Graham Masterton
Zaraza
Przełożył Piotr Kuœ
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Plague
Copyright (c) by Graham Masterton, 1977
Copyright (c) for t...
6 downloads
8 Views
Graham Masterton
Zaraza
Przełożył Piotr Kuœ
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Plague
Copyright (c) by Graham Masterton, 1977
Copyright (c) for the Polish translation by Zysk i S-ka
Wydawnictwo, Poznań 1995
Redaktor Barbara Borszewska
Wydanie I ISBN 83-86530-64-2
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel./fax 526-326, tel. 532-767, 532-751
Skład i łamanie perfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11
KSIĘGA PIERWSZA
Epidemia
Rozdział 1
Właciwie spał jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Jego dwięk
rozbrzmiał mu w głowie z poczštku cicho, lecz natarczywie, niczym odgłos
monety
wrzucanej do głębokiej studni. Z każdš chwilš był jednak coraz
wyraŸniejszy,
kto stojšcy pod drzwiami przyciskał guzik dzwonka coraz dłużej i
silniej.
Wreszcie otworzył oczy i stwierdził, że to już poranek.
- Chwileczkę! - zacharczał. W ustach miał sucho po długim, głębokim œnie.
Mimo
to dzwonek wcišż uparcie dzwonił, przyciskany dłoniš kogoœ bardzo
natarczywego.
Zwlókł się z łóżka, pochylił się, żeby podnieć z podłogi płaszcz
kšpielowy i z
trudem wsunšł nogi w gumowe klapki.
Powlókł się do holu. Przez matowe szkło drzwi frontowych dojrzał sylwetkę
kogoœ
niskiego, krępego, w błękitnej koszuli, wcišż przyciskajšcego dzwonek.
- Chwileczkę! - znów wydobył z siebie głos. Tym razem poszło mu już o
wiele
lepiej. - Zaraz otwieram.
Odsunšł zasuwę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnštrz. Jaskrawe słońce
Florydy
niemalże go olepiło. Ciepły poranny wiaterek poruszał palmami rosnšcymi
wzdłuż
podjazdu. Niebo janiało już pełnym błękitem.
- Czy to pan jest doktor Petrie? - zapytał go niecierpliwie poranny
przybysz.
Był dobrze zbudowany, ubrany byle jak, najwyraniej czynił to w
poœpiechu. W
rękach
œciskał kapelusz, a na twarzy miał wyraz kojarzšcy się z minš
zmaltretowanego
psa.
- Zgadza się. Która godzina?
- Nie wiem - odparł mężczyzna niecierpliwie. - Może pół do dziewištej,
może
dziewišta. Chodzi o moje dziecko. Chłopak zachorował. Naprawdę
zachorował.
Obawiam się, że niedługo może umrzeć. Musi pan ze mnš pojechać.
- Czy nie mógł pan zatelefonować do szpitala?
- Zrobiłem to. Zapytali mnie, co jest chłopakowi, a kiedy odpowiedziałem,
powiedzieli, że powinienem skontaktować się z jakimœ lekarzem.
Powiedzieli, że
objawy nie wskazujš na nic groŸnego. Ale z moim synem jest coraz gorzej.
Obawiam
się najgorszego.
Mężczyzna drżał i był spocony, a ciemne obwódki pod jego oczyma aż nadto
œwiadczyły, jak mało spał ostatniej nocy. Doktor Petrie podrapał się po
zaroniętym policzku i pokiwał głowš. Po wczorajszym przyjęciu czuł,
jakby jakiœ
ciężki młot kołatał mu w głowie. Potrafił jednak rozpoznać przerażenie i
udrękę
stojšcego przed nim człowieka.
- Niech pan wejdzie do rodka i na chwilę usišdzie. Za dwie minuty będę
gotów.
Mężczyzna w błękitnej koszuli posłusznie wszedł do domu za doktorem
Petriem, był
jednak zbyt zdenerwowany, aby chociaż na moment usišć. Doktor Petrie
wszedł do
sypialni, zrzucił z siebie płaszcz kšpielowy i w popiechu się ubrał. Na
nogi
nałożył sandały, przygładził dłoniš zmierzwione bršzowe włosy, po czym
sięgnšł
po swojš torbę medycznš i kluczyki od samochodu.
W holu mężczyzna wreszcie usiadł na skraju drewnianej ławy, na której
rozrzucone
były stare pisma medyczne. Wpatrywał się w błyszczšcy parkiet wzrokiem,
jaki
doktor Petrie widział już tak wiele razy. "Dlaczego to się przydarzyło
akurat
mnie? Dlaczego mnie? Przecież na œwiecie jest tak wiele innych ludzi".
