F
Graham
Greene
KONIEC
ROMANSU
GRAHAM GREENE
„Czynnik ludzki"
GLENN SAVAN
„Białypałac"
„Anatomia Goldmana"
MARY McGARRY MORRIS
„Niebezpieczna kobieta"...
3 downloads
5 Views
F
Graham
Greene
KONIEC
ROMANSU
GRAHAM GREENE
„Czynnik ludzki"
GLENN SAVAN
„Białypałac"
„Anatomia Goldmana"
MARY McGARRY MORRIS
„Niebezpieczna kobieta"
IRISMURDOCH
„Machina miłości czystej i wszetecznej'
ALBA BRANCA
„Muza"
JOHN O'BRIEN
„Zostawić Las Vegas"
Graham
Greene
KONIEC
ROMANSU
Przekład:
Jan Józef Szczepański
C&T
Toruń
Tytuł oryginału:
THE END OF THE AFFAIR
Copyright © 1951 by Graham Greene
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 1999
Copyright © for the Polish translation by Jan Józef Szczepański
Opracowanie graficzne:
PRZEMYSŁAW TALAŚKA
Redaktor wydania:
PAWEŁ MARSZAŁEK
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK
Opracowanietypograficzne,składiłamanie:
fio & flo, tel./fax (0-56) 65-11-413,
Miejska Biblioteka Publiczna
WROCŁAW
ISBN 83-87498-33-5
4 000038974
Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17
Toruń 1999. Wydanie II. Ark. wyd. 10, ark. druk. 11.
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz, ul. Wojska Polskiego 1
Dla C.
W sercu człowieka są miejsca,
które nie istnieją, a do których
wkracza cierpienie po to, żeby
zaczęły istnieć.
LeonBloy
Opowieść nie ma początku ani końca. Wybiera się arbitralnie jakiś
punkt swego doświadczenia, z którego spoglądać można wstecz lub też
naprzód. Mówię „wybiera się" z ową nieokreśloną pychą zawodowego
pisarza, który — jeśli w ogóle traktowano go poważnie — chwalony
był za techniczną zręczność. Czyż jednak istotnie wybrałem z wła-
snej woli ten ciemny i wilgotny wieczór styczniowy tysiąc dziewięćset
czterdziestego szóstego roku na Błoniach i postać Henry'ego Milesa,
brnącego poprzez szeroką rzekę deszczu; czy też obrazy te raczej mnie
wybrały? Zgodnie z zasadami mego rzemiosła było rzeczą wygodną
i słuszną zacząć właśnie od tego miejsca, lecz gdybym wówczas wie-
rzył w Boga, mógłbym równie dobrze wierzyć w jakąś dłoń trącającą
mnie w łokieć, w jakiś podszept: „Odezwij się do niego; jeszcze cię nie
spostrzegł".
Dlaczego bowiem miałem do niego mówić? Jeżeli nienawiść nie jest
pojęciem nazbyt wielkim, aby można je było stosować do jakiejkolwiek
ludzkiej istoty, to nienawidziłem Henry'ego. Żywiłem też nienawiść do
jego żony, Sary. Przypuszczam, że i on zaczął mnie nienawidzić wkrótce
po wydarzeniach tamtego wieczoru, tak samo jak zapewne chwilami
darzył nienawiścią swą żonę i jeszcze tamtego innego, w którego istnie-
nie na szczęście nie wierzyliśmy w owych dniach. Jest to więc bardziej
historia nienawiści niż miłości, a jeśli zdarzy mi się powiedzieć coś
dobrego o Henrym i Sarze, można mi wierzyć: piszę wbrew sobie, po-
nieważzawodowyhonornakazujemiprzekładać niemal — prawdę, nawet
ponadodwzorowaniemojej niemal —nienawiści.
księga
pierwsza
Nieoczekiwany był widok Henry'ego w taką noc. Lubił wygodę,
a poza tym — tak przynajmniej sądziłem — miał Sarę. Wygoda jest dla
mnie czymś jak niewłaściwe wspomnienie w niewłaściwym miejscu
lub czasie; człowiek samotny woli niewygodę. Nawet mój kawalerski
pokój na „gorszej", południowej stronie Błoń, w którym mieszkałem
wśród szczątków cudzego umeblowania, wydawał mi się nazbyt wy-
godny. Zachciało mi się pospacerować na deszczu i wypić kieliszek
w knajpie. Mały, ciasny hol pełen obcych kapeluszy i płaszczy — lo-
kator z drugiego piętra przyjmował gości — i przez pomyłkę wziąłem
cudzy parasol. Potem zamknąłem za sobą oszklone matową szybą drzwi
i ostrożnie zszedłem ze stopni uszkodzonych wybuchem w tysiąc dzie-
więćset czterdziestym czwartym roku i nie naprawionych do tej pory.
