Przełożyła z angielskiego
Ewa Pankiewicz
Wydawnictwo „Książnica”
Tytuł oryginału
Lady of Fortune
Opracowanie graficzne
Marek J. Piwko
Fotografia na okładce
© Igor Stepovik
Motto zaczerpnięte z Kupca Weneckiego W. Shakespeare'a w przekładzie Leona Ulricha [w:]
William Shakespeare Dzieła dramatyczne, tom 2. Komedie, Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1973.
Motto zaczerpnięte z Pieśni harfiarza [w:] Johann Wolfgang von Goethe Wybór poezji, w
przekładzie Mieczysława Jastruna, Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wro-
cław 1968, wyd. II
LADY OF FORTUNE Copyright © 1984 by Graham Masterton
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniej-
szego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń
mechanicznych bądź elektronicznych.
Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach
gromadzenia i odtwarzania informacji.
For the Polish edition © Publicat S.A., MMXI
ISBN 978-83-245-7891-7
Wydawnictwo „Książnica”
40-160 Katowice
Al. W. Korfantego 51/8
oddział Publicat S.A, w Poznaniu
tel. 32 203-99-05
faks 32 203-99-06
www .ksiaznica.com
e-mail:
[email protected]
Wydanie pierwsze
Katowice
Dla Mike'a Oliveya
przede wszystkim za przyjaźń
Księga pierwsza
CHLEB ZE ŁZAMI
Kto nigdy chleba swego nie jadł z płaczem,
Kto nigdy w długie, zatroskane noce
Na łóżku siedząc nie lał łez rozpaczy,
Ten nie zna was, niebiańskie moce!
J.W. Goethe, Pieśń Harfiarza
1
Nawet z całym swoim majątkiem George „Getry” Sabatini był tylko w
jednej dwudziestej tak bogaty jak ona. Jednak wydawał na nią pieniądze
niczym indyjski nabab albo Kaligula, kierując cyrkiem Barnum & Baileys ze
strojami projektowanymi przez Lanvina, klejnotami Tiffany'ego i
akompaniamentem modnych „Chicago Footwarmers”.
Dni i noce z George'em wspominała jeszcze wtedy, kiedy już dawno
uleciało z jej pamięci, co książę Windsoru mówił do niej na koktajlach w El
Morocco albo dlaczego Tallulah Bankhead nadepnęła na nogę Mossa Harta
w La Hiff's Tavern.
Pewnego razu, bez żadnego powodu, którego mogłaby się domyśleć,
przysłał jej tysiąc białych róż. Wnoszone przed drzwi jej domu na Long
Island przez dwunastu czarnoskórych chłopców w pudrowanych perukach,
złotych fraczkach i białych pończochach, wyglądały jak kopczyki pachną-
cego śniegu. W dniu jej urodzin wynajął srebrny dwupłatowiec, który
przeleciał nad ogrodem, zostawiając na niebie słowa JESTEŚ UROCZA
napisane różowym dymem. „Różowym!”, zachwycał się reporter kroniki
towarzyskiej nowojorskiego „World-Telegram”.
Scenerią ich romansu ‒ początku, rozkwitu i końca ‒ była pewna gorąca,
pochmurna noc w sierpniu 1927 roku. Tamtej nocy George przeszedł sam
siebie i Effie zakochała się w nim bez pamięci, a Long Island pogrążyła się w
rozmarzonym śnie, lecz następnego ranka przebudzenie przyniosło jedynie
krępujące uczucie, że w nocy stało się coś bardzo wielkiego i bardzo
szczególnego, ale tylko Bóg wie co.
George przesłał jej list z wiadomością, że ten wieczór będzie „wieczorem
wersalskim”, w stylu osiemnastowiecznym, tylko dla nich, prosząc, aby
ubrała się w kostium, który po obiedzie przyniesie jej specjalny posłaniec.
Na końcu dodał: Uwielbiam Cię. Szaleję za Tobą. Twój Cyrano de Bergerac.
Kostium dostarczono w dużym pudle owiniętym w różową bibułkę i
obwiązanym białą jedwabną wstążką, na tylnym siedzeniu szafirowego
kabrioletu. Kierowca wręczył jej pakunek „z wyrazami uwielbienia pana
Sabatiniego”. Gdy pokojówka Louise otworzyła pudło w buduarze na pię-
trze, ujrzała w nim czarną jedwabną krynolinę haftowaną w ciemnoróżowe
róże i pomarańczowe motyle, z głęboko wyciętym dekoltem obszytym
perłami. W pudle mieściła się również wysoka pudrowana peruka w stylu
madame Pompadour z zaczesanymi do góry lokami.