- Panie...
- Kelly, Dave Kelly. Mój syn także ma na imię Dave, David. Czy jest pan
gotów,
doktorze?
- Tak. Czy chce pan, żebyœmy jechali moim samochodem?
- Wolałbym. - Dave Kelly pokiwał głowš. - Nie byłby ze mnie dzisiaj
najlepszy
kierowca.
Doktor Petrie zatrzasnšł frontowe drzwi i obaj mężczyni znaleli się na
zewnštrz; owiało ich goršce powietrze, słońce zalało olepiajšcymi
promieniami.
Nie opodal stał zaparkowany niebieski lincoln continental doktora. Obok
przystanšł zdezelowany, podniszczony czerwony furgon, który bez wštpienia
należał do pana Kelly'ego. Na drzwiach miał wymalowane: "Speedy Motors,
sp. z
o.o."
Wsiedli do lincolna i doktor Petrie włšczył klimatyzację. Był marzec i o
tej
porze temperatura przekraczała już trzydzieœci stopni w cieniu. Ciche,
spokojne
ulice modnego przedmieœcia Miami, gdzie doktor Petrie mieszkał i
pracował,
zalane były słońcem. Okna schludnych, eleganckich i drogich domów, były
zamknięte, żaluzje pozasuwane.
- A teraz - powiedział doktor, wycofujšc lincolna z podjazdu - kiedy
będziemy
jechali, chcę usłyszeć od pana, co dzieje się z pańskim synem. Proszę
opowiedzieć mi o wszystkich symptomach. Aha, i jeszcze niech mi pan
powie, dokšd
mam jechać.
- Do centrum - odparł Kelly, ocierajšc pot z powiek. - Mieszkam niedaleko
północno-zachodniego skraju 20 Ulicy.
Po chwili wyjechali na ulicę. Doktor nacisnšł na gaz i samochód skierował
się
Burlington Drive w kierunku południowym. Urzšdzenie klimatyzacyjne szybko
osuszyło pot pana Kelly'ego i teraz z kolei mężczyzna zaczšł się trzšć.
- Dlaczego wybrał pan akurat mnie? - zapytał doktor Petrie. - Przecież
znalazłby
pan ze stu doktorów bliżej domu.
Pan Kelly zakaszlał.
- Polecono mi pana. Mój szwagier, jest prokuratorem, był kiedy pańskim
pacjentem. Zatelefonowałem do niego
i poprosiłem, żeby mi podał nazwisko najlepszego, jego zdaniem, lekarza.
Mówię
panu, doktorze, mój chłopak potrzebuje naprawdę najlepszego. Jeżeli jest
z nim
tak le, jak wyglšda, tylko najlepszy lekarz mu pomoże.
- No to jak le wyglšda? - Doktor Petrie szerokim łukiem ominšł parkujšcš
ciężarówkę.
- Kiedy do pana wyjeżdżałem, nie miał nawet siły otwierać oczu. Jest
biały jak
papier. O dziesištej czy jedenastej wieczorem dostał drgawek, które nie
ustały
do rana. Od tego czasu podawałem mu wodę i aspirynę. Czy dobrze
postšpiłem?
Doktor Petrie pokiwał głowš.
- W każdym razie mu pan nie zaszkodził. Ile on ma lat?
- Włanie ukończył dziewięć.
Doktor Petrie skręcił na 441 Ulicę i lincoln niknšł teraz w kierunku
południowym. Doktor popatrzył na swój stary zegarek. Było kilka minut po
dziewištej. Westchnšł. Fatalny poczštek jak na poniedziałek. Przyjrzał
się
swojemu odbiciu w samochodowym lusterku i ujrzał krótko ostrzyżonego
typowego
amerykańskiego lekarza w rednim wieku, z kacem aż nadto wyranie
wymalowanym na
twarzy.
Co bardziej zgryŸliwi koledzy-lekarze nadali kiedyœ doktorowi Petriemu
przydomek
"więty Leonard od geriatrii", a to dlatego, że jego klientelę stanowili
w dużej
mierze starsi i nieprzyzwoicie bogaci ludzie - głównie stare wdowy o
bezgranicznych fortunach, opalone na bršz w odcieniu przypominajšcym
kolor
skórzanych toreb używanych przez listonoszy. Drugi powód przezwiska był
taki, że
doktor Petrie wyglšdał aż nieprzyzwoicie więtoszkowato. Odnosiło się
wrażenie,
że zaledwie połowę swej szerokiej wiedzy medycznej uzyskał dzięki nauce i
praktyce; drugš podarował mu sam Bóg. Poza tym był wysoki, szczupły i
sprawny,
miał jasne oczy i przyjaznš, szczerš twarz - to wszystko pracowało na
jego
sukces.