Miałem powody, aby zapamiętać ów wybuch, a także wytrzymałość
matowej szyby, grubej, brzydkiej i bardzo wiktoriańskiej, która zniosła
uderzenie tak samo dzielnie, jak znieśliby je nasi dziadkowie.
Ledwo wyszedłem na Błonia, zauważyłem, że mam cudzy para-
sol, odkryłem w nim bowiem dziurkę, przez którą deszcz ciekł mi za
kołnierz nieprzemakalnego płaszcza. Wtedy to dostrzegłem Henry'ego.
Tak łatwo mogłem go uniknąć! Szedł bez parasola i widziałem w świe-
tle lampy, że ulewa oślepia go zupełnie. Czarne, bezlistne drzewa nie
dawały żadnej ochrony; stały wokół jak połamane rury kanalizacyjne.
Ze skrzydeł jego ciemnego, sztywnego kapelusza kapała woda i ściekała
strumyczkami po czarnym urzędniczym palcie. Gdybym nawet prze-
szedł tuż koło niego, nie zauważyłby mnie, a mogłem bez trudu ominąć
go zbaczając o krok z chodnika. Zamiast tego odezwałem się jednak:
— Ledwo cię poznałem, Henry — i ujrzałem, że oczy jego zabłysły, jak
gdybyśmy byli starymi przyjaciółmi.
— Bendrix — rzekł czule, a przecież każdy przyznałby, że to on
miał powody do nienawiści, nie ja.
— Co tu robisz w taką pluchę? — Bywają ludzie, którym trudno
jest nie dokuczać: ludzie pełni obcych nam cnót.
— Och, chciałem się trochę przewietrzyć — odparł wymijająco
i nagłym ruchem przytrzymał kapelusz, którego omal nie zerwał mu
z głowy gwałtowny podmuch zmieszanego z deszczem wiatru.
— Jak się ma Sara?
Zadałem to pytanie, bo wyglądałoby dziwnie, gdybym go nie za-
dał, chociaż nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, jak wiadomość, że jest
chora, nieszczęśliwa, umierająca. W owych czasach wyobrażałem so-
bie, że każde cierpienie, które na nią spadnie, przyniesie ulgę mojemu
cierpieniu, a jej śmierć oznaczać będzie dla mnie wolność — wolność
od wszystkich tych majaków, które roją się człowiekowi będącemu tak
jak ja w haniebnej sytuacji. Sądziłem, że gdyby Sara umarła, mógłbym
nawet polubić tego biednego głuptasa, Henry'ego.
— Och, poszła gdzieś z wizytą — rzekł, a słowa te obudziły po-
nownie w mym mózgu znanego diablika. Przypomniałem sobie inne
dni, kiedy Henry musiał odpowiadać podobnie różnym ciekawskim,
podczas gdy ja jeden wiedziałem, gdzie przebywa Sara.
— Napijesz się? — zapytałem, a on ku mojemu zdumieniu ruszył
posłusznie za mną. Nigdy dotąd nie piłem z nim poza jego mieszka-
niem.
— Już dawno nie byłeś u nas, Bendrix. — Należę do ludzi, do któ-
rych z niewiadomych powodów mówi się po nazwisku. Gdyby cho-
dziło o zastosowanie wśród przyjaciół mojego nieco pretensjonalnego
imienia: Maurice — mógłbym się śmiało obejść bez chrztu.
— Dawno.
— O tak, będzie już chyba przeszło rok.
— Byłem u was w lipcu czterdziestego czwartego — rzekłem.
— Aż tak dawno, no, no.
Dureń, pomyślałem, że też nie zastanawia go ta półtoraroczna prze-
rwa! Nasze dwie „strony" dzieliła przestrzeń niecałych pięciuset kroków
równego trawnika. Czy nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać Sary:
„Co porabia Bendrix? Czy nie zaprosilibyśmy Bendrixa?". I czy odpo-
wiedzi jej nie wydały mu się nigdy dziwne, wymijające, podejrzane?