O zmierzchu, gdy wokół latarń stojących wzdłuż werandy zaczęły wiro-
wać robaczki świętojańskie, a ciepła różowawa mgiełka osiadła na trawni-
kach, kabriolet powrócił, tym razem z dwiema skrzynkami najlepszego
francuskiego szampana, „w celach kąpielowych”. Kiedy zaś radośnie się
pluskała, zanurzona do pasa w wybornie musującym winie, a jej śmiech
rozbrzmiewał echem w bizantyjskim marmurowym salonie kąpielowym,
sześciu muzyków odzianych w rokokowe peruki i pumpy dyskretnie zebrało
się na trawniku, by potem nagle zagrać donośnie Muzykę sztucznych ogni
Haendla.
Ta scena, gdy wreszcie zeszła do ogrodu na tyłach domu, przypominała
jakąś nadzwyczajną dekadencką fantazję. Orkiestra grała jazzową wersję
wiedeńskiej muzyki kameralnej, w lekkim, synkopowanym rytmie, a na
każdym drzewie kołysały się lśniące papierowe lampiony. Byli tam również
żonglerzy i tancerze w kostiumach ze strusimi piórami i migotliwymi ceki-
nami. Dymiły kadzidła z tlącego się drewna różanego i sandałowego palo-
nego po obu stronach werandy w wysokich konchach wykonanych z brązu
pochodni. Kilku nagich chłopców liczących nie mniej niż trzynaście, lecz
nie więcej niż piętnaście lat, z włosami spiętymi złoconymi liśćmi, a jeden
piękniejszy od drugiego, baraszkowało na trawie.
I właśnie w tę bajkę, Effie, sama wyglądająca bajecznie, weszła w swej
wysokiej białej peruce i czarnej krynolinie, zdumiona i rozbawiona. Dotarła
do balustrady werandy i przystanęła.
‒ Cóż ‒ rozległ się głęboki, dźwięczny głos ‒ podoba ci się?
Nie mogła zrobić nic innego, jak tylko powoli i z niedowierzaniem skinąć
głową. Z cienia wyszedł sam George Sabatini; bardzo wysoki mężczyzna o
wąskiej twarzy, nieskazitelnie wypomadowanych włosach i kształtnie
wydatnym nosie. Jego oczy błyszczały jak polerowane czarne perły, a żabot
był biały jak śnieg.
‒ Widziałem to w jakiejś książce ‒ mówił dalej. ‒ Nosiła tytuł „Wersal”.
Nawet nie byłem pewien, co to znaczy, ale wiedziałem, że mi się podoba.
Zatem to on, tylko dla nas. Wersal.
‒ George ‒ powiedziała Effie ‒ jesteś szalony.
Położył rękę na jej odsłoniętych ramionach. Teraz razem przyglądali się
połykaczowi ognia, który posyłał ku nocnemu niebu wielkie pióropusze
płomieni.
‒ Przecież wyznałem w liście, że szaleję za tobą.
‒ Ależ to musiało kosztować fortunę! I kim są ci nadzy chłopcy?
‒ Daruj mi. Po prostu poleciłem sprowadzić nagich chłopców, więc ich
sprowadzono. Skąd miałbym wiedzieć, kim są? Może bezrobotnymi pobor-
cami podatkowymi.
Effie roześmiała się i ujęła dłoń George'a.
‒ Popełniasz dla mnie takie szaleństwa, George. Doprawdy nie wiem
dlaczego.
‒ Nie wiesz dlaczego? Nie rozumiesz, co do ciebie czuję. Nie widziałaś
napisu na niebie?
‒ George, tak nie można. Zamieniasz jawę w sen. To nie jest życie.
Nawet dla mnie. Z niczym podobnym wcześniej się nie spotkałam. A ty
zawsze tak robisz. Ilekroć jestem z tobą, muszę się uszczypnąć, aby mieć
pewność, że nie zasnęłam i że to mi się nie śni.
‒ To jest prawda, Effie. Posłuchaj... wyciągnij rękę i do tknij. To
prawda. Co jeszcze mogę zrobić, aby wywrzeć na tobie wrażenie? Jesteś
najbogatszą kobietą na świecie. W jaki sposób mężczyzna może zaimpono-
wać najbogatszej kobiecie na świecie?