Doktor Petrie spoglšdał na swojš pracę w ten sposób:
bogate starsze damy potrzebujš opieki medycznej tak, jak wszyscy inni
ludzie i
skoro on sam potrafi zarabiać dużo pieniędzy, udzielajšc im porad,
czasami nawet
dotyczšcych wyimaginowanych przez nie chorób, nie ma w tym nic złego, ani
z
punktu widzenia medycyny, ani etyki. A poza tym, rozmylał, mimo
pieniędzy,
które już zarobiłem, jestem wystarczajšco odpowiedzialnym człowiekiem,
aby zwlec
się z łóżka w goršcy poniedziałkowy poranek i jechać przez całe miasto do
ciężko
chorego dziecka.
Żałował w tej chwili, że nie jest na tyle zrównoważonym człowiekiem, by
odmawiać
sobie alkoholu; poprzedniego wieczoru wypił osiem solidnych drinków na
przyjęciu
w klubie golfowym.
- Kto jest teraz z chłopakiem? - zapytał Kelly'ego.
- Matka. Miała ić do pracy, ale została w domu.
- Czy podalicie mu co do jedzenia albo do picia, poza wodš?
- Dostawał tylko wodę. Mówię panu, w jednej chwili dzieciak ma
czterdzieœci
stopni goršczki, a w następnej jest już zimny jak lód. Przez cały czas ma
suche
usta, językiem ledwie porusza. Uznałem, że woda będzie najlepsza.
Doktor Petrie zatrzymał samochód na czerwonych wiatłach i oczekujšc na
ich
zmianę, bębnił palcami po kierownicy, rozmylajšc.
Kelly popatrzył na niego, blady, przerażony, próbujšc ukrywać oznaki
zdenerwowania.
- Czy przypomina to objawy jakiejœ znanej panu choroby? - zapytał.
Doktor Petrie umiechnšł się.
- Niczego nie mogę panu powiedzieć, zanim nie zobaczę chłopaka - odparł.
- Jak
pracujš jego zwieracze?
- Jego co?
- Zwieracze. Czy sš lune, czy nie? Jak oddaje stolec? Pan Kelly pokiwał
głowš.
- No właœnie. Leci z niego jak z syfonu.
Ruszyli i Kelly zaczšł wskazywać drogę.
Po kilku zakrętach dotarli do skrzyżowania, na którego jednym z rogów
znajdował
się wielopoziomowy garaż. Wjechali do niego i doktor zaparkował obok
zdezelowanej ciężarówki. W rogu walały się stare zderzaki, fragmenty
karoserii i
inne rdzewiejšce częœci do samochodów.
Kelly wysiadł z lincolna.
- Niech pan idzie za mnš - powiedział. - Mieszkamy nad garażem.
Doktor Petrie wzišł torbę lekarskš i popatrzył na lincolna. Następnie
ruszył za
Kellym. Wspięli się na górę po drgajšcych schodach przeciwpożarowych, po
czym
przez zawalony różnymi gratami balkon dostali się do mieszkania
Kelly'ego. Było
tu ciemno, ponuro, mierdziało stare, skisłe mleko.
- Glorio, przyprowadziłem lekarza! - zawołał pan Kelly. Nie było
odpowiedzi.
Kelly poprowadził Petriego przez mieszkanie w kierunku wšskiego holu.
Znajdował
się tutaj złamany stojak na parasole, a œciany oblepione były
fotografiami
samochodów wyœcigowych.
- Tędy - powiedział Kelly. Delikatnie otworzył drzwi znajdujšce się na
końcu
holu i wprowadził doktora Petriego do kolejnego pomieszczenia.
Chłopak leżał w wygniecionej, mokrej od potu poœcieli. W pokoju panował
wstrętny
smród: mimo otwartego okna mierdziało kałem i urynš. Chłopak był chudy i
wysoki
jak na swój wiek. Miał bardzo krótko cięte włosy, co w połšczeniu z
bladociš i
cierpieniami, które przeżywał, nadawało mu wyglšd ofiary obozu
koncentracyjnego.