Zniknąłem im z oczu jak kamień rzucony w studnię. Przypuszczam,
że przez tydzień, przez miesiąc zmarszczki na wodzie niepokoiły Sarę...
ale końskie okulary Henry'ego siedziały mocno na jego nosie. Niena-
widziłem tych jego końskich okularów nawet wtedy, kiedy przynosiły
mi korzyść, wiedziałem bowiem, że i inni mogli z nich korzystać.
— Czy poszła do kina? — zapytałem.
— O nie, nigdy prawie nie chodzi.
— Dawniej chodziła.
Lokal „Pod herbem Pontefract" wciąż jeszcze ozdobiony był bożo-
narodzeniowymi girlandami z papieru i papierowymi dzwonkami w ró-
żowym i pomarańczowym kolorze — pozostałościami komercyjnej we-
sołości. Młoda szynkarka oparta piersiami o ladę spoglądała z pogardą
na gości.
— Ładnie tu — rzekł Henry bez przekonania. Z miną zawstydzoną
i niepewną zaczął rozglądać się, gdzie by powiesić kapelusz. Odnio-
słem wrażenie, że miejscem najbardziej zbliżonym do baru, w którym
znalazł się kiedykolwiek, była stołówka na Northumberland Avenue,
w której jadał lunch z kolegami z ministerstwa.
— Czego się napijesz?
— Nie miałbym nic przeciwko whisky.
— Ja też nie, ale będziesz musiał zadowolić się rumem.
Usiedliśmy przy stole i w milczeniu obracaliśmy szklanki w pal-
cach. Nigdy nie miałem wiele do powiedzenia Henry'emu. Wątpię,
czy zadałbym sobie kiedykolwiek trud, aby poznać bliżej jego i Sarę,
gdybym w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku nie za-
czął pisać powieści, której głównym bohaterem był wyższy urzędnik
państwowy. Henry James, dyskutując kiedyś z Walterem Besant, powie-
dział, że młodej i nie pozbawionej talentu kobiecie wystarczy przejść
przed oknem kasyna w koszarach gwardii i zajrzeć do wnętrza, aby po-
tem napisać powieść o życiu brygady. Ja jednak myślę, że w którymś
ze stadiów swej książki uznałaby ona za stosowne przespać się z gwar-
dzistą, choćby tylko dlatego, aby sprawdzić szczegóły. Nie twierdzę, że
przespałem się z Henrym, zrobiłem jednak rzecz niemal równie dobrą,
zabierając Sarę na obiad zaraz pierwszego wieczoru, z zimnym posta-
nowieniem zbadania mentalności żony urzędnika państwowego. Nie
wiedziała, o co mi chodzi. Na pewno myślała, że szczerze przejmuję
się jej życiem rodzinnym i stąd prawdopodobnie zrodziła się jej sympa-
tia dla mnie. Wypytywałem ją, o której godzinie Henry jada śniadanie,
czy jeździ do biura metrem, autobusem czy taksówką, czy wieczorami
przynosi robotę do domu, czy ma teczkę z królewskim herbem. Przy-
jaźń nasza rozkwitała w promieniach mego zainteresowania. Tak bardzo
cieszyła się, że ktoś bierze Henry'ego na serio! Henry był ważny, ale
trochę jak słoń — dzięki przestrzeni, którą zajmował. Istnieją pewne ro-
dzaje ważności beznadziejnie skazane na śmieszność. Henry piastował
ważny urząd zastępcy sekretarza w Ministerstwie Opieki Społecznej —
następnie zaś w Ministerstwie Obrony Narodowej. Obrona — śmiałem
się z tego nieraz w późniejszych czasach, w owych chwilach, kiedy
budzi się nienawiść do partnerki i człowiek rozgląda się za pierwszym
lepszym sposobem zadania bólu... Nadszedł moment, gdy z całym roz-
mysłem powiedziałem Sarze, że Henry był mi potrzebny jedynie jako
wzór — wzór postaci stanowiącej komiczny, śmieszny element mojej
10
książki. Wtedy właśnie powieść moja zaczęła jej się nie podobać. Była
ogromnie lojalna w stosunku do Henry'ego (nigdy nie mogłem temu za-
przeczyć) a ja w ciemnych chwilach, kiedy popadałem w moc demona
do tego stopnia, że drażnił mnie nawet nieszkodliwy Henry, posługi-
wałem się tą powieścią i wymyślałem epizody nazbyt brutalne, by je
zapisać...