Effie zaszeleściła rąbkami krynoliny i halek na trawie.
‒ Jestem pod wrażeniem, George. Muszę to przyznać. Nie jestem jed-
nak najbogatszą kobietą na świecie. Ty zaś nie musisz mi imponować. Nie w
ten sposób.
Czarnoskóry lokaj podszedł z tacą, na której stały dwa kieliszki szam-
pana w kształcie tulipanów. George podał jej jeden.
‒ Mam nadzieję, że nie masz go dość po szampańskiej kąpieli ‒ powie-
dział.
Effie uniosła kieliszek ku niemu. Szampan pienił się i lśnił w świetle
papierowych lampionów.
‒ Jesteś wspaniałym mężczyzną, George. Postacią z prawdziwego ży-
cia.
Wziął ją pod rękę i sprowadził kręconymi schodami w stronę laguny,
gdzie było ciszej i ciemniej. Laguna zdawała się zawieszona w ciepłym
ogrodowym krajobrazie niczym tajemne, magiczne wejście do innego świata
i innego czasu.
‒ Tobie wydaje się, że śnisz, Effie, ale to ja śnię. To sen: po prostu stać
tu z tobą. Ja, George Sabatini z Monero Street... To sen. Mojego ojca nie
było stać na buty dla mnie, dopóki nie skończyłem dziesięciu lat i musiałem
pójść do pracy. A teraz, spójrz...
‒ George, to nie ma znaczenia, kim byłeś ‒ powiedziała Effie. ‒ Ważne
jest tylko to, kim jesteś teraz.
George podniósł głowę i zasłonił ręką usta, jakby nie mógł znaleźć słów,
aby wyrazić to, co tak rozpaczliwie pragnął jej powiedzieć. Zaśmiał się
tylko, na poły szyderczo, ze swej własnej słabości.
‒ George... ‒ zaczęła Effie, ale on uniesieniem palca poprosił ją o
milczenie.
‒ Nie przerywaj ‒ rzekł. ‒ To co mam do powiedzenia, jest bardzo
ważne. Ćwiczyłem to, jakkolwiek by to nazwać, przez cały dzień. Przed
lustrem, wiesz? Wciąż na nowo. Cóż, nie chcę opuścić ani jednego słowa,
które zamierzam ci powiedzieć.
Z tyłu dobiegł ich wybuch śmiechu. To połykacz ognia podpalił ogromną
drewnianą obręcz, a nadzy chłopcy z ekscytacją kolejno przez nią
przeskakiwali. Muzycy grali „Cztery pory roku” Vivaldiego, a żonglerka
podrzucała w górę żywe żółwie. Od strony klonów dziewczyna w srebrnym
trykocie dawała pokaz gimnastyczny i przemierzała trawnik, robiąc gwiazdę
za gwiazdą.
‒ To fantastyczne ‒ powiedziała Effie, potrząsając głową.
‒ Nie owe pospolite weekendowe imprezy na Long Island, ale to...
George skrzywił się, gdy mu przerwała i jedną rękę wsunął do kieszeni
spodni, a drugą rysował ciasne kręgi w powietrzu.
‒ Nie kształcono mnie, Effie, więc to nie przychodzi mi łatwo, jednak
odnoszę sukcesy, a moje serce znajduje się tam, gdzie powinno. Idę przez
życie, ciężko pracując i jestem dobry dla porządnych ludzi, a surowy dla
złych. Niektórzy nazywają mnie szaleńcem. Cóż, niekiedy ty również.
Chyba nim jestem. Ale mam też ambicje, wiesz? Chcę się zajmować czymś
ważniejszym niż tylko zarabianiem pieniędzy i prowadzeniem jakiegoś
przedsięwzięcia. Pragnę zrozumieć, po co zarabiam te pieniądze. ‒ Spojrzał
na swe osłonięte białymi getrami kostki i dodał: ‒ Kiedyś myślałem, że
pieniądze zarabia się na te wspaniałe domy, dwunastocylindrowe packardy,
alkohol i kobiety; że to jest najważniejsze. Jednak im więcej zarabiałem, tym
częściej zacząłem się ocierać o ludzi, którzy mieli więcej niż ja, ale
najwyraźniej nie sądzili, że domy, packardy i kobiety są interesujące. Cóż
więc wydaje im się zajmujące? Co tobie wydaje się takie interesujące? Masz
jakąś tajemnicę, Effie, i to jest coś, czego nie pojmuję, ale pragnę zrozumieć.