Oczy miał zamknięte, lecz powieki były nabrzmiałe, niebieskie niczym
œliwki.
Kocista klatka piersiowa chłopaka falowała; oddychał szybko, gwałtownie,
z
widocznym wysiłkiem. Jego ręce, spoczywajšce na pocieli,, drżały. Matka
przykładała mu do czoła zimne ręczniki.
- Nazywam się Petrie - powiedział Leonard, kładšc
10
na moment swojš dłoń na ramieniu matki. Była drobnš kobietš o kręconych
włosach,
mogła mieć około czterdziestu lat. Ubrana była w zniszczonš różowš
sukienkę, na
twarzy miała lady makijażu, którego nie zdšżyła zetrzeć od czasu, gdy
zachorował jej syn.
"- Cieszę się, że pan przyszedł, doktorze - powiedziała zmęczonym głosem.
- Od
kilku godzin nie jest mu ani lepiej, ani gorzej.
Doktor Petrie otworzył torbę lekarskš.
- Zbadam go teraz. Cinienie krwi, pracę serca i tym podobne sprawy. Czy
zechcieliby państwo poczekać na zewnštrz, gdy będę badał waszego syna?
Matka popatrzyła na niego przemęczonymi oczami.
- Spędziłam przy nim całš noc. Nie widzę żadnego powodu, żeby akurat
teraz
wychodzić. Doktor Petrie wzruszył ramionami.
- Jak pani uważa. Ale wydaje mi się, że powinna pani spokojnie wypić
filiżankę
mocnej kawy. Panie Kelly, czy byłby pan tak uprzejmy i przyrzšdził kawę
dla nas
wszystkich?
- Jasne - powiedział ojciec, stojšcy dotšd niepewnie w progu.
Doktor Petrie usiadł przy łóżku na prostym drewnianym krzele i ujšł dłoń
chłopca, aby zbadać jego puls. Był słaby i nieregularny; niczego gorszego
doktor
nie mógł oczekiwać.
Matka, która przez kilka chwil w milczeniu zaciskała usta, odezwała się:
- Czy on wyzdrowieje, doktorze? Wyzdrowieje, prawda? Dzisiaj włanie miał
pójć
do Małpiej Dżungli.
Doktor Petrie spróbował się umiechnšć. Znów uniósł ramię chłopca i
sprawdził
ciœnienie krwi. O wiele za wysokie. Ostami raz, gdy widział pacjenta w
takim
stanie, nieszczęnik zmarł po trzech godzinach. Zażył potężnš dawkę
barbituratów.
Doktor uniósł nabrzmiałš powiekę chłopaka i pomagajšc sobie niewielkš
latarkš,
zbadał jego szkliste oczy. Wzrok chłopaka prawie nie reagował na wiatło.
Przyłożył steto-
11
skop do chudej piersi dziecka i wsłuchał się w bicie serca. Usłyszał
wyraŸnie
szmery w płucach.
- David - powiedział cicho, prosto do ucha chłopca. - Davidzie, czy mnie
słyszysz?
Wargi dziecka poruszyły się, zadrżały, jednak to było wszystko.
- Och, jaki on jest chory - powiedziała pani Kelly łamišcym się głosem. -
Jak
bardzo chory.
Doktor Petrie położył dłoń na ramieniu chorego.
- Pani Kelly - powiedział. - To dziecko musi natychmiast znaleć się w
szpitalu.
Czy mógłbym skorzystać z państwa telefonu?
Pani Kelly zbladła.
- W szpitalu? Przecież telefonowalimy już do szpitala i powiedzieli nam,
że
wystarczy, jak chłopaka obejrzy lekarz. Czy jest pan w stanie coœ dla
niego
zrobić?
Doktor Petrie wstał.
- Co pani powiedzieli? Czy opisała im pani, w jakim stanie jest pani
dziecko?
- Powiedziałam, że jest bardzo chory, że ma goršczkę i że kilka razy
zabrudził
łóżko.
- I co oni na to?
- Stwierdzili, że prawdopodobnie dzieciak zjadł coœ niedobrego i powinnam
trzymać go w cieple, dawać mu dużo do picia i nic do jedzenia oraz
sprowadzić
jakiego lekarza. Zaraz jednak, kiedy skończyłam rozmowę, chłopak poczuł
się
jeszcze gorzej. Wtedy włanie postanowilimy, że Dave pojedzie do pana.
- Ten chłopak musi natychmiast znaleć się w szpitalu - powtórzył doktor
Petrie.