Pewnego razu, gdy Sara spędziła ze mną całą noc (oczekiwałem tego,
tak jak pisarz oczekuje ostatniego wyrazu swej książki), popsułem na-
gle wszystko jakimś nieostrożnym słowem, które zniszczyło nastrój
wielu godzin doskonałej, zdawało się, miłości. Koło drugiej zasnąłem
markotny, a o trzeciej ocknąłem się i obudziłem Sarę, kładąc dłoń na
jej ramieniu. Pragnąłem chyba przeprosić ją, lecz zapomniałem o tym,
kiedy odwróciła ku mnie twarz niewyraźną, upiększoną spokojem snu,
pełną ufności. Nie pamiętała już o sprzeczce i to stało się dla mnie nową
przyczyną obrazy. Jakże pokrętni jesteśmy my ludzie, a przecież mówi
się, że stworzył nas Bóg. Trudno mi wyobrazić sobie Boga, który nie
byłby tak prosty jak matematyczne równanie, tak przejrzysty jak po-
wietrze. „Właśnie rozmyślałem nad piątym rozdziałem — odezwałem
się do niej. — Czy Henry przed ważną konferencją gryzie ziarnka
kawy, żeby przeczyścić sobie oddech?" Potrząsnęła głową i zaczęła ci-
chutko płakać, a ja oczywiście udawałem, że nie rozumiem dlaczego
— zwykłe pytanie, chodziło mi tylko o moją postać, nie miałem wcale
zamiaru atakować Henry'ego, najsympatyczniejsi ludzie gryzą czasem
ziarnka kawy... W tym sensie gadałem jeszcze długo. Popłakała tro-
chę i zasnęła. Była śpiochem i nawet ta jej cecha pogłębiała dodatkowo
urazę.
Henry wypił szybko swój rum, błądząc żałosnym spojrzeniem po
różowych i pomarańczowych serpentynach.
— Święta minęły przyjemnie? — zapytałem.
— Bardzo przyjemnie, bardzo — odparł.
— W domu?
Spojrzał na mnie, jak gdyby zdziwiony naciskiem, jaki położyłem
na tym słowie.
— W domu? Tak, oczywiście.
— A Sara, dobrze się czuje?
-Tak.
— Napijesz się jeszcze?
Zanim przyniósł trunki, poszedłem do toalety. Ściany pobazgrane
1 1
Czy przestraszyłbym się, gdyby powiedział to i w ten właśnie spo-
sób dwa lata temu? Nie. Myślę, że cieszyłbym się — zdrada tak bez-
nadziejnie nuży. Z radością powitałbym otwartą walkę, choćby dlatego
tylko, że na skutek jakiegoś taktycznego błędu z jego strony mógłbym
mieć choć jedną drobną szansę zwycięstwa. A w całym moim życiu nie
zdarzyło mi się tak pożądać zwycięstwa jak wtedy. Równie gorąco nie
pragnąłem nigdy nawet napisania dobrej książki.
Spojrzał na mnie tymi zaczerwienionymi oczyma i rzekł: — Boję
się, Bendrix. — Nie mogłem już traktować go z dawną wyższością. Zdał
maturę nieszczęścia; przeszedł tę samą, co ja, szkołę i po raz pierw-
szy myślałem o nim jak o równym. Pamiętam, że na jego biurku stała
w oksfordzkiej ramce jedna z tych dawnych, brunatnych fotografii. Była
to podobizna jego ojca. Patrząc na nią, pomyślałem, jak bardzo przy-
pomina Henry'ego (ten sam niemal wiek: czterdzieści parę lat) i jak
bardzo jest odeń różna. To nie wąsy stanowiły ową różnicę — to wik-
toriańska ufność, poczucie zadomowienia w świecie, pewność własnych
poczynań. Nagle ogarnęło mnie przyjazne uczucie koleżeństwa. Sądzę,
że wolałbym go od jego ojca (który pracował w Ministerstwie Skarbu).
Byliśmy towarzyszami w obcości.
— Czego się boisz, Henry?
Opadł na fotel, jak gdyby popchnięty przez kogoś i powiedział z nie-
smakiem: — Zawsze myślałem, Bendrix, że najgorszą rzeczą, najgorszą
z najgorszych, jakie można zrobić... — Dawniej na pewno siedziałbym
jak na szpilkach. Jakże obca mi była i jak mdła wydawała się pogoda
niewinności.
