F
Graham
Greene
KONIEC
ROMANSU
GRAHAM GREENE
„Czynnik ludzki"
GLENN SAVAN
„Białypałac"
„Anatomia Goldmana"
MARY McGARRY MORRIS
„Niebezpieczna kobieta"...
4 downloads
0 Views
F
Graham
Greene
KONIEC
ROMANSU
GRAHAM GREENE
„Czynnik ludzki"
GLENN SAVAN
„Białypałac"
„Anatomia Goldmana"
MARY McGARRY MORRIS
„Niebezpieczna kobieta"
IRISMURDOCH
„Machina miłości czystej i wszetecznej'
ALBA BRANCA
„Muza"
JOHN O'BRIEN
„Zostawić Las Vegas"
Graham
Greene
KONIEC
ROMANSU
Przekład:
Jan Józef Szczepański
C&T
Toruń
Tytuł oryginału:
THE END OF THE AFFAIR
Copyright © 1951 by Graham Greene
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 1999
Copyright © for the Polish translation by Jan Józef Szczepański
Opracowanie graficzne:
PRZEMYSŁAW TALAŚKA
Redaktor wydania:
PAWEŁ MARSZAŁEK
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK
Opracowanietypograficzne,składiłamanie:
fio & flo, tel./fax (0-56) 65-11-413,
Miejska Biblioteka Publiczna
WROCŁAW
ISBN 83-87498-33-5
4 000038974
Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17
Toruń 1999. Wydanie II. Ark. wyd. 10, ark. druk. 11.
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz, ul. Wojska Polskiego 1
Dla C.
W sercu człowieka są miejsca,
które nie istnieją, a do których
wkracza cierpienie po to, żeby
zaczęły istnieć.
LeonBloy
Opowieść nie ma początku ani końca. Wybiera się arbitralnie jakiś
punkt swego doświadczenia, z którego spoglądać można wstecz lub też
naprzód. Mówię „wybiera się" z ową nieokreśloną pychą zawodowego
pisarza, który — jeśli w ogóle traktowano go poważnie — chwalony
był za techniczną zręczność. Czyż jednak istotnie wybrałem z wła-
snej woli ten ciemny i wilgotny wieczór styczniowy tysiąc dziewięćset
czterdziestego szóstego roku na Błoniach i postać Henry'ego Milesa,
brnącego poprzez szeroką rzekę deszczu; czy też obrazy te raczej mnie
wybrały? Zgodnie z zasadami mego rzemiosła było rzeczą wygodną
i słuszną zacząć właśnie od tego miejsca, lecz gdybym wówczas wie-
rzył w Boga, mógłbym równie dobrze wierzyć w jakąś dłoń trącającą
mnie w łokieć, w jakiś podszept: „Odezwij się do niego; jeszcze cię nie
spostrzegł".
Dlaczego bowiem miałem do niego mówić? Jeżeli nienawiść nie jest
pojęciem nazbyt wielkim, aby można je było stosować do jakiejkolwiek
ludzkiej istoty, to nienawidziłem Henry'ego. Żywiłem też nienawiść do
jego żony, Sary. Przypuszczam, że i on zaczął mnie nienawidzić wkrótce
po wydarzeniach tamtego wieczoru, tak samo jak zapewne chwilami
darzył nienawiścią swą żonę i jeszcze tamtego innego, w którego istnie-
nie na szczęście nie wierzyliśmy w owych dniach. Jest to więc bardziej
historia nienawiści niż miłości, a jeśli zdarzy mi się powiedzieć coś
dobrego o Henrym i Sarze, można mi wierzyć: piszę wbrew sobie, po-
nieważzawodowyhonornakazujemiprzekładać niemal — prawdę, nawet
ponadodwzorowaniemojej niemal —nienawiści.
księga
pierwsza
Nieoczekiwany był widok Henry'ego w taką noc. Lubił wygodę,
a poza tym — tak przynajmniej sądziłem — miał Sarę. Wygoda jest dla
mnie czymś jak niewłaściwe wspomnienie w niewłaściwym miejscu
lub czasie; człowiek samotny woli niewygodę. Nawet mój kawalerski
pokój na „gorszej", południowej stronie Błoń, w którym mieszkałem
wśród szczątków cudzego umeblowania, wydawał mi się nazbyt wy-
godny. Zachciało mi się pospacerować na deszczu i wypić kieliszek
w knajpie. Mały, ciasny hol pełen obcych kapeluszy i płaszczy — lo-
kator z drugiego piętra przyjmował gości — i przez pomyłkę wziąłem
cudzy parasol. Potem zamknąłem za sobą oszklone matową szybą drzwi
i ostrożnie zszedłem ze stopni uszkodzonych wybuchem w tysiąc dzie-
więćset czterdziestym czwartym roku i nie naprawionych do tej pory.
Miałem powody, aby zapamiętać ów wybuch, a także wytrzymałość
matowej szyby, grubej, brzydkiej i bardzo wiktoriańskiej, która zniosła
uderzenie tak samo dzielnie, jak znieśliby je nasi dziadkowie.
Ledwo wyszedłem na Błonia, zauważyłem, że mam cudzy para-
sol, odkryłem w nim bowiem dziurkę, przez którą deszcz ciekł mi za
kołnierz nieprzemakalnego płaszcza. Wtedy to dostrzegłem Henry'ego.
Tak łatwo mogłem go uniknąć! Szedł bez parasola i widziałem w świe-
tle lampy, że ulewa oślepia go zupełnie. Czarne, bezlistne drzewa nie
dawały żadnej ochrony; stały wokół jak połamane rury kanalizacyjne.
Ze skrzydeł jego ciemnego, sztywnego kapelusza kapała woda i ściekała
strumyczkami po czarnym urzędniczym palcie. Gdybym nawet prze-
szedł tuż koło niego, nie zauważyłby mnie, a mogłem bez trudu ominąć
go zbaczając o krok z chodnika. Zamiast tego odezwałem się jednak:
— Ledwo cię poznałem, Henry — i ujrzałem, że oczy jego zabłysły, jak
gdybyśmy byli starymi przyjaciółmi.
— Bendrix — rzekł czule, a przecież każdy przyznałby, że to on
miał powody do nienawiści, nie ja.
— Co tu robisz w taką pluchę? — Bywają ludzie, którym trudno
jest nie dokuczać: ludzie pełni obcych nam cnót.
— Och, chciałem się trochę przewietrzyć — odparł wymijająco
i nagłym ruchem przytrzymał kapelusz, którego omal nie zerwał mu
z głowy gwałtowny podmuch zmieszanego z deszczem wiatru.
— Jak się ma Sara?
Zadałem to pytanie, bo wyglądałoby dziwnie, gdybym go nie za-
dał, chociaż nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, jak wiadomość, że jest
chora, niesz...