To jest coś, czym mogłabyś się ze mną podzielić, coś, czego mogłabyś mnie
nauczyć.
Effie wyciągnęła rękę i łagodnie dotknęła jego rękawa.
‒ Czy próbujesz mi coś powiedzieć, George?
‒ Próbuję... ‒ George się zająknął ‒ próbuję powiedzieć, że się w tobie
zakochałem... Po uszy. Kocham cię. I bardzo pragnę... i jak ty to nazywasz...
uznać?... uznałbym za wielki zaszczyt, gdybyś rozważyła... wyjście za
mnie... ‒ musnął jej wargi, a potem dodał: ‒ Zostanie panią Sabatini, jeśli
rozumiesz, o co mi chodzi.
Tamtej nocy Effie zabrała go do swojej sypialni.
Żonglerzy, połykacze ognia i muzycy zostali poczęstowani w kuchni kur-
czętami i piwem, a potem odesłani do domów ich osobowymi i bagażowymi
samochodami oraz hałaśliwymi autobusami. Effie z okna sypialni przyglą-
dała się, jak odjeżdżali, omiatając światłami trawniki, drzewa i donice płożą-
cej się lobelii.
George siedział bez marynarki na skraju łóżka.
‒ Nie chcę, żebyś źle o mnie myślała, Effie ‒ powiedział. ‒ Nie chcę,
abyś sądziła, że korzystam z okazji.
Opuściła zasłony.
‒ Nie sądzę ‒ uśmiechnęła się.
Rozwiązała wstążki gorsetu, który unosił obcisłą górę jej sukni i uwolniła
z niego piersi, niczym słodki deser z foremek. Miała duże jaskraworóżowe
sutki, a talię tak smukłą, że gdy szeleszcząc dołem krynoliny, podeszła do
George'a, mógł niemal zamknąć wokół niej swoje szerokie dłonie. Z
ostrożnością i czcią pocałował jej pępek.
‒ Mam czterdzieści trzy lata, George ‒ rzekła cicho. ‒ Znam swój
umysł. I znam swoje ciało. Wciąż jestem piękna, chociaż już nigdy nie będę
ponownie ładna. Dzisiejszej nocy pragnę cię tak samo, jak ty pragniesz
mnie.
George patrzył na nią, nie zdejmując dłoni z jej bioder.
‒ Nigdy nie pieściłem w ten sposób żadnej kobiety, Effie. Jesteś samą
elegancją. Wiesz co, masz klasę, która wyziera z każdego zakamarka two-
jego ciała.
Pochyliła się i pocałowała go w czoło. W lustrze z drugiej strony pokoju
widziała siebie; szykowną kobietę w wysokiej bajkowej peruce, nagą do
pasa, jeśli nie liczyć sznura klejnotów wokół szyi. Jej smukłe ciało niczym
łabędzia szyja wznosiło się z szerokiej krynoliny.
Nadzy położyli się na baldachimowym łóżku okrytym miękką kołdrą z
kwiatowym wzorem, które oświetlała tylko jedna żarówka podtrzymywana
przez jakąś chromową nagą piękność w stylu art déco. George był smukły,
śniady i o wiele bardziej muskularny, niż się wydawał w stroju oficjalnym.
Ciemne owłosienie wyzierało mu spod pach i gęsto rosło wokół penisa. Na
lewym ramieniu widać było piętnastocentymetrową białą bliznę, grubą jak
zamek błyskawiczny. Effie dotknęła jej, ale nic nie powiedziała. Wiedziała,
że George drogę w górę sobie wywalczył, a w Nowym Jorku oznaczało to
walkę nieustającą i brutalną, prowadzoną z uwagą, by nigdy do nikogo nie
odwrócić się plecami, nawet do przyjaciół.
Effie miała ciało kobiety dziesięć lat młodszej. Była szczupłą blondynką
o szeroko rozstawionych oczach tak fioletowo-niebieskich jak wirginijska
trzykrotka. Na jej nosie i ramionach rozsiały się ledwie widoczne piegi, ale
szyja za sprawą starannych masaży i kosztownych kremów była gładka i
biała, a piersi nadal pozostawały jędrne. Co roku spędzała dwa tygodnie w
prywatnym uzdrowisku w Sky Mountain, gdzie dzięki ćwiczeniom i diecie
pozbywała się stresów pozostałych pięćdziesięciu tygodni.