— Wiesz, że możesz mi zaufać, Henry. — Możliwe, myślałem, że
zachowała jakiś list, chociaż napisałem ich tak niewiele. To zawodowe
ryzyko pisarza. Kobiety skore są przeceniać swoich kochanków i ni-
gdy nie przewidują pełnego rozczarowań dnia, kiedy niedyskretny list
pojawi się z adnotacją „ciekawe" w katalogu autografów za pięć szylin-
gów.
— Spójrz na to — powiedział Henry.
Podał mi list. Nie był on pisany moją ręką. — Przeczytaj — rzekł.
Autor, jakiś znajomy Henry'ego, pisał: „Radziłbym temu panu, któ-
remu chcesz pomóc, aby zwrócił się do faceta nazwiskiem Savage, na
Vigo Street, numer 159. Jest sprytny i dyskretny, a jego pracownicy wy-
dają mi się mniej obrzydliwi, niż zazwyczaj bywają ludzie tej profesji".
— Nie rozumiem, Henry.
14
— Napisałem do tego człowieka, twierdząc, że jeden z moich zna-
jomych radził się mnie w sprawie prywatnych agencji detektywistycz-
nych. To okropne, Bendrix. Na pewno odgadł, o co mi chodzi.
— Więc naprawdę chcesz...?
— Jeszcze niczego nie przedsięwziąłem, ale list leży na moim biurku
i przypomina mi... Czyż to nie głupie: mogę absolutnie zawierzyć jej,
że go nie przeczyta, chociaż wchodzi tu z tuzin razy dziennie. Nawet
nie chowam go do szuflady. A jednak, nie mogę zaufać... Jest teraz na
spacerze. Na spacerze, Bendrix. — Deszcz zmoczył przez płaszcz jego
ubranie, toteż suszył brzeg rękawa przy gazowym płomieniu kominka.
— To przykre.
— Byłeś z nią w szczególnej przyjaźni, Bendrix. Zawsze się mówi
— prawda? — że mąż to ostatnia osoba, która wie, kim rzeczywiście
jest jego żona... Kiedy zobaczyłem cię dziś wieczorem na Błoniach,
pomyślałem sobie, że jeśli ci o tym opowiem, a ty mnie wyśmiejesz,
potrafię zdobyć się na spalenie tego listu.
Siedział naprzeciw, wyciągając w stronę ognia wilgotny rękaw i nie
patrząc na mnie. Nie było mi wcale do śmiechu, a przecież, gdybym
mógł, zaśmiałbym się chętnie.
— Nie jest to sprawa — odparłem — z której można by się śmiać,
nawet gdyby rzeczą nieprawdopodobną było wyobrażenie sobie...
— To jest nieprawdopodobne. Myślisz, że jestem durniem, który
niepotrzebnie się przejmuje, prawda?... — zapytał z nadzieją w głosie.
Jeszcze przed chwilą chętnie byłbym się śmiał, a jednak teraz, kiedy
znów musiałem kłamać, powróciły wszystkie dawne urazy i zazdrości.
Czyż mąż i żona są tak dalece jednym ciałem, że jeśli nienawidzi się
żony, trzeba również nienawidzić i męża? Jego pytanie przypomniało
mi, jak łatwo można go było oszukać. Tak łatwo, że wydawał się nie-
mal współwinnym zdrad swej żony — jak współwinnym kradzieży jest
człowiek, który w hotelowym pokoju zostawia na wierzchu pieniądze.
Nienawidziłem go właśnie za to, co niegdyś ułatwiało moją miłość.
Rękaw jego marynarki parował przy gazowym płomieniu. W dal-
szym ciągu omijając mnie wzrokiem, powtórzył:
— Oczywiście, jestem pewien, że uważasz mnie za durnia.
W tej chwili demon ocknął się we mnie:
— O nie, nie uważam cię za durnia, Henry.
— To znaczy, myślisz, że to naprawdę możliwe?
— Naturalnie, Sara jest człowiekiem.
— A ja zawsze miałem cię za jej przyjaciela — wykrzyknął obu-
rzony, tak jakbym to ja był autorem listu.
— Rzecz jasna, znasz ją znacznie lepiej ode mnie — powiedziałem.
— Pod pewnymi względami — przyznał w zadumie, a ja wiedzia-
łem, że myśli właśnie o tym, co mnie było znane najlepiej.
— Zapytałeś mnie, Henry, czy uważam cię za durnia. Powiedziałem
tylko, że nie ma nic głupiego w samej myśli. Nie postawiłem żadnego
zarzutu Sarze.
