Greenhorn Asia Winter 01 Winter Z języka włoskiego przełożył KORNELIA KRZYSTEK
Prolog Napad z Walton Street w cieniu...
5 downloads
33 Views
2MB Size
Greenhorn Asia Winter 01 Winter Z języka włoskiego przełożył KORNELIA KRZYSTEK
Prolog Napad z Walton Street w cieniu wampira. Władze dementują. Wypowiedź eksperta. „The Times" 20 sierpnia 2009 Oxford Po dwudniowym pobycie w szpitalu powraca do domu Laura Campbell. Dziewiętnastoletnia studentka wracała z kina, kiedy została napadnięta przez nieznanego sprawcę na skrzyżowaniu ulic Walton i Cranham. „Wciąż jest w szoku" poinformowała rodzina Laury. Jej lekarz prowadzący oświadczył, że nastolatka jest nadal zbyt przestraszona i wciąż niezdolna do zrelacjonowania w spójny i jasny sposób tragicznych wydarzeń, które były jej udziałem. Wrzawa wokół sprawy Campbell nie cichnie z powodu pierwszych przecieków dotyczących zeznań Laury. Dziewczyna twierdzi, że czekając na przystanku autobusowym została zaatakowana i ugryziona w szyję przez nieznajomą kobietę. Brawurowa interwencja przypadkowego
przechodnia prawdopodobnie uratowała nastolatce życie. Wspomniany akt przemocy na szczęście skończył się stosunkowo niewielkimi obrażeniami, ale zasiał ziarno strachu i niepewności w spokojnym dotychczas miasteczku uniwersyteckim. Mało kto otwarcie mówi o „wampirze z Walton", jednak plotka rozchodzi się lotem błyskawicy. Najbardziej niewzruszeni (lub najbardziej cyniczni) wręcz się z tego śmieją. Możliwe, że ci sami śmiałkowie po zachodzie słońca czym prędzej chowają się w bezpiecznych ścianach swoich mieszkań. Tymczasem policja zalewana jest zgłoszeniami, głównie anonimowymi, od studentów i mieszkańców Oxfordu, którzy rzekomo widzieli wampirzycę lub przynajmniej o niej słyszeli. Ta sama sytuacja ma miejsce w redakcjach lokalnych gazet. „To media rozdmuchały tę sprawę do rozmiarów niebywałej sensacji" - powiedział rzecznik oksfordzkiej policji - „Wszczęty przez dziennikarzy alarm jest absolutnie nieproporcjonalny do sytuacji". Rzecznik prosi społeczność Oxfordu o zachowanie spokoju. Panika wśród ludności generuje fałszywe tropy, które jedynie oddalają termin zakończenia dochodzenia w sprawie zwykłego napadu. Przerażającego, ale jednak zwykłego. „Podążamy pewnym tropem, zatrzymaliśmy dziewczynę odpowiadającą opisowi podanemu przez świadka - obecnie znajduje się w areszcie. Wszystko inne to zbiór przesądów i miejskich legend".
Poprosiliśmy o komentarz profesora Kevina McAtrhura, eksperta w dziedzinie folkloru, wykładającego na Uniwersytecie Oksfordzkim od 1987 roku. „To, co nazywamy powszechnie miejską legendą jest historyjką zrodzoną z popiołów kroniki kryminalnej. Zaczyna się jako żartobliwy wybryk, zabawa. Płynie lekko z ust do ust, zataczając coraz szersze kręgi, aż wreszcie pokrywa, zastępuje pierwotną, prawdziwą wersję wydarzeń i w swej nowej, zmodyfikowanej szacie żyje w zbiorowej świadomości społecznej" - wyjaśnia profesor McArthur. - „W naszym skodyfikowanym moralnie społeczeństwie akty terroru i przemocy pozbawione jakichkolwiek logicznych motywów, wywołują duży szok. Na takim podłożu kwitną alternatywne wersje okrutnych zbrodni. Alternatywne, czyli bardziej akceptowalne. Trudno uwierzyć, że sprawcą jest sąsiad mieszkający za ścianą. Trzeba stworzyć tajemnicze monstrum, potwora z innego świata. Tylko w ten sposób można nadal udawać, że zło nigdy nie zapuka właśnie do naszych drzwi. W pewnym londyńskim mieszkaniu szesnastoletnia dziewczyna, ziewając, odłożyła gazetę i powróciła do przerwanego śniadania.
CZĘŚĆ I Co przynosi noc
7 Była dziesiąta rano, lecz w domu nadal panowała senna atmosfera. Winter Starr odłożyła gazetę i oddała się smutnej kontemplacji rozmiękłych płatków, powoli tonących w mleku. Jej śniadanie nieuchronnie zmieniało się w lepką ciapę. Oto jak źle zacząć dzień! Pomyślała wkładając z nieufnością łyżkę do ust. Dmuchany ryż wydał ostatnie smętne pstryknięcia, po czym zamilkł. Jedyną pocieszającą myślą był fakt, że do końca wakacji wciąż brakowało kilku dni. Dziecinna twarz Winter nabrała poważnego wyrazu, gdy zaczęła obmyślać plan czekającego ją dnia. Była masa rzeczy, które odkładała na później przez całe lato: wystawy do obejrzenia, książki do przeczytania... O nie... zakupy! - przypomniała sobie nagle Winter. Jak Mad udało się znowu mnie na to namówić? Mad, a dokładniej Madison Winston, była bez wątpienia jej najlepszą przyjaciółką i zdecydowanie jedyną osobą na świecie zdolną zaciągnąć Winter na sklepowe włóczęgi pomimo sierpniowego skwaru. Dziewczyny poznały się w dniu przeprowadzki Winter do Londynu. Winter i jej babcia wyjmowały pierwsze walizki z samochodu, gdy Madison zobaczyła je z okna sąsiedniego domu. Chwilę potem,
jak gdyby była to najnormalniejsza rzecz na świecie, zeszła razem z bratem pomóc w rozładunku bagaży. Od tego momentu Mad i Kenneth stali się dla Winter rozszerzeniem rodziny, czymś, co w dziwny sposób mieszało się z pojęciem „domu". Później do klanu dołączyli również przyjaciele Kennetha: Cob, Voice, Bad i Hard. Kiedy założyli zespół metalowy Sinderella, Winter stała się ich maskotką. Nagle głos babci wyrwał Winter z zamyślenia. - Kochanie, jesteś spakowana i gotowa do drogi? - zapytała Marion Starr, wchodząc żwawym krokiem do kuchni. Marion była niezwykle energiczną sześćdziesięciolatką, która uwielbiała podróże. Zanim razem z wnuczką osiadły na dobre w Londynie, zjeździły całą Wielką Brytanię. - Tak, babciu. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam... nawet mi nie powiedziałaś, dokąd jedziemy. Marion przyjrzała się wnuczce, po czym jej wzrok zatrzymał się na gazecie leżącej na skraju stołu. - Przecież zawsze uwielbiałaś niespodzianki - odpowiedziała, zgarniając gazetę pod pachę. Wielkie, szare oczy Winter uśmiechnęły się. Babcia była bardzo tajemnicza, nie chciała zdradzić żadnego szczegółu podróży. - Wychodzisz? - Tak, muszę pozałatwiać ostatnie sprawy przed wyjazdem. A ty? - Zakupy z Madison. Chce kupić coś na koncert Sinów... Marion Starr pogłaskała czarne włosy wnuczki. - Masz rację. W końcu pierwszy raz wystąpią przed prawdziwą publicznością. Trzeba to uczcić - powiedziała czule. Zamyślona uniosła w palcach wisiorek, który jej wnuczka zawsze nosiła na szyi. Zawieszona na srebrnym łańcuszku sfera z oszlifowanego kryształu lśniła w porannym słońcu. Marion obserwowała ją przez chwilę, po czym spojrzała na zegarek i westchnęła. * Gra angielskich słów „sin" - grzech i „Cinderella" - Kopciuszek. (Przyp. tłum.)
- Muszę iść, już prawie jestem spóźniona. Widzimy się po południu? Winter skinęła głową. - To na razie, babciu. Umyła swoją miseczkę po śniadaniu, po raz ostatni porządnie się przeciągnęła i powoli poddała się myśli o konieczności rozpoczęcia dnia.
2 Marion Starr kończyła przedwyjazdowe zakupy w minimarkecie, znajdującym się na sąsiedniej ulicy. Musiała się pospieszyć, jeśli chciała jeszcze zdążyć wpaść do pralni przed zamknięciem. Wcześniej przeszła obok, zapominając o odebraniu swoich rzeczy. Dała się wciągnąć sklepowym witrynom, tracąc sporo cennego czasu, a teraz kierowała się w stronę domu po ostatnie sprawunki. Od rana duszna pogoda bardzo dawała jej się we znaki, wręcz wysysała z niej energię. A może Marion była jedynie zestresowana faktem, że tego dnia znowu miała do czynienia z opieką społeczną? Nie podobało jej się, że musiała odpowiadać na pytania o Winter, o nią samą i o ich życie. Niezmiennie ją to irytowało i powodowało pulsujący, nieznośny ból głowy. Wzięła się w garść i ruszyła w dalszą wędrówkę pomiędzy sklepowymi regałami, zatrzymując się co jakiś czas przy niektórych produktach. - Dzień dobry, pani Marion. Głos Penny Ford, właścicielki sklepu, zaskoczył ją. Nie słyszała jej nadejścia. - Dzień dobry.
Marion włożyła do koszyka parę rzeczy, po czym kilka metrów dalej zatrzymała się przed półką z konfiturami. - Nie ma już marmolady pomarańczowej? - Przykro mi, mamy opóźnienie w dostawie. Jeśli ma pani ochotę wpaść jutro, to na pewno już będzie. Marion pokręciła głową. - Niestety obawiam się, że przez jakiś czas mnie nie będzie. Całkiem spory kawał czasu, jeśli wszystko pójdzie dobrze - pomyślała. To musiał być upał. Nie mogła się skoncentrować i brakowało jej sił. Czuła się coraz słabiej. Nagle świat wokół Marion zawirował, a regał z konfiturami wydawał się nad nią bujać, jakby miał zaraz runąć jej na głowę. Próbowała odskoczyć, ale mięśnie odmówiły jej posłuszeństwa. A przecież dzisiaj wieczorem musiała prowadzić... - Pytałam, czy fundujecie sobie jeszcze jeden wyjazd przed rozpoczęciem szkoły? - musiała powtórzyć Penny Ford. Marion wzięła głęboki oddech, próbując opanować te niespodziewane zawroty głowy. - Nie, nie... będę tylko trochę zajęta. Całe pomieszczenie falowało, a Marion zastanawiała się, czy rzeczywiście uda jej się wyjechać dzisiaj wieczorem. Przecież nie mogły już tego odkładać ani o sekundę dłużej. O ile już nie jest za późno! Marion Starr wiedziała, co oznaczało poranne spotkanie z opieką społeczną. Zawroty głowy nagle przyspieszyły. Kobieta opadła na kolana, aby uniknąć rozbicia głowy o twardą podłogę. Miała wrażenie, że znalazła się w wacianym kokonie, wzrok miała zamglony. - Dobrze się Pani czuje? Penny Ford podbiegła zaniepokojona, ale Marion prawie nie zdawała sobie już z tego sprawy. - Pani Marion, proszę, pomogę pani wstać. Penny objęła ją i próbowała podnieść. Bezskutecznie. ** *
Gdy Winter wróciła wreszcie ze swojego sklepowego maratonu, było już po szóstej. Zdziwiła się trochę, że babcia nie otworzyła jej drzwi. Najwyraźniej nawet ona lepiej się bawi na zakupach niż ja - ironizowała w myślach wkładając klucz do zamka. Musiała natychmiast napić się czegoś zimnego i zdjąć buty. W przeciwieństwie do swojej babci uważała, że włóczenie się po sklepach w takim upale to wyszukana forma masochizmu współczesnego społeczeństwa. Po tym koszmarze powrót w zacisze własnego domu wydawał się snem. Przebrała się w starą, o wiele za dużą koszulkę i powyciągane, wygodne spodenki. Wyjęła jedną z książek spośród nowych pakunków, „zdobyczy" tego popołudnia, i wyciągnęła się wygodnie na swoim łóżku. Z butelką zimnej wody pod ręką i wentylatorem dmuchającym w nos pogrążyła się w lekturze. To jest życie! - pomyślała. Dopiero kilka godzin później, wśród pierwszych cieni nadchodzącej nocy, rozległ się przenikliwy dźwięk telefonu, wyrywając Winter ze słodkiego letargu. - Halo? - odpowiedziała, ganiąc się w myślach za głupi przestrach. Niestety, chwilę potem jej twarz zbladła, a oczy otworzyły się szeroko zaskoczone. - Halo? Czy to Winter Starr? -Tak, to ja. - Mówi doktor Jonathan Taylor ze Szpitala Świętego Karola. Chodzi o pani babcię... Winter poczuła łzy napływające do oczu. Babcia była jej jedyną rodziną.
3 Auto Winstonów wjechało na parking Szpitala Świętego Karola. Winter z trudem powstrzymywała łzy, a Madison była niewiele mniej zdenerwowana od niej. Marion Starr była od kilku godzin na oddziale intensywnej terapii. - Tak mi przykro, kochanie - powiedziała Susan Bray, która zgodziła się im towarzyszyć. Susan była prawniczką Family Division, od zawsze zajmującą się Winter i jej babcią. Jej dość oschłą aparycję zazwyczaj zmiękczał przyjazny uśmiech. W tym momencie jednak na szczupłej, poważnej twarzy malował się wyraz szczerego smutku. - Później spróbuję znowu porozmawiać z lekarzami. Może dowiem się czegoś więcej... Mijała godzina za godziną. Winter znosiła wszystko w milczeniu. Obserwowała bieg wskazówek zegara w poczekalni, przysłuchując się jego cichemu tykaniu ginącemu raz po raz w szpitalnych odgłosach. Prawniczka rzucała jej zaniepokojone spojrzenia. - Wypij coś, Win! - nakazała Madison z komicznie groźną miną, podając przyjaciółce kawę z pobliskiego dystrybutora. Winter pociągnęła łyk, parząc sobie język. Wypiła resztę, nie czując smaku. Było po północy.
- Gdzie będziesz dzisiaj spała, Winter? - zapytała Susan, kładąc jej rękę na ramieniu. Dziewczyna rozciągnęła usta w wymuszonym uśmiechu. - Pewnie tu, Susan. Nigdzie się nie ruszę, dopóki nie powiedzą mi, co z babcią... Prawniczka westchnęła, starając się ponownie przeanalizować sytuację i jak najszybciej zaplanować następne posunięcia. Na szczęście, jako kobieta bardzo praktyczna, już od dawna była dobrze przygotowana na to, co właśnie się stało. Po pierwsze musiała wykonać kilka telefonów. ** * Około czwartej nad ranem wyczerpana Winter zasnęła na szpitalnych krzesłach, otulając się jedynie cienką bluzą niemogącą ochronić jej przed zimnem klimatyzowanej poczekalni. Zmęczenie pokonywało ją krok po kroku jak narkotyk, aż wreszcie kompletnie nią zawładnęło. Gdy stawiany przez dziewczynę opór runął, zapadła w niespokojny, płytki sen. Babci nie mogło przytrafić się nic złego. Nie w jej świecie. Strach odbierał jej oddech. Skulona na niewygodnym krześle płakała cicho przez sen, zmęczona i zziębnięta. Jedyną odrobinę oparcia dawała jej przysypiająca na sąsiednim krześle przyjaciółka. Nagle wybudził ją czyjś delikatny dotyk. - Winter - wyszeptała Susan Bray. Następne sekundy wydały się zmaltretowanej dziewczynie wiecznością. Wiadomości od lekarzy, na pewno! Ścisnęła w dłoni swój kryształowy amulet. - Najgorsze minęło, ale musisz być silna kochanie. Prawniczka po raz pierwszy w życiu objęła Winter, zamykając w uścisku pachnącym drogimi perfumami. - Lekarze powiedzieli, że niebezpieczeństwo dla życia minęło, jednak babcia jest w śpiączce - wyjaśniła, patrząc jej poważnie
w oczy; nie było innego sposobu na przekazanie takich wiadomości. Możliwe, że powodem był po prostu upadek, ale muszą zrobić kolejne badania, żeby się upewnić. Winter zacisnęła zęby. Kręciło jej się w głowie, a oczy miała pełne łez. Madison uścisnęła ją mocno. Susan Bray zostawiła przyjaciółki same, szanując intymność smutnej chwili.
4 - To niemożliwe! - krzyczała Madison, krążąc jak wściekła osa po swoim pokoju. - Co to za cholerna procedura? - Lekarze mówią, że powrót babci do zdrowia potrwa przynajmniej kilka tygodni, Mad - odpowiedziała Winter najobojętniejszym tonem, na jaki była w stanie się zdobyć. - Robią jej tysiące badań i mają nadzieję, że niedługo wyjdzie ze śpiączki, ale Susan musiała znaleźć dla mnie jakąś opiekę na ten czas. Winter przeszedł dreszcz zdenerwowania. Jej także nie podobał się pomysł wyjazdu z Londynu. Miała zamieszkać u kompletnie obcych ludzi. Ale czy miała jakikolwiek wybór? Postanowienie w tej sprawie nie pozostawiało miejsca na negocjacje, a ona widziała w swoim życiu tak wiele podobnych dokumentów, że przestała się już buntować. - Mad - zwróciła się do przyjaciółki cichym głosem. Tłumaczenie po raz kolejny, jak działały mechanizmy tej machiny komuś, kto miał szczęśliwą rodzinę było trochę deprymujące. Dopóki Marion Starr nie wyzdrowieje, Winter pozostanie pod opieką tymczasowych opiekunów i nic tego stanu rzeczy nie mogło zmienić. Wbiła wzrok w podłogę, starając się mówić jasno i zwięźle. - Przecież wiesz, jak to działa. Jeśli ludzie z opieki społecznej uznają, że przyda nam się zmiana klimatu, to się przeprowadzamy.
Jeśli uznają, że potrzebujemy pomocy w nowym środowisku, to pukają do naszych drzwi dzień w dzień. Jeśli musimy podjąć jakąś decyzję, to oni sugerują nam najlepszy wybór. Niestety, dopóki babcia jest w szpitalu, muszę tkwić w jakimś kretyńskim miasteczku w Walii i nawet spróbować to polubić! Czuła na sobie zmieszany wzrok przyjaciółki, ale starała się go ignorować. Pomimo że były bardzo zżyte, czasem wydawało się, że egzystują w dwóch różnych światach. - Ten system jest obrzydliwy! - nie dawała za wygraną targana złością Madison. Winter obserwowała kolczyk, który miała w kąciku ust jej przyjaciółka. Madison była wojowniczką. Wojowniczką tak przepełnioną szczerą odwagą, że aż wzbudzała w Winter czułość. - To tylko kilka tygodni, Mad - pocieszała Winter z cieniem uśmiechu na twarzy - szybko minie... - To jest tyrania! Przynajmniej dzwoń do mnie codziennie i wracaj szybko, albo już ja sobie porozmawiam z klawiszami od Family Division! To byłaby piękna scena - pomyślała Winter. Podniosła przypadkową płytę DVD i włożyła ją do odtwarzacza. „Teoria Wielkiego Podrywu", pierwszy sezon. Widziały już każdy odcinek po kilka razy, ale nieważne. Przygody czterech aspołecznych nerdów z Kalifornii, to właśnie to, czego było trzeba, żeby nie myśleć o własnych problemach. Rozciągnięte wygodnie na łóżku, trzymając się za ręce, udawały, że wszystko jest w porządku.
5 Za oknem przesuwał się skąpany w deszczu zielony krajobraz wiejskich terenów Walii. Winter przez całą drogę nerwowo przygryzała wargi i bębniła palcami o samochodowy podłokietnik. Obsesyjnie powracał do niej obraz ostatniej wizyty u babci, zawsze silnej i pewnej siebie kobiety, teraz leżącej bez przytomności w szpitalnym łóżku. Lekarze nadal nie odkryli przyczyny jej stanu. Poddawali ją wciąż nowym badaniom, zachowując przy tym ostrożny optymizm. - Będzie ci dobrze u Chiplinów, zobaczysz - powiedziała Susan Bray po kolejnym głębokim westchnieniu Winter. Nie rozmawiały wiele od początku tej podróży. Susan skupiła się na prowadzeniu samochodu, a Winter na własnych myślach. Tych kilka pytań, na które odważyła się Susan zostało skwitowanych monosylabowymi odpowiedziami. Prawniczka nie była zbyt dobra w pocieszaniu szesnastolatek. Może po prostu w tej sytuacji nie było odpowiednich argumentów. Gdy ich oczom ukazał się znak informujący, że pozostało już tylko kilka mil do Cae Mefus w Północnej Walii, dziewczyna zyskała kolejny powód do zdenerwowania. - To wspaniała rodzina - powtórzyła Susan. Winter odpowiedziała skinieniem głowy, niechętnie zmieniając swoją bezpieczną pozycję przy oknie. Kiedy przyszło jej do głowy,
że pedantycznej Susan mogłaby się nie spodobać zachuchana szyba dodatkowo ozdobiona odciskami paluchów, było już za późno. - I tak to tylko kilka tygodni - odpowiedziała sucho, prostując się w fotelu. Jednak nawet przed samą sobą nie mogła ukryć tego, co nieuniknione. Ciekawości. - Państwo Chiplinowie to Griffith i Morwenna. Ich najstarszy syn, Gareth, jest od ciebie o rok starszy, córka Eleri o rok młodsza. Moglibyście się polubić... Najmłodszy w rodzinie to Dai, ma dziewięć lat. Powiedziałam Morwennie, że nie będziesz miała nic przeciwko, żeby czasem się nim zająć... Chyba nie masz mi za złe? Winter wydęła wargi. Susan tak dobrze wykonała swoje zadanie, że nawet znalazła jej pracę. To tylko chwilowa przeprowadzka -próbowała przekonać samą siebie bez większego sukcesu. - Jak tylko babcia poczuje się lepiej, wrócisz do domu! - Jak widzisz, Cae Mefus jest dość skromną mieścinką i obawiam się, że w porównaniu z Londynem może wydać ci się dziurą... Jednak powiedzieli mi, że mają dobrze wyposażoną bibliotekę. A dom Chiplinów jest dość wygodnym lokum. Będziesz miała własny pokój z łączem internetowym. Rodzina Chiplinów wydawała się tak perfekcyjna, że Winter przez moment chciała zapytać o imię ich psa. W porę powstrzymała się od sarkazmu. Prawniczka nie była przecież winna temu wszystkiemu, co się wydarzyło. Próbowała tylko pomóc, jak potrafiła najlepiej. - To fajnie - odpowiedziała, starając się wyglądać na spokojną. W rzeczywistości, gdy samochód wjechał już na ulice miasteczka, serce waliło jej mocno, a zimny pot spływał po plecach. Nie panikuj powtarzała sobie z determinacją - to szybko minie... Ścisnęła przelotnie swój naszyjnik w desperackiej próbie przekonania samej siebie, że wszystko jest w porządku. ***
- Daj walizkę Garethowi, Winter - nakazała przyjaźnie, choć nieco autorytatywnie, Morwenna Chiplin zaraz po pierwszych nieśmiałych uściskach dłoni - najpierw pokażemy ci twój pokój. Morwenna była kobietą lekko po czterdziestce, o wyglądzie stereotypowej matki rodziny. Miła twarz, ujmujący uśmiech i charakterystycznie zmarszczone brwi świadczące o tym, że była przyzwyczajona do rządzenia. Była blondynką o niebieskozielonych oczach, zresztą wszyscy członkowie rodziny Chiplinów, których Winter poznała do tej pory - Gareth, Eleri i Dai - utrzymywali się w tej gamie kolorystycznej. Dzięki chwilowej przerwie w ulewie, ceremonia zapoznania odbywała się na ścieżce przed wejściem. Gospodyni zaprosiła wszystkich do wnętrza domostwa. Winter nie miała najmniejszej ochoty wchodzić, bliskość samochodu Susan dawała złudną nadzieję, że wciąż jeszcze można spróbować ucieczki. Starając się odwlec to, co nieuchronne, udawała niezwykłe zainteresowanie zewnętrznym wyglądem domu. W porównaniu z jej apartamentem w Londynie siedziba Chiplinów wydawała się niemal anachroniczna. Biała willa z szarym dachem była identyczna, jak pozostałych dziesięć stojących na peryferyjnej uliczce Cae Mefus. Ogródek od frontu był bardzo zadbany, obok czyściutkiej ścieżki rosła niewielka brzoza. Całość ogrodzona niewysokim białym murem tu i ówdzie porośniętym mchem. - No dalej, ruszcie się - popędziła ich Morwenna, wskazując drogę. Gareth podniósł walizkę Winter, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć i nie pozostało jej nic innego, jak podążyć za resztą. Pani Chiplin zbliżała się już do schodów, gdy zatrzymał ją głos Susan Bray. - Co by pani powiedziała, Morwenno, gdybyśmy wypełniły kilka nudnych formularzy, w czasie, gdy dzieciaki zaprowadzą Winter na górę? Kobiety spojrzały na siebie znacząco, natychmiast znajdując porozumienie.
- Świetny pomysł, Susan - odpowiedziała gospodyni - jednak musisz zgodzić się na filiżankę herbaty! Gdy obie panie zniknęły za drzwiami, najprawdopodobniej prowadzącymi do kuchni, Eleri Chiplin uśmiechnęła się radośnie do Winter. - Chodź! - zawołała ją - musimy wspiąć się po paru schodach, ale będzie warto! *** Nowy pokój Winter był przestronnym pomieszczeniem na poddaszu. - Jest trochę goło, ale pomyśleliśmy, że sama będziesz chciała go urządzić, według własnego uznania... - wyjaśniała dziewczyna, pokazując szafę, biurko i pojemną biblioteczkę, która tylko czekała na wypełnienie jej książkami. Łóżko było dużo większe niż to, które miała w Londynie. Przestrzeń, pełna światła dzięki trzem wielkim oknom w dachu, sprawiała wrażenie apartamentu dla honorowego gościa - komfortowego i przyjemnie odizolowanego od reszty domu. Oglądając uważniej przedmioty stanowiące wystrój tego wnętrza, Winter coraz bardziej doceniała gust Chiplinów. Pokój był prosty i czysty, aż nadto przytulny, żeby być jedynie tymczasowym lokum. Tylko dopóki babcia nie wyzdrowieje! - powtórzyła w myślach po raz setny. Eleri i Dai wkroczyli swobodnie do pokoju, natomiast Gareth oparty o framugę drzwi trzymał się na uboczu. To był miły gest, jak gdyby chłopak chciał w ten sposób podkreślić, że pokój należy już wyłącznie do niej. Przekaz, który w zaistniałych okolicznościach wydał się Winter nieco przerażający. Gareth Chiplin był wysoki jak na swoje siedemnaście lat, ale jego szczupła sylwetka nie była zniewieściała jak u wielu rówieśników, którzy zbyt szybko osiągnęli męski wzrost. Wydawał się wysportowany i silny. Pod czarną koszulką można było dostrzec oznaki
atletycznej budowy. Jedynie na twarzy błąkał się nadal cień infantylnej miękkości, która nie była jednak wadą, osładzała jego dosyć twarde rysy. Oczy Garetha miały nieokreślony kolor oscylujący pomiędzy bursztynowym, zielonym a błękitnym. Jego mina była tajemnicza i trudna do rozszyfrowania. Możliwe, że po prostu śmiertelnie się nudził. Walizka, którą przyniósł, stała zapomniana u jego stóp. - Dzięki za przyniesienie torby. - Nie ma za co. Jest lekka - odpowiedział, uśmiechając się pod nosem. - El prawie udało się mnie przekonać, że dziewczyny zawsze podróżują z całym swoim dobytkiem... Eleri spiorunowała brata spojrzeniem, po czym przeniosła wzrok na Winter. - Nigdy, ale to nigdy, mu nie wierz - oświadczyła z pełną powagą - to lepsza rada niż mogłoby ci się wydawać! Gareth roześmiał się drwiąco, jednak Winter szybko się zorientowała, że rodzeństwo jest bardzo ze sobą zżyte. - Myślę, że lepiej pozostawić mamie zaszczyt oprowadzenia cię po domu - oświadczyła Eleri, machając swoim blond końskim ogonem. Usiadła po turecku na biurku i nie wydawało się, aby miała zamiar szybko wyjść. - Jest dumna z wystroju, sama tu wszystko urządziła. Pozbawianie jej tej chwili chwały nie byłoby dobrym pomysłem. No i pani adwokat pewnie też będzie chciała wszystko zobaczyć, zanim cię tu zostawi... Winter nie była tego taka pewna. Bardzo możliwe, że Susan już dawno wyrobiła sobie opinię o wszystkim, co było dla niej ważne. Zresztą chyba tylko trup w zamrażarce mógłby sprawić, że zmieni zdanie w sprawie ulokowania jej w tym domu. - Nie oglądajcie zbyt dokładnie chińskich waz w salonie - zaznaczył Gareth. - Dai rozbił jedną, grając w piłkę, i musieliśmy ją skleić. Mama dotąd się nie zorientowała. Chłopczyk zrobił naburmuszoną minę i popatrzył podejrzliwie na Winter. Prawdopodobnie uważał, że tak ważkie sekrety nie powinny być wyjawiane nieznajomym.
- To ty źle kopnąłeś - zaprotestował polemicznym tonem. Gdyby Winter okazała się szpiegiem, to przynajmniej nie byłby jedynym winowajcą! - To nie moja wina, że marny z ciebie bramkarz - odparował natychmiast jego brat. Winter zamrugała i wbiła wzrok w ziemię. Obserwowanie rodzinnych sprzeczek nie było dla niej łatwe. To było jak kłótnie Madison i Kennetha... Sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej obco, jak intruz wpychający się gdzie nie powinien. Dalsze wpatrywanie się we własne stopy wydało jej się głupie. Trochę sztywno, ale jednak spróbowała położyć się na swoim nowym łóżku. - Miasteczko pokażemy ci my! Nie ma co prawda nic do oglądania, ale jeśli bardzo się postarasz, to może wyda ci się ciekawe - zaproponowała Eleri. - Dziękuję. Eleri wzruszyła ramionami. - Nie rób sobie złudzeń, to miejsce ma w sobie mniej życia niż kostnica. Winter instynktownie poszukała dłonią swojego amuletu. Znajomy ciężar na szyi był jej jedynym pocieszeniem. Witaj w Walii, Winter Starr pomyślała bez radości.
6 Eleri Wcale nie przesadziła ostrzegając, że w Cae Mefus nie było zbyt wielu rozrywek. Centrum miasteczka było malutkie. Przy głównej uliczce przycupnęło kilka sklepów oferujących przedmioty niezbędne każdej gospodyni, lecz niezbyt przydatne nastolatce. Wypożyczalnia wideo próbująca kusić dość przechodzonymi tytułami, niewielki park pełen dzieciarni i jeden jedyny pub, Manaros, którego właściciele konsekwentnie odmawiali sprzedaży alkoholu nieletnim. Minęło pięć dni od przyjazdu Winter, pięć dni, które prawie w całości przesiedziała na swoim poddaszu, spotykając się z gospodarzami domu tylko podczas posiłków. Nie miała ochoty na zacieśnianie nowych znajomości, a rodzina Chiplinów zdawała się to szanować. W rezultacie lektura zajmowała jej więcej czasu niż jakiekolwiek inne zajęcie. Po pobieżnej analizie jej bibliotecznego stanu posiadania i szybkości jego pochłaniania, szybko doszła do wniosku, że musi natychmiast uzupełnić zapasy. Biblioteka Cae Mefus znajdowała się w jedynym otwartym w tym momencie gmachu należącym do kompleksu mieszczącego lokalną szkołę średnią, Liceum Świętego Dawida. Podeszwy sportowych butów Winter piszczały na wyfroterowanej podłodze, gdy przechodziła między regałami uginającymi się pod ciężarem przeróżnego rodzaju książek. Były tam zarówno najnowsze publikacje, jak i zabytkowe
woluminy. Odkrycie bogactwa tych zbiorów było budujące. Dziwne natomiast wydawało się, że pomimo ewidentnych inwestycji władz miasta w to miejsce, biblioteka była kompletnie wymarła. Może uczniowie z Cae Mefus - pomyślała Winter - unikali zbliżania się do swojej szkoły o ile nie byli naprawdę zmuszeni... Winter nie miała jednak nic przeciwko odrobinie samotności. Chciała rozkoszować się tą chwilą przed powrotem do tłocznego i gwarnego domu Chiplinów. Wybrała jedną z powieści, która wcześniej zwróciła jej uwagę, i usiadła przy stoliku pod wielkim oknem. *** Zaczęło się ściemniać. Rhys Llewelyn westchnął głęboko, odkładając na biurko swoją książkę i przeciągnął się, rozprostowując mięśnie zastygłe w czytelniczej pozycji. Z pewnością zbliżała się godzina zamknięcia biblioteki i niedługo pan Graves zacznie utyskiwać na dwójkę ostatnich ociągających się z wyjściem czytelników. Rhys nie znał dziewczyny siedzącej pod oknem, co nie było rzeczą normalną w tak małej mieścinie, jak Cae Mefus. Kilka godzin wcześniej widział ją wchodzącą cicho i przemierzającą lekkim krokiem wąskie przejścia między bibliotecznymi regałami, zanim wreszcie wybrała odpowiednią książkę. Obserwował ją przez chwilę i dostrzegł cień smutku w jej jasnych oczach. Teraz pan Graves, znany ze swych fatalnych manier, z pewnością wyprosi ją w niewybredny sposób. Chłopak zawahał się, rozważając czy nie powinien ostrzec nieznajomej. Stary bibliotekarz wyrósł nad nim jak spod ziemi, odbierając możliwość wyboru. - Llewelyn - zawołał twardo - odkładaj książki na miejsce i wychodź. I zabierz ze sobą tę dziewczynę. Zróbcie sobie spacerek, jeśli macie czas do tracenia. Rhys zakaszlał, starając się pokryć napad chichotu. - Oczywiście, panie Graves, natychmiast.
Winter podniosła wzrok znad książki zaalarmowana głośną rozmową. Jeszcze przed sekundą cisza w bibliotece była tak przejmująca, że nawet szelest przekładanych kartek wydawał się nietaktowny. Szukając źródła tego niespodziewanego hałasu, napotkała wzrok wysokiego chłopaka o kasztanowych włosach zmierzającego w jej stronę. - Obawiam się, że pan Graves spieszy się z zamknięciem - wyjaśnił przepraszającym tonem. Był wysoki i szczupły, lecz nie chudy. Włosy opadały mu na twarz, dodając tajemniczości. Przykuwał uwagę. -Och! Winter skinęła głową, zanim zdała sobie sprawę, jak głupi musiał wydać się jej okrzyk. Odwróciła wzrok zakłopotana, zamknęła książkę i zaczęła wkładać bluzę, poświęcając tej czynności o wiele więcej czasu, niżby jej rzeczywiście wymagała. Miała nadzieję, że uda jej się wymknąć niepostrzeżenie. Niestety ona i nieznajomy podeszli do wózka na książki dokładnie w tym samym momencie. - Panie przodem - powiedział, przepuszczając ją szarmanckim gestem. - Dziękuję. Tym razem Winter wolała się pospieszyć i jakoś stamtąd uciec. Ledwo odłożyła książkę, gdy zorientowała się, że ściska rękę chłopaka. - Rhys Llewelyn - przedstawił się. - Winter Starr - odpowiedziała pospiesznie. Nie mając wyboru, rzuciła mu krótkie spojrzenie, w którym starała się zawrzeć zaplanowaną dawkę braku zainteresowania. Nie była w humorze do pogaduszek i miała nadzieję, że on to zrozumie. Jej oczy uniosły się aż napotkały jego wzrok. Ochra - pomyślała zaskoczona. Tęczówki Llewelyna miały niesamowity brunatnokasztanowy kolor, wpadający miejscami w czerwień. Najdziwniejsze oczy, jakie
Winter kiedykolwiek widziała. Aby opanować zdziwienie, szybko spojrzała w przestrzeń gdzieś nad ramieniem Rhysa. - Przeprowadziłaś się do nas niedawno? - zapytał nieco zbyt bezpośrednim tonem. Winter przeszedł dreszcz oburzenia. Przeprowadziłaś?! Co on sobie wyobraża? - Nigdzie się nie przeprowadziłam! - odpowiedziała natychmiast. - To znaczy... jestem tu tylko czasowo. Jej twarz przybrała nagle nieodgadniony wyraz. Głos bibliotekarza przywołał ich do rzeczywistości. - Możecie sobie pogadać na zewnątrz - rzucił oschle, gasząc światła. Rhys Llewelyn wzruszył przepraszająco ramionami. - Ten facet ma obsesję punktualności - wyjaśnił. Winter przytaknęła jakby antypatyczni bibliotekarze wyrzucający na ulicę jedynych dwóch czytelników w całym miasteczku i jaspisowe oczy były najnormalniejszymi rzeczami pod słońcem. Prawda była taka, że Rhys w jakiś dziwny sposób sprawiał, że cała jej uwaga koncentrowała się tylko na nim. Uśmiechnęła się i on odpowiedział tym samym. Wydawał się zaintrygowany przynajmniej tak bardzo jak ona, przez cały czas uważnie się jej przyglądał. Wiedział, że ona robi dokładnie to samo i w taki sam sposób. Poszukuje w jego twarzy detali, odcieni... tego wszystkiego, co przez oczy można dojrzeć w duszy. Dziwne - pomyślał. Zazwyczaj to on był obserwatorem. Teraz czuł się nieswojo jako obiekt taksujących spojrzeń. Jesteś pewna, że to dobry pomysł, Winter Starr?- zapytał w myślach swoją nową znajomą, otwierając przed nią drzwi.
7 Sędzia Moore obserwował złocisty kolor szkockiej w swoim kieliszku, jak gdyby obecność Susan Bray po drugiej stronie biurka była szczegółem, o którym zapomniał. - Jesteś zupełnie pewny swojej decyzji, Richardzie? - zapytała prawniczka, przerywając przedłużające się milczenie. Mężczyzna nadal nie miał zamiaru na nią spojrzeć. Zirytowany zmarszczył brwi. Staruszek potrafił działać ludziom na nerwy. - Tak - oświadczył autorytarnie. - Rozważyłem wszystko dokładnie i dokonałem oceny sytuacji. Nawet ponownie przeczytałem dokumenty! Przez cały ranek analizowałem opracowanie psychologiczne doktor Norton. Bardzo starał się wyglądać na niewzruszonego lub wręcz znudzonego, ale Susan nie było łatwo oszukać. Sprawa Starr była najtrudniejsza ze wszystkich pozostających pod kuratelą Moore'a, a sędzia nie był wcale takim twardzielem, za jakiego starał się uchodzić. Postanowiła spróbować po raz ostatni. - Jednak odsyłać Winter z Londynu... w tym wieku... - Dokładnie dlatego - odparował mężczyzna - dziewczynka potrzebuje kogoś, kto będzie umiał się nią zaopiekować. Chiplinowie zostali zarekomendowani. Właściwi ludzie we właściwym miejscu. Cae Mefus zapewni jej poczucie bezpieczeństwa. Mają środki
i umiejętności, których ta sprawa wymaga. I jakby tego było mało, zaoferowali pełną dyspozycyjność. Trudno było dyskutować z tymi argumentami. Rodzina godna zaufania, która mogła dać Winter odrobinę stabilizacji. Sędzia Moore nigdy jednak nie był gościem na kolacji u dwóch pań Starr, nie miał okazji obserwować babci i wnuczki w perfekcyjnym mikrokosmosie ich kuchni. - Richardzie, czy mogę jej przynajmniej obiecać, że spotka się z babcią jak tylko jej stan się polepszy? - negocjowała dalej Susan. Sędzia przytaknął niechętnie. - Jeśli będzie to wskazane - odpowiedział ostrożnie. - Jednak kontakty z kimś niewiele różniącym się od rośliny nie mogą być dobre dla dziewczynki w jej wieku. Lekarze nadal nie wykluczyli uszkodzeń neurologicznych. Norton była w tej sprawie kategoryczna. Mała powinna być odseparowana od babci. Chciałabyś pozwolić nastolatce mieszkać z osobą, która prawdopodobnie ma Alzheimera? Susan przeszedł dreszcz niepokoju. Potem poczuła złość. - Lekarze wciąż nie postawili nawet połowy cholernej diagnozy! Nie mają prawa wydawać osądów, bazując na przypuszczeniach. To nieuczciwe, Richardzie. W tym momencie do sędziego Moore'a dotarło, jaki jest powód wyjątkowej nieustępliwości pani Bray. Prawniczka zaczerwieniła się pod jego przeszywającym spojrzeniem. - Jesteś ich adwokatem, Susan. Jesteś też referentem Family Division. Czy muszę ci przypominać o tym wszystkim, co powinnaś stawiać ponad przyjaźń? Odzyskując kontrolę nad sobą, kobieta skinęła głową. Wzięła do ręki telefon i zaczęła wybierać pierwszy z numerów znajdujących się w formularzu, który dał jej sędzia. Po trzech dzwonkach odezwał się automatyczny głos centralki. - Liceum Świętego Dawida. Aby rozmawiać z sekretariatem, wybierz jeden. Dyrekcja, wybierz dwa...
Prawniczka wykonywała kolejne czynności zgodnie z telefonicznymi instrukcjami, wykazując przy tym nienaturalny entuzjazm. Moore spuścił głowę. - Dzień dobry, Susan Bray, jestem adwokatem z Family Division. Chciałabym otworzyć procedurę przeniesienia do waszej szkoły mojej podopiecznej...
8 Co wieczór dom Chiplinów pogrążał się w rodzinnym chaosie. W świecie Winter sześć osób mieszkających pod jednym dachem było czymś zupełnie nienormalnym. Prawdopodobnie była zbyt przyzwyczajona do swojego życia z babcią, żeby teraz szybko przywyknąć do nowej sytuacji. W rzeczywistości, nie miała nawet zamiaru próbować się adaptować, dopóki wierzyła, że była to tylko kwestia kolejnych dwóch tygodni. Poczekała aż wszyscy członkowie rodziny dali się wciągnąć przez film, który oglądali, i wymknęła się kuchennymi drzwiami do ogródka na tyłach domu. Chiplinowie nie włączyli zewnętrznego oświetlenia, co bardzo jej odpowiadało. Poczuła rodzaj ulgi, zanurzając się w ciemności letniej nocy. Zaraz za ogrodzeniem rozciągały się łąki i pastwiska roztaczające oszałamiający zapach traw i kwiatów. Powietrze naładowane elektrycznością zwiastowało szybkie nadejście kolejnej burzy. Winter oddaliła się od poświaty bijącej od okien domu i odetchnęła głęboko aromatycznym powietrzem. Starała się wyobrazić, że jest jedyną osobą na świecie, czyniąc ten moment bliskim doskonałości. Walia pachniała ziołami i mokrą ziemią, jednocześnie słodko i cierpko.
Jeśli pominąć pogłos hałasów dochodzących z wnętrza domu, jedynymi słyszalnymi dźwiękami był szum listowia poruszanego wiatrem i gdzieś dalej cichutki, tajemniczy tupot czyichś łapek. Winter skoncentrowała się na tych lekkich krokach i po chwili zauważyła cień zwierzęcej sylwetki na tle pobliskich krzaków. Stworzenie było zbyt rozmyte w światłach i cieniach otoczenia, aby móc je zidentyfikować. Najprawdopodobniej był to jeden z dzikich mieszkańców lasu. Na pasącego się kuca było już o wiele za późno. Kilka dni wcześniej Dai powiedział jej, że prawie każdej nocy lisy i borsuki podchodzą pod domy mieszkańców Cae Mefus. Winter uśmiechnęła się do siebie. Chłopczyk zbliżył się do niej najbardziej ze wszystkich domowników. Prawdopodobnie pozostał pod wdzięcznym wrażeniem jej dobroci, kiedy przekonał się, że nie ma zamiaru wyjawiać Morwennie tajemnicy rozbitej wazy. Z zamyślenia wyrwały ją kroki Garetha, dochodzące zza jej pleców. - Film ci się nie podobał? - zapytał, wyłaniając się z ciemności. - Nie bardzo - odpowiedziała obojętnym tonem. Pomimo że chłopak zakłócił jej przyjemny moment samotności, postanowiła wykrzesać z siebie tyle uprzejmości, ile potrafiła. W końcu Chiplinowie byli aż nadto przyjaźnie nastawieni. - Tak myślałem - powiedział, zbliżając się do niej na tyle, że mogła wyraźnie widzieć jego twarz. Drżący płomień zapalniczki podświetlił jego rysy, gdy odpalał papierosa. To była pierwsza skaza na onieśmielającym wizerunku grzecznego chłopca z modelowego domu. Winter poczuła się zaskoczona, ale i podbudowana. Gareth zaciągnął się, po czym wypuścił kłąb dymu. - W jakim sensie? - zapytała. Spojrzał na nią i skrzywił się w grymasie będącym czymś pomiędzy uśmiechem a ironicznym chichotem, miną bardzo dla niego charakterystyczną, którą Winter już nauczyła się rozpoznawać.
- W takim sensie, że jesteś tu już od dwóch tygodni, a ja cię jeszcze ani razu nie widziałem roześmianej. Czasem z Daiem trochę zbliżasz się do uśmiechu, ale na tym koniec. Patrzył jej prosto w oczy pomimo słabego światła. Wzruszył ramionami. - Przepraszam... To pewnie nie moja sprawa. Winter przytaknęła instynktownie, zanim zdążyła ugryźć się w język. - Nie, to ja przepraszam. Marna ze mną rozrywka. Gareth pod maską obojętności wydawał się bardzo zainteresowany. Wydmuchnął kolejną chmurę dymu i skinął pojednawczo głową. -To nie jest dla mnie najlepszy okres... Babcia i reszta... - I Cae Mefus chciałaś powiedzieć - zadrwił chłopak. - Byłem kilka razy w Londynie, musisz być przyzwyczajona do zupełnie innego życia. To była z całą pewnością prawda, ale Winter nie miała ochoty 0 tym rozmawiać. - Cóż, tak. Było trochę inaczej - przyznała. - Jeśli chcesz się wygadać, proszę. Może ci ulży. - Nie ma zbyt wiele do powiedzenia. W rzeczywistości było aż nazbyt wiele do powiedzenia, ale Winter nie miała najmniejszego zamiaru zaprzyjaźniać się z którymkolwiek Chiplinem z hrabstwa Conwy. Gareth rozciągnął usta w swoim zwykłym krzywym uśmiechu. Papieros dopalał mu się w palcach. Rozmowa wyparowywała wraz z ostatnimi kłębkami dymu unoszącymi się w powietrzu. Winter ziewnęła i skierowała się w stronę domu. Młody Chiplin rzucił podejrzliwe spojrzenie na czarne zarośla wokół ogrodzenia, po czym podążył za nią. Była w szpitalu. Jazgot aparatury szpitalnej podtrzymującej babcię przy życiu był nie do zniesienia. Wdzierał się do jej uszu i dźgał mózg. Babcia leżała nieruchoma. Winter wyczekiwała prawie
niezauważalnych ruchów klatki piersiowej, świadczących o tym, że babcia wciąż żyje. Oddychała nieregularnie i z widocznym wysiłkiem. Nie było pewności, czy sił wystarczy na kolejny haust powietrza. Po policzkach dziewczyny spływały gorące łzy. W pewnym momencie poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Miała zaciśnięte gardło, nie mogła złapać tchu. Musiała wyjść. Rzuciła się do ucieczki przez korytarz. Powinna się spieszyć... Tam było tyle drzwi. Nie mogła sobie przypomnieć, które prowadziły na zewnątrz. Otworzyła pierwsze przypadkowe. Schody. Zaczęła schodzić. Potem zbiegać. Po dwa, po trzy stopnie naraz. Piętro za piętrem. Schody i ciągle schody. Wznosiły się i opadały, ale donikąd nie prowadziły... Winter zaczęła krzyczeć. Jej własny krzyk wyrwał ją ze snu. Serce waliło jej jak nigdy dotąd. Na chwiejnych nogach dotarła do łazienki. Obmyła twarz zimną wodą, żeby choć trochę ukoić nerwy. Na zewnątrz wciąż było ciemno, ale niektóre ptaki wyśpiewywały już swoje trele pomiędzy gałęziami drzewa rosnącego za oknem. Dzień miał się niedługo zacząć. Winter spojrzała na budzik. Szósta trzydzieści. Bez sensu wracać do łóżka... Przeciągnęła się i ruszyła do kuchni. Próbując uspokoić szaleńczy rytm serca, skoncentrowała się na przygotowaniu wielkiej filiżanki gorącej kawy. Zapach jej ulubionej rozpuszczalnej neski był tak znajomy i domowy, że aż się uśmiechnęła. Nie mogła się doczekać spotkania z Madison, musiała wszystko jej opowiedzieć... Opowiedzieć, że w Cae Mefus nic się nie dzieje. Że tęskni za domem. Za babcią. Że umiera ze zmartwienia. Że bibliotekarz jest gburem, a ona nigdy nie naczytała się tyle, co teraz. Winter westchnęła. Byłaby to raczej żałosna litania. Myśl o bibliotece przypomniała jej, że powinna wpaść tam znowu tego popołudnia, żeby wypożyczyć coś nowego.
Było tak strasznie wcześnie... Może mogłaby najpierw sprawdzić skrzynkę mailową? Już miała wdrapać się na schody, żeby wrócić na swoje poddasze, kiedy usłyszała z piętra odgłosy budzącej się rodziny. Wyglądało na to, że jej gospodarze byli rannymi ptaszkami. Jej reakcja była instynktowna. Używając karteczek wiszących na lodówkowym magnesie, pospiesznie nagryzmoliła notatkę. Przejdę się trochę po okolicy. Do zobaczenia, Winter Reszta dnia upłynęła jej na eksplorowaniu lesistych brzegów rzeki Elwy.
9 - To, czego ja chcę, kompletnie się nie liczy? Głos Winter wzniósł się o oktawę wyżej niż zazwyczaj, ale uszy prawniczki były ostatnim ze zmartwień dziewczyny. Młoda Starr była wściekła. Nie obchodziło jej nawet to, że Dai dwa piętra niżej musiał podkręcić dźwięk telewizora, aby nie słyszeć jej krzyków. Susan nigdy nie widziała swojej podopiecznej w takim stanie. Mogła to jednak przewidzieć. Przez wiele lat pracy w Family Division nauczyła się jednej rzeczy. Jeśli przewrócisz nastolatkowi życie do góry do nogami, to możesz spodziewać się po nim wszystkiego. To była złota reguła. Winter znalazła się w jeszcze gorszej sytuacji. Sytuacji, która nie miała nic wspólnego ze zwykłymi problemami jej rówieśników. - Nawet dla ciebie to nic nie znaczy? Nie obchodzi cię, że mam przyjaciół, dom? Że lubię swoją szkołę? Prawniczka odsunęła nieco słuchawkę od ucha, czekając aż Winter zdoła wykrzyczeć swoją złość. Nerwowo stukała długopisem o leżące przed nią dokumenty ze Świętego Dawida. Gdyby tylko przez cały tydzień nie czuła gorącego oddechu sędziego Moore'a na plecach, może zdołałaby przekonać doktor Norton do wykonania tego telefonu zamiast niej. Przecież była adwokatem, a nie pomocą psychologiczną!
Winter w końcu musiała przestać krzyczeć, choćby po to, by zaczerpnąć tchu. Susan skorzystała z krótkiej chwili ciszy i podjęła przerwany wątek. - Wiem, że teraz jesteś przerażona, Winnie - starała się pocieszyć dziewczynę - i jest mi z tego powodu bardzo przykro. Wszyscy tu się martwimy o twoją babcię i o ciebie... Jednak moi przełożeni uważają, że to najlepsze rozwiązanie, i jeśli mam być szczera, to nie sądzę, żeby się mylili. Winter poczuła napływające do oczu łzy i powstrzymanie ich kosztowało ją wiele wysiłku. Była zdezorientowana, wściekła, smutna i, pomimo że wydawało jej się to głupie, czuła się zdradzona. Nie chciała napaść w ten sposób na Susan, ale napięcie ostatnich dni wytrąciło ją z równowagi. Świat wirował jej przed oczami. To nie powinno było się zdarzyć! - powtarzał raz po raz nieustępliwy głos w jej głowie. Nigdy jeszcze życie nie wydawało jej się tak niesprawiedliwe. Zawsze ufała Susan, nigdy wcześniej nie buntowała się przeciw decyzjom sądu, nie mogła jednak zaakceptować faktu, że jej dotychczasowe życie miało tak nieoczekiwanie lec w gruzach. - Ja nie jestem paczką, Susan. Nie możecie podrzucać mnie gdzie wam się podoba - wysyczała wściekle. - Myślałam, że jesteś przyjaciółką babci... jak myślisz, co ona na to powie? Teraz jeszcze to! Susan westchnęła głośno i zaczęła przecierać oczy pod okularami. - Marion będzie umiała to zaakceptować - oświadczyła sucho. Zaczynała być zmęczona oskarżeniami Winter. - Poza tym oprócz tego, że przyjaźnię się z twoją babcią, jestem też waszym adwokatem. W tym momencie po prostu przekazuję ci decyzję sądu. Richard byłby dumny z jej lodowatego i praktycznego podejścia do sprawy. Ona nie była z siebie zbyt zadowolona. Jedna rzecz była pewna: poradzić sobie z dwiema paniami Starr nie było łatwym zadaniem. Jak pozostać niewzruszoną, gdy dziewczyna o głębokich, czystych oczach patrzy na ciebie pełnym wyrzutu i oskarżenia wzrokiem?
Dzieliło je wiele kilometrów, ale Susan miała wrażenie, że widzi małą Starr tuż przed sobą, z całą jej złością. To tylko praca - musiała sobie powtórzyć. - Dobrze, pani adwokat - wycedziła Winter. - Dziękuję. Susan już otwierała usta, żeby kontynuować rozmowę, kiedy zdała sobie sprawę, że dziewczyna odłożyła słuchawkę. Winter opadła na ziemię, nagle opuściły ją wszystkie siły. Objęła kolana ramionami i rozpłakała się. Babcia nie wykazywała żadnych oznak poprawy. Od ponad dwóch tygodni czekała na zgodę, żeby ją odwiedzić. Zamiast tego dostała wiadomość, że zostaje przeniesiona do Świętego Dawida. Łzy najpierw spływały cicho po jej policzkach, potem przeszły w urywany szloch. Chciała swego poprzedniego życia. Pragnęła go szaleńczo. Dopóki wszystko wydawało się chwilowe, mogła znieść wiele. Teraz czuła, że znalazła się w jednym ze swoich koszmarów. Była uwięziona w ciemności, bez wyjścia, nieważne jak szybko i dokąd próbowałaby biec. To był pierwszy raz od wypadku babci, kiedy naprawdę puściły jej nerwy. Czuła jednocześnie przerażenie i ulgę. Dai Chiplin odważył się zbliżyć do Winter dopiero po kilku godzinach. Szybko zrozumiał, że dziewczyna nie przepadała za natarczywym dotrzymywaniem towarzystwa, więc czekał. Winter jednak nie schodziła. Nagle, gdy w kreskówce, którą oglądał zapadła cisza, usłyszał, że płacze. Odgłos jego kroków po dywanie poderwał Winter. O Boże pomyślała - muszę wyglądać potwornie! Najgorsze już minęło. Czuła się pusta i dziwnie spokojna. Łzy pozostawiły jednak na jej twarzy ślady zdewastowanego makijażu. Chłopiec zatrzymał się na chwilę onieśmielony. Tęczówki Winter wyglądały jak kule płynnego srebra w czerwonych obwódkach.
Emanowały porażająco smutnym światłem... W końcu odważył się usiąść obok swojej nowej przyjaciółki. - Płaczesz z powodu twojej babci? - zapytał. - Rodzice mówili, że jest chora... Bliskość małego i słodkiego Daia niespodziewanie sprawiła, że Winter poczuła się dużo lepiej. Nagle jej rozpacz wydała się głupia i zaczęła mieć wyrzuty sumienia. - Tak, też. Ale już mi przeszło. Dai w odpowiedzi uśmiechnął się do niej gorzko. Posiedzieli jeszcze chwilę w ciszy, kontemplując ścianę przed sobą, przystrojoną cieniem drzew zza okna. - Zjadłbyś coś? - zapytała dziewczyna, podnosząc się z podłogi. Dai podskoczył natychmiast, uśmiechając się szeroko jak gdyby nigdy nic. - Chyba zostało jeszcze kilka kawałków ciasta - powiedział. Złapał Winter za rękaw i pociągnął do kuchni. Z powodów, które pozostawały dla dziewczyny nieodgadnione, Dai darzył ją już przyjaźnią. - Wiesz co? - zagadnęła chłopca znad filiżanki herbaty, którą sobie przygotowali. - Chyba zostanę tu dłużej niż myślałam. Dai przełknął wielki kęs ciasta i zachichotał. - Spodoba ci się! Zobaczysz! - zapewnił. Winter była przekonana o czymś dokładnie przeciwnym, ale odpowiedziała uśmiechem.
10 Gdy Winter, krok za krokiem, zbliżała się do Świętego Dawida, gdzie czekał ją pierwszy dzień w nowej szkole, była tak zaprzątnięta swoimi myślami, że prawie nie zdawała sobie sprawy z obecności Garetha i Eleri obok niej. Mlecznoszare niebo odbijało się w kałużach gęsto pstrzących ulicę. Powietrze było ciężkie i lepkie. Duszna wilgoć dawała się we znaki. Nawet pogoda próbowała przekonać młodą Starr, że tego ranka nie warto było wstawać z łóżka. - Literatura na pierwszej lekcji? - zapytała Eleri starając się zagaić rozmowę na jakiś neutralny temat. Była osóbką zdecydowanie zbyt pełną energii, żeby ścierpieć ciszę przez całą drogę do szkoły. - Czyli zajęcia z Bertrand! Masz szczęście, to będzie przyjemny początek. Ja w zeszłym roku miałam z Fowler. Zacząć tydzień od biologii... szkoda gadać. - Cóż za okrucieństwo! - skomentował Gareth. Eleri ignorowała brata. - To nie było miłe, na szczęście potem był WF. - Lubisz sport? - zapytała Winter ostrożnie. Eleri skrzywiła się w charakterystyczny dla Chiplinów sposób. -Ani trochę. Ale uwielbiam kibicować! To bardzo relaksujące. Przyjrzała się uważnie Winter, po czym zagadnęła:
- Ty natomiast pewnie lubisz sport? - Niezupełnie - odpowiedziała Winter. Pocenie się nie było jej pasją, a powtarzanie w kółko tych samych ćwiczeń nudziło ją. Była jednak gibka i miała refleks. Lubiła od czasu do czasu trenować te cechy. Eleri jednak najwyraźniej oczekiwała bardziej wyczerpującej odpowiedzi. - Ćwiczyłam trochę lekką atletykę... - przyznała się Winter bez zbytniego entuzjazmu. - No proszę, to niespodzianka! Nie obraź się, ale myślałam, że ty lubisz tylko czytać. - Nie, poważnie! Bardzo lubię biegać. - Mamy w szkole klub lekkoatletyczny... Winter wzdrygnęła się. - Wolę ćwiczyć sama. To mnie rozluźnia. Winter, zajęta rozmową, nie zauważyła, że dotarli już do Świętego Dawida. Nogi prawie odmówiły jej posłuszeństwa. Nowa szkoła, nikogo tu nie znała. Cichy głosik w jej głowie powtarzał, że to nie może być prawda. Właściwie powinna być przyzwyczajona do ciągłych zmian. Zanim osiadły z babcią w Londynie, chodziła do trzech różnych szkół: w Edynburgu, na przedmieściach Sheffield i w Birmingham. Prawda była taka, że każda przeprowadzka byłą dla niej traumą. Kiedy przechodziły obok drzwi biblioteki, ogarnęła ją chęć ucieczki. Mogła schować się między regałami. Nawet spotkanie z gburowatym panem Gravesem było lepsze niż tłum nieznanych jej osób, przybyszów ze wszystkich okolicznych miejscowości, którzy prawdopodobnie wiedzieli o jej przeprowadzce na długo, zanim dowiedziała się o niej ona sama. Niestety Eleri wisiała na jej ramieniu jak przyklejona. Dramatyczna ucieczka raczej nie wchodziła w grę. Musiała stawić czoła przeznaczeniu. Pomimo żelaznego uścisku swojej nowej przyjaciółki, Winter pozwoliła sobie na długie spojrzenie kontemplujące park i kompleks
szkolnych budynków. Nowoczesne, geometryczne bryły z czerwonej cegły o lustrzanych oknach nie harmonizowały ze starymi drzewami. Eleri potrzebowała kilku sekund, żeby pokazać jej dwa pawilony mieszczące sale lekcyjne i laboratoria, siłownię, boisko do piłki nożnej, nawet budkę na narzędzia. Potem pociągnęła ją do jaskini lwów. Winter szła przez szkolny korytarz, który wydawał się jej niekończącym się wybiegiem. Wszyscy pokazywali ją sobie palcami, przepychali się i odwracali, żeby widzieć lepiej. Dziewczyna starała się skupić całą swoją uwagę na widoku za oknem, ignorując wszystko, co działo się wokół niej. Później była cała masa pozdrowień i ściskania rąk, aż Winter zaczęła podejrzewać, że niepozorna Eleri jest niekoronowaną królową Liceum Świętego Dawida. - Andrew Lloyd - masywne chłopaczysko, dobroduszny, ale niezbyt bystry kapitan drużyny piłkarskiej. - Miło mi, Winter. - Cynthia Earle - brunetka, czarne oczy. Sympatyczna. - Cześć! - Cześć. - Owen Pearson - chłopak Eleri. Nic szczególnego. - Charles Atkins - kościsty, grube okulary, kujon z rodzaju wykluczonych. Potem jeszcze Lorna Carter, dziewczyna o twarzy w kształcie serca, wiecznie uśmiechnięta. Claire Mason, przemakijażowana blondynka, całkiem ładna. Annie Parry, żmija. Winter zanotowała w pamięci, żeby na nią uważać. Jimmy Miller, metal o bujnej, długiej czuprynie, który przypominał trochę Coba. Georgie Cośtam, anonimowy. I cała seria kolejnych imion, niemożliwych do zapamiętania. Winter zaczynała mieć dosyć. Kiedy już poddała się wrażeniu, że nie uda jej się uciec od poznania całej szkoły jeszcze przed pierwszą lekcją, zorientowała się, że Eleri dokonuje prezentacji według ściśle określonych kryteriów. Zaczynała odgadywać stosunki łączące dziewczynę z przedstawianymi osobami po tonie, jakiego używała wymawiając ich imiona.
W przepastnym oceanie twarzy i nazwisk, tylko jedna osoba zwróciła jej uwagę. Eleri wskazała go z przeciwnego krańca korytarza. Stał razem z trzema czy czterema kolegami wyraźnie trzymając się z daleka od tłumu uczniów. - To jest prezes Nyksów. Lepiej się nie zbliżaj się do tej grupki. Dzwonek rozdzwonił się przeraźliwie, uniemożliwiając Winter dowiedzenia się czegoś więcej.
11 W drodze powrotnej do domu Winter wciąż wyrywała się do przodu, przed Eleri i Garetha, którzy podążali raczej spacerowym krokiem. Dziewczyna niecierpliwie wyszarpnęła drzwiczki skrzynki na listy, jak tylko dotarli na miejsce. No nie! - westchnęła w myślach rozczarowana. Susan obiecała wysłać sądowe pozwolenie na odwiedziny u babci, tymczasem nie było ani śladu żadnego listu. Spokojnie - pocieszała się Winter - może Morwenna albo Grijfith odebrali pocztę! Trzymając się tej nieśmiałej nadziei, zignorowała zaintrygowane spojrzenia swoich towarzyszy i bez słowa skierowała się prosto do kuchni. - Cześć Winter - pani Chiplin powitała ją szerokim uśmiechem. - Jak tam pierwszy dzień w szkole? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Dobrze - odpowiedziała pospiesznie. Opowiadanie ojej pierwszym spotkaniu ze społecznością Świętego Dawida było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Jej mina musiała ją zdradzić. - O co chodzi, kochanie? - zapytała Morwenna. Nic.
Winter przestąpiła z nogi na nogę, starając się ukryć zniecierpliwienie. - Nie było do mnie żadnego listu? - wykrztusiła w końcu. Odczytała odpowiedź z twarzy kobiety, zanim ta zdążyła ją wyartykułować. - Niestety nie - odpowiedziała pani Chiplin - ale Susan Bray dzwoniła rano. Winter zesztywniała w oczekiwaniu. - Stan twojej babci nie uległ poprawie. Twarz dziewczyny stężała, a oczy zwilgotniały. Przykro było patrzeć na nią w takim stanie. Morwenna próbowała ją pocieszyć. -Na pewno jej się polepszy. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Susan prosiła, żebyś do niej zadzwoniła. - Dziękuję - wymamrotała Winter pewna, że nigdzie nie będzie dzwonić. - Skarbie, jeśli jest cokolwiek, co mogłabym dla ciebie zrobić... Broda dziewczyny dygotała od powstrzymywanego płaczu. Morwenna zauważyła to i chciała ją przytulić. Winter tkwiła już jednak zatrzaśnięta w fortecy swojego smutku i nie było żadnej drogi, aby się do niej dostać. - Idę do siebie. Dziękuję. Odeszła, trzymając na wodzy napięte nerwy. *** Kiedy Winter zeszła na kolację, kuchnia Chiplinów jak zwykle była zbyt zatłoczona jak na jej gust. Cała rodzina w komplecie, rozmawiali ze sobą wesoło zajęci codziennymi czynnościami. Griffith Chiplin kroił chleb. Miał jasne włosy i błękitne oczy o czystym wejrzeniu. Jego fajka, oparta o popielniczkę, dymiła leniwie. Winter wciąż jeszcze nie zadzierzgnęła bliższej znajomości z gospodarzem, ale rozpoznawała już zapach tytoniu aromatyzowanego wanilią, który ciągnął się za mężczyzną.
Morwenna energicznie mieszała zawartość wielkiego garnka dymiącego na kuchence. Dai czytał komiks, przycupnięty na taborecie, Eleri i Gareth zawzięcie o czymś dyskutowali. Gdy Winter zatrzymała się onieśmielona w drzwiach, zadając sobie pytanie, czy będzie w stanie wytrzymać w tym rodzinnym kotle, Gareth odwrócił się, rzucając jej przelotne spojrzenie. Jej zakłopotanie bynajmniej mu nie umknęło, po prostu zdecydował pozwolić jej zebrać się w sobie, zanim wkroczy w kuchenne tornado jego rodziny. Winter nie pierwszy raz poczuła wdzięczność wobec chłopaka. Cała scena przypominała jej kadr z bożonarodzeniowego filmu familijnego, ociekającego ciepłem, miłością i słodyczą, aż zbierało się na mdłości. To był zupełnie inny świat, nie jej świat, równoległy wymiar, lecz paradoksalnie fascynujący. Może zdołałby oderwać ją od czarnych myśli? W rzeczywistości nie było niczego przesłodzonego czy wymuszonego w tym rodzinnym wieczorze. Morwenna rozmawiała z mężem bez nadużywania słów typu „kochanie" czy „skarbie" albo innych głupich zdrobnień. Dai bawił się spokojnie w samotności bez wołania swojej mamy co pięć sekund. Gareth i Eleri rozmawiali, żywo gestykulując, wyrażając szczery i zdrowy bratersko-siostrzany brak zgody. Nie było niczego dziwnego w zachowaniu tych ludzi, byli autentyczni. Kolacja nie różniła się zbytnio od tych, które Winter znała z domu. - Dobry wieczór - powiedziała w końcu, decydując się ujawnić swoją obecność. Ściskało ją w gardle, dopóki Griffith nie klepnął jej przyjaźnie na przywitanie. ** * Zaraz po kolacji Winter schroniła się w salonie. Wcześniej Dai obdarował ją ogromnym całusem na dobranoc i pobiegł spać. Eleri
z komórką przyrośniętą magicznie do ucha załatwiała najpilniejsze sprawy z dziedziny public relations, których miała sporo po pierwszym dniu w szkole. Czyli dzisiaj żadnych filmów z rodziną. To mogło być jakieś pocieszenie. Ciesząc się odrobiną spokoju, Winter zaczęła zwiedzać pusty salon. Dom Chiplinów ją ciekawił, jednak przez ciągłe unikanie towarzystwa jego mieszkańców, nie miała dotąd okazji, żeby się rozejrzeć. Uwielbiała kominki. Pamiętała jeden z czasów dzieciństwa, gdy mieszkała z babcią w Edynburgu. Spędzała całe godziny wpatrzona w huczący ogień. Kominek Chiplinów wyglądał na stary, kamień nad paleniskiem był nieodwracalnie poczerniony przez dym. Powyżej zawieszono piękną, zabytkową kuszę, zrobioną z drewna i metalu, prawdopodobnie tak starą, jak kominek. Winter przyglądała jej się przez dłuższą chwilę, zwracając szczególną uwagę na herb umieszczony na rękojeści. Dziewczyna spodziewała się zobaczyć tam czerwonego smoka, symbol Walii, jednak herb przedstawiał wizerunek, którego nigdy wcześniej nie widziała: słońce na tarczy. Malutka plakietka z niepolerowanego srebra wykonana była z niezwykłą dokładnością, dzięki czemu symbol był bardzo wyraźny. - Interesuje cię broń? Winter podskoczyła zaskoczona obecnością Garetha. Zbliżył się, kiedy ona była pochłonięta oglądaniem kuszy i teraz przestraszył ją, odzywając się tuż za jej plecami. Odwróciła się do niego i spostrzegła, że wpatrywał się w nią intensywnie, jakby zrobiła coś niewłaściwego. - Nigdy nie widziałam czegoś takiego z bliska. Chłopak przytaknął, odrywając wreszcie przeszywające spojrzenie od jej twarzy. - Tak, jest bardzo stara - powiedział poważnym tonem. - Jest w naszej rodzinie od zawsze.
Zdawał się mówić bardziej do siebie niż do niej, co zaciekawiło Winter. - Ma jakąś historię? - Jak zapewne każdy przedmiot - odpowiedział Gareth wymijająco. Odwrócił się i usiadł na brzegu kanapy. - Chciałem tylko zapytać jak się masz... - powiedział, starając się zmienić temat. Cudownie - chciała odpowiedzieć dziewczyna - jak myślisz, że mogłabym się mieć? - Dobrze - powstrzymała się, udając dezynwolturę - okazuje się, że nie jest tu tak źle. Wymienili spojrzenia. On jak zwykle minę miał pewną siebie, trochę ironiczną. - Wiesz, chyba mam ochotę na spacer - powiedziała. Uniósł brwi zmartwiony. - To znaczy, wreszcie przestało padać... powinno się to wykorzystać. - Lepiej to odłóż, Win. Dzisiaj to nie jest dobry pomysł. Rodzice nie lubią, kiedy wychodzimy zbyt często w pierwszych dniach szkoły. Do Winter nie docierało już znaczenie jego słów. Zaskoczył ją. Nazwał ją Win, nie Winter i nie Winnie, jak zwracała się do niej babcia czy Susan. Win, jak mówiła do niej Madison i Sinderella. Czyżby zawiązywała sie przyjaźń?
12 Znowu była na schodach. Tym razem nie próbowała uciekać, desperacko chciała wrócić do szpitalnej sali. Do babci. Wydawało jej się, że słyszy wołanie. To babcia. Woła ją. Jest tam zupełnie sama, w łóżku, bezradna, potrzebuje jej pomocy, czeka na nią, a ona nie może do niej dotrzeć. Stopnie wznosiły się i opadały w pętli nieskończoności. Kroki Winter odbijały się od ścian w rytmie ogłuszającego bicia jej serca. Nagle poczuła, że nie jest sama. Ktoś ją obserwował, ktoś kryjący się na obrzeżach jej pola widzenia. Oddech, który ją śledził. Wróciły do niej słowa Daia „ Spodoba ci się, zobaczysz... " Czemu więc chciała uciec? Przedjej oczami zaczęły krążyć obrazy różnych miejsc: Rainbow, Camden Town, biblioteka w Cae Mefus, Święty Dawid. I dom. Niestety Winter nie mogła ruszyć się z miejsca. Wszystkie widziane obrazy przesuwały się za oknem samochodu, w którym siedziała. Słyszała Eleri, która zawzięcie jej coś tłumaczyła, ale nie mogła rozróżnić słów. ** *
Obudziła się spocona i bardziej zmęczona, niż kiedy kładła się spać. Czuła się bezbronna i naga, jakby cienie, które ścigały ją we śnie mogły dopaść swoją ofiarę w jej pokoju na poddaszu. Jej ręka instynktownie powędrowała do srebrnego łańcuszka na szyi. Powtarzała ten gest zawsze, gdy czuła się zdenerwowana, już od dzieciństwa. Stary amulet na piersi dawał pocieszenie i poczucie bezpieczeństwa. Gdy szukając znanego kształtu pod palcami, poczuła jedynie próżnię, przez chwilę myślała, że zaraz wpadnie w panikę. Zapaliła nocną lampkę i zobaczyła wisiorek bezpiecznie leżący na stoliku, dokładnie tam, gdzie zostawiła go poprzedniego wieczoru przed kąpielą. Drżącymi rękami zapięła łańcuszek dopiero przy trzeciej próbie. Ten niepozorny naszyjniczek był spadkiem po jej rodzicach, był dowodem, że kiedyś naprawdę istnieli. Uspokoiła się, jak zawsze, gdy czuła ciężar amuletu na szyi. ** * Tego dnia Winter weszła do klasy z opuszczoną głową. Po nieprzyjemnym przebudzeniu z koszmaru, kontemplacja podkrążonych oczu nie mogła poprawić jej humoru. Zaczerwienione i szkliste, w ciemnych obwódkach spoglądały na nią z lustra. A to dopiero drugi dzień w nowej szkole... Rozpuściła włosy, mając nadzieję, że przysłonią zmęczoną twarz. Nie wiedząc gdzie powinna usiąść, w końcu przysiadła się do Lorny Carter w trzecim rzędzie. Lorna, uśmiechnięta dziewczyna o sercowatej twarzy, była jedyną w całej sali, której imię zapamiętała. Wolałaby usiąść bardziej z tyłu, ale napotkała zbyt wiele natarczywych spojrzeń szukając wolnego miejsca. - Bonjour! - wykrzyknęła wysoka, szczupła kobieta w średnim wieku, wchodząc do klasy. Nosiła okulary w rogowej oprawie, w tej chwili obijające się ojej chudą pierś dzięki cienkiemu, złotemu
łańcuszkowi, na którym były zawieszone. Surowy strój nauczycielki harmonizował z rysami jej twarzy. - To Wace - szepnęła Lorna - nie jest taką jędzą, na jaką wygląda... Winter uśmiechnęła się w podzięce za wyjaśnienie. Nauczycielka rozpoczęła lekcję długim i skomplikowanym monologiem po francusku. Winter zdążyła pożałować, że w ogóle wyszła z domu. Teraz, gdy adrenalina zdążyła opaść, potwornie chciało jej się spać. Znalazła najmniej wygodną z możliwych pozycji, żeby tylko nie zasnąć i starała się notować. - Lorna - usłyszała jakiś czas później męski szept - hej, Lo... Głos dochodził z ławki za nimi. - Nie odwracaj się - powiedziała Lorna. - To Cameron Farland... Powiedziała to tonem sugerującym, że samo nazwisko chłopaka tłumaczy wszystko. Oczywiście Winter nic ono nie mówiło. Było jednak jasne, że jej nowa koleżanka wydawała się teraz bardzo spięta. Wcześniej wyglądała na kogoś, kogo niełatwo zdenerwować. -No przestań, Lo! Było coś w tym głosie, jakaś nuta, która pozwoliła Winter przypuszczać, że tych dwoje coś łączy. Farland zdawał się być całkowicie pewny, że Lorna wcześniej czy później musi się do niego odwrócić. Natrętny były chłopak - pomyślała Winter. Lorna przestała się uśmiechać. Było widać, że jest zirytowana. - Nie znoszę, kiedy tak się zachowuje! - wysyczała. Odrzuciła włosy na plecy lekceważącym gestem i włożyła nos w książkę, gdy Wace spojrzała w ich stronę. - To znaczy... podoba mi się... ale uważa, że wszyscy tylko czekają, aż na nich zawoła i natychmiast przybiegną. Oni wszyscy tacy są - prychnęła Lorna. - Oni, to znaczy kto? - Winter nie mogła powstrzymać ciekawości. - No jak to, członkowie Klubu Nyks* oczywiście!
* Nyks - grecka bogini nocy i ciemności. (Przyp. tłum.)
W tym momencie Cameron Farland zdecydował, że wystarczająco już się naczekał. - Lo, mam historię sztuki na następnej lekcji... Winter zlekceważyła zalecenie koleżanki i odwróciła się ciekawa wyglądu natręta. Myślała, że typy w rodzaju Farlanda nie mają prawa mieć miłej powierzchowności. Jednak jego chyba nikt o tym nie poinformował... Chłopak był zaskakująco przystojny. Musiała szybko odwrócić wzrok, żeby poniżająco się nie zaczerwienić. Wydał jej się perfekcyjny. Blondyn, błyszczące, migdałowe oczy, nieduże choć pełne usta i ta dziwnie fascynująca aura rozkapryszonego łotra. - Ty jesteś tą nową? - zapytał anielskim tonem. - Tak, a ty tym, z którym Lorna nie chce rozmawiać. Zakłopotanie wygrało z dyplomacją. Jednak dzięki tej niezbyt grzecznej odpowiedzi świat wrócił na swoje dawne tory. Cameron nie był aż taki idealny. Miał twarde rysy i nieszczery uśmiech. Nie był bynajmniej brzydki, z całą pewnością nie, ale nie było warto się zadręczać, czekając na każde jego spojrzenie. -No proszę! - zdołał tylko odpowiedzieć. Wydawał się kompletnie zbity z pantałyku bezczelnością „nowej". Za to dziewczyna siedząca z nim ławce wydawała się szczerze rozbawiona. Ograniczyła się jednak tylko do mrugnięcia okiem w stronę Winter i nic nie powiedziała. Winter odwróciła się i wbiła wzrok z powrotem w tablicę. - Tym razem ci się oberwało, Cam - zachichotała dziewczyna z tylnej ławki - zostaw w spokoju tą Carter. - Potrzebuję notatek! - To naucz się notować... *** Gdy Winter wyszła ze szkoły, musiała niechętnie przyznać, że wrześniowe powietrze w Cae Mefus było niezwykle ciepłe i przyjemne. Pachniało zupełnie inaczej niż w Londynie.
Korzystając z pięknego dnia, który mógł być ostatnim tak miłym w tym roku, Eleri i jej koleżanka Dylis Allbright zaproponowały drugie śniadanie na powietrzu. Dylis Allbright przyjaźniła się również z Garethem, co było dość rzadkim przywilejem. Było cudownie. Usiedli na trawie w pełnym słońcu. Winter odwróciła się plecami do Świętego Dawida i prawie mogła sobie wyobrazić, że jest w Hyde Parku z Madison i starymi przyjaciółmi. - Słyszałam, że poznałaś Nyksów - zagadnęła Dylis. - Lorna opowiedziała mi, jak potraktowałaś Farlanda - wtrącił się rozentuzjazmowany Trevor Biven. Trevor był niewysoki, wesoły, wzbudzał sympatię od pierwszego wejrzenia. Tego dnia nosił wściekle zieloną koszulkę z Bartem Simpsonem, której nie dało się nie zauważyć. - Świetnie mu dogadałaś! Anegdota musiała być bardziej interesująca, niż Winter sobie wyobrażała, ponieważ wszyscy odwrócili się i teraz wbijali w nią spojrzenia. - Chyba zdajecie sobie sprawę, że kompletnie nie rozumiem, czym się tak zachwycacie - wymamrotała zakłopotana. - No tak, najwyraźniej - bąknął Gareth. Do tej pory podsypiał na słońcu, ignorując wszystko i wszystkich. Teraz nagle obudził się i wydawał niezadowolony. Trevor Biven był za to zachwycony. - Szkoda, że tego nie widziałem - westchnął i po raz kolejny zacytował słowa Winter - „Ty jesteś tym, z którym Lorna nie chce rozmawiać"... Siostro, jesteś bohaterką dnia! Winter wciąż nie uzyskała odpowiedzi na swoje pytanie. - Ale kim są ci Nyksi? - zapytała, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Trevor i Dylis spojrzeli na nią jak na przybysza z innej planety. - Jak to, to ty nie wiesz? To wybrańcy, zwycięzcy, chodzące ideały. Trevor z udawanym oburzeniem zwrócił się do Eleri i Garetha.
