotowa, ponownie przestrzegł się
w myśli. Niewykluczone, że uległeś przywidzeniu.
Ale te oczy naprawdę zdawały się płonąć. Znów
pochylił się nisko i zaczął im się uważnie przy
glądać.
Do licha, w tym szkielecie było coś dziwnego.
Tylko co? Nie powinno to umknąć jego uwagi.
Koniecznie musiał poznać prawdę o „Beldonie".
Przecież w myślach zawsze nazywał ją swoim
okrętem.
Znalazł „Beldonę"! Nie wykrył jej ani sonar, ani
radar. Zmienne prądy i ruchome piaski ukryły
galeon pod koralową półką.
Nagle zaintrygował go szczegół szkieletu. Przy
sunął się jeszcze bliżej, czując śmiech rozsadzający
mu piersi.
Ej, zmitygował się. Spokojnie! Ale i tym razem,
11
wiele metrów pod powierzchnią oceanu, nie potrafił
cierpliwie poczekać.
Odkrycie, którego dokonał, było zdumiewające
i zarazem wspaniałe. Nie, stanowczo nie mógł
dłużej zwlekać. Słusznie postąpił, przybywając tu
od razu, nie czekając na Sam. Miał oto przed sobą
jawny dowód słuszności swojej teorii.
Nie mógł się doczekać, kiedy jej powie. Nie mógł
się doczekać, kiedy podzieli się z nią tymi tajem
nicami, które okazały się mroczniejsze niż w jego
najśmielszych domysłach. Odkrył przeszłość i jesz
cze o wiele więcej. Tylu ludzi wykpiwało jego
marzycielstwo. Wierzyli nieliczni. A teraz... teraz
będzie się śmiał z niedowiarków.
Ona będzie wiedziała, że miał rację, nie rezyg
nując ani na moment z dokonania tego odkrycia.
Może przyszedł więc czas na ujawnienie niektórych
jego tajemnic. Może to wydarzenie sprawi, że
nastanie właściwa chwila.
Zamknął oczy. Czy na pewno udało mu się
dokonać tego, czego tak bardzo pragnął? Znowu
zaczęły go łudzić przywidzenia. Morze z nim igrało.
Miał wrażenie, że nagle znów znalazła się przy nim.
Nie, nie... Przecież to niemożliwe. A jednak ją
widział.
Na pewno ją widział. Włosy falowały jej jak
sztandar, oczy lśniły tak samo jak te oczy pełne
ognia, przez które przeżył taki wstrząs. W wyobraź
ni słyszał jej gardłowy śmiech, przeżywał na nowo
to, co razem dzielili.
Zamrugał. Nie znikła. Była tam razem z nim. Jej
oczy błyszczały zza maski. Nie...
12
Zamrugał znowu. Tym razem mocno zacisnął
powieki. Powinien mieć więcej rozsądku, o wiele
więcej, i nie nurkować samotnie na taką głębokość.
Wszystko jedno. Poznał prawdę, rozwiązał zagad
kę. Okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż
sądzili...
Musiał odzyskać panowanie nad sobą. Ponownie
otworzył oczy.
Był sam. Otaczały go pęcherzyki powietrza. Na
pewno moje własne, utwierdził się w przekonaniu.
Był w kajucie zupełnie sam. No, niezupełnie sam
- z gromadką szkieletów.
Narkoza azotowa...
Musiał się wynurzyć. Natychmiast. Potrzebował
pomocy, to jasne. Potrzebował Sam i Jema, pewnie
także innych. Tymczasem jednak euforia dosłownie
go rozrywała. Bardzo chciał się z kimś podzielić
swą najczystszą radością.
Będą musieli pilnie strzec tej tajemnicy, póki nie
zapewnią sobie bezpieczeństwa. Nie chodziło prze
cież tylko o skarb. Gdyby niewłaściwi ludzie przy
padkiem dowiedzieli się, co odkrył...
Na pewno będzie potrzebował pomocy. Prawda
niechybnie wyjdzie na jaw, a gdy to się stanie, będą
mogli przystąpić do wydobycia skarbu. Boże,
skarb!
Odwrócił się, znów wsłuchany we własny od
dech. Ciasnota kajuty sprawiała, że miał w uszach
nieustanny pulsujący szum. Usiłował ocenić wiel
kość swego odkrycia.
Z zamyślenia wyrwało go nagle dotknięcie. Po
ruszył latarką. Jeszcze jeden trup. Ale ten...
13
I znów z gardła dobył mu się krzyk, stłumiony
przez głębiny. Czuł... na pewno coś czuł...
Odwrócił się.
Zobaczył.
Trwoga przybrała kształt stalowej klingi. Krzyk,
który w nim narastał, nie miał końca... Boże!
Krew zmieszała się z wodą. Wiele mil dalej
wyczuły ją rekiny i stadnie skierowały się w stronę
„Beldony" z nadzieją na łup.