— Wiem, Bendrix. Przepraszam. Źle sypiałem ostatnio. Budziłem
się nocami, łamałem sobie głowę, co zrobić z tym wstrętnym listem.
— Spal go.
— Gdybym tylko mógł... — Nadal trzymał list w dłoni i przez
chwilę zdawało mi się, że naprawdę go spali.
— Albo idź do pana Savage — rzekłem.
— Ale jemu nie mogę przecież wmawiać, że nie jestem jej mę-
żem. Wyobraź sobie tylko, Bendrix: siąść przed biurkiem na krześle,
na którym siedzieli wszyscy inni zazdrośni mężowie, i opowiadać tę
samą historię... Jak myślisz? Czy jest tam poczekalnia, w której można
oglądać nawzajem swoje twarze? — Dziwne, można by niemal wziąć
Henry'ego za człowieka z wyobraźnią. Byłem zachwiany w swoim po-
czuciu wyższości i dawne pragnienie dokuczania mu ożyło we mnie.
— Dlaczego ja nie miałbym pójść, Henry?
-Ty?
Ogarnęła mnie obawa, czy aby nie posunąłem się za daleko i czy
nawet Henry nie zacznie "wreszcie podejrzewać.
— Ja — odparłem, igrając z niebezpieczeństwem, cóż bowiem mo-
gło znaczyć, jeśli teraz dowie się coś niecoś o przeszłości? Byłoby to
z korzyścią dla niego, nauczyłby się lepiej pilnować żony. — Mógłbym
udawać zazdrosnego kochanka — mówiłem dalej. — Zazdrośni kochan-
kowie są godniejsi szacunku, mniej śmieszni od zazdrosnych mężów.
Mają za sobą poparcie literatury. Zazdrośni kochankowie są tragiczni,
nigdy śmieszni. Przypomnij sobie Troilusa. Rozmowa z panem Savage
nie odbierze mi mojego amour propre. — Rękaw Henry'ego już wysechł,
ale on nie odsuwał go od płomienia i oto materiał zaczął się tlić.
— Czy naprawdę zrobiłbyś to dla mnie, Bendrix? — zapytał,
a w oczach jego pojawiły się łzy, jakby nigdy nie spodziewał się ta-
kiego dowodu przyjaźni ani na niego nie zasługiwał.
— Oczywiście, że tak. Twój rękaw się pali, Henry.
16
Spojrzał na mankiet jak na rzecz cudzą.
Ale to jest nieprawdopodobne — powiedział. — Nie wiem, co też
mi przyszło do głowy. Chciałem ci tylko opowiedzieć o tym, a potem
zapytać. Nie można szpiegować własnej żony przez przyjaciela, i to
przyjaciela udającego jej kochanka.
— Och, tego się nie robi — rzekłem — ale tak samo nie cudzo-
łoży się, nie kradnie i nie dezerteruje pod ogniem nieprzyjaciela. Rze-
czy, których się nie robi, popełniane są codziennie, Henry. To wchodzi
w zakres współczesnego życia. Sam mam większość z nich na sumieniu.
— Porządny z ciebie chłop, Bendrix — przyznał. — Musiałem tylko
pogadać z kimś rozsądnie, żeby rozjaśnić sobie w głowie.
Tym razem naprawdę zbliżył list do gazowego płomienia. Kiedy
ostatni skrawek opadł do popielnika, rzekłem: — Facet nazywa się Sa-
vage, a jego adres to: Vigo Street 159 albo 169.
— Zapomnij o tym — powiedział Henry. — Zapomnij, co ci mówi-
łem. To nie ma sensu. Ostatnio miewam paskudne bóle głowy. Pójdę
poradzić się doktora.
— Drzwi skrzypnęły — zauważyłem. — Sara przyszła.
— Och, to pewnie służąca — odparł. — Była w kinie.
— Nie, to był krok Sary.
Podszedł do drzwi i otworzył je, a twarz jego przybrała automatycz-
nie wyraz uprzejmy i serdeczny. Zawsze drażniła mnie ta mechaniczna
reakcja na jej obecność, ponieważ nie oznaczała niczego. Nie można
stale cieszyć się z obecności kobiety, nawet jeżeli się jest zakochanym,
a wierzyłem Sarze, kiedy twierdziła, że nigdy zakochani w sobie nie
byli. Sądzę, że więcej szczerej życzliwości było w moich wybuchach
nienawiści i podejrzeń. Dla mnie przynajmniej Sara była osobą w pe...