- Chiplinowie, łajdacy, nie opowiedzieliście tej biednej dziewczynie o naszych szkolnych gwiazdach? To niewybaczalne! - Pozwól, że natychmiast to naprawię - odpowiedział Gareth bez cienia wesołości. - Wszystko, co powinnaś wiedzieć o Nyksach - to, że należy trzymać się od nich z daleka. Już trzeci raz słyszała tę samą radę. Jeśli chodziło o Camerona Farlanda, to miała zamiar wziąć ją sobie do serca, jednak nie była to z pewnością wyczerpująca odpowiedź. Winter podchwyciła spojrzenie Eleri, czekając na dalsze wyjaśnienia. - To jest klub. Rodzaj bractwa. - Taaa, a obecni tu Chiplinowie są jedynymi istotami, które nigdy nie marzyły o członkostwie - ponownie wtrącił się Trevor. Nie był jednak tak nieśmiały, jak na to wyglądał. - Klub Nyks to już instytucja w naszej szkole. Poważnie. Tylko grube ryby mogą tam należeć... - Na przykład taka Nerys Maddox ma IQ przewyższające średnią o jakieś kilkadziesiąt punktów, a Uprice'owie zaliczyli już letnie kursy na Cambridge. - Dylis Allbright nie potrafiła ukryć uwielbienia w swoim głosie. Komentarz Trevora był natychmiastowy i daleko bardziej pragmatyczny. - A ojciec Farlanda, o ile wiem, to jeden z najbogatszych ludzi w Wielkiej Brytanii. Może i niektórzy z nich są zdolni, ale większość to bogate, snobistyczne maminsynki z zadartymi nosami. Eleri potrząsnęła głową. - Nie przesadzaj, Trev! - Dlaczego? Są bogaci, piękni, inteligentni i robią, co im się podoba! Czy to nie okropne? Ostatni punkt tej wyliczanki absolutnie nie wydawał się Winter okropny.
13 Winter przetrwała pierwszy tydzień w Świętym Dawidzie. Nie było to łatwe. Niekończące się prezentacje kolejnych znajomych Eleri podczas przerw i różnice programowe, które musiała nadrabiać, sprawiały, że bez wahania mogła wciągnąć te kilka dni na listę najbardziej wyczerpujących w życiu. Cieszyła się tylko z jednej rzeczy. Była zbyt zajęta i zmęczona, żeby rozmyślać o babci. Jeszcze nie była pewna, ale chyba udało jej się znaleźć pierwszych przyjaciół. Po słynnym już epizodzie na lekcji francuskiego Lorna Carter coraz częściej siadała obok Winter. Także tego popołudnia siedziały razem w czytelni. Miały uczyć się o Fieldingu na lekcję pani Bertrand, ale od kilkunastu minut zajęte były rozmową. Lorna przypominała Madison, była wesoła i nieco ekstrawagancka, a jej pogoda ducha zaraźliwa. W jej towarzystwie nawet Winter robiło się lżej na sercu. Dopiero nadejście Annie Peny sprawiło, że uśmiechy obu dziewczyn zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Cześć dziewczyny - powitała je słodkim głosikiem. Annie ze swoją twarzyczką lalki Barbie potrafiła zmienić się w landryneczkę, jeśli tylko chciała. Niestety chciała niezbyt często. Może i nie była szczególnie złą osobą, ale dawała odczuć otoczeniu, że właśnie zeszła z planu filmu, którego była niekwestionowaną gwiazdą.
Różowiutka szesnastolatka reprezentowała typ, którego Winter całe życie starała się unikać. Dwie przyjaciółki Annie, Claire i Meg, sprawiały wrażenie jej dam dworu, zawsze dwa kroki za swoją primadonną. Winter obawiała się, że jej ocena pięknej dziewczyny mogłaby być niesprawiedliwa, w końcu nigdy nie pozwoliła sobie na choćby jedno złośliwe słowo w stosunku do młodej Starr. Pierwsze wrażenie trudno jednak wymazać. Żmija, na którą trzeba uważać. - W sobotę wieczorem moi rodzice wychodzą... - oświadczyła, oczekując wybuchu euforii. - Czyli impreza! - Będą wszyscy z naszego rocznika i kilkoro starszych uczniów dodała Meg niezdrowo podekscytowana. - Może nawet przyjdzie któryś z Nyksów... Claire zgodziła się zaprosić twojego kumpla Chiplina, chociaż mówiąc między nami... z jego twarzą mógłby przynajmniej popracować nad charakterem! Winter zmarszczyła brwi zniesmaczona. Odkryła z lekkim zdumieniem, że absolutnie nie podobało jej się, że ktoś wyraża się o Garecie w ten sposób. Lorna zastanawiała się natomiast, na jakiej podstawie te trzy ślicznotki myślą, że po całej serii stanowczych odmów, tym razem Gareth miałby przyjąć ich zaproszenie. Zgodnie z zasadami panującymi w tej szkole, zatrzymała te rozważania dla siebie, ukrywając je pod szerokim uśmiechem. - Wspaniale! - wykrzyknęła, dając Winter kuksańca pod stołem. Obie przybrały przekonujące wyrazy twarzy. Oczywiście młoda Starr nie miała najmniejszego zamiaru pojawić się na żadnej imprezie. - Nie przyjmuję odmowy! - uprzedziła Annie. Kiedy zostały już same, Lorna wróciła do tematu. - Lepiej żebyś przyszła - powiedziała. - Ona nie żartowała. Wkurzyć Annie jest raczej... niebezpieczne! To jak nadepnąć na odcisk prezydentowi Stanów Zjednoczonych.
Winter parsknęła lekceważąco. Tak bardzo tęskniła za Londynem. *** - Szkoła jeszcze się dobrze nie zaczęła, a ty już jesteś zaproszona na imprezę? - powiedziała na wpół zachwycona, na wpół zdziwiona Eleri. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będę cię widywać tylko na korytarzach Świętego Dawida! Winter zakrztusiła się wodą, którą właśnie piła. Nie umiała rozpoznać, czy nuta sarkazmu, którą usłyszała w głosie dziewczyny była wyrazem uznania czy szyderstwa. - Jak jesteś nowa, to wszędzie cię zapraszają... odpowiedziała tonem wyzutym z jakiegokolwiek entuzjazmu. - Zresztą wiesz, jaka jest Annie. - Przecież nie musisz iść, jeśli nie chcesz! Ton głosu Eleri świadczył jednak o czymś wręcz przeciwnym. Też została zaproszona i to po raz pierwszy. Już brak zainteresowania jej brata był dla niej trudny do zaakceptowania. Gdyby przyłączyła się do tego jeszcze Winter, ryzykowała, że przepełni czarę goryczy. Winter skupiła całą swoją uwagę na butelce wody, którą obracała w palcach. - Wszyscy mówią, że jeśli zostanę w domu, to będzie nic innego jak towarzyskie samobójstwo. Eleri roześmiała się. - Cóż dodać... tak się mają sprawy w naszej zabitej dechami Walii! Pójdziesz z jakimś chłopakiem? Założyłam się z Trevorem... - Przestań! - ucięła twardo Winter. - Nie ma o co się zakładać. -Ale posłuchaj... chyba, że wolisz niespodzianki... Z Eleri zazwyczaj nie było trudno się dogadać, niestety ostatnio wzięła sobie na celownik społeczne fobie Winter. Teraz leżały obie na łóżku w pokoju na poddaszu, oddając się przedwieczornym ploteczkom.
- Zresztą przecież nie mogę opowiadać ci o cudzych sekretach... prowokowała nadal Eleri. Posłała Winter słodki uśmiech, po którym ta westchnęła głęboko, czując się pokonana. -Nie będzie tak strasznie, zobaczysz! Wiesz już w co się ubierzesz? Może włożysz tą aksamitną mini? Jak nie, to chętnie ją pożyczę... Przytakując w odpowiedzi na kolejne pytania nowej przyjaciółki, Winter zastanawiała się, która z nich jest tak naprawdę starsza... Pomimo swojej anielskiej buzi, Eleri zdawała się o wiele lepiej radzić sobie w kontaktach towarzyskich. - Chyba włożę jeansy - ucięła Winter. Był już piątek, a ona wciąż starała się unikać wielkiego tematu: „co włożyć na imprezę?". - Miałam ci jeszcze powiedzieć, że nie możemy wyjść od Annie same. To oznacza, na nieszczęście dla mnie, że tata przyjedzie po mnie o wpół do dwunastej. Ty i Gareth możecie zostać godzinę dłużej... Winter poczuła dziwne rozdrażnienie. - Przecież to nie Londyn, co miałoby mi się tu stać? - zaprotestowała zirytowana. - Zgubię się w labiryncie stogów siana? - Rozkazy z góry, Win. Jak nie chcesz wracać z moim bratem, to musisz poszukać kogoś innego, kto cię odprowadzi albo zabrać się ze mną... czyli wystarczająco wcześnie, żeby zrobić świetne „złe pierwsze wrażenie"... Najwyraźniej znowu nie miała żadnego wyboru... tak dla odmiany. Trzymanie się z Garethem na imprezie nie było problemem, po prostu denerwowało ją, że według Chiplinów potrzebowała niańki.
14 W sobotni wieczór pan Chiplin siedział w salonie, paląc fajkę i zadręczając się wątpliwościami, czy puszczenie dzieci na imprezę u Annie było aby na pewno dobrym pomysłem. - Opiekuj się dziewczynami, Gary! Pamiętaj! - powtórzył kolejny raz. Gareth widział go przez błękitnawą chmurę fajkowego dymu. Przekaz był dość prosty, nawet gdyby nie zrozumiał za pierwszym razem, to za trzecim z pewnością wszystko było już jasne. - Spokojnie, tato. Idziemy tam razem i wracamy razem. Przyjąłem. Trzecia nastolatka w rodzinie ewidentnie przysparzała Chiplinom niepokoju. -1 postarajcie się wrócić na czas - wtrąciła się Morwenna. Do tej pory pani domu nie podniosła wzroku znad szachownicy, gdzie rozgrywała zacięty bój z Daiem. Gareth był pewien, że pomimo pozornego zaangażowania w grę, nie umknęło jej ani jedno słowo z wcześniejszej rozmowy. W końcu jego brat miał dziewięć lat, to nie był pojedynek z Kasparowem! - Oczywiście, mamo. Obiecuję, że zaparkuję karocę Winter na trawniku przed domem punktualnie pół godziny po północy. A przez cały czas trwania balu będę jej cieniem. O ile w końcu się nie wścieknie, że musi wszędzie chodzić z gorylem.
W tym samym momencie z miny swojej matki wywnioskował, że jego podopieczna właśnie weszła do salonu. Wystarczyło mu jedno przelotne spojrzenie. Z makijażem i w stroju innym niż szkolny mundurek Winter Starr była jeszcze ładniejsza niż zazwyczaj. Podkreśliła oczy czarną kredką, nie za bardzo, ale wystarczająco, żeby wyraźnie błyszczały swoim srebrnawym blaskiem. Była ubrana w zwykłe jeansy i czarną koszulkę ozdobioną jedną z gotyckich prac Victorii Frances. Ten prosty, lekko posępny strój dodawał jej intrygującej aury tajemniczości. Dokładnie takiej, jakiej spodziewano się po przybyszce z Londynu. Pilnowanie jej na imprezie nie będzie poświęceniem... - Idziemy? - zapytała Eleri bez zbędnego przeciągania. *** Nie wybrali asfaltowej drogi wiodącej przez centrum Cae Mefus, tylko piaszczystą dróżkę leśną, która według Eleri miała być „najkrótszym skrótem na świecie do domu Parrych". Dotarli na miejsce dwadzieścia minut później. Przestronny salon w domu Annie pękał w szwach wypełniony tłumem nieznanych Winter osób. Już od wejścia, za sprawą ogromnych głośników, uszy atakowała muzyka zdecydowanie zbyt głośna i w zdecydowanie złym guście. Powietrze było gęste od dymu. Winter poczuła przemożną chęć wykonania komendy „w tył zwrot" i powrotu biegiem do zacisza jej pokoju na poddaszu domu Chiplinów. Gdyby nie uważny nadzór Eleri, chyba naprawdę rzuciłaby się do ucieczki. Annie i Claire, ubrane w króciutkie spódniczki, na niebotycznie wysokich obcasach tańczyły otoczone przez tłumek uczniów Świętego Dawida. Kenneth, Madison i reszta paczki nie przestaliby jej obśmiewać do końca życia, gdyby zobaczyli ją w tym towarzystwie...
Winter przeszedł nieprzyjemny dreszcz, gdy poczuła na ramionach lodowate podmuchy nocnego powietrza napływające od otwartych drzwi. Zarzucając plany ucieczki, podążyła za resztą w głąb domu. *** - Cześć Chiplin - krzyknął chłopak wyglądający na przywódcę małej grupki uczniów, która się do nich zbliżyła. Pozdrowienie na pierwszy rzut oka wydawało się przyjacielskie, ale uwadze Winter nie umknął grymas na twarzy Garetha. Tych dwóch z całą pewnością za sobą nie przepadało. Pamiętała tego chłopaka ze szkoły, nazywał się Lloyd. Alfred albo Anthony, coś takiego... - Andrew Lloyd, pamiętasz mnie? No tak, Andrew. Zrozumiała, że zwraca się bezpośrednio do niej tylko dlatego, że jego pulchna dłoń mignęła jej przed oczami. Taksował ją wzrokiem od stóp do głów, uśmiechając się przy tym z obleśną aprobatą. Winter nie znosiła takich typów. - Nie mam pamięci do twarzy - odpowiedziała lodowato. Gareth przez cały czas próbował tłumić narastający chichot, gdy Sam Bell, Owen Pearson, Cynthia Earle i oczywiście Andrew Lloyd wciągnęli Winter w absurdalną konwersację o Cae Mefus i jego mieszkańcach. Dopiero po pół godzinie dwójka z nich zdecydowała się łaskawie uwolnić ją od swojego towarzystwa. Owen i Cynthia byli serdeczni i sympatyczni, natomiast Andrew Lloyd był nieznośnie irytujący. Najwyraźniej postanowił zrobić na Winter wrażenie. Eleri próbowała kilkukrotnie wyrwać ją z jego szponów, ale bezskutecznie. - Jak się można zabawić w Londynie? - zapytał tonem znawcy. Pewnie jest pełno lokali, imprez... - Pewnie tak - odpowiedziała Winter.
Jakby wszystkiego było mało, zaczynała boleć ją głowa. Skrzyżowała ręce na piersi, zastanawiając się, czy to dobry moment, żeby oddalić się pod pozorem poprawienia makijażu... - Daj spokój, Lloyd! Londyn jest jak Conwy, tylko większy -wtrąciła Cynthia. Najwyraźniej ona też miała dosyć natręta. Rzuciła Eleri porozumiewawcze spojrzenie i obie podniosły się, dając jednocześnie znaki Winter, żeby zrobiła to samo. - Idziemy na werandę zapalić - oświadczyła Eleri zdecydowana, że czas uciąć rozmowę. - Przykro przerywać tę interesującą konwersację, ale wiesz jak to jest z nami palaczami. Twoje szczęście, że taki z ciebie sportowiec, Lloyd! Winter nie paliła, ale przyjęła z wdzięcznością rzucone jej koło ratunkowe. *** Na werandzie jedynie kilku uciekinierów cierpiących katusze nudy w ciepłym wnętrzu domu nie dało się odstraszyć przez ostre powietrze walijskiej nocy. Winter ucieszyła się, że było tam tak pusto, miała dosyć kontaktów towarzyskich. - Dzięki dziewczyny, ten typ jest nieznośny! - Kto? Czyżbyś mówiła o kapitanie drużyny piłkarskiej? - Cynthia roześmiała się. - Niejedna nie wybaczyłaby ci tej uwagi, Winter. Zważywszy, że kręcisz się między nim a bratem Eleri, założę się, że wiele dziewczyn dzisiaj ci zazdrości! Usiadły na pobliskich schodkach i cieszyły się chwilą spokoju. Kiedy drzwi za ich plecami się otworzyły, dziewczyny odwróciły się perfekcyjnie zsynchronizowane. Miały nadzieję, że to Trevor albo Owen, byleby nie Lloyd. - Co za piekło - bąknął pod nosem nowo przybyły. - Możesz powiedzieć to głośno i wyraźnie, Gareth! - wykrzyknęła Eleri do brata.
Biorąc pod uwagę fatalny początek wieczoru, Winter nie zdziwiło jego nadejście. Usiadł obok i przeczesał włosy palcami. - Masz zamiar trzymać nade mną straż cały wieczór? - zapytała wyzywająco. - Chciałem się tylko upewnić, czy wszystko w porządku... odpowiedział Gareth, zbywając ją swoim charakterystycznym uśmiechem. - Wszystko cudownie - odpowiedziała pełna sarkazmu. Wymienili wymowne spojrzenia. - Nie przejmuj się, najlepsze dopiero przed nami. Ewidentnie on też miał już dosyć. Po przedstawieniu, które dała Winter w czasie rozmowy z Lloydem, Gareth nie spodziewał się już innych rozrywek tego wieczoru. - Wprost nie mogę się doczekać - odpowiedziała tym samym suchym tonem. Dziwne porozumienie, które się między nimi wytworzyło trochę ją niepokoiło. Fakt, że siedzącej obok Eleri, która bardzo starała się wyglądać na zaprzątniętą podziwianiem horyzontu, nie umykało żadne ich słowo, zdecydowanie jej nie uspokajał. Gareth wyprostował się. - W środku rozlewają kolejkę wódki - poinformował obojętnym tonem. Eleri zachichotała. - W takim razie ja i Cy idziemy. Gareth spojrzał na siostrę badawczo, po czym potrząsnął głową rozbawiony. - Uprzedź mnie, jak będzie trzeba zebrać Trevora z podłogi -odpowiedział. ** * Jakiś czas później ból głowy Winter osiągnął apogeum. Jedynie duma nie pozwalała jej się poddać. Pogrążyła się w masochistycznym oczekiwaniu na nadejście godziny policyjnej, wyznaczonej
przez Chiplinów. Fakt, że nie musiała przerywać dobrej zabawy przynajmniej pozwalał wierzyć, że wraca do domu razem z Garethem przez przypadek, a nie z powodu odgórnego nakazu. Nagle poczuła wibrację różniącą się od dotychczasowego dudnienia basów wielkich głośników w domu. Telefon. Winter wyszarpnęła komórkę z kieszeni, wiedząc od razu, kto może do niej dzwonić o tej porze. To musi być Mad! Nawet nie próbowała odebrać w ogłuszającym hurgocie, który ją otaczał. Wcześniej, rozmawiając z Lorną i Garethem, musiała krzyczeć im do ucha, pomimo że siedzieli tuż obok. Dotknęła ramienia Garetha, żeby dać mu do zrozumienia, że musi odebrać i wybiegła. - ... więc... banicja? ...opowiada... Musiała oddalić się od domu kilkadziesiąt metrów, zanim słowa Madison przestały brzmieć jak zakodowana wiadomość w obcym języku.
15 - W końcu poszłaś na imprezę? - Cóż... Jest tu całe miasteczko... Winter chodziła tam i z powrotem po asfaltowej uliczce przed domem Annie, mając nadzieję, że tam zdoła wyraźniej słyszeć głos Madison. - Cholera! Chyba świetnie się bawisz! - wykrzyknęła ironicznie Madison. Winter się roześmiała. - Powiedz lepiej, co słychać w towarzystwie... Coś nowego? Madison zamilkła na chwilę. - Właściwie to tak. Ale nie chodzi o chłopaków... - jej głos nabrał dziwnego brzmienia. Odetchnęła głęboko, jakby szukała słów. -Nie wiem, jak ci to powiedzieć... ale zadzwoniłam właśnie z tego powodu, więc... Tylko, że to było takie... nie wiem... dziwne! - Mad, teraz naprawdę mnie zmartwiłaś! Powiedz wreszcie, o co chodzi! - Przepraszam. Byłam dzisiaj w szpitalu. Chciałam odwiedzić twoją babcię, tylko że... Win... jej tam nie było. Jedyne, czego zdołałam się dowiedzieć to, że przenieśli ją na inny oddział. A nawet tego nie chcieli mi powiedzieć. -Co?
- Przysięgam, Win. Wiem tylko, że teraz leży w pojedynczej sali. -Madison westchnęła, znając ją pewnie dała wszystkim popalić, żeby czegoś się dowiedzieć. - Nie chcieli mi powiedzieć w której. Ochrona danych. Próbowałam wypytywać wszystkich, lekarzy, pielęgniarki, nawet wolontariuszy. Wszędzie to samo. Nie jestem krewną, to nie mogą udzielać mi żadnych informacji. Niewyobrażalne! Winter poczuła suchość w ustach. Babcię przeniesiono, a nikomu nie przyszło do głowy jej o tym uprzedzić. - Może przenieśli ją dopiero dzisiaj... Przecież Susan by mi powiedziała. Madison nie odpowiedziała. Było jasne, że ostatnio nie pałała zbytnią sympatią do pani adwokat Bray. - Jutro znowu spróbuję się czegoś dowiedzieć - oświadczyła wojowniczym tonem - twoja babcia ma prawo do odwiedzin! Przez moment Winter walczyła z pokusą, żeby wsiąść do pierwszego pociągu do Londynu. Przecież chodziło ojej babcię, jedyną rodzinę, jaką kiedykolwiek miała. - Dzięki Mad - wyszeptała głosem, który jeszcze nigdy nie był tak smutny. - Dzwoń, jak tylko czegoś się dowiesz. - Masz to jak w banku! Choćbym miała przesłuchać cały personel szpitalny. Winter włożyła komórkę do kieszeni i spuściła głowę. Nie mając najmniejszej ochoty na powrót w rój gości panienki Parry, oparła się o pobliski pień drzewa i zapatrzyła w księżyc. Nieświadomie znowu zaczęła obracać w palcach swój kryształowy amulet. Muzyka docierała do niej z daleka, za plecami miała tylko odgłosy lasu. Zapragnęła wtopić się w noc, pobyć w ciszy i samotności. Głos Andrew Lloyda momentalnie zrujnował te plany. Rozmawiał z kimś i zdawał się zbliżać w jej stronę. Winter, nie zastanawiając się ani chwili, prześlizgnęła się na drugą stronę drzewa i ukryła wśród listowia. Wynurzyła się ze swojej kryjówki kilka minut później, z niemiłym uczuciem, że nie jest sama. Czyjaś sylwetka majaczyła niedaleko.
Młody mężczyzna. Młody, ale nie aż tak, żeby mógł być uczniem Świętego Dawida. Winter przyjrzała się lepiej. Nigdy wcześniej go nie widziała. Miał długie włosy, spięte w potargany koński ogon. W ustach trzymał niezapalonego papierosa. Wcześniej nie słyszała żadnych kroków, więc jego niespodziewane pojawienie się wprawiło ją w zakłopotanie. Jego obecność napawała dziwnym niepokojem. - Przepraszam - zagadnął uprzejmym tonem - masz może zapalniczkę? Dobra, nie było się czym przejmować, jest nieszkodliwy. - Przykro mi, nie palę. - Ach - wyglądał na rozczarowanego - wydawało mi się, że widziałem cię wcześniej na werandzie, dlatego myślałem... Dziwne, nie pamiętała go z imprezy. Kogoś takiego jak on zauważyłaby na pewno. Miał w sobie coś intrygującego, przyciągał uwagę. Nagle przypomniała sobie, że wcześniej podniosła zapalniczkę, którą Cynthia Earle zostawiła na schodkach werandy. -Poczekaj... sprawdzę. W końcu uprzejmość nic jej nie kosztowała. Pomacała kieszenie i wyczuła kanciasty kształt. - Diolchl - podziękował mężczyzna po walijsku - Bardzo dziękuję, jesteś niezwykle uprzejma. Poczekał, aż dziewczyna stanęła naprzeciwko niego, ale nawet wtedy nie wyciągnął ręki po zapalniczkę. Wbił w nią lekko niepokojące spojrzenie. Winter zmarszczyła brwi podejrzewając, że ma do czynienia z ofiarą słynnych kolejek wódki. Nacisnęła mechanizm zapalniczki i twarze dwojga nieznajomych oświetlił niebieskawy płomyczek. Mężczyzna osłonił ogień dłońmi, zaciągnął się głęboko i podniósł wzrok na młodą Starr. W momencie, gdy ich oczy się spotkały, dziewczyną wstrząsnął dreszcz. To był instynkt, odskoczyła natychmiast. Rzuciła się do ucieczki. Nieznajomy pognał za nią.
16 Biegła w złą stronę. Uciekając jak szalona, Winter skupiła się na przeskakiwaniu zwalonych pni i unikaniu rozpadlin. Jedna myśl dudniła jej w głowie: coraz bardziej oddalała się od domu, a tym samym od jakiejkolwiek możliwości uzyskania pomocy. Napastnik był tuż za nią i pomimo że biegła najszybciej jak mogła, coraz bardziej się zbliżał. Traciła oddech. Spróbowała spojrzeć za siebie bez zwalniania tempa ucieczki. Miała nikłą nadzieję, że jej prześladowca zrezygnował z pościgu. - Nie możesz biec w nieskończoność, cariad- krzyknął do niej. To była prawda, ale podejrzewała, że i on niedługo będzie musiał się zatrzymać. Ignorując błagalny świst swoich płuc, Winter przyspieszyła w ostatnim odruchu desperackiej próby wyrwania się z pułapki. ** * Po kilku kolejkach wódki Trevor nie był w stanie prowadzić sensownej rozmowy. Zresztą zważywszy, że tworzyli z Dylis Allbright parę, Gareth czuł się w ich towarzystwie piątym kołem u wozu, nawet na trzeźwo.
Westchnął i rozprostował nogi. Przynajmniej udało mu się zdobyć paczkę chipsów. Świadomy faktu, że na parkiecie Claire Mason ze wszystkich sił próbowała przyciągnąć jego uwagę, uważnie oglądał każdy ziemniaczany płatek przed włożeniem go do ust. Winter jeszcze nie wróciła, ale będąc bratem swojej siostry wiedział z doświadczenia, że dziewczyny potrafią przyciskać telefon do ucha przez długie godziny. A Winter nie widziała się ze swoją przyjaciółką od kilku tygodni, na pewno mają sobie dużo do opowiedzenia. Usiadł wygodniej. Zanosiło się na długie oczekiwanie. *** Zgubiłam go. Winter nie mogła w to uwierzyć. Wyczerpanie i ulga wyrwały z jej gardła nerwowy śmiech. Poczuła ostry, kłujący ból w prawym boku. Udało się! Próbowała złapać oddech, jej mięśnie drżały z wysiłku, nogi miała jak z waty, bolało ją całe ciało. Wyjęła telefon. Musiała zadzwonić do Garetha. - Odbierz, proszę, odbierz... - zaklinała, wsłuchując się w sygnał nawiązywania połączenia. - Tu numer... po usłyszeniu sygnału... Cholera! Wokół niej były tylko drzewa, a właściwie ich niewyraźne kontury rozmyte w podnoszącej się mgle. Nie była w stanie stwierdzić, jak daleko od domu Annie odbiegła, ani w którym kierunku. Rozejrzała się czując narastającą panikę. Musiała się ukryć, zanim odnajdzie ją długowłosy mężczyzna. Gdyby tylko Gareth odebrał komórkę... Po kolejnej nieudanej próbie, telefon wyślizgnął się jej z rąk i zaczął sunąć po pochyłym podłożu. Winter padła za nim na ziemię, starając się nie stracić z oczu nikłego światełka rzucanego przez ekran aparatu. Po chwili wyświetlacz zgasł. Strach zalał ją lodowatą falą.
Wpełzł w nią ściskając gardło. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się bała. Przeszukiwała po omacku ściółkę pod palcami. Ręce jej drżały. Nagle usłyszała śmiech, który wydarł krzyk przerażenia z jej piersi. - Tego szukałaś, kochanie? Kilka kroków dalej stał mężczyzna z pełnym satysfakcji uśmiechem na twarzy, trzymając w ręku jej telefon. Wiatr rozwiał na chwilę mgłę i teraz mogła wyraźnie widzieć jego twarz w świetle księżyca. Już nie wyglądał na szalonego lub pijanego. Pod maską rozbawienia ukrywała się, niezrozumiała dla Winter, paląca koncentracja. - Taka ładna dziewczynka nie powinna spacerować nocą po lesie -powiedział pieszczotliwie - zwłaszcza sama. Nikt ci nie powiedział, że to niebezpieczne? Winter podniosła się powoli z kolan, próbując wyczuć, czy wróciła jej już pełna władza w nogach. - Czego chcesz ode mnie? - wymamrotała, grając na zwłokę pomimo paraliżującego ją strachu. Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi. Prześladowca wpatrywał się w nią ze spokojem, jakby miał do swojej dyspozycji całą noc. - Ostrzegam, że zadzwoniłam po policję! Zaczął się do niej zbliżać płynnymi ruchami. - Niezła próba, ale mam świetny słuch - odparował. To była jej ostatnia szansa. Ponownie zerwała się do biegu. Świat wokół niej zmienił się w zielone smugi rozmazanych krzaków, liści i pni. To był najbardziej obłąkańczy bieg jej życia. Nagle straciła grunt pod nogami. Młóciła stopami powietrze lecąc w kierunku ziemi. - Mam cię! - krzyknął mężczyzna, uśmiechając się do niej przebiegle. Podniósł ją z ziemi i unieruchomił. Winter kopała i gryzła, próbując oswobodzić się z jego uścisku. Poczuła pod palcami kamień, nie zastanawiając się chwyciła go i uderzyła napastnika. Tylko go drasnęła, gdyż zdążył się uchylić, pozwalając jej wpaść na drzewo.
- Da yawn, cariad - roześmiał się, widząc ją rozciągniętą na ziemi - da yawn. - Czego chcesz? - powtórzyła podnosząc się. Zachwiała się i prawie upadła. Kręciło jej się w głowie. Podniosłą rękę do skroni i wyczuła pod palcami coś ciepłego i lepkiego. Krew, zrozumiała. Mężczyzna chwycił ją znowu i zamknął w żelaznym uścisku. Resztką sił szarpnęła się po raz ostatni, po czym znieruchomiała w ramionach swego prawdopodobnego zabójcy. Zdołała jeszcze gorzko się uśmiechnąć. Czas się zatrzymał. Winter poczuła jego twarz przy swoim policzku. Wdychał jej zapach. Jego palce przebiegły delikatnie jej szyję w powolnej pieszczocie. *** Tancerze nie schodzili z parkietu ani na chwilę i nawet Annie Parry zaczynała wyglądać na zmęczoną. Gareth uśmiechnął się do siebie na myśl o sytuacji, w której się znalazł. Nie znosił takich imprez. Przyszedł tu tylko dlatego, że poprosili o to rodzice. Choć pewnie przyszedłby również, gdyby poprosiła o to Winter Starr, dziewczyna o srebrnych oczach. Niedługo mieli wracać do domu. Postanowił jej poszukać. Wstał i skierował się do wyjścia, wymijając po drodze tańczący tłum. Niespodziewanie poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw. - Już idziesz? - zapytała Claire Mason, obdarzając go jednym ze swoich najbardziej prowokujących uśmieszków. - Raczej tak. Dziewczyna okrążyła go, wykonując niby-piruet, i zatrzymała się przed nim, zagradzając drogę. - Cieszę się, że przyszedłeś. Nieczęsto widuje się ciebie na imprezach... Gareth przytaknął, ale jego wzrok wciąż błądził po sali w poszukiwaniu znajomej sylwetki. Winter wciąż nie wracała...
- To teraz będziesz już częściej przychodził? Annie wciąż coś organizuje... Szkoda, że nie było cię na balu sylwestrowym! *** Czas mijał, ale mężczyzna przyglądał się jej bez pośpiechu. Wydawał się jednocześnie skupiony na każdym detalu, który dostrzegał, i uduchowiony, jakby przeżywał ten moment w jakimś innym wymiarze. Uśmiechał się z satysfakcją: drapieżnik trzymający swoją ofiarę w garści. Winter oddychała szybko i płytko. Obraz przed jej oczami rozmywał się, kiedy próbowała wytężyć wzrok, jak w najgorszych koszmarach. - Co ty wyprawiasz? - wrzasnął ktoś nagle. Jakieś silne ramię zacisnęło się na szyi agresora i odciągnęło go od Winter. Mężczyzna upadł ciężko na ziemię i jęknął z bólu. Spojrzał wściekle na nieoczekiwanego przybysza. Oczy dziewczyny zamykały się z wyczerpania. Nie była w stanie rozpoznać twarzy. Widziała dwa ciała kotłujące się w dzikiej walce. Jej prześladowca był silny i ciężki, drugi przewyższał go szybkością i zwinnością. Jeden z nich z wrzaskiem ruszył do ataku. Winter obserwowała te sceny z zapartym tchem. Ktoś przybył jej na pomoc. Ktoś, kogo w tym stanie nie mogła rozpoznać. Jego ruchy, jego głos, były jej znane... Walczący mężczyźni na chwilę się rozdzielili. Rzucili sobie kilka wściekłych zdań po walijsku. Winter niczego nie zrozumiała. Była zbyt słaba, już nawet nie martwiła się o własne życie. Dryfowała między snem a jawą, zaciskając mocno pięści, jakby w ten sposób mogła utrzymać się świadomości. Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim poczuła czyjś delikatny dotyk na twarzy a dźwięki otoczenia znowu zaczęły do niej docierać.
17 - Winter? Winter! Winter, słyszysz mnie? Gareth klęczał przy dziewczynie i delikatnie nią potrząsał. Nasłuchiwał jej oddechu. Nie przestawał nawoływać, szukając jednocześnie oznak powracającej przytomności na jej twarzy. - Rech! - zaklął po walijsku. Delikatnie odwrócił jej głowę, zauważając krew na policzku. Jego oczom ukazało się paskudne rozcięcie na skroni. - Rech! - powtórzył z jeszcze większą złością. Twarz Garetha poszarzała na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby przybył kilka minut później. To była jego wina. Nic by się nie stało, gdyby właściwie wypełniał swój obowiązek i nie spuszczał Winter z oka ani na chwilę. Teraz musiał działać szybko. Musiał ją ratować. Minęło kilka minut, które wydawały się wiecznością. Stan dziewczyny chyba nieznacznie się poprawił. Wyglądała jakby spała. Jej oddech stał się regularny, z ust unosiły się obłoczki białej pary, które ulatywały w równych odstępach w zimną noc. - Winter... - wyszeptał znowu. Srebrne oczy otworzyły się powoli. - Gareth - rozpoznała go. Nagle zesztywniała, gdy powróciły do niej obrazy niedawnych przeżyć. - Ten mężczyzna... gdzie on jest?
- Już go nie ma. Spokojnie. Jesteś bezpieczna. Uśmiechał się do niej uspokajająco. - To było takie dziwne... ja go zupełnie nie słyszałam... Kiedy się zbliżał, jakoś wiedziałam, że coś jest z nim nie do końca tak, że jest niebezpieczny... był niesłyszalny i taki szybki... Gareth, jak to możliwe? Gareth przez moment przyglądał jej się badawczo, potem przytaknął ze zrozumieniem. - Jak się czujesz? - zapytał, starając się zatamować chusteczką krwawienie na jej skroni. Biała bawełna momentalnie zabarwiła się na czerwono. - Boli - przyznała Winter - ale pewnie byłoby ze mną dużo gorzej, gdyby nie ty... Pierwsza łza tej nocy spadła z jej rzęsy i popłynęła piekąca po podrapanym policzku. Spojrzała na chłopaka i odkryła lekko zdziwiona, że uśmiecha się do niej czule. - Już wszystko dobrze, Win. Mieliśmy szczęście. Dotarcie do domu było najtrudniejsze. Kiedy znaleźli się już w pokoju na poddaszu, Gareth przyniósł waciki i środek dezynfekujący. Dopiero wtedy poczuł, jak bardzo jest wyczerpany. Usiadł w nogach jej łóżka, czekając aż skończy przemywać ranę. Na szczęście już nie krwawiła. Chyba najbardziej ucierpiała jej kurtka. - Dziękuję - wyszeptała w końcu dziewczyna, przerywając milczenie. Gareth nagle poczuł się zakłopotany. Nie miał ochoty ani siły na rozmowy. Kiwnął tylko głową. Winter odwróciła się i spojrzała mu w oczy. - To nie była twoja wina - powiedziała, wprawiając go w zaskoczenie.
Gareth nie odpowiedział. Musiał przerwać tę rozmowę. Wstał z wysiłkiem, w jego oczach tliło się wciąż zdenerwowanie. Tego wieczoru nic nie poszło tak, jak powinno. Dziewczyna zatrzymała go, dotykając jego dłoni. - Co teraz zrobimy? Dziwne, ale nagle zrozumiał, że wszystko, co o niej myślał lub wydawało mu się, że wiedział, nie było prawdą. Nie potrafił odczytać wymowy jej intensywnego spojrzenia, które właśnie go przeszywało. Nie rozumiał też, dlaczego miało na niego tak silny wpływ. Miał zamęt w głowie. - Mam na myśli to, co się dzisiaj stało... - Chyba będzie lepiej, jeśli wrócimy do tego jutro rano - odpowiedział ziewając - i opowiemy wszystko rodzicom. Winter energicznie pokręciła głową. Najwyraźniej już zdecydowała, co robić. - Mógłbyś zatrzymać to dla siebie? - poprosiła z naciskiem. Tego się nie spodziewał. - Nie rozumiem - przyznał zdumiony. Winter odpowiedziała smutnym uśmiechem. - Twoi rodzice musieliby zgłosić to Family Division - wyjaśniła. Susan Bray pewnie by zwariowała, gdyby się dowiedziała. To była prawda. Gareth był wciąż zbyt oszołomiony, żeby o tym myśleć. To mogłoby zdecydowanie skomplikować sprawy. - Mogliby mnie znowu przenieść, a ja, szczerze mówiąc, mam serdecznie dość bycia przerzucaną z jednego miejsca w drugie! Nikt mnie nie zapytał, czy chcę tu przyjechać, zostawiając dom i wszystko. Teraz to nieważne, już tu jestem, zaczęłam szkołę, może nawet uda mi się z kimś zaprzyjaźnić... Nie chcę zaczynać wszystkiego od początku! Nie mam już na to sił... Ufała mu, widział to w jej twarzy, w oczach błyszczących od powstrzymywanych łez. Usiadł obok niej na łóżku. Milczenie przestało ciążyć. -Nie boisz się zostać w Cae Mefus po dzisiejszych wydarzeniach?
- Boję się. Jak cholera... Nie kłamała ani nie przesadzała. Starała się nie poruszać, inaczej mogłaby stracić kontrolę nad drżeniem swojego ciała. Jednak przede wszystkim była zmęczona. Zmęczona wszystkimi zmianami. Nie zniosłaby więcej. Dlatego nie mogła pozwolić Garethowi mówić, nawet gdyby miał uznać ją za wariatkę. - To mogło się zdarzyć gdziekolwiek. A ja chcę odzyskać kontrolę nad moim życiem. Możesz to zrozumieć? Tak, jasne! Przed oczami chłopaka zaczęły przesuwać się obrazy wszystkich możliwych konsekwencji tego, o co go prosiła. W niektórych przypadkach nie było wyboru, jednak... Przeciągające się milczenie denerwowało Winter. - Proszę cię, Gareth! - wykrzyknęła błagalnym głosem. - Dobrze, Win. Powiedział to. Podjął najlepszą decyzję lub może jedyną możliwą. Nie mógł wytrzymać spojrzenia błyszczących, srebrnych oczu. Musiał spuścić wzrok. Wyszedł, dopiero gdy zasnęła. Zszedł ze schodów i przemierzył długi korytarz. Miał nadzieję jak najszybciej znaleźć się w swoim łóżku. Miał jeszcze tylko jedną rzecz do załatwienia. - Wybacz mi, Win - wyszeptał, pukając do drzwi sypialni swoich rodziców.
18 Winter stała sparaliżowana strachem. Nie mogła się ruszyć, była jak skamieniała. Serce ogłuszająco łomotało jej w piersi. Bezradnie przyglądała się swojemu napastnikowi, który zbliżał się nerwowymi ruchami. „ Tylko nie to!" szepnęła błagalnie. To nie było możliwe, a jednak działo się znowu. Leśna polanka, oczy Winter rozszerzone paniką, odgłos zbliżających się kroków, zapach nocnego powietrza, które po raz pierwszy w życiu napawało ją strachem. Nie słyszała jak nadchodził. Udało jej się zmusić swoje ciało do ruchu, wyrwać je ze stuporu. Zerwała się do biegu. Niestety natychmiast poczuła jakby znalazła się pod wodą, coś ograniczało jej ruchy, spowalniało ją. Jakaś ciepła i lepka substancja owinęła ją ciężkim kokonem uniemożliwiającym bieg. Coraz ciężej było jej unosić nogi, aby postawić kolejny krok. Ogarnęło ją dławiące przerażenie. Musiała się zatrzymać. Dotknęła rękami koszulki i poczuła wilgoć. Instynkt od dawna podpowiadał jej, czym była oblepiająca ją ciecz. Ten zapach... słodko-metaliczny. Podniosła ręce do twarzy i wrzasnęła widząc na nich krew. Była wszędzie. Pokrywała ziemię sprawiając, że stopy Winter ślizgały się po podłożu. Jej ciało spływało czerwienią.
Dopiero chwilę później zorientowała się, że to była jej krew. Tryskała z poszarpanych nadgarstków i rozciętej skroni. Spływała po twarzy i szyi. Dziewczyna nie czuła jednak bólu. Myślała tylko o tym, że rubinowa posoka była gorąca i wraz z jej utratą czuła coraz większe zimno. Znowu spróbowała biec walcząc z ciężkim i lepkim ubraniem, które próbowało ją powstrzymać. Musiała uciekać. Zachwiała się i upadła. Mężczyzna skoczył na nią kocim ruchem. Poczuła ból w plecach, przygniótł ją swoim ciężarem. „Zostaną mi siniaki" pomyślała na granicy świadomości. Oczy dzikiej bestii, nieludzkie, wpatrywały się w nią. Napastnik ścisnął ją jeszcze mocniej, jakby chciał wchłonąć ją przez skórę. Zakręciło jej się w głowie, wzrok się zamglił, strach zniknął. Mdłała. Zaczęła spadać w otchłań. W ostatnim przebłysku świadomości poszukała dłonią swojego medalionu, który powinien wisieć na jej szyi. Wiedziała, że to było ważne, desperacko chciała poczuć go w palcach. Otaczało ją przerażenie i niemoc. Mężczyzna o zwierzęcych oczach roześmiał się szaleńczo. Winter nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Obudziła się, pochlipując, zlana zimnym potem. Obraz jej prześladowcy pozostał głęboko wryty w jej pamięć. Wciąż przestraszona, nabrała kilka głębokich haustów powietrza, próbując uspokoić łopoczące się w niej serce. Wszystko było tak zagmatwane... Chyba powinna zadzwonić do doktor Norton, jeszcze nigdy nie śniła aż tylu koszmarów w tak krótkim czasie. Chociaż chyba i bez wizyty u psychoterapeuty mogła się domyślić, że sny były efektem stresu, który ostatnio w sobie gromadziła. Zły sen, nic innego jak tylko zły sen. Powtarzała sobie to zdanie jak mantrę, aż wreszcie zdołała się uspokoić. Wpatrywała się w swoje dłonie. Były białe. Ani śladu krwi.
Natomiast rozcięcie na głowie wciąż piekło. Bolały ją też wszystkie mięśnie. Pomimo że bardzo by sobie tego życzyła, atak nie był tylko wytworem jej uśpionego umysłu. To stało się naprawdę. Napadnięto na nią, a Gareth ją uratował. I obiecał, że nikomu o tym nie powie. Dzięki tej myśli poczuła lekkość w sercu. Już dawno tak się nie czuła. Obiecał... - powtórzyła sobie w myślach, przeciągając się w pościeli. Wtedy niespodziewanie, w porannym półmroku swego pokoju na poddaszu, Winter poczuła się mniej samotna.
19 - Dzisiaj na tym zakończymy lekcję, moi drodzy - ogłosił pan Harris swoim jak zwykle uroczystym tonem. - Chciałbym ustąpić miejsca mojemu koledze, który przedstawi się i krótko opowie o materii zajęć, które z wami poprowadzi. W zatłoczonej sali na pierwszym piętrze Świętego Dawida niejednemu uczniowi nie umknęła nuta niezadowolenia pobrzmiewająca w głosie nauczyciela. Harris był bardzo metodycznym człowiekiem i szczególnie nie lubił, gdy ktoś lub coś zaburzało jego codzienną rutynę, na przykład pojawienie się nowego profesora w szkole. Winter poczuła odrobinę zrozumienia dla starego nauczyciela, ona też ostatnio nie przepadała za zmianami. W geście solidarności przestała nawet na chwilę gryzmolić w zeszycie. Lorna wyraźnie nie miała zamiaru stracić najmniejszego szczegółu z wielkiego wejścia nowego nauczyciela. - O Boże, widziałaś? Widziałaś? - pytała, poszturchując ją w podnieceniu. Już od poprzedniego dnia, kiedy to Cynthia Earle i kilkoro innych uczniów dostąpiło zaszczytu spotkania świeżo przybyłej osobistości, szkoła huczała od plotek. Dziewczyny utrzymywały, że przyszły pedagog jest „fascynujący" a chłopcy, że „nietuzinkowy".
Winter zdecydowała wreszcie podnieść wzrok. Była zbyt zdumiona tym, co ujrzała, żeby rozstrzygnąć, która ocena bliższa była prawdy. - Witam wszystkich - odezwał się mężczyzna. - Jak już zapewne wiecie, nazywam się Darran Vaughan. Miał ostre rysy przywodzące na myśl twarze przedstawiane na średniowiecznych płaskorzeźbach. Jego oczy o bladobłękitnej barwie lodu i równie mroźnym wejrzeniu, świdrowały wszystkich zebranych w sali. Miał nieodgadnioną minę, pozbawioną emocji, lecz wydawało się, że wystarczy mu jedno spojrzenie, żeby odczytać najskrytsze myśli swoich uczniów. Spojrzenie, które stanowczo wprawiało w zakłopotanie. - Dodanie moich zajęć do programu nie zwiększy liczby godzin lekcyjnych. Właśnie opracowujemy z profesorem Harrisem plan redystrybucji czasu na naszych wykładach. Jego głos stał się milszy, mniej zimny, a rysy zmiękczyły się. Nie wydawał się już Winter taki twardy, jak na początku. Jego włosy, które zdawały się prawie białe, teraz lśniły odcieniami pszenicy. - Niektóre spotkania będą miały natomiast charakter fakultatywny i, co za tym idzie, zaoferują dodatkowe formy uznania dla waszych osiągnięć naukowych. Liczba uczestników będzie limitowana, a uprzedzam, nie będą zarezerwowane tylko dla waszego rocznika. Między ławkami zaczęły krążyć kserówki programu nowych zajęć. - Formularze zapisów możecie pobrać bezpośrednio w moim biurze kontynuował Vaughan. Wciąż taksował wzrokiem całą salę w sposób, który uniemożliwiał oderwanie od niego uwagi. - Przepraszam, profesorze... Głos Camerona Farlanda zawisł w ciszy zalegającej aulę. Lorna Carter, jak zwykle, zesztywniała. Winter odniosła wrażenie, że nie umknęło to nowemu nauczycielowi. Mężczyzna odwrócił się w stronę Farlanda z iskierką ciekawości w oczach. -Tak?
- Chciałem zapytać, kiedy zaczną się zajęcia... - Mniej więcej za dziesięć dni. Dokładne daty zostaną wywieszone w gablocie informacyjnej. Czy ktoś jeszcze ma pytania? Nikt nie podniósł ręki. ** * Poranek minął leniwie w pokrzepiającym spokoju szkolnej monotonii. Na popołudniowej przerwie Winter, Eleri, Gareth i Dylis Allbright poszli na boisko, żeby obejrzeć coroczną ceremonię wyboru nowych członków drużyny. Pochmurna pogoda odstraszyła większość uczniów i trybuny były prawie puste. Trevor Biven nie miał zbyt dużych szans. Przede wszystkim dlatego, że obecny kapitan drużyny niezbyt za nim przepadał i wziął sobie za punkt honoru rzucać mu kłody pod nogi. - Lloyd jest kretynem! - oświadczyła Dylis wojowniczo, mierząc wzrokiem jego plecy. W prostokątnych okularkach na nosie Dylis nie wyglądała na fankę sportu, a jednak od kiedy usiedli na trybunach uważnie śledziła rozwój wydarzeń na boisku, a przynajmniej na pewno poczynania Trevora. Eleri rozglądała się lekko znudzona. - Przecież było wiadomo, że tak będzie - odpowiedziała, podpierając brodę pięściami. Zaczynało padać. Małe, czyste krople rozbijały się na dłoniach Eleri, która przez chwilę wyglądała jak zahipnotyzowana tym widokiem. -Niesprzyjające warunki atmosferyczne... - zażartowała, odwracając się do brata, który jednak nie zareagował. Gareth trzymał się na uboczu ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Winter nie miała pojęcia, co mu może chodzić po głowie i podejrzewała, że nikt tego nie wie. Jeszcze nigdy nie widziała go tak przybitego, ale postanowiła to przemilczeć. Ona też nie była ostatnio w szampańskim nastroju.
- Czemu ty się nie zgłosiłeś do drużyny? - podjęła ostatnią próbę Eleri. W przeciwieństwie do Winter, niezbyt dobrze znosiła dąsy swojego brata. A może po prostu się nudziła. Z Dylis też nie dało się pogadać, przez cały czas nie odrywała oczu od swojego chłopaka. Gareth spojrzał na siostrę. - Dziewczyny szaleją za gruboskórnymi sportowcami prawie jak za Nyksami, wiedziałeś? - dodała sarkastycznie Eleri. - Poza tym, gdybyś się dostał do drużyny, mógłbyś mnie poznać z kolegami! Gareth uniósł brwi w wyrazie lekceważenia. - Ja nie biegam za piłkami. To dla idiotów - odpowiedział. Jego siostra nie wytrzymała. Dopadła go jednym susem i wymierzyła solidnego kuksańca w ramię. - Można wiedzieć, co ci jest? - zapytała. - Już od obiadu nie da się z tobą gadać! - Zostaw mnie, El... Muszę sobie coś przemyśleć. Przez chwilę Eleri sądziła, że to żarty. Potem coś ją zaniepokoiło w jego minie. - Gary... to, co się stało, to nie twoja wina - szepnęła, próbując go pocieszyć. Gareth spojrzał na nią wściekły. - Świetnie, więc ty też wiesz - syknął. - Winter prosiła mnie o zachowanie sekretu. Będzie przeszczęśliwa jak się dowie. Eleri pokręciła stanowczo głową. - Ja na pewno jej nie powiem. I dobrze o tym wiesz. Więc uspokój się. Patrzyli sobie poważnie w oczy jeszcze przez kilka chwil, po czym Gareth przywołał na twarz swój chytry uśmieszek. - Dobra. A przy okazji, miałaś już przyjemność poznać nowego profesora?
20 Susan Bray zajrzała przez uchylone drzwi do jednej z sal oddziału opieki długoterminowej Szpitala Świętego Karola. Marion Starr wciąż była nieprzytomna. Susan poczuła ulgę podszytą wyrzutami sumienia, ale nie miała ochoty patrzeć w jej zielone oczy, zamglone od leków i gorączki. Mogła zadowolić się raportem któregoś z asystentów lub po prostu zadzwonić, jednak przyjaźń łącząca kobiety przed wypadkiem, co jakiś czas nostalgicznie przyzywała ją do tego sterylnego pokoiku. Zmusiła się do wypowiedzenia na głos słów powitania i poczuła ukłucie winy, kiedy odpowiedziała jej tylko cisza. Usiadła na krześle obok łóżka i włożyła okulary na chudy nos. Zaczęła kartkować dokumenty, których nie mała czasu przeczytać w biurze. Ostatnio większość jej wizyt u Marion było jedynie okazją do nadrobienia zaległości w pracy. - Jak się dzisiaj czujemy, pani Starr? - zapytała młoda pielęgniarka hinduskiego pochodzenia, wsuwając głowę do pomieszczenia. To było rutynowe pytanie. Uprzejme, ale bez nadziei na uzyskanie odpowiedzi. Chwilę później dziewczyna w białym kitlu zauważyła Susan i uśmiechnęła się lekko zakłopotana. - Dzień dobry, pani adwokat - przywitała się z lekko egzotycznym akcentem. - Przepraszam, nie zauważyłam pani...
- Dzień dobry - odpowiedziała Bray, przerywając lekturę dokumentów. - Jakieś wieści? -Nie, proszę pani. Co jakiś czas otwiera oczy albo wykonuje jakiś ruch, ma też coraz lepsze wyniki, ale to żaden przełom. Lekarze uważają, że to już nie jest śpiączka, co nie znaczy, że jest przytomna. Susan przytaknęła, niepewna jak powinna zareagować. - Dalej nie wiedzą, jaka jest tego przyczyna? Pielęgniarka pokręciła smutno głową. - Nie ma pewności, pani adwokat... Najważniejsze, że wraca do zdrowia. To był jakiś rodzaj zatrucia, nietolerancji, może reakcji alergicznej na substancję pozostającą w powszechnym użyciu. Może na jakiś lek. To się zdarza częściej, niż się wydaje. Susan zamyśliła się, masując skronie palcami. - Zatrucie, tak... - powtórzyła płaskim głosem. Widok Marion w szpitalnym łóżku był przykry dla każdego, kto znał ją przed chorobą. Zawsze silna i tryskająca energią wyglądała teraz na kruchą i bezbronną. Susan nie mogła potępić decyzji Richarda i doktor Norton. Oglądanie babci w tym stanie byłoby strasznym ciosem dla Winter. Niestety wszystko wskazywało na to, że nie można dłużej odwlekać tego momentu. - Nie pyta o swoją wnuczkę? - zaniepokoiła się. Pielęgniarka uśmiechnęła się ciepło. - Jej imię to jedyna rzecz, którą powtarza. Kiedy ją tu przenieśli, przyniosłam też te kwiaty. Pomyślałam, że poczuje bliskość wnuczki... Obie kobiety zamilkły na moment, wpatrując się w bukiet sztucznych kwiatów stojący na szafce nocnej obok łóżka Marion Starr. Susan znała ten widok już niemalże na pamięć. Marion nie przepadała za ciętymi kwiatami, uważała, że są jedynie pięknym obliczem śmierci. Uwielbiała otaczać się życiem, światłem i energią. Niestety personel szpitalny zdecydowanie zaprotestował, kiedy wnuczka próbowała wnieść do pokoju babci, w pierwszych dniach jej choroby, pachnącą roślinkę doniczkową.
Dziewczyna nie umiała wymyślić nic lepszego do rozweselenia tego ponurego pomieszczenia, więc kupiła plastikowy bukiet. Przeniesienie kwiatów razem z pacjentką było miłym gestem. Susan podziękowała pielęgniarce. Hinduska w milczeniu zmieniła chorej kroplówkę i wyszła. Kiedy pielęgniarka zniknęła za drzwiami, Susan opuściła wzrok z powrotem na dokumenty, które trzymała na kolanach i pogrążyła się w lekturze, prawie zapominając gdzie się znajduje. Kiedy w zalegającej wokół ciszy rozległ się niespodziewany głos, podskoczyła ze strachu na twardym, szpitalnym krześle. - Susan - zawołała Marion Starr, kierując na nią spojrzenie, które po raz pierwszy od tygodni było przejrzyste jak kryształ. Pani adwokat nie była przyzwyczajona do sytuacji, w których brakowało jej słów. Zerwała się na nogi. - Poznajesz mnie? - Gdzie moja wnuczka? Gdzie ją wywieźliście, ty i reszta? Kilkadziesiąt sekund później wokół łóżka Marion kłębił się już tłum lekarzy i pielęgniarek. *** Winter, siedząca w samochodzie Susan, od godziny na przemian obgryzała paznokcie lub bębniła palcami o szybę. Kiedy w końcu wjechały na przedmieścia Londynu, prawniczka nie wytrzymała. - Mogłabyś przestać...? Wyrwana nagle z zamyślenia Winter zamrugała zaskoczona. - Przepraszam - wymamrotała, rozprostowując plecy. Pozwolenie na odwiedziny u babci tylko trochę przyćmiło złość, którą wciąż odczuwała do Susan. Podróż do Londynu przebiegała w jeszcze bardziej napiętej atmosferze niż poprzednia, do Walii. - Czemu nie pozwoliłaś mi przyjechać wcześniej? Czekałam ponad miesiąc! - wybuchła w końcu, gdy wjechały na parking przy Szpitalu Świętego Karola.
Susan zgasiła silnik i wyjęła kluczyki ze stacyjki, rzucając jej szybkie spojrzenie. - Winnie, nie wiesz, ile musiałam się nagimnastykować, żeby cię tu dzisiaj przywieźć. Winter nie znalazła na to gotowej odpowiedzi. Ostrzegali ją, że babcia nie zawsze jest sobą, że jeszcze nie czuje się zupełnie dobrze. Winter musiała się z nią zobaczyć bez względu na wszystko. Teraz ten moment się zbliżał i czuła, jak strach skręca jej wnętrzności. Wysiadła z samochodu, ściskając mocno swój kryształowy amulet, i podążyła za panią adwokat w stronę głównych drzwi Świętego Karola. W środku było potwornie gorąco. Powietrze parzyło gardło. Przemierzały kolejne korytarze, zakręt za zakrętem. Winter czuła, jak wzbiera w niej panika. Sen! - myślała gorączkowo. Wszystko dokładnie, jak w moim śnie! Szpital, schody, które wznosiły się i opadały. To wszystko zbytnio przypominało nocny koszmar. Winter miała wrażenie, że znowu jest więźniem białego labiryntu, że nie ma drogi ucieczki. Instynktownie zwolniła kroku, przestraszona. Susan natychmiast zorientowała się, że jej podopieczna nie czuje się najlepiej. - Wciąż chcesz tam wejść? - zapytała swoim zwykłym, opanowanym głosem. Oddychaj - nakazała sobie dziewczyna - oddychaj, wszystko jest w porządku... To było wierutne kłamstwo i dobrze o tym wiedziała. Jednak mogło pomóc. Skinęła potwierdzająco głową. Nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. - Pokój 407, Winnie. ** * Kiedy biegiem rzuciła się jej w ramiona, babcia wyglądała prawie zupełnie normalnie.
- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę, kochanie - powiedziała Marion Starr, ściskając wnuczkę chudymi rękami. - Przykro mi z powodu naszego wyjazdu... jak ja za tobą tęskniłam przez cały ten czas! Winter przytuliła się jeszcze mocniej. Susan zauważyła w jej oczach łzy. - Ja za tobą też, babciu - szepnęła, wtulając twarz w jej szyję. –A z wyjazdem nic nie szkodzi. Pojedziemy, jak się lepiej poczujesz. To był dość wzruszający obrazek. Susan musiała zachować zawodowy dystans, inaczej też zaszkliłyby się jej oczy. Marion wydawała się absolutnie w pełni sił umysłowych. Gdyby tak Norton je teraz zobaczyła! - pożałowała w duchu. Ale pani psycholog nie była obecna. Wyraziła swój absolutny sprzeciw wobec wizyty małej Starr u babci i na znak protestu, nie wyszła nawet ze swojego biura. Susan nie miała trudności z interpretacją tego zachowania. Rzeczywiście, naprędce zorganizowana wizyta była ryzykowna. Istniało niebezpieczeństwo, że Marion popadnie w malignę, że zacznie opowiadać którąś ze swoich niestworzonych historii. Jednak Winter była silna. Poradziłaby sobie ze wszystkim, nawet z postępującą chorobą psychiczną babci. Zatrucie... - powtórzyła w myślach prawniczka. Zatrucie lub nietolerancja tak ostra, że gdyby Penny Ford natychmiast nie wezwała karetki, prawdopodobnie Marion zapłaciłaby życiem. ** * - Opowiadaj... - poprosiła Marion. Winter nie wiedziała, od czego zacząć. Chiplinowie, szkoła, Nyksi, głupia impreza u Annie Parry, profesor Vaughan i dziwne humory Garetha. I jeszcze Lorna, zakochana w tym głupku Farlandzie. Wcześniej zdecydowała nie wspominać o napaści, nawet gdyby została z babcią sam na sam. W końcu to mogło zdarzyć się gdziekolwiek, nie było powodu martwić chorej.
- Tyle tego jest... - zaczęła. Nagle zauważyła, że oczy babci straciły wyraz, zamgliły się. Ciałem Marion kilkakrotnie wstrząsnęły dreszcze, przełknęła nerwowo ślinę, po czym jej wzrok z powrotem się wyostrzył, ale tym razem był pełen złości. - Nigdy nie chciałam się zgodzić, żeby cię zabrali, Winnie wykrzyknęła, zapominając zupełnie o rozmowie, którą dopiero co przerwały. Winter poczuła ciarki na plechach. - Nie jest tak źle... - bąknęła - całkiem mi dobrze w Cae Mefus. To nie była do końca prawda, ale pragnęła za wszelką cenę uspokoić babcię. - Chciałam z tobą mówić już wcześniej, skarbie! - Wiem babciu, ja też... Nagle Marion zachichotała i znowu zgubiła wątek. - Czyli chodzisz do nowej szkoły, tak? Z każdą sekundą Winter coraz bardziej ogarniała rozpacz. Dotąd nie wierzyła, że babcia może rzeczywiście być w takim stanie. Rzuciła Susan błagalne spojrzenie i ta wyręczyła ją w odpowiedzi. - Tak, do Świętego Dawida... - odpowiedziała z nutą smutku w głosie. -A ta pani, która jest z tobą? Kto to jest? Jak to miło z jej strony, że nas odwiedza! Winter w pierwszej chwili nie zorientowała się o kogo chodzi. Olśnienie przyszło wraz z szokiem. - Przecież to Susan... nasza prawniczka... Marion pokręciła głową. - Nie potrzebujemy prawników, kochanie! Oni by tylko chcieli wszystko kontrolować! A my wiemy, że nie mają racji... Powinnam była wywieźć cię wcześniej. To było straszne. Winter zapragnęła uciec jak najdalej od szpitalnego pokoju. Prawniczka zrozumiała, że musi wziąć sprawy w swoje ręce.
- Marion, to ja, twoja przyjaciółka. Jestem Susan. Susan Bray, pamiętasz? Starsza pani przechyliła głowę na bok, jakby się zastanawiała. - Tak mi się wydaje. Mam w głowie mętlik... Powiedziała to rozżalonym głosem, prawie dziecinnym, który wydał się Susan gorszy od jakiegokolwiek koszmaru. - W takim razie pójdziemy już, żebyś mogła odpocząć, Marion. - Dobrze. Jestem bardzo zmęczona, wybaczcie... Winter wyszła na korytarz, trzęsąc się jakby z zimna.
21 Zbliżająca się jesień przygnała znad gór lodowaty i ostry wiatr. Winter to nie przeszkadzało. Chciała być sama, chciała zmarznąć. Chciała się ruszyć. Dałaby wiele za długi spacer wśród pól i lasów pomimo nadciągającej ciemności. W ogródku Chiplinów czuła się uwięziona. Trochę sama się sobie dziwiła, w końcu minęło tak niewiele czasu od tajemniczego ataku, a jednak noc ją przyzywała. Tak było od zawsze, może dlatego, że życie wcześnie nauczyło ją smutnej prawdy: złe rzeczy dzieją się również w pełnym słońcu. Pamiętała dzień, w którym babcia po raz pierwszy opowiedziała jej o śmierci rodziców. Ciemność była inna, połykała wszystko i można było sobie wyobrazić, że świat jest pogodny, wolny od lęków i niebezpieczeństw. Noc miała swój własny spokój utkany z szelestów, westchnień i szeptów... Była zapraszająca, uspokajająca, pod jej płaszczem stąpa się na paluszkach, starając się robić jak najmniej hałasu. Jeszcze w aucie Susan, gdy wracały do Walii, postanowiła, że nie będzie więcej płakać. Pomimo strachu i niepewności, nie wyleje więcej łez. Jej życie nagle zamieniło się w piekło. Babcia mogła już nigdy nie wyzdrowieć, mogła pozostać uwięziona w świecie, w którym wnuczka nigdy nie opowie jej o swoich przeżyciach, o szkole,
sukcesach, smutkach... o tym, jak bardzo za nią tęskni, jak tęskni za Madison i resztą. Za domem. Pewnego dnia się zakocha i tego też nie będzie mogła jej opowiedzieć. Winter nie wyobrażała sobie, że można było być bardziej smutnym i samotnym niż ona teraz. Musiała wziąć się w garść i pozbierać okruchy tego, co jeszcze jej pozostało. Może uda się coś z nich ulepić. Nie będę więcej płakać! powtórzyła. Ogarnął ją nienaturalny spokój. Może to wystarczy, od czegoś trzeba zacząć. Ścisnęła medalion i postanowiła, że sobie poradzi. *** Gareth obserwował ją przez okno w ciemnej kuchni. Uczucie, które go ogarnęło nie poddawało się żadnej kontroli. Było silniejsze od niego. Nigdy dotąd nic podobnego mu się nie przydarzyło. Poranek sprzed kilku tygodni wszystko zmienił. Winter Starr wkroczyła w jego życie razem ze swoimi srebrnymi oczami, czarnymi włosami i toną problemów... Bycie jej przyjacielem nie było łatwe. Ale, cer 'yr Diawl, było trochę za późno, żeby coś na to poradzić! Tajemniczy uśmiech nie schodził z jego twarzy, gdy szedł korytarzem do swojego pokoju. Dai przypatrzył mu się i pokręcił głową z dezaprobatą. Czasem naprawdę nie mógł zrozumieć starszych.
22 Po długim, samotnym biegu Winter z satysfakcją wsunęła się pod strumień gorącej wody. Wysiłek fizyczny na cenne minuty wyłączył jej umysł, pozwalając skupić się na zmęczeniu. Biegła tak szybko, jak mogła, koncentrując się tylko na głośnym biciu jej serca i coraz szybszym oddechu. Problemy pozostawiła za sobą. Nareszcie poczuła się żywa. Jednak nawet gorący prysznic nie mógł zmyć dziwnego wrażenia, że zapomniała o czymś ważnym. Że tuż na granicy jej świadomości było coś, o czym powinna pomyśleć. Zirytowana namydliła ręce. Chwilę wcześniej wydawało się, że wreszcie uwolniła się od tego uczucia. Co to było? Zaczęła mydlić ciało. Poczuła pianę tworzącą się pod palcami. Poczuła na sobie ciepłą, lepką substancję. Natychmiast przeszedł ją dreszcz strachu. Ignorując szampon spływający jej na twarz, otworzyła szeroko oczy i zaczęła przyglądać się swoim dłoniom. Muszę to zmyć! Nie mogła sobie przypomnieć... coś majaczyło tuż za jej mentalnym polem widzenia. Coś związanego z krwią i adrenaliną. Jestem za bardzo spięta - powiedziała do siebie - uspokój się, uspokój!
Szybko się wytarła i owinęła puszystym szlafrokiem. Jej stopy zostawiały wilgotne ślady na kamiennej podłodze, gdy dygocąc z zimna, szła do metalowej szafki na ubrania w szatni nieopodal siłowni należącej do kompleksu Świętego Dawida. *** Chłopak o rdzawych oczach samotnie przemierzał szkolne korytarze. Miał wolną godzinę i żadnego powodu, żeby kręcić się w tej części Świętego Dawida. Miejsce dobre jak każde inne, żeby tylko nie znaleźć się zbyt wcześnie w siedzibie Nyksów. Nie znosił atmosfery arystokratycznej wyższości, którą było przesiąknięte tamto miejsce. Może mógłby wpaść do biblioteki przejrzeć kilka książek... Tak, to chyba był najlepszy pomysł. Idąc szybkim krokiem, postanowił ominąć najbardziej zatłoczone części szkolnego gmachu. Skierował się ku schodom prowadzącym do przyziemia. To nie była najkrótsza droga, mógł po prostu wyjść głównymi drzwiami i przeciąć park wprost do biblioteki, ale miał ochotę na odrobinę samotności. Prawie wszystkie budynki należące do Świętego Dawida były ze sobą połączone, jednak niewielu uczniów korzystało z podziemnych przejść. Rhys Llewelyn był jednym z nich. Minął siłownię. Od biblioteki dzieliło go już tylko boisko. Nagle coś się zmieniło... coś w powietrzu. Jakby powietrze zgęstniało. Ogarnęła go niemożliwa do opisania gorączka. Coś go przyzywało... Instynktownie wydłużył krok. Już prawie biegł, a kusiło go, żeby jeszcze przyspieszyć. Gdy wypadł zza zakrętu, w ostatniej chwili zorientował się, że z przeciwka nadchodził ktoś równie szybkim krokiem. ** *
Kropelki wody spływające po plecach z wilgotnych włosów, pospiesznie spiętych na karku, wywoływały u niej ciarki. Szła przez słabo oświetlony korytarz i w jarzeniowym świetle jeszcze dotkliwiej czuła zimno. Nie przejmowała się tym zbytnio. Winter wolała drżeć z chłodu niż na wspomnienie nocnego koszmaru. Marsz rozjaśniał jej w głowie, ale z jakiegoś nieokreślonego powodu bardzo jej się spieszyło. Chciała wydostać się z przyziemia i odetchnąć świeżym powietrzem. Pośpiech nie pozwolił jej nawet włożyć szkolnej bluzy, chociaż tego dnia temperatura była zdecydowanie jesienna. Jeśli zobaczą ją pędzącą korytarzem jak furia, z burzą mokrych włosów i ubraniem w nieładzie, upewnią się, że ta nowa to wariatka. Winter narzuciła sobie wolniejsze tempo i wreszcie udało jej się wcisnąć sportowe buty do płóciennej torby, którą trzymała w lewej ręce. W prawej wciąż ściskała kryształowy amulet, którego nie zdążyła zapiąć na szyi. Westchnęła głęboko i podjęła marsz. W tym samym momencie zza zakrętu korytarza wyłoniła się czyjaś sylwetka podążająca równie energicznym krokiem. Za późno, żeby uniknąć zderzenia. Winter wpadła na niego z okrzykiem zaskoczenia. Rhysowi nie pozostało nic innego, jak objąć ją, chroniąc przed upadkiem. Od razu ją poznał. W Cae Mefus niewiele się działo, więc każda nowa twarz to była miła odmiana. Nieważne, czy był to profesor, czy dziewczyna o oczach, które zbyt często błyszczały smutkiem. Wiele razy widywał ją w szkole. Nie wiedział, czemu tym razem było zupełnie inaczej.
23 Siła zderzenia wyrwała Winter powietrze z płuc. Odetchnęła zaskoczona zanim uniosła wzrok w kierunku twarzy chłopaka. Coś dziwnego wisiało w powietrzu. Panowała atmosfera tajemniczego wyczekiwania. Jej srebrne oczy napotkały rdzawoczerwone oczy Rhysa Llewelyna i to był koniec. Nie mogła już oderwać od nich wzroku. Gubiła się w tym spojrzeniu jak porwana prądem rwącej rzeki. Coraz głębiej i głębiej zapadała się w aksamitnie brunatne tęczówki, upstrzone tu i ówdzie czerwonymi plamkami, wyglądającymi jak głazy w spienionej wodzie wciągającej ją pod powierzchnię. Prezes Nyksów wpatrywał się w nią z tą samą intensywnością. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie podszyte odrobiną nieufności. - Przepraszam - powiedział, odsuwając ją delikatnie od siebie, wciąż ją jednak obejmując. Jego głos brzmiał czule, niemal pieszczotliwie. - Nie, nie, to moja wina - odpowiedziała Winter, czując rumieniec wypływający jej na policzki. Miała wrażenie, że wszystko dookoła nieoczekiwanie zasnuła gęsta mgła, że przedmioty straciły swą konsystencję, że nic już nie jest takie, jakim było. Rubinowe oczy zdominowały jej świat. Ich spojrzenie wślizgnęło się do jej wnętrza i więziło ją od środka.
Nie było granic ani różnic, była tylko ciekawość drugiej strony, paląca ciekawość smakowania jego wzroku, smakowania nowych, nieznanych emocji. - Nie patrzyłam... - dodała prawie szeptem. Ciemne pukle włosów niesfornie wymknęły się z uczesania i okalały jej porcelanową buzię. Czuła krople wody spływające jej po szyi. Rhys próbował zmusić się do wypowiedzenia kilku słów, jakichkolwiek, byle tylko oderwać od niej wreszcie wzrok. Wiedział, że musiał wyglądać natarczywie. - Ja też nie uważałem - wymamrotał w końcu, schylając się po torbę, którą upuściła. Podał jej ją, a ich palce się spotkały w przelotnym dotyku, właściwie tylko muśnięciu. To, co nastąpiło, było tak nagłe, tak nieoczekiwane, że Rhys zachwiał się na nogach, jakby dostał cios w twarz. To było szalone, niepojęte, niemożliwe, jednak Rhys przez ułamek sekundy, w którym ich dłonie się dotykały, czuł bicie jej serca, jej oddech, krew krążącą w jej żyłach, wszystko. Jakby stała się częścią jego samego. Winter pogrążała się w ciepłych i słodkich wodach, czuła, jak ją pochłaniają, gaszą najmniejszą iskierkę jej świadomości. Znalazła się w innym świecie, innym wymiarze. Tutaj jej jedynym pragnieniem było wpatrywanie się w rdzawe oczy, które tuliły ją i pieściły. Serce impulsywnie łomotało jej w piersi, wybijając daleki rytm mijających sekund. Winter w jakiś irracjonalny sposób wiedziała, że Rhys poczuł to samo, że przenieśli się w nieznane miejsce, do którego tylko oni dwoje mieli prawo wstępu. - To nie może być prawda... - szepnęła do siebie. To było wszechogarniające, przerażające, zbyt silne, aby mogło być realne i zbyt krótkie, by zostało pojęte. Żadne z nich nie chciało przerwać kontaktu. Odpowiedź, wyjaśnienie wszystkiego, wydawało się być tak blisko, a jednocześnie pozostawało irytująco nieuchwytne. Jak brakujące słowo na końcu języka.
W końcu nie wytrzymali. Winter opuściła głowę. Zorientowała się, że w pięści wciąż ściska kryształowy amulet. Szybko przełożyła go przez głowę i odetchnęła głęboko. Rhys zrobił krok w tył, tylko po to aby się upewnić, że był w stanie. *** Chłopak przebudził się z dziwnego transu, drżąc na całym ciele. Nie potrafił określić, co się stało. Sen na jawie, czy może koszmar, w którym ich dusze otarły się o siebie. Niesamowite. Niestety był pewny, że poczuł zew. Tego nie dało się pomylić z niczym innym. To było jak zimny powiew na nagiej skórze, drażniło czule, łechtało zmysły. W ostatnich tygodniach wyczuł to kilkukrotnie. On i wielu innych. Trudno było to nazwać, opisać. Było jak lekka turbulencja, zakłócenie, ledwo wyczuwalna fala na spokojnej powierzchni wody. Efekt poruszenia pomyślał Rhys. Ona też mogła tego doznać, wyczuć zapach Mocy. Byłoby to dziwne, ale nie można było wykluczać takiej możliwości. Co innego mogło ich tak paląco zjednoczyć i to w mgnieniu oka? Przywdział maskę obojętności i ruszył w głąb korytarza u boku Winter. Gdy doszli do szkolnego podwórza, poczuli na twarzach igiełki, zimnego powietrza skrzącego się w promieniach słońca. - Więc jednak się do nas przeniosłaś... - rzucił Rhys, przerywając przedłużające się milczenie. Neutralność tego pytania trochę uspokoiła Winter, wciąż zdeprymowaną po wydarzeniach sprzed kilku minut. Przytaknęła, wpatrując się w czubki swoich butów. Miała nadzieję, że w jej głosie nie było słychać zakłopotania. - Tak, choć i dla mnie była to niespodzianka... - Rozumiem, jak ci się więc u nas podoba?
- Zobaczymy. Za wcześnie, żeby oceniać. Rhys uśmiechnął się, nie patrząc w jej stronę. - To prawda - przyznał. Szli dalej przez park, jedno obok drugiego. Winter z każdym krokiem czuła się spokojniejsza. - Ty mieszkasz tu od urodzenia? - Tak i nie - odpowiedział enigmatycznie. - Moi rodzice pochodzą z Cardiff... aleja ostatnio właściwie mieszkam w siedzibie Klubu. -A potem? - pożałowała natychmiast tego pytania, zbyt osobiste, nie na miejscu. - Kto wie... - roześmiał się - mam dużo czasu, żeby się zastanowić! Winter poczuła na plecach dreszcz, słodki i jednocześnie trochę przerażający. Wciąż była zmieszana. Rozejrzała się wokół, skąpany w słońcu park pełen hałaśliwej młodzieży podnosił ją na duchu. Wreszcie świat wydawał się na powrót normalny. Dojrzała Lornę rozmawiającą z kilkoma innymi uczniami. Rhys podążył za jej wzrokiem. - Przepraszam, nie będę cię dłużej zatrzymywał... Wymienili skonsternowane uśmiechy. Winter posłała chłopakowi ostatnie niepewne spojrzenie, żegnając się z nadmiernym pośpiechem. - Do zobaczenia - rzuciła i odeszła energicznym krokiem. *** Rhys starał się wyrzucić wspomnienie Mocy ze swojej głowy. Zew rozchodził się w powietrzu delikatnie, niemal niewyczuwalnie, a jednak drażniąco. Zew, który uważali za pogrzebany, uśpiony. Prawdopodobnie czekał ukryty w ciszy, a teraz z nieznanych powodów znowu dawał o sobie znać. Czuł się dziwnie, owładnięty niewyjaśnionym podnieceniem. Chyba powinien sprawdzić, co się dzieje, dowiedzieć się czegoś więcej o małej Starr... Ale najpierw musiał zająć się sobą.
24 Do usłyszenia, Susan. Winter odetchnęła i odłożyła telefon na stolik obok łóżka. Ostatnio fizyczny stan babci nieco się poprawił. Wyniki zaczynały wracać do normy, a okresy świadomości wydłużały się. Niestety kondycja umysłu Marion Starr dawała powody do zmartwienia. Unosiła się na falach swojego delirium, raz na powierzchni, raz pod mętną wodą. Winter nie była w stanie wyobrazić sobie, że babcia mogłaby pozostać w tym przerażającym świecie mglistych wizji już na zawsze. Opadła na łóżko. Zamyślona utkwiła wzrok w kroplach deszczu uderzających miarowo ojej okno. Czuła się jeszcze bardziej spięta i zdenerwowana niż zazwyczaj. Wciąż prześladowało ją wspomnienie tego, co zdarzyło się z Rhysem. Westchnęła przeciągle zmęczona dręczącym ją uczuciem, którego nawet nie potrafiła nazwać. Nic nie było proste. To, że Llewelyn był przystojny, nie podlegało dyskusji, jednak wydarzyło się między nimi coś daleko wykraczającego poza zwykłe zauroczenie. Przecież nawet go nie znasz... nie możesz być zakochana! Właśnie o to chodziło. Czuła się jakby była. Głęboko i boleśnie zakochana. Zakochała się w ciągu tych kilku trwających wieczność sekund, kiedy ich palce musnęły się przelotnie.