Z reduktora jego aparatu oddechowego ulatywa
ły bąbelki. Zaraz jednak przestały. Nurek wytrzesz
czył niewidzące oczy na mroczne zjawy w kajucie
dawno zatopionego okrętu. Udało mu się rozwiązać
wiele zagadek, miał mnóstwo do opowiedzenia,
ale...
Martwi ludzie nie powiedzą niczego.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Oto i ona. Samantha Carlyle.
Minęło wiele czasu, odkąd widzieli się ostatni
raz, bardzo wiele. Wprawdzie w pisaninie Hanka
nigdy nie znalazł niczego ojej wyglądzie zewnętrz
nym, ale w chwili gdy ją ujrzał, wiedział, że to musi
być ona.
Hank opisywał ją w istocie z wielkim entuzjaz
mem, poprzestając wszakże na przymiotach jej
ducha i umysłu. O urodzie Samanthy Carlyle nie
informował, nie miało to jednak większego znacze
nia. Adam nigdy nie wspomniał Hankowi w liście,
że wątpi, czy Samantha zmieniła się choć trochę
przez pięć lat, przez które ani razu się nie spotkali,
więc łatwo może sobie wyobrazić, jak wygląda
teraz.
Należała do tych kobiet, które niezmiennie fas
cynują. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym
barwy kobaltowej sprawiała wrażenie półnagiej,
choć w rzeczywistości był on całkiem przyzwoity
w porównaniu z tym, jak skąpe stroje plażowe
15
nosiły panie ostatnimi czasy. W jej przypadku
jednak uwagę zwracała przede wszystkim zawar
tość kostiumu. Samantha była wysoka, szykowna,
nogi miała niesamowicie długie, szczupłe i zgrabne.
Opalenizna nadawała jej skórze odcień miodowo-
złocisty. Do tego zaokrąglone pośladki, płaski
brzuch, talia osy. Piersi... wystarczające, by brzegi
bikini utworzyły tajemniczo zacienione zagłębie
nia. Proste ramiona i ładna, długa szyja.
Adam ponownie przewędrował wzrokiem niżej.
Piersi. Bardzo ładne. Ciało... bardzo zmysłowe.
Smukłe, atletycznie zbudowane, a jednak nie po
zbawione krągłości. Tak, krągłości były wyraźne.
Piersi...
Popatrz do góry, staruszku, powiedział sobie.
Przyjrzyj się jej twarzy, oczom. Tam widać, jak
kobieta się zmienia.
Samantha nie miała nakrycia głowy ani okularów
przeciwsłonecznych, łatwo więc było to ocenić.
Stała z cumą na dziobie. Stateczek podpływał coraz
bliżej, silnik zgasł przed kilkoma sekundami. Pre
zentowała się absolutnie wspaniale, niemal jak eg
zotyczna piękność. Harmonijnie opierała ciężar cia
ła na tych długich, niegodziwie długich nogach.
Dłonie wsparła na biodrach. Wyglądała tak, jakby
rzucała wyzwanie przyrodzie, wiatrom, oceanowi.
Istna bogini, Wenus wyłaniająca się z morza. Pło
mienne włosy trzepotały za nią dumnie i majes
tatycznie jak proporzec.
Twarz... No tak, twarz. Nietuzinkowa. Lekko
opalona. Oczy wielkie i lśniące nadzwyczaj jask
rawą zielenią, która ostro kontrastowała z barwą
16
włosów, lecz jednocześnie ją uzupełniała i świetnie
pasowała do wyrazistych rysów. Nos był idealnie
proporcjonalny i całkiem prosty, owal twarzy pra
wie niezauważalnie spłaszczał się u góry i sugero
wał kształt serca, co wysubtelniało doskoriałość
i czyniło z niej piękno. Mocny akcent stanowiły
wydatne wargi. Łukowate brwi były o ton ciemniej
sze niż bujne, gęste i puszyste włosy na głowie.
Stojąca twarzą do wiatru Samantha przyciągała
uwagę i budziła zachwyt. Miała w sobie mnóstwo
godności. A mimo to...
Wszystko w niej trąciło zmysłowością, co za
uważył z pewną irytacją. Doskonałość i pogodny
spokój współistniały z żarem w oczach i niegodzi
wą długością... No tak... To była właśnie cała
Samantha.
Nie spodziewał się jej zobaczyć, zanim jeszcze
stanie na wyspie, nie sądził też, że wyda mu się tak
atrakcyjna. Ostatnio, gdy ją widział, był przecież
młodszy, może wręcz za młody. Zbyt łatwo pod
dawał się odruchom, zbyt szybko wpadał w złość.