George przesuwał otwartą dłoń po jej brzuchu, aż dotarł do delikatnego
złotego meszku na wzgórku Wenery.
‒ Jesteś jak z bajki ‒ wyszeptał ochryple.
Patrzył prosto w jej oczy z wyrazem, którego nie umiała zinterpretować.
Uwielbienie? Zachwyt? A może niedowierzanie? I właśnie tak, wciąż pa-
trząc, zgiął długi środkowy palec i łagodnie ją otworzył. Jej wilgotne wargi
wydały najwspanialszy dźwięk, niczym śpiący kochanek otwierający usta w
środku zupełnie cichej nocy.
Nie powiedział nic więcej. Był milczącym kochankiem. Ale jego prężne
ciało pozwalało mu wyrażać namiętność, jaką ku niej płonął w swoistym
seksualnym balecie. Chcąc dokonać penetracji, położył się plecami na koł-
drze, ją zaś uniósł nad sobą tak, aby na twardy wyprostowany penis opadła
powoli z całą gracją bohaterki „Jeziora łabędziego”. Chwyciwszy go za
ramiona, zadrżała i jęknęła z rozkoszy, a także z odrobiny bólu, bo w tej
pozycji mógł wejść w nią znacznie głębiej niż w każdej innej.
Kochali się w tym baletowym rytmie ponad pól godziny, by w końcu, z
ciałami lśniącymi od potu, położyć się na plecach w uścisku ramion. Żadne z
nich nie pragnęło, ani nie dotarło do szczytu. Badali się nawzajem i
odkrywając naturalne rytmy, poznawali wzajemnie rozkosze swoich ciał.
‒ Sprawiłeś, że na chwilę się zapomniałam, panie Sabatini ‒ powie-
działa Effie. ‒ Kazałeś mi zapomnieć o całym świecie.
Pocałował ją z czułością.
‒ Jesteś królową ‒ wyszeptał i te słowa przeszyły ją tak niezwykłym
dreszczem, jakby George, kochając ją tak głęboko, wniknął także w jej sny.
‒ Masz ochotę na drinka? ‒ zapytała, siadając na łóżku.
Patrzył na nią z głową wspartą na ręce.
‒ Nie przestaniesz nazywać mnie George'em, prawda?
‒ Kochanek znany jako „pan Sabatini”, to brzmi znacznie dostojniej.
Zwłaszcza w tym foie-gras faubourg.
‒ A cóż to do diabła jest, to fuuua...
Effie pochyliła się i przytuliła do jego ramienia.
‒ Chyba można by to przetłumaczyć jako „szykowne przedmieście”.
Nie zasnęli aż do świtu. Pili „srebrne rumaki” ze szklanych kulistych
kieliszków będące mieszanką mrożonego ginu i lodów waniliowych. Słu-
chali „Night After Night” z płyty gramofonowej i oglądali wschód słońca
nad rozległą Peconic Bay, którą spowijała mgła. Effie założyła biały peniuar
z szerokim trenem obszyty starą belgijską koronką. George owinął się
ręcznikiem. Pocałowała go i powiedziała, że wygląda jak Ali Baba.
Szafirowo-niebieska limuzyna hudson przyjechała po niego o szóstej.
Miał jakieś zebranie w centrum miasta wpół do dziewiątej. Do tego czasu
ubrał się w jasnoszary dwurzędowy garnitur i śniadanie jadł już w swoich
małych okularach w cienkiej metalowej oprawie, które sprawiały, że
wyglądał dziwnie bezbronnie. Effie wyciągnęła rękę nad błękitnym obrusem
i dotknęła jego dłoni. Odłożył widelec z kawałkiem omletu w sosie klono-
wym, zdjął okulary i uśmiechnął się do niej.
‒ Jesteś kimś znaczącym, panie Sabatini. Mam nadzieję, że się w tobie
nie zakocham.
Na zewnętrznych stopniach pocałowali się na pożegnanie. Kierowca
George'a czekał obok samochodu, cierpliwy i elegancki. Mógł sobie na to
pozwolić, jeśli zważyć, jak został opłacony, by go zdradzić.
George sięgnął po pukiel jej złotych włosów i owinął go sobie wokół
palca.