Nerkowym gestem chwyciła zdjęcie stojące obok nocnej lampki. Wpatrzyła się w twarze starych przyjaciół na fotografii. Mad i Sinowie. Doskonale pamiętała dzień, w którym zrobiła to zdjęcie. To był czerwiec, koniec szkoły. Miała wrażenie, że od tamtej pory minęły wieki, a nie zaledwie kilka miesięcy. Tamtego wieczoru była impreza na cześć basisty zespołu, Harda, który właśnie skończył liceum i zastanawiał się, czy iść na studia, czy może zrobić sobie rok przerwy. Przypatrywała się po kolei każdej osobie na zdjęciu. Madison uwieszona na ramieniu głównego bohatera imprezy, Kenneth roześmiany wyciągał w kierunku aparatu butelkę piwa, reszta dookoła przybrała miny odpowiadające pozie złych metalowców. Chwilę później zaskoczyła ich potworna ulewa, która zepsuła popołudnie w parku i pozostawiła im na pamiątkę wyjątkowo wredne przeziębienie. Jednak ich twarze zastygłe na kliszy zdawały się mówić, że żadne z nich nie ma ani cienia zmartwienia. Winter przez moment pożałowała, że nie zabrała żadnej fotografii, na której byłaby obecna i ona. Może po prostu czuła się samotna... Podniosła porzucony obok telefon i wybrała numer Madison. - Winnie! - pełen entuzjazmu okrzyk przyjaciółki prawie ją ogłuszył. - Cześć, Mad. - No więc? Co słychać na pastwiskach? Winter uśmiechnęła się. - Oczywiście nic - odpowiedziała - kompletna flauta. - Litości! - wykrzyknęła z dezaprobatą Madison. - Jesteś egzotyczną londyńską pięknością... pewnie robisz furorę w całym Cae-jakmutam! - Cae Mefus. I niestety, zapamiętaj to sobie, nie robię żadnej furory... Przyjaciółki nigdy wcześniej nie miały przed sobą tajemnic. Jednak teraz Winter jakoś nie miała ochoty opowiadać o napaści w lesie. Uważała, że byłoby to tylko zbędne zmartwienie dla Madison.
- Poważnie, jedyna impreza, na jaką poszłam, była kompletną klapą. Mówiłam ci! Muzyka była obrzydliwa, nikogo tam nie znałam i dostałam nieznośnego bólu głowy... - No dobra, dobra - entuzjazm Madison trochę przycichł - czyli jest do dupy. - Próbuję się zaaklimatyzować, Mad... przystosować. Ale tu wszystko jest takie inne... Na przykładjest jakiś szaleniec, który napada na ludzi po nocach. Ale to nic. Pewnie po prostu jestem zestresowana... przez babcię i wszystko... Sytuacja wymagała lekkiego podkolorowania.... - Wiem, kochanie... Chciałabym być tam z tobą! Winter też by sobie tego życzyła. Desperacko. - Czasem czuję się taka samotna, Madison... Fakt, że użyła pełnego imienia przyjaciółki, oznaczał sytuację kryzysową. Przez moment słychać było tylko ich oddechy. - Win, powiedz, co się naprawdę stało? - zapytała poważnym głosem tamta, przerywając ciszę, która miedzy nimi zaległa. - Zawsze byłaś silna, nigdy cię takiej nie słyszałam... Winter westchnęła, szukając zadawalającej odpowiedzi. - Chciałabym wrócić do domu - powiedziała cicho. - Brakuje mi naszych wyjść, gadania, nawet Sinów! - Wow - odpowiedziała miękko - to gorzej już być nie może! Winter roześmiała się. - Przepraszam, to pewnie tylko taki kiepski moment - uśmiech na jej twarzy zgasł. - Nie jestem pewna, ale może ktoś jest... - Grom z jasnego nieba? Miłość od pierwszego wejrzenia? - Sama nie wiem... - przerwała, szukając słów. Jak wieczna miłość trwająca kilka sekund. Jak obserwowanie kogoś, kogo kiedyś dawno kochałaś całą sobą, a teraz nie możesz go dosięgnąć. Samo patrzenie boli, rozdziera serce. Madison, on sprawia, że boję się stracić nad sobą kontrolę, boję się, że już nigdy nie będę należeć do siebie. Jak mam ci to wszystko wytłumaczyć? Jak powiedzieć, że zwyczajnie za nim tęsknię?
Może po prostu traciła rozum... perwersyjnie kusząca możliwość! - To trochę skomplikowane... - dopowiedziała w końcu. - Pewnie nie jestem jeszcze na to gotowa. Za dużo rzeczy przytrafia mi się na raz. Zapadła cisza, ale Winter wyobrażała sobie wyrozumiały uśmiech przyjaciółki. - Wcześniej czy później wszystko się ułoży, zobaczysz... Rozłączyły się, a Winter zawiesiła wzrok na chmurach rozżarzonych zachodzącym słońcem, które przesuwały się leniwie za jej oknem. Czy można być dręczonym wspomnieniem miłości, która nigdy nie istniała? Miłości, która rozpaliła się i zgasła w czasie jednego mrugnięcia okiem?
25 Fotografia Emmy Jones zdawała się mówić, że jednak nic się nie ułoży. Wisiała na każdym murze, drzewie czy latarni Cae Mefus. Winter nie pamiętała dobrze pyzatej dziewczyny, z którą chodziła na historię sztuki aż do dnia jej zniknięcia. Teraz Emma spoglądała na Cae Mefus ze smutnego plakatu informującego o przewidywanej nagrodzie za jakiekolwiek informacje ojej możliwym miejscu pobytu. Przypadek Emmy Jones był najtragiczniejszy, ale wcale nie jedyny. Pewnemu starszemu panu mieszkającemu niedaleko Chiplinów ledwo udało się zgubić tropiących go prześladowców, a w Glan Gors dwie dziewczyny zostały napadnięte i okradzione. Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, Manaros skrócił godziny otwarcia, a dyrekcja Świętego Dawida postanowiła zorganizować dla wszystkich uczniów szkoły spotkanie z szefem lokalnej policji na temat bezpieczeństwa. W poniedziałkowy poranek podenerwowany tłumek zebrał się w głównej auli. - Dlaczego przez cały tydzień nie było żadnych postępów w śledztwie? - zapytał Charles Atkins, wzbudzając tym samym szelest gorączkowych szeptów wśród ponad dwustu zgromadzonych na sali uczniów. Ioan Evans, szef policji, nachylił się sztywno w stronę mikrofonu. Był masywnym mężczyzną dobiegającym pięćdziesiątki, jednak
mundur wciąż dobrze na nim leżał, a na twarzy malowała się pewność siebie człowieka, który zna się na swojej pracy. Westchnął jakby spodziewał się tego pytania. - Sprawa Emmy nie jest w żaden sposób powiązana z aktami przemocy, które miały ostatnio miejsce w naszej okolicy - odpowiedział. - Wasza koleżanka zniknęła, ale nic nie wskazuje na to, że została napadnięta czy porwana, czy że w ogóle przydarzyło jej się coś złego. Poszukiwania idą raczej innym tropem... - Ładny zbieg okoliczności... - nalegał Charles. Winter dopiero chwilę wcześniej dowiedziała się, że był redaktorem szkolnej gazetki. - Raczej straszny - odpowiedział policjant ponuro - ale jednak wciąż jedynie zbieg okoliczności. Czekał aż ucichnie szmer rozmów masując sobie skronie. Był pod dużą presją, przestępczość w Cae Mefus nie była na porządku dziennym. Charles Atkins nie przestawał drążyć. - Emma została po lekcjach w bibliotece, tu w Świętym Dawidzie, wyszła zaraz po jej zamknięciu i... zapadła się pod ziemię. O tej godzinie słońce nawet nie zaczęło zachodzić! Wracała do domu o podobnej porze setki razy! Tak jak i my wszyscy. Mamy prawo wiedzieć, czy to niebezpieczne! Rzeczywiście, ostatnią osobą, która widziała Emmę Jones był pan Graves. Zamykając bibliotekę, zamienił z nią kilka słów. Powiedziała, że spieszy się do domu na kolację. Niestety nie dotarła tam. Rozpłynęła się w powietrzu, nie zostawiając żadnego śladu. Evans wymienił znaczące spojrzenie ze swoim zastępcą, Dannym Robertsem, wysokim młodym mężczyzną o niecierpliwym oddechu i twarzy zastygłej w wyrazie ciągłego skupienia. - Jestem tu właśnie po to, żeby zapewnić, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa - oświadczył. - Alarm, który został podniesiony jest zdecydowanie przesadzony. W dzisiejszych czasach takie incydenty są na porządku dziennym. Fakt, że ostatnio niektóre z nich miały miejsce właśnie tutaj jest tylko przykrym zbiegiem okoliczności...
- Więc jak pan wyjaśni, że ostatnio te... „incydenty"... zdarzają się tak często? - wtrąciła się dziewczyna siedząca w jednym z pierwszych rzędów. - Mogę was zapewnić, że mamy już kilku domniemanych sprawców. Pozostają zatrzymani w areszcie w Conwy. Powtarzam, nie ma powodu, żeby wszczynać alarm. Mamy do czynienia z kilkoma niepowiązanymi ze sobą zdarzeniami, które dotykały uczniów Świętego Dawida z przypadkową notorycznością. Winter przysłuchiwała się wszystkiemu z ostatniego rzędu. Była bardziej zmartwiona niż przedtem. Przemowy szefa policji ociekały hipokryzją. Liceum odwoływało kilka poniedziałkowych lekcji, żeby pozwolić policji spotkać się z młodzieżą i wyjaśnić, że nie ma powodu do obaw? Skoncentrowała się na słowach Robertsa, któremu Evans właśnie oddał głos. - Chcielibyśmy jedynie przypomnieć wam o kilku podstawowych zasadach bezpieczeństwa, których należy przestrzegać - rozpoczął młody policjant, przebiegając twardym wzrokiem po twarzach zgromadzonych. - Przemieszczać się zawsze w grupach, przynajmniej w parach. Nie wychodzić po zmroku. Unikać mało uczęszczanych miejsc, odludzi. Zawsze mieć przy sobie komórkę i upewniać się, że jest naładowana. Winter zadrżała, a Gareth, który siedział tuż obok, odwrócił się zaniepokojony w jej stronę. - Wszystko w porządku? - zapytał. Prawdopodobnie zamieszanie, które ostatnio wkradło się w jej życie sprawiało, że nękały ją paranoje, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że nagły wzrost poziomu przestępczości w sennym zazwyczaj Cae Mefus nie mógł być przypadkowy. To jest zbyt dziwne - powtórzyła w myślach, odpowiadając w tym samym momencie Garethowi uspokajającym uśmiechem. Ta jedna myśl wciąż nie dawała jej spokoju. Coś działo się w Cae Mefus. Coś osobliwego.
Po zakończonym spotkaniu wyszła z auli razem z Garethem. - W sobotę wieczorem wszyscy idą do Manaros... - powiedział, gdy kierowali się w stronę stołówki. - Co ty na to? Idziemy? Ciężar jego spojrzenia wyrwał Winter z zamyślenia. - Dobra, czemu nie... Gareth zrozumiał, że nie warto było liczyć na lepszą odpowiedź.
26 Winter nie była pewna, czemu przyjęła zaproszenie. Na szczęście Eleri też przyszła do pubu, a Dylis Allbright i Trevor Biven mieli do nich dołączyć. Jednak teraz siedziała sama obok Garetha i nie czuła się swobodnie. W ostatnich dniach coś w jego spojrzeniu się zmieniło. Patrzył na nią z jakimś niewyjaśnionym ponagleniem, presją, a jednocześnie, gdy odwracała się w jego stronę, uciekał rozchwianym wzrokiem. Miała wrażenie, jakby miał jej coś ważnego do powiedzenia, ale nie mógł się na to zdecydować, a ona nie rozumiała, co mogłoby to być. Winter spróbowała oczyścić umysł z tych poplątanych myśli, które do niczego nie prowadziły. Chciała cieszyć się miłym wieczorem w gronie przyjaciół. Chciała się oderwać. Złapała stojącą przed nią szklankę i bez zastanowienia wypiła jej zawartość. Kiedy ją odstawiła, zobaczyła przed sobą roześmianą twarz Garetha. - To była moja cola... - powiedział rozbawiony, przyglądając jej się spod swoich długich, jasnych rzęs. - Przepraszam! - wykrzyknęła Winter zakłopotana. - Poczekaj, pójdę kupić ci nową... Gareth zerwał się z miejsca. - Nie, nie. Dzisiaj ja stawiam.
Winter obserwowała, jak zbliża się do baru, zamawia napoje i wraca do stolika. - Proszę - podał jej szklankę. Podniósł do góry swoją colę i spojrzał na Winter z uśmiechem. - Za co pijemy? Przyjemnie było mieć go obok siebie. Winter odwzajemniła uśmiech. Nie chciała już być smutna. Nie tego wieczoru. - Za zmiany - odpowiedziała bez dłuższego zastanowienia. Ich oczy się spotkały. - Za zmiany - powtórzył Gareth. Winter przez ostatnie kilka tygodni czuła się jak pasażerka szalonej kolejki górskiej. Wznosiła się i opadała w obłąkańczym biegu. Świat wokół niej mknął z zawrotną szybkością, zmieniając się w pasmo rozmazanych kolorów; nie była w stanie na niczym skupić wzroku. Nie miała czego się złapać, żeby się zatrzymać. Nagle, w pubie w Cae Mefus, Gareth objawił jej się jako jedyna pewna cząsteczka jej nowego życia, jedyna stała. Nie obchodziło jej, że Eleri na pewno obserwuje ich z drugiego końca lokalu. Nie było w tym nic złego... Rozmawiali. Rozmawiali długo, o wszystkim i o niczym, Winter prawie udało się odegnać dręczące ją myśli. Wieczór wydawał się tak przyjemnie normalny... Skąd więc brała się ta melancholia? Skąd brało się to coś nieznośnie smutnego, co nie przestawało kłuć jej serca? Gareth zorientował się, że Winter co jakiś czas odpływała daleko myślami, że przed nim siedziała tylko pusta skorupka patrząca na niego oczami bez wyrazu. Nie przejmował się. Jedyne co mógł zrobić, to starać się ją zatrzymać, nie pozwolić, by odeszła za daleko, by trudno było jej wrócić. Podobała mu się razem ze wszystkimi swoimi problemami. Nic nie mógł na to poradzić. ***
Siedząca kilka stolików dalej Lorna Carter zarzuciła bezskuteczne próby przyciągnięcia uwagi Winter i wyciągnęła komórkę. Wciąż żadnego połączenia. Wiedziała, że dalsze umawianie się z Cameronem to był błąd, ale nie potrafiła tego przerwać. Byłoby cudownie wyzwalające, gdyby mogła przyznać, że kocha go do szaleństwa, jednak to nie była prawda. Od samego początku wiedziała, że nie jest typem chłopaka, w którym można się zakochać. Czuła nieodparte przyciąganie, tego nie mogła negować. Cameron Farland był po prostu zbyt przystojny i zbyt pewny siebie, żeby mogła powiedzieć mu „nie". Brał ją sobie, a potem porzucał z dezynwolturą typową dla nieuleczalnych egoistów, ponieważ zwyczajnie zdawał sobie sprawę, że nie mogła mu się oprzeć. Co jakiś czas dzwonił po nią tylko po to, żeby poddać ją próbie lub może raczej, żeby poddać próbie swój własny urok osobisty. Tak było i tego wieczoru. Było wysoce prawdopodobne, że czarujący Farland w ogóle się nie pojawi i Lorna dobrze o tym wiedziała. Możliwe, że zadzwoni do niej, tylko po to, żeby upewnić się, że na niego czeka. Nie było nawet sensu kłamać, po dźwiękach muzyki w tle od razu zorientuje się, że dziewczyna siedzi w pubie. I czeka na niego jak głupia! - skarciła się sama w myślach. Jednak, jeżeli były jakieś dopuszczalne granice masochizmu, Lorna wciąż ich nie odkryła. Dała sobie jeszcze dziesięć minut. Dziesięć minut i idzie do domu. Dziesięć minut to tyle, ile potrzeba na wypalenie papierosa przed lokalem. ** * Gareth westchnął, znosząc kolejną przedłużającą się chwilę milczenia. Winter ponownie pogrążyła się w swoich myślach. Wydawała się przebywać tysiące kilometrów od Manaros.
- To chyba nie był najlepszy pomysł? Dzisiejsze wyjście? - zapytał. Dziewczyna opuściła głowę, wpatrując się w pianę osiadłą na brzegach kieliszka. - Nie wiem, Gareth... - przyznała z ociąganiem. Była północ, najwyraźniej karoca zmieniała się w dynię. - Zbyt wiele się dzieje. I wszystko naraz. Czasem po prostu czuję, że to mnie przerasta. Czasem po prostu jest mi smutno... - Za często - powiedział czule - a ja nie mogę na to patrzeć... Westchnął i nachylił się do niej, po raz pierwszy prawie nieśmiało. Winter się tego nie spodziewała. - Nawet nie próbuję zrozumieć, jak się czujesz, ale mogę sobie wyobrazić. Życie musi jednak toczyć się dalej - wyszeptał tuż przy jej uchu. Chwilę potem poczuł jej ramiona oplatające go w hałaśliwym półmroku lokalu i odniósł wrażenie, że śni na jawie, że spełniają się jego pragnienia. Winter próbowała zdusić samotność tym mocnym uściskiem. Gareth po chwili zaskoczenia odwzajemnił gest i objął ją z czułością. -Nie jesteś sama, Win... Oparła głowę na jego ramieniu. Jej serce przyspieszyło. W ramionach Garetha nareszcie czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Uświadomiła sobie, że może wyrazić to, co czuła naprawdę. - Dziękuję - wyszeptała. Uśmiechnęła się z poczuciem lekkości na duszy. Gdy zdjęła dłonie z jego szyi i powoli się odsuwała, Gareth chciał ją powstrzymać, nie uwalniać z objęć, powiedzieć jeszcze milion rzeczy, wytłumaczyć, jak bardzo pragnął tej chwili... A gdyby spróbował ją pocałować? Popatrzył na jej usta i zdecydował się zaryzykować. - Możesz na mnie liczyć, Win - powiedział zamiast tego nieoczekiwanie. W tym momencie ktoś wbiegł do pubu krzycząc.
27 Gareth wypadł na zewnątrz, rozglądając się wokół siebie. Winter stała nieruchomo w drzwiach lokalu. Wpatrywała się w jego plecy, mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Zza rogu dobiegały ich rozpaczliwe krzyki i niemożliwe do pomylenia z niczym innym odgłosy walki. - Co się dzieje? Gareth wiedział, że nie może narazić jej na żadne niebezpieczeństwo. - Wracaj do środka! - nakazał. Ludzie powoli wylewali się z pubu zwabieni niepokojącymi dźwiękami. Musiał działać szybko. - Proszę, Win - naciskał - idę to sprawdzić, ale ty się stąd nie ruszaj. Łomot a potem wrzask. Winter poczuła lodowaty dreszcz na plecach. - Napadnięto na jakąś dziewczynę - powiedział ktoś zza jej pleców. Przed pubem zaczynał się tworzyć mały tłumek. Ludzie mówili jeden przez drugiego przestraszeni. Niektórzy chcieli biec na pomoc, inni tylko czekali na rozwój wypadków. - Barman wezwał policję! - poinformował ktoś z wnętrza.
- Wracaj do środka, Winter! - powtórzył Gareth i pobiegł w kierunku, z którego dobiegały krzyki. Winter nie posłuchała, ruszyła za nim. Tuż za rogiem przywarła płasko do muru. Serce waliło jej szaleńczo. Oczy Camerona Farlanda płonęły wściekłością. Miał twarz szaleńca, dzikiej bestii. Trudno było w nim rozpoznać bufona ze szkoły. Winter zobaczyła, jak odrywa agresora od ciała Lorny i ciska nim daleko. Był prawie tak samo przerażający jak czarna sylwetka napastnika kłapiąca zębiskami wokół siebie w bezsilnej próbie odparowania ciosów. Krople lodowatego potu zaczęły spływać Winter po plecach, gdy obraz jej własnego prześladowcy stanął jej przed oczami. Zobaczyła Garetha rzucającego się w wir walki. Wszystko wydawało jej się nierealne, filmowe. Dopiero płacz koleżanki ją otrzeźwił. Lorna! - dotarło do niej. Odzyskując kontrolę nad własnym ciałem, pobiegła do rannej dziewczyny. Kilka kroków dalej Gareth i Farland walczyli z wyjątkowo zwinną i silną postacią. Lorna Carter klęczała na ziemi, ściskając nogę tuż nad kolanem. Płakała z bólu i strachu. Musiała być poważnie ranna, jej ubranie przesiąkło krwią. Winter objęła jej ramiona. - Wytrzymaj, Lo! - krzyknęła, ciągnąc ją w stronę światła pobliskiej latarni, jak najdalej od rozgrywającej się walki. Kilka minut później zauważyła, że Cameron unieruchomił tajemniczego napastnika. Lorna wciąż popłakiwała. Jej kurtka była podarta, rajstopy w strzępach, a z rany na kolanie niepowstrzymanie płynęła krew. Dużo krwi. Winter spróbowała unieść nogę Lorny. Trzeba było zatamować krwawienie. Zdjęła z szyi szalik i przycisnęła go do rany. Za ich plecami nadal toczyła się bitwa. Agresor nie poddawał się, dysponował nieludzką siłą. W pewnym momencie Winter z niemałym zaskoczeniem odkryła, że zwinne ciało napastnika należało do kobiety. Z jej twarzy wyzierało szaleństwo.
To jednak nie powstrzymywało Farlanda, który brutalnie przyciskał ją do ziemi kolanami; jego oczy pałały rządzą mordu. Kobieta krzyknęła z bólu. - Popełniłaś ostatni błąd w życiu, skarbie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Nie rusza się rzeczy należących do silniejszych od ciebie... Szarpnęła się znowu w próbie oswobodzenia rąk, po czym poddała się. Leżała na asfalcie przytrzymywana przez Camerona i pojękiwała. - To Moc - powiedziała łamiącym się głosem. - Nie czułeś? Miała na sobie tę woń! Biedna wariatka! Farlandowi prawie było jej żal. Tacy jak ona nie mieli nad tym kontroli. To nawet nie była do końca jej wina, że się tu znalazła i teraz leżała przyciśnięta do brudnej ziemi. Ale to nie potrwa długo, obiecał sobie Cameron, czując że furia znów pulsuje w jego żyłach. Gareth Chiplin w porę przywołał go do porządku. Powietrze wciąż było gęste od adrenaliny i przemocy, ale policyjna syrena zapowiadała szybkie przybycie stróżów prawa. Zadał swojej ofierze ostatni cios, który pozbawił ją zmysłów i rozluźnił uścisk. Złość powoli wygasała. Na razie. ** * Ioan Evans wysiadł z radiowozu z posępną miną. Od jakiegoś czasu noce w Cae Mefus nie były spokojne. W powietrzu wisiało dziwne napięcie, jakby niespokojne wyczekiwanie. Cisza przed burzą. W ostatnim czasie otrzymał kilka zgłoszeń o znikających zwierzętach. Ktoś stracił prosiaka, ktoś inny kilka krów. Niby zwykły rozbój. Evans nie łudził się, że na tym się skończy. To była tylko kwestia czasu. To wreszcie musiało się zdarzyć. Szef policji znał procedury. Nie wszczynać paniki, przepytać świadków, sporządzić raport w dwóch kopiach, powiadomić kogo trzeba.
Rozejrzał się wokół zniecierpliwiony. Ranna dziewczyna chlipała w objęciach koleżanki, kilka kroków dalej dwóch chłopaków, którzy rzucili się jej na pomoc, pilnowało bezwładnego ciała napastnika, a dokładniej napastniczki. Młoda kobieta leżała u ich stóp bez świadomości. Kogo ja widzę, znane twarze! - pomyślał, identyfikując dwójkę bohaterów. Garetha Chiplina lubił, Nyksa trochę mniej. - Witam młodzieńców - wycedził teatralnie oficjalnym tonem. -Widzę, że mamy tu zajście... - Proszę zabrać tego śmiecia - warknął Farland z wściekłością wciąż malującą się na jego twarzy. Evans ukląkł nad nieprzytomną kobietą, wyjął kajdanki i skuł jej ręce na plecach. Była niezwykle szczupła, jej płytki i nieregularny oddech był prawie niewyczuwalny. Niedaleko wciąż płakała Lorna, chociaż udało się już zatamować krwawienie. Dziewczyna była w szoku. Winter obejmowała ją i uspokajająco gładziła po policzku, ale nie mogła zrobić nic ponadto. Starała się cały czas do niej mówić, zmuszając ją do zachowania przytomności umysłu. - Jak się czujesz, Lo? Dziewczyna wyraźnie próbowała wziąć się w garść. Przetarła ręką twarz i prychnęła niezadowolona, widząc na palcach ślady rozmazanego tuszu do rzęs. - Muszę wyglądać potwornie! - wykrzyknęła nieco nieadekwatnie do sytuacji. Pogrzebała chwilę w torebce i wyjęła chusteczkę higieniczną. - Noga bardzo cię boli? Lorna pogładziła delikatnie zaróżowioną skórę wokół rozcięcia i pokręciła głową. - Teraz już mniej, Win, ale ona mnie ugryzła! Rozumiesz? To kompletna wariatka! Winter spojrzała pytająco na koleżankę, niepewna, czy dobrze usłyszała.
- Ona nie chciała mnie okraść! Nie interesowały jej moje pieniądze czy komórka! - mówiła Lorna głosem pełnym oburzenia i złości. -Powaliła mnie na ziemię i ugryzła! Winter poczuła, jak dziewczyna zadrżała w jej ramionach. Martwiła się, że jej szok może się pogłębić. Nadszedł Cameron Farland. - Już po wszystkim, Lo - powiedział uspokajającym tonem. Może nawet w nim był okruch dobra. Spojrzenie, które rzucił Winter nie było przyjacielskie. - Ja się nią zajmę, Starr! - warknął. Zdecydowanie zabrzmiało to jak dyspensa. Zważywszy, że Lorna ukryła się już w ramionach swojego wybawcy, Winter zrozumiała, że na nic więcej się nie przyda. Cameron uniósł delikatnie twarz dziewczyny wciąż zalaną łzami i ucałował jej oczy. Gest był tak intymny, że Winter odwróciła się pospiesznie i odeszła. Przez moment słyszała jeszcze za plecami ich rozmowę. - Kto to był? Czego ta kobieta ode mnie chciała? - Lo, ona ukradła ci portfel... Evans znalazł go w jej kieszeni. Resztę słów porwał wiatr. Winter usiadła na stopniach pubu i błyszczącymi oczami zapatrzyła się w jakiś odległy punkt na horyzoncie. Została już tylko ona. Podszedł do niej Evans. Nigdy wcześniej jej nie widział, więc domyślił się, że jest nowo przybyłą dziewczyną z Londynu. - Jak się nazywasz? - zapytał uprzejmym tonem, kucając przed nią. Obserwował jak przeczesała palcami włosy, zanim odpowiedziała. Odrzuciła je na plecy i założyła za uszy niepewnymi, zdenerwowanymi ruchami szczupłych dłoni. - Winter - powiedziała w końcu - Winter Starr. - Znasz Lornę albo jej napastniczkę? To było surrealistyczne przeżycie, wydawało jej się, że w jakiś przedziwny sposób została wciągnięta na plan filmu sensacyjnego. Niebieskie światło syreny policyjnej irytująco odbijało się od okolicznych budynków rytmicznymi okrążeniami. Przepytujący ją mężczyzna miał twarz stereotypowego gliniarza.
- Tylko Lornę - odpowiedziała. - Widziałaś, co się stało? Winter pokręciła głową. - Nie, kiedy nadbiegłam z Garethem, Farland już tam był. Kapitan wyprostował się i wstał. - Dobrze, prześpij się, Winter Starr. Państwo Chiplin już po was przyjechali. Winter zaskoczona podniosła na niego wzrok. - Jak to, nie muszę zeznawać? - zapytała zbita z tropu. - Właśnie to zrobiłaś. Evans podał jej rękę i pomógł wstać.
28 Wieść rozniosła się lotem błyskawicy. Następnego dnia po fatalnych wydarzeniach każda ściana w Świętym Dawidzie znała wszystkie szczegóły ataku. Oficjalna wersja mówiła o napadzie rabunkowym na Lornę Carter, która w ostatniej chwili została uratowana przez Camerona i Garetha. Niestety nie odpowiadało to faktom, które znała Winter. Nie odpowiadało temu, co widziała, ani temu, co mniej niż dwadzieścia cztery godziny wcześniej powiedziała jej sama Lorna. Nie rozmawiały o tym przez cały dzień, ale teraz, kiedy Winter odprowadzała ją przez dziedziniec do siedziby Nyksów, nie umiała dłużej powstrzymywać cisnących się jej na usta pytań. - Noga już cię nie boli? Przez moment Lorna milczała i Winter zaczęła podejrzewać, że bębnienie kropel deszczu o parasol, który trzymała nad ich głowami, zagłuszyło jej pytanie. - Nie... chociaż to dziwne, chyba powinna jeszcze boleć? Kolejnych kilka kroków i dotrą na miejsce. Intuicja podpowiadała jej, że Farland będzie już na nie czekał. Nie miała dużo czasu. - Nie wiem, nigdy nie byłam pogryziona... - odpowiedziała Winter, udając rozbawienie. Lorna zawtórowała jej śmiechem, co nieco ją zaskoczyło.
- Pogryziona? - zawołała dziewczyna, patrząc na nią wesoło. -Kto ci naopowiadał takich bzdur? Ty?! - pomyślała Winter pewna, że się nie myli. - Wczoraj tak to zrozumiałam... - zaryzykowała. Lorna pokręciła głową tak intensywnie, że zadrżał parasol. - No coś ty! Wierzysz w to? Daj spokój. Siedziba Klubu Nyks mieściła się w oddzielnym budynku, prawdopodobnie najstarszym z całego kompleksu Świętego Dawida. W jednym z okien ktoś odsunął zasłonę, przyglądając się szkolnemu podwórzu. Winter wiedziała, że musi się spieszyć. - Lorna, słuchaj, co się tam stało? To prawda, że ta kobieta chciała cię okraść? - Tak, czego innego mogłaby chcieć? - odpowiedziała z przesadną emfazą. - Po prostu byłam zbyt przerażona, żeby to zrozumieć. Ktoś wychodził z siedziby Klubu. Winter nadal nie uzyskała odpowiedzi, których pragnęła. - Więc cię nie ugryzła? - Matko Święta, nie! Tym razem Lorna specjalnie podniosła głos, Farland był już o kilka metrów od nich. - Lo, w takim razie, jak się zraniłaś? - Czego ty chcesz ode mnie, Win! Nie pamiętam! Straciła ją. Farland zamknął Lornę w uścisku i wydawało się, że dziewczyna pragnie ukryć się w jego objęciach przed wszystkimi pytaniami. - Jakiś problem, dziewczyny? - zapytał, taksując Winter nieprzyjemnym wzrokiem. - Żadnego. Winter czuła, że jeśli czegoś nie zrobi, to jej przyjaźń z Lorną skończy się w tym momencie. Powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy. - Wybierzemy się jutro na zakupy, Lo? Masz ochotę?
Wymieniła wrogie spojrzenia z Farlandem, nie była pewna odpowiedzi. Posłał jej wyzywający uśmiech. - Może ja mógłbym z tobą pójść, skarbie? - zaproponował przymilnie Lornie. - Nie ma mowy! - zainterweniowała natychmiast Winter, zmuszając się nawet do śmiechu. - Zakupy, to babski sport! Lo, proszę, nie chcę, żebyś się na mnie gniewała... Wreszcie nachmurzona twarz Lorny się wypogodziła. - Dobra, ale stawiasz mi gorącą czekoladę. Winter odetchnęła z ulgą. - Masz to jak w banku! - odpowiedziała z uśmiechem. *** W głównym salonie Klubu Nyks profesor Vaughan z pełnym zamyślenia wyrazem twarzy puścił ciężką, karmazynową zasłonę, pozwalając jej opaść z powrotem na okno. Przybył do tej szkoły dopiero kilka tygodni temu, ale zdążył już sporo odkryć na temat swoich uczniów. Bawił się ich obserwowaniem. Rzadko, ale jednak, niektóre ze zdobytych informacji okazywały się przydatne. W obecnej sytuacji lepiej było mieć oczy szeroko otwarte. Działo się nazbyt wiele dziwnych rzeczy w tym zapomnianym zakątku Walii, aby pozwolić sobie na dekoncentrację. Na przykład Farland. Martwił go. - Co łączy Camerona z tymi dwiema dziewczynami? - zapytał, nie kłopocząc się zachowaniem pozoru dyskrecji. Nerys Maddox przerwała lekturę, w której była pogrążona. - Ma pan na myśli Lornę Carter? - zapytała tonem, który nie pozostawiał złudzeń co do jej opinii na temat koleżanki. - Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć. Mam nadzieję, że przynajmniej Cam wie, co robi... - Czy to jest coś, co powinno mnie zaniepokoić? - drążył Vaughan. Znacie reguły, prawda?
Idris Uprice podniosła zakłopotany wzrok na profesora. Nie lubiła zabierać głosu w dyskusjach. Wszyscy znali reguły, więc po co tracić czas na czcze rozmowy? Nawet nie przepadała specjalnie za Cameronem, jednak nie chciała, żeby błąd w ocenie sytuacji naraził wszystkich członków Klubu. - Technicznie rzecz biorąc - odezwała się swoim przyjemnym dla ucha głosem - Lorna Carter jest idealnym typem dla Camerona. Jest na nas bardzo podatna, więc Cam dobrze się bawi flirtując z nią. Nic ponadto. On zawsze zachowywał granicę. Vaughan nie miał powodu, żeby w to wątpić. Doświadczenie nauczyło go jednak, że podejrzliwości nigdy za wiele. - Czy Cameron ma coś wspólnego z tą napaścią, Llewelyn? -zapytał. Rhys pokręcił głową, przecząc solennie. - Jest pod kontrolą, profesorze - zagwarantował. Daleko idąca... dyspozycyjność Carter jest dla nas niezwykle wygodna. Sprawa została załatwiona. Dobrze! Można było się spodziewać, że Llewelyn wyciągnął swoje wnioski. Vaughan zdecydował, że później musi z nim o tym porozmawiać. Pozostawało ostatnie pytanie. - A ta druga dziewczyna? - chciał wiedzieć. - Winter Starr? Rhys miał nadzieję nie usłyszeć tego pytania. Przełknął ślinę, zyskując sekundę potrzebną na przerzucenie obowiązku odpowiedzi na Nerys. - To przyjaciółka Carter - odpowiedziała tamta zgodnie z oczekiwaniem. - Można powiedzieć, że jej brak sympatii w stosunku do Camerona jest w pełni odwzajemniony... Profesor pozwolił sobie na lekki uśmiech. Ta jedna rzecz nie była trudna do odgadnięcia. - Mieszka u Chiplinów - rzucił mimochodem Rhys. - To zapewne nie jest przypadek - odpowiedziała Nerys Maddox, znacząco spoglądając na profesora.
29 - Spójrzcie na to! Cynthia Earle z triumfem w oczach zamachała wieszakiem obleczonym sukienką z czarnego aksamitu. Chyba niczego lepszego nie mogły już znaleźć w Cae Mefus, a przynajmniej na pewno był to najładniejszy ciuch, na jaki się natknęły w ciągu ostatnich kilku godzin. Pomimo kuszącego podejrzenia, że to Farland maczał palce w zaproszeniu Cyntii na wspólne zakupy, Winter skłaniała się bardziej ku wersji, że była to osobista zemsta Lorny. W ten sposób zyskiwała też pewność, że nie padną więcej żadne dziwne pytania. Udawanie, że nic się nie stało musiało być reakcją na stres i chyba, swoją drogą, lepszą niż obsesyjne zadręczanie się wątpliwościami, jak to robiła Winter. Spróbowała na powrót skupić uwagę na czarnej sukni. - Całkiem niezła... - oceniła bez przekonania. Lorna natomiast zapałała nieskrywanym entuzjazmem. - Dziewczyny - krzyknęła - przymierzam natychmiast! Zdjęła kurtkę i z zaczepnym uśmiechem podała ją Winter do potrzymania. - Czy któraś z was może mi pomóc z zamkiem? - usłyszały po chwili zza pasiastej zasłony przebieralni.
Winter zaświtał pomysł... może się uda. Wślizgnęła się do ciasnej kabiny. - No i? - zapytała Lorna zalotnie. - Jak wyglądam? Zrobiła prowokującą minę i z aprobatą przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Winter przestudiowała koleżankę uważnie od stóp do głów, jakby nie chciała przeoczyć żadnego szczegółu. - Świetnie. Kupuj! - odpowiedziała wreszcie. Rzeczywiście, Lorna wyglądała olśniewająco. Sukienka leżała jak ulał, pięknie podkreślając jej urodę. Dość krótka, odsłaniała długie, zgrabne nogi dziewczyny. Nogi, na których nie pozostał najmniejszy ślad potwornych ran, które Winter własnoręcznie opatrywała niewiele ponad dwa dni wcześniej. *** Winter zaszyła się z laptopem w swoim pokoju na poddaszu i rozpoczęła poszukiwania. Rany kłute, cięte, szarpane, otarcia... Sprawdziła w Wikipedii i innych encyklopediach medycznych. Wyszukiwanie w grafice przyprawiło ją o mdłości. Nigdzie nie było mowy o wyzdrowieniu tak cudownym, jak to, które najwyraźniej było udziałem Lorny. Może przeceniła powagę zadanych koleżance ran, to możliwe, ale samo ich istnienie nie podlegało wątpliwości. Nawet Lorna temu nie zaprzeczała. Tymczasem już po czterdziestu ośmiu godzinach od napaści, jej skóra była idealnie gładka, bez choćby cienia blizny. To nie było możliwe. Ewentualność, że Lorna była superbohaterką o nieziemskich zdolnościach samoregeneracji chyba można było wykluczyć, nie była nawet szczególnie silna. Już szybciej mogła być nią napastniczka. Żeby ją pokonać, dwóch rosłych chłopaków musiało połączyć siły. Mocna, szybka
i nieprzewidywalna, dokładnie jak mężczyzna, który napadł Winter w lesie. Nie zastanawiając się długo, Winter zeszła na dół i skierowała się do pokoju Garetha. Zapukała. - Możemy pogadać? - zapytała, nie czekając aż otworzy jej drzwi. Chłopak odsunął się na bok, wpuszczając ją do środka. - Jakiś problem? - spojrzał na nią zaintrygowany, siadając na brzegu łóżka, podczas gdy ona zajęła miejsce na krześle przy biurku. Znowu unikał jej wzroku, a ona natychmiast to zauważyła. - Nie. To znaczy, może... Gareth uniósł pytająco brwi, ale nic nie powiedział. Winter podciągnęła nogi i usiadła po turecku. Teraz, gdy realizowała swój wcześniejszy plan, nagle wydał jej się marny i nieprecyzyjny. Nie wiedziała, jak sformułować myśli. Na szczęście Gareth ją wyręczył. - Domyślam się, że martwi cię to, co się stało z Carter... - zasugerował łagodnie. - Prawdę mówiąc, tak. - Jesteś nadal pewna, że nie chcesz zgłosić tego, co stało się w lesie? Winter zdecydowanie pokręciła głową. - Jeszcze bardziej pewna niż wcześniej. Opieka społeczna myślała, że wysyła mnie w bezpieczne miejsce... Wpatrywała się w swoje dłonie, co chłopak wykorzystał, żeby przyjrzeć się jej twarzy. Czasem zastanawiał się, czy ona wcześniej lub później wszystkiego się dowie. Nie, to niemożliwe... ona nie ma o niczym pojęcia! - pocieszył się w duchu. Ale to napięcie w powietrzu... Ten niepokój... - Cae Mefus to jest bezpieczne miejsce! - zapewnił żarliwie, jakby chciał przekonać też samego siebie. Winter westchnęła. - Wszyscy chcą w to wierzyć... Ale czy my możemy? Ja, ty, Lorna? - Zdaję sobie sprawę, że to trudne po tym, co przeszłaś, ale sama powiedziałaś, że to mogło się zdarzyć wszędzie.
Winter przytaknęła bez przekonania. - Nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest w tym coś dziwnego, coś głębiej pod powierzchnią... - wyznała po chwili - ale może ja też już wariuję. Podniosła na niego srebrne oczy pełne gorzkiego sarkazmu, a on poczuł palące pragnienie, żeby wyrwać z niej każdy okruch smutku. - To normalne, Win. Nie zauważył nawet, kiedy przebył dzielącą ich odległość. Ostatnio bycie tuż obok niej było tak naturalne, instynktowne. Położył jej rękę na plecach, a ona oparła twarz o jego ramię. Dla obojga ten gest miał zupełnie odmienne znaczenie. - Masz za wiele zmartwień, musisz być wykończona... Winter wyprostowała się, mimowolnie strząsając jego dotyk. Przeszyło go spojrzenie oczu szarych jak burzowe niebo. - Lorna powiedziała, że została ugryziona. Garetha zatkało z zaskoczenia. - Wczoraj wydawało się, że już o wszystkim zapomniała... Próba zachowania pokerowej twarzy, którą podjął Gareth, niezbyt się udała. Winter wyraźnie wyczuła, że zbliżyła się do prawdy bardziej, niż kiedykolwiek. Nie mogła pozwolić jej uciec. - Też widziałeś krew, prawda? Chłopak czuł się coraz mniej pewnie. - Rozcięcie, Win - odpowiedział sztywno. - A gdybym ci powiedziała, że dzisiaj nie było po nim śladu? -nalegała. - Przyznałeś, że widziałeś krew. Co tu się dzieje, Gareth? Odchrząknął, uciekając wzrokiem na boki. - Może rana nie była głęboka... - starał się tłumaczyć racjonalnie czasem płytkie otarcia bardzo krwawią. Musisz spróbować trochę się uspokoić albo zaczniesz wyobrażać sobie nie wiadomo co! Winter miała ochotę posłać go do diabła. Kłamał. Nie wiedziała dlaczego ani w jakim stopniu, ale była pewna, że Gareth Chiplin nie mówi jej prawdy. Tylko po co miałby ją oszukiwać? W jakim celu chciał ją przekonać, że Cae Mefus to oaza spokoju?
- Ja cię nie oceniam, Win - brnął dalej, nie mogąc znieść wyrazu zdeprymowania w jej oczach. - To normalne, że wszystko wydaje ci się cholernie dziwne. Każdy by tak pomyślał na twoim miejscu. Ale musisz być rozsądna... Winter miała dość. - Nie! - krzyknęła, pozwalając furii przejąć nad sobą kontrolę. -Nie waż się mówić mi, co mam myśleć! Wystarczy, że robi to cała reszta! Wiem, co widziałam! To nie było głupie otarcie! To prawda, że Lorna była w szoku, ale sama ją opatrywałam! Gareth westchnął. Musiał łgać. Musiał bez względu na to, z jakim trudem mu to przychodziło. Trzeba się było tylko bardziej postarać. Niewybaczalne było jak tracił nad sobą kontrolę w jej obecności. To, że podobała mu się do bólu, nie było żadnym usprawiedliwieniem. Ani to, że drżał na samą myśl o dniu, w którym mógłby ją stracić. - A Farland? - naciskała dalej Winter. - Lorna to inteligentna, żywa dziewczyna, ale jak tylko pojawia się on, to jakby odbierało jej rozum! Pozwala mu się traktować jak śmieć. Gdyby jej powiedział, że księżyc to chiński lampion, uwierzyłaby! No i dlaczego on sobie nie życzy, żebyśmy wspominały o napaści? Ma całą masę dobrych powodów - chciał odpowiedzieć Gareth; po raz pierwszy w życiu poczuł odrobinę solidarności z Nyksami. Cóż, Cameron Farland był jednym z najgorszych i ciężko było patrzeć na co sobie pozwalał z Lorną. Ale przestrzegał reguł, nie dało się temu zaprzeczyć. Winter powinna po prostu zapomnieć o Nyksach i wszystkim, co się z nimi wiązało. - Nie jestem lekarzem - odpowiedział szorstko. - Nie mam pojęcia, czemu Lorna tak szybko doszła do siebie. Zostaw to, Win... Utkwiła w nim twarde spojrzenie, wściekłe. Poczuł wyrzuty sumienia. - Co to miałoby niby znaczyć? - Nic... Nie mam nic przeciwko Lornie. Ale zadając się z nią, trochę zbyt często można się natknąć na Farlanda i jego kumpli... a to nie jest dobry pomysł.
Znowu Nyksi? Czemu? - Dlaczego? - powtórzyła szorstkim głosem. - Cameron to świnia, nie ma wątpliwości. Ale czemu należy unikać wszystkich Nyksów? Bezustannie mi się to powtarza, ale nikt nie chce wyjaśnić powodów! Gareth zesztywniał. - Bo nie mają z nami nic wspólnego - odpowiedział tonem, który dawał jasno do zrozumienia, że uważa temat za zakończony. Winter westchnęła lekceważąco. Wrażenie, że istnieje jakaś tajemnica zmieniło się w pewność. - Nieważne. Udajmy, że tej rozmowy nie było - bąknęła, podnosząc się z krzesła. Nie chciała się z nim kłócić. Jeszcze nie teraz. Podeszła do drzwi, a on wciąż milczał. Potem nie wytrzymał. Było rozwiązanie, boleśnie proste. Winter trzymała już rękę na klamce, kiedy ją zawołał. - Powiedz, czemu chcesz tu zostać? - spojrzał jej prosto w oczy. - Nie byłoby prościej wyjechać? Wystarczy porozmawiać z twoją prawniczką. Winter przygryzła wargi, zatrzymując się. To tak? Naprawdę chcę tu zostać? - pytała samą siebie. Czy chciała zostać w miejscu, które ją przerażało a jednocześnie nieznośnie przyciągało? Jeżeli tak, to dlaczego? - Nie wiem - wyszeptała. - Może to jest właśnie tajemnica, którą muszę odkryć. Nie skłamała. *** Winter nie znosiła się bać, a noce w Cae Mefus były zdecydowanie zbyt przerażające, jak na jej gust. Jedyne, co mogła zrobić, to zaopatrzyć się w gaz pieprzowy. Była zmęczona biernym oczekiwaniem na kolejny atak. Chciała działać.
To pragnienie podsunęło jej pomysł przedsięwzięcia kolejnej podróży przez nieprzebrane zasoby internetowe. Hasła: napad, przemoc, Cae Mefus, Conwy. Szukaj. Oczekiwała tysięcy rezultatów, przez które nie przebrnęłaby nawet za sto lat. Marnych dziesięć pozycji, które się wyświetliły, uświadomiło jej, że nie mieszka już w Londynie. „ Owczarek atakuje urzędnika " „Bójkapo meczu, ranny student" „ Zamieszki na zebraniu rady mieszkańców " Hrabstwo Conwy wydawało się najspokojniejszym miejscem na Ziemi. Nic dziwnego, że Family Division wysłała ją właśnie tutaj. Pomijając ostatnie wydarzenia, wszystkie tytuły były w podobnym tonie. Z jednej strony było to pocieszające, ale z drugiej nie pomagało jej ruszyć się z punktu wyjścia. Jak kraina hobbitów mogła niepostrzeżenie przeobrazić się w gniazdo przestępczości? - Dobra, spróbujmy jeszcze raz - wymamrotała pod nosem. Postanowiła poszerzyć zakres poszukiwań. Wpisała pospiesznie nowe parametry i czekała. „Kradzież torebki pod drzwiami banku " „Napad w drodze do pracy" „Aresztowani sprawcy kradzieży we Flint" Trzy godziny później Winter wiedziała tyle samo, co na początku. Czuła się głupia i bezsensownie uparta. Wyłączyła komputer.
30 Jak prowadzić badania historyczne? - zapytał profesor Vaughan w klasie pełnej nadzwyczajnie skupionych uczniów. - Jak z garści przypadkowych szczegółów, strzępów starych dokumentów i zapomnianych podań ludowych wydobyć logiczną i spójną opowieść o wydarzeniach sprzed wieków? Winter uśmiechnęła się. Bardzo chciałaby wiedzieć... Deszcz siekł wściekle o szyby szkolnych okien, podczas gdy zaciekawiona klasa oczekiwała odpowiedzi. Darran Vaughan koncentrował na sobie ich uwagę jak wytrawny aktor przyciąga spojrzenia publiczności. Mówił świetnie wymodulowanym głosem, uważnie dobierając słowa. - Czy ktoś ma jakiś pomysł? Ktoś się nad tym kiedykolwiek zastanawiał? Odpowiedziała mu tylko cisza. W końcu Dylis Allbright odważyła się zabrać głos. - Studiuje się dawne kroniki, analizuje... - Bez wątpienia. Nie myślcie, że to proste. Łączenie ze sobą faktów jak elementów rozrzuconej układanki jest ważne, ale nie zawsze wystarczające. Musicie wiedzieć, czego szukacie, żeby to znaleźć. Zgadzacie się ze mną? Wzrok profesora przesuwał się uważnie po klasie i każdy z uczniów miał wrażenie, że wpatruje się właśnie w niego.
- Poszukuje się związków przyczynowo-skutkowych - rzuciła Nerys Maddox. - Można zacząć od przedmiotu poszukiwań i cofnąć się do powodów jego zaistnienia. Miedziane włosy dziewczyny falowały, wyłapując świetlne refleksy. Nie wyglądała na choćby odrobinę zakłopotaną czy zdenerwowaną publicznym wystąpieniem. Winter miała wrażenie, że wszyscy Nyksi charakteryzowali się tą niezachwianą pewnością siebie. - Świetnie - pochwalił profesor - bardzo dobra uwaga. Jednak jak sądzisz, jaka zachodzi relacja między badaniem fizycznych dowodów a założeniami teoretycznymi? Maddox zamilkła na chwilę zastanawiając się. - Myślę, że teorie powinny być poparte dokładnymi badaniami naukowymi, nie powinny być punktem wyjściowym poszukiwań... Winter zaciekawiona podniosłą głowę, przestając nawet na chwilę bazgrolić w zeszycie. - Tak, to też jest częściowo prawda - przyznał Vaughan. - Problemem wielu naukowców jest brak kreatywności. Innymi słowy, wielu z nich stara się za wszelką cenę przedstawić wyniki swoich badań w jakimś skodyfikowanym systemie. Winter uderzyła ta myśl. Była niecodzienna, ale bardzo interesująca. - Przy braku jakichkolwiek punktów odniesienia - usłyszała z zaskoczeniem własny głos - jak należy postępować? Vaughan przechadzał się po klasie niedaleko jej ławki. Teraz zatrzymał się i spojrzał w jej stronę. Poczuła, że przenikają wzrokiem, odkrywając niewypowiedziane myśli. - To znaczy, co robić, kiedy ryzykujemy, że nasze poszukiwania pójdą w przypadkowym kierunku i w związku z tym nie osiągniemy żadnych rezultatów...? Na twarzy profesora zagościł nieodgadniony uśmiech. - Wtedy należy ruszyć głową - powiedział. - Zawierzyć intuicji, jeśli ją posiadamy. Życie nie toczy się w sposób idealnie linearny. Nigdy tak nie było. Dalekie zdarzenia, na pozór niemające ze sobą nic wspólnego, mogą być tak naprawdę głęboko powiązane. Metody
historyczne można sprowadzić do czysto naukowych. Historia to reakcja chemiczna, która przekształca przeszłość w teraźniejszość. Niestety czasem niełatwo określić, jakie elementy biorą udział w tej grze. Możliwe, że to jest właśnie największa trudność. - Czyli radzi pan podążać ścieżką, którą wskazuje nam intuicja? Choćby nie wiem jak nieprawdopodobna się wydawała? - drążyła Winter. Vaughan zapatrzył się w sufit w wyrazie głębokiego zamyślenia. - Uwierz, czasem nie mamy wyjścia - odpowiedział w końcu, rzucając jej ostatnie, tajemnicze spojrzenie. Przenikliwy dźwięk dzwonka kończącego lekcje rozwiał jej nadzieję na bardziej wyczerpującą odpowiedź. Podniosła swój plecak i skierowała się do biblioteki. Rozszerzyć horyzonty, analizować fakty z różnych punktów widzenia powtarzała sobie w duchu. Zanosiło się, że straci pauzę obiadową na grzebanie w książkach, ale mogła się z tym pogodzić, gdyby tylko dowiedziała się czegoś nowego. No i wciąż była za bardzo wkurzona na Garetha, żeby chcieć go oglądać przez całą przerwę. - Przepraszam, panie Graves - zawołała nieprzyjemnego bibliotekarza, próbując obłaskawić go swoim najmilszym tonem. - Szukam sekcji z lokalną prasą. Zwłaszcza ostatnich wydań. Graves przyjrzał się jej badawczo, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nosił wielkie, niemodne okulary o szkłach grubych jak denka od butelek. Łyse zakola zachodziły głęboko na jego czaszkę, jednak nawet wysokie czoło nie dodawało mu inteligentnego wyglądu. - Tam - odpowiedział, wskazując głową gdzieś na prawo za swoim biurkiem, i natychmiast powrócił do zajęć, od których tak naprawdę w ogóle się nie oderwał. Winter uzbroiła się w cierpliwość i zaczęła przeglądać kolejne regały. Aż do teraz miała w głowie chaos, nie wiedziała od czego zacząć. Postanowiła przejrzeć ostatnie artykuły o zniknięciu Emmy Jones i napaści na Lornę. Szukała szczegółów, jakiegoś detalu,
który łączyłby obie sprawy. Nie był to przemyślany początek, raczej liczyła na łut szczęścia, jeśli chodzi o metodyczny, naukowy plan poszukiwań, to nie miała żadnego. - Dobra, do pracy! - zagrzała się do walki, kartkując jedno z najnowszych wydań „North Wales Pioneer". *** Rhys Llewelyn zauważył dziewczynę natychmiast. Ledwo jego stopa dotknęła bibliotecznej podłogi, a już nie mógł oderwać od niej oczu. Przynajmniej przed samym sobą musiał przyznać, że jego zainteresowanie nie było w najmniejszym stopniu normalne. Było bliskie obsesji. Nie wiedział, dlaczego tak się działo i nawet nie próbował zrozumieć. Nie mógł wyrzucić z pamięci ich ostatniego spotkania. To była Moc, Moc nadwyrężyła jego pancerz, a Winter Starr odnalazła szczelinę i wniknęła pod spód, wprost do jego duszy. Poczuł się nieswojo, obserwując ją z daleka. To było tak niesamowite... Jego ciało wyprzedziło umysł, co jeszcze mniej mu się spodobało. Winter była pogrążona w lekturze, dopiero po chwili zorientowała się, że po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Tylko jedna rzecz łączyła zniknięcie Emmy i napaść na Lornę. Brak motywu. Fatalny pech. Nie było żadnych tropów, którymi można by podążyć. Emma nie miała wielu przyjaciół, ale nie miała też wrogów. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś z jej znajomych chciałby ją skrzywdzić. Lorna była przeciwieństwem Emmy. Otwarta i serdeczna, znał ją chyba każdy w szkole. Nie wydawało się, żeby przed fatalnymi wypadkami pod barem Manaros miała jakieś mroczne tajemnice. Nawet
jej burzliwy romans z jednym z Nyksów był rzeczą powszechnie wiadomą i szeroko dyskutowaną w Świętym Dawidzie. W trzecim przypadku ofiarą była ona sama. O tym oczywiście nie napisano w prasie. Spróbowała rozważyć wszystko na zimno, jakby była obserwatorem z zewnątrz. Może chodziło o psychopatę? Dreszcze na plecach stawały się coraz silniejsze. Nieświadomie przesunęła dłonią po karku jakby chciała zasłonić się przed czyimś niedyskretnym spojrzeniem. ** * Co ja robię? Rhys zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie jest irracjonalne, ale jednocześnie nie był w stanie się powstrzymać. Szpiegował. Zaglądał Winter przez ramię, próbując dowiedzieć się, co czyta. „Pioneer". Tropiła sekrety Cae Mefus? Daj mi jeszcze moment... - zaklinał ją w myślach - nie odwracaj się, nie odwracaj, jeszcze nie... Uległość nie leżała w naturze Winter Starr. Odwróciła się dokładnie w tym samym momencie i podskoczyła z zaskoczenia, rozpoznając w mig chłopaka, który czaił się za jej plecami. - Chcesz przyprawić mnie o zawał?! - Przepraszam... Rhys czuł suchość w ustach, palące zakłopotanie nie opuściło go szybko. - Nic się nie stało - odpuściła mu wspaniałomyślnie, przyglądając się małej naszywce na jego kurtce: trzy gwiazdki na tle tarczy, symbol Nyksów. - Ostatnio jestem za bardzo nerwowa... Nie dziwię się - powstrzymał się od wypowiedzenia tych słów na głos. To był wpływ Mocy, najwyraźniej ona też to odbierała. Rhys poczuł, że jego serce zwalnia, dopasowując się do jej rytmu. Strach i wzajemne przyciąganie narastały jednocześnie. Winter Starr była tajemnicą... Pragnął ją odkryć, zrozumieć.
Winter czuła żar na policzkach. Wiedziała, że on łatwo wyczyta w jej twarzy wszystko, jak w otwartej księdze. - Chyba wszyscy są ostatnio nerwowi... zwłaszcza jeśli zza pleców wyskoczy im nagle nieznajomy. Rhys uśmiechnął się. To nie był prawdziwy uśmiech, był na to zbyt wytrącony z równowagi, po prostu rozciągnął wargi w zimnym, wymuszonym grymasie. Przymglone światło, które wpadało do sali przez zakurzone okna, nadawało skórze Winter jeszcze bledszy odcień niż zwykle. Rhys czuł zapach jej włosów. Przez moment był pewien, że nie uda mu się powstrzymać impulsu zanurzenia dłoni w jedwabistych puklach. Chciał poczuć ich miękkość pod palcami. Zacisnął pięści starając się opanować. Winter poczuła na plecach kolejny dreszcz, serce znowu jej przyspieszyło. - Ty nie jesteś nieznajomy, przecież cię znam - wyszeptała bez zastanowienia. Był kochankiem spotkanym we śnie. Po przebudzeniu wspomnienia bledną, ale pozostają odciśnięte na skórze jak duchy pieszczot. Poczuła, że znowu zapada się w niebyt. Rhys pojął, że powinien odejść. Nie był pewien, co czuła przy ich ostatnim spotkaniu, ale wyraźnie wciąż pozostawała pod wrażeniem, podenerwowana, zaniepokojona, wytrącona z równowagi. A on... Był skonsternowany. Płomień w jego trzewiach przybrał na sile, paląc zmysły. Rhys znał zasady. - Naprawdę tak myślisz? - zapytał z miną, która powinna wydawać się obojętna. Zadrżała. Przeszyła ją iskierka strachu. Zazwyczaj ten rodzaj spojrzenia był wystarczającym ostrzeżeniem. Uprzejmy chłopak znikał, pojawiał się Nyks. Jednak jej srebrne oczy wciąż mu się przyglądały. - Tak - odpowiedziała po prostu. - Uważasz, że jest inaczej? Brakowało jej tchu. Co ja robię?!
Rhys osiągnął granicę. Odwrócił się powoli i odszedł bez słowa, wciąż czując jej wzrok na plecach. *** Winter przyciskała dłoń do serca. Waliło tak mocno, że udawało jej się wyczuwać kolejne uderzenia pod palcami. Boże, co za niesamowite uczucie... To było absurdalne, ale wiedziała, co czuje. Tęsknotę. Potrzebowała Rhysa jak powietrza. To nie było możliwe. Rozejrzała się wokół i odkryła, że życie spokojnie toczyło się nadal. Pomimo jej rozmowy z Rhysem, świat nie zachwiał się w posadach. Pan Graves jak zawsze kręcił się po bibliotece, mamrocząc coś ze złością pod nosem, walijski deszcz bombardował zawzięcie okna, a jej zeszyt leżał na stole, czekając na zapiski. Ręce opadły jej wzdłuż boków, poczuła się wyczerpana. Musiała wziąć się w garść. Przygryzła ołówek, jakby były to jej uciekające myśli i mogła je w ten sposób zatrzymać. Spróbowała skoncentrować się na słowach profesora Vaughana. „Dalekie zdarzenia, na pozór niemające ze sobą nic wspólnego, mogą być tak naprawdę głęboko powiązane". Jej poszukiwania skupiły się na wydarzeniach ostatnich dni. Nagłe olśnienie skierowało ją w stronę komputerów. Wyzwała się od głupich, że wcześniej o tym nie pomyślała. Jej palce tańczyły pospiesznie po klawiaturze, emitując serię charakterystycznych stuknięć. Po chwili oczekiwania potrzebnej maszynie na przetworzenie danych, Winter nareszcie otrzymała potwierdzenie słuszności swoich obaw. Cae Mefus nie było wycinkiem raju na Ziemi, choć jego mieszkańcy bardzo się starali, aby na to wyglądało.
31 Winter leżała w łóżku i walcząc z bezsennością, obracała w palcach swój kryształowy amulet. Odnosiła wrażenie, że rozwiązanie jest tuż tuż... wystarczy poskładać rozrzucone elementy zagadki. Szkoda, że te puzzle wydawały się mieć milion elementów, które złośliwy wiatr rozwiewał na cztery strony świata za każdym razem, gdy zaczynała dostrzegać jakiś logiczny obraz wyłaniający się z chaosu. - Spokojne hrabstwo Conwy nie zawsze było takie szczęśliwe... wymamrotała pod nosem, rozmawiając sama ze sobą i otaczającą ją nocą. Rada Vaughana okazała się bardzo przydatna. Wystarczyło pogrzebać trochę w przeszłości, żeby odkryć zaskakującą prawdę. Senny zakątek Walii, w którym się znalazła, był taki od nie więcej niż piętnastu lat. Piętnaście lat to za mało, żeby stary Evans nie zadrżał na myśl o kolejnej zaginionej uczennicy. O powtarzającej się historii. To nie ma sensu... Dwadzieścia lat temu okolicę Cae Mefus nawiedziły burzliwe wydarzenia. Powtarzające się napaści, kilku mieszkańców zaginionych bez wieści, potworny pożar, który strawił domostwo leżące na uboczu miasta. Potem nagle nastała cisza. Spokój tak niewzruszony, że nie mógł być naturalny.
Winter westchnęła głęboko, przewidując, że nie uda jej się szybko zasnąć. Godząc się z tą myślą, postanowiła wykorzystać czas na dalsze poszukiwania. Wymacała po ciemku włącznik lampki i poddasze rozjaśniło ciepłe światło. Położyła sobie laptopa na kolanach i wznowiła dochodzenie. Wolną ręką wciąż gryzmoliła w zeszycie. Musiała znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytanie: jak to możliwe, że krewcy mieszkańcy hrabstwa tak niespodziewanie stali się miłującymi pokój praworządnymi obywatelami? Drugi dziwny fakt - to rozdźwięk pomiędzy lokalnymi gazetami a prasą ogólnokrajową. Te pierwsze krzyczały dramatycznymi tytułami, podczas gdy te drugie albo kompletnie ignorowały zajścia, albo minimalizowały uspokajającym tonem. „Zbieg tragicznych okoliczności..." „Przesadny alarm..." „Lokalne władze wierzą w rychłe zakończenie sprawy... " Dokładnie te same słowa, których użył Ioan Evans w Świętym Dawidzie. Oczywiście rozsądek pozwalał myśleć, że ostatnie akty przemocy nie były ze sobą powiązane. Winter próbowała podsumować to, czego udało jej się dowiedzieć. Niespodziewany wybuch przestępczości, który zamiera tak nagle, jak się rozpoczął i ponownie daje o sobie znać dopiero po piętnastu latach. Pożary, ofiary, kłamstwa Garetha. To były tylko przypuszczenia, może nawet wytwór niespokojnej wyobraźni... Jej oczy przepatrywały pospiesznie artykuły, które zdołała znaleźć. Jasne światło ekranu oślepiało. Czuła piasek pod powiekami. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła, zanim zasnęła, było zdjęcie dworu należącego do Gera Y Goedena, który krótko po wykonaniu fotografii został strawiony przez pożar. Zdjęcie było niewyraźne, ziarniste, nie można było mieć pewności, jednak
wydawało się, że na głównych drzwiach widnieją dwa symbole. Słońce i gwiazda. To musiało być ważne, ale nie mogła sobie przypomnieć powodu. Spij, Winter - nakazała sobie, kiedy jej oczy zaczęły nieznośnie łzawić.
32 - Cholera! Deszcz padał nieprzerwanie od kilku dni, zamieniając ulice w skomplikowany labirynt kałuży i nielicznych suchych wysepek asfaltu. Buty Winter płaciły cenę za jej nieuwagę. Tego popołudnia zaczytała się tak głęboko, że straciła poczucie upływającego czasu. Morwenna nigdy wcześniej nie prosiła jej, żeby odebrała Daia. Pierwszy raz, kiedy to zrobiła, Winter była spóźniona. Farma Harrisonów, gdzie bawiły się dzieci, znajdowała się na przeciwległym krańcu miasteczka. Na pewno nie zdąży odprowadzić go do domu przed zmrokiem... Omiatana powiewami listopadowego powietrza, pobiegła w stronę lasu, mając nadzieję, że skróci sobie drogę. Weszła między drzewa, grzęznąc co chwilę w leśnym runie. Wilgotne, dużo cieplejsze niż w miasteczku powietrze pachniało mchem i grzybami. Winter szła szybko po dywanie z opadających liści. Porzuciła ścieżkę i weszła w dziki las, pozwalając się prowadzić jedynie swojemu zmysłowi orientacji. Wcześniej nigdy nie zwiedzała tej części okolicy Cae Mefus. Nieoczekiwanie musiała się zatrzymać, napotykając ostre obniżenie terenu, prawie przepaść. Zastanawiała się, który kierunek obrać. Nie było wiatru, oprócz odgłosu kropel spadających z gałęzi drzew
i dalekiego nawoływania jakiegoś ptaka, usłyszała wyraźny szum płynącej wody. Musiała zajść w pobliże Elwy. Ruszyła powoli, aż odnalazła drogę wyznaczoną przez rzekę. W tym punkcie Elwy była tak wąska, że zasługiwała bardziej na miano potoku, jednak wciąż zbyt szerokiego, aby przekroczyć go bez zmoczenia nóg. W słabnącym świetle późnego popołudnia znad wody zaczynała podnosić się srebrna mgła. Winter miała nadzieję znaleźć bród. Szła jakiś czas wzdłuż kamienistego brzegu, aż wreszcie dostrzegła drewniany mostek. Rzuciła się biegiem w jego kierunku. Kiedy stawiała pierwsze kroki na mokrych deskach, odniosła silne wrażenie, że jest obserwowana. Mimo to szła dalej, ostrożnie, rozglądając się wokół siebie. Mgła połykała każdy hałas, jak miękki kokon. Nagle zobaczyła niewyraźną sylwetkę pomiędzy czarnymi pniami drzew, która jednak natychmiast rozmyła się wśród cieni. Winter sparaliżował strach. To był tylko cień - wmawiała sobie, starając się zachować rozsądektylko cień... Ścisnęła drewnianą poręcz i zmusiła się do dalszego marszu. Kiedy była już na środku mostu, znowu zobaczyła tajemniczą istotę. Brnęła z widocznym wysiłkiem, wolnym krokiem, w jej stronę. Winter ponownie zadrżała, żałując momentu wahania, który dał nieznajomemu czas na zauważenie jej obecności. Nerwowe napięcie mięśni kontrolowane przez instynkt przetrwania wyprzedziło myśl o zasadności rzucenia się do ucieczki. - Nie bój się, kochanie - powiedział damski głos należący najprawdopodobniej do starszej osoby. Winter zmrużyła oczy, żeby lepiej przyjrzeć się kobiecie. Była ubrana w powłóczysty czarny strój, siwe włosy w nieładzie wystawały jej spod chustki. Spowita białą mgłą wyglądała dość niesamowicie. - Kto tam?
- Nazywam się Bethan - odpowiedziała - a ty pewnie jesteś tą, na którą czekałam. Stały naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem, w nieruchomym, dusznym powietrzu. Twarz staruszki pokrywała drobna pajęczyna zmarszczek, po których łatwo było się zorientować, że musiała zaznać w życiu wszystkich ludzkich emocji, tych złych i tych dobrych. Jej oczy miały w sobie głębię i były przepełnione tajemniczą melancholią. - To ty, prawda? Młoda Starr... Dziewczyna spojrzała na nią podejrzliwie. - Skąd...? Było coś w starszej pani, co jednocześnie przerażało i przyciągało. Patrzyła na Winter, jakby dobrzeją znała... - Choć ze mną - poprosiła staruszka - jest pewna historia, którą chciałam ci opowiedzieć... Winter pokręciła kategorycznie głową. -Nie. Jestem już spóźniona. Stanęły bliżej siebie, dzielił je tylko krok. - Ludzie mówią, że jestem wariatką. Może mają rację. Od dawna czekam, żeby opowiedzieć to, co wiem... Przyglądały się sobie badawczo. Słowa Bethan były szalone, ale jej oczy nie. Spojrzenie było intensywne, poważne, mądre. Trochę przypominało Winter jej babcię. Dziewczyna poczuła płomień ciekawości. Niestety minuty uciekały, a Dai na nią czekał. Musiała odprowadzić go do domu przed zachodem słońca. - Muszę iść - powtórzyła. Westchnęła. To nie był dobry pomysł, ale nie mogła się powstrzymać. - Wrócę - wyszeptała w końcu. Na twarzy staruszki zakwitł uśmiech. - Wiem, kochanie - powiedziała czule - wtedy opowiem ci o sugnwr gwaed...
Winter oddalała się pospiesznie, a Bethan wciąż jej się przyglądała. Młoda Starr może i czuła strach, ale przeznaczenie kierowało jej krokami i nic nie mogła na to poradzić. ** * Dai wyposażony w żółte kalosze wskakiwał we wszystkie kałuże, które napotykali na swojej drodze, rozbryzgując brudną wodę na cztery strony świata. Winter poddała się i zarzuciła próby uskakiwania przed błotnymi fontannami. Niedługo po ich wyjściu z farmy Harrisonów znowu zaczęło padać. Winter nie miała parasola i przemokła do suchej nitki. Przypuszczała, że przed przekroczeniem progu domu będzie musiała wycisnąć się na wycieraczce. Chłopiec, dzięki pelerynie, lepiej radził sobie z nieprzychylną aurą. - Boisz się, że mama będzie zła, jeśli się spóźnimy? - zapytał, unicestwiając kaloszem odbicie pobliskich domów w gładkiej tafii kałuży. Ewidentnie nowa rozrywka bardzo go bawiła. Winter cieszyła się z jego dobrego humoru. Był to radosny widok po osobliwym spotkaniu w lesie. - Nie jesteśmy bardzo spóźnieni, a jeśli przyspieszymy trochę kroku... - odpowiedziała z wymuszoną lekkością. Nie miała pojęcia, kim była Bethan, ale jej słowa wciąż dźwięczały jej w głowie. - Dai - zagaiła w końcu, nie mogąc się powstrzymać - spotkałam dziwną kobietę jak po ciebie szłam... Chłopczyk zrobił minę, która komicznie przypominała szelmowski uśmieszek jego starszego brata. - Poszłaś przez las - zgadł natychmiast - wiesz, że rodzice nie byliby tym zachwyceni. Winter prychnęła. - To im nie mów!
Dai wskoczył w kolejna kałużę i w otaczającej ciszy wyraźnie rozległ się plusk zmąconej wody. - To była Bethan - wyjaśnił - mieszka w starym domu pod lasem. Z nikim się nie spotyka i brakuje jej piątej klepki. Może to prawda, a może... - A co znaczy sugnwr gwaed? Dai się roześmiał. - Musisz wziąć się za naukę języka, Winter! - pouczył ją. - To znaczy „krwiopijca" albo po prostu „wampir"! Winter skamieniała, patrząc chłopcu prosto w oczy.
33 Profesor Vaughan przyglądał się z okna swojego gabinetu uczniom spieszącym na kolejne lekcje. Ciemny granat szkolnych mundurków zaczynała wypierać mieszanina najprzeróżniejszych kolorów kurtek i szalików, co niezawodnie zwiastowało zbliżającą się zimę. Darran Vaughan lubił ich obserwować. Jedna z dziewcząt poślizgnęła się fatalnie, wpadając w bagnistą kałużę. Pomimo dzielącej ich odległości, profesor odczytał soczyste przekleństwo na jej ustach. Uśmiechnął się. Rozległo się pukanie. Trzy suche uderzenia. Vaughan wiedział już, kto stoi po drugiej stronie drzwi. Jej lekkie kroki na korytarzu zrujnowały niespodziankę. Trzeba było jednak zachować pozory. - Proszę! - krzyknął z uśmiechem. Winter Starr weszła do gabinetu. Spojrzał na nią udając zaskoczenie. Szczupła figura, długie, ciemne włosy i te oczy o niesamowitym kolorze. - Witam. - Przepraszam, profesorze - odezwała się dziewczyna - dopiero co zmieniłam szkołę i mam sporo zaległości do nadrobienia, ale w przyszłości chciałabym chodzić na pańskie zajęcia. Pewnie jest już za późno...
Mówiła pewnym, zdecydowanym tonem, nie robiła pauz. Vaughan znał się na ludziach, łatwo się domyślił, że nauczyła się całego zdania na pamięć. - Dobrze - odpowiedział obojętnym tonem. Nie chciał jej deprymować, ale i nie mógł za bardzo ułatwiać sprawy. Winter Starr była jednym z jego ulubionych obiektów obserwacji. Spojrzała na niego zakłopotana. Była bystra i wrażliwa na subtelne zmiany wokół niej, ale na szczęście wciąż nazbyt skołowana, żeby nazwać to, co widziała. Wyprostowała się, a jej twarz przybrała kamienny wyraz. - Przyszłam po formularze. Mężczyzna przytaknął i odwrócił się, ukrywając uśmiech. Widać, że dziewczyna znała reguły zabawy. - Oczywiście, usiądź. Wysunął szufladę z biurka i wyjął plik zszytych kartek. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby mogła je od niego wziąć. On jednak obszedł biurko dookoła i zatrzymał się u jej boku. Położył przed nią formularze. Tylko jeden niewinny eksperyment, mała - pomyślał rozbawiony. Winter przeszedł dreszcz, skóra na lewej połowie jej ciała ścierpła zaskoczona nieoczekiwaną bliskością Vaughana. Nagle poczuła się zagrożona, bezbronna. Mężczyzna stał nad nią, zasłaniając światło, a cienie malowały nieodgadnione grymasy na jego twarzy. - Dziękuję - wymamrotała i spróbowała skupić się na wypełnieniu dokumentów. Zaczęła odczytywać kolejne rubryki, przesuwając instynktownie w palcach swój amulet. Idealnie przezroczysta kryształowa kula wyłapywała świetlne refleksy, zmieniając je w małe tęcze wędrujące po białych kartkach papieru leżących przed dziewczyną. Niesamowity klejnot, pomyślał profesor, nie mogąc oderwać oczu od świetlnego przedstawienia. - Więc interesujesz się historią? - rzucił po kilku chwilach.
- Tak - odpowiedziała. Ścisnęła w dłoni swój medalion, co było jedyną oznaką jej zdenerwowania. - Pana zajęcia na temat badań historycznych bardzo mi się podobały. - Ale dla ciebie nie były wystarczające, czyż nie? Vaughan wrócił na swoją stronę biurka, usiadł i pochylił się w jej kierunku, opierając ciężar ciała na skrzyżowanych przed sobą ramionach. Oddalił się od niej tylko trochę, ale nieprzyjemne mrowienie, które poczuła wcześniej zaczęło słabnąć i sytuacja stała się odrobinę bardziej znośna. Ciążyło jej tylko jego badawcze spojrzenie. - Spokojnie, po prostu zgadłem - uspokoił ją. - Twoje pytania były zbyt konkretne, jak na bezinteresowne zaciekawienie tematem. Winter poczuła, że się czerwieni. - No więc? - nalegał uprzejmie profesor. - Jaki jest temat twoich badań? No dobra - pomyślała - odkryjmy kartyl - Pan też dopiero tu przyjechał, profesorze - odpowiedziała poważnie nie zastanawia się pan nad tym, co się dzieje? Przybrał surową, poważną minę. - Ktoś bardziej od nas kompetentny w tych sprawach już to wyjaśnił. Ciebie to jednak nie satysfakcjonuje jak mniemam? Winter czuła, że porusza się po cienkim lodzie. W tej grze łatwo było o fałszywy krok. Przytaknęła. Jej włosy zafalowały i doszedł go ich słodki zapach. Zasępił się. - Mógłbym wiedzieć dlaczego? Dziewczyna niepewnie rozejrzała się wokoło. Vaughan zrozumiał, że właśnie rozważała, czy można mu zaufać, a jeśli tak, to na ile. - W tej części Walii już kiedyś miały miejsce podobne zdarzenia, wiedział pan? - wbiła w niego wzrok, oczekując najmniejszej wskazówki pozwalającej rozszyfrować jego reakcję na te słowa. -Wiele podobnych zdarzeń. Bardzo podobnych. Zaginięcia, napaści, niewyjaśnione wypadki. Niecałe dwadzieścia lat temu Cae Mefus nie było bynajmniej oazą spokoju. Potem nagle wszystko ustało. Cisza. Żadnych więcej podejrzanych incydentów.
Mała dobrze odrobiła lekcje - pomyślał. Vaughan nie wiedział, jak powinien się teraz zachować. Tymczasem ukrył się za spokojną, wyważoną maską obojętnego zainteresowania sceptycznego uczonego mającego do czynienia z niezwykle błyskotliwym, choć wciąż naiwnym, młodym uczniem. - Jak byś to wyjaśniła? Winter prychnęła zniecierpliwiona. - Właśnie o to chodzi - przyznała z widoczną frustracją. - Nie umiem tego wyjaśnić. Słońce przesłoniła przepływająca po niebie chmura, zasnuwając gabinet profesora posępnym cieniem. Mężczyzna wstał i podszedł do ciemnego okna. Stał przez chwilę nieruchomy, obserwując dziedziniec. - Dam ci dwie rady, Winter Starr - powiedział w końcu. - Uczeni zbyt często zapominają o tradycji... i o losie. - To znaczy, że wierzy pan w przeznaczenie? - zapytała zaintrygowana. Profesor zaśmiał się. - To nie jest właściwie postawione pytanie - odpowiedział z sarkazmem.
34 Nadszedł już prawie wieczór, ale Winter wciąż tkwiła na dziedzińcu Świętego Dawida. Szkoła o tej porze była kompletnie wymarła. Chmury, szare i napęczniałe zbierającym się deszczem, wisiały ciężko na walijskim niebie. Winter czuła się jakby to w jej głowie miała zaraz rozpętać się burza. Twarze, głosy, zdarzenia, koszmary, wszystko mieszało się w jedno szalejące tornado. No i to przeświadczenie, że wszyscy dookoła wiedzą o wiele więcej, niż chcą powiedzieć... Na przykład ugryzienie Lorny uleczone w cudowny sposób. Nerwy Winter były na wyczerpaniu. Nie mogła brać serio tej jednej jedynej możliwości. Możliwości, która pasuje jak ulał... to wszystko by tłumaczyło... - podpowiadał jej wewnętrzny glos w wyraźnej opozycji do zdrowego rozsądku. Winter nie chciała go słuchać. To niemożliwe! To by było wariactwo! Zapatrzyła się w grę świateł tańczących w jej kryształowym amulecie. Trzymała w palcach łańcuszek, pozwalając przezroczystej kuli huśtać się w promieniach zachodzącego słońca. Wrażenie było jednocześnie hipnotyzujące i pocieszające. W dzieciństwie spędzała w ten sposób całe godziny. Oddałaby wszystko za beztroskę tamtych chwil. - Do diabła z tym! - zaklęła zniecierpliwiona natłokiem myśli niedającym jej spokoju.