To dziwne, co potrafią zrobić z człowiekiem lata
i zdobyte w tym czasie doświadczenie. Z drugiej
strony przed paroma laty Samantha wydawała się
przesadnie dumna, po prostu wyniosła. Wciąż wy
glądała zresztą na dość nieprzystępną. Nie da się
jednak ukryć, że przyciągała spojrzenia. Mężczy
źni zapewne nadal padali przed nią plackiem,
a ona nadal po nich deptała. No, może czasem
przeżuwała ofiarę iwypluwała. Znał to z własnych
doświadczeń. Właśśnie jego przeżuła, a potem wypluła
Niespodziewanie poczuł ucisk w piersi. Prze
szłość boleśnie dała o sobie znać. Nie, to widok Sam
sprawił mu ból. Jakąś częścią swojej osoby Sam
zawsze mu towarzyszyła, wszędzie i we wszystkim.
A teraz Justina już nie było. I Hanka też nie.
Niemiło było dumać o tym, co mogło być, lecz
nie wiedzieć tego na pewno. Mniejsza o to. Wrócił.
I bez względu na chęci Samanthy, przyczepi się do
niej jak pijawka. Nie pozwoli się wypluć. Niedo-
czekanie twoje, dziecinko, pomyślał. Tym razem
będziesz musiała zwrócić na mnie uwagę.
Nie wątpił, że Samantha zna odpowiedzi, któ
rych potrzebował. Będzie więc musiała mu ich
udzielić.
Zacisnął usta tak mocno, że aż zgrzytnął zębami.
Nie było mu wszystko jedno, w jaki sposób zdobę
dzie te odpowiedzi. A co do tego, że je zdobędzie,
nie miał wątpliwości.
Bo Samantha była w niebezpieczeństwie. Nie
zdawała sobie z tego sprawy, a on nie wiedział, jak
i kiedy niebezpieczeństwo da o sobie znać. Wiedział
tylko, że da znać.
Już wkrótce.
Zszedł z łodzi pocztowej, która przypłynęła kwa
drans po czwartej we wtorek. Dokładna godzina
wryła się Samancie w pamięć, bo właśnie w tym
czasie wracała do przystani z grupką średnio za
awansowanych nurków. Stała na dziobie, gotowa do
rzucenia cumy. Zamiast jednak zeskoczyć z liną na
pomost, chlupnęła prosto do wody. To na jego
widok źle wymierzyła odległość.
Wrócił. To zaskakujące, że nie od razu go poznała.
[
Najpierw zobaczyła po prostu łódź pocztową, przybi
jającą do pomostu jednocześnie ze „Sloop Bee".
Potem ujrzała mężczyznę na rufie.
Niby nie brakowało jej pewności siebie. Niby
Wyspa Świecącego Morza przyciągała pokaźne
zastępy mężczyzn, często samotnych, a bywało że
ponadto przystojnych, obdarzonych awanturniczą
żyłką, atrakcyjnych lub po prostu sympatycznych.
Ale nigdy dotąd nie widziała kogoś podobnego,
a przynajmniej tak jej się początkowo wydało.
Mężczyzna był ubrany niezobowiązująco. Mary
narka od dobrego krawca luźno powiewała na wiet
rze i częściowo przykrywała koszulę z dzianiny oraz
wytarte dżinsy. Nosił adidasy. Nie miał z sobą
niczego oprócz torby żeglarskiej, która leżała u jego
stóp, na rufie. Z ramionami skrzyżowanymi na
piersi prezentował swobodną postawę człowieka
nawykłego do łodzi i morza. Stał w rozkroku
i amortyzował nogami kołysanie pokładu.
Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Sam
łatwo mogła ocenić jego wzrost, bo sama mierzyła
prawie metr siedemdziesiąt pięć. Jednym z najwięk
szych zmartwień, jakie przeżywała w szkolnych
latach, było wyszukiwanie takich partnerów do
zabawy, którzy podczas tańca nie spoglądaliby jej
prosto w piersi.
Trzymał się wyjątkowo dobrze, miał szerokie
ramiona, umięśniony tors, szczupłe biodra i długie,
muskularne nogi. Złapała się na rozmyślaniu, jak
wyglądałby rozebrany. Nie całkiem, oczywiście,
tylko w spodenkach kąpielowych.
- Hej, Sam! Rzuć cumę! - zawołał do niej Jem.
i. 19
L
- Dobra! - odkrzyknęła. Odbiła się, ale za słabo,
i nieoczekiwanie zakończyła skok w wodzie. Na
swoje szczęście spędziła na tej wyspie znakomitą
część życia, z czego większość poświęciła łodziom
i oceanowi. Potrafiła więc szybko opanować sytua
cję. Zastanawiała się tylko, czy mężczyzna do
strzegł, że się na niego gapi i czy rozbawiło go, że
przez niego przydarzyła jej się taka wpadka.
Wcześniej była pewna, że przybysz jej się przy
gląda. Wprawdzie nie widziała oczu, ukrytych za
ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi, ale
wskazywała na to pochylona w jej stronę głowa.
Właściwie się nie uśmiechał, lecz na wargach igrał
mu prawie niezauważalny g...