‒ Nie chcę dużo mówić ‒ powiedział ‒ ale nie chcę cię zostawiać, nie
mówiąc dziękuję. Niełatwo mnie lubić i sądzę, że to sprawia, iż jeszcze
trudniej mnie kochać. Ale ty chciałaś słuchać, od samego początku. Jesteś
naprawdę wyjątkowa, Effie, jedna na milion.
Z holu wyłonił się lokaj Bolton.
‒ Przepraszam, że przeszkadzam, madam. Ale jest telefon do pani. Pan
Walter Winchell z „Evening Graphic”.
Effie ścisnęła dłoń George'a.
‒ No proszę ‒ uśmiechnęła się. ‒ Już jesteśmy sławnymi kochankami.
Najpierw Antoniusz i Kleopatra, potem Romeo i Julia, a teraz George
Sabatini i Effie Watson. ‒ Spojrzała przez ramię na Boltona i poleciła: ‒
Powiedz panu Winchellowi, że może drukować, co chce; ale niech wie, że
zaskarżę go za to, za co tylko ja zechcę.
Z założonymi rękami patrzyła, jak hudson George'a znika na krętym
podjeździe, zbyt szczęśliwa i zbyt zadowolona, żeby pomyśleć o pomacha-
niu na pożegnanie. Przecież niebawem wróci, a machanie zawsze wydawało
jej się najsmutniejszym i najbardziej beznadziejnym sposobem mówienia
„do widzenia”. Wciąż się uśmiechając, wróciła do domu i uśmiechnęła się
jeszcze bardziej, gdy zobaczyła, jak usilnie Bolton powstrzymuje jakiekol-
wiek oznaki dezaprobaty.
‒ W porządku, Bolton ‒ powiedziała. ‒ Nie mam nic przeciwko temu,
żebyś głośno wyraził swoje obiekcje. Wszyscy je mają, łącznie z moim
adwokatem.
‒ Myślę tylko o pani bezpieczeństwie, madam ‒ odparł Bolton. ‒ Pan
Sabatini to przecież oszust.
Effie skinęła głową.
‒ Wiem. Jest też bardzo wpływowy. I właśnie dlatego zawsze czuję się
bezpieczna, gdy jestem z nim.
‒ Tak, madam ‒ rzekł Bolton z tą kamienną miną, jaką przybierał, ile-
kroć któryś z gości sięgnął po niewłaściwy widelec lub skrzywił się na
kawior.
‒ Zrób mi jeszcze jednego „srebrnego rumaka”, zanim się ubiorę ‒
powiedziała Effie i poszła na górę, nucąc piosenkę Night After Night.
2
Ta wiadomość nadeszła ze spóźnionymi popołudniówkami. W Massa-
pequa State Park, w odległości półtorej mili od Merrick Road, znaleziono
porzuconą limuzynę z pozbawionym głowy ciałem George'a Marcella „Ge-
try” Sabatiniego, czterdziestojednoletniego bossa świata przestępczego.
Sądzi się, że wracał do centrum Nowego Jorku po wizycie u pani Effie
Watson, jedynej w Ameryce kobiety będącej prezesem banku, znanej jako
„złota pięść w aksamitnej rękawiczce”. O związku między nimi napomy-
kano w rubrykach towarzyskich, mimo że Sabatini był znanym gangsterem i
szantażystą. Dorothy Day w „Morning Telegraph” nazwała kiedyś ów
związek nie „miłością, która nie zna granic”, lecz „miłością, która nie zna
prawa”.
Sabatini, przypuszczały gazety, prawdopodobnie próbował za daleko i za
szybko wedrzeć się w portowe terytorium Giancarla Eustachia, oszpeconego
starego sycylijskiego rekina, który powiedział kiedyś, że nigdy nikogo nie
zabił, w każdym razie nie w Wielkim Poście. Sabatini nie był na szczęście
torturowany. Mordercy po prostu ucięli mu głowę garotą z doskonałego
stalowego drutu.
Effie była nieosiągalna dla dziennikarzy. W sobotę po zabójstwie hydro-
plan zabrał ją z Long Island do Massachusetts, a stamtąd do sekretnego
ustronia w New Hampshire. Przysłała jednak kwiaty na pogrzeb Sabati-
niego; sto białych róż z ręcznie pisanym listem: To zaledwie setna część
tego, co Ty zrobiłeś dla mnie. Louis Sobol, znany reporter jednej z popular-
nych...