Zdecydowanie podniosła się z ławki, na której wcześniej przysiadła, i ruszyła przed siebie bez wyraźnego celu. Gdy przecinała boisko Andrew Lloyd trenujący nadal ze swoją drużyną pomachał do niej z daleka, ale nawet go nie zauważyła. Co jakiś czas rozlegał się przeraźliwy dźwięk sędziowskiego gwizdka, dla niej był to daleki odgłos bez znaczenia. Minęła trybuny, minęła siłownię. Szła dalej. Zatrzymała się dopiero przed starym gmachem, który stanął jej niespodziewanie na drodze. Uniosła wzrok. Uśmiechnęła się. Siedziba Nyksów. „Wierzy pan w przeznaczenie?" - zapytała wcześniej Vaughana. Teraz zrozumiała, czemu nie było to dobre pytanie. A ty, Winter Starr? Wierzysz? Cameron Farland cieszył się leniwym popołudniem. Mosiężne żyrandole rozświetlające siedzibę Nyksów roztaczały przyjemny, relaksujący blask. Nie było rzeczy przyjemniejszej dla Farlanda niż słodkie próżnowanie na pluszowych kanapach głównego salonu, podczas gdy jego koledzy pilnie się uczyli. Był inteligentny i pojętny jak oni, ale nie widział sensu w przedwczesnym zaprzątaniu sobie głowy książkami, które mogły poczekać na niego w Cambridge jeszcze dwa lata. Cameron miał inne ambicje. Ich sytuacja dawała korzyści, których wykorzystanie mogło być dużo zabawniejsze niż nauka... Takie jak biedna Lorna, która go nienawidziła, ale nie mogła oprzeć się namiętności. Jaka szkoda, że nie wolno mi jej zadowolić - pomyślał chłopak. Niestety zasady były zasadami... To przykre, że nie urodził się, kiedy jeszcze nie obowiązywały. Dopiero wtedy przystępność Lorny byłaby naprawdę interesująca! Musiał wstać. Uczyli go monitorować swoje potrzeby. Wpajali od samego początku, że nie można ignorować impulsów. Silnych impulsów, takich jak ten. Uderzył go nagle, intensywny i nieopanowany.
Dziwne - pomyślał, czuł jak momentalnie wysycha mu spragnione gardło. *** Winter zastała otwarte drzwi. Zawahała się przez moment, zadając sobie pytanie, czy to rzeczywiście było jej przeznaczeniem. Wiedziała jednak, że już za późno. Nie mogła się powstrzymać od przekroczenia tego progu. Zajrzała cicho do środka, czując jak mocno wali jej serce. Drżała ze strachu. Czuła się jak szalony Czerwony Kapturek zakradający się do wilczej nory. Korytarz za drzwiami był ciemny i spokojny, żaden dźwięk nie mącił zalegającej ciszy. Tylko tam zajrzysz, Winter! - dodawała sobie animuszu. Po jej plecach raz za razem przechodziły lodowate dreszcze, weszła w głąb korytarza. Po prawej ujrzała drzwi. Otworzyła. - Co ty tu, do cholery, robisz? Cameron Farland wycedził te słowa lodowatym głosem. Zaskoczona Winter zastygła ze strachu. Chłopak cofnął się w głąb pokoju, stanął przy kamiennym kominku, kryjąc swoją bladą twarz w cieniach zalegających odległe kąty pomieszczenia. Winter ledwo powstrzymała krzyk rosnący jej w piersi. Uspokój się, to tylko Farland... - nakazała sobie. Zrobiła krok w tył i poczuła za plecami drewnianą ościeżnicę. Chłopak piorunował ją spojrzeniem, niemal czuła pieczenie jego pałającego nienawiścią wzroku. - Lorna... - wymamrotała, próbując się usprawiedliwić - szukałam Lorny... - Tu jej nie ma - warknął głosem ochrypłym ze złości. Uciekaj! podpowiadał jej instynkt. Gardło chłopaka zamykało się w nerwowych skurczach. Winter Starr nie mogła wybrać gorszego momentu na niezapowiedzianą wizytę. Musi udać, że jej tam nie ma i wypić zawartość kielicha. Przeklęty kieliszek... Wyjdź stąd! - nakazał jej w myślach. Nie
mógł już dłużej się powstrzymywać, to mogłoby okazać się fatalne. Sztywnym krokiem, w desperackiej próbie utrzymania nad sobą kontroli, podszedł do stolika obok kominka. Spokój, Caml - nakazał sobie, zaciskając zęby. - Coś nie tak, Farland? - zapytała dziewczyna. Był nienaturalnie blady, a na twarzy malowało mu się cierpienie i wysiłek. Winter w jakiś sposób wyczuwała jego udrękę. Nie odrywając od niego wzroku, zorientowała się, na czym koncentruje się jego uwaga. Kieliszek. Kieliszek wypełniony ciemnym, czerwonym winem. Zbliżyła się powoli do stolika i wzięła do ręki kielich pełen cieczy o dziwnym, znajomym zapachu. W tym momencie dotarła do niej prawda. W następnym ułamku sekundy Farland skoczył w jej stronę, przyciskając ją do ściany. Zawartość kryształowego naczynia rozlała się na podłodze krwawą plamą. Sugnwr gwaed - zadźwięczało jej w głowie. Wampir. Winter wrzasnęła ze strachu, który spłynął na nią wraz ze zrozumieniem.
35 Profesor Vaughan rzucił się na Farlanda z nieludzką szybkością. Dosłownie ściągnął go z Winter i mocno odepchnął. Ciało chłopaka poleciało na drugi koniec salonu, gdzie zatrzymało się, uderzając o ścianę. Dziewczyna uwolniona z dławiącego uścisku zaczęła krzyczeć. Zdawało się, że czas zatrzymał się obezwładniony grozą, dopiero teraz ruszył znowu. Farland zbierał się z podłogi. Podniósł na dziewczynę rozpalony wzrok i z gracją drapieżnika ponownie skoczył w jej stronę. Rhys Llewelyn stanął mu na drodze na ułamek sekundy, zanim zdołał jej dopaść. Odepchnął go w tył, jakby nic nie ważył. Pod Winter ugięły się nogi. Osunęła się na ziemię. Struchlała przytuliła się do ściany, jakby ta mogła dać jej schronienie. Sugnwr gwaed... Pochłonęło ją morze kłębiących się myśli i uczuć. Zawroty głowy nie pozwalały jej wstać. Wstrząsana dreszczami zalała się łzami, z czego nawet nie zdała sobie sprawy. Vaughan stanął władczo na środku salonu. - Kontroluj się, Farland! - ryknął z groźbą wyraźnie wypisaną na twarzy. Rhys stał przed Winter, mięśnie miał napięte do granic wytrzymałości. W każdej chwili był gotów rzucić się w jej obronie.
To niemożliwe, to niemożliwe! Winter powtarzała w myślach te dwa słowa jak magiczne zaklęcie. Przerażenie ogarniało ją z coraz większą siłą. Farland trząsł się jak w gorączce. Wyraźnie walczył ze sobą, próbował się opanować. Niestety tej bitwy nie mógł wygrać. Profesor skoczył na niego, przewrócił powtórnie na ziemię i unieruchomił, wbijając mu kolano w brzuch. - Llewelyn - zawołał. Rhys odwrócił się do Winter tylko na moment, rzucił kontrolne spojrzenie i zaraz odszedł pomóc Vaughanowi. Ten krótki moment wystarczył, żeby dziewczynie zabrakło powietrza. Miała wrażenie, że tonie. Oczy Rhysa, jego piękne rdzawe oczy, świeciły nienaturalnym czerwonym blaskiem, a spomiędzy warg wystawały kły. Czuła ogarniającą ją panikę, ale jednocześnie w jej sercu wybuchło z niesamowitą siłą jakieś inne, niepojęte doznanie. Coś jak wyblakłe, zatarte wspomnienie czegoś bardzo odległego, co było bliskie i znajome, było częścią niej samej i przez to nigdy nie mogło być zapomniane do końca. ** * Bolała ją dłoń. Zmusiła się do rozwarcia zesztywniałych palców i odkryła, że przez cały czas ściskała swój amulet. Vaughan i Rhys wciąż pilnowali Farlanda. Instynktownie przełożyła łańcuszek przez głowę i kryształ powrócił na swoje miejsce, obijając się o jej pierś. Kiedy uznała, że powoli odzyskuje władzę w nogach, podniosła się i zrobiła kilka chwiejnych kroków. - Starr - przywołał ją ciepły głos profesora. - Poczekaj, Winter...
36 Zanurzona w miękkim fotelu, jakby została przez niego połknięta, Winter Starr nie miała ochoty nawet na nich spojrzeć. Trzymała palec w ustach, przygryzając go do bólu. Tylko to pulsujące kłucie łączyło ją jeszcze z rzeczywistością, nie pozwalając na załamanie nerwowe. Profesor Vaughan przyglądał jej się badawczo, zastanawiając się, co robić. Ktoś przyniósł jej czystą koszulkę, ale ona wciąż czuła na skórze płyn z rozbitego kielicha. Krew. Objęła się ramionami, wstrząsały nią dreszcze. Państwo Chiplin razem z Garethem przyjechali natychmiast i teraz siedzieli obok ze zmartwionymi minami. Morwenna położyła jej rękę na kolanie i westchnęła. Gdyby nie odrobina pocieszenia, które mimo wszystko znajdowała w tym geście, Winter zrzuciłaby jej dłoń. Przypatrywała się swoim stopom półprzymkniętymi oczami. Widziała czerwień na spodniach. Jeszcze jedna plama po rozlanej substancji. Jej serce przyspieszyło. Vaughan zdawał się czytać w jej myślach. - To nie jest ludzka krew, Winter - powiedział przyciszonym, spokojnym głosem, nie chcąc znowu jej przestraszyć. Dziewczyna rzuciła mu szybkie, niepewne spojrzenie i znów uciekła wzrokiem. Była potwornie blada.
- Nikt z nas nie krzywdzi ludzi, przysięgam ci - dodał profesor. To był syntetyczny substytut, który pozwala nam przeżyć. Nie wolno nam atakować ludzi. Pakt nam tego zabrania. Twarz Garetha zmartwiała ze złości. - Jak pan w takim razie nazwie to, co właśnie zrobił Farland?! -warknął, nie mogąc się powstrzymać. - To była Moc! - wykrzyknął nagle Cameron, ale zaraz skurczył się pod karcącym wzrokiem Vaughana. - Uważasz, że masz prawo się tłumaczyć, Farland? - zapytał mężczyzna lodowatym tonem. - Nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobiłeś. Żadnego. Farland wciąż drżał, miał wilgotne, zgnębione oczy. Spojrzał żałośnie na Winter. - Wiem - wymamrotał. Winter pomyślała o owalnej ranie na nodze Lorny. O ugryzieniu. - To ty pogryzłeś Lomę? - zapytała łamiącym się głosem. - Nie! - oczy młodego wampira przepełniało przerażenie. - Ona jest na nas podatna! A ja, na swój sposób, też jestem do niej przywiązany... Nie mógłbym jej zranić. - Tylko dlatego, że Pakt ci na to nie pozwala! - oskarżył go Gareth, kipiąc wściekłością. - Gdyby nie to, nie miałbyś żadnych skrupułów, żeby z niej pić! Cameron wzruszył ramionami. - Tylko gdyby to było dozwolone i gdyby ona tego chciała, Chiplin odpowiedział z pełną szczerością. Winter przygryzła wargę. Pomimo całej swojej dezorientacji, pomyślała o ostatnim spotkaniu z Rhysem. O tym, co w niej wyzwolił, co wtedy czuła. Chciała, żeby z niej pił? On z całą pewnością coś do niej czuł. Coś, co dzielili, coś, co nie pozwalało mu oderwać od niej oczu nawet teraz, była tego pewna. Pragnął jej krwi? Gorące łzy przerażenia wypełniły jej oczy. Nie mogła jasno myśleć. Głos Garetha dotarł do niej jak dalekie echo.
- I to nie jest pierwszy raz, kiedy ktoś atakuje Winter! Vaughan spojrzał na niego twardo, ale tylko Rhys i Farland wyglądali na naprawdę zaskoczonych. Reszta zebranych wiedziała już od jakiegoś czasu, co się wydarzyło w lesie. - Wciąż jeszcze zdarzają się buntownicy. Niestety - westchnął profesor. Winter ukryła twarz w dłoniach; napięcie wiszące w powietrzu rosło. Morwenna uniosła ręce w geście zniecierpliwienia. - Chcecie przestraszyć ją na śmierć?! - wybuchła. - Ta dziewczyna nic jeszcze nie wie. Nie wystarczy wam, że odkryła to, co odkryła, i na dodatek w taki sposób? Spiorunowała męża wzrokiem, dając mu jasno do zrozumienia, czego od niego oczekuje. Wreszcie Griffith odwrócił się do Winter. - Piętnaście lat temu Zakon Ciemności, czyli najwyższa władza wśród wampirów, zawiązała z ludźmi, którym była wiadoma ich egzystencja, traktat pokojowy. Według umowy wampiry zobowiązały się nie atakować ludzi i podporządkować się Radzie Dwóch Ras - tłumaczył bez zająknięcia. - Radą kieruje Wielki Mistrz Zakonu i Pater, przywódca Familii. Pan Chiplin zamilkł na chwilę, dając jej czas na przetrawienie informacji. Pociągnął fajkę, która wypełniła pomieszczenie cynamonowym dymem. - Familia skupia ludzi, którzy przekazują tajemnicę istnienia rasy wampirów z pokolenia na pokolenie. Jak my. Winter patrzyła na niego z niedowierzaniem. W głowie zamajaczył jej obraz kuszy z symbolem słońca, ale wciąż była zbyt skołowana, żeby zrozumieć, żeby pytać. Pragnęła jedynie uciec stamtąd jak najdalej, daleko od Nyksów i całego tego koszmaru. - Obowiązek podtrzymywania pokojowej koegzystencji między naszymi dwiema rasami ciąży zarówno na Zakonie, jak i na Familii. To obowiązek nas wszystkich. Po to powstał Pakt. Został okupiony wysoką ceną, wielu straciło życie, jednak dał początek nowej erze...
Winter słuchała zdumiona. Błądziła wzrokiem po twarzach otaczających ją ludzi. Vaughan napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się porozumiewawczo. - To chyba jest odpowiedź na większość dręczących cię wątpliwości, Winter - powiedział. - Konflikt, który poprzedził zawarcie Paktu, był w tych stronach tak gwałtowny, że aby chronić tajemnicę musieliśmy spalić starą siedzibę Rady. Później Pakt nareszcie położył kres rozlewowi krwi... aż dotąd. Akurat w wigilię rocznicy... - mruknął do siebie Griffith. Zaczęli mówić wszyscy naraz, ich głosy nakładały się na siebie, Winter nie mogła dłużej tego znieść. - Czemu mi to wszystko opowiedzieliście? Nie mieliście wyjścia? Czy może... Zamilkła nagle zmrożona przerażającą myślą. Zabrakło jej tchu. Morwenna chciała ją przytulić, pocieszyć, jednak palące oskarżenie w oczach dziewczyny powstrzymało ją. Dotknęła jej dłoni. - To jest również twoja historia, Winter. Susan Bray nie mogła przewidzieć, że nasz spokój runie, ale kiedy postanowiła cię tu przywieźć, wiedziała, co robi. Familia od zawsze się tobą opiekowała, ponieważ twoja babcia jest jedną z nas. Tak jak i Susan. - Nie... - wymamrotała Winter - nie! To nie może być prawda! Nie chciała dalej tego słuchać, nie chciała nawet o tym myśleć. Nie mogła uwierzyć, że babcia... A co z jej rodzicami? Czuła w sobie bezkresną pustkę, słabość. Zrozumiała, że od początkują okłamywano. To jakby odebrano jej całe dotychczasowe życie. Spazm płaczu ścisnął jej gardło, a serce zalała fala smutku wysoka jak góra. Zaraz potem poczuła chłód. Razem z nim spłynął na nią lodowaty spokój. ***
Wychodząc z siedziby Nyksów, Winter rzuciła ostatnie spojrzenie profesorowi Vaughanowi. - Nie wierzę w przeznaczenie - oświadczyła poważnie. Mężczyzna przyjrzał jej się z zaciekawieniem. - Czy to nie było niewłaściwe pytanie? Przez twarz wampira przemknął przelotny uśmiech.
37 - Co ty tu robisz? Madison Winston zdumiona otworzyła drzwi. Winter nie powiedziała słowa. Rzuciła się przyjaciółce w ramiona i mocno ją uściskała. Wtuliła twarz w jej włosy, czując zapach domu, bezpieczeństwa, spokoju. Zapach jej dawnego życia. - O nic nie pytaj, Mad! - poprosiła, wdychając z zadowoleniem woń tytoniowego dymu, którym przesiąknięta była punkowa koszulka dziewczyny. To była jej Madison, mahoniowe, rozczochrane warkocze, poprzetykane tu i tam zielonymi pasemkami, podarte jeansy. Winter odetchnęła z ulgą. Madison w końcu odsunęła się od niej delikatnie i przyjrzała się uważnie jej zmartwionej twarzy. - Masz rację - przyznała, marszcząc brwi. - Wychodzimy! Maleńki komisariat policji w Cae Mefus był tak daleki od Scotland Yardu, jak tylko można to sobie było wyobrazić. Zajmował dwa pokoje w budynku dającym schronienie wszystkim urzędom w miasteczku. Przestarzałe neony nad wejściem wołały o odkurzenie, komputery zakupione z datków były dalekimi kuzynami nowych
modeli maszyn, które można było obejrzeć w sklepach, a jednak Evans był bardzo przywiązany do tego miejsca. Komisariat składał się z małej recepcji i jednego jedynego biura, w którym stała metalowa szafa na akta, dwa biurka i ekspres do kawy, produkujący mazistą substancję o bliżej nieokreślonym kolorze, która jednak końcem końców okazywała się zdatna do picia. Evans wrócił z krótkiego patrolu po miasteczku i rozsiadł się wygodnie za większym z biurek. Podniósł do ust kubek gorącej kawy i z irytacją zauważył okrągły, mokry odcisk, który zostawił na okładce lokalnego tygodnika. Wyrwał papierową chusteczkę z pudełka przywalonego przez stos dokumentów i zaczął wycierać plamę bez zbytniego przekonania. Autor tematu z okładki przytaczał rozmowę z panią Martin z Glan Gors, która zgłosiła chuligańskie wybryki w lasach otaczających jej dom. Evans miał zamiar odwiedzić panią Martin. Telefon dzwonił długo, zanim zdołał wyrwać go z zamyślenia, a właściwie to głos jego zastępcy sprowadził go na ziemię. - Policja w Cae Mefus - powiedział jak zwykle spokojnym, acz stanowczym tonem. Evans uśmiechnął się na ten widok. Danny dobrze sobie radził z telefonami. Był opanowany, ale nigdy znudzony, jego głęboki, niski głos zdawał się stworzony do przekonania mieszkańców, że ich miasteczko jest oazą bezpieczeństwa. Zastępca zamienił kilka słów z nieznanym rozmówcą, po czym ze zmarszczonymi brwiami przeniósł wzrok na Evansa i przekazał mu słuchawkę. - Tu Evans - zawsze przedstawiał się zwięźle. - Ach to pani, Morwenno... Danny nie był wścibski, ale szef policji i tak postanowił wstać i oddalić się o kilka kroków, tak na wszelki wypadek. - Słucham. Jego twarz zbladła, gdy pani Chiplin mówiła. Co się dzieje z moim miastem? - pytał w duchu niepocieszony. Może kiedy wybrzmiewało
siedem trąb apokalipsy, on był zbyt pochłonięty oglądaniem meczu... Zakończył rozmowę i wyszedł z komisariatu ze spuszczoną głową. Morwenna spędziła długie godziny krążąc niecierpliwie wokół telefonu. Czuła do Winter ogromną sympatię, to było widać. Nie była głupia, zdawała sobie sprawę, że zniknięcie dziewczynki nie było porwaniem ani nieszczęśliwym wypadkiem, a po prostu ucieczką. - Nie możemy dłużej czekać, Morwenno - zwrócił się do żony Griffith, kiedy popołudnie zaczęło z wolna przechodzić w wieczór. Kobieta usiadła obok i przytuliła się do niego. - Dobrze - zgodziła się wreszcie, wiedząc, że mąż wstrzymywał się ze zgłoszeniem zaginięcia dziewczyny aż do tej pory tylko ze względu na nią. - Dla niej też tak będzie lepiej, kochanie - próbował ją pocieszać. Winter potrzebuje kogoś, kto może ją ochronić... - Masz na myśli Fennaha? - zapytała zimno. - Familia będzie ją chroniła tak jak do tej pory? Trzymając w niewiedzy wystarczająco długo? Griffith westchnął zmartwiony. - Nie znamy wszystkich argumentów, którymi kierowała się Rada. Pater ma środki i możliwości, żeby podejmować najlepsze decyzje... Powinniśmy byli zadzwonić do niego kilka godzin temu! Ton jego głosu zirytował Morwennę. - Czekaliśmy aż zostanie zaatakowana dwa razy, zanim powiedzieliśmy jej prawdę! Czekaliśmy aż sama stawi temu czoła! Wyobraź sobie, że na jej miejscu mogło znaleźć się któreś z naszych dzieci! - naciskała zdenerwowana. - Farland mógł ją zabić! Albo ten wampir w lesie. Griffith spojrzał na nią przeciągle. Po tylu latach wspólnego życia wiedział, co chodzi po głowie jego żonie. On też martwił się o dzieci. Trzeba było mieć głowę na karku. Eleri wiedziała o wszystkim już od dawna, ale i ona byłaby bezbronna jak Winter, gdyby została napadnięta przez wampira.
Aż dotąd wierzyli, że Marion Starr chciała po prostu dać wnuczce spokojniejsze życie. Wierzyli, że Rada szanuje jej decyzję. Mężczyzna zacisnął usta. Wszyscy żyli pod presją, ale Morwenna miała rację. Jaki był powód przysłania Winter z powrotem do samego serca Familii? Nikt nie mógł przewidzieć, że sytuacja się skomplikuje... ale i nikt nie znał powodów jej komplikacji. Nie mógł pozwolić, aby wątpliwości znów sparaliżowały jego działania. Wstał i podniósł słuchawkę, gotów poddać się rozkazom.
38 Susan Bray sapnęła zaskoczona, gdy ze snu wyrwał ją dźwięk telefonu. Po omacku wyciągnęła rękę po słuchawkę, prawie zrzucając szklankę wody stojącą obok na nocnym stoliku. - Co jest? - zapytała z uprzejmością typową dla osób obudzonych w środku nocy. Chwilę wcześniej dzięki kilku kroplom środka nasennego spała jak niemowlę zagrzebana w cieple swojego łóżka. Telefony o tej porze zazwyczaj nie zapowiadają niczego dobrego, więc nie zdziwiła się zbytnio słysząc głos sędziego Moore'a po drugiej stronie linii. - Chryste, Bray, nigdy nie sprawdzasz komórki? - Nie, kiedy śpię, Richardzie - odpowiedziała wciąż zaspanym głosem. - To zrób sobie kawę i obudź się! Ton głosu mężczyzny nie pozostawiał miejsca na protesty. Prawniczka wstała, wzdychając przeciągle. Zadrżała z zimna, wysuwając się spod kołdry. Naprawdę nadchodzi zima - pomyślała bez entuzjazmu. Spróbowała przerzucić mózg na drugi bieg, ale ten wciąż leniwie pełzł na jedynce. Zapaliła światło i skierowała się w stronę kuchni, przytrzymując słuchawkę telefonu między uchem a ramieniem. - Cóż to za nowy problem pojawił się o tej godzinie? - zapytała. Moore roześmiał się.
- Najgorszy - odpowiedział, kiedy ona zapalała papierosa dziewczyna zniknęła. Zapalniczka prawie wypadła jej z rąk. - Zniknęła? - Zniknęła. Całe biuro Fennaha szaleje jak stado szerszeni. Można się było tego domyślić. - Sama Rada...? - Na razie staramy się rozegrać to między nami - w czasie krótkiej pauzy Susan prawie widziała jak sędzia przełyka swoją drogą szkocką. Niestety nie uda się tego utrzymać w tajemnicy dłużej niż do jutra wieczorem. Lochinvar i Zakon się dowiedzą. Zadzwoń do Norton, Chiplinów, do samego Boga Wszechmogącego, jeśli ci się uda. Nie obchodzi mnie jak, ale masz ją znaleźć! Kobieta oddychała szybko ze zdenerwowania i czuła jak wali jej serce. - Jeśli myślisz, że wiem, gdzie ją znaleźć to jesteś żałosny! - Mamy siedemnaście przeklętych godzin, zanim zeżrą nasze głowy! wykrzyknął Moore. Zapadła chwila ciszy, po czym Susan odezwała się zimnym głosem. - Odłóż słuchawkę i pilnuj, żeby linia była wolna, kiedy będę dzwonić. Nie oddalaj się od biurka, nawet do łazienki - rozkazała. - Masz uzyskać każdą, choćby najmniejszą informację i natychmiast mi ją przekazać. Ja zabieram się za przeszukanie Londynu. Cal po calu. *** Winter siedziała na kolanach Madison otoczona wszystkimi członkami zespołu Sinderella w ich ulubionym lokalu Rainbow. Jak zwykle wokół panował ogłuszający hałas. Kręciło jej się w głowie, ale postanowiła dobrze się bawić mimo wszystko. Na zaimprowizowanej w ostatniej chwili imprezie nie brakowało nikogo. Z głośników huczała ta sama mieszanka metalowych utworów, co zawsze. Jedyną nowością były tlenione dredy Coba.
- To jak ci idzie w Walii? - zapytał Kenneth, przekrzykując muzykę. Winter spojrzała na niego ponuro. - Do diabła z Walią! - krzyknęła z niespodziewaną złością, po czym spróbowała obrócić to w żart. - Następny, który o niej wspomni... Wszyscy się roześmiali. - Charakter jej się pogorszył! - zauważył Kenneth. Winter próbowała wymierzyć mu kuksańca w bok, lecz kiedy się odsunął, chcąc uniknąć ciosu, dziewczyna straciła równowagę i wylądowała rozciągnięta na jego kolanach. Obróciła się na plecy i wybuchnęła śmiechem. - Tęskniłam za wami - oświadczyła. Chłopak spojrzał na nią, kręcąc głową. - Ile wypiłaś? - Niewiele! - skłamała. - To już nie można powiedzieć na trzeźwo, że brakowało mi moich przyjaciół? Wiedziała, że Madison od jakiegoś czasu obserwowała ją zaniepokojona. Nigdy wcześniej nie widzieli jej w takim stanie. Winter nie miała zamiaru niczym się przejmować, tego wieczoru chciała po prostu poczuć się jak w domu. To było jej prawdziwe życie i zamierzała je odzyskać, a koszmary zostawić innym. ** * Po bezowocnym przeszukaniu mieszkania dwóch pań Starr, szpital był następny na liście do sprawdzenia. Susan w głębi duszy podejrzewała, że było to zbyt oczywiste, żeby można się było spodziewać rezultatów, ale musiała się upewnić. - Może mi pani przysiąc, że nie było tu dziewczyny? Pielęgniarka z nocnej zmiany popatrzyła na Susan zniecierpliwiona. Była potężną kobietą, biały fartuch prawie na niej pękał. - Nie, proszę pani - odparła, nie siląc się na uprzejmość. - Mogę tylko powiedzieć, że ja jej nie widziałam.
- Dobrze już, dobrze! - poddała się pani adwokat. Gdyby Winter pobiegła prosto do Świętego Karola, bardzo ułatwiłoby to sytuację. Susan wiedziała, że nie można było za bardzo na to liczyć. Wyjęła swoją wizytówkę i podała pielęgniarce. - Proszę do mnie zadzwonić, gdyby tylko się tu pojawiła - poprosiła najgrzeczniej jak umiała. - To naprawdę ważne. Kobieta przestudiowała uważnie wizytówkę, kiedy skończyła czytać, wydawało się, że postanowiła nie być tak szorstka, jak przed chwilą. - Dobrze, pani adwokat - zgodziła się. Powiem też koleżankom z dziennej zmiany... *** - No więc? - zapytała Madison pod drzwiami dawnego mieszkania Winter. Przedziwny wieczór dobiegł końca i chciała wreszcie wiedzieć, co dzieje się z jej przyjaciółką. - Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Winter zrobiła smutną minę. - Nic - mruknęła. Madison miała ochotę nią potrząsnąć. - Bzdura, Win! - krzyknęła. - Jesteś kompletnie pijana, a i tak nie udało ci się odprężyć. Dlaczego? - Musiałam zmienić otoczenie - odpowiedziała lakonicznie. Madison już wcześniej podejrzewała, co tak naprawdę się wydarzyło. - Uciekłaś? - zapytała niepewnie. - Uciekłaś, Winter? Potwierdzenie wyraźnie malowało się na twarzy młodej Starr. - Oszalałaś? - wykrzyknęła Madison. - Zniknęłaś bez słowa? Co ci strzeliło do głowy? Winter wpatrywała się w swoje trampki all star, podczas gdy jej przyjaciółka coraz bardziej traciła cierpliwość.
- Win, wszyscy pewnie cholernie się martwią! Nie możesz tak przepadać... - Madison była wciąż zaskoczona, dotąd Winter nigdy nie zachowywała się nieodpowiedzialnie. - Dlaczego nie mogę? Włożyła klucz do zamka pomimo drżenia rąk. Otworzyła drzwi zamaszystym ruchem. - Nie praw mi kazań, Mad - syknęła. Zazwyczaj uśmiechnięta twarz przyjaciółki zasępiła się. Winter położyła jej dłoń na ramieniu. - Daj mi trochę czasu - powiedziała już delikatniej. - Przez noc zastanowię się, co robić. Tylko ta noc, Mad. Jutro wszystko ci wytłumaczę. Wszystko, co będę mogła. Na razie nie mów nikomu, że tu jestem. Proszę! Madison westchnęła i odeszła. Winter poczuła jak ogarniają samotność. Zamknęła drzwi i opadła na ziemię. Jej dom, pusty i cichy, wydał jej się potwornie smutny. Trzymała twarz w dłoniach, kiedy po policzkach płynęły jej łzy. - Co teraz? - pytała, a ściany nie udzielały jej żadnej odpowiedzi. Oparła głowę o drzwi i zapatrzyła się w wąską smużkę światła przeświecającą tuż nad progiem.
39 Odgłosy londyńskiej ulicy wdarły się do jej snu. Były irytujące i w jakiś dziwny sposób wydawały się nie na miejscu. Winter uniosła powieki i odkryła, że zasnęła na podłodze w przedpokoju. Podniosła się powoli, obolała. Jej głowa momentalnie wypełniła się grozą wspomnień ostatnich dni. Wampiry, Nyksi, krew w kielichu... Serce jej przyspieszyło. Nie było łatwo wyrzucić z umysłu tych obrazów. Spróbowała skoncentrować się na tym, co było tu i teraz. Podniosła wzrok i zobaczyła bladą pajęczynę rozpiętą nad korytarzem pomiędzy głównymi drzwiami a tymi do salonu. Włączyła światło, wciąż się jej przyglądając. Malutki pajączek, najprawdopodobniej twórca tej misternej sieci, badał kolejne nici smukłymi nogami. Winter poczuła zazdrość do niewielkiego stawonoga. Nikt nie zmuszał go do przeprowadzki. Znalazł sobie miejsce, gdzie nie docierało żadne odkurzanie i świetnie się urządził. Prawie ją to denerwowało. Była w mieszkaniu, w którym spędziła ostatnie pięć lat swojego życia i zalewał ją smutek, ponieważ to już nie był jej dom. Wszystko było w jakiś niewyjaśniony sposób inne. Ona była inna. Poszła w kierunku kuchni, z przyzwyczajenia. Chciała zajrzeć do lodówki, kiedy z ukłuciem żalu przypomniała sobie, że tu już nikt nie mieszka. Lodówka jest pusta i cicha.
Wzdychając wróciła do przedpokoju, potem przeszła w głąb mieszkania wąskim korytarzem. Dom był dokładnie taki, jakim go zostawiła. Przez moment miała nadzieję usłyszeć głos babci, która śpiewała rozwieszając pranie w łazience. Potrząsnęła głową. Nie chciała o niej myśleć... Otworzyła drzwi swojego pokoju i uderzył ją duszny zapach zamkniętego pomieszczenia. Zapaliła światło. To było jak oglądanie starej fotografii. Każdy przedmiot w tym miejscu mówił o tym, kim była. Plakat grupy Apocalyptica, który miała dzięki zakładowi wygranemu z Kennethem, regał z książkami, półka z kilkoma lalkami z dzieciństwa. Jednak wszystko to wydało jej się niezmiernie dalekie. I fałszywe. Poszła do sypialni babci. Stara komoda, pamiątka rodzinna, która podróżowała razem z nimi podczas wszystkich przeprowadzek. Uśmiechnęła się na widok srebrnej ramki, w której było zdjęcie dwóch obejmujących się pań Starr, jej i babci. Bardzo ci na niej zależało, babciu... Marion nie była osobą sentymentalną, ale miała swoje pamiątki, którymi lubiła się otaczać. Nagle Winter przyszło do głowy, że gdzieś powinno być zdjęcie jej rodziców. Zaczęła otwierać kolejne szuflady. *** - Tu poczta głosowa numeru.... Madison z głębokim westchnieniem zatrzasnęła klapkę komórki. Winter prosiła ją o jedną noc i ta noc minęła. Tyle tylko, że pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła dziś rano po przebudzeniu, była śmiertelnie zmartwiona twarz Susan Bray. Mad ogarniało coraz większe zdenerwowanie. Ponownie otworzyła telefon, tym razem żeby wyłączyć dźwięk. Z pośpiechu nie udawało jej się nacisnąć odpowiednich klawiszy. W końcu włożyła komórkę do kieszeni jeansów. Jedna rzecz była pewna, nie mogła zdradzić się przed prawniczką, że Winter tu była.
- Proszę, kawa... - powiedziała wynurzając się wreszcie z kuchni z parującymi filiżankami w ręce. Była tak zestresowana, że potykając się o dywan prawie poleciała razem z kawą na stół. Susan przyjrzała jej się podejrzliwie. - Wiem, jak blisko się przyjaźnicie - powiedziała nie odrywając od niej wzroku. Susan nie ufała zapewnieniom Madison, że od tygodni nie widziała Winter. Nie można było się jej dziwić, dziewczyny kryły się nawzajem od pierwszego dnia swojej znajomości. - Ile cukru? - zapytała siląc się na niewinny ton. - Nie słodzę, dziękuję. Madison mieszała swoją kawę, aż wreszcie zorientowała się, że dzwonienie łyżeczki o porcelanę może być irytujące. Rzuciła Susan przepraszające spojrzenie. Nakazała sobie spokój i gorączkowo rozmyślała o strategii, którą powinna przyjąć. Wreszcie zdecydowała, że najlepiej będzie przedstawić wersję jak najbliższą prawdy. - Mówiąc szczerze, niezbyt często się ostatnio słyszymy z Winter... Pewnie ona próbuje zaadoptować się w nowym otoczeniu i w ogóle... aby wzmocnić efekt nadała swojemu głosowi smutne brzmienie porzuconej przyjaciółki. Susan uniosła filiżankę do ust. - Opowiadała ci coś szczególnego? - zapytała. Rzuciła pytanie jakby od niechcenia, udając brak zainteresowania. Madison z kolei odegrała scenę dogłębnego zastanawiania się nad odpowiedzią. -Nic ważnego... to, co zawsze - zwyczajnie policzyła w myślach do dziesięciu, zanim się odezwała. W rzeczywistości, od kiedy Winter się przeprowadziła, cały czas miała wrażenie, że coś ukrywa, że czegoś jej nie mówi. - Madison - prawniczka podjęła ostatnią próbę wywarcia wrażenia na dziewczynie - czy możesz mi obiecać, że do mnie zadzwonisz, gdybyś ją zobaczyła? Albo gdybyś sobie coś przypomniała? Coś, co mogłoby mieć znaczenie?
Skinęła głową, obserwując kropelkę kawy ściekającą po zewnętrznej ściance filiżanki. Wreszcie westchnęła i przytaknęła. - Jak pani słusznie powiedziała, blisko się przyjaźnimy - odparła mając nadzieję, że Susan uzna to za zgodę. Odprowadziła gościa do drzwi i zaraz po ich zamknięciu pospiesznie napisała SMS: „Była tu Bray. Zadzwoń!" Susan przeszła przed budynkiem, w którym znajdowało się mieszkanie Marion i Winter. Zaczynała mieć dosyć. Drzwi zamknięte, okiennice zatrzaśnięte... Była tam o drugiej w nocy i nie znalazła absolutnie nic, wszystko wskazywało na to, że i tym razem jedynie straciłaby cenny czas. Wzdychając zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu kluczy do apartamentu pań Starr. Nie wiedziała już, co ma myśleć. Madison wydawała się szczerze zmartwiona wiadomością o zaginięciu przyjaciółki. Właśnie wkładała klucze do zamka, kiedy jej telefon zadzwonił. - Bray - rzuciła krótko. - To ja, Richard. Dowiedziałaś się czegoś? - Ile szkockiej już wypiłeś, panie sędzio? - odparowała ostro. -Nie uważasz, że byłbyś pierwszym, do którego bym zadzwoniła, gdybym cokolwiek odkryła? Moore potrafił ignorować jej sarkazm. - Scotland Yard - oświadczył. - Mam tam wtyczkę, uprzedziłem go. Będzie na ciebie czekał za dwadzieścia minut w McDonaldzie na Victoria Street. Susan zaklęła w duchu. W czasie porannego szczytu mogła tam dotrzeć w takim czasie jedynie korzystając z teleportacji. - Jadę. Potem zadzwonię. Wrzuciła telefon do torebki i odeszła w pośpiechu.
40 Szanowna Pani Starr, w imieniu Rady chciałbym przede wszystkim ponownie podziękować Pani za jej nieocenioną współpracę. Uwagę Winter zwrócił znak słońca nadrukowany na kopercie. Herb Familii. To, że babcia o wszystkim wiedziała, nie było już tajemnicą. Teraz znalazłszy plik starych listów adresowanych do Marion, ukrytych w głębi jednej z szuflad, Winter chciała wiedzieć, jak bardzo była w to zamieszana. Nieoceniona współpraca? Dziewczyna podejrzewała, że nie chodziło o zwykłą formułkę grzecznościową. Jej oczy szybko przebiegały linijki tekstu. Były nakreślone równym, schludnym pismem. Autor musiał być osobą bardzo skrupulatną. Treść Pani raportów jest dła nas w pełni satysfakcjonująca. Rada zaleca kontynuowanie obranego kierunku działań w przyszłości. Korzystając z okazji pragnę przekazać Pani moje najserdeczniejsze pozdrowienia, Aeron Fennah
Winter sięgnęła po następną kopertę. Ten sam herb, ten sam charakter pisma. Szanowna Pani Starr, nasi obserwatorzy donoszą o pewnych zajściach nieokreślonej na razie natury w okolicach Edynburga. Pewien Pani niezachwianej lojalności uznaję za zbędne rozwodzenie się nad koniecznością zachowania daleko posuniętej ostrożności. Ewentualne nowe dyspozycje zostaną Pani zakomunikowane, jeśli zajdzie taka potrzeba, w zwyczajowy sposób. Serdecznie pozdrawiam, Aeron Fennah Pociły jej się dłonie. Szperanie w przeszłości babci krępowało ją i jakoś nie umiała przekonać samej siebie, że ma do tego pełne prawo. Kolejny list zaczynał się jak wszystkie poprzednie. Winter przez chwilę chciała zrezygnować, odłożyć koperty na miejsce. Sprawy Familii jej nie dotyczyły. Skoro babcia postanowiła nie dzielić z nią tej sfery swojego życia, to jaki miała powód, żeby teraz nie uszanować jej decyzji? Bo to też moje życie! - powiedziała sobie niecierpliwie. Zaczęła czytać. Podkreślam, że dziewczynka nie może niczego wiedzieć, dopóki Rada nie uzna inaczej. Ufam w Pani absolutną lojalność. Pozdrawiam Panią, Aeron Fennah Serce Winter przyspieszyło. Żółtawy kolor papieru wprowadził ją w błąd. Sprawdziła daty na kopertach odkrywając, że nie były tak stare, jak jej się na początku wydawało. Wrzesień 1997, kwiecień 1998, grudzień 2004.
Bez wątpienia wspomnianą w liście „dziewczynką" mogła być tylko ona. Zaczęła przeglądać wszystkie koperty, szukając najstarszej daty, pierwszego pisma. Listopad 1994. Miała wtedy niespełna roczek. Niecałe dwa miesiące po śmierci jej rodziców. Wielce Szanowna Pani Starr, mamy zaszczyt poinformować Panią, że decyzją Rady złożone przez Panią podanie zostało przyjęte. Adwokat Bray, pod naszym nadzorem, przedsięweźmie odpowiednie kroki w celu zalegalizowania adopcji. Jedyny warunek wykonania powyższego postanowienia, to całkowita separacja Pani i dziecka od Familii i Zakonu. Wymagamy, aby dziewczynka wychowywała się w zupełnej niewiedzy o swoim pochodzeniu. Mamy na względzie wasze bezpieczeństwo i pragniemy uniknąć wszelkiego ryzyka, obecnie i w przyszłości. Zastrzegamy sobie prawo do zmiany decyzji lub dyspozycji o ile zajdą nowe okoliczności. Z prośbą o zniszczenie niniejszej korespondencji ślemy Pani nasze najszczersze pozdrowienia. Tym razem podpisy były dwa: Aeron Fennah i Alaric Lochinvar. Winter ledwo je odczytała. Wielka łza spłynęła jej po policzku i spadła na trzymany przez nią list, rozmazując atrament. Rozdrapywanie przeszłości potwornie bolało, ale musiała wiedzieć. Wśród korespondencji odnalazła wszystkie daty swoich przeprowadzek, opinie o ich skutkach, komentarze na temat postępowania babci i dziesiątek innych, na pozór nic nieznaczących, szczegółów jej dotychczasowego życia. Przeszukując nerwowymi ruchami kolejną szufladę, natrafiła na ciężki segregator w ciemnej oprawie. Otworzyła go bez wahania i odkryła, że zawierał kolekcję różnych wycinków prasowych. Zaczęła kartkować.
„Napad z Walton Street w cieniu wampira". Przeszedł ją zimny dreszcz, widziała już ten artykuł. Był z 20 sierpnia 2009, z dnia, w którym babcia trafiła do szpitala, ostatniego dnia jej poprzedniego życia... Czemu nie przypomniała sobie o nim wcześniej! Przerzucała kolejne kartki drżącymi rękami. „ The Guardian " 1 7 stycznia 2005 Wampir kąsa Birmingham* Sam Jones Wiadomo, że miejskie legendy często przekraczają granicę wiarygodności, puszczając do nas perskie oko. Niestety mieszkańcom Birmingham nie jest do śmiechu na wieść o tym, że w ich mieście może grasować wampir. Historie o tajemniczym mężczyźnie czającym się w ciemnych zaułkach, żeby zatopić znienacka zęby w niewinnym przechodniu, zaczęły krążyć w zeszłym miesiącu w okolicach Ward End... Lokalne media zalała fala zgłoszeń od mieszkańców Saltley, Smali Heath i Alum Rock, którzy byli ofiarami lub świadkami napaści. A co, jeśli to nie były miejskie legendy? Jeżeli to była prawda? Policja z West Midlands utrzymuje, że jedynymi krwiopijcami w okolicy są sami dziennikarze, którzy żerują na chwytliwym, „ wampirzym " temacie. Gazety żądne sensacji tracą wiarygodność z powodu braku autentycznych ofiar wspomnianych napadów. „Dotąd nie otrzymaliśmy żadnego zgłoszenia od osób twierdzących, że zostały pokąsane. To wszystko wygląda jak klasyczna miejska legenda ". „Miejska legenda", zupełnie jak napaść na Lornę i cała reszta dziwnych przypadków w Cae Mefus...
* Wolne tłumaczenie z „Vampire takes a bite of Brum" autorstwa Sama Jonesa, „The Guardian", 1 7 stycznia 2005. (Przyp. aut.)
Styczeń 2005 roku. Wtedy sąd, a właściwie Familia, po raz ostami nakazał Winter i Marion przeprowadzkę. Aeron Fennah w załączonym liście polecał zachowanie ciągłości i całkowitej tajemnicy. Znowu tajemnice. Niepokój społeczny opanowany. Kierunek postępowania pozostaje niezmienny. Nigdy z babcią nie opuściły tak naprawdę Familii. Były tylko pionkami w jakiejś niepojętej grze. Były obserwowane, pilnowane, prowadzone krok po kroku wedle woli Rady. Nigdy nie były wolne. Dlaczego? Winter wysunęła kolejną szufladę. Szarpnęła mocno, wyrywając ją z prowadnic. Na kolana wylało jej się morze pożółkłych kartek.
41 Cameron Farland krążył po pokoju jak wściekły lew. Rhys uznał, że nie jest to najlepszy moment na interwencję. Profesor Vaughan gorąco zachęcił, aby przez jakiś czas nie opuszczali siedziby Klubu Nyks. Chłopak wiedział, że oznaczało to po prostu areszt domowy, przynajmniej dopóki Zakon nie zabierze głosu. - Nie sądzę, żeby kara okazała się bardzo surowa, Cameron -próbował pocieszyć go Rhys. Wampir uśmiechnął się gorzko w odpowiedzi i spojrzał na niego zgaszonym wzrokiem. - Zasłużyłbym sobie - odpowiedział twardo. Było jasne, że zawiódł sam siebie. Zawsze miał gorący temperament, był najmniej podporządkowany ze wszystkich, ale nigdy nie podejrzewał, że mógł do tego stopnia stracić nad sobą kontrolę. Chwilę później obaj chłopcy usłyszeli ledwo wyczuwalny rytm znajomych kroków. Profesor pragnął zapowiedzieć swoje przybycie, w przeciwnym razie nawet oni nie byliby w stanie go usłyszeć. - Wróciłeś do siebie, Farland? Vaughan wszedł do pokoju, rzucając Cameronowi bezlitosne spojrzenie. Nie czekał nawet na odpowiedź, gdyż w jego mniemaniu istniała tylko jedna właściwa. Podszedł prosto do barku i zaczął przygotowywać Serum w kryształowym kielichu. Rhys zauważył
odrobinę próżności w jego gestach, gdy kręcił kieliszkiem, mieszając miksturę. Szkarłatne smugi rozpuszczały się leniwie, barwiąc wodę. Pierwszy łyk wyzwolił w nim dreszcz przyjemności. Wampir nie pochwalał zachowania Camerona, ale z całą pewnością rozumiał jego motywy. Wystarczyło samo wspomnienie tamtego wieczoru, aby poczuć mrowienie Mocy na skórze. - Rozumiem, że pomożesz mu zastanowić się nad możliwymi konsekwencjami jego czynu, Llewelyn? - zapytał w końcu. - Nyksi tu, w Świętym Dawidzie, to eksperyment, którym Wielki Mistrz mógłby się niespodziewanie znudzić. Farland zapadł się z rezygnacją w głębokim fotelu, a Rhys przytaknął poważnie. - Jesteśmy tego świadomi, profesorze - zagwarantował. - To dobrze, bo mamy poważny problem. Chłopcy spojrzeli na niego pytająco. - Winter Starr zniknęła. Vaughan kołysał kieliszkiem rozbawiony ich zmartwieniem. - Familia przewraca całą Wielką Brytanię do góry nogami w jej poszukiwaniu - dodał po chwili, obserwując ich reakcję kątem oka. Rhys miał nieodgadnioną minę, a Cameron popadł w rodzaj rozpaczliwego stuporu. - Mogę spróbować wyciągnąć coś z Lorny. Są przyjaciółkami -bąknął w końcu po dłuższej chwili milczenia. - Chcę, żeby Llewelyn był twoim cieniem. Upłynie sporo czasu, zanim zacznę ponownie ufać twoim zdolnościom samokontroli -zarządził profesor - i oczekuję, że będziecie bardzo powściągliwi. Farland i Llewelyn po tych słowach skierowali się do wyjścia. W ostatniej chwili ten drugi odwrócił się, jakby coś sobie przypomniał. - Tylko jedno pytanie, profesorze Vaughan. Mężczyzna uniósł pytająco brew. - Skąd tyle zamieszania o jedną dziewczynę? Familia wcześniej się nią nie interesowała... Co się zmieniło?
Tu się mylisz Llewelyn - pomyślał profesor. Oparł brodę na dłoni i przymknął powieki, przybierając zamyślony wygląd. - Też chciałbym wiedzieć. *** Kiedy Vaughan został sam, zaczął sączyć Serum. Mikstura go nie zaspakajała, zresztą już od lat. Zastanawiał się nad tym, co powiedział Rhys. Nieświadomie dotknął meritum sprawy. Jakie znaczenie miała Winter Starr w tej rozgrywce? Familia zawsze troszczyła się o swoich sprzymierzeńców, ale od dawna było ewidentne, że nigdy nie wykonywała zbędnych ruchów. Ochrona dziewczyny wydawała się przesadnym wysiłkiem. No i ostatnia niewiadoma. Dlaczego Alaric Lochinvar, Wielki Mistrz Zakonu Ciemności, wysłał jego, Vaughana, swoją prawą rękę, żeby pilnował srebrnookiej śmiertelniczki po tym, jak została napadnięta w lesie? Uniósł do ust kielich, ostatni łyk Serum wypił za oczy Winter i jej tajemnice.
42 15 lipca 2009 Szanowna Pani Starr, piszę do Pani z powodu niepokojących wieści, które doszły mnie za sprawą sędziego Moore 'a. Proszę potraktować mój list jako nieformalne wezwanie do powrotu na obraną wcześniej ścieżkę, póki jeszcze można uniknąć podjęcia kroków, których skutki mogą okazać się niemiłe dla wszystkich. Podkreślam ponownie, że podjęcie przez Panią jakiejkolwiek osobistej inicjatywy obróciłoby w niwecz bezcenne osiągnięcia ostatnich piętnastu lat. Proszę zapamiętać, nikt nie może sobie pozwolić na ponoszenie takiego ryzyka i ani Familia, ani Zakon nie będą tej sytuacji tolerować. W hołdzie dla Pani niezłomnej postawy w minionych latach, ograniczam się do przekazania tego ostatniego ostrzeżenia. Reguły są Pani znane. Jest Pani również znane nasze stanowisko. Wyjawienie prawdy wnuczce nie należy do Pani. Jestem pewny, że będzie Pani miała na względzie sprawiedliwość Rady. Aeron Fennah
Winter zauważyła kilka ciemniejszych plamek na eleganckim papierze i zrozumiała, że musiały to być ślady babcinych łez. Ona sama nie miała już siły nawet płakać. Czuła tylko ślepą złość, która paliła jej pierś. Po piętnastu latach milczenia Marion Starr postanowiła wreszcie przemówić. Popełniła jednak wielki błąd, zdradzając się ze swoim zamiarem komuś, kto miał władzę jej tego zabronić. Może to był powód, dla którego zaplanowała wyjazd... Jedyne, co Winter wiedziała o Aeronie Fennahu było to, że musiał zajmować w Familii stanowisko pozwalające mu przemawiać w imieniu Rady Dwóch Ras. Bardzo wysokie stanowisko. Po raz pierwszy w życiu poczuła, co znaczy naprawdę kogoś nienawidzić. Nienawidziła go za kierowanie jej życiem, jakby było naukowym eksperymentem, za skazanie jej na niewiedzę, za odcięcie od korzeni, za grożenie babci, za to jedno kłujące zdanie: „Wyjawienie prawdy wnuczce nie należy do Pani". Winter poczuła rozdzierający serce żal. Gardło jej się zacisnęło, nie mogła złapać tchu. Zabrali nawet ducha jej rodziców. Wszystko, co do tej pory wiedziała na ich temat i w co wierzyła, było kłamstwem. Dosyć! Przestań już! Nie mogła dłużej się tym zadręczać. Chwiała się na granicy załamania. Twarz pokrywał zimny pot. Przejrzała ponownie listy, ten był ostatni. Jedynie krótka notatka nosiła świeższą datę. Napisana tą samą ręką, ale z widocznym pośpiechem lub złością. Iago Rhoser. Biuro Moore 'a. godz. 10.00, 20 sierpnia A.F. Po plecach przeszedł jej lodowaty dreszcz. Tego samego popołudnia babcia trafiła do szpitala.
CZĘŚĆ II Bolesne przebudzenie
43 - Wiem, ze chcialaś mi o wszystkim powiedzieć, babciu - wyszeptała czule Winter. Marion wpatrywała się w nią szklistymi oczami. Leżała w pościeli niewiele bledszej od swojej twarzy, w szpitalu Świętego Karola. Jej dłoń drgnęła w uścisku wnuczki. - Wszędzie jest krew - wymamrotała bez związku. - No właśnie - odpowiedziała dziewczyna. - Od wielu lat płynie... Winter nie umiała się nawet do niej uśmiechnąć. - Dopiero teraz to zrozumiałam, babciu. Nagle Marion nieoczekiwanie wynurzyła się z maligny, jak okręt z obłoku mgły. Jej oczy pojaśniały. Przytaknęła delikatnie. - Wiedziałam, że ci się uda, kochanie. - Przykro mi, że cię zostawiłam, że byłaś tu sama przez cały ten czas... Głos jej się załamał. - Nie miałaś wyboru. Żadna z nas nie miała. Nie udało mi się wywieźć cię tamtego dnia. Przez moment oczy Marion rozbłysły dawnym światłem dumnej i silnej kobiety, którą tak dobrze znała Winter. - Teraz masz mnie, babciu. Nie musisz już walczyć sama.
Kobieta uśmiechnęła się smutno. - Ja już przegrałam, kochanie - wyszeptała - moja głowa nie działa jak wcześniej... - To minie! - Winter starała się z całych sił wierzyć, że to zapewnienie nie było kłamstwem. - Pozwól mi mówić, nie wiem, ile mamy jeszcze czasu... Muszę powiedzieć ci kilka ważnych rzeczy. Ścisnęła mocno dłoń wnuczki. - Masz zawsze przy sobie swój kryształowy naszyjnik, prawda? Opuściła wzrok na srebrny łańcuszek wiszący na szyi Winter i przytaknęła z aprobatą. - Nigdy go nie zdejmuj! - nakazała. - Ani przed wrogiem, ani przed przyjacielem. To jest twoja jedyna szansa na ocalenie! Winter zamrugała zdziwiona. Co ten klejnocik miał z tym wszystkim wspólnego? - Chcę, żebyś mi to przysięgła teraz, kiedy jestem jeszcze dostatecznie przytomna. Muszę mieć pewność, że zrozumiałaś. Twój ojciec nigdy mi się nie podobał i nie wiem czemu Elaine wybrała właśnie jego, ale ten medalion to najlepszy dar, jaki mógł ci pozostawić. Winter poczuła wzbierające łzy, ale nie chciała, żeby babcia widziała, że płacze. - Obiecuję, babciu - przyrzekła solennie. Wzrok Marion stracił wyrazistość, gorączka powracała. Winter mogła tylko patrzeć, jak babcia znowu się oddala. - Przed czym ma mnie chronić ten medalion? Babciu? Kobieta przymknęła oczy, jej mięśnie się rozluźniały. - Przed tobą samą. Marion zamrugała jeszcze kilka razy, aż wreszcie zapadła w sen. - Teraz kolej na mnie. Teraz ja zawalczę o ciebie - wyszeptała Winter. Delikatnie pocałowała babcię w czoło i wyszła.
Lało jak z cebra, wycieraczki taksówki, w której siedziała Susan nie mogły poradzić sobie z nawałem wody. Kobieta kręciła się niespokojnie, analizując swoje dotychczasowe działania. Wciąż nie odnalazła Winter. Samochód poruszał się w żółwim tempie. Susan co chwilę to prostowała nogi, to znów je krzyżowała. W końcu nawet kierowca zauważył jej zdenerwowanie. - Spieszy się pani? - zapytał z uprzejmością ściśle powiązaną ze wskazaniem jego taks ometru. - Tak, bardzo - odpowiedziała krótko. Brak snu zaczynał dawać o sobie znać, czas się kończył, a młoda Starr wciąż nie dawała znaku życia. Taksówka w końcu dojechała pod wskazany adres. Susan zapłaciła kierowcy potwornie wygórowana sumę i wyszła wprost na deszcz. Nie zatrzymała się nawet, żeby otworzyć parasol. Weszła do luksusowego holu kamienicy w samym centrum City. Skinęła przelotnie portierowi i zatrzymała się w oczekiwaniu na windę. Była tak spięta, że podskoczyła na dźwięk własnego telefonu. Winter. - Gdzieś ty do cholery była?! - krzyknęła do słuchawki. Dziewczyna westchnęła. - Musiałam zobaczyć się z babcią - odpowiedziała martwym głosem. Teraz wracam już do Cae Mefus. Susan poczuła taką ulgę, że musiała oprzeć się o ścianę, rękę przycisnęła do piersi. Prawie chciało jej się śmiać. - Nie myśl, że po tym wszystkim nie będziemy cię pilnować, Winter. Winda zjechała na parter i rozległ się szmer rozsuwanych drzwi. - Wiem, że jesteście w tym nieźli - odpowiedziała cierpko młoda Starr. Chiplinowie opowiedzieli Susan, w jaki sposób Winter dowiedziała się o wszystkim. Prawniczka zastanawiała się, jakie konsekwencje
może ze sobą nieść ta nowa sytuacja. Znała Winter od dziecka, ale ostatnio wydawało się, że nie może przewidzieć żadnej jej reakcji, jakby była obcą osobą. - To było dla twojego dobra. Przykro mi, że odkryłaś prawdę w taki sposób. Twoja babcia chciała tylko twojego bezpieczeństwa. Chciała dać ci możliwość prowadzenia normalnego życia. Winter nie odpowiedziała. Sprawy miały się zupełnie inaczej i prawdopodobnie Susan dobrze o tym wiedziała. To Rada narzuciła babci obowiązek zachowania milczenia. Może nawet byli zamieszani w śmierć jej rodziców. - Pewnie masz masę pytań... - powiedziała kobieta nieco łagodniej. Po raz pierwszy w życiu Winter miała całkowitą pewność, że nie może jej ufać. Tak - powtórzyła w myślach, żeby dodać sobie odwagi - teraz nie mam już innego wyjścia... - Uwierz, mylisz się. Dowiedziałam się aż za dużo. Nie chcę mieć już z tym nic wspólnego, Susan. Winter ze łzami w oczach schowała telefon do kieszeni kurtki. Za oknami leniwie jadącego pociągu przesuwały się wiejskie krajobrazy Walii.
44 W Cae Mefus wieści rozchodziły się lotem błyskawicy. Zwłaszcza, jeśli ktoś był szczególnie spragniony najświeższych ploteczek. Rhys Llewelyn ostatnio był bardzo zainteresowany wszystkim, co dotyczyło Winter. Po kilku godzinach bezcelowego snucia się po miasteczku, chłopak znalazł się w pobliżu dworca. To nie była świadoma decyzja. Może przypadek, może przeznaczenie... Poczuł drżenie ziemi na długo zanim pociąg pokonał ostatnie wzniesienie dzielące go od stacji i ukazał się oczom oczekujących podróżnych. Uśmiechnął się do siebie, przybył punktualnie. Ukrył się za pobliską kępą drzew i czekał. Chciał ją zobaczyć, lecz nie chciał zostać zauważonym. Pociąg wtoczył się na peron z piskiem hamulców, chwilę potem drzwi się otworzyły i podróżni zaczęli wysypywać się na zewnątrz. Nie było ich wielu, a on rozpoznałby Winter nawet w dzikim tłumie. Cofnął się głębiej w cień i wreszcie ją zobaczył. Odrzuciła włosy na bok przed założeniem plecaka. Każdy jej gest wydał mu się boleśnie fascynujący. Podziwiał miękką linię jej ust, lekko kocie oczy, które tym razem miały inny wyraz niż zazwyczaj. Nie było już w nich smutku tylko kamienna determinacja. Rhys nie umiał ocenić czy był to dobry, czy zły znak.
W ciągu trzech dni - pomyślał - życie nieźle może cię zaskoczyć... Nie wiedział, co go tak bardzo pociągało, ona sama czy może Moc, która czaiła się w jej cieniu. Kiedy był już pewny, że Winter nie może go dostrzec, podążył ledwie wyczuwalnym tropem jej zapachu. *** Winter nacisnęła dzwonek przed drzwiami domu Chiplinów. Wzrok wbiła w ziemię. Po niekończącym się chrobotaniu zamków otwieranych po drugiej stronie, wreszcie jej oczom ukazały się wełniane, kolorowe kapcie, które Morwenna zawsze nosiła w domu. - Witaj z powrotem - powiedziała. Otworzyła szeroko drzwi i pozwoliła dziewczynie wejść. Winter spojrzała na nią, kiedy już była w środku. Nic nie powiedziały, kobieta jedynie mocno ją przytuliła. - Tak bardzo się o ciebie martwiliśmy! Winter po chwili wahania oddała uścisk. - Przykro mi, Morwenno - bąknęła. - Musiałam pobyć trochę sama. Kobieta pokiwała głową ze zrozumieniem. - Przynajmniej teraz już wiesz. -Tak. Winter prawie chciało się śmiać. Wróciła do Walii pomimo bólu i wściekłości, udając, że wszystko jest w porządku. Chciała, żeby wszyscy tak myśleli. Pani Chiplin ujęła jej twarz w dłonie i spojrzała głęboko w oczy, jednocześnie surowo i czule. - Chcieliśmy cię chronić. Winter przytaknęła. - Wiem. Dlatego wróciłam. Wywrócili jej życie do góry nogami, ale była gotowa to zaakceptować, a przynajmniej mieli w to wierzyć. Jej batalia dopiero się rozpoczęła.
- Jeśli jeszcze raz zrobisz nam taki numer, to cię powieszę! -krzyknęła Eleri, ściskając ją kolejny raz. Razem z Garethem odprowadziła Winter na poddasze i już od pół godziny opowiadała ze szczegółami o wszystkim, co wydarzyło się w Cae Mefus przez ostatnich kilka dni. Winter myślała o wieczorze w Rainbow. Madison i Kenneth nie byli już częścią jej życia i chyba już nigdy nie będą. Nic nie miało być takie, jak wcześniej, ale była gotowa się z tym pogodzić. To była cena, którą musiała zapłacić. - Przepraszam, że narobiłam wam strachu. Eleri wzruszyła ramionami. - Nie przejmuj się. Spróbuj odpocząć, jutro niestety znowu do szkoły... Rzuciła jej z progu ostatni uśmiech i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Gareth wstał, żeby zrobić to samo, ale wciąż nie spuszczał wzroku z Winter. - Jak się czujesz, Win? - zapytał w końcu. - To znaczy, jak się czujesz naprawdę? Słyszałem, co mówiłaś na dole mamie, ale już trochę cię znam... Winter nie umiała powstrzymać uśmiechu. - Ostatnie trzy dni były długie, przyznaję - odpowiedziała. - Widziałaś się z babcią? - Miedzy innymi... Popatrzyli na siebie w milczeniu. Gareth ukrył przed nią prawdę zupełnie jak inni, ale był ostatnim przyjacielem, którego miała. Musiała mu zaufać. Popatrzyli sobie w oczy, usiadł obok niej, jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. Nie musiał oferować jej przyjaźni, to było oczywiste. Nagle poczuła, że jej złość mija. Kłamał, to prawda, pozwolił, żeby dręczyły ją pytania i wątpliwości. Zdawała sobie jednak sprawę, że na jego miejscu musiałaby zachować się tak samo.
Oczy Garetha miały nieopisany kolor, coś pomiędzy błękitem a miodowym brązem. I były szczere. - No to teraz już wiesz wszystko - powiedział poważnie. Winter nieoczekiwanie pokręciła głową. - Niestety nie. Mam tylko nowe pytania. - Cóż, w takim razie znajdziemy na nie odpowiedzi. Razem. Winter uśmiechnęła się. Garethowi podobały się jej usta, miękkie i różowe. Nachylił się do niej, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy. - Jestem twoim przyjacielem, Win. Przykro mi, że wcześniej wszystkiego ci nie powiedziałem. - Nie mogłeś - odpowiedziała, wzruszając ramionami. -1 chyba nie mógłbym nawet teraz... Ale nie jestem głupi, za dużo tu tajemnic. Chcą, żebyśmy siedzieli cicho i byli grzeczni, mówią że mają wszystko pod kontrolą. Nie mogę się na to zgodzić. Dzieje się coś dziwnego i ja chcę wiedzieć, co! Dłoń Garetha przesunęła się po jej szyi i ramieniu wywołując gęsią skórkę. Winter poszukała jego spojrzenia. - Jak nas nakryją, to powiesz, że wyciągnęłam od ciebie informacje siłą - podsunęła. Jego ręka przesunęła się powoli na kołdrę między nimi, tak blisko, że mogła dotknąć jej czubkami swoich palców. - Taki miałem plan - odpowiedział z szelmowskim uśmiechem. Nagle jego twarz przybrała niepewny wyraz, prawie nieśmiały. - Jesteś tak nieodpowiedzialna, że czasem wydajesz się po prostu głupia - wyszeptał z uśmiechem - dajesz się napadać najbardziej nieszkodliwym wampirom na świecie, a potem znikasz bez słowa. Jak można wytrzymać z kimś takim jak ty? Roześmiała się. Gareth wstał z ociąganiem. Przez chwilę wydawało się, że ma zamiar jeszcze coś dodać, ale tylko potrząsnął głową, odwrócił się i wyszedł. Winter zapragnęła móc się w nim zakochać.
45 - Gotowa? To oczywiście nie była randka, ale nagłe pojawienie się Garetha w drzwiach pokoju wywołało rumieniec na policzkach Winter. Zanim się do niego odwróciła, rzuciła ostatnie, kontrolne spojrzenie w lustro. Związała część włosów w koński ogon, reszta opadała swobodnie na zielony sweterek, nieco bardziej obcisły niż zazwyczaj. Chłopak uśmiechnął się w duchu, widząc, że włożyła króciutką spódniczkę w szkocką kratę i legginsy. Wyglądała pięknie, chciałby wierzyć, że ubrała się tak dla niego, a nie z powodu uporczywych nalegań Eleri. Na twarzy Winter malowała się jednak ponura rezygnacja skazańca. Było jasne, że nie znosiła imprez jeszcze bardziej niż Gareth. - Gotowa - oświadczyła wreszcie. Spojrzała z niezadowoleniem na jego długi płaszcz, przewidując, że nie tylko się wynudzi, ale i zmarznie. Gareth przepuścił ją w drzwiach i podążył jej śladem do wyjścia. Czuł, że zaczyna ogarniać go rozdrażnienie. Na zewnątrz padał śnieg. Drobniutkie płatki podświetlane przez uliczne latarnie wyglądały jak roje świetlików, które pomyliły porę roku. Biały puch tłumił wszystkie dźwięki. Było pięknie, kojąco. Przestali się przejmować, że dotrą do Świętego Dawida przemoknięci.
Uczniowie z Cae Mefus mogli jakoś zaakceptować wymóg przemieszczania się w grupach czy obecność policyjnej ochrony na szkolnej imprezie, ale na pewno nie zrezygnowaliby z rozrywki. Biorąc pod uwagę, że zabawa bożonarodzeniowa się nie odbyła, na balu sylwestrowym z całą pewnością miały pojawić się tłumy. - Jimmy i reszta dobrze grają. Jak zwykle, to Eleri próbowała przerwać milczenie, podczas gdy Winter i Gareth zastanawiali się, jak długo jeszcze będą znosić przypadkowy dotyk ich dłoni obijających się o siebie podczas marszu. Winter, wdzięczna za przerwanie tej kłopotliwej sytuacji, odwróciła się do Eleri. - To dobrze, przynajmniej nie będzie kłótni o płyty - zauważyła. - Ich konikiem są punkowe covery... Impreza dobrze się zapowiadała. Zaledwie kilka chwil później dobiegły ich dźwięki brawurowej solówki na perkusji. W pobliżu nie było żywej duszy. Winter nie nosiła zegarka i nie umiała określić, czy było to spowodowane ich spóźnieniem, czy może pojawieniem się przed czasem. Sto metrów przed szkolną bramą czarno-biały kot przeciął im drogę. Przestraszony hałaśliwą muzyką umknął jak strzała w ciemność po drugiej stronie jezdni. Winter odprowadziła go wzrokiem pełnym zazdrości. Nagle poczuła czyjąś rękę na ramieniu. - Przysięgnij, że tym razem nie wyjdziesz nigdzie sama! - szepnął jej Gareth do ucha. Winter ogarnęła ochota wyrwania się z jego uścisku, dla czystej przyjemności buntu. - Gareth, uspokój się... tu jest nawet policja! - Jestem gotowy zarekwirować ci komórkę i przywiązać do krzesła, jeśli będzie to konieczne! - powiedział ze swoim chytrym uśmieszkiem na ustach. - Jesteś bardziej bojaźliwy niż moja babcia! ***
Komitet organizacyjny dobrze wywiązał się z zadania, zwłaszcza jeśli chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa. Profesor Fowler z kilkoma uczniami siedział przy stoliku przed siłownią, zapisując nazwiska wszystkich nowo przybyłych. Danny Roberts krążył kilka kroków dalej, kontrolując otoczenie czujnym okiem. Winter i dwójka Chiplinów, drżąc z zimna, czekali aż profesor odnajdzie ich nazwiska na liście. Wreszcie po odnotowaniu ich obecności, mogli przejść dalej do nadzwyczajnie kolorowej i migoczącej najprzeróżniejszymi ozdobami sali gimnastycznej. Pod krótszą ścianą ustawiono stoły z przekąskami, a po przeciwnej stronie grała orkiestra, dla której specjalnie skonstruowano niewielki podest. Reszta przestrzeni pozostawała pusta, oferując dużo miejsca do tańca. Nie były to może królewskie warunki, ale nie było źle. Winter rozejrzała się wokoło. Było jeszcze wcześnie, większość uczniów miała dopiero nadejść. Zespół stroił instrumenty i walczył z regulacją głośników. - Win! - zawołała Lorna z ogromnym uśmiechem. Była razem z Cynthią Earle, Dylis Allbright i Trevorem Bivenem. Czas leczy rany, na pogodnej twarzy Lorny nie było już śladu stresu i kapryśnego rozdrażnienia z poprzedniego miesiąca. Winter podeszła, żeby ją uściskać. Po wydarzeniach w siedzibie Nyksów, Farland przestał nagabywać Lornę, właściwie prawie się do niej nie odzywał. Lorna najwyraźniej nieźle sobie z tym poradziła, wyglądała kwitnąco. Natomiast Klub Nyks odizolował się jeszcze bardziej od reszty szkoły, jego członkowie ograniczyli kontakty z innymi uczniami do minimum. Biorąc to pod uwagę, pojawienie się kilka minut później grupy Nyksów w drzwiach sali gimnastycznej było dla wszystkich niezłą niespodzianką. - Co oni tu robią? - zapytała Eleri. Winter wbiła wzrok w colę, którą trzymała w dłoniach. Nie przewidziała, że spotka tu Rhysa.
Rhys Llewelyn zatrzymał się w progu, obserwując obecnych na sali. Najwyraźniej Winter Starr szybko oswoiła się z nową sytuacją, a Gareth Chiplin z całych sił jej w tym pomagał. Od kilku dni właściwie nie widywano ich osobno. Jakby to było nieuniknione, Winter skrzyżowała spojrzenie z Rhysem, podczas gdy inni byli zajęci rozmową. - Moi rodzice wyjechali do Paryża. Jestem sama w domu przez cały tydzień! - informowała podniecona Cynthia. - Super - Trevorowi zaświeciły się oczy. - To jakie propozycje na ferie? - Na mnie nie patrzcie, muszę absolutnie skończyć referat oświadczyła smutno Dylis. - Kujonka! - ofuknęła ją Cynthia. - Winter, powiedz mi, że przynajmniej ty nie masz zamiaru zmarnować czasu nad książkami... Winter nawet jej nie słyszała. Rhys pochwycił jej wzrok i nie była w stanie się uwolnić. Przeszedł ją dreszcz. Powinna oderwać od niego oczy, wiedziała o tym, ale miała wrażenie, że świat zamarł, znieruchomiał. Serce waliło jej mocno, a na policzkach czuła żar. Wreszcie udało jej się odwrócić głowę, choć wydawało się, że trwało to wieczność. Potrzebowała go jak powietrza. - Planeta Ziemia wzywa Winter Starr... odbiór, Win! Słyszysz mnie? Trevor Biven niedelikatnie potrząsnął jej ramieniem i dziewczyna wreszcie odzyskała percepcję. - Tak, Trev - zapewniła szybko - przestań mnie szarpać. Jej dobry humor się ulotnił, ale nie chciała tego roztrząsać. - Idę po coś do jedzenia. Kiedy podeszła do stołów z przekąskami, zdała sobie sprawę, że tuż obok stoi Rhys Llewelyn. - Nie sądziłam, że przyjdziecie...
Pożałowała tego zdania, zanim jeszcze je wypowiedziała. Rhys spojrzał na nią uważnie. Miał na sobie sweter w kolorze burgunda, który podkreślał jego bladą skórę i niesamowicie czerwonawy blask oczu. - Winter. Sposób, w jaki wypowiedział jej imię - miękko, bez zaskoczenia sprawiał wrażenie, że na nią czekał. Winter zbliżyła się powoli. Jej serce pędziło jak oszalałe, milczała w obawie, że głos uwięźnie jej w gardle przy próbie wymówienia choćby jednego słowa. - No tak, teraz już wiesz, kim jestem... - zauważył oschłym tonem. Winter poczuła się lekko urażona. - Nie! To znaczy tak, ale... Wzruszyła ramionami, a on się uśmiechnął. - Znasz moją prawdziwą naturę. - Zapewne powinnam teraz drżeć przed tobą ze strachu? - odgryzła się ponuro. - Byłoby to bardzo rozsądne. Żadne z nich nie śmiało przekroczyć cienkiej granicy, która ich dzieliła, ale i żadne nie było w stanie się wycofać. Wampir spojrzał znacząco na tłum bawiących się ludzi. - Przykro mi - wymamrotał. Winter rzuciła mu nieufne spojrzenie. - Nie szkodzi - odpowiedziała głucho - tak jest dobrze. Chciała odejść, jednak nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Niesamowite, ale słowa same zaczęły płynąć z jej ust. - Nie ma nic do dodania. Masz rację. Wiem, kim jesteś, a ty wiesz, kim ja jestem. Wolałabym dowiedzieć się inaczej, ale i tak niczego by to nie zmieniło. - Winter... chciałbym cofnąć czas... i sam ci o tym powiedzieć -przerwał jej Rhys. Pieścił wzrokiem jej twarz. Zrobił kolejny krok, był już tak blisko, że wyczuwała ciepło jego ciała.
- Wiedziałem, że w końcu odkryjesz prawdę, ale miałem nadzieję, że nie stanie się to tak szybko. Spojrzał w jej srebrne oczy, zaczerwienił się lekko. - Nie moglibyśmy się więcej zderzać na korytarzach - dodał cicho. Winter czuła, że się dusi. Pomimo hałaśliwej muzyki i gwaru rozmów wokół niej, słyszała tylko jego głos. Spuściła głowę, pozwalając, aby włosy przysłoniły jej twarz. Tak bardzo pragnęła przekroczyć dzielącą ich przepaść. - Wiem, kim jesteś, a ty wiesz, kim ja jestem - powtórzyła, jednocześnie robiąc krok w tył. Potrąciła kogoś, kto stał za jej plecami, odwróciła się instynktownie, a kiedy znów spojrzała przed siebie, Rhysa już nie było.
46 Winter biegła ciemnym korytarzem. Nie wiedziała, kiedy to się zaczęło, wydawało jej się, że dzika gonitwa trwa już wieczność. Pod nagimi stopami wyczuwała miękki dotyk dywanu przypominającego ten w domu Chiplinów. Po obu stronach długiego korytarza mijała rzędy zamkniętych drzwi. Było ich potwornie dużo, ciągnęły się aż po horyzont, a każde z nich kryły jakiś pokój, jakiś sekret, jakąś odpowiedź. Biegła i biegła, aż zdała sobie sprawę, że otaczająca ją ciemność nie jestjuż tak czarna jak wcześniej. Rozjaśniało ją delikatne światło. Winter rozejrzała się dookoła i zrozumiała, że jasna poświata bije z amuletu. Kryształowa sfera na jej piersi wyglądała teraz jak maleńka gwiazda rozświetlająca nocne niebo. „ Ten medalion to najlepszy dar, jaki mógł ci pozostawić ojciec "... Słowa babci nagle zabrzmiały jej w głowie. Uśmiechnęła się. Podtrzymywana na duchu tym wątłym blaskiem, podjęła wędrówkę. Marsz trwał przez całą noc, ponieważ jakaś część niej wiedziała, że to tylko sen. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, dotarła do końca korytarza. Stanęły przed nią ostatnie drzwi. Za nimi czekała prawda, była tego pewna. W końcu odważyła się nacisnąć klamkę. Nie zdziwiła się zbytnio, gdy odkryła, że drzwi były zamknięte. Mogła się tego spodziewać.
Zaczęła szukać klucza, a medalion rzucał smugi rozszczepionego światła wyglądające jak małe tęcze pełzające po ścianach. Potem światło zadrżało i zgasło. Winter nigdy wcześniej nie bała się ciemności, ale teraz ogarnął ją strach. Instynktownie jej palce powędrowały do szyi, gdzie natrafiły na znajomy chłód łańcuszka, na jego końcu powinien wisieć oszlifowany kryształ. Przesuwała dłonie po srebrnych ogniwach, aż dotarła do jego końca. Sfery nie było, wisiał na nim klucz. Jęknęła wyrwana ze snu przeraźliwym jazgotem budzika. Szkoła zaczęła się na nowo i trzeba było wstać. Winter niechętnie wysunęła się spod kołdry, mając nadzieję, że zdąży wejść pod prysznic przed Eleri. Siedząc przy najdalszym ze stołów w bibliotece, Winter studiowała opasłe, zakurzone tomy opowiadające o lokalnym folklorze oraz archiwa prasowe z ostatniego ćwierćwiecza. Popołudnie niezauważalnie przechodziło w wieczór. Nie traciła czasu, czytała i czyniła dokładne notatki. Szukała jakichkolwiek wzmianek o Familii i Radzie. Jednak najbardziej pragnęła odnaleźć cokolwiek na temat mężczyzny o nazwisku Rhoser. Nie zorientowała się, że godzina zamknięcia biblioteki dawno minęła. Vaughan nie spuszczał z niej oczu. Mała Starr miała w zwyczaju przygryzać końcówkę ołówka albo zakręcać kosmyki włosów na palcach podczas czytania. Jakby nigdy nie potrafiła się zrelaksować, jakby cały czas musiała panować nad czymś nieokiełznanym, co kłębiło się w jej wnętrzu. Jej obecność nie ułatwiała mu koncentracji. Profesor zorientował się, że bardziej zajmują go jej drobne oznaki zdenerwowania niż lektura dokumentów, które przed nim leżały.