- Naprawdę, natychmiast. Gdzie tutaj jest telefon?
- W holu. Prosto od drzwi tego pokoju.
Wychodzšc do holu, doktor Petrie nieomal zderzył się z panem Kelly,
niosšcym
trzy filiżanki z kawš na małej tacy. Umiechnšł się do niego pocieszajšco
i
wzišł jednš z fili-
12
żanek. Wykręcajšc numer najbliższego szpitala, jednoczenie sšczył kawę,
bardzo
uważajšc, aby nie poparzyć się czarnym, goršcym płynem.
- Czy ostry dyżur? Halo! Tak? Proszę mnie posłuchać, przy telefonie
doktor
Leonard Petrie. Mam tutaj młodego chłopca; dziewięcioletniego, bardzo
chorego.
Musi natychmiast znaleć się w szpitalu. Konieczne jest badanie krwi oraz
plwociny... Sšdzę, że zaatakowała go jaka choroba zakana. Być może
cholera.
Tak. Och, oczywicie, powiem rodzicom. Dajcie mi pięć, nie, dziesięć
minut,
zaraz tam będę.
Państwo Kelly słyszeli całš rozmowę.
- Cholera? - wykrzyknšł pan Kelly. Doktor Petrie połknšł jeszcze tyle
kawy, ile
był w stanie, nie parzšc sobie gardła.
- Być może cholera - powiedział, zachowujšc spokojny ton. - Sšdzšc po
objawach,
małe jest jednak jej prawdopodobieństwo. Nie mogę niczego powiedzieć na
pewno,
dopóki nie będę miał wyników badania krwi. Doktor Selmer zrobi je dla
mnie w
szpitalu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. To mój dobry
przyjaciel. Razem
grywamy w golfa.
Pani Kelly jakby nie zrozumiała ostatniego zdania.
- Golfa? - zapytała słabym głosem.
Doktor Petrie ponownie udał się do pokoju chorego chłopca i pomógł pani
Kelly
ubrać go w czystš pidżamę. David drżał i szeptał coœ do siebie, kiedy
matka
zapinała guziki bluzy od pidżamy, ale były to jedyne oznaki życia.
Wreszcie
doktor Petrie wzišł chorego w ramiona i ruszył z nim w kierunku drabinki
przeciwpożarowej. Pan Kelly postępował za nim, niosšc jego torbę
lekarskš.
- Mam nadzieję, że mój syn wyzdrowieje - powiedział Kelly. - Właœnie
dzisiaj
miał pojechać na szkolnš wycieczkę. Będzie mu bardzo przykro, że jš
opucił. Od
kilku tygodni nie mówił o niczym innym, jak tylko o tej wycieczce. "Kiedy
tylko
znajdę się w Małpiej Dżungli..." i tak dalej.
13
- Niech się pan nie martwi, panie Kelly. Kiedy David tylko znajdzie się w
szpitalu, dostanie się pod doskonałš opiekę.
Byli już prawie u podnóża drabinki, kiedy doktor Petrie poczuł, jak coœ
przepływa przez ciało dziecko - jakie westchnienie, wibracja, drżenie.
Był zbyt
dowiadczonym lekarzem, aby natychmiast tego nie rozpoznać. Chłopiec
umierał.
Powinien zostać natychmiast podłšczony do respiratora; dwie lub trzy
minuty
decydowały o jego życiu albo œmierci.
- Panie Kelly - powiedział doktor przez zacinięte gardło. - Musimy
dostać się
do tego szpitala cholernie szybko.
Pan Kelly zmarszczył czoło.
- Co? - zapytał. Jednak kiedy zobaczył, że doktor raptownie przypieszył
na
ostatnich stopniach drabinki i zaczšł biec w kierunku samochodu, ruszył
za nim
bez słowa.
- Moje kluczyki - powiedział doktor Petrie gwałtownie. - Niech je pan
wyjmie z
mojej kieszeni. Nie, sš z drugiej strony. Tak, tutaj.
Roztrzęsiony pan Kelly wyszarpnšł kluczyki i natychmiast je upucił.
Potoczyły
się pod samochód. Kelly ciężko opadł na kolana i zanurkował pod lincolna,
podczas gdy jego syn z każdš chwilš robił się coraz słabszy w ramionach
doktora
Petriego.
- Niech się pan popieszy, na miłoć boskš!