Przyglądał się jej z enigmatycznym uśmiechem, bazgroląc ołówkiem notatki na marginesie i poruszając wargami, jakby czytał coś szeptem. W końcu zdecydował się do niej podejść. - Czy uda się kiedyś zaspokoić twój głód wiedzy? Na dźwięk jego głosu podniosła głowę znad książki. - Jak tylko znajdę to, czego szukam - odpowiedziała, marszcząc brwi. Profesor oparł się o brzeg stołu, uważając jednak, żeby nie naruszyć jej przestrzeni. - Nie wystarcza ci to, co już wiesz? Winter zamyśliła się na chwilę. Czy mogła ufać Vaughanowi? - Spędziłam całe życie poza Familią. Czy to takie dziwne, że chcę wiedzieć? - Chyba nie - przyznał wampir. Nie próbując nawet ukryć wścibstwa przejrzał książki, które czytała. - Niektórych rzeczy nigdy nie znajdziesz w druku - ostrzegł. - Zdaję sobie z tego sprawę. Winter znowu przygryzła ołówek. Nie miała pojęcia, jaką rolę odgrywał w tym wszystkim Zakon. Iago Rhoser mógł być przecież wampirem. - Kim jest Iago Rhoser? - zapytała wiedziona nagłym impulsem. Vaughan pogładził ręką brodę i popatrzył na nią badawczo. Odważna - pomyślał - albo tylko głupia... Nie chciał tego przyznać, ale Winter Starr była niezwykle intrygującą osóbką. - Od kogo słyszałaś to nazwisko? Oczy dziewczyny rozszerzyły się na moment, zanim jej twarz na powrót przybrała nieodgadniony wyraz. Przyspieszony puls niestety nadal zdradzał jej wzburzenie. -Nie jestem pewna, czy mogę powiedzieć... - W takim razie ja nie jestem pewny, czy mogę odpowiedzieć -odparował śmiejąc się.
- Od mojej babci - przyznała w końcu jednym tchem, to nie była do końca prawda, ale i niezupełnie kłamstwo. - Ona co jakiś czas nie jest całkiem sobą... Profesor rozłożył ręce. - Nie ma za dużo do powiedzenia - wyjaśnił - Iago Rhoser jest Egzekutorem Rady, jej oficjalnym rzecznikiem w najdelikatniej szych sprawach, i wykonawcą jej postanowień. Nie ukrywam, że jestem zdziwiony, słysząc jego nazwisko z twoich ust. Dziewczyna pokiwała głową. Próbowała ukryć gniew. - Jakie to są „najdelikatniejsze sprawy"? - zapytała, nie mogąc się powstrzymać. Vaughan odwrócił na chwilę wzrok błądząc nim po pustej bibliotece. Kiedy znowu spojrzał na Winter, minę miał tak poważną, że prawie przerażającą. - Takie, o których powinnaś wiedzieć jak najmniej, Starr. Jeśli chcesz dobrej rady, to trzymaj się od niego z daleka. Winter przytaknęła powoli. To mógł być właśnie ten dowód, którego szukała. *** Po powrocie do swojego gabinetu Vaughan musiał natychmiast zaspokoić Pragnienie. Od wielu lat nie było już tak palące, bolesne i niesłabnące. Serum powoli przestawało mu wystarczać. To Moc je rozpalała, rozniecała ogień tlący się na granicy świadomości. Dziwne rzeczy działy się w ostatnich miesiącach... Obszedł biurko i usiadł w skórzanym fotelu, szeleszcząc eleganckim ubraniem. Pozwolił swojemu umysłowi zapaść się głęboko w siebie. Miał tyle do przemyślenia. Młoda Starr z całą pewnością nie powiedziała mu wszystkiego. Nie mógł jej za to winić, w końcu poruszała się zupełnie sama po niebezpiecznym gruncie i dobrze wiedziała, że jeden fałszywy krok mógłby nieść fatalne konsekwencje.
W obecności Winter profesor próbował minimalizować swoje obawy, ale był zmartwiony. Co mógł mieć wspólnego Egzekutor z dziewczynką, która spędziła całe swoje życie na pewnego rodzaju nieświadomym wygnaniu? Co knuła Familia? Nie martw się, Winter - pomyślał z ironicznym uśmieszkiem na ustach - nie jesteś jedyną, która chce rozwiązać tę zagadkę... *** Alaric Lochinvar ze swojej dalekiej wyspy uważnie obserwował Winter i jej profesora zadręczających się swoimi wątpliwościami i niekończącymi się pytaniami. *** Darran Vaughan przywołał Moc, aby rozszerzyć swoją jaźń. Wkraczał na obszary, do których dostęp miała jedynie jego rasa. Alaric Lochinvar wyczuł jego wezwanie. Coś nowego, przyjacielu? zapytał w myślach. Vaughan poczuł jakby delikatną wibrację, impuls elektryczny towarzyszący tym słowom. Dziewczyna szuka Rhosera, Wielki Mistrzu - odpowiedział. Prąd płynący wraz z tą konwersacją iskrzył w jego głowie. Uczucie przypominało szum bąbelków w kieliszku szampana. Vaughan prawie zobaczył rubaszne rozbawienie Lochinvara. Widzę, że mała nie zadowoli się byle czym, czyż nie? Pewnie ma to we krwi... O tak, Wielki Mistrz czuwał! Prawdopodobnie nic z tego, co się działo nie było dla niego zaskoczeniem. Nie wygląda też na uległą - dodał profesor. A ty, drogi przyjacielu, pewnie straciłeś już głowę dla takiej bystrej dziewczynki, co?
Vaughan znowu poczuł bąbelki na granicy świadomości. Wielki Mistrz miał poczucie humoru. Nie mogę zrozumieć, co może mieć z nią wspólnego Egzekutor zauważył profesor. Zamiary Familii co do dziewczynki nie są jasne, przyznaję. Ale posunąć się aż do użycia narzędzia Rady...? Umysł Lochinvara załopotał, odsuwając Vaughana. Ja się tym będę martwił, Darran - uciął twardo. - Twoim zadaniem jest obserwować, co się wokół niej dzieje. Teraz bardziej niż kiedykolwiek! Lekki wstrząs elektryczny. Vaughan wyobraził sobie, jak Lochinvar machnął ręką w powietrzu, kończąc temat. Jakieś nowe kłopoty w waszym małym raju? - zapytał. Na razie ustały, ale niepokój narasta. To mnie nie dziwi... Moc jest wzburzona. Umysł Wielkiego Mistrza zamknął się i wycofał. Vaughan został wyrzucony z wyższego wymiaru, zanim zdążył o cokolwiek zapytać. Był niespokojny. Lochinvar miał plany, których nie chciał zdradzić nawet jemu. Po raz pierwszy w całym długim życiu, które upłynęło mu na służbie Wielkiemu Mistrzowi, zaczął podejrzewać, że może zostać wykorzystany jak byle pionek. Ta myśl bardzo mu się nie spodobała. Przeciągnął się z westchnieniem i podszedł do okna. Otworzył szeroko jego skrzydła, pozwalając, aby zimny wiatr wpadł do wnętrza. Odetchnął głęboko. Niebo było ołowiane, jak zwykle. Powietrze pachniało zimą i śniegiem. *** Wiatr wiejący od Snowdon, najwyższego szczytu Gór Kambryjskich, przyniósł do Cae Mefus jeszcze więcej śniegu tworzącego mięciutką, białą kołderkę, w którą zapadały się stopy Winter wracającej do domu Chiplinów. W Londynie nigdy wcześniej nie
doznała takiego zimna, mrożącego gardło przy każdym oddechu, przenikającego do szpiku kości, aż człowiek zaczynał wierzyć, że już nigdy nie zdoła się ogrzać. To był kolejny bezproduktywny dzień. Familia pilnie strzegła swoich sekretów. Tak jak sprawa Lorny czy Emmy Jones, wszystkie wypadki, w które była zamieszana organizacja zostały zatuszowane na tyle sprawnie, aby uniknąć jakiejkolwiek kontroli ze strony władz. Ataki dzikich zwierząt, próby kradzieży o fatalnych skutkach, najbanalniejsze wytłumaczenia... Winter próbowała poruszać się w tym gąszczu fałszywych fasad, niestety bez rezultatu. Westchnęła zdumiona, kiedy nagle ojej kurtkę rozbiła się śnieżna kula, wyrywając ją z zamyślenia. Odwróciła się momentalnie i zobaczyła Garetha lepiącego w dłoniach kolejny pocisk. Błyskawicznie opadła na kolana, zbrojąc się we własną śnieżkę. Celny, mocny rzut i jej zaskoczony przeciwnik został trafiony. Gareth odpowiedział ogniem, ale Winter zdążyła w porę uskoczyć, unikając choćby draśnięcia. - Lepiej zacznij uciekać! - poradziła mu, śmiejąc się. Chłopak rzucił się biegiem przez pole opadające w stronę drogi, a Winter zerwała się za nim. - Nie dogonisz mnie! - krzyknął prowokująco. Zrobiła unik przed kolejną śnieżką i przyspieszyła bieg. Jej nogi szybko przyzwyczaiły się do miękkiego puchu, który nie zmniejszył jej prędkości. Dogoniła Garetha w kilka sekund, impet zderzenia przewrócił ich oboje na ziemię. - Berek - oświadczyła, przyciskając go do ziemi. Objął ją w pasie z zaczepnym uśmiechem i przeturlali się na bok. Winter w ostatniej chwili odczołgała się dalej, zanurzyła rękawiczki w miękkim śniegu i szybko rzuciła garść białego puchu Garethowi prosto w twarz. Jej śmiech odbił się czystym echem w powietrzu, obojgu spodobało się jego brzmienie. Pozostali nieruchomi obok siebie, patrząc sobie w oczy, przemoczeni i dyszący z wysiłku.
Mokre kosmyki włosów przykleiły się do policzków Winter zaróżowionych od zimna i szaleńczego pościgu. Po raz pierwszy jej spojrzenie było pogodne i Gareth poczuł, że prawie się czerwieni z zadowolenia. Bielusieńkie płatki śniegu opadały na nich cicho. Dziewczyna otworzyła usta, próbując złapać je na język. - Winter... - szepnął bardziej do siebie niż do niej. - Hmm? - zamruczała pytająco wciąż rozbawiona polowaniem na zimny puch padający z nieba. Gareth podrzucił w powietrze białą chmurę śniegu. - Nie, nic. Po prostu pomyślałem, że masz na imię Winter... jak zima. Jego policzki spąsowiały znowu, a ona tym razem to zauważyła i roześmiała się głośno. - To imię jak każde inne - odpowiedziała - no może tylko trochę dziwne... Gareth wyciągnął dłoń, czekając aż napada na nią śnieg. - Pasuje do ciebie - oświadczył. - Dzięki. Podniósł się i podał jej rękę, pomagając wstać. Nie było w tym geście kpiny, tylko czułość. Przyjęła jego pomoc. - Win - zagadnął, kiedy już wrócili na drogę i szli w stronę domu, wciąż trzymając się za ręce - jeśli chodzi o Familię... chciałem cię zapytać... cóż, nadal jesteś pewna, że chcesz doprowadzić to do końca? Winter westchnęła. - Powinieneś znać moją odpowiedź - odpowiedziała prowokująco. Myślisz, że mam jakiś wybór? Chłopak uśmiechnął się. - Dobrze więc - oświadczył. - Witaj z powrotem w domu. Zresztą i tak, i tak wpędziłabyś się w kłopoty, to jest jasne jak słońce. Znowu się roześmiała, szczęśliwa, że wciąż pamiętała, jak to się robi. Przywarła do jego ramienia.
- Umiesz postępować z dziewczynami, co? Gareth teatralnie pokręcił głową. - Myślisz, że jesteś jakąś tam zwykłą dziewczyną? - zapytał przewrotnie. Ruszyli w drogę do domu.
47 Najnowszą pasją Dylis Allbright było organizowanie pozalekcyjnych zajęć fakultatywnych. Pełna entuzjazmu śledziła wybory szkolnych reprezentantów, a teraz uczestniczyła w pracach nad kalendarzem imprez. - Mamy świetne plany - stanowczym tonem poinformowała Winter i Trevora. - Żeby ze wszystkim zdążyć, musimy już teraz wziąć się do roboty. Szukali miejsca w stołówce, podczas gdy Dylis kontynuowała wykład o długiej liście inicjatyw, które nowi reprezentanci mieli zamiar wdrożyć w tym roku. - Chcemy rozbudować dział psychologiczny, może wreszcie uda się zorganizować spotkania na temat edukacji emocjonalnej. - Jeśli to jakaś wersja edukacji seksualnej, to macie zapewniony sukces - zauważył Trevor Biven - ale chyba nie zgłosiłaś się na prowadzącą, co? - Jaki ty jesteś głupi. Zirytowana brakiem zainteresowania ze strony swojego chłopaka, Dylis odstawiała talerz i odwróciła się do Winter, koncentrując na niej całą uwagę. - Mów, to interesujące. - No pewnie. Mamy całą masę fajnych inicjatyw...
Winter wolałaby raczej dofinansowanie sprzętu komputerowego w bibliotece, co znacznie przyspieszyłoby jej poszukiwania. Niestety jej potrzeby odbiegały od tego, czego chciałaby większość uczniów. Nadszedł Gareth z Eleri. - Wiecie co? Jeśli on zacznie chodzić z Claire, przestanę z nim gadać! - oświadczyła Eleri, zajmując ostatnie wolne miejsce przy stole. Wydawało się, że przyszła z tematem o wiele ciekawszym niż polityczna propaganda Dylis. Trevor i Winter rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia decydując, że należy wykorzystać tę szansę ocalenia. - Myślałem, że po imprezie u Annie się poddała... - Ja też miałam taką nadzieję. Ale ona wciąż kręci przed nim tyłkiem! Może mój brat jest ślepy albo głupi i tego nie zauważa, ale ona paskudnie się do niego przystawia! Gareth musiał pożyczyć krzesło z sąsiedniego stolika. - Myślisz, że gdybym ją zabił, mama i tata mieliby mi za złe? -zapytał, przysiadając się do Winter. Dziewczyna klepnęła go przyjaźnie w ramię. - Odwagi, herosie! - W każdym razie, jestem bardziej spostrzegawcza niż ci się wydaje powiedziała Eleri, rzucając Winter wymowne spojrzenie. Gareth odwrócił wzrok i wzruszył ramionami. Uśmiechnął się przebiegle, obracając komentarz siostry w żart. - To nie moja wina, że jestem tak obezwładniająco seksowny! - Zaraz pękniesz, pawiu! - fuknęła Eleri. Winter roześmiała się. Kiedy dwójka rodzeństwa nadal się przekomarzała i prowokowała nawzajem, ona odniosła wrażenie jakby cofnęła się w czasie i widziała przyjacielskie potyczki Madison i Kennetha... Gareth miał rację, życie toczyło się dalej czy tego chciała, czy nie. - Naprawdę któraś odważyła się próbować cię uwieść? - wtrąciła się z wymuszoną wesołością.
- Zdziwiłabyś się ile ich jest, skarbie - odparował roześmiany Gareth. To grzech, że tracę tyle czasu z tobą. - Walijski kogucik! - To chyba przez ten twój ujmujący charakterek... nie mogę się od ciebie oderwać! Nagle Winter z zaskoczeniem poczuła, że się czerwieni. - Idę po coś do picia - bąknęła zmieszana i odeszła od stołu. ** * Winter oparła łokcie na ladzie i zamyśliła się w oczekiwaniu na swoje zamówienie. Kiedy sprzedawca postawił przed nią puszkę coli i szklankę, prawie tego nie zauważyła. Niespodziewany głos za jej plecami wyrwał ją z odrętwienia. - To chyba twoje - powiedział Rhys Llewelyn, który wcześniej bezskutecznie pochrząkiwał, próbując zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. - Dziękuję. -Nie ma za co. Chłopak spuścił oczy, wpatrując się w kieliszek. Winter musiała przygryźć wargę, żeby powstrzymać uśmiech. Ta scena wydawała się wierną powtórką ich spotkania na balu sylwestrowym. - My naprawdę ze sobą rozmawiamy? - zapytała prowokująco. Pokręcił przecząco głową. - Oczywiście, że nie - odpowiedział, a na jego usta wypłynął mimowolny uśmiech. - Tym razem również masz zamiar rozpłynąć się w powietrzu, jak tylko odwrócę na moment głowę? - Byłem wtedy nieuprzejmy. Wybacz mi to, proszę. Wreszcie spojrzał jej w oczy. Serce Winter przyspieszyło. - Wybaczam - odpowiedziała, siląc się na obojętny ton. - Więc zderzymy się jeszcze na jakimś korytarzu? - Muszę wracać do znajomych...
Żar w spojrzeniu Rhysa zaczął przygasać. Popełniali błąd, a ryzyko było ogromne. ** * Gareth obserwował ich z daleka przepełniony niewyjaśnionym lękiem. Spokojnie - próbował przekonać samego siebie - bądźmy rozsądni, nie zaatakuje jej tutaj, przy tylu świadkach! Problem w tym, że jeśli chodziło o Winter, nie był w stanie być rozsądnym. Z całą pewnością nie po tym, co zdarzyło się z Farlandem i to tu, w szkole. Kiedy zobaczył wreszcie, że Winter wraca w ich kierunku potrząsnął głową. Nie bądź żałosny! - rozkazał sobie. Jak tylko zostali sami, nie mógł się dłużej powstrzymać. - Czemu rozmawiałaś z Llewelynem? Z jakiegoś nieokreślonego powodu to pytanie ją zirytowało. Odwróciła się gwałtownie i popatrzyła twardo na Garetha. - Słucham? Gareth próbował się zmitygować. - Chciałem powiedzieć, że oni są inni niż my... zrozum, Win. Roztargnionym gestem odsunął jej kosmyk włosów z twarzy; ona śledziła tylko jego ruch zimnym wzrokiem. - Rhys Llewelyn uratował mi życie - powiedziała w końcu. Ich oczy się spotkały. - Dokładnie tak jak ty - dodała.
48 Winter stała pod strumieniem cudownie gorącej wody w łazience domu Chiplinów. Kąpiel spłukiwała z niej problemy, wspaniale było poczuć się beztrosko choćby przez chwilę. Pomieszczenie wypełniała para pachnąca cynamonem. Spłukała ze skóry mydło i przetarła oczy, żeby odnaleźć butelkę z szamponem. Nalała gęstego płynu na dłonie. Zaczęła śpiewać starą piosenkę przypominającą babcię; szum wody zagłuszał jej głos. Zagłębiła dłonie we włosach, masując delikatnie skórę głowy. Piana spływała jej po plecach i szyi. Nagle skrzywiła się z bólu. Kilka kosmyków zaczepiło się o srebrny łańcuszek na jej szyi. W powodzi piany i mokrych włosów niecierpliwie szukała na karku zatrzasku, który pozwoliłby jej się uwolnić. Na północnych pastwiskach okalających Cae Mefus stworzenie, niemające zbyt wiele wspólnego z człowiekiem, zamarło w bezruchu. Długie kłaki o ziemistym kolorze opadały skołtunione na plecy i twarz o ostrych, tępych rysach. Małe, głęboko osadzone oczy były czarne i lśniące jak ślepia kruka. Stworzenie uniosło głowę, poruszając nozdrzami. Węszyło. Wyczuwało subtelną zmianę w powietrzu.
Nagle pod jego czaszką wybuchł potworny ból. Zaczął się od uderzeń podobnych do młota, potem pulsujące ciosy przeszły stopniowo w palący żar, rozprzestrzeniający się na całe ciało. Stworzenie zgięło się w cierpieniu i upadło na lodowate podłoże, lecz nie odczuło ulgi. Było na progu szaleństwa. Zakapturzony miał rację. Dla takich jak ono, Pakt nie był ratunkiem. Był więzieniem narzucającym moralność i zasady będące poza zasięgiem jego istoty. Stworzenie zawyło przejmująco, czując jak gardziel trzeszczy mu z wysiłku. Cóż mogli wiedzieć adepci Zakonu o pierwotnych podnietach, o głodzie najstarszym ze starych? Zapomnieli o nich, zagubili i oswoili potrzeby ich własnej natury. Ból, absolutny i wszechogarniający, pchnął stworzenie na łowy. ** * Winter kończyła suszenie włosów, kiedy Griffith Chiplin wpadł do łazienki, szeroko otwierając drzwi. Nie tracił czasu na grzeczności, nigdy wcześniej nie widziała go tak zdenerwowanego. Za jego plecami stanął Gareth, nie mniej oniemiały niż ona. - Na zewnątrz! Gareth otrząsnął się z odrętwienia, skoczył do Winter i bezceremonialnie wypchnął ją z łazienki. Winter zatrzymała się w korytarzu, obserwując Chiplinów. Gdy Griffith otworzył okno, dziewczyna poczuła na twarzy lodowaty powiew zimy. - Jest tam! Tuż przy ogrodzeniu! - krzyknął. Winter przywarła do ściany, przepuszczając pana Chiplina, który pobiegł jak burza na parter. Gareth zatrzasnął z powrotem okno i zgasił światła. Zapadła ciemność, która na moment ich zdezorientowała. - Schodzimy na dół - wyszeptał do niej - dzieje się coś niedobrego...
Winter pobiegła za nim do salonu. Rodzina Chiplinów kuliła się w kącie najbardziej oddalonym od okien. Tu też nie paliła się żadna lampa. W powietrzu wyczuwało się strach. Winter usiadła między Daiem i Eleri. Griffith pilnował drzwi, trzymając w ręku zabytkową kuszę znad kominka. Pustka w miejscu, gdzie wcześniej wisiała rodzinna pamiątka, potęgowała grozę. - Co się dzieje, mamo? - zapytała Eleri. - Morwenna spojrzała na męża, nie wiedząc, co odpowiedzieć. W końcu Gareth przerwał milczenie. - Na zewnątrz jest wampir. Próbuje wedrzeć się do domu. Chłopak wstał i dołączył do ojca trzymającego wartę przy drzwiach. Dai wpatrywał się w nich z mieszaniną podziwu i zazdrości. Był przestraszony, ale też podniecony niecodzienną sytuacją. - Tato, będziecie walczyć? Morwenna położyła mu dłoń na ramieniu. - Nawet tak nie mów, Dai - nakazała stanowczo. - To nie jest zabawa. Chiplinowie bardzo starali się zachować spokój, jednak byli przerażeni. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się nic podobnego. Nagle wszyscy podskoczyli na dźwięk hałasu dochodzącego z ogrodu. Winter uniosła dłoń do twarzy i dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że nie założyła kryształowego amuletu. „Nigdy go nie zdejmuj!" - krzyknęła babcia w jej głowie. Poderwała się bez słowa i pobiegła na górę, Gareth pognał za nią. Szarpnęła drzwi do łazienki i wpadła do środka. Umywalka. Gdzieś tam go zostawiła... Zaczęła gorączkowo przestawiać buteleczki i flakoniki, część spadła na podłogę. No dalej, gdzie jesteś?! - Co ty wyprawiasz?! - zawołał Gareth. - Gdzieś tu był... - wysapała, nie przestając szukać. Win, pospiesz się, musisz sobie przypomnieć... gdzie go zostawiłaś?! Z zewnątrz dobiegł ich głuchy, metaliczny odgłos. Gareth podbiegł do okna. - Wspina się po rynnie! - wrzasnął przerażony.
Oddech Winter przyspieszył jeszcze bardziej. Zajrzała za zasłonkę prysznica. Wampir dotarł na dach, słyszeli, jak się po nich ślizga. - Wychodź stamtąd, Win! Głos Garetha był naglący, zdenerwowany. Błysk kryształu, nareszcie. Winter spojrzała na kran, wisiał na nim jej łańcuszek. Ręce jej drżały, kiedy próbowała przełożyć go przez głowę. Gareth złapał ją wpół i brutalnie wywlókł z łazienki. - Wracamy na dół! - rozkazał. - Tu jest niebezpiecznie! Srebrne spojrzenie dziewczyny przyszpiliło go do podłogi. - Wiem. Ale najpierw pomóż mi założyć naszyjnik. Szuranie na dachu ustało na moment. - Później. „Nigdy go nie zdejmuj... nigdy go nie zdejmuj..." -Nie, Gareth! Teraz! Wampir nad nimi podjął wspinaczkę. Winter doznawała tego samego, co na kilka sekund przed atakiem Farlanda. W jakiś sposób wiedziała, że odbiera jego Pragnienie, dojmujący głód. Wampir w tym stanie nad niczym już nie panował, był kierowany czystą żądzą. Gareth z rezygnacją wyrwał jej łańcuszek z rąk i pospiesznie zapiął na szyi. Zatrzask wisiorka zamknął się. Pragnienie wampira zgasło. Winter niczego już nie wyczuwała. Przez jakiś czas brzmiało jeszcze echo podniecenia i strachu, ale i ono zamilkło. Dziewczyna zrozumiała, że to koniec. - Chodź, wracamy na dół - powtórzył Gareth, już spokojniej. Przytaknęła i ruszyła posłusznie za nim. Wampir oddalał się w ciemną noc. Teraz nie mógł już jej zagrozić. Winter ścisnęła w dłoni kulisty kryształ, dar od jej ojca. Przed czym chciałeś mnie chronić? Przysięgła sobie, że odkryje odpowiedź.
49 - Cześć. Rhys usiadł obok Winter na pustych trybunach przy szkolnym boisku. Dziewczyna wpatrywała się w horyzont, nie zwracając uwagi nawet na nieprzyjemny deszcz padający uporczywie od kilku godzin. Nie umiała myśleć o niczym innym niż wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Wciąż nie rozumiała ich sensu. Nie odpowiedziała na przywitanie. - Gorączka i katar raczej ci w niczym nie pomogą... Chłopak rozłożył nad nią parasol. - Przemokłaś do suchej nitki - wyszeptał, zaglądając jej w oczy - i czymś się martwisz. Winter uciekła wzrokiem. Usta miała zaciśnięte. Rhys Llewelyn był wampirem. Siedzieli obok siebie nieruchomi, wsłuchani w deszcz stukoczący o parasol. Ona wciąż przygryzała wargi, niespokojna. - Wiem, co się wczoraj stało. Winter roześmiała się ironicznie. - Ach tak? To może mi wyjaśnisz, bo ja też jestem ciekawa... Do tej pory widziałam tylko rzeczy, których nie umie wyjaśnić nawet Familia. Zostałam napadnięta, i to dwa razy, Lorna została
napadnięta, Jones zniknęła, a do Chiplinów ktoś próbował wczoraj wtargnąć... ale oczywiście wszystko jest pod kontrolą. Szkoła już dawna opustoszała, została tylko ich dwójka, więc nie musiała nawet uważać na słowa. Rhys westchnął. - Przykro mi, ja też nie rozumiem, co się dzieje. Spojrzeli na siebie. - Jedyna rzecz, której jestem pewny to, że nigdy nie mógłbym cię skrzywdzić. Tylko to chciałem ci powiedzieć. Oczy Winter miały kolor deszczowego nieba. - Jak mogę ci zaufać? Ty jesteś... - Wampirem. I jedyne, co mogę ci dać, to moje słowo. Nie będę próbował cię przekonać. Chłopak uśmiechał się delikatnie, nienachalnie. Winter poczuła napływające do oczu łzy. - Chciałabym ci wierzyć, Rhys... - To nie mnie powinnaś wierzyć, tylko sobie samej. Możesz ufać tylko temu, co czujesz. Winter ukryła twarz w dłoniach. Czuła się taka zagubiona... Była przestraszona, wściekła i zmartwiona. Wsłuchała się w bicie swojego serca, w swój wewnętrzny głos. Znała odpowiedź. - Ufam ci - wyszeptała cichutko - choć to mnie przeraża. Posłała mu zmęczony uśmiech. - Czasem po prostu chciałabym odzyskać moje dawne życie. Obudzić się we własnym łóżku, zastać babcię w kuchni z pachnącym śniadaniem, poplotkować z przyjaciółką, wieczorem pójść na koncert Sinów... Czasem myślę, że oddałabym wszystko, żeby tylko móc cofnąć czas, żebym tu nigdy nie przyjechała, żeby wszystko było tak, jak wcześniej, bez tajemnic, bez zagrożeń. Wszystko było takie proste... Wiedziała, że jej głos stał się rzewny, ale straciła nad nim kontrolę. Zresztą może właśnie tego chciała, zwyczajnie się pożalić. Potrzebowała czyjegoś pocieszenia, kogoś, kto weźmie na siebie ciężar obietnicy, że wszystko będzie dobrze.
Rhys milczał. Wpatrywał się w deszcz. -A jednak musisz stawić temu wszystkiemu czoła - podsumował. Przytaknęła. - Było wiadomo od zawsze, że to mnie czeka - mówiła gorzko - tylko, że ja nie miałam o tym pojęcia. A teraz nie jestem pewna, czy starczy mi odwagi. Odwrócił się do niej, obserwując jej twarz spod parasola. - Jesteś najodważniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem, Winter. Najpierw chciał ją tylko podnieść na duchu, ale jak tylko wypowiedział te słowa, zrozumiał, że rzeczywiście tak myślał. - Jesteś silna i niezłomna. Nigdy się nie poddajesz. To normalne, że się boisz po tym wszystkim, co odkryłaś. Po tym wszystkim, co się wydarzyło... Poczuł zdenerwowanie. Nie było łatwo tak długo być blisko niej i to nie tylko przez nieodparty zew jego natury. Chciał ją chronić, pragnął tego w nieznany mu dotąd sposób. Winter popatrzyła w jego rdzawe oczy. - Jest jeszcze coś, Rhys - powiedziała, ważąc słowa. Była zmęczona tą ciągłą ostrożnością. Chciała komuś wreszcie zaufać, zaufać właśnie jemu. Dzięki temu poczułaby się silniejsza. - Moja babcia miała do czynienia z Egzekutorem. Kilka godzin po spotkaniu z nim straciła przytomność i zabrali ją do szpitala. Ledwo przeżyła. W jej krwi znaleźli jakąś toksynę, nie wiedzą, co to dokładnie było - opowiadała, a w jej oczach płonął gniew. - Nie potrafią tego wyjaśnić, ale myślę, że... że to Rada próbowała ją otruć. O Boże! Nawet nie wiem, czemu ci to mówię. Po raz pierwszy sformułowała swoje podejrzenia tak jednoznacznie. Łza spłynęła jej po policzku. - Dlaczego mieliby to zrobić? Srebrne oczy wypełniły się rozpaczą. - Żeby nie powiedziała mi prawdy! Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie było.
Oto sekret Winter, to dręczyło ją od miesięcy. Nie mógł znieść widoku jej cierpienia. Przysunął się do niej i zamknął ją w ramionach. Jej serce zgubiło rytm. - Odejdź - poprosiła bez przekonania. Potem, powoli, poczuła ogarniające ją ciepło. Przestała się bronić. Rhys wtulił twarz w jej włosy. Poddała się w tej pieszczocie i nareszcie poczuła się bezpieczna. Tłumione dotąd uczucie eksplodowało w jej wnętrzu. - Czemu nie potrafimy trzymać się od siebie z daleka? - zapytała. - Może nie mamy wyboru... Usta Rhysa musnęły jej skórę delikatnie jak dotyk motylich skrzydeł. Oboje wstrzymali oddech. - Tak było już od pierwszego momentu, Winter. Jakby to było nieuniknione. Winter przytuliła go mocno i przytaknęła. Więc on też to czuł... Przez moment pomyślała, że ciepło w jej sercu warte było każdej ceny. Wampir westchnął. - Pakt - przypomniał, rozluźniając uścisk, zanim stałoby się to niemożliwe. - To, co robimy jest błędem, Winter. Oboje o tym wiemy. My i wy jesteśmy inni. Winter przełknęła łzy. Wysunęła się spod parasola i puściła biegiem przez boisko. *** Cameron Farland pospiesznie wrócił do siedziby Klubu. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Miał bardzo złe przeczucia. - Uważaj, Rhys - rzucił w otaczającej go ciszy. Dotarło do niego, że się boi.
50 W biurze sędziego Moore'a Susan Bray rzucała nerwowe spojrzenia na stojący na biurku zegar. Richard powinien zjawić się za kilka minut, ale ich tajne spotkanie nie miało przebiec tak, jak się tego prawdopodobnie spodziewał. Prawniczka rozprostowała nogi, starając się przyjąć wygodniejszą pozycję. Obcisła garsonka, w którą była ubrana, nie za bardzo jej na to pozwalała. Próbowała zachować spokój. Sędzia otworzył drzwi, punktualny jak zwykle, i podszedł do oczekującej go kobiety. - Co ci strzeliło do głowy, Susan? - zaatakował bez słowa powitania. Posłała mu wyzywający uśmiech. - Usiądź, Richardzie, i uspokój się. To nie mnie powinieneś się bać, pamiętasz? Sędzia nalał sobie koniaku, zanim zasiadł za biurkiem. Teraz ściskał szklankę i wpatrywał się w nią, jakby umierał z pragnienia, by opróżnić napój jednym haustem. W stresujących momentach zbyt często zwykł zaglądać do butelki. - Wcale nie musimy się do tego mieszać - powiedział, rozluźniając krawat. Prawniczka przytaknęła.
- To, czego próbuję się dowiedzieć, to czy nie jest jeszcze za późno, żeby się wycofać - powiedziała powoli. - I czy w ogóle uda nam się z tego wyplątać. Dokładna artykulacja słów zawsze pomagała jej utrzymać nerwy na wodzy. Przeniosła wzrok z koniaku na twarz swojego towarzysza niedoli. - Pij - zachęciła - jesteś mi potrzebny opanowany. Sędzia otworzył usta, żeby rzucić jakąś kąśliwą odpowiedź, ale w końcu przełknął własną dumę i alkohol jednym łykiem. - Dobrze, mów - rozkazał - nie wiem, ile zostało mi dla ciebie dobrej woli. Susan wpatrywała się w niego bez mrugnięcia okiem. - Zanim przejdę do rzeczy, chciałam wyjaśnić kilka spraw powiedziała po chwili milczenia. - Uważam, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty: ty, ja i nawet doktor Norton. Kawał świetnej roboty. Przez piętnaście lat nic nie uszło naszej uwagi. Mieliśmy kontrolę nad wszystkim, łącznie z najdrobniejszymi szczegółami. Byliśmy w tym naprawdę dobrzy i, co najważniejsze, nigdy nie zadawaliśmy zbędnych pytań. Trzymaliśmy język za zębami. Rzuciła mu ostre spojrzenie ponad połówkami swoich okularów i zaśmiała się zimno. - To było rutynowe zadanie, czyż nie? Richard utrzymywał kamienny wyraz twarzy, ale poruszył się niespokojnie w fotelu. - Jeśli zmieniłaś zdanie, to tylko dlatego, że za bardzo się w to zaangażowałaś. Osobiście zaangażowałaś - spróbował ją sprowokować. - Pozwól mi skończyć - przerwała mu. - Chciałam powiedzieć, że nasze zasługi są bezsprzeczne i bezcenne. Rada musi nam to przyznać. - Do rzeczy. Poziom nieuprzejmości Moore'a był jednocześnie miernikiem jego humoru, Susan doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
- Czemu się pan denerwuje, panie sędzio? - odparła, ignorując jego ciekawość. - Nie początek, a epilog tej historii mnie martwi. Marion Starr zawsze była lojalna wobec Rady. Wnuczka była jej słabym punktem. Na początku wierzyłam w wersję ojej nagłej chorobie. Potem odkryłam, że w dniu, w którym tak niespodziewanie podupadła na zdrowiu, była tu, w twoim biurze. Ale to nie ty się z nią spotkałeś. Myślę, że zrobił to Egzekutor. Richard zbladł, a razem z rumieńcami opuściło go również panowanie nad sobą. - Do czego ty, do cholery, zmierzasz? - krzyknął, waląc pięścią w stół. - Nie chcę cię o nic oskarżać. Tego dnia ty, ja i doktor Norton byliśmy na zebraniu w sądzie. Cóż za zbieg okoliczności. Była tam też twoja sekretarka i doktor Spencer. Oni nie mają pojęcia o Familii. Był i Ciarkę, wampir. Dodałeś dwa do dwóch i załatwiłeś sobie żelazne alibi! Moore podniósł się i podszedł znowu do barku uzupełnić szklankę. - Załatwiłem je również wam - zauważył ponuro. - W przeciwnym razie by mnie tu nie było - odpowiedziała. -Próbowałabym ratować własną skórę. Pracujemy razem zbyt długo, żebym cię nie rozgryzła. Wiedziałeś, co miało się przytrafić Marion i chciałeś wciągnąć w to członka Zakonu, żeby Rada nie miała wątpliwości co do naszej niewinności. Wymienili przeszywające spojrzenia. - Doceniam to, Richardzie - przyznała Susan - ale nie jestem głupia. Jeśli musisz się tłumaczyć przed Lochinvarem i resztą wampirów, to oznacza, że Fennah działa za plecami Rady. To on wysłał Egzekutora i rozgrywa tę rundę na własną rękę. W tajemnicy. To był jeden wielki blef. Pani adwokat nie miała nawet cienia dowodu na poparcie swoich słów. Jedynym potwierdzeniem była przerażona mina sędziego. - Nie udawaj, że to dla ciebie odkrycie - oskarżyła go. - Od kiedy wiedziałeś?
- To są tylko przypuszczenia, Bray! Susan uderzyła otwartą dłonią o blat biurka. - Zbyt dużo wiemy! - krzyknęła. - Nie mam zamiaru znaleźć się w szpitalnym łóżku obok Marion! Czy ty przynajmniej wiesz, dla jakiej sprawy ryzykujemy życiem? Jej twarz posmutniała. - Wiem, że lepiej się nad tym nie zastanawiać - odpowiedział. Ostatoi raz na siebie spojrzeli i prawniczka podniosła się z krzesła. Westchnęła i wyszła. Drzwi nie zdążyły jeszcze dobrze zamknąć się za jej plecami, gdy Moore wyjął komórkę. - Mów - odezwał się władczy głos po drugiej stronie linii. - Panie Fennah, Susan Bray wie - powiedział sędzia. Odpowiedziało mu niezadowolone sapnięcie. - W takim razie przemyślę ponownie jej sytuację - odrzekł Wielki Radny i przerwał połączenie bez słowa pożegnania. Moore wcisnął komórkę do kieszeni i zrobił sobie kolejnego drinka. Kiedyś jego i Susan łączyły intymne stosunki, choć było to przed wielu laty. Potem życie poszło dalej, a ich skóra stała się grubsza. Teraz jedynie cień dawnego sentymentu przypominał mu o przeszłości. - Za stare przyjaźnie - wymamrotał, przechylając butelkę. Zdradził ostatniego przyjaciela, teraz mógł się już tylko upić. Był pewien, że znajdzie ją w bibliotece. Vaughan przemierzał pospiesznym krokiem szkolne korytarze, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Winter. Jeżeli Egzekutor ostrzył sobie na nią pazury to oznaczało, że wszyscy byli cholernie nieostrożni. - Za mną - rozkazał, zatrzaskując jej przed nosem książkę, którą właśnie czytała. Dał jej krótką chwilę na zebranie swoich rzeczy i poprowadził na drugi koniec Świętego Dawida, potrącając spotkanych po drodze uczniów. Wprowadził ją do swojego gabinetu i zamknął drzwi.
- Co to ma znaczyć? - zapytała. Profesor odebrał jej książki i położył na swoim biurku. - To znaczy, że od teraz tu jest twoja czytelnia. Wskazał jej krzesło, a sam zajął miejsce po drugiej stronie stołu. - Wciąż jestem zdania, że postąpiłabyś mądrzej zarzucając swoje poszukiwania, ale skoro nie możesz się bez nich obejść, to przynajmniej możesz je kontynuować w miejscu lepiej chronionym niż biblioteka. Wielki Mistrz wyraził się jasno co do potrzeby zapewnienia jej bezpieczeństwa. A Vaughan miał ogromną ochotę odkryć, jaki przyświecał mu cel. - Uważam również, że powinnaś zachować dyskrecję... przy swoich badaniach historycznych. - Dlaczego mi pan pomaga? - zapytała, patrząc na niego poważnie. Vaughan westchnął głęboko, a na jego twarzy zagościł przelotny uśmieszek. - Sam się nad tym zastanawiam.
51 Niedługo miały zacząć się popołudniowe lekcje, Winter zdyszana przeszukiwała najodleglejsze zakamarki Świętego Dawida. Musiała natychmiast znaleźć Rhysa. Nie widzieli się od czasu ostatniego spotkania na trybunach boiska. Ale wciąż o sobie myśleli. Coś silniejszego od ich świadomej woli przyzywało ich do siebie. Wreszcie dostrzegła go w pobliżu biblioteki. Patrzył w jej kierunku, jakby słyszał już wcześniej, że nadchodzi. - Musimy porozmawiać... - Nie tutaj - odpowiedział, wskazując głową w głąb korytarza. Winter podążyła za jego wzrokiem. Nerys Maddox i Cameron Farland właśnie się do nich zbliżali. - Spotkajmy się przy starych ruinach Ger Y Goeden - zaproponowała pospiesznie. Chłopak skinął na zgodę. - Przyjdę zaraz po lekcjach. ** * Popołudnie minęło jej w okamgnieniu. Po ostatnim dzwonku wybiegła ze szkoły i z walącym sercem skierowała się w stronę lasu otaczającego Cae Mefus. Modliła się, żeby wszystko poszło dobrze.
Nogi grzęzły jej w pośniegowym błocie zalegającym leśne dróżki, ale nie zwracała na to uwagi. Kiedy dotarła do szczytu wzniesienia, jej oczom ukazała się dawna posiadłość zamieniona w ogromną stertę gruzu. Odkryła to miejsce przez przypadek, ale szybko je pokochała. Nie była pewna, czy Rhys się pojawi. Może powinna mieć nadzieję, że nie... Przedarła się przez stosy omszałych kamieni, prześlizgnęła między walącymi się ścianami, aż dotarła do resztek schodów. Usiadła i podziwiała roztaczający się stamtąd widok. Cała okolica leżała u jej stóp. Widziała kręty bieg rzeki Elwy opływający gdzieniegdzie spłachetek lasu czy pastwiska, zabudowania Cae Mefus. Próbowała odszukać dom Chiplinów i park przy szkole. Mrużąc oczy była w stanie dojrzeć nawet zatokę Colwyn i błękitną linię morza tuż pod horyzontem. Stalowoszare niebo rzadko przepuszczało promienie słońca rozjaśniające ciemne plamy lasów. Wreszcie wyłowiła hałas odbiegający od naturalnych odgłosów otaczającej ją głuszy. Odetchnęła głębiej, żeby dodać sobie odwagi. - Wiem, że to ty... - powiedziała w końcu. Przez moment słyszała tylko wiatr, potem ledwie wyczuwalny szmer. - Myślałaś, że nie przyjdę? - zapytał obojętnym tonem Rhys Llewelyn, wychodząc z cienia. Stanął za jej plecami, ale nawet na niego nie spojrzała. Zapatrzona w przestrzeń czuła, że opuszczają pewność siebie. - Miałbyś powód... Wciąż się bała, że odejdzie. Rhys jednak bez pośpiechu podszedł bliżej i przysiadł obok z widoczną dezynwolturą. Spojrzał w słońce. Nagle zdał sobie sprawę, że niebo miało kolor jej oczu. - Naprawdę myślałaś, że mógłbym się nie zjawić? Pytanie zabrzmiało lekko, ale Winter wyczuła, że nie było retoryczne. Obserwowała go kątem oka. - Nie byłam pewna - wyznała czerwieniąc się.
Siedział dość daleko od niej, nie mogli się przypadkowo dotknąć, a jednak świadomość, że był tuż obok powodowała, że drżała. Twarz Rhysa pozostawała bez wyrazu, jak nieruchoma maska. Jedynie jego palce zdradzały napięcie, bębniąc nerwowo o podłoże. - Dlaczego prosiłaś, żebym tu przyszedł? Żeby sprawdzić, czy to zrobisz! Jej pierwsza myśl była tak szczera, że aż bezczelna. Zagryzła zęby, żeby niechciane słowa nie popłynęły z jej ust i zapatrzyła się w chmury. - Muszę ci coś powiedzieć - wyjawiła w końcu. Żadne z nich nigdy nie miało zamiaru zrobić pierwszego kroku i prawdopodobnie to rzeczywiście byłby fatalny pomysł. Nie mieli jednak nic do stracenia... Zebrała się w sobie i zaczęła mówić. - Posłuchaj, ostatnio mój świat się zawalił. Zabrali mi wszystko, co było mi drogie. Wrzucili w sam środek jakiegoś obłąkanego koszmaru, z którego nie mogę się obudzić. Wokół mnie dzieją się rzeczy tak absurdalne, że czasem szczerze podejrzewam, że zwariowałam spojrzała na niego z nieszczęśliwym uśmiechem. - Cóż, jedną z tych najdziwniejszych rzeczy jesteś ty... czy tego chcę, czy nie. Rhys, nie wiem, ile ja dla ciebie znaczę. Wiem, że bez względu na wszystko coś nas nieustannie do siebie ciągnie. Na policzki Winter wypłynął ognisty rumieniec. - Jesteś... wampirem. Farland napadł na mnie przed feriami. I nie on jedyny. Powinnam być przerażona, a nie jestem. Siedzę tu z tobą i czuję się bezpieczna... Uśmiechnęła się gorzko. Patrzył na nią, zastanawiając się, jak miękkie muszą być jej usta. - Ze mną jest tak samo, Winter - wymamrotał w końcu, unosząc dłoń, aby poczuć zimny powiew wiatru między palcami. - Wciąż powtarzam sobie, że to błąd, ale... Spojrzał na nią z nadzieją, jakby jej oblicze miało wyjaśnić mu przyczynę tego, co działo się w jego sercu. Śledził wzrokiem kształt jej twarzy, jej poważną, stroskaną minę, zastanawiał się, jakby to było widzieć ją roześmianą.
- ... ale to nic nie daje? A może wszystko było proste, może wystarczyłoby przyznać, że Winter pociąga go jak żadna inna dziewczyna na świecie? Że wytrąca go z równowagi? Nie miał prawa nawet tak myśleć. - Nie jestem pewna, czy tego chcę - powiedziała Winter z udawanym chłodem. - Żeby chociaż był jakiś powód... Powód? - zastanawiał się wampir - Powód, żeby być razem czy żeby się rozstać? Rozejrzał się dookoła, mając nadzieję, że coś będzie w stanie odwrócić od niej jego uwagę. Cokolwiek. Winter bawiła się swoim amuletem, obracając go w palcach. Wiatr grał w ruinach. Dobrze było tak siedzieć. Rhys z powrotem przeniósł wzrok na twarz dziewczyny, studiował każdy jej detal. Czarne włosy miała założone za uszy, po policzkach tańczyły refleksy odbite od srebrnych kolczyków. Wokół szyi ciasno obwiązała czerwony szalik, nie pozwalając mu dojrzeć ani skrawka nagiego ciała. Niestety osiągnęła zupełnie niezamierzony efekt. Rhys nie mógł oderwać wzroku od karmazynowej wełny przesiąkniętej jej zapachem, dotykającej delikatnie jej skóry. Z dreszczem przerażenia zdał sobie sprawę ze swoich pragnień. Rozluźnić szaliczek, uwolnić ją od jego miękkiej pieszczoty, zastąpić swoją czułością. Potrząsnął głową, starając się pozbyć tych myśli. W roztargnieniu wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny, muskając palcami klejnot, którym się bawiła. Winter bez chwili wahania przełożyła łańcuszek przez głowę, zdejmując amulet z szyi. Słowa jej babci rozbrzmiewały w głowie, kiedy kładła kryształ na bladej dłoni Rhysa. Nie umiała się powstrzymać. Wampir poczuł się ogłuszony nagłym uderzeniem Mocy. Trudno byłoby opisać uczucia, które nim zawładnęły, komuś, kto tego nie przeżył. To było jak nagła zmiana gęstości świata, jak zakłócenie na powierzchni rzeczywistości... Dotyk Mocy, piekąco-pulsujący, niewytłumaczalny, niepokojący.
Jego dłoń zacisnęła się odruchowo na kulistym krysztale. - Też to czujesz? - zapytał głuchym szeptem. Winter wpatrywała się w niego, nieruchoma i blada. -Co to jest? Wypowiedziała to pytanie tak cicho, że nawet Rhys jej nie usłyszał. Jego ramiona dygotały, w źrenicach zapłonął czerwony, nieludzki blask. - Powstrzymaj to, Winter. Czymkolwiek to jest... przerwij to, proszę cię. Winter drżała na całym ciele. Chłopak stał się całym jej światem. Widziała tylko jego. Nie mogę... Miała wrażenie, że jej serce pogrąża się w ciepłych głębinach. Ciepłych i fascynujących, lecz zdradliwych. Przepełniało ją szczęście. Ciało palił żar. Kochała Rhysa Llewelyna. Nie była pewna, czy to uczucie było odległym wspomnieniem innej namiętności, niewytłumaczalnym i irrealnym, czy może słodką obietnicą niedalekiej przyszłości... Twarz wampira rozjaśniła mieszanina zaskoczenia i zachwytu. Wydawało się, że przestały istnieć wszelkie granice między ich doznaniami, stali się jednym. Serce Winter galopowało szaleńczo. Ich dłonie się spotkały, zacisnęły. Spletli palce, zatracili się w iluzji, która nie mogła trwać długo. Nie mamy do tego prawa - napomniał się w duchu Rhys. Ale czy możemy się temu oprzeć? - zapytała ona, jakby wypowiadali swoje myśli na głos. Rhys powiódł dłonią po jej plecach, czuła na karku jego zimny dotyk. Był onieśmielony, jego ruchy były sztywne, niezgrabne. Wampir powoli zagłębił rękę w czarnych puklach okalających jej szyję. Były dokładnie tak miękkie, jak to sobie wyobrażał. Jego zmysły szalały odurzone jej bliskością, jej zapachem, jedwabistością jej włosów, jej ufną uległością...
Każdy, nawet najmniej uchwytny szczegół jej istnienia wciągał go coraz głębiej pod powierzchnię świadomości i samokontroli. Czule odsunął jej włosy. Dotknął palcami czerwonej wełny i poczuł, jak zalewa go nagła fala nieznanego dotąd podniecenia. Winter wstrzymała oddech, kiedy powoli, niemal leniwie zsuwał jej szaliczek. Smakowali każdy gest jakby uczestniczyli w jakimś tajemniczym rytuale. Gdyby tylko tego zapragnął, mógłby wziąć sobie jej życie. W tym jednym momencie zapomnienia mógłby zatopić zęby w jej szyi i pić ją, pić całą aż do ostatniej kropli krwi. Szalik opadł dziewczynie na kolana. Rhys zamarł, rozkoszując się zapachem jej nagiej skóry. W końcu nachylił się i zapiął na jej szyi srebrny łańcuszek z kulistym kryształem na końcu. Pozostali nieruchomi jeszcze przez jakiś czas. Rytm ich serc powoli się uspokajał, burza uczuć i pragnień cichła. Winter poczuła się pusta, poczuła się samotna. Chwilę później z westchnieniem ulgi zrozumiała, że doznania, które opanowały ją po zdjęciu amuletu, nie znikły zupełnie. Za każdym razem zostawiały po sobie coraz głębszy ślad.
52 - Co to było? Objęcia Rhysa były kojące i krzepiące. W jego ramionach przestawała się bać, mogła przetrwać wszystko. Siedzieli bez ruchu, przytuleni. Otaczały ich ruiny pokolorowane czerwonym światłem zachodzącego słońca. Starali się odzyskać oddech po tym, co przeżyli. Obejmował ją mocno, a ona pragnęła zatrzymać ten moment na zawsze. - Czuliśmy to samo? - nalegała. Rhys westchnął. - Ty prawdopodobnie nie czułaś Pragnienia... - odparł ze smutkiem w głosie. Winter uśmiechnęła się zakłopotana. Wbiła wzrok w ich splecione dłonie. - Nie mógłbyś mnie skrzywdzić, Rhys. Nigdy. Spojrzał na nią z mieszaniną ironii i rozdrażnienia. Ramię, którym ją obejmował opadło na ziemię. - Jak możesz być tego tak pewna? Twoja krew mnie pociąga... To dotyk Mocy... Wtuliła się w niego, nie pozwalając mu się odsunąć, choć jego słowa ją rozgniewały. - Więc tym to dla ciebie jest? Krew i Moc? Tylko tyle?
- Powinno być tylko tym - odpowiedział - wtedy wszystko byłoby dużo prostsze! Winter zesztywniała. Potem nagle w jej oczach zapłonęła iskierka zrozumienia. Zaczerwieniła się. Chciałaby wrócić do tej rozmowy pewnego dnia, ale teraz musiała zmienić temat. - To przez amulet, prawda? - zapytała wprost. - On to hamuje? - Tak mi się wydaje - odpowiedział. Winter była zbyt blisko, bicie jej serca odbijało się echem w jego umyśle. Podniósł się mając nadzieję, że to rozjaśni mu w głowie. - Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam - wycedził przez zęby. - Ledwo nad tym panuję. - Więc zostaw mnie tu samą z tymi wszystkimi tajemnicami! -wykrzyknęła Winter bardziej wściekła niż przestraszona. Chłopak westchnął, wznosząc oczy do nieba. To był ogromny błąd. Łamali wszystkie zasady. Czy mógł się dalej łudzić, że był to jedyny sposób, żeby ją ochronić? - Zrobiłbym to z przyjemnością - przyznał złośliwie - ale chyba musimy spróbować zrozumieć, co się dzieje... Obrażona mina Winter złagodniała jedynie odrobinkę. Dotknęła swojego kryształowego amuletu i prychnęła zirytowana. - Babcia powiedziała, że dał mi go mój ojciec. I... cóż, kazała mi przysiąc, że nigdy go nie zdejmę... - pokręciła głową niezadowolona z siebie - aleja chyba nigdy nie byłam zbytnio posłuszna. - Faktycznie - przyznał wampir z uśmieszkiem satysfakcji. - Ale nie wiemy wiele więcej niż to, że babcia miała rację. Winter miała ochotę zaprzeczyć. W każdej chwili była gotowa ponownie zerwać srebrny łańcuszek, żeby tylko poczuć to znowu. A gdyby był tu z tobą ktoś inny zamiast Rhysa? - zapytał głosik w jej głowie denerwująco podobny do głosu jej rozsądku. Gdyby był tu ten wampir, który próbował wtargnąć do domu Chiplinów kilka dni wcześniej... Wtedy najprawdopodobniej byłaby już martwa. - Jak to możliwe? - zapytała, ignorując nieprzyjemne myśli.
Chłopak wzruszył ramionami. - Co czułeś wcześniej, Rhys? Całą masę rzeczy - pomyślał wampir zmieszany. Zastanowił się, czym może się z nią podzielić, a czym nie. - Czułem, że otacza cię Moc - wyrzucił z siebie - to jest bardzo kuszące... dla nas. To jakbyś sama błagała, żeby cię ugryźć. ** * Wracali do miasteczka, trzymając się za ręce. Kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania, zatrzymali się. Rhys jeszcze raz ją przytulił. - Noś amulet zawsze i wszędzie, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej - nakazał, pozwalając sobie na muśnięcie jej policzka wierzchem dłoni. Winter uśmiechnęła się nieśmiało. ** * Kiedy wróciła do domu Chiplinów, wypełniała ją niezwykła lekkość. Chciało jej się śmiać i tańczyć. Gareth i Eleri rozmawiali w salonie, Dai oglądał obok telewizję. Winter przysiadła na oparciu kanapy z uśmiechem przyklejonym do twarzy. - Widzę Winnie, że jesteś dzisiaj w dobrym humorze - zauważyła Eleri. - Jestem za młoda, żeby dalej pogrążać się w depresji - odparła, wyciągając rękę po chipsy leżące na stole. - No to świetnie! - wykrzyknęła dziewczyna. - W takim razie w sobotę pójdziesz z nami do Maneros? - Mogę iść. Gareth patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy, jakby rozważał konieczność wezwania egzorcysty. To prawda, że jej nastrój tego
dnia znacząco odbiegał od normy, ale nie chciała, żeby zbytnio rzucało się to w oczy. Była głodna, od dawna nie miała takiego apetytu. Tego wieczoru wszystkie kolory życia stały się jaskrawsze.
53 Kryształ górski to bezbarwna i całkowicie przezroczysta odmiana kwarcu, chemicznie stanowiącego dwutlenek krzemu. Kryształ jest minerałem powszechnie występującym na świecie, znanym i chętnie wykorzystywanym juz od czasów antycznych. Pomimo pozornej delikatności sugerowanej przez jego idealnie przejrzystą barwę, jest to jeden z najtwardszych kamieni. Dzięki swojej idealnej przejrzystości i zdolności do rozszczepiania światła, w starożytności przypisywano mu właściwości magiczne lub terapeutyczne, co znajduje potwierdzenie we współczesnej litoterapii i krystaloterapii. Uważa się, że kryształ górski działa jak odpromiennik, neutralizuje negatywną energię i chroni przez szkodliwymi, złymi wpływami. Bywa chętnie wykorzystywany do tworzenia amuletów broniących przed gorączkami i rozchwianiem emocjonalnym.
Wierzono, że kule wykonane z kwarcu mają moc ukazywania przyszłości. Według innych wierzeń, kryształy skupiają energię dając osobie, która je nosi wewnętrzny spokój i siły witalne, odpędzają nocne koszmary i złośliwe duchy. Naładowane magiczną siłą przez odpowiednio sprawnego twórcę, amulety wytworzone z kryształów mogą służyć wielu różnorodnym celom, takim jak ujarzmienie trudnych do okiełznania i potencjalnie niebezpiecznych umiejętności czających się w duszach ich właścicieli. Dają spokój i pogodę ducha. Średniowieczne pisma rejestrują istnienie przedmiotów wykonanych w całości z kryształów lub nimi ozdobionych... Winter zatrzasnęła księgę z hukiem. Profesor Vaughan spojrzał na nią badawczo. - Czegoś się dowiedziałaś? - zapytał, podnosząc głowę znad nudnego tekstu o epoce wiktoriańskiej, która według ówcześnie żyjących wymagała wielu reform. - Nie jestem pewna - odpowiedziała. Była to jej zwyczajowa, wymijająca odpowiedź, jednak staremu wampirowi udało się wyłowić błysk nowo rozpalonej nadziei w jej oczach. W ostatnich tygodniach spędzili razem zbyt wiele czasu, aby mógł tego nie zauważyć. Był ciekawy, ale dał jej czas, żeby zebrała myśli. Rozparł się wygodnie w fotelu i faktycznie, nie musiał długo czekać na rozwinięcie tematu. - Może to strata czasu - zaznaczyła dziewczyna - ale zastanawiałam się, czy klejnot może spełniać rolę tarczy ochronnej dla swojego właściciela...?
** * Wiele godzin później Vaughan przechadzał się po wymarłym o późnej porze kampusie, gdy uderzyła go pewna myśl. Naszyjnik Winter. To było mało prawdopodobne, ale i nie można było zupełnie tego wykluczyć. Amulet przepełniony Mocą wiele by tłumaczył... Tylko jak taki przedmiot mógł znaleźć się w posiadaniu dziewczynki należącej do Familii?
54 Żadne z nich nie próbowało tego zakończyć, więc wydarzenia zwyczajnie biegły nadal swoim torem. Winter wybierała inne ścieżki, niż te, na których mogła spotkać Garetha lub Eleri, a i Rhysowi udawało się unikać niechcianego towarzystwa. Oboje wiedzieli, jak głupio postępowali, ale wydawało się, że już ich to nie obchodzi. Jeżeli największym ryzykiem była ewentualność, że Rhys w końcu ją zabije... cóż, lepsze to, niż przestać go widywać. Tego dnia postanowiła zostać dłużej w czytelni pod pretekstem nauki. Wszyscy dawno już wyszli. Kiedy uniosła głowę znad książki, natychmiast go zobaczyła. Wymienili niemal telepatyczne znaki, po czym, wyprzedzając go o kilkanaście kroków, skierowała się przez szkolne podwórze do jednej z ławek. Usiadła i czekała. - Dowiedziałaś się czegoś o naszyjniku? - zapytał, podchodząc do niej ostrożnie. W pobliżu nie było nikogo widać, poza tym wiedziała, że wampir sonduje całą okolicę jak radar. - Kryształ górski był od dawna wykorzystywany do wyrobu amuletów ochronnych. A ja nosiłam go od zawsze tylko dlatego, że przypominał mi rodziców...
Rhys spojrzał na nią badawczo, nie będąc pewnym, co ma o tym myśleć. - Nie cieszysz się, że jest czymś więcej? Winter zasępiła się, jakby poczuła wyrzuty sumienia. - Niby tak, ale nie do końca. Chyba trochę mnie przeraża to, co jeszcze mogłabym odkryć. Przymknęła oczy, ciesząc się bliskością Rhysa. - To nie może być nic strasznego - zapewnił ją Rhys. Starał się unikać każdego, choćby przelotnego dotyku. Pozwolił sobie jednak na muśnięcie jej kolana swoim, kiedy siadał obok. Czując to, uśmiechnęła się do niego, szczerze i pogodnie. - Skąd wiesz? - Bo ten klejnot cię chroni. Cudownie było widzieć ją uśmiechniętą. - To prawda, ale chroni mnie przed samą sobą - odpowiedziała Winter z wymuszoną lekkością. - Co za potwór potrzebuje takiej ochrony? Rhys rzucił jej zalotne, cwane spojrzenie. - Zapewniam cię, że nie jesteś potworem - wyszeptał. Dotknął palcem czubka jej nosa, a ona roześmiała się serdecznie. Spokojna twarz chłopaka dała jej nadzieję, że szczęście czeka bardzo blisko. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rozpalały niebo na horyzoncie. Za chwilę się ściemni, nie będzie w stanie dojrzeć blasku jego oczu, koloru jego skóry, bladej jak kość słoniowa. Popatrzyła na niego w milczeniu, powiodła palcami po czole, policzkach, łagodnym łuku brody. Ręce jej drżały. Rhys wstrzymał oddech. - A gdyby wszystko było proste...? - zapytała bezgłośnie. - To znaczy, między nami... Z ogromnym wysiłkiem odsunął się od niej. Wstał i cofnął się kilka kroków. -Ale nie jest.
Winter opuściła rękę, która jeszcze chwilę wcześniej pieściła jego twarz. Poczuła się odrzucona, urażona. Podniosła się z ławki i odwróciła do niego plecami. Przeraził się, że odejdzie. Poczuł, że w płucach brakuje mu powietrza. Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko natychmiast do niej podejść i przytulić, zatrzymać ją przy sobie. Winter poczuła ciepło jego objęć, oparła głowę na jego ramieniu. - Tak bardzo chciałbym, żeby był jakiś sposób... - powiedział, przyciskając usta do jej skroni. - Może jakiś jest... Nagle oderwała się od niego i odeszła, zanim stałoby się to niemożliwe. Rhys jej nie zatrzymał. Gareth Chiplin zbliżał się szybkim krokiem, na pewno nie byłby zadowolony z takiego widoku. *** - Co tu robiliście, Llewelyn? Gareth mówił przyciszonym głosem tylko dlatego, że Winter nie odeszła jeszcze wystarczająco daleko. Był wściekły, czekał, aż dziewczyna znajdzie się poza zasięgiem jego głosu. - Dobry wieczór, Chiplin - odpowiedział zimno Rhys. - Czego od niej chcesz? Myślałem, że przynajmniej ty wiesz, gdzie jest wasze miejsce! Krwiopijcy! - Krwiopijcy? Powiedz wprost, dla ciebie jesteśmy bestiami gorszymi od zwierząt - odparował Rhys. Gareth przeszywał go gniewnym wzrokiem, ręce mu drżały, wprost trząsł się ze złości. Ledwo nad sobą panował. - Czego od niej chcesz? - nalegał. - Rozmawialiśmy. To chyba nie jest zakazane...? - wampir słyszał przyspieszony rytm serca młodego Chiplina, ale starał się to ignorować. Przyznanie w duchu, że Gareth miał jednak rację, było ciężkie.
-Ależ oczywiście, rozmawialiście... musiało mi się coś przewidzieć! Wszystko jest pod kontrolą, prawda Llewelyn? To normalne, że ty, wampir, i ona... - zaciął się ze wzburzenia - ona jest jedną z nas! - Wiem, kim jestem i wiem, kim jest Winter - odparł Rhys z nutą groźby w głosie. Gareth wzniósł oczy do nieba. - Doprawdy? To świetnie, bo tego nikt nie wie... - roześmiał się ironicznie. - W każdym razie na pewno nie wie tego ona! Stali tak naprzeciwko siebie, piorunując się wzrokiem. Wreszcie wampir westchnął. - Wpędzi się w kłopoty, próbując to zrozumieć - powiedział ponuro. - W ten sposób jej nie pomożesz - odwarknął Gareth. Nie chciał przyznać, że Nyks wydawał się szczerze zmartwiony, nie mniej niż sam Gareth. - Jestem tego świadomy, Chiplin. Chłopak uśmiechnął się szyderczo. - Nie jesteś - oświadczył z całkowitą pewnością w głosie. W oczach Rhysa odmalowało się zdziwienie. - Pod tym względem jesteś taki sam jak ja - wycedził z zadowoleniem. - Jeśli chodzi o Winter, to ostatnią rzeczą, której używasz jest rozsądek! *** Gareth wrócił do domu późno. Tymczasem zdążyło się rozpadać. Przemókł do suchej nitki, krążąc po pustych uliczkach miasteczka w poszukiwaniu ukojenia. Mokre strąki włosów przykleiły mu się do twarzy. Winter rozmawiała przez telefon, może z przyjaciółką, może z prawniczką. Albo z jakimś przeklętym wampirem! - pomyślał gorzko Gareth.
Nie umiał spojrzeć jej w oczy przez cały wieczór. Miał wystarczająco dużo powodów, żeby wściec się tego dnia na boisku. Niektóre z nich wyjątkowo mu się nie podobały.
55 Iago Rhoser był mężczyzną około pięćdziesiątki, silnym i ponurym. Z powodu paskudnej blizny, przecinającej całą lewą część jego twarzy, nie tracił posępnej aury nawet wówczas, kiedy się uśmiechał, choć właściwie robił to niezmiernie rzadko. Wielu miało go za bohatera, inni widzieli w nim złowieszcze zagrożenie. Egzekutor świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Strach, który wzbudzał był jego orężem. Dzięki niemu działał swobodnie, nie niepokojony przez nikogo i wypełniał z powodzeniem swoją misję. Jego wizyta zawsze oznaczała ostatnie ostrzeżenie Rady. Czasem oznaczała śmierć. Wszedł, a kobieta zbladła na jego widok. ** * - Cóż to za nieoczekiwana przyjemność - cierpko powitała go Susan Bray. Mężczyzna wszedł do domu z sarkastycznym uśmiechem na zdeformowanych wargach. - Mam nadzieję, że nie przychodzę nie w porę, pani adwokat? -zapytał, zdejmując marynarkę z zaplanowaną nonszalancją i omiatając pokój uważnym spojrzeniem.
Celebracja form grzecznościowych sprawiała mu sadystyczną przyjemność. Przedłużał i przedłużał, czytając w myślach kobiety, czując zapach jej strachu. - Zawsze mi miło, kiedy mogę służyć Radzie - odparła zimno Bray. Richard, jej stary przyjaciel, okazał się tchórzem bez ikry. Zdradził ją. Mogłam się tego spodziewać. Teraz musiała wybadać, jak dużo im powiedział. Wzięła się w garść, wskazała gościowi krzesło i przygotowała dwa drinki. Egzekutor nie spuszczał z niej oczu, śledził każdy jej ruch. Jego spojrzenie ciążyło jej na karku jak wyrok. Prawdopodobnie chciał się upewnić, czy nie miała zamiaru doprawić mu czymś whisky. - Proszę - podała obie szklanki, pozwalając mu wybrać. Iago Rhoser uśmiechnął się zadowolony. Susan była godną przeciwniczką, potyczka z idiotą nie daje satysfakcji. Podniósł kieliszek do nosa i ukontentowany pokiwał głową. Bursztynowy trunek nie był byle czym, należało to uszanować. Wypił mały łyczek, smakując go długo i z rozmysłem ignorując jej napięte wyczekiwanie. Znał dobrze ludzką naturę, nie należało się zbytnio spieszyć. - Wyborne - ocenił, czując jak alkohol łechce jego podniebienie. Susan udało się uśmiechnąć. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - Nie domyśla się pani? Pierwsza pułapka, dopiero się rozgrzewał. - Żyje pan dostatecznie długo, żeby wiedzieć, iż nie należy czynić pochopnych założeń. Wyszła z tego z gracją. - Wiem też, że cechuje panią wyjątkowo przenikliwy umysł - nie odpuszczał Egzekutor. - Jestem wdzięczna, że Rada była łaskawa to zauważyć. W rzeczywistości Susan była gotowa sprzedać diabłu duszę, żeby tylko Rada uznała ją za głupią. Głupią i nieszkodliwą.
- Ależ tak, wszystkie prowadzone przez panią sprawy są pilnie śledzone przez Radę. Ton głosu słodki jak miód, efekt przerażający. - Wnioskuję zatem, że przyszedł pan tu po informację o którejś z nich, panie Rhoser...? - rzuciła lekkim tonem. - Chociaż nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać ponad to, co zawarłam w moich raportach. W otaczającej ich ciszy wyraźnie słychać było tykanie dużego, wahadłowego zegara. Odmierzał kolejne sekundy kolejnej bezsennej nocy. Pozbawienie snu było jedną z bardziej skutecznych tortur, Susan podziwiała wyrafinowaną fachowość Egzekutora. - Ma pani rację - przyznał - raporty płynące z biura Moore'a są zawsze niezwykle skrupulatne. To była pierwsza groźba. Elegancka i zawoalowana, perfekcyjna. Nie radziłbym tego za bardzo wykorzystywać, pani Bray Rhoser wciąż miał nieodgadnioną minę. Jego twarz wydawała się uszyta z bydlęcej skóry, natura nie dała mu aparycji dobrej do wyrażania radości. Może zapomniał już, jak się uśmiechać bez wzbudzania strachu. - Interesuje pana coś konkretnego? To była rosyjska ruletka. Susan nie miała zamiaru wyjawić niczego więcej, niż to, co było konieczne, żeby uratować życie. - Chodzi o sprawę młodej Starr. Twarde spojrzenie Egzekutora paliło ją jak kwas. - Rozumiem, prowadziłam tę sprawę z dużym zaangażowaniem, jak zapewne pan wie. Starała się zagrać chętną do współpracy. - Uważa pani, że jest w stanie dalej ją prowadzić? - Dopóki Rada uzna, że leży to w moich kompetencjach. Uśmiechnęła się przez zaciśnięte usta. - A gdyby teraz leżało to w mojej kompetencji? Gdyby okazało się, że zawsze tak było? - zaatakował Rhoser. - W takim wypadku życzyłabym panu powodzenia.
- Znakomicie, Richard Moore twierdzi, że pani zaangażowanie przekroczyło rozsądny poziom. - Och, uważa mnie za niepoprawną romantyczkę. Chyba przypomina mu to o naszej młodości! Egzekutor uśmiechnął się kwaśno. Susan jeszcze nie wiedziała, czy jego rozbawienie było dobrym znakiem. - Jak się czuje Marion? - Pani Starr? - miała nadzieję, że nie zabrzmiało to sztucznie. -Jej stan jest stabilny. Nie sądzę jednak, żeby odwiedziny wnuczki były w najbliższym czasie zasadne. Po ostatnim napadzie delirium dziewczynka była wstrząśnięta. - To pewnie zmartwi pana Fennaha - zauważył z niezadowoleniem. Powoli zbliżali się do punktu kulminacyjnego tej rozmowy. Przez moment kobieta poczuła iskierkę nadziei. Jeżeli próbował łapać ją za słówka, to mogli się tak bawić do rana. Marion pozostanie „panią Starr", a Fennah „Radą". Nie była nawet pewna, czy pamięta imię Winter. Wszystko przez ten dystans, który zachowuje do swoich podopiecznych. - To smutne, wiem, ale jestem zmuszona powtórzyć to, co Wielka Rady miała już okazję przeczytać w moich sprawozdaniach: lepiej trzymać Winter Starr z daleka od szpitala. Chciała napełnić ponownie puste już szklanki, ale Egzekutor pokręcił przecząco głową. - Musimy zachować przytomność umysłu, pani adwokat - napominał surowo. Susan przełknęła nerwowo ślinę. - Jestem zupełnie trzeźwa, panie Rhoser. - Morgan Soldier, co pani o nim wie? Pytanie wydawało się łatwiejsze niż się spodziewała. - Był ojcem dziewczynki. Nie żyje od piętnastu lat. - To wszystko? Proszę bardziej się postarać. Susan niemal fizycznie poczuła na sobie jego przeszywające spojrzenie.
- Daję głowę, że nie wiem więcej. - Dobrze, bo właśnie o pani głowę toczy się gra. Rozumie to pani? Przeszedł ją dreszcz, czego nie była w stanie ukryć. Przytaknęła. - Mogę to przekazać panu Fennahowi? Skinienie głowy. - Wysłał mnie do pani, ponieważ martwił się, że źle zinterpretowała pani sytuację Rady. Kobieta patrzyła na niego z oczekiwaniem, oczy miała zamglone strachem. Rhoser uśmiechnął się z satysfakcją. - Powinienem osobiście zająć się tą sprawą, rozumie pani... Jest tylko jeden problem. Według mnie świetnie zrozumiała pani, jak się rzeczy mają, pani adwokat. Dlaczego? Dlaczego mi to mówi?! - zastanawiała się gorączkowo Susan. - To, co powiedziała pani sędziemu Moore'owi jest prawdą. Rada utraciła swoją spójność. Szef Familii zaczął działać na własną rękę. Realizuje własne interesy. Jest pani bardzo inteligentną kobietą, muszę pani złożyć wyrazy mojego uznania. - Te sprawy mnie nie dotyczą. Mężczyzna rzucił jej karcące spojrzenie. - Dotyczą, a jakże. Na naszych stanowiskach możemy wiele zdziałać, pani adwokat. My dwoje. Naprawdę muszę uciec się do szantażu, żeby zmusić panią do współpracy? Susan pokręciła głową. Nie wiedziała, czy propozycja Egzekutora była łutem szczęścia, czy pułapką bez wyjścia... Dałem pani wybór, myślę, że nie najgorszy. Proszę decydować. Mam potwierdzić podejrzenia Fennaha czy chce pani wreszcie prawdy? Kobieta westchnęła głęboko. - Proszę mówić. ** *
Winter ukryła uśmiech, mijając Rhysa na szkolnym korytarzu, policzki jej się zaróżowiły. Wampir oddalił się pospiesznie, ale Garethowi to nie umknęło. Nie potrafił się powstrzymać. - Powinienem zacząć się martwić? - zapytał, spychając Winter w stronę ściany. Wpatrywał się w nią wściekłym wzrokiem. Natychmiast zrozumiała, co miał na myśli. - Zaskakujesz mnie, wiesz? - naciskał z agresją, której nie planował. To naprawdę genialny pomysł! Zaprzyjaźnić się z Nyksem! Kiedy tylko wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że włożył kij w mrowisko. No i dobrze! - zdecydował gotowy na kłótnię. -Teraz przynajmniej Winter wreszcie się dowie! Chciał to z siebie wyrzucić już od dawna, ale nie znajdował słów. - Chyba już o tym rozmawialiśmy - odparła stanowczo dziewczyna. Gareth wysunął buntowniczo szczękę. -Ale ty wciąż nie rozumiesz, Winter... Myślałem, że potrzebujesz czasu, ale chyba ty nie jesteś w stanie tego pojąć! Może jesteś zbyt zajęta sobą, żeby zastanowić się co robisz! Winter nie miała zamiaru go słuchać. Spróbowała go wyminąć i odejść, ale zastąpił jej drogę. - O co ci chodzi? Nie masz prawa... Ta sytuacja zaczynała ją męczyć. Nie powinien się mieszać. Zawadiacki uśmiech Garetha, który kiedyś wydawał jej się pociągający, teraz był pełen odrazy i nagany. - Nie widzisz, że jestem po twojej stronie? Chcę cię tylko chronić, jak my wszyscy! Zrobił kolejny krok w jej stronę, przyciskając ją do muru. Poczuła na plecach zimno kamiennej ściany. Piorunowali się wzrokiem, w powietrzu wisiało gęste napięcie. - Nikt was o to nie prosił! - Familia nam cię powierzyła! No tak. Ta sama Familia, która rozporządzała każdą minutą jej dotychczasowego życia, która ukryła przed nią prawdę o tym, kim
była i wreszcie, która skazała jej babcię na majaki w szpitalnym łóżku. - Nic mnie to nie obchodzi - wycedziła lodowato. Gareth kipiał ze złości. Wiedział, że jeśli da się ponieść emocjom, przegra tę potyczkę, a jednak ciężko mu było się opanować. Powinien był wszystko jej wyjaśnić, sprawić, żeby zrozumiała. Niestety furia całkowicie pozbawiła go cierpliwości. Było coś między nimi, co sprawiało, że nawet kiedy się nie kłócili, ich relacje wydawały się napięte. - Myślałem, że po dwóch napaściach będziesz miała dosyć zaatakował ponownie - a ty prowadzasz się z jednym z nich... Każdą inną mógłbym o to podejrzewać, ale ty? I to teraz, kiedy już wiesz? Winter poczerwieniała, lecz tym razem nie ze złości. - Jesteśmy przyjaciółmi! - zaprzeczyła natychmiast. Rzucił jej ironiczne spojrzenie. - To my jesteśmy przyjaciółmi, Winter... i nigdy nie pozwoliłaś mi nawet w połowie tak się do siebie zbliżyć! Dziewczynę ogarnęła nagła chęć ucieczki. Nie chciała, żeby do tego doszło, nie chciała się z nim kłócić i widzieć, jak cierpi. - Uwierz mi Gareth, to nie tak. Moje życie jest już wystarczająco zagmatwane... Uniósł jej brodę zmuszając, żeby na niego spojrzała. Bał się, że się wygłupi, ale i tak chciał to powiedzieć. - W ten sposób go nie uporządkujesz. Nie z jednym z nich. Jej skóra wydawała mu się tak rozkosznie miękka, pomimo że zżerała go furia. Winter spojrzała mu w oczy i nagle dotarła do niej prawda. - Śledziłeś mnie! - Szukałem cię, żeby razem wrócić do domu... myślałem, że to będzie miłe. - Nie łamiemy żadnej reguły, Gareth - wymamrotała dziewczyna. Próbujemy tylko zrozumieć. - Chciałbym ci wierzyć.
Nagle uspokoił się i spoważniał. Winter zaskoczyła ta nagła zmiana. - Czemu, według ciebie, się wtrącam, jeśli nie dlatego, że się o ciebie martwię? - zapytał gniewnym szeptem. - Powinnaś za wszelką cenę ich unikać! Są niebezpieczni! Nie rozumiesz tego, Win? - Rhys taki nie jest! - nalegała, ignorując szczere zmartwienie malujące się na jego twarzy. Jakaś część niej wiedziała, że Gareth ma całkowitą rację, że była głupia i nic jej nie usprawiedliwia. - Jesteś najbardziej lekkomyślną osobą, jaką znam! A na dodatek arogancką, bo nie masz o niczym pojęcia, ale nic cię to obchodzi! - krzyczał. Oparł rękę o ścianę za jej plecami, coraz bardziej na nią napierając. Poczuła się jak w pułapce. - Wyjaśnię ci to jeszcze dosadniej - kontynuował bezwzględnie. - Pakt zabrania jakichkolwiek kontaktów między ludźmi a wampirami. Wszelkiego rodzaju kontaktów. Każde złamanie czy choćby nagięcie tej zasady jest karane. Winter poczuła przez chwilę, że pali się ze wstydu. - Istnienie Paktu zostało okupione życiem wielu ludzi. Sytuacja jest mniej stabilna niż możesz to sobie wyobrazić. Niektóre wampiry przez wieki żywiły się ludzką krwią i tylko czekają na dobrą okazję, żeby posłać wszystko do diabła. Ja nie będę się w to bawił, Winter. Byłyby kolejne ofiary, ofiary wśród osób, które znasz, wśród ludzi na tyle głupich, że im na tobie zależy... zastanów się. Winter poczuła, że zbiera jej się na płacz, ale była zbyt dumna, żeby to okazać. Kłótnia z Garethem była ostatnią rzeczą, której pragnęła. Wolałaby raczej móc mu się zwierzyć, opowiedzieć o swoich uczuciach, wątpliwościach, o nowych odkryciach. O tym, że postanowiła rozpocząć samotną walkę, walkę o siebie i o babcię... Bała się stracić jedynego przyjaciela, którego miała w Cae Mefus. Ten strach zmieszany z gniewem pulsował jej w głowie, coraz bardziej rozluźniając wodze samokontroli.
- Uważasz, że tego chciałam? Że specjalnie się w nim zakochałam? zapytała gorzko, wyrzucając z siebie cały smutek, który nosiła w sercu. Zamilkła nagle, zasłaniając usta dłonią, przerażona własnymi słowami. Niemożliwe, że naprawdę to powiedziała! Przez twarz Garetha przemknęła setka różnych emocji, aż wreszcie bezsilne oszołomienie wzięło górę nad wszystkim. - Nie... - wymamrotał, chwytając ją brutalnie za rękę. - Nie! Winter zauważyła drżenie jego ramion i zapragnęła móc cofnąć czas, móc cofnąć te przeklęte słowa. Głos Garetha brzmiał nienaturalnie płasko. - Powiedz, że się przesłyszałem - poprosił - przecież to nie może być prawda...
56 Kiedy dotarła do gabinetu Vaughana, wciąż nie mogła opanować łez. Czuła się wyczerpana, nie mogła doczekać się nadejścia wieczoru. Chciała zasnąć i pozwolić, aby sen zabliźnił rany. Zapukała, weszła, rzuciła pospieszne powitanie i ze spuszczoną głową skierowała się do swojego biurka. Darran Vaughan natychmiast do niej podszedł. - Ej... - zagadnął, pochylając się nad nią. Uśmiechnął się w duchu, po ponad dwustu latach życia, tylko tyle umiał powiedzieć zapłakanej nastolatce... Winter przetarła oczy wierzchem dłoni, nieudolnie próbując je osuszyć. Profesor wyjął z kieszeni paczkę chusteczek i podał je dziewczynie. - Przepraszam - mruknęła. Podniosła się, żeby wyjść, ale powstrzymał ją, kładąc jej rękę na ramieniu. - Usiądź na chwilę, coś ci przygotuję. Spojrzała na niego pytająco, już trochę spokojniejsza. - Nie trzeba, to nic, naprawdę - skłamała. Zaczerwieniła się z zakłopotaniem, gdy profesor uniósł brew z niedowierzaniem.
Vaughan podszedł do czajnika, dając dziewczynie czas, żeby się pozbierała. - Co powiesz na herbatę? Scena wydawała się dziwaczna im obojgu. - Nie wiedziałam, że ją pijacie... - wyrwało się jej, kiedy już zdołała wytrzeć oczy. - Siła przyzwyczajenia. Profesor obserwował wrzątek płynący po torebkach z herbacianymi listkami, napar stawał się coraz ciemniejszy. Skończywszy przygotowania, postawił filiżankę przed Winter. - W dawnych czasach był to bardzo ważny rytuał, przynajmniej w niektórych kręgach. Anglicy byli podejrzliwi w stosunku do osób, które zdawały się go nie doceniać - wyjaśnił z cieniem rozbawienia w głosie. Filiżanka Winter zadźwięczała cicho, kiedy uniosła ją do ust. - Zresztą, to idealna pora na herbatę, czyż nie? Winter błądziła wzrokiem za oknem, obserwując na niebie kolory zapadającego zmierzchu. Między konarami targanego wiatrem drzewa zakrakała wrona. - Chcesz porozmawiać? Dziewczyna zaczęła nerwowo mieszać napar w swojej filiżance. - Nie ma takiej potrzeby - wymamrotała. - Tym razem to prywatna sprawa... Vaughan pokiwał głową. - Takie sprawy bywają bolesne. Winter uśmiechnęła się smutno. Starła się z Garethem, była zakochana w prezesie Nyksów i pocieszał ją profesor-wampir. - Obawiam się, że nie tylko dla mnie są bolesne - zauważyła. -Mogą na tym ucierpieć również inne osoby. Vaughan spojrzał na nią poważnie. - Jednego się nauczyłem, żadne nasze działanie nie jest pozbawione konsekwencji... Czasem pięknych, czasem tragicznych. Czasem wydaje nam się, że coś uszło nam na sucho, ale wcześniej czy
później przyjdzie nam zapłacić słoną cenę. Sprawiedliwość upomni się o swoje. - To brzmi jak niekończąca się walka! - zaprotestowała. Profesor uśmiechnął się widząc jej wolę życia. - Tym właśnie jest. Nasza egzystencja składa się z porażek i sukcesów, ciągłych wyborów. Dlatego jest tak wyborna. Winter obruszyła się lekko. - To trochę zbyt filozoficzne, żeby mogło mnie pocieszyć. - Cóż, to nic innego, jak zdrowy rozsądek staruszków - odpowiedział ironicznie. Vaughan nie wyglądał na więcej niż czterdzieści lat, ale w jego oczach widać było odbicie przeżytych stuleci. - Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym wystawić na próbę cierpliwość twoich opiekunów, odwożąc cię do domu... Podniosła się, rozprostowując zastygłe w bezruchu mięśnie. - Cała ta wrogość jest absurdalna - mruknęła. Vaughan przytaknął. - Cóż, znasz ducha Paktu... - rzucił niby mimochodem. Winter sposępniała. Duch Paktu? - zastanawiała się gorzko. Uczynić nas sojusznikami bez prawa do bliskości? ** * Kiedy samochód Vaughana zatrzymał się pod domem Chiplinów, Gareth grający na podjeździe w koszykówkę, chybił. Nie przestawał kozłować, obserwując Winter wysiadającą z auta, idącą w świetle ogrodowych lamp do drzwi i znikającą za progiem domu. Pod wpływem nagłego impulsu podszedł do samochodu wampira. - Można wiedzieć, czego chce od niej Zakon? Darran Vaughan nie lubił, kiedy ludzie wyżywali się na jego aucie. Spojrzał krytycznie na dłoń chłopaka opartą o dach nad opuszczoną szybą.
- Może upewnić się, że dotrze do domu cała i zdrowa? - odpowiedział pytaniem. Na szczęście nie był mściwy, w przeciwnym razie oceny Garetha Chiplina na jego lekcjach doznałyby przykrego spadku. - Ktoś ją dzisiaj doprowadził do łez, wiedziałeś? - Vaughan rzadko pudłował. Gareth, trafiony w czuły punkt, przełknął nerwowo ślinę. - To nie są sprawy, które pana dotyczą. Proszę się lepiej zająć swoim durnym klubem. Wampir spiorunował go wzrokiem. - Co masz na myśli? Gareth w porę się zmitygował. -Nic, nieważne... Do zobaczenia w szkole. Odwrócił się i odszedł. Miał nadzieję, że piłka pozwoli mu rozładować złość i zapanować nad językiem.
57 Iago Rhoser wysiadł z pociągu na stacji Cae Mefus. Zatrzymał się na moment, podziwiając walijską panoramę. Blizna na jego twarzy, testament Soldiera, piekła bezlitośnie od oka aż po brodę. Gdziekolwiek jesteś, módl się, żeby twoja córka była bardzo, ale to bardzo grzeczna - przemówił do ducha swego wroga, przemierzając ulice miasteczka. Był piekielnie ciekawy, co się działo w tych stronach. ** * Winter pisała już od ponad godziny. Wymazywała kolejne słowa, zamieniała je innymi i znów wracała do pierwotnej wersji. Wreszcie się poddała i na przekór zdrowemu rozsądkowi postanowiła napisać wszystko co przychodziło jej do głowy. Rhys, mam dość smutku, nic nie mogę na to poradzić. Nie obchodzi mnie czym jesteś ty i czym jestem ja. Nie umiem zrezygnować z tego, co do ciebie czuję. Niestety wiem również, że nie mamy wyboru. Nie możemy rzucać wyzwania regułom, których nawet nie rozumiemy. To
zbyt ryzykowne, nie mogłabym ci na to pozwolić. To jedyna rzecz, której jestem absolutnie pewna... Tak bardzo bym chciała, żeby istniał jakiś sposób, jakakolwiek nadzieja na nasze szczęście. Nie przestanę szukać wyjścia, jednak chyba masz rację: ono nie istnieje. Będę tęsknić ponad siły. Winter Wolała nie czytać tego ponownie. Ostrożnie włożyła karteczkę do niewielkiej koperty i wypisała na niej imię jej odbiorcy. Rozciągnęła się na łóżku i wbiła nieobecny wzrok w sufit. Może nigdy nie będzie miała odwagi przekazać Rhysowi tego liściku. Była taka zmęczona czekaniem, chciała działać. Wszystko szło w złym kierunku. Babci się nie poprawiało, ona zbliżyła się do Garetha tylko po to, żeby za chwilę wszystko zaprzepaścić, zaniedbała i okłamała Madison. Stworzyła wokół siebie pustkę. Była smutna i zagubiona. Samotna i z nieprzyjemnym wrażeniem, że nie poznaje już nawet samej siebie. Poczucie niesprawiedliwości bolało, nie pozwalając zasnąć.
58 Nadchodziła wiosna, a wraz z nią do Walii powracało słońce. Winter kochała tę porę roku, lubiła spacerować bez celu, nurzając się w przedwiosennych zapachach i kolorach, kąpać się w pierwszych nieśmiałych promieniach słońca zaglądających do Hyde Parku. W tym roku po raz pierwszy miała obserwować te piękne chwile przez ciemne okulary swego przygnębienia. Była niespokojna, wciąż szukała czegoś, co mogłoby odpędzić dręczące ją myśli. Zwolniła tempo swoich poszukiwań, w szkole przebywała najkrócej jak to było możliwe, nie chciała spotkać Rhysa. W domu ograniczyła kontakty z Chiplinami do koniecznego minimum. Tego popołudnia, przechodząc przed witryną księgarni, zatrzymała się, żeby spojrzeć na zegarek. Seminarium zaczynało się za pół godziny. Gdyby była w Londynie, nie byłoby sensu wstępować na tak krótko. Sklepy z książkami działały na nią jak czarne dziury, ale tu, w Cae Mefus, pół godziny mogło okazać się wystarczające. Nadzieja na znalezienie czegoś interesującego była nikła, ale nie szkodziło spróbować. Weszła do środka zdecydowanym krokiem. Zaczęła obchód po regałach. Księgarnia zajmowała tu tylko jedno jedyne pomieszczenie; Winter przeglądała tytuły oferowanych publikacji. Było tam trochę klasyki, kilka banalnych bestsellerów.
Zgodnie z jej przewidywaniami, nic zachwycającego. Już miała się poddać, gdy jej wzrok padł na cienką książeczkę autorstwa P.G. Wodehouse'a. Swój egzemplarz zostawiła w Londynie, zresztą był już potwornie zaczytany. Położyła płócienną torbę na podłodze i ukucnęła, szukając w niej portfela. Nagle poczuła się nieswojo, jakby była obserwowana. Świetnie, brakowało mi już tylko manii prześladowczej! - pomyślała wzdychając. Szybko podniosła się z ziemi i poszła do kasy. - Proszę, twoja reszta, kochanie - sprzedawczyni wysypała na kontuar garść brzęczących monet. Winter uśmiechnęła się z roztargnieniem i włożyła pieniądze do kieszeni. Wciąż czuła mrowienie na karku. Odwróciła się, żeby wyjść i prawie zderzyła się z mężczyzną, który stał tuż za nią. Trzymał pod pachą gazetę i miał rozkojarzony wyraz twarzy człowieka kompletnie pogrążonego we własnych myślach. - Przepraszam - powiedziała pospiesznie. Nieznajomy uprzejmie skinął głową. - To moja wina, zagapiłem się. Winter wyszła. Mężczyzna rzucił kasjerce kilka monet i podążył za nią energicznym krokiem. - Halo, przepraszam! - zawołał. - Szukam sklepu z artykułami wędkarskimi, powiedziano mi, że jest gdzieś w tej okolicy... Winter stanęła odruchowo. Nie miała ochoty na pogawędki, więc ostentacyjnie wbiła wzrok w chodnik. - Tak - odpowiedziała obojętnym tonem - pierwsza w lewo i prosto... Zabawne, mała wygląda już, jakby była stąd - pomyślał. - Dziękuję ci. Tłumaczono mi, jak tam dojść, ale wszystkie te uliczki wydają mi się takie same i się pogubiłem. Wyglądał na tak zrezygnowanego, że dziewczyna spróbowała wykrzesać z siebie nieco więcej serdeczności.
- Ma pan rację, wszystkie są do siebie podobne. Ale teraz już pan trafi, to tuż za rogiem. Winter zauważyła, że wciąż odwracał się do niej lekko bokiem, tak że mogła widzieć go tylko z profilu. Uśmiechał się nieszczerze i co jakiś czas rzucał jej ukradkowe spojrzenia. - W takim razie jeszcze raz bardzo ci dziękuję - nieznajomy wyszczerzył zęby. - Diolch, tak się mówi? - Dokładnie tak. - Niezwykle mi pomogłaś. Miłego dnia. Odwrócił się i odszedł. Dziwny typ - pomyślała, ruszając w stronę szkoły. Wrażenie, że jest obserwowana nie opuściło jej przez całą drogę do Świętego Dawida. *** Profesor Vaughan nie pozwalał swoim uczniom ani na moment roztargnienia. - 1215. Co ci mówi ta data? Andrew Lloyd rozejrzał się wokół siebie zbity z pantałyku. - Wielka Karta Swobód? - zaryzykował w końcu. Profesor skinął potwierdzająco głową i podjął przerwaną przechadzkę wokół sali. - Wracając do tematu... Winter nie wiedziała, o czym mówili. Opuściła głowę nad zeszyt, w którym bazgrała od początku zajęć. Seminarium Vaughana na temat średniowiecznego rycerstwa było jedynym fakultetem popołudniowym, który wybrała. Było otwarte dla uczniów wszystkich klas, w rezultacie również Rhys na nie chodził. To była ich jedyna wspólna lekcja. Prezes Nyksów siedział teraz po przeciwnej stronie sali, nie odrywając ani na chwilę wzroku od poważnej twarzy profesora Vaughana.
Udawał, że Winter nie istnieje i świetnie mu to wychodziło. Ona natomiast myślała o przepisaniu się na inne seminarium za każdym razem, gdy go widziała. Jak tylko oddasz mu ten list - powtarzała sobie, dotykając koperty, którą od dawna nosiła między książkami. Przynajmniej nie czuła się już obserwowana. Przez całą drogę do szkoły nie mogła pozbyć się tego niemiłego wrażenia. Jestem za bardzo spięta... - pomyślała z rezygnacją. Była zirytowana, miała wystarczająco dużo realnych problemów, nie potrzebowała dodatkowo tych wymyślonych. A jednak to odczucie było bardzo silne i wyraźne, niemożliwe do zignorowania. Może tak się zaczyna szaleństwo... Dzwonek oznajmiający koniec zajęć wyrwał Winter z zamyślenia. Przez ostatnie dziesięć minut bębniła ołówkiem o blat ławki. Wstała, przeciągnęła się i szybko pozbierała książki. - Nie umknęło mi, że nie dotarło do ciebie ani jedno słowo z dzisiejszego wykładu - napomniał bez zbytniego przekonania Vaughan, kiedy kierowała się już do wyjścia. Winter zatrzymała się z westchnieniem winowajcy. - Coś nie tak? - To, co zwykle. - Mmm... Profesor znał ją zbyt dobrze, żeby dać się zbyć w ten sposób. Wbił w nią sceptyczne spojrzenie, wreszcie się poddała. - Miałam wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Nie było nawet sensu zniżać głosu. W sali pozostał już tylko Rhys. - Tylko tego mi brakowało, zaraz zacznę słyszeć głosy... Vaughan odchylił się w fotelu i zamyślił, masując brodę. Był to gest wskazujący nieomylnie, że intensywnie roztrząsa jakiś problem. - Nie chciałbym cię straszyć - zastrzegł - ale to może być prawda. Winter pomyślała o swoim upadłym aniele stróżu, który pilnował jej, dopóki sama mu tego nie zabroniła. To doznanie było jednak zupełnie inne, z całą pewnością nie chodziło o Rhysa. Znowu o nim myślisz! - napomniała się. Najwyraźniej nie umiała inaczej.
- Niestety nie mamy sposobu, żeby to sprawdzić - powiedziała zrezygnowana. Vaughan przywołał Rhysa skinieniem głowy. Idzie tu! - uświadomiła sobie Winter. Chłopak podszedł do pulpitu profesora i zatrzymał się o krok od niej. - Może zauważyłaś coś, co zignorowałaś, a może okazać się istotne. Jakąś wskazówkę, hałas, cień, nieznaną twarz... - zasugerował Vaughan. Po tych słowach ją olśniło. - Był jeden mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałam w miasteczku... Vaughan pokiwał głową z satysfakcją, ale jego twarz jeszcze bardziej spoważniała. - Możesz go opisać? Zastanowiła się przez chwilę. Zgarbiony, trochę niezgrabny... - Wyglądał na nieszkodliwego, około pięćdziesiątki. Szukał sklepu wędkarskiego i zapytał mnie o drogę, nic więcej. Nie było powodów do paniki, ale Darran Vaughan był przyzwyczajony, że zawsze zaspokajano jego ciekawość. - Jak wyglądał? - nalegał. - Jasne oczy, krótkie włosy. Przeciętny typ, można powiedzieć. Potem przypomniała sobie coś jeszcze. Sposób, w jaki ustawiał się bokiem do rozmówcy. I powód tego zachowania. - No i blizna - dodała. - Długa blizna biegnąca od oka aż do brody. Chyba po lewej stronie... Winter nie przyglądała się dokładnie oszpeconemu mężczyźnie, nie chciała być niegrzeczna. Mina Vaughana nie pozostawiała wątpliwości, że nie było to mądre z jej strony. - Egzekutor - powiedział wreszcie wampir po długiej przerwie, patrząc na stojącą przed nim dwójkę z grobowym wyrazem twarzy - Iago Rhoser.
Potem się uśmiechnął, zadowolony z niezwykle interesującego obrotu spraw. Winter zmroził strach. - Od tego momentu koniec z samotnym włóczeniem się po okolicy. To nie jest rada, to jest oficjalny zakaz. Zrozumiałaś? Spojrzał na nią przeszywająco, potem przeniósł wzrok na Rhysa. - Ty będziesz jej cieniem, Llewelyn - oświadczył tonem niezno-szącym sprzeciwu. - Nie masz prawa odstąpić jej na krok, o ile nie będzie pod opieką któregoś z Chiplinów lub moją. *** Kilkanaście minut później szli razem w stronę domu Chiplinów. Winter nie mogła dłużej wytrzymać milczenia. - Nie możesz znieść mojego towarzystwa? - zapytała kwaśno. Rhys zrobił smutną minę. - To trochę komplikuje sprawy - odpowiedział. Doskonale wiedziała, co miał na myśli, ale chciała to od niego usłyszeć. - Zdecydowaliśmy się nie widywać... - uśmiechnął się ironicznie. Cóż, mnie więcej... - Nieźle nam się to udawało... - zauważyła z cieniem urazy w głosie. - Wystarczająco, żeby przekonać Vaughana. Skinęła. To był dobry wynik. - To jest niebezpieczne, Winter. My... jesteśmy za blisko granicy, której absolutnie nie wolno nam przekroczyć. Na jej policzki wypłynął rumieniec. Nie było łatwo zignorować tego, co powiedział. - Zaszyję się u Chiplinów, nie będę wychodzić... - zaproponowała z wysiłkiem. - Jakby to mogło wystarczyć... Rhys zorientował się, że powiedział za dużo. Właściwie już się tym nie przejmował.
- Vaughan nie zrobił dobrze, powierzając mi to zadanie, ale nie mam zamiaru dać mu tego odczuć. Nie spuszczę cię więcej z oka, choćby na pięć minut. Zwłaszcza teraz! Jesteś w niebezpieczeństwie, a ja nie mogę normalnie żyć, nie mając pewności, że nic ci nie jest... Zrezygnowałbym natychmiast, gdyby było ryzyko, że mogę cię skrzywdzić. Aleja nawet nie dopuszczam takiej myśli. Nic innego mnie nie obchodzi. Muszę wiedzieć, że jesteś bezpieczna. Zawsze i wszędzie. Winter zaszła mu drogę, zatrzymując go. Wtuliła się w jego ramiona na środku pustej drogi. - Ja też nie chcę, żebyś się narażał - wyszeptała, ściskając go z całych sił. Rhys odwzajemnił uścisk uważając jedynie, żeby nie zmiażdżyć jej żeber. - Nie możesz już zabronić mi cię chronić, choćbyś nawet chciała odpowiedział, okręcając na palcu kosmyk jej włosów. Winter ukradkiem włożyła rękę do kieszeni. Wyczuła pod palcami ostry kant koperty, którą tam włożyła przed wyjściem ze szkoły. Zacisnęła pięść, zamieniając list w pomiętą kulkę papieru.
59 Iago Rhoser skręcił w wąską uliczkę prowadzącą za miasto. W miasteczku powoli zapalały się pierwsze wieczorne światła. Jego praca była skończona. Spędził całą noc na samotnym czuwaniu, teraz nareszcie mógł pozwolić sobie na kilka godzin odpoczynku. Nigdy nie sypiał dużo w czasie misji. Jego zmysły domagały się aktywności, gnały go za tropem, aż do osiągnięcia celu. W tym przypadku należało jednak działać ostrożnie, ważyć każdy ruch, planować każde posunięcie. Sytuacja była bardzo delikatna. Upewnił się, że jest już poza zasięgiem ciekawskich spojrzeń i rozprostował skurczone plecy. Od swojego przyjazdu do Cae Mefus niezbyt się przejmował zacieraniem śladów. Każdy, kto miał coś wspólnego z Familią lub Zakonem, z pewnością wiedział już o jego wizycie. To była próba, rodzaj zasadzki. Jeśli dziewczyna się dowie, będzie to oznaczało, że ktoś zdradził herb słońca. Chiplinowie wydawali się racjonalni i opanowani, ale Bethan Davies? Reakcja wampirów też była zagadką. Zagadką, której rozwiązania był bardzo ciekaw. W końcu, to przede wszystkim oni mieli się nie dowiedzieć. Data odnowienia Paktu była coraz bliższa, to usprawiedliwiało bezpośrednią interwencję. Pakt miał poparcie Familii i Wielkiego
Mistrza, ale wciąż były grupy wampirów, którym ciążyły jego zakazy. Egzekutor szedł w pierwszych promieniach wschodzącego słońca i myślał o swoim spotkaniu z małą Starr. O jej szarosrebrnych oczach, które odziedziczyła po ojcu. Soldier zostawił po sobie interesującego pisklaczka. Smagany lodowatym, porannym wiatrem, Egzekutor postawił kołnierz marynarki i uśmiechnął się do siebie przebiegle. *** Bethan Davies siedziała na werandzie swojego domu stojącego na skraju lasu, trzymając w dłoniach filiżankę gorącej herbaty. Gruba, wełniana peleryna, którą zarzuciła na ramiona nie chroniła jej przed przenikliwym zimnem świtu, jednak świeże powietrze rozjaśniało jej w głowie. Przeszłość powracała właśnie teraz, kiedy nawet Bethan zaczynała wierzyć, że można było pozostawić ją za sobą. Winter Starr nieświadomie przywiozła ze sobą pamięć dawnych dni, a ogary poszły jej tropem. W jakie tarapaty się wpędziłaś, mała... Niewielu wiedziało... Ona sama zrozumiała dopiero po wielu miesiącach. Zresztą po co pamiętać, skoro nie można było działać? Nagle poczuła się stara i niepotrzebna. Jak szkatułka smutnych wspomnień, które umrą razem z właścicielem. - Po co są świadkowie? - zapytała kiedyś, zanim jeszcze skończyła dziesięć lat. Dziadek rzucił jej jedno ze swoich surowych spojrzeń. - By nieść świadectwo - odpowiedział. Chyba dopiero teraz naprawdę zrozumiała sens tych słów.
6o Winter przemierzała miasteczko tanecznym krokiem. Kipiała szczęściem. Na wspomnienie objęć Rhysa, a zwłaszcza na myśl, że już niedługo znowu w nich utonie, kręciło jej się w głowie. Czuła się lekka, jakby mogła latać. Kiedy zobaczyła zabudowania gospodarstwa Harrisonów, zwolniła i przegoniła uśmiech, który rozpromieniał jej twarz. Tak długo musiała udawać pogodę ducha, kiedy było jej smutno, cóż za ironia losu, że teraz robiła coś dokładnie odwrotnego. Okazywanie tego, co czuła naprawdę mogło się okazać ryzykowne, biorąc pod uwagę szczególny dar obserwacji małego Daia Chiplina. Spojrzała na zegarek i ruszyła dalej bez pośpiechu. Była przed czasem. Bethan wiedziała, że Egzekutor ma wiele twarzy. Był milczącym posłańcem zdolnym zapewnić sobie godziwe powitanie. Mógł być teraz gdziekolwiek. Mógł być tym łagodnym mężczyzną na rogu ulicy, który wpatrywał się w niebo, rozważając czy będzie padać. Albo tym uprawiającym jogging po drugiej stronie drogi, z kapturem głęboko naciągniętym na głowę.
Nie można przeceniać faktu, że Soldier uczynił jego twarz tak charakterystyczną... Kobieta westchnęła i podjęła marsz przez miasteczko. Po co tu przyjechałeś Egzekutorze? Z mojego powodu? Czy dla dziewczynki? Szła wolnym krokiem uliczką prowadzącą do farmy. Wyjście z domu, oddalenie się od lasu napawało ją niepokojem. Ostatnio mądrzej było trzymać się na uboczu. Ale nie miała wyjścia, jeśli chciała zobaczyć się z Winter Starr. Wolałaby mieć więcej czasu na zastanowienie, ale ten dawno już się skończył. Miała nadzieję, że dziewczyna przyjdzie... Przysiadła pod starym dębem i czekała. W ogrodzie gospodarstwa Harrisonów dzieci biegały, głośno się śmiejąc. *** Winter dojrzała staruszkę w ostatniej chwili. Zadrżała na jej widok. Ta kobieta znała wiele tajemnic Cae Mefus, a teraz czekała tu właśnie na nią. Bethan przyjrzała się jej uważnie. Zdawało się, że jej oczy chcą coś powiedzieć... Wstała i podeszła do Winter. Nie przywitała się i w jakiś sposób dziewczyna zrozumiała, że powinna zachować się tak samo. Minęła ją bez słowa, poczuła jedynie muśnięcie jej dłoni na swojej. Zacisnęła pięść, w której spoczywał skrawek papieru. *** Bethan Davies odeszła. Zrobiła, co do niej należało. - Teraz kolej na was, młodych - mruknęła pod nosem. Krążyły jej po głowie słowa dziadka: Nieść świadectwo. Żeby wrócić do domu omijając las, musiała przejść obok miejskiego parku. To właśnie tam Iago Rhoser pozwolił jej się zobaczyć.
Siedział na najbardziej oddalonej ławeczce. Kiedy go mijała, opuścił na kolana egzemplarz „Times'a", pokazując swoją oszpeconą twarz. Niewinna mina Egzekutora wyparowała nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wyprostował się, do jego oczu powróciło czujne światło, uśmiech spłynął z twarzy jak gorący wosk. Ta metamorfoza była specjalnym pokazem zarezerwowanym wyłącznie dla Bethan Davies. Przedstawienie nie było konieczne, kobieta dobrze znała Egzekutora. Wykonał nieznaczny ruch ręką, śląc sarkastyczne pozdrowienie. Odpowiedziała tym samym, nie zbliżając się do niego. Iago Rhoser przekazał wiadomość, która została zrozumiana. Wstał, włożył gazetę pod pachę i odszedł pogwizdując.
61 Słońce było jeszcze vvysoko. Mijający dzień był jednym z najcieplejszych tego miesiąca. Vaughan odsunął zasłony, pozwalając promieniom spenetrować jego ponury gabinet. Winter siedziała przy biurku obok okna. Była skąpana w świetle, które wydobywało granatowe refleksy z jej czarnych włosów, a skóra wydawała się biała jak mleko. Nie była to tylko zasługa słońca, dziewczyna promieniała wewnętrznym blaskiem. Od początku swojego pobytu w Świętym Dawidzie profesor nie widział jej tak pełnej życia. Wyraźnie wyczuwał wokół niej aurę szczęścia. Pragnienie zaczynało budzić się w nim leniwie, miał dość. - Co czytasz? - zapytał. - „Wiele hałasu o nic" - odpowiedziała spokojnie. - Świetna lektura, nie uważa pan? Vaughan zmarszczył brwi. - Pan Shakespeare byłby ci wdzięczny za ten komplement. Zresztą to miło, że wreszcie przypomniałaś sobie o szkolnych obowiązkach. Winter uśmiechnęła się na te słowa. Kto się uśmiecha, mając Egzekutora na karku?! - zastanawiał się profesor. - To chyba bardziej praktyczne niż moje zainteresowania... pozalekcyjne.
Rhys Llewelyn zapukał z perfekcyjnym wyczuciem czasu. Winter udała, że pogrąża się w lekturze. Vaughan nie miał jednak najmniejszego zamiaru pić Serum w jej obecności. - Mamy dziś piękny dzień, Starr. Nie masz ochoty zażyć trochę świeżego powietrza? Zobaczył, że wstała ochoczo. - Ja z nią pójdę, profesorze - zaoferował się Rhys. Vaughan machnął ręką w stronę drzwi, pozwalając im wyjść. Dopiero jakiś czas później przypomniał sobie wyraz twarzy dziewczyny w tamtym momencie. *** Winter przymknęła oczy, rozkoszując się słońcem. Rhys siedział obok. Prawie wstydziła się szczęścia, które czuła. Co prawda wciąż znajdowali się na terenie szkoły, ale właściwie nie miało to większego znaczenia. - Przyłapią nas w końcu - zauważył Rhys po kilku minutach. - Przecież jesteś moim ochroniarzem, zapomniałeś? - odpowiedziała zaczepnie. - Jasne, powiedz to Garethowi Chiplinowi. - Przestań. Myśl o Garecie, kiedy była z Rhysem, wprawiała ją w zakłopotanie. - Spotkałam wczoraj Bethan Davies - oświadczyła, zmieniając temat. - Wiem, poszedłem za tobą - odpowiedział z zadowolonym uśmieszkiem. Gdyby nie to, że było tak niewyobrażalnie pięknie, pewnie by się zirytowała. -Ale chyba się nie zorientowałeś, że coś mi dała... Spojrzał na nią pytająco. Winter wyjęła z kieszeni strzępek kartki i podała mu teatralnym gestem.
Kiedy czytał, obserwowała jak lekko porusza ustami w rytm słów wypisanych na kartce. Znam odpowiedzi. Przyjdź jak najszybciej, Bethan Davies Rhys ścisnął jej rękę. Zaczerwieniła się. - Myślisz, że wie coś o naszyjniku? -Albo o mnie... - odpowiedziała podbudowana jego bliskością. Przez chwilę zapatrzyła się w niebo. Rhys gładził jej dłoń. - To cię przeraża? - Trochę. Nie wiem, czego się spodziewać. Zmusiła się do uśmiechu. U jego boku wszystko wydawało się prostsze. - To mogłoby być coś strasznego... Rhys pokręcił głową. - Wiesz, co o tym sądzę. Ty należysz do Familii, a ja jestem wampirem, więc najgorsze chyba już się stało, nie uważasz? Roześmiała się. - Mam nadzieję. Odruchowo oparła mu głowę na ramieniu, po czym natychmiast ją cofnęła, jak oparzona. - Wybacz. Spojrzał przed siebie, unikając jej wzroku. Znała go na tyle, żeby wiedzieć, że jest zwyczajnie zakłopotany. - Nic nie mów - wymamrotał, ukrywając twarz w dłoniach. W końcu wybuchnął śmiechem. - Musimy siedzieć właśnie tutaj? Chodźmy gdzieś... Zobaczył, jak na jej policzki wypływa ognisty rumieniec i uznał, że zemsta została dokonana. - Zostawiłam plecak w gabinecie Vaughana. - Poczekam tu na ciebie. Winter spojrzała niechętnie w stronę okien gabinetu profesora.
Przewidując jej reakcję, Vaughan pozwolił opaść zasłonie i oddalił się od okna, przez które ich obserwował. Był niezadowolony z siebie, jak mógł wcześniej nie rozpoznać tego, co tak wyraźnie wyzierało ostatnio z oczu dziewczyny. W końcu tyle razy już widział podobne spojrzenia przez długie stulecia swojego życia. Winter była zakochana. - Brawo, dzieci! Co za niespodzianka! - rzucił do siebie z sarkazmem. Wygładził oblicze, przywołując z powrotem kamienny wyraz twarzy. Zapukała. - Przepraszam, jestem ostatnio strasznie zapominalska... Vaughan stał nieruchomo w drzwiach, przez co musiała prawie się o niego otrzeć, żeby przejść. - Tak, to się zdarza w takich sytuacjach - odpowiedział kwaśno. Przyglądał jej się, kiedy przechodziła przez pokój w kierunku swojego plecaka, podnosiła go i zakładała na plecy. Była skonsternowana, czując na sobie jego badawcze spojrzenie. - Llewelyn z tobą nie przyszedł? Pokręciła jedynie głową, kierując się do drzwi. - Szkoda, chciałem porozmawiać również z nim. Vaughan wciąż stał w drzwiach, ewidentnie próbował uniemożliwić jej ucieczkę. Przełknęła nerwowo ślinę. - O czym, profesorze? - O waszym zachowaniu - odpowiedział wampir, krzyżując ramiona na piersi i taksując ją wzrokiem od stóp do głów. Nie było sensu kłamać. Twarz Winter przybrała udręczony wyraz. - Wszystko jest pod kontrolą. - Nie wątpię, Starr - przerwał jej Vaughan. - Znam ciebie i znam Rhysa Llewelyna. Wiem, że na razie jesteście ostrożni albo przynajmniej staracie się być... na razie. Właśnie w tym problem. Przemawiał prawie czule, ale w środku wcale nie był zadowolony. Winter spuściła oczy, wpatrując się w podłogę, aż uniósł palcem jej brodę, zmuszając by na niego spojrzała.
- Też byłem kiedyś w waszym wieku, Winter - uśmiechnął się -choć było to bardzo dawno. Wiem, jak łatwo dać się oszukać. Jak łatwo stracić kontrolę. - Tak się nie stanie. Westchnął. - Wiesz po co powstał Pakt piętnaście lat temu? - nie czekał na jej odpowiedź. - Żeby właśnie takie rzeczy się nie działy. Ponieważ istnieją granice, których nie należy przekraczać... Ci, którzy próbowali, zapłacili straszną cenę i co gorsza nie oni jedni na tym ucierpieli. Winter cofnęła się o krok. - Nie zmuszaj mnie, żebym musiał podjąć odpowiednie kroki. Winter skinęła głową. Vaughan odsunął się od drzwi, pozwalając jej przejść. - Oczekuję, że natychmiast rozwiążecie ten problem - dodał, gdy wychodziła. - Chyba nie muszę mówić, że Llewelyn ma się od teraz trzymać od ciebie z daleka. Znajdę ci inną ochronę. Kiedy jej kroki milkły w oddali, zauważył kawałek papieru leżący na podłodze. Chyba wypadł jej z kieszeni. Podniósł go i przeczytał. Uniósł brwi ze zdziwieniem. Po raz ostatni widział nazwisko autorki tego liściku w spisie ofiar pożaru starej siedziby Rady. - Bardzo nieładnie, pani Davies - mruknął z przebiegłym uśmieszkiem.
62 Zamknąć oczy w objęciach Rhysa było najcudowniejszym i najsłodszym uczuciem, jakie odkryła w całym morzu nowych doznań. Tak bardzo oboje tego pragnęli, każdego spojrzenia, słowa, uśmiechu, tak długo na to czekali. Czas się zatrzymał w ruinach starej posiadłości. Winter czuła na sobie chłodne ręce wampira, niewprawnie, onieśmielone nieoczekiwaną żądzą. Pragnęła tego. Wszystko było idealne. Ten jeden raz wydawało się, że kryształowy amulet ich ochroni. Włosy Rhysa opadały mu na twarz. Wpatrywała się w gorącą czerwień jego oczu, serce chciało uciec jej z piersi... Nagle krew. Krew jak łzy kapała z jego rzęs, krew płynęła z jego ust, oczy gasły. Winter potrząsała jego ciałem i łkała, a życie opuszczało wampira. Obróci się w proch —pomyślała przerażona. Nie chciała na niego spojrzeć, bała się, że to, co sobie wyobrażała naprawdę się stało. Nagle wokół niej była już tylko śmierć. Gareth, Eleri, Griffith i Morwenna. Babcia. Mały Dai. Ciała upadały jedne na drugie, ich twarze były zwrócone w jej stronę i wpatrywały się w nią zeszklonymi agonią oczami.
- Pamiętam błędy przeszłości i znam wszystkie odpowiedzi -oświadczył jakiś niematerialny głos. - Ale ty, Winter Starr, na pewno chcesz je usłyszeć? Zaczęła krzyczeć. Winter zerwała się z pościeli i ukryła twarz w dłoniach. Kochała Rhysa, będzie go zawsze kochała i z każdym dniem mocniej. Jednak, czy właśnie dlatego mogła narażać jego życie? Rhys najwyraźniej zaakceptował tę cenę, ale czy i ona była na to gotowa? Oparła brodę na kolanach, wciąż się trzęsła. Tak bardzo pragnęła, żeby wszystko było prostsze. Może szczęście nigdy nie trwa długo, a może to ja nie mam do niego prawa. Winter nie wiedziała, ale Bethan... Wytarła oczy o bluzę i nakazała sobie spokój. Wciąż było wcześnie, zdrzemnęła się tylko kilka minut, nadal w ubraniu. Bethan Davies wiedziała. Decyzja była błyskawiczna. Winter zeskoczyła z łóżka i zamknęła drzwi swojego pokoju na klucz. Miała nadzieję, że nie utraciła jeszcze swojej dawnej zwinności. Okno w dachu nad biurkiem zdawało się patrzeć na nią wyzywająco. Nie było łatwo się do niego wspiąć, ale chyba nie miała wyboru. Postawiła krzesło na stole, modląc się, żeby prowizoryczna konstrukcja utrzymała jej ciężar. Drewno zaskrzypiało niepokojąco pod jej stopami. - Fatalny początek. Balansując na oparciu, wyciągnęła ręce do klamki nad głową, próbując otworzyć połać. W tej pozycji cały plan wydawał się chwiejny. Nagły powiew lodowatego wiatru wyrwał jej klamkę z dłoni, zatrzaskując okno z hukiem. Pokój wypełnił się zimnym powietrzem. Winter wyciągnęła się jeszcze bardziej w stronę framugi, ale pomimo że stała na samych czubkach palców, ledwo dotykała drewnianej ramy.
Daj sobie z tym spokój - podpowiadał jej instynkt samozachowawczy. Winter mruknęła tylko z dezaprobatą, ignorując głosik w swojej głowie. Otworzyła okno. Darran Vaughan przyłapał ją z Rhysem, to była jej ostatnia szansa. Ugięła kolana i podskoczyła. Zacisnęła palce na ościeżnicy. Zaczęła podciągać się na rękach. Udało jej się oprzeć brzuch na dachówkach, potem resztką sił przełożyła nogi na zewnątrz. Usiadła na brzegu okna ciężko oddychając. Prawie przez minutę nie mogła się ruszyć. Wreszcie wstała. Na dachu Chiplinów było przeraźliwie zimno. Lodowaty wiatr przeszywał do szpiku kości. Winter rzuciła ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku kurtki, którą zostawiła w pokoju. Sprawdziła, czy wzięła klucze, nie miała najmniejszego zamiaru powtarzać tych akrobacji w drodze powrotnej. Kiedy odchodziła, wciąż lekko drżały jej nogi. Mam nadzieję, że Bethan lubi niezapowiedziane wizyty - pomyślała, stąpając ostrożnie po pochyłości dachu. Dachówki w wielu miejscach były omszałe, bardzo śliskie. Ostatnie kilka metrów Winter pokonała na czworakach, przenosząc większość ciężaru ciała na ręce. W końcu dotarła do krawędzi dachu. Zatrzymała się na chwilę, rozważając najlepszy sposób zejścia na zadaszenie werandy poniżej. Nogi wisiały jej w powietrzu. Z tej perspektywy wysokość przerażała. Boisz się, Win? - prowokowała w myślach resztki swojej odwagi. Zanim zdążyłaby zmienić zdanie, zaczęła opuszczać się powoli na rękach. W końcu skoczyła. Lądowanie nie było tak traumatyczne, jak to sobie wyobrażała. Miała jedynie nadzieję, że nikt w domu jej nie usłyszał. Znieruchomiała nasłuchując. Żadnego dźwięku. Doskonale. Ostrożnie ześlizgnęła się po rynnie. *** Stworzenie jak cień zeskoczyło z wysokiego konara wprost na ziemię. Długie włosy zakrywały mu twarz. Rozejrzało się nerwowo:
szybkie, drapieżne spojrzenia ptasich oczu bez wyrazu. Ruszyło. Absolutnie bezszelestnie. Odetchnęło nocnym powietrzem. Światło księżyca wyzierające zza srebrnawych chmur było blade i zimne. Dodawało murom małej chatki niesamowitości, odbierało kwiatom kolory. To było to miejsce. Kłódka nie stawiała oporu. Wampir otworzył ogrodową furtkę, która skrzypnęła przeciągle na zardzewiałych zawiasach. Pomknął cichuteńko po żwirowej ścieżce prowadzącej do domu. Był zadowolony. Nie było oświetlenia, ale on go nie potrzebował. Księżycowa poświata w zupełności mu wystarczała. Czuł się jak ogar na polowaniu, na najbardziej podniecającym polowaniu w swoim życiu. Wyostrzył zmysły, żeby nic mu nie umknęło. Tej nocy nie mógł niczego zepsuć. Zatrzymał się na moment, zaledwie mgnienie, nasłuchiwał. Las był tej nocy niezwykle zatłoczony. Wyczuwał wszystkie zbliżające się istoty, nieświadome jego obecności. Ruszył dalej, wciąż kontrolując krzyżujące się tropy. Nie mógł sobie pozwolić choćby na chwilę nieuwagi. ** * Winter zadrżała z zimna. Wciągnęła kaptur bluzy na głowę i przyspieszyła. W nocnej ciszy Cae Mefus kroki odbijały się głośnym echem, miała wrażenie, że wszyscy już wiedzą ojej nocnej wycieczce. Ulice były wymarłe. Szła wzdłuż niekończących się rzędów zaparkowanych samochodów, rozglądając się uważnie wokoło. Przeszła na drugą stronę ulicy, pamiętając o hałaśliwym psie mieszkającym w domu na rogu. Kierowała się w stronę centrum, unikając jasnych świateł ulicznych latarni. Minuty biegły szybko, jedna za drugą. Przecięła opustoszały park miejski. Jej serce na chwilę zamarło na dźwięk żałosnego jęku huśtawki, poruszonej podmuchem wiatru.
Bethan Davies, siedząca w salonie swojego domku na skraju lasu, nagle uniosła głowę, nasłuchując z uwagą. Chyba nadchodziła Winter Starr. Zatrzasnęła książkę, którą czytała, zdjęła okulary i zmęczonym gestem masowała kąciki oczu. Może jestem tylko oszalałym, nieważnym pionkiem?... Może mój bunt jest bez znaczenia? Od dawna zadawała sobie to pytanie. Czasem podejrzewała nawet, że opowiedzenie prawdy było jej od zawsze pisane, że taka była jej rola w tej grze. Zniecierpliwiona machnęła ręką w powietrzu, próbując odpędzić myśli jak natrętne muchy. W tym samym momencie zrozumiała, że prawdopodobnie było już za późno. - Witaj, Bethan. Wzdrygnęła się na dźwięk tego głosu. Westchnęła. Nie musiała podnosić wzroku, żeby rozpoznać swego niespodziewanego gościa. - Ile to już lat - rzucił lekkim tonem, podchodząc bliżej. - Wiele, Egzekutorze. Bethan Davies miała jedynie nadzieję, że nawet on nie śmie uderzyć staruszki. Może prawdziwy oszalały pionek stał właśnie przed nią. - Nie przestałaś opowiadać historyjek... Bethan skinęła głową, patrząc na niego z dołu. - Trzeba mieć jakieś rozrywki - odpowiedziała. Egzekutor przywołał na swoją surową twarz uśmiech, prawie zniewalający. Jego oczy, podejrzliwe, uważne, nie przestawały jednak badać pokoju. - Ty paplasz. Ja poluję. - Jak za dawnych czasów, przyjacielu. Uśmiech powoli znikał z jego twarzy. - Chciałbym móc powiedzieć: „I tak powinno być"... Zrobił kolejny krok do przodu, któremu jak echo zawtórował hałas za jego plecami.
- Ale ty przestałaś przestrzegać naszych zasad, Bethan. Kobieta położyła okulary na stoliku i poprawiła się w fotelu. - A ty? - zapytała po prostu. Cicha postać dwoma długimi susami doskoczyła z głębi pokoju do staruszki i pchnęła fotel, przypierając ją do podłogi. Bethan czekała na to, co było nieuniknione. *** Dom Bethan Davis ukazał się oczom Winter dokładnie w tym samym momencie. Instynkt zapalił w jej głowie ostrzegawcze światełko. Coś tu było nie tak. Po prostu się boisz! - zganiła się zniecierpliwiona. Podeszła jeszcze kilka kroków, ale już bez pośpiechu, ostrożnie. Furtka była otwarta, skrzypiała poruszana wiatrem. Zdała sobie sprawę z tego, co się stało, kiedy zobaczyła, że światła w domu gasną, pogrążając go w kompletnych ciemnościach. Nie mogła tego zrobić Bethan. Niestety było już za późno. Żelazny uścisk czyichś mocnych ramion odebrał jej jakąkolwiek możliwość ucieczki. Ty głupia! - zdążyła pomyśleć.
63 Czyjaś dłoń zamknęła jej usta, nie mogła krzyczeć. Szarpała się, walcząc o wolność. Jej pięty desperacko orały ziemię, próbując się wyrwać, ale przeciwnik z niezmienną szybkością wlókł ją w głąb lasu. Unosił ją wysoko, starając się robić jak najmniej hałasu. Trzymał dziewczynę mocno, prawie sprawiając ból. Winter kopała i szamotała się, bezskutecznie. Gdyby tylko udało jej się ugryźć dłoń, która ją kneblowała, mogłaby krzyknąć, wezwać pomoc. Nagle usłyszała głos i w tym samym momencie rozpoznała też jego zapach. - To ja - wyszeptał Rhys Llewelyn. Winter natychmiast przestała się miotać. Puścił ją. - Co się dzieje? - zapytała, wpatrując się w ciemność. Rhys uniósł palec do ust, nakazując ciszę. Coś tu było nie tak, nie było wątpliwości... a jednak jego usta szepczące jej do ucha, muskające jej skórę... przeszedł ją dreszcz. - Wynośmy się stąd. Pomimo bliskości jego głos był ledwie słyszalny. Winter zdawała sobie sprawę, że nie uda jej się zachować podobnej ciszy, więc jedynie ścisnęła jego dłoń dla potwierdzenia. Ruszyli, uważając na najmniejszy szmer.
Winter biegła, trzymając Rhysa za rękę. Musiała mieć pewność, że się nie rozdzielą. Nie wiedzieli, dokąd dokładnie uciekają. Pędzili przed siebie, wiedząc jedynie, że nie mogą się zatrzymać, nie mogą pozwolić dać się zaskoczyć. Musieli się oddalić. Dotarli do centrum Cae Mefus. Tu, wśród domów pełnych śpiących ludzi, ryzyko, że zostaną zaatakowani było nikłe. Zwolnili, płuca wyrywały im się z piersi, łaknąc tlenu. - Co się stało? - wydyszała Winter. Wampir pokręcił głową, oczy miał przymrużone, skupione. Sprawdzał, czy nikt ich nie śledził. - Ktoś był u Bethan Davies. Sforsował furtkę i wyłamał zamek w drzwiach... możliwe, że na ciebie czekał. Zachłysnęła się powietrzem, przestraszona. Wciąż miała rozpalone policzki i czuła suchość w ustach od wycieńczającego biegu. - Widziałeś jego twarz? - Byłem za daleko. Ale nie wydaje mi się, żeby to był jeden człowiek... czy jeden wampir. Winter oparła się o latarnię. Jej oczy napotkały jego wzrok. Oboje myśleli o tym samym. Krąg się zaciskał... Mogli ukryć się na kilka godzin w pubie. Przy odrobinie szczęścia nie będą ich szukać w tak zatłoczonym miejscu. - Myślisz, że wciąż jesteśmy w niebezpieczeństwie? Rhys wzruszył ramionami. - Może nie w tej chwili. Ktokolwiek tam był, nie wiadomo, czy w ogóle zauważył naszą obecność... - To mógł być Egzekutor. Mógł dotrzeć aż do Bethan. Wampir przyciągnął do siebie dziewczynę i przytulił. Odwzajemniła uścisk. - Co tu się dzieje, Rhys? - Nie wiem - odparł ponuro.
Nagle zamarł, jakby się wahał, próbując powstrzymać jakiś impuls, instynkt, coś silniejszego od niego samego. Do diabła z tymi Jego dłoń przesunęła się po plecach Winter, wzdłuż boków, do góry przez ramiona i kark aż do szyi. Dziewczyna czuła mrowienie pod jego dotykiem. Trzymając rękę na jej karku, kciukiem kreślił ścieżkę żył pulsujących pod cienką skórą. Przerażało go, jak patrzyła na niego pełna ufności. Poczuł ogarniającą go bezsilność. Wsunął palce we włosy Winter zapatrzony w srebrny blask jej oczu. Ich twarze były tak blisko. Jej wargi były tak miękkie... Rhys zapragnął jej dotknąć. Zatrzymał się w ostatniej chwili, jeszcze moment i ich usta mogły się spotkać. To było tak kuszące, tak niewłaściwe i tak silne, że nie był w stanie się oprzeć. Winter poczuła, że kręci jej się w głowie. Zalewało ją jednocześnie podniecenie i strach... Zaraz mieli przekroczyć granicę, zaraz wszystko miało nieodwracalnie się zmienić. Ale miało to również narazić Rhysa na niebezpieczeństwo, a do tego nie mogła dopuścić. Spuściła głowę, uciekła wzrokiem, ale on przytrzymał jej brodę. Próbowała zaprotestować. - Nie wolno nam... Rhys dotknął jej ust swoimi, delikatnie, niepewnie. Bał się, że się odsunie, że go odrzuci, a tego by nie zniósł... Ten kontakt, namiętny choć przelotny, odebrał oddech obojgu. Ich serca zgubiły rytm, pocałowali się ponownie i jeszcze raz, i jeszcze. Dali się ponieść słodkiemu upojeniu. Poddali się emocjom zupełnie wcześniej nieznanym. Rhys ponownie naparł swoimi ustami na usta Winter, zamykając je w kolejnym nieoczekiwanym, a tak upragnionym pocałunku. Z zamkniętymi oczami smakowała nowego szczęścia, to była odpowiedź na jej tęsknoty, na zamęt dręczący jej duszę. Może nie miało to trwać długo, może runie za chwilę jak wszystko inne w jej życiu. Teraz nie miało to dla niej znaczenia.
Rhys wiedział, że już nigdy nie pozwoli jej odejść. - Chodź ze mną wyszeptał - nie jesteś tu bezpieczna. W głowie Winter kołatała się tylko jedna jedyna myśl. Rhys ją pocałował, a był wampirem. Odetchnęła głęboko, czując zapach jego skóry; potrzebowała bardziej niż powietrza.
64 Ledwo zdążyli wskoczyć do pociągu, drzwi zamknęły się za nimi z przeciągłym sykiem. Na razie wystarczyło oddalić się od Cae Mefus. I być razem. W korytarzu nie było żywego ducha. Wybrali jeden z pustych przedziałów i weszli, wciąż trzymając się za ręce. Usiedli w najdalszym kącie. Winter obserwowała smugi rozmazanych świateł przesuwające się za oknem, Rhys obserwował ją. Było jej do twarzy w ciemnej kurtce, którą od niego dostała. Policzki zaróżowiły jej się delikatnie od ciepła panującego w wagonie. Nagle zrozumiał, że nigdy nie widział niczego równie pięknego. Winter odwróciła wzrok od okna i spojrzała badawczo na chłopaka. - Tym razem naprawdę podjęliśmy decyzję... Mówiąc to, uśmiechała się, oczy jej lśniły. Spąsowiały Rhys stanowił rzadki widok. Zachichotała. Jeden ledwie zauważalny ruch i już był przy niej. Uśmiechnął się chytrze, prowokacyjnie. Przestała się śmiać. - Żałujesz? Winter wydęła wargi. - Możesz sobie pomarzyć. -Tak.
** * Gdy Ioan Evans wysiadł z radiowozu przed domem Bethan Davies, jego buty do połowy zanurzyły się w błotnistej brei. -Rech! Było późno, wokół żadnych wścibskich świadków, mógł sobie pozwolić na soczyste, walijskie przekleństwo. Mieli anonimowy telefon z informacją, że w tym domu zaszło coś dziwnego. Rozglądając się uważnie wokół siebie, szef policji pozwolił, aby Danny Roberts poszedł przodem. Na widok wyłamanej kłódki przy ogrodowej furtce zastępca Evansa gwizdnął pod nosem. Zatrzymał się, niczego nie dotykając, i wyjął z kieszeni parę lateksowych rękawiczek. Założył je i zaczekał aż jego przełożony zrobi to samo. Danny był dobrym policjantem, skutecznym i uważnym. Nie chciał zadeptać żadnych śladów, nawet gdyby miało się okazać, że nie popełniono tu przestępstwa. Evans doceniał jego zapobiegliwość. Tej nocy było mało prawdopodobne, że zostanie otwarta prawdziwa sprawa, tego typu wydarzenia zbyt mocno dotykały Familii, ale mimo wszystko należało zachować przezorność. No i chłopak nie mógł się zorientować, że sytuacja była inna niż zwykle. W domu nie paliło się ani jedno światło. Evans nacisnął dzwonek. - Myśli pan, że ktoś odpowie? - zapytał sceptycznie Danny. - Mam taką nadzieję - odpowiedział mężczyzna. Niestety wnętrze domu pozostawało milczące. Drzwi nie nosiły śladów włamania, ale w tej okolicy wciąż zostawiano zapasowy klucz pod wycieraczką. Tylko idiota wywarza otwarte drzwi... pomyślał Evans, przewidując jednocześnie, że jego zastępca zaglądający właśnie pod słomiankę niczego tam nie znajdzie. -Nie ma kluczy...
Evans nacisnął klamkę. Ktokolwiek złożył staruszce wizytę, był tak miły, że za sobą zamknął. Policjant okrążył budynek, zaglądając do każdego okna. Wciąż trzymał się nadziei, że kobieta po prostu wyjechała z miasta. Wrócił do głównych drzwi, niczego nie znalazłszy. Posługując się jednym z krzeseł stojących na werandzie, rozbił najbliższe okno. Nigdy nie mógł zrozumieć po co ludzie zakładają zbrojone drzwi, jeśli obok mają wielkie okna z pojedynczymi szybami... - Uważasz, że nie jestem dość zasadniczy? - zapytał swojego zastępcę, który próbował ukryć uśmieszek. - Uważam, że jest pan po prostu praktyczny. - To dobrze. Wewnątrz domu panował absolutny spokój i porządek. Wszystko było na swoim miejscu. Brakowało jedynie właścicielki. - Nie mogła zwyczajnie wyjechać? - zastanawiał się Danny, przeszukując pokój po pokoju. W salonie rzeczywiście leżały przewodniki turystyczne i mapy, starannie wyeksponowane w widocznym miejscu. Evans dostrzegł jednak jeden szczegół niepasujący do całości. - Sprawdź, czy w garażu jest samochód. Zaczekał, aż młody policjant się oddali i podniósł z ziemi okulary. Leżały w rogu pokoju, niedaleko stolika. Z łatwością mógł wyobrazić sobie przebieg sceny: napaść, przewrócony mebel, tajemnicza postać podnosi go, ustawia równo, zostawia nawet przewodniki, żeby później mogli je odnaleźć. Nie miał pewności, ale takie mistyfikacje były w stylu Rady Dwóch Ras. Nie było dowodów, tylko te okulary. Szybko schował je do kieszeni, nie chciał, żeby Danny je zobaczył. Zawsze mógł to ujawnić później, jak już zyska pewność, jaki obrót przybrały sprawy. Wrócił do kuchni i sprawdził notesik wiszący na lodówkowym magnesie. Kupić cukier, mleko, oliwę...
Żadnych wskazówek. - Nie ma samochodu, proszę pana. Evans wymienił z chłopakiem spojrzenia i potrząsnął głową. - Więc chyba miałeś rację... - Chce pan, żebym wykonał kilka kontrolnych telefonów? Jeśli planowała jakąś wycieczkę, to ktoś powinien o tym wiedzieć... Mężczyzna machnął ręką. - Nie, nie... ja się tym zajmę. ** * Aeron Fennah po krótkiej rozmowie z Evansem rzucił słuchawkę na widełki. Bethan Davies... - pomyślał z marsowym wyrazem twarzy. Dotąd wierzył, że to nazwisko dawno pogrzebała przeszłość. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, próbując zebrać myśli. Myślał, że od piętnastu lat była martwa, a tymczasem w najdelikatniejszym momencie okazuje się, że przez cały czas ukrywała się w lasach okalających Cae Mefus. A teraz zniknęła. - Cholera! Mężczyzna wrócił do biurka, podniósł słuchawkę i wybrał numer. Zaciskał pięści, czekając na sygnał. - Tak, proszę pana? - odpowiedział Egzekutor na drugim końcu linii. Fennah od razu przeszedł do rzeczy. - Panie Rhoser, czy było panu wiadomo, że Bethan Davies przebywa w Cae Mefus? - Było mi wiadomo, że zginęła w pożarze budynku Rady... Fennah potrząsnął głową. -Ajednak nie. Evans właśnie mnie poinformował, że kobieta o takowym nazwisku zniknęła tej nocy. Mamy problem. - Uważa pan, że mogła zostać porwana? Że Zakon maczał w tym palce?
- Przecież dobrze pan wie, że nie mogło być inaczej. Był wściekły. Jeżeli ich sekret zostałby odkryty, Pakt byłby poważnie zagrożony, ale to nie stanowiło jedynego powodu jego furii. Był pewny, że ktoś próbuje go oszukać. - Lochinvar pozwolił, żeby Familia zajęła się małą Starr, ale zastrzegł, że mamy przenieść ją do Walii. Musiał wiedzieć, że Davies żyje i chciał, żeby dziewczyna ją spotkała... Żeby się dowiedziała. Tyle tylko, że ktoś dotarł do staruszki pierwszy i pokrzyżował mu szyki. Jeśli to nie narazi ich wszystkich na poważne konsekwencje, Fennah będzie skłonny uwierzyć w istnienie cudów. Egzekutor przerwał milczenie. - Zajmę się tym, proszę pana. Znajdę ją.
65 - Rany, Win... on jest bombowy! Madison poczekała, aż Rhys oddali się o kilka kroków, by dać upust swojemu zachwytowi. Winter uśmiechnęła się w duchu, wiedząc, że chłopak i tak usłyszał każde słowo. Suterena należąca do Bada pełniła funkcję meliny członków zespołu Sinderella. Ona i Rhys mogli się tam przespać, przynajmniej tej nocy. Nie było to wymarzone gniazdko, wszędzie panował potworny bałagan, a powietrze przesiąknięte było smrodem papierosowego dymu. Niestety nie mogli pójść do mieszkania Winter, z całą pewnością będzie to pierwsze miejsce, w którym będą ich szukać. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Byli w Londynie, razem. Winter miała wrażenie, że śni... - Wszyscy chłopcy w Walii są tacy? Winter potrząsnęła głową z ironicznym uśmiechem. - Takich jak on jest naprawdę niewielu... Opadła na jedno ze stojących w pomieszczeniu łóżek polowych. Było zapadnięte i koszmarnie niewygodne, ale czuła, że zaśnie w mgnieniu oka bez względu na wszystko. To była długa noc. Ziewnęła, a Madison spojrzała na nią trochę zakłopotana. - Powiesz mi kiedyś, dlaczego wciąż uciekasz z domu?
- Chciałam zobaczyć się z babcią. Susan nie przysyła mi już upoważnień. To była niezła wymówka, a w każdym razie jedyna, jaka przyszła jej do głowy. Wydawało się, że Madison w to uwierzyła. - Zostawcie klucze w zamku, chłopaki zrobią wszystko, żeby przyłapać was in flagranti... Winter roześmiała się. Rozczuliła się na myśl o Sinach i ich wybrykach. - Nie przejmuj się też, jeśli ci powiedzą, że on im się kompletnie nie podoba. Pewnie nie będą się do niego odzywać, będą próbowali go zawstydzać i peszyć w najbardziej wyrafinowany sposób, zaczepiać i prowokować, i ogólnie traktować najgorzej, jak się da. To chyba przez testosteron... Neth potrzebował pięciu miesięcy, żeby w końcu odezwać się do mojego chłopaka, ale potem wyglądali już na starych kumpli z wojska. Jak go rzuciłam, to się na mnie obraził! Uwierzysz? Miło było patrzeć, jak Madison tryska entuzjazmem na myśl, że jej przyjaciółka odnalazła bratnią duszę. Wiesz, Mad, jest tylko jeden mały problem - zauważyła w duchu Winter. - On jest wampirem i najwyraźniej całkiem sporo osób pragnie naszej śmierci... Nie miała zamiaru zwierzyć się z tej myśli przyjaciółce. Tego wieczoru nie chciała już żadnych smutnym tematów. Ziewnęła ponownie i wtuliła się w poduszkę. Sen nadszedł momentalnie. Madison okryła jej ramiona pledem i wyszła na palcach. Usiadła na ławce obok wejścia i uśmiechnęła się do siebie na myśl o szczęśliwej twarzy Winter. To była miła odmiana po tylu ciężkich miesiącach. Chwilę później podszedł do niej Rhys. Dopiero wyszedł spod prysznica i wciąż miał wilgotne włosy. Porusza się z elegancją - pomyślała Madison. Obserwowała go bezczelnie, kiedy się zbliżał. Z całego serca pragnęła, żeby naprawdę
był zakochany w Winter, bo jej przyjaciółka z całą pewnością straciła dla niego głowę. - Wiesz - zwróciła się do niego - Win jest nie tylko moją najlepszą przyjaciółką. Jest dla mnie jak siostra. Musiałam wspierać ją w wielu okropnych chwilach, zbyt wielu. Dźgnęła go palcem w pierś. - Dlatego, jeśli ją zranisz, przyjadę do Walii po twoją głowę! Rhys zgiął się wpół, prezentując niezwykle szarmancki ukłon. - W takim wypadku nie będę stawiał oporu - zapewnił z pełną powagą. Nie mógł odpowiedzieć lepiej. Madison roześmiała się ciepło i wyszła, zostawiając go samego. Rhys stał nieruchomo. Miał nieprzyjemne wrażenie, że właśnie skłamał. Oczywiście nie miał zamiaru krzywdzić Winter, ale wiedział, że będzie przez niego cierpiała. Nie uda im się tego uniknąć. Musiał szybko znaleźć jakieś rozwiązanie. Czy powinienem zawiadomić ojca? - pomyślał o tym po raz pierwszy, od kiedy to wszystko się zaczęło. To by znaczyło, że rzeczywiście jest pod ścianą. Nie prosił ojca o pomoc odkąd skończył dziesięć lat. Nie umiał sobie nawet wyobrazić, jak zareagowałby Hywel Llewelyn, Dozorca Loży Cardiff, ale z całą pewnością nie byłby zachwycony. Rhys prychnął. Eufemizmem było stwierdzenie, że nie pozostawali z ojcem w najlepszych stosunkach. Od kiedy wysłano go do Cae Mefus, prawie nie rozmawiał z rodziną. Za to wciąż słyszał w głowie twardy, pełen niezadowolenia głos starego Llewelyna, po raz wtóry wytykający mu niedociągnięcia i przypominający o oczekiwaniach, jakie miał względem syna. Nie martw się, tato - syknął pod nosem. -1 tym razem poradzę sobie sam. Słyszał regularny oddech Winter dochodzący z drugiego pokoju. Winter... Wszystkie myśli zostały momentalnie pokryte jedną dojmującą żądzą... Pragnieniem.
Rhys wszedł do maleńkiej kuchni i napełnił kieliszek wodą. Dodał Serum. Obserwował w milczeniu, jak woda zmienia się w krew. Kły wydłużyły się i wysunęły z ust. Czuł suchość w ustach, spragnione gardło zacisnęło się boleśnie. Wyraz jego twarzy zmienił się, nabrał kamiennej zaciętości, obcości. To była twarz drapieżnika. Pragnienie zawładnęło jego ciałem i umysłem. Przechylił kielich i pił Serum długimi, łapczywymi łykami, szukając ukojenia. - Rhys? - usłyszał za plecami jej zaspany głos. Odwrócił się zaskoczony. Stała w drzwiach kuchni, pomieszczenie zaczęło wypełniać się jej zapachem. Spojrzała mu w oczy, wciąż lśniące czerwono, i przeszedł ją dreszcz. - Myślałem, że śpisz. - Obudziłam się, a ciebie nie było... Światła były zgaszone, pomieszczenie rozjaśniała jedynie poświata z sąsiedniego pokoju. Dla obojga było to wystarczające. Wyciągnęła do niego rękę, a on znalazł się u jej boku szybciej niż mógłby to zrobić jakikolwiek człowiek. Pozwolił jej się prowadzić. Tym razem Pragnienie zastąpił inny, słodszy, dyskomfort pożądania. Nie mógłby jej skrzywdzić. Będzie ją chronił, dopóki tylko starczy mu sił. Usiadł obok niej na rozchwianym łóżku polowym. Szybko odnalazła w ciemności jego ramiona i trwali tak chwilę przytuleni. Dalekie odgłosy londyńskiego ruchu mieszały się z szeptem ich oddechów. Winter zamknęła oczy, zmęczona i szczęśliwa. Trzymając ją w objęciach, Rhys nie pamiętał, czemu to, co robili było fatalnym błędem. - Śpij... - wyszeptał, muskając jej ucho ustami. Winter nie chciała spać, ale wyczerpanie wzięło górę. Czuła się taka bezpieczna... Rhys uśmiechnął się, słysząc, jak jej oddech staje się spokojny i regularny. Miał zamiar czuwać nad nią całą noc. ** *
Winter Starr znowu uciekła. Jest zuchwała i uparta - pomyślał Darran Vaughan. Z tym, że tym razem zniknął również Llewelyn i naiwnością byłoby łudzić się, że to zbieg okoliczności. Wielki Mistrz roześmiał się, kiedy się o tym dowiedział. Ale jemu nie było do śmiechu, zwłaszcza, że to on musiał teraz jakoś załagodzić sytuację. Rozmowa z Hywelem Llewelynem też nie należała do przyjemnych... - Wie pan, gdzie ona może być? - zapytał Griffitha Chiplina, nie odrywając wzroku od swoich splecionych dłoni. Mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany, od kiedy wszedł do gabinetu Vaughana kopcił fajkę jak lokomotywa i bezustannie poprawiał okulary na nosie. Wampir doskonale rozumiał jego obawy, ale sam zachowywał niewzruszone oblicze. - Gdybym wiedział, już bym tam był... - Nie pojechała znowu do Londynu? Griffith zaczął opróżniać fajkę, stukając nią o popielniczkę. - Pani Bray już to sprawdza. Jeśli twój chłopak coś jej zrobił... Ta uwaga zirytowała Vaughana. - Czemu zrzuca pan na niego całą odpowiedzialność? - Bo on zna reguły! Winter wychowywała się w nieświadomości. - Proszę mi wierzyć, panie Chiplin, Winter Starr jest bystrą dziewczyną, żadna z niej ofiara. Griffith machnął fajką w powietrzu. - W takim razie jest szalona! - krzyknął. Vaughan myślał podobnie. Ponad piętnaście lat temu Rada podpisała Pakt. Porozumienie okupiono krwią. Wybryk pary nastolatków mógł teraz postawić pod znakiem zapytania jego odnowienie... - Wielki Radny Lochinvar zlecił mi zajęcie się tą sprawą. Nie sądzę jednak, żeby udało się uniknąć reperkusji. - Nie jestem na tyle głupi, żeby spodziewać się czegoś innego -odparł mężczyzna, uśmiechając się nerwowo.
Nie było nic więcej, co mogli sobie powiedzieć. Pożegnali się chłodno i pan Chiplin wyszedł. Profesor zamyślił się, gdy został wreszcie sam. Iago Rhoser był na tropie Winter, a ona postanowiła podać mu się na talerzu. Miał idealną wymówkę, żeby ją ścigać. Familia z pewnością przewróci całe Zjednoczone Królestwo do góry nogami, żeby znaleźć małą Starr i Llewelyna. Zakon nie pozostanie w tyle. To był wyścig. Nic dziwnego, że Wielki Mistrz wciągnął w poszukiwania również Vaughana. Zwłaszcza jeśli plotki o wewnętrznym rozpadzie Rady są prawdziwe. *** Gareth w ostatniej chwili zdążył schować się za rogiem, gdy jego ojciec wychodził z gabinetu Vaughana. Przez cały czas podsłuchiwał pod drzwiami i nie umknęło mu ani jedno słowo z ich rozmowy. Kłucie w piersi oznaczało, że fala smutku może w każdej chwili przerwać tamę i zalać mu serce. Czuł się zraniony choć wiedział, że był idiotą. Od dawna było jasne, że ona kocha Llewelyna. A on, jak skończony głupiec, nie chciał się poddać. Nawet teraz. Twpsyn! - przeklął samego siebie. - Pierwszorzędny imbecyl! Uciekła z Llewelynem, bo on miał odwagę trwać u jej boku. A ty, gdzie wtedy byłeś? Opłakiwałeś w kąciku swoje zranione uczucia?! Wyjął komórkę i po raz enty wybrał numer Winter. Miała wyłączony telefon, co nawet przyniosło mu ulgę. Skoro on nie może jej znaleźć, to może nie znajdą i inni... Macie przynajmniej jakiś plan?
66 Iago Rhoser wysiadł z metra na stacji Piccadilly. Był perfekcyjnie przebrany za londyńczyka. Szary garnitur, teczka i parasol. Szybko wmieszał się w tłum przechodniów, w którym każdy był do każdego podobny, i po raz kolejny skontrolował w myślach rozkład dnia. Pierwsza część poszła nieźle, stary dobry sędzia Moore tak bardzo się go bał, że był mu gotów sprzedać własną matkę. Niestety nie wiedział niczego o dziewczynie. Egzekutor zdawał sobie sprawę, że musi znaleźć córkę Soldiera, zanim wieść ojej zniknięciu za bardzo się rozniesie. Czas działał na jego niekorzyść. Szedł energicznym krokiem wymijając innych pieszych, przecinał kolejne przecznice, aż otaczająca go masa ludzi zaczęła rzednąć. Dopiero wtedy odważył się pozbyć parasola. Ruszył dalej. Wszedł do baru. Zamówił kawę, odwiesił płaszcz. Pogwizdując skierował się do męskiej toalety. Biały kołnierzyk w tej okolicy nie był niczym niezwykłym, może niezupełnie typowym, ale i nie na tyle niespotykanym, żeby zwracał na siebie uwagę. Upewnił się, że jest w łazience sam, zresztą niezbyt czystej łazience. Zdjął marynarkę, krawat i koszulę, które wyrzucił do dużego kubła na odpady. Ubranie na zmianę spoczywało schludnie złożone
w teczce. Oprócz tego miał tam również starą, płócienną torbę, do której schował elegancką teczkę. Jego przebranie stało się idealne. Kiedy wyszedł, każdy kto go zobaczył przysiągłby, że ma do czynienia z lokalnym twardzielem. Przy wyjściu złapał z wieszaka pierwszą z brzegu wiatrówkę, upewniając się jedynie, czyjej właściciel nie był tak głupi, żeby zostawić w kieszeni portfel lub dokumenty. Następny punkt jego planu obejmował załatwienie kilku spraw w rynsztokowych dzielnicach Londynu. Miał pewne znajomości, dzięki którym mógł zorganizować małą grupkę pościgową... *** Coś się działo, a wieść o tym rozchodziła się lotem błyskawicy. Bethan Davies zniknęła. Mówiono, że ktoś złamał tabu. Niepokój ogarnął Cae Mefus. Familia starała się zachować czujność, gdyż zawsze kiedy władza Rady zdawała się słabnąć, bunt wisiał w powietrzu.
67 Duży pokój o wysokich sufitach tonął w półmroku. Ciemne ściany były wyłożone adamaszkowymi tapetami. Kobieta i mężczyzna, ledwie widoczni w słabym świetle, rozmawiali pełnym napięcia, pospiesznym szeptem. Nie rozpoznawała ich twarzy z tej odległości. W zalegającej ciszy słychać było tylko jeden wyraźny dźwięk, rytmiczny i monotonny jak skrzypienie fotela na biegunach, hipnotyczny i uspakajający, który po chwili zaczął zwalniać, jak zepsute wahadło. Mężczyzna nerwowym krokiem przechadzał się tam i z powrotem przed głównymi drzwiami. Co jakiś czas jego oczy wędrowały do kobiety, zawieszając na niej spojrzenie pełne melancholii. Winter nie wiedziała, co go tak zasmucało, ale rozumiała, że było to coś niesprawiedliwego. Chciała do nich zawołać, ale nie mogła. Niespodziewanie rozległ się płacz niemowlęcia. Jednostajne skrzypienie zmieniło się w nachalne pukanie, które wreszcie wyrwało ją ze snu. Leżała na łóżku polowym w suterenie Sinów. Na skórze wciąż czuła ciepło Rhysa, musiał wstać niedawno. Leżała jeszcze przez chwilę, słysząc go krzątającego się w kuchni. Członkowie zespołu dobijali się do drzwi. Wreszcie wstała bez entuzjazmu i poszła otworzyć. - Cześć chłopcy.
Sinowie, widząc jej oczy wciąż zapuchnięte od snu, nie kryli rozczarowania. - To ty spałaś? - zapytał Cob, chichocząc donośnie. Wzruszyła ramionami, robiąc niewinną minę. - Żartujesz? To my zostawiamy wam do dyspozycji naszą norkę, a wy śpicie? Kenneth podszedł do Winter i ją uściskał. Był tak wysoki, że musiał złamać się wpół, żeby do niej dosięgnąć. - Przestań, Cob - roześmiał się nad jej głową. - Czy Win kiedykolwiek wydawała ci się bystra? - Gdyby była, to może Voice nie zawracałby tak głowy! - odparł Cob, wbijając wzrok w nieznajomego chłopaka stojącego w drzwiach kuchni i obserwującego całą scenę. - Ciebie to też dotyczy! - krzyknął Kenneth. Winter wyzwoliła się z jego uścisku. - Głupki z was... - wymamrotała. Podeszła do Rhysa i wsunęła swoją dłoń w jego. - To są Sinowie: Neth, Hard, Cob, Voice. No i Bad, właściciel tej budy - wyjaśniła pospiesznie. Wyczuwała lekkie zakłopotanie Rhysa i uśmiechnęła się słabo. - A to jest Rhys. Członkowie Sinderelli zachowali się poprawnie. Wymienili uściski dłoni ze swoim gościem i pomimo widocznej podejrzliwości, oszczędzili mu uszczypliwych komentarzy. Rhys prezentował perfekcyjne maniery... choć może Winter nie była bezstronnym sędzią w jego sprawie. - Gotowi na nocne życie Londynu? - zapytał Voice z nutą prowokacji w głosie. - Dziś wieczór gramy w Rainbow. Musicie przyjść! - Oczywiście, z przyjemnością. Winter opowiadała mi o waszej muzyce. Kłamczuch - pomyślała rozbawiona. W zamęcie ostatnich miesięcy chłopcy z zespołu z całą pewnością nie byli tematem jej rozmów z Rhysem.
- To jeszcze was nie wywalili z tego lokalu? - wtrąciła zaczepnie. Naprawdę nie wiem na co czekają... Bad obdarzył ją wulgarnym gestem. Jego piegowata twarz, okolona długimi, marchewkowymi lokami, sprawiała, że bardziej przypominał młodego pazia niż basistę heavymetalowego zespołu. Jego włosy były dłuższe niż zazwyczaj, przez co jego ksywka wydawała się jeszcze bardziej nie na miejscu. - Cóż... - powiedział z bladym uśmiechem. - Od kiedy przestaliśmy się prowadzać ze śmiesznymi krasnalami w twoim rodzaju, wreszcie biorą nas na serio! Zobaczysz, jak wygląda prawdziwy koncert! No tak, koncert. Z Rhysem i starymi przyjaciółmi. To będzie wspaniały wieczór, bez względu na wszystko! ** * Farma Phillipsów leżała niedaleko Ger Y Goeden, na skraju lasu, tuż przy brzegach rzeki Elwy. Siarl Phillips obudził się słysząc głosy dochodzące z ogródka przed domem. Zanim podszedł do okna, załadował strzelbę i oparł ją na ramieniu. Cztery postacie poruszające się z nadludzką zręcznością zbliżały się do domu. Pan Phillips noszący przed sobą spory brzuszek świadczący o jego miłości do piwa i dobrego jedzenia, znieruchomiał przy oknie. - Co się dzieje, Siarl? - zapytała jego żona, podnosząc się z łóżka. - Jacyś ludzie, Polly. - Dzwoń na policję - nakazała, prostując się gwałtownie - nie jesteś już w wojsku... ** * Madison z dziewczyną Kennetha tańczyły pod sceną. Pięknie było być razem w Rainbow, zdawało się, że wszystkie problemy były tylko złym snem. Winter uśmiechnęła się do wampira, który
ją obejmował. Kołysał nią delikatnie w rytm muzyki, całując co jakiś czas jej włosy. Winter uniosła głowę i dotknęła jego ust swoimi. Poczuła, jak napinają się mięśnie jego ramion. Oddał pocałunek, mocniejszy, głębszy. Wspięła się na czubki palców, a on prawie uniósł ją nad ziemię. To, co czuł było intensywne jak Pragnienie, ale słodsze, bardziej upojne. Powiódł ustami po jej policzku, brodzie, aż do szyi. Czuł krew Winter pulsującą pod gładką skórą. Pocałował jej ucho, a potem przygryzł delikatnie. Musiał się opanować. Cofnął się, ale i tak nie wypuścił jej z ramion. Zauważył, że się zarumieniła. Wyciągnęła ręce i objęła go jeszcze mocniej. Ich pocałunki stawały się coraz gwałtowniejsze. - To nieostrożne... - wymamrotał, próbując się powstrzymać. Ona patrzyła na niego kusząco, wyzywająco. - Nie obchodzi mnie to - wyszeptała. Nie obchodzi mnie, że cały świat jest nam przeciwny, nawet jeśli to oznacza, że musimy ten świat zburzyć... Poszukała ponownie jego ust. *** Polly i Siarl Phillipsowie nie przypuszczali, że ich najstarszy syn, John, może wyjść z domu, żeby osobiście sprawdzić hałasy w ogrodzie. John lubił wypić. Robił to często i z przyjemnością. Być może był pijany również tej nocy. W przeciwnym wypadku powinien był wcześniej zauważyć cztery zwinne sylwetki zbliżające się do niego z głodnymi ślepiami. - Kim wy, do diabła, jesteście? - zdążył jedynie zapytać zmieszanym głosem. Odpowiedział mu tylko śmiech, lodowaty, nieludzki. Potem na niego skoczyli.