W końcu pan Kelly dotarł dłoniš do kluczyków, zgarnšł je do siebie,
podniósł i
powstawszy na nogi, otworzył samochód. Doktor Petrie położył ostrożnie
Davida na
tylnym siedzeniu i nakazał panu Kelly'emu, aby usiadł przy nim i czuwał,
aby
chłopiec nie stoczył się na podłogę. Szpital znajdował się o pięć minut
drogi,
jeżeli jechało się ostrożnie i zgodnie z przepisami, doktor Petrie nie
miał
jednak aż tyle czasu, aby sobie na to pozwolić.
Silnik lincolna zaskoczył za pierwszym przekręceniem
14
kluczyka. Doktor Petrie wycofał samochód kilka jardów, po czym gwałtownie
ruszył
do przodu i po chwili samochód znalazł się na ulicy. Natychmiast też
przejechał
skrzyżowanie na czerwonych wiatłach, włšczywszy reflektory i z całych
sił
naciskajšc na klakson. Modlił się, aby centrum Miami nie było akurat
teraz
zatłoczone. Omijajšc z prawej strony sznur samochodów, których kierowcy
wyrażali
swoje niezadowolenie, naciskajšc na klaksony, lincoln pognał Połu-dniowo-
Zachodniš 27 Alejš z prędkociš niemal pięćdziesięciu mil na godzinę.
Doktor
Petrie zmieniał co chwilę pas ruchu, z desperacjš starajšc się omijać
blokujšce
go samochody, przyciskajšc klakson i co chwila błyskajšc wiatłami.
- Jak z Davidem? - wykrzyknšł.
- Nie wiem - odparł jego ojciec. - Chyba niedobrze. Robi się taki jakiœ
niebieski.
Doktor Petrie poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Zacisnšł zęby; w tej
chwili
nie mylał już o niczym innym, jak tylko o tym, żeby jak najszybciej
znaleć się
w szpitalu.
Po chwili ujrzał w oddali jego ogromny budynek. Wcišż miał szansę, że
jednak
zdšży.
W tym włanie momencie, bez żadnego ostrzeżenia, wielka zielona
ciężarówka-
chłodnia skręciła przed nim w prawo i zatrzymała się, tarasujšc całš
ulicę.
- Cholera jasna! - warknšł doktor i nacisnšł na hamulec.
Otworzył okno samochodu i wychylił się na zewnštrz. Kierowca ciężarówki,
dobrze
zbudowany, krępy facet, w przetłuszczonej czapce z daszkiem na głowie,
palił
papierosa, jednoczenie niemrawo manewrujšc pojazdem z zamiarem wjechania
w
wšskš bramę.
- Cholera jasna, człowieku! - wykrzyknšł doktor Petrie. - Człowieku,
zjeżdżaj
stšd tš swojš zasranš ciężarówkš!
Kierowca leniwie otrzšsnšł dym z papierosa.
15
- Człowieku, dokšd ci się œpieszy? - odkrzyknšł. - Spokojnie, nie bšdŸ
taki
nerwowy, bo nabawisz się wrzodów żołšdka.
- Jestem lekarzem! Mam w samochodzie umierajšce dziecko. Muszę
natychmiast
dostać się z nim do szpitala! Kierowca jedynie wzruszył ramionami.
- Jeli otworzš mi szerzej bramę, natychmiast odblokuję ci przejazd. Nic
więcej
nie mogę zrobić.
- Na miłoć boskš, człowieku! Ten dzieciak naprawdę umiera!
Kierowca zacišgnšł się i po chwili wydmuchnšł dym z papierosa.
- Nie widzę żadnego dzieciaka - zauważył. Dał jednak sygnał klaksonem,
aby
przypomnieć o sobie ludziom, którzy powinni szeroko otworzyć bramę.
Doktor Petrie musiał przymknšć oczy, aby nad sobš zapanować. Udało mu się
to, po
czym skręcił gwałtownie kierownicš w prawo i ruszył w kierunku chodnika.
Lincoln
wjechał na chodnik, uderzajšc podwoziem o występ, po czym zakręcił w lewo
i
ocierajšc się o ciężarówkę, przejechał przed jej przednim zderzakiem,
mieszczšc
się pomiędzy wielkim autem a bramš.
Minęły trzy kolejne cenne minuty, zanim lincoln doktora Petriego dotarł
do
szpitala i gwałtownie zahamował przed szpitalnš izbš przyjęć. Trzech
sanitariuszy czekało już z noszami na kółkach. Wydostali małego Davida z
samochodu, bezwładnego niczym szmaciana kukła, i ułożyli delikatnie na
noszach.
Następni...