John próbował się bronić, ale żaden człowiek nie dysponował wystarczającą siłą w starciu z tymi stworzeniami. Rzucili nim o ścianę domu. Kilka centymetrów na prawo i rozbiłby głową okno na pierwszym piętrze. Ze środka dobiegło ich ujadanie Reda, owczarka należącego do rodziny. Kiedy pierwszy z napastników zanurzył kły w szyi Johna, jego krzyk zlał się z żałosnym wyciem psa. Polly Phillips wychyliła się z okna piętro wyżej i wrzasnęła ile tchu w piersi, żeby odwrócić uwagę wampirów od swojego syna. ** * Udając, że czeka aż Trevor skończy trening, Gareth spacerował tam i z powrotem po szkolnym dziedzińcu. Marnujesz tylko czas - zarzucił sobie. Po raz setny przechodził przed wejściem do siedziby Klubu Nyks, prowadząc zażartą kłótnię z samym sobą. Był zirytowany, wcale mu się nie spieszyło do rozmowy z Farlandem, jednak jeśli miał to zrobić, to moment był do tego odpowiedni. O tej godzinie nie było ryzyka natknięcia się na Vaughana, który mógłby się wtrącić. Gareth wiedział nazbyt dobrze, że nie cieszy się jego sympatią. Ciekawe dlaczego... zadrwił w duchu. Zresztą niechęć była odwzajemniona. Profesor wykazywał żywe zainteresowanie prywatnymi sprawami swoich uczniów, a młody Chiplin nie miał zamiaru go zabawiać, odgrywając rolę odrzuconego kochanka. Cholera! Do diabła z tobą, Win! Gdybym się tak bardzo o ciebie nie martwił, nigdy nie zapukałbym do tych drzwi! Uderzył pięścią w drewniane wrota. Było już za późno, żeby się wycofać. Westchnął i nasłuchiwał odgłosów z wnętrza budynku, czekając aż zapali się światło. - Chiplin? - zdziwiła się Nerys Maddox, otwierając drzwi. Gareth zorientował się, że to ona tylko dlatego, że była jedyną dziewczyną w grupie. Ona natomiast widziała świetnie pomimo panujących ciemności.
- Cześć - odpowiedział z wymuszoną obojętnością - szukam Farlanda. - Znowu coś przeskrobał? - zapytała bez zbytniego zainteresowania. Chłopak pokręcił głową. - On nie. Maddox wreszcie otworzyła szerzej drzwi i zapaliła światło, które na moment ich oślepiło. Wampirzyca miała na sobie prostą, granatową bluzę, ale i tak wyglądała pięknie. To tylko wdzięk właściwy jej rasie powiedział sobie w duchu Gareth. - Wejdź, zawołam go. Podeszła sprężystym krokiem do schodów, był zmuszony podążyć za nią. - Cameron! Masz gościa! - zawołała, prawie nie podnosząc głosu. Obłudnapijawal - pomyślał Gareth nieuprzejmie. Kiedy do niego przychodzili koledzy, Eleri nigdy nie zgrywała takiej eleganckiej. - Czeka w holu, Cam - oznajmiła Maddox i odeszła. Farland nawet nie wydawał się zdziwiony jego widokiem. - Chodźmy na zewnątrz - zaproponował, przewidując temat rozmowy. Gareth przytaknął i ruszył za wampirem. Zapalił papierosa, osłaniając ogień przed wieczornym wiatrem. - Masz wieści od Llewelyna? - zapytał, wydmuchując dym. - Miałem nadzieję, że ty masz jakieś od Starr - odparł Nyks, ustawiając się pod wiatr. Sytuacja wydawała się nierealna. Gareth nie lubił wampirów, a Farlanda najmniej z nich wszystkich. No, może dopóki Llewelyn nie ukradł mu Winter... - Uciekli razem - rzucił obojętnie. Cameron patrzył na czubki pobliskich drzew. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytał jakby z roztargnieniem. Gareth odniósł wrażenie, że wampir go sonduje, ocenia czy może mu ufać, ile wie. Żachnął się w duchu, ale właściwie nie
mógł mieć mu tego za złe. W końcu miedzy nimi nie było żadnej iskry sympatii. Milczenie, które nastało było wystarczająco wymowne. Wampir wreszcie skinął głową. - No dobra, ty znasz Starr, ja znam Rhysa. Połączmy siły. Teraz sytuacja z nierealnej stała się niewygodna. - Vaughan też nic nie wie? - zapytał Gareth ostrożnie. - A Familia? W ten sposób do niczego nie dojdą... - Chcę tylko odnaleźć Winter - oświadczył po chwili. - Nie interesują mnie żadne gierki ani wyścigi. Zaciągnął się głęboko, prawie gniewnie, końcówka papierosa rozżarzyła się na czerwono. Nie wiedział nawet po co zdecydował się rozmawiać z Nyksem. To była tylko strata czasu, a Winter mogła być w tej chwili wszędzie. O ile można było ufać Rhysowi Llewelynowi. - Dlatego, jeśli czegokolwiek się dowiem, to ci powiem. Spróbuj zrobić to samo - powiedział Gareth, odwracając się i odchodząc. - Możesz na mnie liczyć - usłyszał za plecami. Dziwne... Farland wydawał się szczery.
68 Kiedy Winter i Rhys wyszli z Rainbow, poczuli na twarzach orzeźwiający wiaterek. Było idealnie. Szli wolnym krokiem, objęci. Co jakiś czas zatrzymywali się i całowali, za każdym razem intensywniej, nareszcie bez strachu i wahania. Pragnęli po prostu być razem, cieszyć się długo wyczekiwaną samotnością we dwoje. Nic nie miało prawa zakłócić im tej chwili. Winter zachwiała się na nogach, oparli się o mur. Rhys trzymał ją drżącą w ramionach. Cały ich świat skurczył się do tego jednego, upajającego uczucia, które nimi owładnęło. Nagle usłyszeli hałas. Chrząknięcie i z cienia za nimi wyłoniła się ciemna postać. Rhys momentalnie popchnął Winter do tyłu i ustawił się w pozycji do ataku. - Spokojnie, przyjacielu - powiedział nieznajomy z lodowatym uśmiechem na ustach. Rhys wpatrywał się w niego rozpalonymi oczami. - Czego chcesz? Między wargami obcego lśniły białe kły. - Przychodzę w pokoju, a ty? Przybysz wyczuwał wyraźnie Pragnienie młodego wampira i wzburzenie ludzkiej dziewczyny, powietrze było nimi przesycone.
Rhys starał się rozluźnić, powoli, mięsień po mięśniu. - To twoje terytorium? - zapytał dziwnie poważnym tonem. - Nie. Nie jest też twoje. Działam z polecenia Zakonu. Pilnuję porządku. Co tu robisz? Z nią...? Winter poczuła jak ogarniają lodowate przerażenie. Musiała kilka razy odetchnąć, zanim udało jej się odezwać. - Nie zrobił mi krzywdy - wydusiła. Nieznajomy wampir spojrzał na nią z ironicznym uśmiechem. - Łatwość, z jaką wy, ludzie, dajecie się oszukiwać, jest niesamowita. Rozumiem, że znasz nasz mały sekret? - Należę do Familii. Nie spodobało jej się brzmienie tych słów. Nigdy wcześniej tego nie powiedziała i za późno uświadomiła sobie swój błąd. Wzrok wampira poszybował w mrok, skąd odpowiedział mu przeciągły gwizd. Potem zrobił krok w jej kierunku i spojrzał prosto w oczy. - Więc powinnaś znać zasady, mała - odparł aksamitnym głosem. Rhys rozejrzał się dookoła niespokojny. Dwie kolejne postacie wyłoniły się z cienia. Ich przywódca odbił się od ziemi i z nieludzką szybkością skoczył w kierunku Winter. *** Danny Roberts w milczeniu przyglądał się opłakanym skutkom dokonanej niedawno rzezi. Nie mógł oderwać oczu od ciała. Leżało w nienaturalnej pozycji, gardło rozdarte. W ranie nie było ani kropli krwi, była surrealistycznie czysta. Obrażenia sugerowały atak dzikiego zwierzęcia, brzytwa pozostawiłaby równe cięcie, natomiast szyja denata była rozszarpana. Tyle że dzikie zwierzę nie posprzątałoby miejsca zbrodni. Nigdzie nie było śladu krwi, ani na ziemi, ani na ścianach domu. Cholera... nie ma jej nawet na ubraniu - skonstatował policjant. Była tylko jedna, niewyraźna, skrzepła już smużka, tuż poniżej
grdyki. Całość sprawiała wrażenie planu filmowego do horroru klasy B. Świat Danny'ego, jego mały, spokojny świat, umarł wraz z Siarlem Phillipsem. - Dzwoń po karetkę - rozkazał Evans płaskim głosem. Może uda się jeszcze uratować Johna i Polly... *** Rhys już nie myślał, nie planował, kierował nim tylko instynkt. Skoczył, odpychając od Winter pierwszego napastnika, który wylądował po przeciwnej stronie ulicy. Pociągnął dziewczynę w kierunku świateł lokalu na opustoszałym parkingu. Może nam się udać... To był pierwszy raz, kiedy naprawdę musiał walczyć. Mógł myśleć tylko o jednym, nikomu nie pozwoli zrobić jej krzywdy. Wypchnął ją do przodu, w ułamku sekundy później wampirzyca spadła na jego plecy. Była lekka, ale potwornie silna. Napiął wszystkie mięśnie, starając się uwolnić, lecz nie zdołał utrzymać równowagi. Upadając, próbował przynajmniej ją przygnieść. Inny wampir wyprzedził ich, prawie nie dotykając stopami ziemi, i zagrodził drogę Winter. Rhys przetoczył się na bok i powtórnie spróbował wstać. Wampirzyca, wciąż leżąc na ziemi, złapała go za kostkę. Kopał, walcząc z jej uściskiem. Trafił ją w końcu, ale jej towarzysz wymierzył mu silny cios łokciem w żołądek. Rhys zgiął się wpół. Nigdy wcześniej nie czuł takiego bólu. Wampirzyca ponownie go popchnęła. Upadając mógł już tylko wyciągnąć ręce, chroniąc twarz. Kilka kroków dalej krzyknęła Winter. - Uciekaj! - wrzasnął resztką sił. Jego napastniczka przycisnęła go twarzą do ziemi, wbijając mu kolana w nerki. Złapała za włosy i pociągnęła, podrywając mu głowę. - Cisza - rozkazała.
Puściła go tak nieoczekiwanie, że trzasnął skronią o asfalt. Obrócił się natychmiast i zobaczył, że jeden z napastników odchyla głowę Winter, ukazując nagą skórę szyi. Wampir zbliżył do niej usta, patrząc jednocześnie wyzywająco na Rhysa. - Wiesz, co się robi z nieposłusznymi dziewczynkami? Bądź grzeczny, jeśli nie chcesz, żeby bardzo cierpiała. Po tych słowach szarpnął nią brutalnie. Jęknęła. Rhys poczuł jak ogarnia go ślepa furia. Przestał myśleć. Gdyby tylko zachował odrobinę jasności umysłu, nie dałby się nabrać na ten blef. Żaden wampir nie ugryzłby nikogo należącego do Familii... W ostatnim akcie desperacji zebrał w sobie resztki sił, o których posiadanie nawet się nie podejrzewał. Muszę poczekać na dobry moment - nakazał sobie. Kiedy podnosili go z ziemi, nie opierał się. Pozwolił im się podtrzymać. Strażnicy Zakonu popchnęli go w stronę samochodu, a on dał im się prowadzić. Kątem oka widział wampira eskortującego Winter. Ona też przestała walczyć. Usta miała zaciśnięte, musiała być przerażona. Udała, że się potknęła. Jej prześladowca zwolnił kroku. Wampirzyca wyprzedziła ich już wcześniej, zapalała teraz silnik samochodu. Zostało dwóch, mieli szansę. Spokojnie... - powtórzył sobie w myślach - jeszcze chwila... Odwrócił głowę, jakby chciał rozprostować obolałe mięśnie i rzucił ukradkowe spojrzenie do tyłu. Wampir pilnujący Winter już jej nie trzymał, szedł tylko obok. Świetnie! - pomyślał - Win, teraz! Kopnął swojego prześladowcę i wyciągnął rękę do Winter. Ruszyli biegiem.
307 Kiegli z całych sił w stronę Rainbow. Jeżeli tylko uda im się tam dotrzeć, będą bezpieczni. Dobiegli do budynku, pościg był tuż za nimi. Dopadli tylnego wejścia, otworzyli drzwi i znaleźli się w magazynie należącym do lokalu. Wreszcie mogli odetchnąć. Wciąż trzymając się za ręce, zaczęli po omacku szukać przejścia. Rhys podtrzymywał Winter. - Tak łatwo nie zrezygnują... - wyszeptał, przytulając ją do siebie. Westchnęła. - Dalsza ucieczka ma jakiś sens? - Nie pozwolę, żeby cię dostali. Winter przylgnęła do niego jeszcze mocniej. Jej włosy łaskotały mu policzki. Rhys zastanawiał się gorączkowo nad możliwością ratunku. Mogło im się udać, o ile wrócą do zatłoczonego lokalu. Wysłannicy Zakonu nie będę ich atakować w miejscu pełnym ludzi. A co potem? Rada nigdy nie przestanie ich szukać. Wcześniej czy później ich złapią. Winter odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy. - Kocham cię, Rhys - dotknęła dłonią jego piersi, żeby poczuć bicie serca. - Kocham cię tak bardzo, że nie mogę narażać cię na takie niebezpieczeństwo.
Patrzyła z czułością na jego twarz, rdzawe oczy o czerwonawym poblasku. Nie kłamała, wystarczyłaby jej świadomość, że jest bezpieczny... - Pójdę do nich. Nic mi nie zrobią. Jedna zdobycz im wystarczy... nie będą cię szukać. Nagłym ruchem Rhys przycisnął ją do ściany. - Najpierw musiałabyś się uwolnić - wycedził wściekle. Docisnął ją jeszcze mocniej, zbliżając swoją twarz do jej twarzy. Wiedział, że po raz pierwszy ją przeraża. Złapał jej nadgarstki, uniósł ręce nad głowę i unieruchomił, ściskając boleśnie. Winter zadrżała. Patrzyła mu prosto w oczy. Ich oddechy przyspieszyły. - Nie chcę cię stracić - szepnął Rhys tuż przy jej uchu. Pocałował jej gładką skórę, potem usta. Nagle zrobił krok w tył. Adrenalina, którą wpompowała do jego krwi niedawna walka uwolniła czającego się w nim potwora. Teraz czuł się ogłuszony. Jego umysłem zawładnęła przemoc i Pragnienie. - Rhys... - jęknęła spłoszona. - Jestem tu. Jestem z tobą. Zamknął oczy i odetchnął głęboko kilka razy. Żelazny uścisk, w którym trzymał jej dłonie rozluźnił się. Winter mogła opuścić ręce. W tym samym momencie w drzwiach magazynu pojawiła się kobieca postać.
CZĘŚĆ III Nadchodzi zmrok
70 Reakcja Rhysa był natychmiastowa. Instynkt pchnął go błyskawicznie do ataku. Z wysuniętymi kłami skoczył w kierunku intruza i powalił go na ziemię. W ułamku sekundy odnalazł nagą szyję swojej ofiary, która wiła się w jego uścisku. Winter rzuciła się na jego plecy, okładając go zawzięcie pięściami. Rhys nawet tego nie poczuł. Momentalnie unieruchomił swoją zdobycz, jego zęby już prawie dotykały jej ciepłej skóry. Ofiara krzyczała przerażona. Czyje to były ręce, które go szarpały? - Przestań, Rhys! błagała Winter. - Przestań, proszę cię! To desperacja zawarta w jej głosie go uderzyła, dotarła do jego świadomości i otrzeźwiła. Powoli wracał do siebie, uświadamiając sobie, że prawie zabił Madison Winston. Winter wisiała na jego barkach. Czuł łomotanie jej serca pomimo dzielących ich kilku warstw ubrań. Potem się rozpłakała. Rhysa opuściły wszystkie siły. Opadł na ziemię pod ciężarem winy. Jak mógł to zrobić... Przecież powinien był rozpoznać zapach Madison, odróżnić go od woni ich prześladowców... Powinien był zorientować się w mgnieniu oka! Jak mógł stracić nad sobą kontrolę? Prawie zabił niewinną dziewczynę!
Madison próbowała odpełznąć jak najdalej, za bardzo się bała, żeby wstać czy odwrócić się plecami do swojego niedawnego napastnika. Mocno zaciskała oczy, ewidentnie w szoku, nie była nawet w stanie wołać o pomoc. Winter, wciąż zapłakana, objęła Rhysa ramionami. Nie była pewna, czy winić go za to, co się stało, czy pocieszać. - Win, uciekaj! - krzyknęła Madison zduszonym głosem. Wpatrywała się w Winter, która powoli podnosiła się z ziemi, przenosząc nerwowo wzrok z chłopaka na przyjaciółkę. Wyciągnęła przed siebie ręce uspokajającym gestem, jakby chciała zapewnić ją, że nie ma złych zamiarów. Podeszła do przyjaciółki chwiejnym krokiem. Nagle dotarło do niej, że Winter wiedziała. Na jej twarz wypłynęło przerażenie. Siły do niej powróciły, zerwała się na nogi. - Kto to jest? Czym to jest? - zapytała łamiącym się głosem. Wiedziała doskonale, co się stało, ale jej umysł nie chciał tego zaakceptować. Czuła, że jeśli dopuści do siebie tę myśl, zwariuje. Broniła się, nie chciała wiedzieć, czym była bestia, która właśnie ją zaatakowała. -Nie wierzę... Winter zbliżyła się do niej o kolejny krok. - Madison, pozwól mi wyjaśnić - prosiła - on nie chciał cię skrzywdzić... - Win, czym on jest? Winter wyciągnęła rękę w kierunku przyjaciółki, ale tają odtrąciła. - Odpowiedz! Winter drżała. - Jest wampirem. Śmiech, którym wybuchła Madison, nie zabrzmiał wcale naturalnie. Zaczynały puszczać jej nerwy. - Żartujesz? Winter patrzyła jej prosto w oczy. - Nie chciał cię skrzywdzić - powtórzyła, potrząsając głową.
Spróbowała kolejny raz jej dotknąć, ale Madison odwróciła się i wybiegła. Winter prawdopodobnie pobiegłaby za nią, ale właśnie nadeszły wampiry z Zakonu.
71 Przemyslowy budynek wyglądał tak niepozornie, że z całą pewnością żaden przechodzień nie zaszczyciłby go powtórnym spojrzeniem. Kiedy przed bramę wjazdową podjechała czarna limuzyna, wszystkie kamery natychmiast skierowały na nią swoje czujne oczy. Samochód wyglądał na drogi i trochę nie na miejscu w takiej okolicy. Szofer opuścił szybę i zapowiedział swojego pasażera, podając jego nazwisko ukrytym przy wjeździe mikrofonom. Brama rozsunęła się z cichym szumem, ukazując ascetyczny, betonowy dziedziniec. Auto zatrzymało się pod głównym wejściem, z którego wyszło dwóch mężczyzn postawnej budowy, ubranych w identyczne ciemne garnitury. Pasażer limuzyny wysiadł i skierował się w stronę budynku. Ochroniarze szli krok za nim. Był wysokim mężczyzną w średnim wieku, o surowych rysach twarzy i twardym spojrzeniu. Chodził sztywnym, niemal wojskowym krokiem. Gdy tylko przekroczył próg, natychmiast podeszła do niego elegancko ubrana kobieta. Miała na sobie dopasowaną garsonkę i stylowe buty na niskim obcasie. - Witam pana, panie Fennah - powiedziała Susan Bray. Aeron Fennah, Pater Familii, odpowiedział jej przelotnym skinieniem głowy.
*** Drzwi oczywiście były zamknięte. Winter miała ochotę krzyczeć ze złości. Zamknęli ją w tym pokoju bez słowa wyjaśnienia, samą. Siedziała tu już od wielu godzin. Przewożąc ją wampiry zawiązały jej oczy, nie wiedziała, czy jest wciąż w Londynie, czy może gdzieś dalej ją wywieźli. Przypuszczała, że Rhysa trzymają w tym samym budynku, że oboje wyczekują tu swojego przeznaczenia. Miała jedynie nadzieję, że Madison jest bezpieczna, że jej nie zauważyli... *** Iago Rhoser wszedł do budynku przez nikogo niezatrzymywany. Egzekutorowi Rady nie zastępuje się drogi. Wiedział, że Aeron Fennah już tam był, wiedział, że ryzyko było ogromne. Jednak gdyby udało mu się zrealizować swój plan, gra byłaby warta świeczki. Budynek, położony na dalekich peryferiach Londynu, nazywali Więzieniem. Egzekutor spędzał tam dużo czasu, właściwie mógł śmiało nazwać to miejsce swoim drugim domem. Przemierzając pewnym krokiem dobrze znane mu korytarze, skierował się do skrzydła mieszczącego stare magazyny. Nie miał wątpliwości, że znajdzie tam Winter Starr. Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami po prawej i rozejrzał, upewniając się, że w pobliżu nie ma nikogo obcego. Wyjął z kieszeni duplikat klucza. Winter podskoczyła ze strachu, słysząc zgrzyt otwieranego zamka. Przez chwilę rozważała, czy ma szansę się schować, niestety jedynym wyposażeniem tymczasowej celi był materac rzucony na podłogę. Drzwi otworzyły się i jej oczom ukazał się mężczyzna z blizną na twarzy.
Egzekutor... Pomimo strachu, który odczuwała, jej oczy zalśniły nienawiścią. Stała naprzeciwko niego, opierając się plecami o ścianę i mierzyła go rozpalonym wzrokiem. Po chwili milczenia Iago Rhoser ruszył w jej kierunku. W ręku trzymał sznur. Winter chciała mu umknąć, odsunąć się, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. - Obróć się - warknął mężczyzna - mamy mało czasu. Podniósł powróz, żeby związać jej ręce. Dziewczyna rozglądała się, desperacko szukając jakiejkolwiek szansy ucieczki. - Obróć się! - powtórzył. Nie mogła się ruszyć. Egzekutor brutalnie chwycił jej dłoń i wtedy coś wyzwoliło w niej energię. Rzuciła się w bok, jednocześnie odpychając mężczyznę z całych sił. Prawie jej się udało, zachwiał się na nogach. Gdyby tylko mogła krzyknąć... gardło miała ściśnięte, brakowało jej tchu. Uścisk wokół jej nadgarstka nie zelżał. Egzekutor odzyskał równowagę, obrócił się i szarpnął ją mocno do siebie. Bezlitośnie wykręcił jej ramię i przytrzymywał je wysoko na plecach. Z płuc dziewczyny wyrwał się zduszony jęk, ból był nie do zniesienia. Opadła na kolana. Poczuła, jak wykręca jej też drugą rękę. W szamotaninie udało jej się na chwilę wyrwać, ale on był niesamowicie szybki. Jego palce zraniły jej plecy, kiedy łapał za koszulkę na karku. Znowu pociągnął ją na ziemię. Poczuła nagły ucisk na grdyce, silny, dławiący. Trwało to zaledwie chwilę, aż srebrny łańcuszek na jej szyi pękł. Szlifowany kryształ uderzył o ziemię z ledwie słyszalnym brzękiem. Potem Iago Rhoser całym swoim ciężarem przygniótł ją do zimnego betonu. Oczy Winter zaczęły zachodzić mgłą. W skrajnym przerażeniu czuła tylko sznur boleśnie wgryzający się w jej nadgarstki i szaleńcze łomotanie swojego serca. Wszystko inne straciło znaczenie. Egzekutor bezceremonialnie poderwał ją na nogi.
Włosy w nieładzie opadały jej na twarz. Mężczyzna ledwo dostrzegł srebrny błysk jej oczu ukrytych pod czarnymi puklami. Potem uderzyła Moc, jak fala zmiatająca wszystko, co napotka na swojej drodze, grzmotnęła ciałem Rhosera o ścianę. Upadł obok drzwi, stłukł bark, ale prawie tego nie poczuł. Kulił się pod kolejnymi smagnięciami ogromnej energii, skóra paliła go żywym ogniem. Winter Starr nieoczekiwanie była wolna, sznur puścił. Obserwowała leżącego Rhosera, stojąc nieruchomo w drugim końcu celi. Jej oczy lśniły nadnaturalnym światłem. To były oczy jej ojca. Przestała myśleć, nie było w niej kalkulacji ani zdrowego rozsądku. Prowadził ją tylko instynkt. Czysty instynkt, czysta Moc. Stało się to, czego wszyscy tak bardzo obawiali się od szesnastu lat. Moc była w niej; dotychczas uśpiona, teraz rozbudziła się, żeby ją chronić. Nieludzka siła przenikała wszystkie jej zmysły, szalała wokół niej jak huragan. Jej ciało wstrząsane dreszczami wyrywało się do ataku, do mordu. Iago Rhoser, leżąc nieruchomo na ziemi, obserwował, jak dziewczyna walczy ze swoją naturą. Usłyszała echa zatrwożonych głosów w korytarzu. Uchwyciła się tych dźwięków jak ostatniej deski ratunku. Jej oddech był chrapliwy, płuca miała ściśnięte. Z oczu zaczęły płynąć łzy. Do pomieszczenia wpadły cztery postacie, zew nareszcie zgasł. Zachwiała się na nogach i pewnie upadłaby, gdyby nie Darran Vaughan. - Mógłby pan nam wyjaśnić, co to znaczy, Egzekutorze? - zapytał jeden z przybyłych. Iago Rhoser powoli się podnosił. -To znaczy, że właśnie zaczął się bal, panie Fennah. Spojrzał na grupę, która przybiegła mu na ratunek i uśmiechnął się pod nosem. Susan Bray, Aeron Fennah, był nawet Wielki Mistrz, który wychynął z krypty razem ze swoim najbliższym pomocnikiem. Zapadło pełne napięcia milczenie przerywane tylko przez łkanie Winter.
- Chciałem przygotować naszego miłego gościa na spotkanie z Wielką Radą - powiedział w końcu Rhoser - i wykorzystać okazję, żeby przypomnieć jej o kilku podstawowych zasadach... - Mam nadzieję, że nie był pan zbyt szorstki dla tego - jakże wyjątkowego - stworzenia - przerwał mu Wielki Mistrz z wystudiowaną obojętnością w głosie. Mężczyzna roztaczał wokół siebie aurę zamierzchłej przeszłości, jego twarz nie zdradzała wieku, ale spojrzenie miał głębokie, jakby obserwował świat z perspektywy przeżytych stuleci. Nawet pomimo wciąż pulsującego w powietrzu echa Mocy, wszyscy wyczuwali bijącą od niego siłę. - To ja leżałem na łopatkach, panie Lochinvar - odpowiedział Rhoser z ironicznym uśmieszkiem. - Wasza bezcenna dziewczyna jest tylko przestraszona tym, co mi zrobiła... Albo tym, czego nie zdążyła zrobić dzięki Mocy, która was tu przywabiła... - dodał w myślach. Rzucił ukradkowe spojrzenie na to, co pozostało ze sznura: tylko popiół i kilka dymiących włókien. - Panie i panowie - powiedział z lodowatym zadowoleniem, idąc w stronę wyjścia - cieszcie się upadkiem, który was czeka!
72 Tego nie było w planach, Rhoser! Egzekutor odwrócił się gwałtownie do Susan Bray, która dogoniła go w korytarzu. - Może nie było w pani planach... - odpowiedział irytująco lodowatym tonem. Susan poszła za Rhoserem, ponieważ miała zgoła inne zdanie na temat przebiegu zdarzeń w celi Winter Starr. Poza tym, w jej mniemaniu, były granice, których nie należało nigdy przekraczać. - Proszę uważać naszą umowę za niebyłą - oświadczyła na przekór ogarniającemu ją przerażeniu. Mężczyzna nieoczekiwanie złapał ją za nadgarstek i wciągnął do pustego pokoju za swoimi plecami. - Myślałem, że rozumie pani sytuację, pani Bray - wycedził, puszczając jej rękę. Susan postąpiła krok w tył. - Tak, rozumiem sytuację. Rozumiem, że właśnie próbował pan zabić jedną z moich podopiecznych, panie Rhoser. Szesnastoletnią dziewczynę! Blizna na twarzy mężczyzny wygięła się w parodii uśmiechu. - Żałuję tylko, że mi się nie udało. To mogła być ostatnia okazja, a ja ją zmarnowałem.
- Jest pan szalony! - Nie - odpowiedział twardo Rhoser. To wy jesteście szaleńcami. Fennah i Lochinvar są szaleńcami. Ścigają się, kto pierwszy dostanie ją w swoje ręce, teraz pewnie wszystko jej opowiadają. Przeciągnął dłonią po twarzy, pod palcami poczuł nieregularny kształt blizny. - Pani o tym wie, pani Bray... Pamięta pani pierwszy Pakt? Naprawdę Pani chce, żeby to wszystko się powtórzyło? Patrzyli sobie w oczy, aż wreszcie Susan spuściła wzrok. - Musi być jakieś inne wyjście - powiedziała z naciskiem. Usta Egzekutora skrzywiły się w wątłym uśmieszku. - W każdym razie nie musi się już pani martwić. Od tej pory będą dobrze pilnować dziewczyny. Nie narażą jej już na żadne niebezpieczeństwo. A i ja muszę się mieć na baczności, jeśli Pater ma mi jeszcze kiedyś zaufać... Susan przeczesała włosy palcami. Wolałaby wierzyć, że zwariował, że jest tylko psychopatycznym zabójcą bez krztyny moralności. - Czasem mam ochotę po prostu pana wydać, Rhoser. Opowiedzieć wszystkim o pana przeklętych gierkach i móc udawać, że nic się nie stało. - Proszę to zrobić, pani Bray - odpowiedział zmęczonym głosem -jeśli uważa to pani za najlepsze rozwiązanie. Kobieta westchnęła gorzko. - Dobrze pan wie, że tego nie zrobię. Nie dlatego, że pociągnąłby mnie pan za sobą, ale dlatego, że panu uwierzyłam, Rhoser. Niestety panu uwierzyłam. Mężczyzna skinął nieznacznie głową. - W takim razie proszę znaleźć dowody - powiedział, zbliżając się do drzwi. - Natychmiast. Lepszej okazji już nie będzie. Wyszedł. Susan Bray poczuła nagle jakby przybyło jej sto lat. Szybkim krokiem ruszyła w kierunku gabinetu Fennaha. Weszła i z determinacją zaczęła przeszukiwać szuflady. Nie mogła sobie pozwolić na załamanie. Jeszcze nie teraz.
** * - Chiplin! Za minutę miał zabrzmieć dzwonek obwieszczający początek lekcji, kiedy Gareth usłyszał za plecami swoje nazwisko. To był Cameron Farland. Trevor odwrócił się z miną osoby, która zobaczyła ducha. Z całą pewnością zadawał sobie pytanie, co jeden z Nyksów może chcieć od jego przyjaciela. - Zaraz cię dogonię, Trev - spławił go Gareth, biegnąc już w stronę Camerona. Zatrzymali się przy jednym z witrażowych okien. Gareth przez dłuższą chwilę przyglądał się wampirowi, czując zwykłą nieufność. Cameron wydawał się jeszcze bardziej podenerwowany. Usta miał zaciśnięte, a brwi zmarszczone. - Vaughan pojechał do Londynu - oznajmił bez ogródek. - Rhys i Winter zostali złapani przez strażników Zakonu... Na twarzy Garetha odmalowało się zaskoczenie pomieszane z przerażeniem. Nagle opuściły go wszystkie siły. - Co jej zrobili? - zapytał, czując nagłą suchość w ustach. - Zabrali ich oboje do Więzienia.
73 Winter była wyczerpana, ktoś delikatnie pomógł jej usiąść. Przed oczami wciąż tańczyły jej mgliste plamy, serce szaleńczo pompowało krew do mózgu. Darran Vaughan przytknął jej do ust szklankę wody. Patrzył na nią ze zmartwieniem. Zimny napój przyniósł ulgę. Oczy ją piekły, czuła się rozpalona jakby trawiła ją silna gorączka. Nigdy w życiu nie czuła się tak zagubiona i przerażona, choć jednocześnie w niewyjaśniony sposób podbudowana. Wiedziała, że jak tylko opary szoku się rozwieją, wspomnienia do niej powrócą. Gwałt i Moc kompletnie nią owładnęły... Gwałt i Moc zrodzone w jej wnętrzu. Zacisnęła mocno powieki, chcąc odegnać dręczące ją dociekania. Kiedy znowu otworzyła oczy, zasnuwająca je mgła zniknęła. —Rhys... wyszeptała. To była jedyna przytomna myśl w delirycznym wirze, który ją pochłonął. Jej głos był słaby, sama ledwie słyszała własne słowa. Profesor Vaughan usiadł obok, drugi wampir, nieznany, uśmiechnął się do niej przyjaźnie. Wyglądał na kogoś, kto posiada dużą władzę. - Za kilka dni wróci do Cae Mefus. Nieznajomy ukląkł przed nią, przez co ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.
- Jestem Alaric Lochinvar, Wielki Mistrz - oświadczył bez pychy w głosie. - Masz spojrzenie swojego ojca, wiedziałaś o tym? W jego głosie pobrzmiewała czułość. Spojrzała na niego uważnie, ale bez zaskoczenia. Nie chciała jeszcze zrozumieć, nie chciała wiedzieć, ból był zbyt duży. - Znał go pan? Wampir roześmiał się melodyjnym głosem. Nie mogła oderwać od niego oczu, gdy powoli przytakiwał, przyjmując nieodgadniony wyraz twarzy. - Tak. Był moim najzdolniejszym uczniem. Bez obrazy, Darran -zwrócił się do Vaughana. - Objąłby moje stanowisko... gdyby nie zakochał się w ludzkiej kobiecie. W twojej matce. Winter zakręciło się w głowie. Przed oczami stanęły jej koszmary, które śniła od jakiegoś czasu. Przepastny pokój pogrążony w mroku. Wysokie sufity, ciemne, adamaszkowe tapety. Mężczyzna i kobieta, smutne, zlęknione szepty. Jej matka i ojciec. Nie - krzyczała w myślach - nie, nie. Nie! Musiała to od nich wyraźnie usłyszeć. - Morgan Soldier był wampirem? Wielki Mistrz westchnął. - Soldier to był jego tytuł w Zakonie. Twój ojciec nazywał się Morgan Blackwood. Podniósł z ziemi naszyjnik z kryształem i oddał go Winter. W jego oczach pojawił się cień melancholii. - Ten amulet to kawał dobrej roboty. Nigdy byś bez niego nie przeżyła. Kolejny sen. Ściska w palcach srebrny łańcuszek, na jego końcu zamiast kryształu wisi klucz. Rozwiązanie było przez cały czas tuż obok. Kiedy Rhys trzymał ją w objęciach, kiedy ukrywali się w suterenie Sinów, była tak blisko... Pokój zalegała pełna napięcia cisza, powietrze przesycała groza. To było potworne, nie do zniesienia.
Winter zapragnęła uciec. Każde ścięgno jej ciała, każdy nerw wibrował strachem, złością i smutkiem. Chciała uciec, jak robiła to już wiele razy, umknąć przed tym koszmarem, przed potwornym wspomnieniem ostatniego momentu, w którym widziała Morgana i Elaine żywych. Przed sobą samą. - Musisz być dumna z tego, kim jesteś, kochana - kontynuował Alaric Lochinvar. - Moc Zakonu zmieszana z Mocą Familii, która płynie w twoich żyłach czyni cię jedyną w swoim rodzaju i niezwykle cenną. Morgan i Elaine poczynając cię złamali najstarsze i najświętsze z naszych tabu, ale z drugiej strony jesteś też uosobieniem, żywym wcieleniem idei samego Paktu. W zalegającej ciszy słychać było tylko jeden wyraźny dźwięk, rytmiczny i monotonny jak skrzypienie fotela na biegunach, hipnotyczny i uspokajający, który po chwili zaczął zwalniać, jak zepsute wahadło. Morgan Blackwoodpołożył dłoń na drewnianej ramie kołyski i delikatnie pchnął. Skrzypienie powróciło wraz z powolnym bujaniem kolebki. Sufit nad głową Winter zafalował i stracił ostrość. Mama miała zielone oczy, zawsze uśmiechnięte. Podeszła do Winter, a ona zanurzyła się w jej spojrzeniu, szukając w nim spokoju i bezpieczeństwa. Kobieta pogładziła czule policzki malej i napięcie zelżało. Ostry śmiech Fennaha wyrwał ją ze wspomnień. - Tak, Lochinvar - zadrwił - jest wcieleniem idei Paktu i powodem rzezi, która potem nastała. Powodem śmierci jej własnych rodziców. Zawroty głowy zaczęły stawać się nieznośne. Właśnie poznała zakończenie swojego koszmarnego snu. To były najdalsze wspomnienia, jakie miała. Zobaczyła w nich ostatni pocałunek swoich rodziców. Potem przyszli inni, ich słowa były wtedy niezrozumiałe dla małej Winter, pozbawione sensu, ale słyszała, jak jej matka krzyczała ze strachu. Morgan Blackwood walczył. Walczył z Iagonem Rhoserem, Egzekutorem.
W ostatniej chwili uniosły ją czyjeś silne ręce, zabrano ją daleko od tamtego ciemnego pokoju, od jej rodziców... Fennah przeszył ją lodowatym spojrzeniem. - Twoje życie należy do nas, Winter Blackwood Starr - oświadczył twardo. - Nigdy o tym nie zapominaj. To Rada pozwoliła ci żyć po śmierci rodziców. Pozwolono na to, pomimo że ich czyny wywołały starcia, w których zginęły dziesiątki ludzi. Pomimo niebezpieczeństwa, jakie stanowisz, choć nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Twoje podwójne dziedzictwo i twoja krew dająca wampirom potęgę i nieśmiertelność, są nasze... „Śmierć twoich rodziców..." To Rada była winna ich śmierci. To Rada skazała ją na piętnaście długich lat banicji z własnego świata. To Rada kontrolowała każdy jej ruch, manipulując nią i Marion jak marionetkami. Darowali jej życie, żeby potem je zniszczyć. „Twoje życie należy do nas... twoja krew dająca wampirom potęgę i nieśmiertelność..." „Twoje podwójne dziedzictwo..." To niemożliwe... - Wampiry są rasą silną i długowieczną, ale tylko dzięki tobie mogą stać się naprawdę nieśmiertelne. Niewielu o tym wie. Po raz pierwszy Winter żałowała, że nie umarła piętnaście lat temu. Nie miała nawet prawa się urodzić. Poczuła na twarzy gorące łzy. Darran Vaughan przytulił ją do siebie. Był wampirem. Jak jej ojciec.
74 W swoim pokoju na poddaszu domu Chiplinów Winter balansowała na krawędzi jawy i snu. Pomimo ochrony amuletu, koszmary znalazły do niej drogę. Nie była nawet pewna, gdzie się znajduje, czas i miejsce straciły dla niej znaczenie. Siedziała na skraju łóżka z podwiniętymi nogami i płakała. Łzy już jej się skończyły. Suche, gorące gardło zaciskało się w bezsilnym łkaniu. Zza okna obserwowało ją ołowiane niebo. Twarze jej rodziców nawiedzały ją jak duchy. Miała wrażenie, że umarli po raz drugi, a cały ból, który dawno udało jej się pogrzebać, wybuchł z nową siłą, zatruwając jej serce. Oddali życie za mnie. Ta myśl obsesyjnie pulsowała w jej głowie przez długie godziny. Zaczęła się obawiać, że wariuje... Zapłacili za to, że się kochali. Wampir i ludzka kobieta. Złamali zasady. Nie było w niej złości, za nic ich nie winiła. Przepełnił ją tylko potworny, nieznośny smutek. Rhys... Była wyczerpana i zdezorientowana. Prześladowało ją przeświadczenie, że sama ich zabiła. I że z jej winy babcia leżała w szpitalu. Z jej oczu znów popłynęły łzy. Była przeklęta. Jej rzadka i cenna krew zatruwała wszystko, co kochała. Niszczyła to na zawsze.
W końcu zasnęła. Ponure obrazy w jej snach sprawiały, że co rusz krzyczała. Poczuła Moc w Londynie. Po raz pierwszy zrozumiała, że zawsze było to częścią niej, że płynęło we krwi, którą przekazał jej ojciec. Nie była ludzka. Nie do końca. Noc powoli bladła, nadszedł poranek. Winter poruszyła się ostrożnie, rozpacz jej nie opuszczała. Podeszła do biurka i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Serce zabiło jej mocniej. Przeklęta! - powtórzyła w duchu. - Tym właśnie jestem! Przeklętym stworzeniem, ani wampirem, ani człowiekiem. Jestem potworem. Kilka szczęśliwych chwil, które przeżyła było oszustwem. Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy pozostawały smutne. Poczuła zapalającą się w jej wnętrzu iskierkę gniewu. To nie było w porządku. Niczym sobie na to nie zasłużyła. Jakim prawem skazano ją na tę mękę? Przypatrzyła się swojej twarzy. Zawsze uważała ją za infantylną. Teraz naprawdę czuła się dziecinnie. Jak mała dziewczynka, za młoda na cały ten ból. Było jakieś wyjście? Można się było przeciwstawić? No i po co? W imię czego? Czuła się słaba i przerażona. I tak potwornie samotna. Nie powinna była się urodzić. Ból ściskał jej gardło, dusił. Jej krew dawała wampirom nieśmiertelność. Z tego powodu nigdy nie będzie wolna, z tego powodu Zakon i Familia bacznie obserwowały każdy jej krok. Żadne z nich nie chciało z niej zrezygnować, ale i nie należała do żadnego z tych dwóch światów. Była w potrzasku, zawieszona w próżni. Jej życie było farsą, bajeczką wymyśloną na potrzeby gry o władzę i wpływy, której ona nie pojmowała. Same kłamstwa. Straciła wszystko. Nie było dla niej miejsca na tym świecie. Po co dalej walczyć?
Pomyślała znowu o Morganie i Elaine. To dla nich musiała walczyć. Spróbowała w to uwierzyć, ale czuła tylko ból i strach. *** Gareth wpatrywał się w schody prowadzące na poddasze. Od kiedy Winter wróciła do Cae Mefus, ani razu nie zeszła na dół. Nawet nie jadła. Poprzedniej nocy słyszał, jak krzyczała przez sen. Czuł się fatalnie, nie mógł znieść widoku jej cierpienia, na które nic nie mógł poradzić. Nie wiedział nawet, co było jego przyczyną. Powoli, stopień za stopniem, zaczął wchodzić na górę. Za drzwiami panowała absolutna cisza. Zapukał. -Winter... - Odejdź. Jej głos się łamał. - Nie ma mowy. Wpuść mnie. - Proszę cię... Chłopak oparł się plecami o drzwi. - Powiedz, co się stało... - Odejdź - powtórzyła. - Błagam, Win... Jesteśmy przyjaciółmi... Winter obserwowała swoją twarz w lustrze, wyglądała obco. Serce nie przestawało boleć. Chciałaby otworzyć drzwi i poszukać pocieszenia w ramionach Garetha, chciałaby uwierzyć, że znajdzie kiedyś rozwiązanie. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła wciągać go w swoje przekleństwo. A gdyby ten zwierzęcy instynkt, ten nieopanowany zew, znowu się w niej obudził? Przecież był częścią niej... Gdyby ta siła zwróciła ją przeciw Garethowi, tak jak pchała ją do ataku na Egzekutora? Nie mogła na to pozwolić. Nagle poczuła, że spływa na nią nienaturalny spokój. - Nie zmuszę cię, żebyś mi powiedziała, co cię gryzie.
Słyszała Garetha za drzwiami, szelest jego ubrania ocierającego się o drewnianą framugę. Usiadł na ostatnim stopniu schodów. - Po prostu nie mogę patrzeć jak cierpisz. Tak samo Eleri. Tylko tyle chciałem ci powiedzieć... możesz na nas liczyć. Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, to jesteśmy tu, gotowi ci pomóc. - Potrzebuję tylko czasu. Ani wampir, ani człowiek. - W porządku. Gareth podniósł się sztywno. - Pamiętaj, że to jest też twój dom. Zawieszona między dwoma światami. - I że cię kochamy, Win. Usłyszała czułość w jego głosie. Gareth i Eleri ją kochali, babcia ją kochała... i rodzice, którzy pragnęli jej wbrew wszystkim i wszystkiemu. A ona kochała ich. Pomyślała o wszystkich odcieniach miłości, które istniały na świecie i zrobiło jej się odrobinę cieplej na sercu. Miała babcię. I przyjaciół. Musnęła palcami swój kryształowy amulet. I miała Rhysa. Może była potworem, ale dopóki miała ich, miała też powód, żeby dalej walczyć. Promień słońca tańczył we wnętrzu kryształowej sfery. Winter, nareszcie spokojniejsza, przyglądała się rozbłyskom rzucanym na ścianę. Zbyt dużo było ostatnio bólu, dla niej i innych. Poczuła, że ciężar, który nosiła w sercu, stał się odrobinę lżejszy. Nie opuści swoich bliskich, nie zrezygnuje z nich. I nie pozwoli, by ktokolwiek ich skrzywdził. - Więc nie jesteś sama... - dodał Gareth z rezygnacją w głosie. Będzie musiała okłamywać ludzi, których kocha. Dla ich dobra. Ani wampir, ani człowiek. Nie należała do żadnego z dwóch światów. Może będzie musiała zbudować inny, nowy wymiar, w którym będzie mogła ich chronić. Zerwała się z łóżka i z determinacją otworzyła drzwi.
75 Rhys nadal przebywał w Więzieniu. Skierował wrogie spojrzenie na mężczyznę, który wszedł do jego celi. Wiedział, że w pewnej mierze sam się o to prosił, był w pułapce. Potrząsnął wściekle ciężkimi, żelaznymi kajdanami, które unieruchamiały jego nadgarstki. - Bardzo się na tobie zawiodłem - wycedził z pogardą jego ojciec. Rhys milczał. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? - dodał Hywel Llewelyn władczym tonem. To było poniżające, musiał wysłuchiwać jego połajanek, będąc przykutym do ściany. Zastanawiał się, czy Dozorca Loży Cardiff nie czerpał z tego skrytej przyjemności. - Masz pojęcie, jak się poczuliśmy, ja i twoja matka, kiedy się o tym dowiedzieliśmy? - Co z Winter? - zapytał Rhys, ignorując słowa ojca. Hywel Llewelyn zadrżał z gniewu. - Wasze drogi się rozeszły. Przez dłuższą chwilę piorunowali się wzrokiem, po czym Rhys trzasnął pięścią w mur. - Powiedz, co jej zrobią! Stary Llewelyn odwrócił się do niego plecami.
- Zachowuj się, będziesz miał gościa. Postaraj się okazać mu odrobinę szacunku. Wyszedł. Rhys przełknął nerwowo ślinę na widok postaci, która weszła do jego celi. - Chłopcze, chyba rozumiesz, że naraziliście na niebezpieczeństwo istnienie Paktu? - zapytał Wielki Mistrz surowym tonem. - To nie było naszym zamiarem. Chciałem tylko... Alaric Lochinvar roześmiał się. - Uratować dziewczynę, którą kochasz, jak mniemam. Rhys zbladł. - Wiem, że jej nie skrzywdziłeś. Mam słowo twojego ojca i Darrana, który nadal ci ufa. A ja, na szczęście, wciąż ufam Darranowi. Nie ma potrzeby buntować się przeciw Radzie... Zapewniam cię, że zależy mi na zdrowiu i życiu małej Starr bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Wyjął klucze i zaczął rozkuwać chłopaka. Rhys mimo wszystko nie wierzył jego słowom. Wielki Mistrz wyswobodził go, po czym protekcjonalnym gestem zmierzwił mu włosy. Nagle zacisnął mocno pięść, chwytając jego głowę w żelazny uścisk. - Cena, którą zapłacisz, będzie inna. Nie wiem, czy niższa, czy jednak wyższa. Rhysa przeszedł dreszcz. - Słucham pana, Wielki Mistrzu. Alaric Lochinvar zbliżył usta do ucha młodego wampira i zaczął mówić. Opowiedział mu o sekrecie Winter, o tragicznej historii jej rodziców, ojej Mocy. O tym, że już zawsze będzie żyła w niebezpieczeństwie. Wbił w niego palące spojrzenie, przenikliwe do szpiku kości. - Oczekuję, że będziesz nadal robił to, czego pragniesz, że będziesz nad nią czuwał. Pogładził czule jego szyję, po czym zatopił w niej zęby. Kiedy skończył pić i uniósł głowę, jego usta były wilgotne i czerwone.
Akt się dokonał i teraz Wielki Mistrz mógł już tylko mieć nadzieję, że jego poczynania były słuszne. - Tych kilka kropel krwi zapewni mi twoją lojalność. Gestem wskazał mu wyjście. - Idź, Rhysie Llewelynie. Ojciec zabierze cię do Walii. Od tego momentu twoje oczy stały się moimi...
76 Na następne zajęcia proszę przeczytać teksty, które wam rozdałem nakazał Darran Vaughan. Niewielu uczniów pozwoliło sobie na znużone westchnienie. Na lekcjach Vaughana mało kto w ogóle się odzywał, jakby wyczuwano drapieżną naturę ukrytą pod nieskazitelnym wizerunkiem profesora. Oczywiście Nyksi wymykali się tej regule. - Uważa pan, że zdążymy zacząć Pierwszą Wojnę Światową? -zapytała grzecznie Aled Uprice. - Mam taki zamiar - odpowiedział Vaughan. Starał się ukryć swoje rozkojarzenie spowodowane obecnością bladej postaci stojącej za drzwiami. Przez ostatnie miesiące nauczył się wyczuwać Winter z daleka. - Są jeszcze jakieś pytania? Spojrzał przenikliwie na swoich uczniów i, jak się spodziewał, nikt nie miał już nic do dodania. Gdy zaczęli się podnosić, profesor wyszedł pospiesznym krokiem na korytarz. Skoro mała Starr przyszła aż tutaj, nie czekając nawet na zakończenie lekcji, to musiała mieć mu do powiedzenia coś naprawdę istotnego. Rzeczywiście, momentalnie pojawiła się u jego boku. Szli razem równym krokiem. - Coś nowego?
- Myślę, że jest coś, o czym dotąd nie rozmawialiśmy... to może być ważne. Przecięli szybko główny korytarz, spiesząc się, aby uniknąć tłumu uczniów, który miał się za chwilę wylać ze wszystkich sal. - To musi być bardzo ważne, skoro czekałaś pod drzwiami mojej klasy - zauważył z uśmiechem. Poprowadził ją na zewnątrz, kampus był zupełnie wymarły. - Tak, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zatrzymali się naprzeciwko siebie. Winter była wyraźnie zdenerwowana, wciąż poprawiała włosy opadające jej na twarz i przestę-powała z nogi na nogę. Gdyby znowu zaczęła się nad tym zastanawiać, pewnie nie wydusiłaby z siebie ani słowa, dlatego wyrzuciła wszystko jednym tchem. - Pamięta pan, jak pytałam, czy istnieją amulety i inne przedmioty tego rodzaju? Przedmioty mające moc ochrony... Vaughan skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią wyczekująco. Rzadko o czymś zapominał. - Wielki Mistrz potwierdził, że mój naszyjnik jest jednym z nich. - Kryształ twojego ojca. Winter odwróciła wzrok, powróciły do niej obrazy wydarzeń w Więzieniu, wspomnienie żądzy mordu, która ją opanowała. Wspomnienie tego, co dzieliła z Rhysem. Odchrząknęła i z trudem próbowała przywołać obojętny wyraz twarzy. - Kiedy babcia mi o tym powiedziała, wydawało mi się to szaleństwem. Jednak zawsze, gdy zdjęłam amulet, działy się dziwne rzeczy... przytrafiały się mnie lub moim bliskim. Jakby to naruszało jakąś niewidzialną równowagę... Wampir poczuł prawdziwe zaciekawienie. Teraz, kiedy znał już niezwykłe pochodzenie Winter, jeszcze bardziej go intrygowała. Możliwość odkrycia potęgi jej podwójnego dziedzictwa była aż nadto kusząca. Zaczął masować brodę z nieodgadnioną miną.
- Muszę wiedzieć, co się wtedy dzieje. Odkryłam, że kocham Rhysa całą sobą - pomyślała Winter, pąsowiejąc na twarzy -jakby moje serce nagle wybudziło się z długiego letargu, jakby lód, który je skuwal nagle się roztopił... No i prawie zabiłam człowieka. - Zmienia się moja percepcja, wszystko staje się wyraźniejsze... To znaczy, moje zmysły zawsze były lepiej rozwinięte niż u większości ludzi, ale kiedy zdejmuję naszyjnik jest jeszcze gorzej, to nie tylko kwestia ostrzejszego wzroku i słuchu. Wyczuwam rzeczy, które są... pozazmysłowe. Znikają wszelkie bariery, które wcześniej powstrzymywały we mnie Moc. -Amulet najprawdopodobniej blokuje zdolności, które przekazał ci ojciec. Winter przytaknęła zmieszana. Nie wiedziała, co oznaczało zaakceptowanie nowo odkrytych umiejętności. Oczyma wyobraźni znów ujrzała Egzekutora powalonego na ziemię siłą jej furii. - Niestety, jestem wtedy również bardziej narażona na atak, staję się widoczna dla innych. No i nie mam nad tym kontroli... Vaughan wyciągnął do niej rękę teatralnym ruchem. Chciał natychmiast obejrzeć medalion. - Pokaż mi go - poprosił. Winter spojrzała na jego wyczekującą dłoń, potem podniosła na niego wzrok. - Przykro mi, nie mogę go zdjąć - powiedziała twardo. Uniosła w palcach łańcuszek, na którego końcu migotał kryształ. Vaughan opuścił dłoń. - Dlaczego? - Ponieważ jest pan wampirem. Farland mnie zaatakował, ponieważ nie był w stanie się opanować. Wtedy nie chronił mnie amulet, to go do tego zmusiło. Czułam jego Pragnienie. To samo miało miejsce tego dnia, gdy do domu Chiplinów próbował dostać się wampir, wtedy też nie miałam na sobie amuletu. Może nawet to, co przydarzyło się Lornie czy Emmie Jones to moja wina.
Vaughan spróbował uporządkować myśli. Przedmiot pełen Mocy osłaniał ją przed przedstawicielami jego rasy... broni jej nawet przed krwią Blackwooda, która płynęła w jej własnych żyłach. - Co cię skłoniło, żeby przyjść z tym do mnie? - Miał pan setki okazji, żeby mnie zabić... gdyby pan chciał. Pan natomiast z jakiegoś powodu wciąż mnie chroni. Wypuściła z palców łańcuszek, wisiorek opadł na swoje zwykłe miejsce. - Chcę zrozumieć, kim jestem, profesorze. Może mi pan pomóc? Vaughan zamyślił się na chwilę i westchnął. - Możemy spróbować, Winter. Ale musiałabyś mi zaufać... Po tych słowach pozwolił, aby po raz pierwszy z jego twarzy spadła maska. Zobaczyła oblicze prawdziwego wampira, bezwzględnego drapieżnika, istoty liczącej sobie setki lat. Winter poczuła ciarki na plecach. Darran Vaughan w swej naturalnej postaci był fascynujący i potwornie niebezpieczny. Ciężko było przypomnieć sobie przebranie profesora, które zaprezentował po przyjeździe do Świętego Dawida. Teraz pozwalał jej podziwiać to, co dotąd głęboko ukrywał. Gdy się uśmiechnął, ujrzała wilgotne kły miedzy jego wargami. Zrozumiała, że to była próba. Czy pragnęła prawdy tak bardzo, że była gotowa zatańczyć ze śmiercią? Niestety, nie wierzyła już, że istnieje jakakolwiek alternatywa. - Ufam - odpowiedziała bez wahania. Vaughan powoli przywdziewał swoją codzienną maskę. Po chwili stał się na powrót surowym, powściągliwym profesorem historii, którego tak dobrze znała. - W takim razie będziemy musieli wziąć się do roboty. Ostrzegam, to będzie jak ogień w składzie prochu. Dziewczyna skinęła głową na znak zgody. Wampir odwrócił się, odszedł kilka kroków, po czym zatrzymał się i znów na nią spojrzał. - Zdajesz sobie sprawę, że to może być błąd? Że możesz znaleźć się w jeszcze większym niebezpieczeństwie?
Winter otworzyła szerzej oczy. Biorąc pod uwagę wszystko to, co się ostatnio wydarzyło, była to bardzo prawdopodobna ewentualność. - Mam dosyć gonienia za dalekimi odpowiedziami - odparła cicho. Chcę wiedzieć, kim jestem.
77 Rhys wrócił do szkoły następnego dnia. Pewność, że Winter jest blisko przepełniała każdą cząstkę jego ciała. Wreszcie zobaczył ją na drugim końcu zatłoczonego korytarza; nie pozwolili sobie jednak na więcej niż jedno pospieszne spojrzenie. Niedługo miał nadejść ich czas, ale na razie musieli uważać. Gareth Chiplin wyrósł u boku Winter jak spod ziemi. - Chyba muszę dać ci jakiś zegarek - powiedział. Wyjął jej książki z rąk i bezceremonialnie włożył do swojej torby. - Jestem głodny - oświadczył. Winter uśmiechnęła się. Wiedziała, że moment minął, że nie odnajdzie już wzroku Rhysa. - Przepraszam, chodźmy - powiedziała. Gareth przyjrzał się uważnie jej twarzy. Oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co ukrywała. Wydawało mu się, że jest już pogodniejsza. Może jej smutek mijał, a może życie po prostu musiało toczyć się dalej. Objął ją, obdarzył jednym ze swych krzywych uśmiechów i pociągnął w stronę stołówki. - Mam nadzieję, że zostało jeszcze coś do jedzenia - burknął, idąc marszowym krokiem. - Jeśli się okaże, że musimy iść do baru w miasteczku, to ty stawiasz!
Winter pozwoliła się prowadzić. Życie szło znowu dawnymi torami, szkoła, nauka, Gareth... Wydawało się, że wszystko wróciło do normy, a jednak już nigdy nic nie miało być takie jak przedtem. - W porządku, jestem ci to winna. Ale jeśli będziesz się wlókł specjalnie, to się nie liczy! - odpowiedziała lekkim tonem. - Ależ nie mógłbym. - Taaa pewnie... Byli już w drzwiach stołówki, kiedy Winter usłyszała, że ktoś woła jej imię. - Win! - krzyknęła Madison Winston. Winter zakryła usta rękami, a jej oczy stawały się coraz większe z zaskoczenia. To Madison...! Skoczyła jej w ramiona, zalewając powodzią czarnych loków. Uściskały się mocno, prawie do bólu. - Tęskniłam za tobą, Mad. Bałam się, że nie chcesz mnie już widzieć... Madison skinęła. - Masz mi wiele do wyjaśnienia, Win! - wyszeptała jej do ucha. Jeszcze długo ściskały się i cieszyły swoją bliskością po długim rozstaniu. ** * Tamtego piątku nie przestało padać ani na chwilę. Prowadzenie auta w tych warunkach aż do samej Walii nie było dla Iagona Rhosera łatwe. W strugach deszczu łomoczącego o przednią szybę autostrada A55 wydawała się jedną szarą plamą. Egzekutor w ostatniej chwili zauważył zjazd na Colwyn Bay Bethan siedziała obok niego. Była spięta, ale jedynie z powodu tego, co ich czekało. Byli sprzymierzeńcami już od szesnastu lat. - Pater chyba nie był szczęśliwy na wieść o tym, że żyję? powiedziała, przerywając milczenie. Egzekutor rzucił jej przelotne spojrzenie.
- Ważne, że nie zna powodu takiego stanu rzeczy... To była tajemnica, która musiała pozostać między nimi. Bethan roześmiała się. - Gdyby ktoś się dowiedział, że ratujesz ludziom życie, to zniszczyłoby twój wizerunek. Tej nocy, gdy Rhoser zjawił się w Cae Mefus myślała, że nadeszła jej godzina. Tymczasem Egzekutor przegonił wampira o oczach kruka i ukrył Bethan w bezpiecznym miejscu. Już po raz drugi Bethan Davies dzięki niemu uszła z życiem. - Fennah boi się, że mogłoby się stać to, co właśnie się dzieje... Że dodamy dwa do dwóch i będziemy mieć go w garści. Oboje zamyślili się na chwilę, przypominając sobie przeszłość -dzień, w którym zrozumieli, że wszyscy zostali oszukani. - Długo czekaliśmy, Egzekutorze. Mężczyzna prychnął ponuro w parodii uśmiechu. Duchy Elaine Mitchell i Morgana Blackwooda unosiły się między nimi. Ich śmierć była koniecznością. Po piętnastu latach od tamtych wydarzeń blizna, którą Iago Rhoser nosił na twarzy, przypominała mu o cenie obowiązku. Bethan natomiast szczerze ich kochała, nigdy by ich nie zdradziła. Ona i Egzekutor zgadzali się tylko co do jednego: wszyscy zostali wykorzystani. Blizna zapiekła żywym ogniem. Ta rana nie mogła się zagoić. - Możliwe, że nasz moment właśnie nadszedł, Bethan... - Mam nadzieję - odpowiedziała z rezygnacją, jakby pogodziła się już ze swoim cierpieniem. - Mam nadzieję, ponieważ jestem coraz bardziej przekonana, że to, co powiedziałam ci wiele lat temu, było prawdą. Nieświadomie stałam się częścią planu Fennaha. Pionkiem w jego grze. Kobieta przerwała wzruszona, Iago Rhoser był jedyną osobą, której kiedykolwiek opowiedziała tę historię. - Pater posłużył się mną, bo wiedział, że Elaine mi ufała. Próbowałam ją ostrzec, jak tylko zorientowałam się, że zakochała się w wampirze...
Bethan uśmiechnęła się smutno do swoich wspomnień. Elaine była taka szczęśliwa, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży... - Ona sama mi powiedziała, że nosi dziecko Blackwooda. To był ogromny sekret! O Boże, Iago, nigdy bym nie pomyślała... Wiesz przecież jak niesamowite było to poczęcie! Taaak - pomyślał mężczyzna - rzadkie i nieoczekiwane. Nienaturalne. Bethan westchnęła, błądząc wzrokiem gdzieś za samochodowym oknem. - Fennah przysiągł mi, że ich oszczędzi, że jest jeszcze czas powiedziała łamiącym się głosem. - Kazał mi ich ostrzec, przekazać, żeby wyjechali z Edynburga. Iago zacisnął pięści. - Postąpiłaś najlepiej, jak mogłaś - powiedział. Bethan roześmiała się. - Nie. Gdybym się zorientowała, że on już o nich wiedział, że pragnął dziewczynki... Gdybym zrozumiała to wcześniej, nie wysłałabym ich tam. Nie spotkaliby w górach śmierci. - Świetnie to zorganizował. Trzymał Lochinvara w nieświadomości, czekając aż córka Dwóch Ras przyjdzie na świat. To dlatego Bethan Davies i Egzekutor zawarli to nieprawdopodobne przymierze. Dlatego, że jeden szczegół zmieniał wszystko: Fennah od początku chciał dostać dziewczynkę. Stworzył perfekcyjną broń, pozbył się wszelkich przeszkód. Winter Starr, której krew dawała wampirom nieśmiertelność, była kluczem Mocy. Spojrzenie Rhosera było pełne zimnej pogardy. Nie miał zamiaru pozwolić Fennahowi na zniszczenie Familii dla osobistych ambicji. - Ocalił ją, bo każdy wampir padnie przed nim na kolana, żeby tylko zdobyć choć kroplę jej krwi. Poza tym mógł liczyć na pomoc sprzymierzeńca z Zakonu. - Kto to był? Świadomość, że zostali zdradzeni nie zmyłaby jej winy, ale Bethan musiała wiedzieć.
Egzekutor pomasował palcami skronie, oczy piekły go od wpatrywania się w zamgloną przednią szybę. Szukał go od wielu lat... - Ktoś z otoczenia Soldiera. Jakiś wampir z Loży szkockich. - Dlaczego tak uważasz...? - Niedługo będziemy mieć dowody. Susan Bray nam ich dostarczy. A jak tylko odkryjemy, kto go wspierał, będziemy mogli go zniszczyć. Bethan się uśmiechnęła. Nic nie przywróci życia Elaine, nie zgasi smutku w jej sercu, nie odda Winter rodziny ani nie daruje jej spokojnego życia, ale cóż innego mogła zrobić? Nieść świadectwo odpowiedział głos w jej głowie. Choćby miało to oznaczać konieczność zniszczenia Familii, żeby ją potem odbudować. - A Pakt? Piętnaście lat temu Aeron Fennah był jedynym, który mógł go wdrożyć. Był jedynym przewodnikiem, jakiego miała Familia. - Jeśli to będzie konieczne, zaczekamy do odnowienia. Mamy jeszcze wiele do przemyślenia... Na przykład kto wysłał tego wampira do twojego domu i dlaczego? Na razie wiem jedynie, że nazywa się Crow. Bethan przytaknęła. Egzekutor nie był jej wymarzonym sprzymierzeńcem, ale jedynym, na którego mogła liczyć. W samochodzie zapadło milczenie. Powoli zostawiali w tyle zamieszkałe tereny i wjeżdżali na wymarłe drogi zielonej Walii. Kiedy dojechali do rogatek Cae Mefus, Iago Rhoser zatrzymał samochód. - Dalej lepiej jedź sama - wymienili pełne nadziei spojrzenia. -Miłego powrotu do domu, Bethan. Kobieta została sama. Wysiadła, przeciągnęła się i zajęła miejsce kierowcy. Dziwne było to przymierze... Wiedziała, że jej dom został zapieczętowany przez policję, więc pojechała prosto na posterunek. Zastała tam Danny'ego Robertsa pracującego przy komputerze. Śmierć Siarla Phillipsa bardzo nim
wstrząsnęła, im mniejsze postępy czyniono w śledztwie, tym bardziej czuł się bezradny i niepotrzebny. - Młodzieńcze! - zawołała Bethan, wyrywając go z zamyślenia. Był tak zajęty swoimi poszukiwaniami, że nie usłyszał jej nadejścia. - Na moich drzwiach są jakieś taśmy, czy coś panu na ten temat wiadomo? Danny Roberts zbladł jakby zobaczył ducha. - To myje założyliśmy, pani Davies - odparł słabym głosem. Kobieta, która pojawiła się nagle po tym, jak zapadła się pod ziemię na kilka tygodni, pokiwała energicznie głową. - Mogę je zatem zdjąć? - Naturalnie, pani Davies. - To świetnie! Miała ogromną ochotę wrócić do domu. Odwróciła się i skierowała do wyjścia, ale policjant dogonił ją w drzwiach. - Więc była pani w podróży? - zapytał. Jednocześnie był zadowolony i zmieszany jej niespodziewanym odnalezieniem się. - Miałam coś do załatwienia. Dziwne, ale wyczuł w jej słowach nutę fałszu.
78 Jak wspaniale było być z Madison w pokoju na poddaszu. Siedziały w domu Chiplinów, popijając zwyczajową „gorącą czekoladę zgody", dokładnie tak, jak zawsze robiły, gdy miały do omówienia jakąś sporną kwestię. - Nie chciałam cię okłamywać, Mad - powiedziała Winter. - Właściwie to chyba wolałabym nadal być okłamywana... - wyznała Madison z rozbrajającą szczerością - ale jeśli możesz to znosić ty, która tkwisz w samym środku tego wszystkiego, to chyba mogę i ja... Roześmiały się. Teraz były już pewne, że wydarzenia z Londynu niczego między nimi nie zmieniły. - Może będę tylko potrzebowała trochę czasu, żeby to przetrawić. To znaczy... to jest zbyt absurdalne! Nie sądziłam, że istnieją... Madison nie mogła nawet wymówić tego słowa. - Wampiry - dopowiedziała Winter. Była dumna z przyjaciółki, z odwagi, którą się wykazała, przyjeżdżając do Walii. Madison odgarnęła włosy z czoła, wciąż była niespokojna. Próbowała oswoić się z istnieniem Familii i Zakonu. Przytaknęła. - Siedzimy tu i o tym rozmawiamy, zamiast opowiadać sobie o Sinach albo twojej nowej szkole. Tkwisz w tym po uszy, twój chłopak na mnie nap...
- Przykro mi, że tak się stało - przerwała jej Winter. Nie mogła wyjaśnić jej wszystkiego, ale chciała w jakiś sposób sprawić, żeby zrozumiała. - On... chciał tylko mnie chronić przed wampirami, które nas szukały. Nigdy nie zaatakowałby człowieka, a już z pewnością nie moją najlepszą przyjaciółkę! Myślenie o Rhysie wciąż sprawiało jej ból. - Przepraszam. Chciałabym w to wszystko uwierzyć - powiedziała, już delikatniej, Madison - ale musisz mi pomóc, Win. Była gotowa zaakceptować ten koszmar w imię przyjaźni. Nawet jeśli nie mogła wiedzieć wszystkiego, zasługiwała na wyjaśnienie. - To skomplikowane, Mad. Familia i Zakon mają swoje reguły, a my, próbując być razem, złamaliśmy najważniejsze z nich. Dlatego nas szukali... i, cóż, mówiąc krótko, zabronili nam być razem. Winter westchnęła ciężko. Chciałaby móc podzielić się z Madison swoim największym sekretem, ale tylko naraziłaby ją na niebezpieczeństwo. - Tak mi przykro, że musisz znowu cierpieć! Gdybym tylko mogła ci pomóc... - Od powrotu jeszcze z nim nie rozmawiałam. Nie wiem nawet, co myśli... Szare oczy Win zachmurzyły się, zwiastowały deszcz jak walijskie niebo. - Ja wiem, Win, i ci powiem - oświadczyła niespodziewanie Madison. - On cię kocha. Powiedziała to bez zastanowienia, pamiętała wyraz twarzy Rhysa, kiedy rozmawiała z nim w suterenie Sinów. Winter spąsowiała. - I dlatego musicie znaleźć jakiś sposób. - Nie ma sposobu. Mama i tata zginęli, szukając sposobu. Madison ścisnęła jej dłoń. Powietrze pachniało czekoladą. ***
Strong Ale był niewielkim pubem ukrytym pośród peryferyjnych uliczek Londynu. Lokal pozostawiał wiele do życzenia, ale oferował prywatność i dobre piwo, a tych dwóch rzeczy Egzekutor bardzo potrzebował, żeby uporządkować myśli. Skinął lekceważąco na kelnerkę o niezwykle miłych dla oka kształtach. - Co wam podać? - zapytała kobieta, zwracając na nich uwagę po raz pierwszy, od kiedy weszli. Z bliska wyglądała na starszą, raczej na czterdziestolatkę niż trzydziestolatkę, a jej blond włosy nosiły ślady chemicznej interwencji, co nie umknęło Rhoserowi. Zdecydował jednak, że wydaje się wystarczająco bystra, żeby przyjąć ich zamówienie. - Dla mnie pintę* jasnego - rzucił szybko, nie pytając swojego towarzysza o jego preferencje. - Dla mnie to samo - powiedział drugi mężczyzna z nieszczerym uśmiechem na twarzy. Egzekutor czuł do niego głęboką pogardę, wręcz odrazę. Nie dlatego, że jego towarzysz był wampirem, ale z powodu jego zachowania. Słabszych traktował despotycznie i lekceważąco, a przed silniejszymi bezwstydnie płaszczył się i korzył. Jednak Rhoser i jego informator nie spotkali się na przyjacielskie pogaduszki... Poczekali aż kelnerka przyniesie ich zamówienie, po czym Iago pociągnął solidny łyk piwa, nie racząc nawet spojrzeć na swojego rozmówcę. Tamten natomiast nie spuszczał wzroku z Egzekutora. - Co chciałby pan wiedzieć? - zapytał w końcu. Wytrzymał jeszcze krócej, niż spodziewał się Egzekutor. - Wszystko, o czym się ostatnio szepcze. Informator udawał przez chwilę, że się zastanawia. Zgodnie ze scenariuszem powinien najpierw rzucić jakąś powszechnie znaną informację, próbując uzyskać wyższą cenę za to, czego rzeczywiście chciał dowiedzieć się Rhoser. * Pinta (ang. pint) - półkwarta, jednostka miary stosowana w Wielkiej Brytanii, Irlandii i Kenii jako miara piwa sprzedawanego w kuflach. (Przyp. tłum.)
- W Walii jest podobno niezły ferment - powiedział zgodnie z przewidywaniem. - Stamtąd przyjechałem - uciął krótko Egzekutor, nie dając mu satysfakcji. - A na północy pachnie rebelią. - Oczekujesz, że ci za to zapłacę? Dolna warga informatora zadrżała, drobny znak zdenerwowania, które zawsze przejawiał w czasie ich rozmów. - Nie mówię o zwyczajnych niedobitkach, Egzekutorze. Chodzi o grube ryby z Zakonu. Może z samej Loży Edynburga. To było zdecydowanie bardziej interesujące. - Jak grube? - Bardzo. Ludzie, którzy się liczą. Iago Rhoser wreszcie się zaciekawił. Ta konwersacja niczego nie wyjaśni, jego informator był płotką, nie mógł znać nazwisk ani stanowisk. Jednak od czasu Morgana Blackwooda po raz pierwszy powrócił szkocki ślad. - Coś jeszcze? - zapytał Egzekutor, chcąc zakończyć spotkanie. Wampir przytaknął. - Nie wiem, czy to ważne. Mówią, że wczoraj grupa rebeliantów urządziła sobie rzeź w rynsztokach. Posprzątano po nich. Nie ma ciał, nie ma śladów. Założył marynarkę, jego mina mówiła, że zastanawia się, czy dodać coś jeszcze. - Mów - nakazał Iago Rhoser. - Krążą głosy, że ktoś w przeszłości złamał tabu. To była fatalna wiadomość. Jeżeli rebelianci dotrą do Winter Blackwood Starr, to jej krew będzie narzędziem, którym zniszczą Radę. - Jeśli to prawda, to wielu wycofa poparcie dla Paktu, nie uważa pan? Wampir wypatrywał odpowiedzi w jego twarzy, ale Iago Rhoser zachował kamienne oblicze. - Na podstawie jakiejś wątłej plotki? - zapytał, po czym wstał i wyszedł bez słowa pożegnania.
79 Była piąta, czas popołudniowej herbatki. W Manaros panował spokój, choć Cae Mefus nie oferowało wielu alternatyw. Winter i Madison weszły do wnętrza lokalu z uśmiechami na twarzach. Chwilę potem Mairi, rumiana, pyzata kelnerka około pięćdziesiątki, przyjęła ich zamówienie. To był piękny dzień, pomimo że w powietrzu wisiała ciężka wilgoć sprawiająca, że włosy przyklejały się do twarzy. Dziewczyny siedziały nad parującymi filiżankami, podjadały ciasteczka i rozmawiały o Londynie, o Sinach, którzy chyba znaleźli agenta z prawdziwego zdarzenia, o starych czasach. Kiedy wreszcie się nagadały, uświadomiły sobie, że zrobiło się późno. Zapłaciły rachunek, Madison poszła do łazienki, a Winter czekała na nią przed wejściem. Chodziła tam i z powrotem ze spuszczonym wzrokiem pogrążona w swoich myślach, gdy nagle poczuła się obserwowana. Nakazała sobie spokój i rozejrzała się. Nie była bardzo zdziwiona, kiedy ujrzała Rhysa po drugiej stronie ulicy. Podszedł do niej, uśmiechając się. - Dobry wieczór, Winter - powitał ją czułym głosem. To wystarczyło, żeby przeszedł ją dreszcz. Rzuciła kontrolne spojrzenie na drzwi lokalu, zdając sobie sprawę, że Madison mogła wyjść w każdej chwili.
- Dobry wieczór - odpowiedziała lekko zakłopotana. Rhys przyglądał jej się przez chwilę, zaglądając w oczy. - Wszystko dobrze? - Jestem z Mad - wyjaśniła pospiesznie. Siknął głową. Wspomnienie wydarzeń w Londynie, utraty kontroli, zgasiło jego uśmiech. - Nie przejmuj się, ona już wie, co się stało... Madison otworzyła drzwi Manaros najwolniej i najgłośniej jak tylko mogła. Rhys pozostał nieruchomy. - Cześć - powitała go Madison spokojnym tonem, Winter była z niej dumna. Rhys wpatrywał się w czubki swoich butów. - Chciałbym cię... Madison potrząsnęła głową i zamachała rękami, przerywając chłopakowi w pół słowa. - Nie, nie, to już nieważne. Winter wszystko mi wyjaśniła... -westchnęła i uśmiechnęła się przebiegle - właściwie to miałam zamiar wpaść do waszej księgarni, ale ty masz szlaban, Winter. Szkoda byłoby marnować te kilka godzin, które możesz spędzić na świeżym powietrzu... Może przejdziecie się gdzieś razem, a ja w tym czasie pobuszuję w książkach? Winter chciała zaprotestować, ale jej umysł odmówił posłuszeństwa w momencie, gdy Rhys wziął ją za rękę. - Świetny pomysł - powiedział młody wampir z rozbrajającym uśmiechem. - Idźcie - ponagliła ich Madison ze śmiechem - spotkamy się tu za pół godziny. Patrzyła za nimi, kiedy odchodzili. Ich miłość było widać w każdym spojrzeniu, które wymieniali, w sposobie splatania palców, kiedy trzymali się za ręce... Była pewna, że dobrze zrobiła. Mam tylko nadzieję, że tego nie pożałuję... W tym samym momencie uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie znajduje się księgarnia w Cae Mefus. Przecież to dziura, na
pewno wszystko łatwo tu znaleźć - pomyślała, wzruszając ramionami. Ruszyła w głąb jednej z uliczek miasteczka. *** Winter i Rhys poszli do parku, usiedli na huśtawkach. - Twoja przyjaciółka jest niesamowita - powiedział, bujając się powolutku. Park był zupełnie pusty, słychać było tylko dalekie krakanie wron, zachód słońca jak z obrazka. Winter uśmiechnęła się. - Mad jest wielka. Trzymając się łańcuchów, przechyliła się do tyłu, wpatrując w niebo. Obserwowała chmury nad głową. Rhys zrozumiał, że wciąż jest niespokojna. - Opowiedziałaś jej wszystko? O twoich rodzicach...? Winter nie poruszyła się. Nie zdziwiło jej, że wie. - Nie, bycie moją przyjaciółką jest wystarczająco trudne i bez tego. Odchyliła głowę jeszcze bardziej do tyłu, jej włosy rozwiewał wiatr. Rhys patrzył na nią zafascynowany. - Ona mówi, że powinniśmy się zbuntować... Odbiła się mocno od ziemi i jej huśtawka wystartowała do lotu. Wzbijała się i opadała, coraz wyżej i szybciej, aż wreszcie dziewczyna wybuchła śmiechem. Była piękna. - Czemu by nie? W końcu częściowo jesteś taka jak ja. Winter wbiła stopy w ziemię, zatrzymując brutalnie huśtawkę. - Przeciwstawić się Radzie? - zapytała głosem pełnym sarkazmu. - Czemu nie? - powtórzył Rhys. Oparła głowę o łańcuch, patrząc na niego spod przymkniętych powiek. Jej oczy były niesamowicie srebrne. - Egzekutor mnie zabije. Wcześniej czy później. Już przecież próbował. Rhys w ułamku sekundy znalazł się tuż obok. Objął ją. - To kolejny powód, żeby cię stąd zabrać, Winter.
Roześmiała się gorzko. - Jeszcze nie mogę odejść. Muszę najpierw odkryć, kim jestem oświadczyła. Rhys westchnął i przytulił ją jeszcze mocniej. - Zaczekam. ** * Crow wychynął z ciemnego zaułka i zbliżał się w absolutnej ciszy. Szedł wolno, ze spuszczoną głową, starał się nie zwracać niczyjej uwagi. Jak wszyscy przedstawiciele jego gatunku, nie potrzebował wzroku, kierował się jedynie śladem jej zapachu. To nie on zaplanował te łowy. Był tylko narzędziem Zakapturzonego. Przemierzał uliczki Cae Mefus, wsłuchując się w charakterystyczny rytm jej kroków. To nie będzie trudne - pomyślał. Budziło się w nim Pragnienie łechtane przez podniecenie wywoływane polowaniem. Wampir przyspieszył, prawie się z nią zrównując. Już nie mogła mu umknąć. Nie zdawała sobie sprawy, że zaraz zostanie pochwycona, przechadzała się spokojnie, jakby na świecie nie istniały zmartwienia zdolne zakłócić jej pogodę ducha. Była taka pełna życia, energii... Myśliwy rozejrzał się, wokół nie było nikogo, kto mógłby mu przeszkodzić. Z powrotem spojrzał na swoją zwierzynę. Zastanawiał się, czy dać jej czas, żeby zdała sobie sprawę z zagrożenia. Tak byłoby jeszcze bardziej ekscytująco. Dziewczynka z warkoczykami przystanęła i popatrzyła na zegarek. Skoczył na nią, zaślepiała go żądza. Z nieludzkim rykiem na ustach przygniótł ją do ziemi. Zdesperowana dziewczyna zaczęła się szamotać, kopać. Wampir złapał jej brodę jedną ręką i odwrócił głowę, zmuszając, aby spojrzała mu w oczy. Świat jego ofiary natychmiast skurczył się do tego jednego obrazu: czarnych, zimnych, nieludzkich źrenic. Madison Winston przestała walczyć.
80 Winter siedziała na kanapie w salonie domu Chiplinów. Kolana podciągnięte pod brodę, ramiona oplatające boki. Jej twarz była opuchnięta po wielu godzinach płaczu, głowa pulsowała nieznośnym bólem, jakby miała się zaraz rozpaść. -Trzymaj... Morwenna spróbowała rozluźnić jej zaciśnięte dłonie i włożyć w nie filiżankę gorącej herbaty ziołowej. Winter podniosła głowę i spojrzała na nią pustym, udręczonym wzrokiem. Kobieta poczuła ucisk w piersi. Kiedy to wszystko się skończy? Nie mogła zaakceptować zachowania dziewczyny, ale i nie mogła patrzeć na jej cierpienie. Okryła jej ramiona kocem i usiadła obok. - Mają ją - wymamrotała łamiącym się głosem. Siedziały tak już od wielu godzin, czekając aż Griffith, Gareth i kapitan Evans wrócą z jakimiś wiadomościami. Eleri ziewnęła z miną winowajcy. Nie miała zamiaru iść spać. - Napij się, Winni - zachęcała ją pani Chiplin. Winter mechanicznie wykonała polecenie. Sparzyła język, ale nawet tego nie poczuła. Odstawiła filiżankę i na powrót objęła się ramionami. To wszystko moja wina! Mad, jak ja mogłam? Chciałaby umrzeć, gdyby to tylko mogło w czymś pomóc. Jeśli coś ci się stało... Nie
mogła opanować wyrzutów sumienia. Nie powinna była wciągać w ten koszmar swojej najlepszej przyjaciółki! Powinna była wsadzić ją do powrotnego pociągu, choćby to oznaczało zerwanie przyjaźni. Tak m i przykro, Mad... Wybacz mi... Ona i Rhys wrócili z parku, trzymając się za ręce, ale Madison nie było w miejscu, gdzie mieli się spotkać. Czekali długo, aż w końcu zaczęli jej szukać. Zapadła się jak kamień w wodę. Nawet nie wiedzieli, czy jeszcze żyje. Winter poczuła, jak wzbiera w niej posępny, nieokiełznany śmiech. Miłość, jej życie, czy to było warte takiej ceny? Oparła głowę na kolanach i czekała, kołysząc się w tył i w przód. *** Danny Roberts czuł się zdezorientowany ostatnimi wydarzeniami. Tajemnicze napaści, ciało Emmy Jones znalezione bez kropli krwi na terenie opuszczonej budowy na przedmieściach Conwy, zabójstwo Phillipsa, wszystko to stało się w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Danny był policjantem dopiero od kilku lat, jego starsi koledzy wciąż powtarzali, że był odważny, ale nie twardy. Jego przeniesienie do Cae Mefus nigdy nie wydawało mu się awansem, w końcu Północna Walia była zawsze synonimem rajskiego spokoju. A teraz zaginęła jeszcze dziewczyna z Londynu. Przeczesywali z Evansem całe miasteczko, cal po calu, a on czuł się skonsternowany i wściekły. - Co jest, Dan? - zapytał jego przełożony, widząc napięcie i nerwowy krok podwładnego. Danny kopnął leżący na drodze kamień. Obserwował jego długi lot na przeciwległy koniec ulicy, który zakończył się w kałuży przy akompaniamencie głośnego chlupnięcia. Marzył o piwie, zdrowej drzemce i kimś, kto obudzi go z informacją, że wszystkie sprawy zostały szczęśliwie rozwiązane.
Westchnął, wydając niezadowolone mruknięcie. Zanim otworzył usta, upewnił się, że Griffith i jego syn są dostatecznie daleko, żeby nie doleciały ich jego słowa. - Czy wszyscy oszaleli? - zapytał? Evans wzruszył ramionami. - Czasem bestie wybudzają się ze snu... Nawet tu, na przeklętym końcu świata! Chłopak prychnął. - Nie czekam na brodatego staruszka z workiem prezentów na święta. Po kilku miesiącach w policji człowiek pojmuje, że na ziemi nie ma nieba, a ludzie są zepsuci do szpiku kości. - Niestety to prawda. - Nie mówię, że wierzyłem, że tu nic złego nie może się stać - uderzył pięścią w otwartą dłoń - ale w ten sposób?! Od lat nie mieliśmy tylu spraw! Evans oparł mu rękę na ramieniu. Lubił Danny'ego, był dobrym policjantem, jednym z tych uczciwych i zaangażowanych. Przekonywał samego siebie, że okłamuje podwładnego dla jego dobra, ale ostatnio coraz częściej te wymówki wydawały mu się zbyt naciągane. Rada, Familia... - Założę się, że nie znajdziemy śladu dziewczyny - powiedział Danny. Evans westchnął. - Bethan Davies wróciła do domu cała i zdrowa. Nie mamy powodów sądzić, że dziewczynie przytrafiło się coś złego - powtórzył to zdanie chyba dziesiąty raz. Jego zastępca był zbyt zdenerwowany, żeby zachowywać się taktownie. - Naprawdę pan w to wierzy? - wybuchł z mieszanką sarkazmu i irytacji w głosie. Zawstydziło go surowe spojrzenie Evansa. Nie przeprosił, ale powrócił do przeszukiwania zarośli przy chodniku.
Chiplinowie mieszkali na tej ulicy. Niedługo będzie musiał spojrzeć w oczy młodej Starr i powiedzieć, że nie ma pojęcia, co stało się z jej najlepszą przyjaciółką. Danny miał siostrę w jej wieku, wiedział ile wtedy znaczy przyjaźń. Poprosić o odprawę i zainwestować w owce... - pomyślał ponuro. Czasem ten pomysł wydawał mu się piekielnie kuszący.
81 Wszyscy zerwali się na nogi, słysząc dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. - No i co? - Morwenna jako pierwsza odważyła się odezwać. Winter wpatrywała się w Chiplinów i dwóch przybyłych policjantów oczami rozszerzonymi strachem. Gareth podszedł do niej z zawiedzioną miną. Danny Roberts przyglądał się wszystkim domownikom. To on kilka godzin wcześniej odebrał telefon od zdenerwowanej dziewczyny, a teraz czuł się osobiście odpowiedzialny za niepowodzenie. Spojrzał jej w oczy, starając się dać do zrozumienia, jak bardzo chciał pomóc. - Niestety, wciąż nic - poinformował Evans grobowym głosem. Ciężka łza spłynęła po policzku Winter, która zaczęła wycierać twarz sztywnymi, nerwowymi ruchami. Danny wiedział, że została powierzona Chiplinom, ponieważ jej babcia, jedyna krewna, była poważnie chora. To nie w porządku, żeby na taką młodą dziewczynę spadało tyle nieszczęść. - Znajdziemy ją, zobaczysz, Win - zapewniła Eleri. Siedziała na oparciu kanapy i gładziła Winter po plecach, próbując choć trochę ją pocieszyć. Winter wróciła do swojej bezpiecznej pozycji z brodą na podkulonych kolanach, trzęsła się jak w febrze. Evans westchnął.
- Nie mogła po prostu wrócić do domu? - zapytał. Winter pokręciła głową, nawet na niego nie patrząc. - Nie. Miałyśmy się spotkać po trzydziestu minutach. Uprzedziłaby mnie, na pewno - przerwała, żeby nabrać powietrza. - Madison miała zostać cały weekend, chciałyśmy spędzić trochę czasu razem. - Więc dlaczego się rozdzieliłyście? Surowy ton Evansa zaskoczył Danny'ego. Winter przygryzła wargę. - Ona chciała wpaść do księgarni, a ja... ja miałam kupić kilka zeszytów w centrum handlowym. To nie mogło zająć więcej niż pół godziny... Evans przyjął to wyjaśnienie ze zmarszczonym czołem. Wyraźnie miał wątpliwości. - Nie znała okolicy... mogła się sporo oddalić przez ten czas -powiedział, przemilczając swoje przypuszczenia. Wydawało się, jakby spieszył się z zamknięciem sprawy; dziewczyna zadrżała ze złości. Skierowała na Evansa przeszywające spojrzenie. Danny nagle poczuł się zmieszany, pomimo że to nie na nim ciążył wzrok Winter. Nigdy nie widział oczu takich jak jej, wielkich, srebrnych, które zdawały się widzieć nawet ludzkie myśli. Oczu zbyt zmęczonych, żeby pasowały do tej młodej, delikatnej twarzy. Mina Evansa pozostawała bez wyrazu. - Jeszcze dzisiaj zaczniemy przeszukiwać zatokę. Morwenna Chiplin przytaknęła. - Proszę dać nam znać, gdyby czegokolwiek się pan dowiedział. Evans wstał, rozprostował na sobie mundur i skierował się do drzwi. Danny ruszył za nim. Kiedy mijał Winter, ich spojrzenia się spotkały. Nic nie powiedzieli. W końcu dziewczyna lekko się uśmiechnęła. Policjant wyszedł, mając dziwne wrażenie, że młoda Starr zna tajemnice, o których mu się nawet nie śniło. Winter podniosła się chwiejnie z kanapy, chcąc wrócić do swojego pokoju. - Byłaś wtedy z Llewelynem?
Przyjęła pytanie Griffitha Chiplina jak cios w brzuch. Zbladła jeszcze bardziej. Gareth rzucił ojcu karcące spojrzenie i obronnym gestem objął ją wpół. - To niczego nie zmienia, tato - wycedził zimno. Eleri stanęła u drugiego boku przyjaciółki. - Chodź, odprowadzimy cię na górę, musisz teraz odpocząć -powiedziała. Morwenna uśmiechnęła się pod nosem. - Macie rację - przyznał zmieszany Grifnth. - Przepraszam cię, Winter. Poczuł się nagle bardzo staro. Tyle czasu już minęło, od kiedy on przestał się buntować...
82 Dzień dobry. Gareth i Eleri odwrócili się zdziwieni, gdy Winter nieoczekiwanie pojawiła się na progu kuchni. Nikt nie spodziewał się, że będzie miała zamiar iść tego ranka do szkoły. Patrzyli na nią ze zmartwieniem. - Jak się czujesz? - zapytał chłopak, przyglądając jej się uważnie. Miała zapuchnięte oczy, a bladość skóry tuszowały jedynie policzki zaróżowione od długiego płaczu. Wzruszyła ramionami w odpowiedzi na jego pytanie. - Zjedz śniadanie - zachęcała ją Eleri, wskazując gestem, żeby usiadła. - Inaczej nie wypuszczę cię z domu. Winter pociągnęła kilka łyków kawy i ugryzła kawałek suchego chleba. Atmosfera robiła się coraz bardziej ponura. - Jesteś pewna, że chcesz iść do szkoły? - zapytała Eleri. - To lepsze niż zostać tu i czekać na kolejny telefon od jej brata. Wymienili zakłopotane spojrzenia. - Tak mi przykro, Win... Nie mieli prawa cię o to prosić. Winter odwróciła wzrok. Na wspomnienie tamtej rozmowy czuła się smutna i zbrukana. Kenneth zadzwonił około pierwszej w nocy. Pytał o Madison. Nigdy wcześniej nie słyszała go tak zmartwionego, był typem wiecznie pogodnego człowieka.
Musiała go okłamać. Musiała zacisnąć zęby i podporządkować się rozkazom Patera. „Jak to, jeszcze nie wróciła?" przypomniała sobie własne słowa. „Nie" odpowiedział chłopak. „Rodzice są wściekli i chorzy ze zmartwienia. Wiesz jaka jest Mad, myślałem, że postanowiła zostać dłużej i zapomniała nam powiedzieć. Myślałem, że jest tam z tobą..." Przysięgła mu, że odprowadziła ją na stację i że widziała, jak wsiada do popołudniowego pociągu. Tymczasem Madison była gdzieś w Walii, uwięziona, może już martwa, tylko dlatego, że była jej przyjaciółką. Winter przygryzła wargę, próbując powstrzymać napływające jej do oczu łzy. Wstała i wyszła na zewnątrz. Musiała zobaczyć się z Vaughanem, z Rhysem. Musiała znaleźć jakiś trop, choćby najsłabszy, cokolwiek, co mogłoby doprowadzić ją do Madison. - Zaczekam na was przed domem. Gareth i Eleri wciąż nie byli gotowi, kiedy Winter przypomniała sobie o swoim zielonym zeszycie. Zapisywała w nim wszystkie informacje o kryształach, na jakie się natknęła. Zostawiła plecak na chodniku i wbiegła z powrotem do domu, żeby zabrać notatnik ze swojego pokoju. Kiedy wróciła na dół, nawet blade światło na werandzie drażniło jej oczy. Wzrok wciąż miała zamglony po przepłakanej nocy. - El, pospiesz się! Spóźnimy się! - krzyknął Gareth, wychodząc przed dom. Dziwne... Przez moment Winter miała wrażenie, że widzi cień czyjejś sylwetki po drugiej stronie ulicy... ** * Nawet w grubych murach Świętego Dawida uczucie, że jest obserwowana nie ustąpiło. Każdy niespodziewany dźwięk powodował, że podskakiwała przestraszona. Miała nerwy napięte jak postronki, zaczęła myśleć, że zrobiłaby lepiej, zostając w domu.
Przemierzała zatłoczone korytarze, rozglądając się dookoła jakby za każdym rogiem czaiło się niebezpieczeństwo. Mieli Madison... tylko kto? Kiedy zorientowała się, że z jej oczu znowu płyną łzy, westchnęła zniecierpliwiona. Zaczęła szarpać się z zamkami plecaka w poszukiwaniu chusteczki. Czuła się słaba i wyczerpana. Każdy, najmniejszy nawet gest wymagał heroicznego wysiłku. Wsunęła dłoń do wnętrza plecaka, próbując namacać paczkę kleenexów. Jednak zamiast foliowego opakowania, wyczuła pod palcami gładką, nieznajomą powierzchnię. Natychmiast ze strachem wyszarpnęła rękę. Zamarła na moment, próbując się uspokoić. - Hej, Starr! Zobaczyłaś ducha? - zawołała do niej przechodząca obok Anny Parry, obdarzając ją dodatkowo złośliwym uśmieszkiem. Winter ją zignorowała. Odetchnęła, dodając sobie odwagi i otworzyła szerzej plecak, zaglądając do środka. Spoczywała w nim mała paczuszka opakowana w kawałek białego materiału. Ostrożnie podniosła ją do oczu. Był to jakiś przedmiot zawinięty w jedwabną chusteczkę. Z całą pewnością nie ona włożyła go do plecaka. Zdając sobie sprawę z tłumu uczniów, który ją otaczał, rozpakowała zawiniątko jakby nigdy nic. Jej oczom ukazał się niewielki pierścionek wykonany z hematytu. Madison kupiła takie dwa, jeden dla siebie i jeden dla Winter, na straganie w Londynie, tuż przed przyjazdem do Walii... Strach zmroził jej myśli, straciła kontrolę nad swoimi odruchami. Zerwała się na nogi i pobiegła w stronę wyjścia. Brakowało jej powietrza. Chciała poczuć na skórze ciepło słońca. Porwano Madison z jej winy! Wyszła na zimne poranne powietrze, ruszyła przed siebie bez celu. Wrażenie, że jest obserwowana nie opuszczało jej. Nagle ktoś złapał ją za ramię, zatrzymując tuż przed pierwszymi drzewami szkolnego parku.
83 - Poczekaj! Hej, poczekaj... Winter uniosła zdziwiony wzrok na Danny'ego Robertsa, który ściskał jej rękę. Była tak zaskoczona, że przez moment nawet go nie rozpoznała. - Nie chciałem cię przestraszyć - przeprosił. - Ale pan to zrobił - odpowiedziała sucho. Westchnęła głęboko, nie spuszczając z niego oczu i wreszcie wydawało się, że trochę się odprężyła. - Wiadomo coś nowego? - Nie, przykro mi - westchnął Danny. - Więc co pan tu robi? Dobre pytanie - pomyślał. Miał wolny dzień, nie był na służbie, śledztwem zajmował się tego dnia Evans. Jedynym powodem, dla którego przyszedł porozmawiać z tą dziwną dziewczyną, było jakieś niewyraźne przeczucie. - Chciałem zamienić z tobą kilka słów. Na temat Madison Winston. Winter wbiła wzrok w ziemię, ale policjant zdążył zauważyć skurcz mięśni na jej twarzy. - Powiedziałam już wszystko, co wiedziałam. - Myślałem, że może przyszło ci do głowy coś nowego. Jakiś szczegół, na który wcześniej nie zwróciłaś uwagi.
Winter spojrzała na niego nieufnie. Miał uczciwą, szczerą twarz. Przez moment kusiło ją, żeby mu powiedzieć. - Chcę uratować twoją przyjaciółkę. Nie możemy już pomóc Emmie Jones ani panu Phillipsowi, ale Madison odnajdziemy! Jednak musisz ze mną współpracować. Winter zrozumiała, że coś podejrzewał. Nie winił jej, ale zdawał sobie sprawę, że coś przed nim ukrywa. Roberts zachowywał się tak jak ona kilka miesięcy wcześniej. Nie ma pojęcia o sekretach Familii i Zakonu, porusza się po omacku, desperacko próbując nadać sens temu, co widzi. Zadręcza się, bo nie rozumie, co się dzieje. Niestety ona nie mogła mu pomóc. - Proszę mi wierzyć, zrobiłabym dla Madison wszystko - wyszeptała. - Dobrzeją znasz, Winter. Nie wiesz, dlaczego ktoś mógłby chcieć ją skrzywdzić? Winter uśmiechnęła się gorzko. Tak, przeze mnie, panie Roberts - odpowiedziała mu w myślach -ponieważ jest moją przyjaciółką. Tylko dlatego. - Nie - powiedziała zamiast tego - a już zwłaszcza tu, w Walii! Przyjechała dopiero w piątek! Policjant skinął głową. Potem podał jej wizytówkę z nabazgranym pospiesznie numerem telefonu. - Gdybyś sobie coś przypomniała, zadzwoń - poprosił, nagle coś jeszcze przyszło mu do głowy. - Winter, czy coś się stało dzisiaj rano? Wcześniej wydawałaś się zdenerwowana. Dziewczyna znowu zesztywniała. Ponury cień powrócił na jej oblicze. - Nic, co by pana dotyczyło. Danny poczuł, że się czerwieni. To zdecydowanie nie było zgodne z procedurą. Prawdopodobnie tylko dręczył dziewczynę, która już i tak była bliska załamania. Musiał się jednak dowiedzieć, czy była z nim całkowicie szczera. - Jesteś tego pewna?
Przytaknęła. Jej twarz na powrót przybrała nieodgadniony wyraz. - Oczywiście. Proszę mnie już zostawić w spokoju, panie Roberts. - Twoja przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie. Odpowiedzialność za jej odnalezienie ciąży na nas wszystkich. Oczy Winter zalśniły złością. - Doskonale o tym wiem - odpowiedziała ostro. Wpatrywali się w siebie twardym wzrokiem, aż wreszcie oczy Robertsa złagodniały. - Po prostu nie mogę dłużej znieść tej sytuacji. Niektóre rzeczy nie powinny się zdarzać. To jakiś koszmar. Niespodziewanie Winter posłała mu smutny uśmiech. - Ma pan rację, i to bardziej niż się panu wydaje. W tym momencie podszedł do nich Darran Vaughan. - Czy coś się stało, funkcjonariuszu Roberts? - zapytał z nienaganną uprzejmością. Danny przyglądał mu się przez chwilę. -Nie, oczywiście, że nie. Wpadłem sprawdzić, jak się czuje Winter. Właśnie miałem się pożegnać. *** Ioan Evans zapalił silnik i wyjechał powoli z parkingu przed Świętym Dawidem. Nie był zadowolony z przebiegu ostatnich wydarzeń. Jakiś wampir kręcił się bezkarnie wokół Starr, a Danny Roberts podejmował działania na własną rękę. Uważaj, Dan, mógłbyś wdepnąć w coś, z czym nie umiałbyś sobie poradzić... To było ryzyko, na które nie mógł sobie pozwolić.
84 Winter, wszystko w porządku? - zapytał po raz kolejny Vaughan. Danny Roberts już odszedł. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. - Nie! - wybuchła. - Nic nie jest w porządku! Wyszarpnęła z kieszeni jedwabne zawiniątko z pierścionkiem i podała profesorowi. - Znalazłam to rano w plecaku. Mogę przysiąc na co tylko sobie pan życzy, że nie ja to tam włożyłam. Pierścionek należy do Madison. Vaughan przyglądał się przez chwilę małemu klejnocikowi, po czym podniósł wzrok na Winter. - Pokazałaś to Robertsowi? Winter pokręciła głową. Twarz miała zmęczoną, napiętą. - A Fennahowi? - Nie, panu pierwszemu o tym powiedziałam. Bawiła się nerwowo kryształowym amuletem. Nagle wszystko stało się jasne. Ktoś chce do niej dotrzeć, kontrolować ją i posiąść tajemniczą potęgę, która krąży w jej żyłach. Ten ktoś ma wykorzystać do tego Madison. Niestety, to mógł być każdy, kto znał jej sekret. - Zrobię co w mojej mocy, żeby ci pomóc - zapewnił Vaughan. - W takim razie proszę mi wyjaśnić, kim jestem.
Jesteś tajemnicą - pomyślał wampir. Patrzyła na niego ostro, przeszywająco. - Mam dość ukrywania się i uciekania. Vaughan trwał przez chwilę w milczeniu, próbując ocenić sytuację z każdej możliwej strony. - Jesteś bardzo rzadką istotą - odpowiedział w końcu półgłosem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo... Od wieków nie urodził się nikt taki jak ty. Przyglądał jej się intensywnie. - Chodź za mną - nakazał enigmatycznie. Ani wampir, ani człowiek, ale oba naraz. Pragnienie i krew, która je gasi. Klucz do nieśmiertelności. Dlatego jesteś nam zakazana. Winter ruszyła za profesorem. Szli długo, aż do samego końca parku za szkołą. Przekroczyli ogrodzenie Świętego Dawida i weszli jeszcze głębiej w bujną zieleń okalającą park. Od szkoły oddzielała ich ściana drzew. W ostrym słońcu poranka wszystkie kolory wydawały się niezwykle intensywne. W powietrzu unosił się świeży zapach lasu i pobliskich pastwisk. Oczy szybko przyzwyczajały się do gry światła i cienia między gęstym listowiem. Odgłosy przyrody brały górę nad dalekim gwarem szkolnego dziedzińca. Vaughan szedł cicho i lekko. Poprowadził ją na okrągłą polanę. Oboje wiedzieli, że to było właściwe miejsce. - Wampir, który napiłby się twojej krwi, posiadłby niewyobrażalną władzę. To jest potworne niebezpieczeństwo, Winter. Rada została powołana, żeby do tego nie dopuścić. Po to powstał Pakt - zamilkł na chwilę, po czym podjął wątek. - Ale nie mogli zupełnie oprzeć się pokusie twojego istnienia. Jesteś ich największą bronią i jednocześnie największym zagrożeniem. Możesz ich zniszczyć. Uwolnił swoje zmysły, sprawdzając, czy wokół nie ma świadków. Upewniwszy się, że są sami, znowu na nią spojrzał. Nie mieli dużo czasu na ten eksperyment. Nie mogli pozostać niezauważeni po tym, co zamierzali zrobić.
- Powinniśmy mieć tu chwilę spokoju - powiedział. - Powtarzam, czy jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Winter ukryła twarz w dłoniach, włosy spływały jej na boki jak czarny jedwab. Nie umiała już nazwać swoich uczuć, było ich zbyt wiele. Mieli Madison... Uniosła głowę, odzyskując surowy i zdeterminowany wyraz. Podniosła dłoń do srebrnego łańcuszka na jej szyi, przesuwała go w palcach aż dotarła do zapięcia. Irytujący głosik w jej wnętrzu powtarzał, że to czyste szaleństwo, ale uciszyła go ze złością. Musiała poznać wszystkie odpowiedzi, żeby uratować Madison. Zwłaszcza te dotyczące cząstki niej samej, której wciąż się obawiała. Darran Vaughan śledził każdy jej ruch jak zahipnotyzowany. Ale czy był gotowy na dotyk Mocy? Klejnot opadł na jej dłoń, rzucając wokół siebie tęczowe rozbłyski. Wampir czekał z przymkniętymi oczami. Zaraz miał wyczuć zmianę. Nagłe uderzenie Mocy zaskoczyło go jak piorun w letnią noc. Pragnienie zacisnęło mu gardło, zagryzł zęby, opierając się nieubłaganej sile... Obecność dziewczyny, rytmiczne pulsowanie krwi w jej żyłach, to wszystko kusiło, uwodziło instynkt drapieżnika. Żądza polowania szalała w jego ciele, tak silna, że nawet ona ją wyczuwała. Vaughan odsunął się nieco, nie mogąc jednak oderwać od niej wzroku. Winter zadrżała, po raz pierwszy w życiu tak boleśnie świadoma każdego cala swojej skóry miedzy brodą a ramionami. Jej serce przyspieszyło. Kręciło jej się w głowie. - Co czujesz? - zapytał wampir. Zapanowanie nad sobą do tego stopnia, żeby móc z nią rozmawiać, było niewyobrażalnym wysiłkiem. Zachwiał się i oparł o pień pobliskiego dębu. Odetchnął, wciągając głęboko woń ziemi i mchu, mając nadzieję, że to pokryje zapach dziewczyny. - Czuję pana Pragnienie... jakby we mnie wibrowało... Vaughan wbił paznokcie w korę drzewa. Zacisnął pięści. Poczuł ból drzazgi wbijającej się w ciało, to go odrobinę otrzeźwiło.
Umysł Winter trzepotał się na granicy jego jaźni, pukał delikatnie, prosił, chciał wejść. Zapraszał do tańca. Vaughan opadł na kolana. Usiadł i spróbował skoncentrować uwagę na czymś innym, czymś nieważnym. Czarno-białe żyłki na kamieniu u jego stóp, wilgotna ziemia, ledwo słyszalny szelest liści poruszanych wiatrem. Winter oddychała ciężko, dystans między nimi się zmniejszał. Widziała jego oczami, słyszała jak on, czuła jego zmysłami. Potem coś pękło, jak tama, która ją powstrzymywała. Ich myśli się zmieszały, zczepiły na chwilę, wślizgnęła się do jego umysłu. Pragnienie. Ten zapach wzywa do polowania. Zwierzyna.... Nie czuła strachu, nie mogła, nawet teraz, kiedy jej życie wisiało na włosku. Palący żar... wolna wola... Zew Mocy i krwi... chronić dziewczynę... Tak bardzo pragnął ją ugryźć, zatopić kły w jej szyi, chłeptać jej ciepłą krew... Ledwo się powstrzymywał. Z tą samą intensywnością chciał jej bronić. Tak łatwo byłoby umrzeć... - pomyślała. Vaughan ryknął dziko, słysząc jej słowa. Podniósł się na nogi gotowy zaatakować. Panuj nad sobą! Możesz wytrzymać... Serum... Ostatnim obrazem, jaki Winter ujrzała w jego głowie, była twarz Madison. Trwało to zaledwie sekundę, po czym widzialność została brutalnie przerwana. Wampir zdołał przywrócić mentalną tarczę. - Załóż amulet! - rozkazał. - Natychmiast! Serce chciało wyskoczyć jej z piersi, ale i tak musiała się sprzeciwić. - Zakładaj! Już! Jeśli nie chcesz umrzeć! Dziewczyna wydała z siebie pełen udręki jęk i przełożyła łańcuszek przez głowę. Poczuła znajomy ciężar na piersi i kontakt z wampirem został definitywnie zerwany. Madison...
Vaughan wiedział. Skoczył do niej z dziką szybkością. Złapał za nadgarstek i ścisnął do bólu. W jego oczach nie było już niczego ludzkiego. Kły wystawały spomiędzy warg. Winter jęknęła, rozluźnił uścisk. - Proszę mi powiedzieć, gdzie jest moja przyjaciółka! Profesor uwolnił jej rękę i odwrócił się plecami. - Masz szczęście, że jeszcze żyjesz - odpowiedział ostro. Wspomnienie Mocy, która go otaczała, wciąż jeszcze tępiło mu zmysły. Winter go zignorowała. - Pan wie, gdzie jest Madison. - Jesteś tego taka pewna? Musiał się kontrolować, jeśli popuści choć trochę, rozerwie jej gardło. - Vaughan, mów! Profesor odetchnął. Ta dziewczyna kompletnie nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. - Odejdź stąd, Winter - nakazał, choć jego głos przyjął dziwnie błagalny ton. - Nie masz pojęcia, ile mnie to kosztuje... Winter, nie myśląc, rzuciła się na niego. - Chcę wiedzieć, gdzie jest Madison! - wrzeszczała, okładając go pięściami. Vaughan kłapnął zębami w powietrzu, o milimetry od jej szyi, ledwo się powstrzymując. - Nie jestem pewny - odpowiedział po chwili, jego twarz była pozbawiona wyrazu. - Gdybym mógł, wyzwoliłbym ją własnymi rękami. Teraz idź. Twoja Moc wabi mnie bardziej, niż myślałem, nie wiem, ile wytrzymam. Winter odwróciła się i uciekła. Pobiegła daleko.
85 Wszyscy członkowie Klubu Nyks wyczuli Moc. Zamarli, porzucając czynności, którym chwilę wcześniej się oddawali. Ich oczy się rozszerzyły. Winter! Rhys skoczył na równe nogi. Skoro zdjęła amulet, to znaczy, że była w niebezpieczeństwie. Nie zastanawiając się ani chwili, wybiegł ze swojego pokoju. Pokonał schody kilkoma długimi susami. Wszyscy tam byli, stali obok siebie. Aled i Idris Uprice, Nerys, Cameron. Ich oczy lśniły nienaturalnym blaskiem, nieludzkim. To były spojrzenia wampirów czujących bliskość polowania i krew. - Co się dzieje? - zapytała Idris płaskim głosem. Dręczyło ich Pragnienie, nagłe i niezrozumiałe. Nerys odrzuciła na plecy swoje piękne, miedziane włosy i podeszła do drzwi. Ruszała się jak kocica, lekko i zwinnie, rozpierana wewnętrzną energią, która nie znajdowała ujścia. - Nigdy czegoś takiego nie czułam... Nawet Aled, zazwyczaj najbardziej opanowany z nich wszystkich, węszył głośno, poruszając płatkami nosa. Był blady, gardło zacisnęło mu się z Pragnienia. Rhys przyjrzał się kolegom. Instynkt kazał mu chronić Winter, był silniejszy niż zew krwi.
Idris poruszała się z szybkością sprawiającą wrażenie dematerializacji, ale Rhys był jeszcze szybszy. Zastąpił jej drogę przed drzwiami. Rozchylił wargi i zawarczał groźnie. - Nie czujesz tego, Rhys? - Oczywiście, że czuje - wycedziła Nerys ze złośliwym, niemal zwierzęcym uśmieszkiem. - Wszyscy to czują. Zbliżyła się do chłopaka z gracją drapieżnika. Była odurzona Pragnieniem i Mocą. Rhys pozostał nieruchomo tam, gdzie stał. - Cofnij się, Nerys - rozkazał ostro. Wampirzyca wyszczerzyła zęby. - To jest blisko, Rhys, tak niewiele trzeba, żeby to dostać... Idris zbliżyła się o kolejny krok. To była kwestia sekund. Chłopak przygotowywał się do zbliżającego się nieuchronnie ataku. Rysy jego twarzy wyostrzyły się, kiedy kalkulował, ile czasu potrzebuje na odepchnięcie Idris. Tylko czy zdoła jednocześnie utrzymać Nerys z dala od drzwi? Ruszyły w jego stronę; napiął mięśnie w oczekiwaniu na starcie. Nie chciał zrobić im krzywdy, ale nie mógł pozwolić, żeby ktokolwiek opuścił ten pokój, żeby ktokolwiek dopadł Winter. Idris odbiła się i skoczyła, zataczając w powietrzu idealny łuk. Nieoczekiwanie ktoś złapał ją z tyłu i sprowadził z powrotem na ziemię. Cameron. - Uda nam się, przyjacielu - zapewnił Farland, stając u boku Rhysa. - Dzięki, Cam. Idris ponownie spróbowała się do nich zbliżyć, ale Cameron na nią skoczył. - Wyrównuję tylko rachunki - mruknął, przygwożdżając wampirzycę do ściany - byłem ci to winny... Kopniak wymierzony przez Nerys kompletnie go zaskoczył. Rhys zgiął się wpół. Zdołał ją zatrzymać w ostatnim momencie, miała już dłoń na klamce. Pociągnął ją do tyłu i obezwładnił. Odsłonił jej szyję. - Opanuj się! Natychmiast!
Nerys szarpała się w jego uścisku, a w powietrzu wisiało coraz większe napięcie, było jak naładowane elektrycznością. Potem, powoli, wszystko zaczęło się uspokajać. - Zajmij się nimi - krzyknął do Farlanda. Rzucił wampirzycę na ziemię i wybiegł z budynku. Muszę znaleźć Winter. *** Winter przysiadła na jednej z ławeczek na terenie szkoły. Bliskość budynków Świętego Dawida dawała jej większe poczucie bezpieczeństwa. To, co się stało, kompletnie wytrąciło ją z równowagi. Oddychaj - nakazywała sobie, ignorując dreszcze, które wciąż nią wstrząsały - oddychaj powoli, już jesteś bezpieczna. Posunęła się za daleko, Vaughan był gotów ją zaatakować. Zamglone obrazy niedawnych wydarzeń goniły się w jej głowie, zamieniając myśli w nieprzerwaną karuzelę napędzaną biciem serca. Wciąż miała przed oczami drapieżne oblicze profesora, czuła, że jej życie wisi na włosku. Ostre kły... Madison... Pragnienie i Moc niepoddające się żadnej kontroli. Twarz jej przyjaciółki. Gdzie jesteś, Mad?! Zapragnęła cofnąć czas, wrócić do momentu, kiedy miała szansę wyrwać odpowiedź z umysłu Vaughana... Na dźwięk głosu Rhysa poderwała się zaskoczona. - Zdjęłaś amulet. Przytaknęła. Gardło wciąż miała zbyt ściśnięte, żeby mówić. - Dlaczego? Rhys zbliżył się do niej ostrożnie. Jej zapach był tak kuszący... zwłaszcza po niedawnej eksplozji Pragnienia. Przykląkł za jej plecami i czule pogładził jej włosy. Panowanie nad sobą sprawiało mu ból. Chciał porwać ją w ramiona, zamknąć
w uścisku, kosztować smaku jej skóry, całować ją aż do ostatniego tchu. Westchnął, starając się odegnać te pragnienia. Pogłaskał jej policzek, a ona przylgnęła do niego spragniona jego dotyku. - Muszę zrozumieć, jakie moce usypia we mnie amulet, co blokuje... odpowiedziała. Odwróciła twarz, muskając ustami jego dłoń. Zadrżeli oboje. Spojrzała na niego przebiegle, kusząco. Rhys zamknął oczy - za bardzo go pociągała. - Win, to zbyt niebezpieczne... - wyszeptał cicho, niepewnie. Poczuł jej chłodne dłonie na swojej twarzy. Westchnął. Przebiegała palcami po łuku jego brwi aż do skroni, obrysowała kształt jego ust. Upajała się słodką chwilą, świat wirował wokół niej. Opuściła ręce i potrząsnęła głową, by się otrzeźwić. - Vaughan był ze mną. Zalała ją nowa fala złości, twarz jej stężała. Rhys natychmiast wyczuł jej napięcie. Otworzył oczy i spojrzał na nią pytająco. - On coś wie o Madison. Kiedy wypowiedziała te słowa na głos, wydały jej się absurdalne, niedorzeczne, pomimo tego, co wyczuła w umyśle profesora. - Zajmuje wysokie stanowisko w hierarchii Zakonu - zauważył Rhys. Może doszły go jakieś wiadomości na ten temat. Pytałaś go? Winter wykrzywiła usta. - Mówi, że nie jest pewien. Nie mogłam dłużej naciskać, już i tak był u kresu wytrzymałości. Rhys spojrzał na nią z naganą. - Vaughan miał do dyspozycji całe wieki, żeby ćwiczyć opanowanie. Spróbuj sobie wyobrazić, co by się stało, gdybyś powtórzyła ten eksperyment z kimś z nas... - jego oczy wypełniły się goryczą. - Ze mną. Myślisz, że mógłbym żyć ze świadomością, że cię skrzywdziłem? - Udawało ci się to ujarzmić za każdym razem, gdy zdejmowałam przy tobie amulet. Spojrzała na niego i wyciągnęła rękę, żeby zatrzymać go przy sobie.
86 Madison przysiadła na parapecie przy zakratowanym oknie. Granatowe chmury sunęły po nocnym niebie, przysłaniając księżyc w pełni. Byłby to piękny widok, gdyby tylko mogła podziwiać go bezpieczna w swoim domu. Podkuliła nogi, obejmując kolana ramionami, starała się panować nad swoim strachem. Jedną rzecz Madison zdołała zrozumieć ponad wszelką wątpliwość, jej porywacze nie byli ludźmi. To oznaczało, że musiało chodzić o Winter. W co ty się wpakowałaś, siostrzyczko? Zalegająca wokół cisza była przerywana jedynie przez jednostajny szum wody. Musiało być około dziewiątej, kiedy usłyszała zgrzyt w zamku. Ktoś nadchodził. Madison ogarnęła panika, nie była pewna czy mają powód, aby pozostawić ją przy życiu. Gdyby tylko odkryła, jaki był w tym wszystkim sens... - Dobry wieczór, Madison - powiedział nowo przybyły. Trzymał się blisko drzwi, tak że ciemność skrywała jego twarz. Jednakże nawet mrok nie był w stanie ukryć cech typowych dla każdego drapieżnika - lekkości postawy, sprężystych, miękkich ruchów, gotowości do ataku. Dziewczyna prychnęła lekceważąco w odpowiedzi na powitanie.
- Obawiam się, że będziesz musiała wykazać jeszcze odrobinę cierpliwości. Niektóre mechanizmy są niezwykle delikatne, jeden fałszywy krok lub przedwczesny ruch i wszystko mogłoby lec w gruzach... Niestety. Wampir wybuchł śmiechem, który zjeżył Madison włosy na głowie. Przełknęła nerwowo ślinę. - Po co mnie tu trzymacie? - zapytała płaczliwym głosem. Było zbyt ciemno, żeby mogła go zobaczyć, ale wyraźnie wyczuła na sobie nieludzko przenikliwy wzrok krwiopijczej bestii. - Nie udawaj, że się nie domyśliłaś. Chodzi nam o twoją przyja-ciółeczkę. - Dlaczego? Wampir ponownie się roześmiał, tym razem niemal czule, aksamitnym głosem. - Nie zastanawiaj się nad tym skarbie, jeśli drogie ci życie. Madison odwróciła wzrok i spojrzała za okno. Szukała pocieszenia w jednostajnym marszu chmur na niebie. Nigdy nie bała się tak bardzo, jak przez tych ostatnich kilkanaście długich godzin. Wampir podszedł do dziewczyny. Miał na sobie długi, staromodny płaszcz. Szeroki kaptur zasłaniał mu twarz. Madison nie zdawała sobie z tego sprawy, ale nawet Crow i jego poplecznicy nie znali oblicza Zakapturzonego. Z tak bliskiej odległości mogła jednak domyślać się kształtu jego ust. - Czemu nie poślesz jej jeszcze jednego prezenciku? - zasugerował przymilnie. - Czemu ty nie poślesz jej czekoladek? - odcięła się Madison. Wampir ignorował jej buntowniczy ton. Ona sama czuła, jak serce łomocze jej w piersi, a krew boleśnie pulsuje w żyłach; gardło miała ściśnięte. - Jeśli oddacie mi komórkę, mogę wysłać jej SMS - prowokowała, czując jak gniew zaczyna brać górę nad strachem. - Wszyscy jesteśmy dziś trochę zbyt podenerwowani, żeby sobie żartować - odparł jej prześladowca. - Radziłbym ci zacząć
ze mną współpracować. Twój zapach jest bardzo ponętny, a moja samokontrola ostatnio dość kapryśna... - Wydaje się wam, że pomogę zwabić ją w pułapkę? Wampir westchnął z irytacją i wzruszył ramionami. - Wydaje ci się, że masz jakiś wybór? Tym razem pozwolimy jej znaleźć jeden z twoich kolczyków, co o tym sądzisz? Z fałdów ciemnego płaszcza wychynęła blada ręka i zawisła w oczekiwaniu przed twarzą Madison. Dziewczyna przestraszona sięgnęła do ucha i odpięła duże, drewniane koło. Pozwoliła mu opaść wprost na wyciągniętą dłoń wampira, który zacisnął na nim palce z zadowolonym uśmiechem. Zrobił krok do tyłu i na powrót pogrążył się w kompletnej ciemności, stając się zupełnie niewidzialnym. - Wiesz, Madison, muszę ci szczerze podziękować. Świetnie weszłaś w rolę zmiennej w tym równaniu, jesteś nieoczekiwanym elementem, którego potrzebowałem. Pozwolisz mi zatrzasnąć sidła bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. Twoja rola jest nie do przecenienia. Madison przygryzła mocno wargi, prawie do krwi. Instynkt w porę ją przed tym powstrzymał. - Popełniliście błąd. Winter aż tak bardzo na mnie nie zależy -zablefowała. Jedyną odpowiedzią był odgłos zatrzaskiwanego zamka po drugiej stronie drzwi. Madison zdobyła się jedynie na wykonanie nieparlamentarnego gestu pod adresem otaczającej ją ciemności. Opadła na łóżko i wpatrywała się w zamknięte wrota, jakby mogła podpalić je wzrokiem. Oni wszyscy są psychopatami, Win - myślała gorzko. - Jeśli uda mi się stąd wydostać, zaciągnę cię do Londynu, choćby na silę, i złapiemy pierwszy samolot do Meksyku. Musiała szybko znaleźć sposób, żeby stamtąd uciec.
87 Następnego ranka Winter dotarła do szkoły jak w transie. Po głowie wciąż chodziła jej pewna myśl, nie dając spokoju. Miała mało czasu, zanim inni się zorientują i będą próbowali ją zatrzymać. Nie była pewna, czy to zadziała, ale musiała spróbować. To eksperyment z Vaughanem, współprzeżywanie jego myśli i odczuć z niezwykłą intensywnością, podsunął jej ten pomysł. Od dawna wiedziała, że zdejmując amulet staje się widoczna dla wampirów. Jednak dopiero poprzedniego dnia dotarło do niej, że ta więź może być dwukierunkowa. Nie miała zamiaru tracić czasu na zbędne rozważania. Być może nie był to dobry pomysł, ale musiała działać. W przeciwnym razie obawiała się, że zwariuje. Przestało ją obchodzić, czy przeżyje. Pragnęła jedynie uwolnić Madison i sprawić, aby babcia i Rhys przestali się dla niej narażać. To była prawdopodobnie jej jedyna broń. Musiała tylko postarać się wytrzymać, przez kilkanaście sekund utrzymać kontrolę nad Mocą. Zamknęła za sobą drzwi szkolnej toalety i wyjęła kryształ spod bluzki. Jeśli miała rację, to nie mogło to długo potrwać. Rozpięła zatrzask. Nie wiedziała dokładnie, co powinna robić. Spróbowała otworzyć umysł, rozszerzyć swoją percepcję.
Wiedziała, że ktoś z pewnością jej pilnuje. Jeśli zaplanowali tę pułapkę tak misternie, to dobrze wiedzieli, że tylko w szkole mieli szansę zaskoczyć ją samą. Nagle poczuła się, jakby została wystrzelona poza własne ciało. Pospiesznie przejrzała obecność wszystkich Nyksów, po czym podążyła dalej, poza teren Świętego Dawida. W końcu wyczuła inne, nowe istnienia, chyba dosyć blisko. Szybko zapięła łańcuszek z powrotem na szyi, modląc się w duchu, żeby udało jej się do nich dotrzeć. *** Przecięła park biegiem. W jakiś dziwny sposób instynkt podpowiadał jej właściwy kierunek. Wiedziała, że jej oczekiwano. Kluczyła między drzewami, mając nadzieję, że nikt ze szkoły jej nie zauważył. Uratuję cię, Madison - powtarzała sobie w myślach, próbując w to uwierzyć. Wreszcie ich zobaczyła. Stali na tej samej polanie, na której eksperymentowała z profesorem. - Witaj, młoda Starr - pozdrowił ją z ironicznym uśmieszkiem jeden z trojga wampirów. Miał twarde rysy twarzy i małe, rozbiegane oczka. - Nie sądziliśmy, że zaszczycisz nas tak szybko. Pomachał jej przed oczami drewnianym kolczykiem Madison Winston. - Nawet przynieśliśmy ci nowy podarunek. - Chcę, żebyście natychmiast uwolnili moją przyjaciółkę - zażądała wściekle Winter. Wampirzyca o złotych włosach wystąpiła o krok przed swój tercet, wpatrując się w Winter, jakby zastanawiała się, jaki zapach może mieć jej krew. - Ty czegoś chcesz? - zakpiła. - Myślisz, że w twojej sytuacji możesz mieć jakieś zachcianki? Słyszałeś ją, Crow?
- To wy narzuciliście te reguły - nalegała Winter. - Madison była wam potrzebna, żeby dotrzeć do mnie. Nakazała sobie wyłączyć umysł, gdyby zaczęła się nad tym zastanawiać, wpadłaby w panikę. To był prawdopodobnie bardzo głupi plan. Samobójczy. - Więc oto jestem... - dokończyła Wampirzyca roześmiała się drwiąco. - Jest tylko jeden problem - odpowiedziała. - Twoja przyjaciółka ma wyjątkowo smakowity wygląd, a my możemy cię zabrać bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. - Tak myślisz? - zapytała, mając nadzieję, że jej głos zabrzmiał wystarczająco pewnie. Czuła, że zaczyna tracić kontrolę nad nerwami. Sądzę, że wcale nie jesteście tacy przekonani, czy uda wam się mnie złapać. Przyszliście tu w trójkę... Krew Dwóch Ras was przeraża! Na twarzy wampirzycy można było wyczytać wahanie. Crow się nie odzywał. Trzeci wampir, ten pozostający od początku bez ruchu jak posąg, najbardziej martwił Winter, nie była w stanie odczytać jego intencji. - Jesteś zwykłą smarkulą - syknęła wampirzyca. Wyraźnie chciała ją przestraszyć, zrobić na niej wrażenie, ale Winter postanowiła trzymać się swojej linii. - A gdybym tak odkryła swoje moce? Zdawała sobie sprawę, że rozszerzone oczy i suche usta mogły zdradzać jej strach. - Nie macie pojęcia, do czego jestem zdolna. - Kłamiesz, skarbie. - Poczekaj, Charlotte - przerwał Crow, jego czarne oczy miały nieodgadniony wyraz. - Posłuchajmy, co córka Blackwooda ma do powiedzenia... Jego głos miał przerażające, ale równocześnie urzekające brzmienie. Winter czuła, jak jego słowa pieszczą jej uszy, jak przyciągają i zaprzątają całą jej uwagę.
Kiedy zrozumiała, że spuszczenie z oczu trzeciego wampira to błąd, było już za późno. - Opowiesz o tym naszemu szefowi, maleńka - wyszeptał beznamiętnym głosem. Zacisnął rękę na jej szyi, na razie nie miał zamiaru jej krzywdzić, dokonał jedynie szybkiej i jasnej demonstracji siły. Była w pułapce. *** Rhys wymierzył kopniaka tak, aby trafić w nerki. Wampir zgięty bólem upadł na Winter, przygwożdżą)ąc ją do ziemi. Pozostałe dwa zaatakowały z perfekcyjną synchronizacją. Były jak maszyny do zabijania wdrożone do współdziałania ze stadem. Wampir, który przygniótł Winter, poderwał się z powrotem na nogi, wciąż przytrzymując mocno swoją zdobycz. - Idziemy, powoli - mruknął, puszczając do niej oko, jakby byli starymi przyjaciółmi, a nie wrogami w trakcie śmiertelnego starcia. Podniósł ją z ziemi i przerzucił przez ramię. Winter zaczęła wrzeszczeć, wierzgała i szarpała się z całych sił. Zaskoczony wampir na moment stracił koncentrację, Winter trzasnęła go kolanem w mostek. Jęknął, ale nie poluzował uścisku. - Spokój! - syknął do niej wściekle. Rhys wbił pięść w twarz jednego ze swoich przeciwników. Trysnęła krew. Winter wciąż rzucała się jak oszalała, próbując się uwolnić. Wampir nie mógł jej utrzymać, ześlizgnęła się niżej i kolejny mocny kopniak dosięgną! celu. Rhys w tym samym momencie powalił na ziemię wampirzycę, wcisnął jej palce w oczy, zawyła z bólu. Winter zaparła się stopami o ciało swego napastnika i odbijając się mocno, odskoczyła poza jego zasięg. Mogli jeszcze wytrzymać, walczyć dalej, dotkliwiej poranić swoich przeciwników, ale oboje wiedzieli, że nie mogli wygrać.
Podbiegli do siebie, budynki szkoły nigdy jeszcze nie wydawały się tak dalekie. Winter nie chciała uciekać, była pewna, że Madison za to zapłaci. Mocny uścisk Rhysa na jej nadgarstku nie pozostawił jej jednak wyboru. Pociągnął ją za sobą. Zatrzymali się dopiero nad brzegiem rzeki Elwy.
88 Rhys posadził ją na zwalonym pniu drzewa i ze złością puścił - Tak ci się spieszy do śmierci? - wybuchł, piorunując ją wzrokiem. Co ci do cholery strzeliło do głowy? Winter chciała prychnąć lekceważąco, ale z jej ust wydobył się dźwięk bardziej przypominający płaczliwe westchnienie. Schowała twarz w dłoniach. Rhys był wciąż zbyt wzburzony, żeby odpuścić. - Winter, czy ty zdajesz sobie sprawę, w jakim byłaś niebezpieczeństwie? Z jego głosu powoli wyparowywała agresja. Zbliżył się, próbując zajrzeć jej w oczy. Dziewczyna z uporem unikała jego spojrzenia. Zaczynała ogarniać ją rozpacz. Jej plan zawiódł, tylko pogorszyła sytuację. Brawo, Winter! - Musiałam spróbować - bąknęła. Rhys złapał się za głowę. Złość powróciła. Sama myśl o tym, że mógłby ją stracić powodowała, że wpadał w furię. - Jedyne, co musiałaś, to dbać o swoje bezpieczeństwo! To powinnaś była zrobić! Chociaż raz w życiu! -Nie!
Winter posłała mu ostre spojrzenie. - Mają Madison! - krzyknęła. - Według ciebie powinnam siedzieć cicho i grzecznie czekać aż zdecydują się przyjść i po mnie? Moja najlepsza przyjaciółka znalazła się w niebezpieczeństwie! Przeze mnie! Nie mów mi, co mam robić. Nie będę udawać, że nic się nie stało! Jeśli tak ma wyglądać życie w Familii czy Zakonie to cóż, ja w to nie wchodzę! Rhys westchnął zrezygnowany. - Winter, wszyscy jej szukamy. Jesteś zbyt cenna, żeby Rada pozwoliła komuś cię szantażować. Winter pokręciła głową. - Nie rozumiesz, Rhys? Nikogo ani w Familii, ani w Zakonie nie obchodzi Madison. Dopóki uważają, że jestem bezpieczna, nie ruszą palcem, żeby ją odnaleźć. Rhys wzruszył ramionami, poddał się. Objął ją mocno, prawie do bólu. - Win, nie jesteś sama. Chiplinowie są po twojej stronie, i Vaughan... i ja... Winter poczuła skurcz w piersi. - Chiplinowie i Vaughan mają związane ręce, dopóki Rada nie zajmie stanowiska - westchnęła, nie wiedząc, jak sformułować to, co chciała powiedzieć. - A ty... Byłoby lepiej, gdybyśmy nigdy się nie poznali. Nie chcę wciąż wpędzać cię w kłopoty, narażać cię. I nie zniosłabym, gdyby coś ci się stało! Rhys położył jej delikatnie palce na ustach. - Ja nie żałuję, że się w tobie zakochałem. To najpiękniejsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła - powiedział czule. Zapatrzył się w jej jasne oczy. Nic innego nie miało w tym momencie znaczenia, ani ich wrogowie, ani krew, która przesiąkała przez jego ubranie, ani tępe pieczenie, które czuł w boku. Usiadł obok Winter, uniósł ją jakby nic nie ważyła i posadził sobie na kolanach. Pocałowali się chciwie. Pogładziła jego tors. Dopiero po kilku chwilach zdała sobie sprawę, że ma na dłoniach krew.
Rozchyliła poły jego kurtki, na lewym boku widniała szkarłatna, szybko powiększająca się plama. - Jesteś ranny... Wzruszył ramionami, a towarzyszące temu napięcie mięśni odmalowało grymas bólu na jego twarzy. - Pokaż mi to. Nie czekając na zgodę, zsunęła mu z ramion bluzę. Uniosła koszulkę. Rhys próbował ponownie ją objąć, odwrócić jej uwagę. - Nie jest tak źle, jak wygląda. Nawet nie boli - zapewnił ze sztucznym uśmiechem na ustach. Winter nawet go nie słuchała. Przeszukała kieszenie, aż znalazła paczkę chusteczek i podbiegła do rzeki, żeby je zwilżyć. Nie poczuła zimna, zanurzając ręce w wodzie. Rhys był ranny. Przeze mnie. Wróciła do niego i zajęła się oczyszczaniem rany. Czuła, jak Rhys głaszcze ją po włosach. - To powierzchowne zadrapanie, Winter. W skupieniu wciąż przemywała zranione miejsce. Przygryzała wargi. Rhys raz jeszcze powtórzył jej imię, ale nie uniosła głowy, dopóki nie zmyła ostatniego śladu krwi z jego skóry. Przyjrzała się zadrapaniom, rany rzeczywiście nie były głębokie. Spojrzała na niego wzrokiem pełnym miłości i udręki. - Przysięgnij mi, że już nigdy nie wystawisz się na takie niebezpieczeństwo. Rhys nachylił się do niej, ale ona umknęła przed jego pocałunkiem. - Przysięgnij. Roześmiał się. - Nie - odpowiedział - to byłoby kłamstwo. Prosiłem cię o to samo, ale chyba oboje już zrozumieliśmy, że to niemożliwe. Tym razem był szybki, nie udało jej się uniknąć jego uścisku.
- Pójdę za tobą choćby do piekła, więc nie łudź się... Oboje wiemy, że możemy umrzeć - pomyślała Winter. Gdyby chodziło tylko o nią, to trudno. Ale Rhys... nawet nie umiała sobie wyobrazić, że mógłby zostać zabity. Nigdy by tego nie zaakceptowała. Gdyby tylko byl jakiś sposób, żeby go ochronić! Wszyscy wokół niej narażali życie. Babcia, Madison. Jednak Rhys... Dla niego przecież mogła coś zrobić, tę jedną jedyną rzecz. To było szalone i niebezpieczne, ale być może było jego jedyną szansą na przeżycie. Przywarła do jego ust w pocałunku pełnym desperacji. Ich serca rzuciły się do wściekłego galopu. Obojgiem wstrząsnął dreszcz, pragnienie odbierało im oddech. Winter czuła, jak jej skóra płonie pod jego dotykiem.
89 Susan Bray starała się nie myśleć o tym, że jej czyny ocierały się o zdradę. Weszła do kafejki internetowej w dzielnicy Camden Town, okolicy rzadko przez nią odwiedzanej. Wybrała komputer znajdujący się najbardziej na uboczu. Wsypała saszetkę cukru do styropianowego kubka z kawą i mieszała z roztargnieniem. Jej oczy wciąż tańczyły między ekranem a skrawkiem papieru z nagryzmolonym pospiesznie adresem e-mail, który położyła przed sobą. Od tygodni szukała tego konta i listy możliwych haseł. Zarejestrowano je na Johna Smitha, można się było tego domyślić. Szczerze mówiąc, Susan nie oczekiwała wielkich odkryć, ale musiała przynajmniej spróbować. Ostatnio pokusa, żeby rzucić na to okiem, była coraz silniejsza. I oto jestem! Pociągnęła łyk zbyt gorącej kawy i wystukała szybko adres na klawiaturze. Dopiero przy trzecim haśle z jej listy klepsydra oznajmiła, że przetwarza informacje. Po kilku sekundach oczom Susan wreszcie ukazał się ekran startowy konta. Odebrane. Klik. Jedna nieprzeczytana wiadomość oznajmił komputer. Od mac-duff@cośtam.
Nie sądziła, żeby było to czyjeś prawdziwe nazwisko, już szybciej aluzja do Makbeta 1 . Absurdalne - pomyślała, kręcąc głową. Rozprostowała nogi, siadając w nieco wygodniejszej pozycji, i nacisnęła Otwórz. Po Pakcie rycerze odnowy będą gotowi, aby wykonać ruch. Liczę na rekompensatę. Susan przeczytała wiadomość kilkakrotnie, zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Iago Rhoser mówił prawdę. Dopiła kawę duszkiem i odstawiła kubek. Postanowiła przeszukać starsze wiadomości w rubryce „przeczytane". Było ich niewiele i wszystkie były telegraficznie krótkie. Poświęciła następne trzydzieści minut na posortowanie otrzymanych i wysłanych w porządku chronologicznym. Od johnsmith: Odnowa szuka rycerza. Od macduff: Pańska oferta jest kusząca. Pragnę NIEŚMIERTELNEJ glorii. Od johnsmith: Mam odpowiedni eliksir. Trzymam go od dawna na specjalną okazję. Odważy się Pan? Impreza się rozkręca, pomyślała prawniczka, podłączając pendrive, żeby skopiować wiadomości. Od macduff: Od szesnastu lat dysponuję odwagą, siłą i Pragnieniem skosztowania napoju z Pańskiej butelki. Od johnsmith: Pański poprzednik ma robotę do wykonania. Najpierw Pakt, potem wzniesie Pan toast, Panie Macduff...
1Macduff (pol. Makduf) - bohater dramatu W. Shakespeare'a; zabójca Makbeta. (Przyp. tłum.)
Susan nie miała wątpliwości czym, a właściwie kim był eliksir, który Fennah trzymał na specjalną okazję. Macduff natomiast musiał być wampirem z Zakonu. Od macduff: W takim razie na zdrowie. Jeżeli Pańskiemu eliksirowi coś się stanie, Pakt zostanie zerwany. Odjohnsmith: Gwarantuję, że dobrze się nim zaopiekuję. To była ostatnia odpowiedź Aerona Fennaha. Biedna Winter! Biedni my wszyscy! Pater najwyraźniej przygotowywał zamach stanu. *** Ręce Rhysa gładziły jej plecy; jego usta smakowały słodko, upojnie. Winter wspięła się na czubki palców, zanurzając dłonie w jego jedwabistych włosach. Przylgnęła do jego ciała, na policzkach czuła żar rozpalający jej zmysły. Ich pocałunki stawały się coraz gwałtowniejsze. Rhys wsunął dłonie pod jej bluzeczkę, czuła na skórze jego dotyk, podniecający, elektryzujący. Uniósł ją nad ziemię i położył obok zwalonego konara, na którym wcześniej siedzieli. Poczuła pod plecami delikatną miękkość mchu. Pociągnęła Rhysa do siebie, aż poczuła jego ciężar na swoim ciele. Całowała go głęboko, czując ostre kły między jego wargami. Przytrzymała go, bojąc się, że będzie próbował się odsunąć. Oddał jej pocałunek. Pragnął jej ust, jej skóry. Nagle uświadomił sobie, że rozpina guziki jej bluzki. Winter pomagała mu, nie przestając go całować ani na chwilę. Wtulił twarz w jej włosy. Miały cudowny zapach, tak kuszący... Usłyszał jej jęk. Jego koszula również opadła na ziemię. Bliskość Winter doprowadzała go do szaleństwa, łechtała Pragnienie, żądza stawała się nieznośna.
Musiał się nasycić, jego ręce zaciskały się na dziewczynie coraz mocniej. Skrzywiła się, ale nie przestała go pieścić, nagląco, niecierpliwie. Nawet ból, który sprawiał jej jego silny uścisk, wydawał się oszałamiająco rozkoszny. Wbiła palce w jego plecy, prawie go raniąc. Serce Rhysa przyspieszyło. Kocham cię - pomyślała ogłuszona intensywnością swoich uczuć. On też ją kochał. Było idealnie... Objęła jego szyję, przeturlali się po trawie spleceni w jedno. Nie było już rozwagi, ostrożności, ogarnął ich obłęd. Rhys uniósł się na łokciach. Całował jej szyję, dekolt, brzuch. Był prawie przerażony tym, co czuł. Podniósł na nią wzrok, pochwycił jej oczy, choć może było odwrotnie... Oboje byli jednocześnie łowcami i ofiarami w tej zmysłowej i niebezpiecznej grze. Chciał ją ugryźć. Pragnął tego nieznośnie. Jego usta przesuwały się wyżej, do jej szyi, całując po drodze każdy skrawek skóry. To było naturalne. To było właściwe. Dali się ponieść, amulet nie miał już żadnego znaczenia. Winter zerwała go niedostrzegalnym ruchem. Całowali się. Rhys wsunął rękę pod jej plecy, tuż nad talią. Zdecydowanym ruchem uniósł ją, wyginając jej ciało w łuk. Druga ręka powędrowała do karku. Ścisnął prawie do bólu. Krew płynąca w jej żyłach przyspieszyła. W oczach wampira zapłonął nieludzki, przerażający blask. Unieruchomił Winter swoim ciężarem. Wiedział, że traci nad sobą kontrolę. Ucałował jej policzki, musnął wargami brodę. Delikatnie przygryzł jej ucho. Winter jęknęła. Dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. Westchnęła z rozkoszą, przytuliła do niego twarz. Rhys zacisnął mocno palce na jej włosach i odchylił głowę. Dziewczyna niechętnie mu się poddała.
Nagle stracił łączność ze światem. Widział tylko jej białą szyję, miękką jak skórka brzoskwini, skrywającą delikatne pulsowanie krwi tuż pod powierzchnią. Kocham cię - pomyślał, zanurzając kły w jej ciele. Krew trysnęła mu do ust, ogarnęło go szaleństwo.
90 Winter wiedziała, że runęła ostatnia bariera. Nie było już granic. Pragnęła dać Rhysowi wszystko, siebie i swoją krew. Kiedy wbił zęby w jej szyję, ból wyrwał jej z piersi krzyk. Czuła, jak ssie. Słyszała jego zachłanny oddech, kiedy pożywiał się jej posoką, odbierała jego niekontrolowaną, zwierzęcą radość. Zabójczą radość. Rhys wzdychał z rozkoszy i nie przestawał pić. Nie był w stanie myśleć o niczym prócz smaku gorącej cieczy wypełniającej jego usta. Jego Pragnienie, zamiast ulegać zaspokojeniu, wzrastało z każdym kolejnym łykiem. Nie mógł ugasić go inaczej niż pijąc i pijąc świeżą krew przepełnioną Mocą. Chciał ją wchłonąć, poczuć, jak krąży w jego własnym ciele. Ssał aż zabrakło mu tchu. Wszystko inne przestało mieć znaczenie. Winter była coraz słabsza. Czuła się ogłuszona, nie mogła oddychać. Próbowała odepchnąć od siebie Rhysa, lecz bezskutecznie. Wiedziała, że życie zaczyna z niej ulatywać, że umrze. Strach zaszumiał jej w głowie. - Rhys - jej głos przypominał bardziej stłumiony jęk. Ból stawał się nieznośny. Zrozumiała, że musi go powstrzymać i jednocześnie z przerażającą pewnością dotarło do niej, że było już na to za późno.
Rhys pogrążył się w swoim Pragnieniu, Moc była zbyt silna, nie był w stanie się zatrzymać. Winter zebrała ostatki sił, jakie jej pozostały i spróbowała się uwolnić. Wciąż drżała, ale już tylko ze zgrozy. - Przestań - błagała, starając się oprzeć tej części niej samej, która pragnęła się poddać. -Przestań... W ostatniej desperackiej próbie zaczęła okładać go pięściami, ale była zbyt słaba, żeby choćby to poczuł. Wtedy opadła w głąb swojego umysłu i posłała Rhysowi odbicie bólu i przerażenia, które czuła. Wiedziała, że dosięgła jego zmysłów. Łzy płynęły jej po twarzy. - Proszę cię... Straciła zbyt dużo krwi. Ciałem Rhysa wstrząsnął dreszcz. Zawahał się tylko na chwilę, ale pozwoliło mu to na odrobinę otrzeźwienia. Musiał wrócić na powierzchnię, zaczerpnąć tchu. Winter próbowała się odwrócić, odpełznąć. Drapała palcami ziemię w poszukiwaniu amuletu. Nie chciała umierać... Nie mogła, jeszcze nie teraz. Wreszcie wyczuła zimny dotyk srebrnego łańcuszka. Zacisnęła pięść i podciągnęła do siebie kryształ. Owinęła wisiorek wokół nadgarstka i dopiero wtedy udało jej się wydostać z zabójczych objęć Rhysa. Podniosła się. Kiedy uciekała, Rhys patrzył za nią udręczonym wzrokiem. Jego wargi wciąż były wilgotne i splamione szkarłatem. Dreszcze przebiegające mu po plecach przeszły powoli w łkanie. ** *
Zataczając się, Winter zdołała dotrzeć do szkoły. Przyciskała do ciała poły bluzeczki. Czuła obezwładniającą słabość, świat wirował jej przed oczami. Wciąż drżała, a szyja nieznośnie piekła. Miała jedynie nadzieję, że spod rozpuszczonych włosów nie widać krwi. Rhys prawie ją zabił, sama ta myśl była straszna. Co myśmy zrobili? Jego wargi, czerwone od krwi, ten widok będzie ją prześladował do końca życia. Niepewnym krokiem dotarła do szatni. Najmniejszy szmer wywoływał skurcz strachu. Oczy miała pełne łez, zamglony wzrok. Rhys był wampirem, a ona kochała go do szaleństwa, nawet pomimo tego, co się stało. Podeszła do umywalki, lecz odkręcenie kranu było niemal ponad jej siły. W końcu woda trysnęła z hukiem, ochlapując ją lodowatymi kropelkami. Winter podsunęła dłonie pod ożywczy strumień, szukając ulgi. Rhys.... Bała się go, a myśl o tym łamała jej serce. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i osunęła się na ziemię. Oparła twarz o ceramiczną podstawę umywalki i poczekała aż zawroty głowy przycichną. Zacisnęła palce na chłodnej powierzchni i spod przymkniętych powiek przypatrywała się strużce krwi, która wciąż spływała jej po piersi. Wreszcie nie mogła już tego dłużej znieść. Z wysiłkiem uniosła się z powrotem na nogi. Przepełniona histeryczną furią zaczęła zmywać z siebie brunatne plamy. Miała nadzieję, że woda zmyje też cierpienie ściskające jej serce. Rhys... Wreszcie poczuła się odrobinę pewniej. Wyprostowała się i spojrzała w lustro. Drżała na całym ciele. Wspomnienie bólu i upojnej słodyczy mieszały się, tańcząc w jej głowie. Przemywała twarz, długo, raz za razem. Zapatrzyła się w swoje odbicie: puste spojrzenie, oczy podkrążone na czarno, ostre, wyraźne ślady ukąszenia na szyi. Szloch wezbrał w niej na nowo.
Nie obchodziło jej nawet, że ktoś mógłby ją usłyszeć... Musiała się uwolnić od tej potwornej wizji. Czuła, że w przeciwnym razie się załamie. Zdjęła bluzeczkę i namydliła kołnierzyk, szorując ze złością. Kiedy czerwone plamy zmieniły się w ledwie dostrzegalny odcień różu, odzyskała panowanie nad sobą. Powoli, sztywnym z wysiłku krokiem, skierowała się w stronę domu Chiplinów. Kochała Rhysa całą sobą, zrobiła dla niego absolutnie wszystko, co było w jej mocy. I wszystko zniszczyła. Jego zęby pozostawiły nie tylko ślady na jej szyi. Tkwiły w jej sercu jak ostre sople lodu.
91 Tego poranka czas ciągnął się w nieskończoność. Danny Roberts siedział za swoim biurkiem w komisariacie Cae Mefus i wpatrywał się w wiszącą przed nim tablicę pełną notatek, wycinków i innych informacji o śledztwach prowadzonych przez niego i Evansa. Ziewnął, podniósł się i podkręcił głośność radia, mając nadzieję, że ulubiona stacja jego przełożonego choć raz nada muzykę nieco młodszą niż sprzed kilkudziesięciu lat. Usłyszał zapowiedź radiowego serwisu informacyjnego, zdając sobie tym samym sprawę, że zrobiło się późno. - Tajemnicza fala zbrodni zalewa Walię. Wczorajszej nocy znaleziono ciało sześćdziesięciopięcioletniej bezdomnej kobiety. Makabrycznego odkrycia dokonano w portowej okolicy nadmorskiego kurortu Llandudno - opowiadał damski głos w charakterystyczny dla dziennikarzy bezbarwny sposób. - Śledczy na razie nie wykluczyli naturalnych przyczyn zgonu. W Conwy natomiast miała miejsce kolejna napaść. Jej ofiarą padł robotnik budowlany, John S., ojciec trójki dzieci. Wciąż znajduje się w stanie głębokiego szoku, więc nie można ustalić, czy sprawcą ataku był człowiek, czy zwierzę. - Cery'r Diawl! - zaklął Danny. Po prostu było tego zbyt wiele.
- Wciąż trwają poszukiwania siedemnastoletniej Madison Winston, która zaginęła pięć dni temu na trasie między Cae Mefus w hrabstwie Conwy a Londynem. Opublikowaliśmy jej zdjęcie na naszej stronie internetowej. Ktokolwiek wie coś na temat miejsca jej pobytu, powinien skontaktować się z policją. Przeklęci dziennikarze! Danny był coraz bardziej podenerwowany. Media próbowały ze wszystkiego zrobić sensację, na dodatek podając fałszywe informacje, które mogły zakłócić przebieg śledztwa. Na wspomnienie feralnego wieczoru w domu Chiplinów zadrżał z oburzenia. Co za bestia krzywdzi dziewczynki w ich wieku? Świat był niesprawiedliwy. Jakkolwiek starał się ufać osądowi Evansa, nie chciało mu się wierzyć, że tych zniknięć nic nie łączyło. Jones odnaleziono po kilku tygodniach... i sprawa Siarla Phillipsa... To było właśnie najdziwniejsze. Seryjni mordercy zazwyczaj postępują według stałego modus operandi, natomiast ten, którego Danny w tajemnicy ochrzcił mianem „Potwora z Cae Mefus" działał bez żadnej widocznej logiki. Westchnął, czując ogarniające go przeświadczenie, że ta sprawa ma jakieś drugie dno. Zmiana Evansa zaczynała się dopiero za kilka godzin, więc na razie jego pojawienie się w komisariacie było mało prawdopodobne. Danny Roberts był na służbie już od osiemnastu godzin. - On ma rację... najwyraźniej za dużo pracuję - mruknął do siebie. Gdyby chociaż telefon zechciał zadzwonić. Zazwyczaj w przypadku zaginięć linia się urywała, choć większość informacji jest bezużyteczna. Tym razem panowała cisza. Rozglądając się wokół siebie, podszedł do biurka swojego przełożonego. Nie był w stanie oprzeć się pokusie. Uśmiechnął się na widok znajomego nieporządku panującego w rzeczach Evansa. Odsunął stos wymiętoszonych egzemplarzy „North Wales Pioneer" i odnalazł pod spodem teczkę, o którą mu chodziło. Pamiętał, że
Evans własnoręcznie sporządził raport, odsyłając swojego zastępcę do domu, żeby zdrzemnął się choć kilka godzin. Oczy Danny'ego pospiesznie przebiegały linijki tekstu. Ustalenia po przesłuchaniu Griffitha Chiplina i Winter Starr. Po raz ostatni widziana przez Griffitha Chiplina i Winter Starr na dworcu w Cae Mefus, około godziny 17.00. Godzina 20.00 - telefon od Winter Starr, bez odpowiedzi. - Rech! - zasyczał pod nosem - Co to ma znaczyć? Odłożył teczkę na biurko. Kilka godzin później Evans zastał akta sprawy Winston w innym miejscu, niż je zostawił. Sądziłem, że jesteś bardziej zdyscyplinowany... pomyślał wzdychając. *** Egzekutor punktualnie przekroczył próg londyńskiego pubu Strong Ale. Zdjął marynarkę i skierował się prosto do stolika, przy którym go oczekiwano. W miejscu takim jak to, nie było trudno dojrzeć kobietę w typie Susan Bray. - Coś pani znalazła? - zapytał, zajmując miejsce naprzeciwko niej. Prawniczka siedziała sztywno. - Myślał pan, że chciałam po prostu postawić panu kawę? Iago Rhoser posłał jej niewyraźny uśmieszek. Wyczuwał w jej głosie jakiś nowy spokój. Wcześniej pokrywała strach ostentacyjnym chłodem. Był zadowolony, że zdecydował się ją w to zaangażować. - Co dla was? - zapytała kelnerka. Obsługiwała ich ta sama blondynka, co zawsze. Nie umiała ukryć zaciekawienia, między dziwną parą klientów czuć było wyraźny dysonans. Susan zerknęła na mężczyznę. - Dwie kawy, oczywiście - odpowiedziała ironicznie.
Poczekali, aż kobieta się oddali, po czym Susan wyjęła z torebki pendrive. -Nie jestem pewna, czy mi się to podoba, ale miał pan rację, panie Rhoser - powiedziała, popychając nośnik w jego stronę, Iago spojrzał na nią z wyczekiwaniem. - Więc znalazła pani dowody... - Dla sądu nie byłyby wystarczające, ale to dobry początek. Susan skrzyżowała ręce na piersi. Było za późno, żeby się wycofać, jednak ta sekretna współpraca z Egzekutorem nie była dla niej komfortowa. - Włamałam się na konto Fennaha. Odkryłam bardzo ciekawą korespondencję z niejakim Macduffem. Myślę, że chcą pozbyć się Lochinvara zaraz po podpisaniu Paktu. - Państwa zamówienie. Kelnerka postawiła przed nimi dwie filiżanki. Stukot łyżecze o porcelanę rozlegał się, dopóki nie wróciła za ladę. - Zdaje pani sobie sprawę, że to stawia Starr w fatalnej sytuacji. Iago wpatrywał się Susan prosto w oczy, ta tylko pokręciła głową. - Myli się pan. Kimkolwiek jest Macduff, narobi niezłego zamieszania, jeśli małej coś się stanie. Pomalowany paznokieć Susan postukał znacząco w stół tuż obok pendrive'a. - Nie dopuści do odnowienia Paktu, jeśli Fennah nie dowiedzie, że Winter jest bezpieczna. Egzekutor się roześmiał. - Teraz rozumiem, czemu jest pani taka rozluźniona. - Przymiotnik „rozluźniona" nie jest najtrafniejszy. Popijali w milczeniu kawę. Cóż, wciąż mamy związane ręce... - pomyślał Rhoser. Ten nowy ślad znowu wskazywał na szkocki trop. Teraz musiał już tylko dowiedzieć się, kim był tajemniczy Macduff. - Obiecuję, że nie tknę dziewczyny, dopóki Pakt nie zostanie odnowiony - przysiągł sarkastycznie, przyciskając rękę do serca.
- Chyba dopóki nie dopadnie pan Macduffa, panie Egzekutorze odgryzła się Susan. Zdjęła okulary i zaczęła je uważnie przecierać. - Nigdy pan nie pomyślał, że Winter może być bardziej przydatna żywa? Nie znajdzie pan lepszej przynęty. -Ani bardziej niebezpiecznej. Susan przyjrzała się jego ponurej twarzy i zrozumiała, że mówił poważnie. - Litości! - wykrzyknęła. - Naprawdę pan uważa, że gdyby tylko nie istniała mała Starr, na świecie zapanowałby pokój, a ludzie i wampiry żyliby obok siebie w idealnej harmonii? Iago Rhoser z lekkim opóźnieniem zdał sobie sprawę z zawoalo-wanego oskarżenia. - Pani wciąż myśli, że próbowałem ją zabić... Susan zwiesiła głowę, ale to wystarczyło za potwierdzenie. - Według pani dobrze się bawię? Sprawia mi przyjemność prześladowanie młodej dziewczyny? - Po co poszedł pan do jej celi? - Dobry Boże! Bray, wciąż pani nie rozumie? Gdyby nie interwencja Lochinvara, znalazłaby się w rękach Fennaha! Trzeba było ją stamtąd zabrać! Susan wpatrywała się w niego przymrużonymi oczami. Chciała coś powiedzieć, może nawet przeprosić, ale głos uwiązł jej w gardle. Egzekutor machnął ręką, jakby chciał przepędzić ciężkie słowa, które zawisły w powietrzu. - Czekają nas podniecające wyzwania, pani adwokat... Susan odzyskała nad sobą kontrolę i spojrzała na mężczyznę zaniepokojona. - Czekają na pana. To pan w imieniu Rady przeciwstawi się Paterowi. Wstała, a Rhoser pomógł jej założyć płaszcz, uśmiechając się przy tym przebiegle.
- Pani Bray, chyba się pani nie zorientowała, ale w praktyce właśnie robi pani to samo. To jest właściwa droga, bez względu na to, co panią kieruje. - Gdybyśmy sobie wszystko wyjaśnili na samym początku, oszczędziłabym sobie wielu wątpliwości. Iago Rhoser przytaknął i otworzył przed kobietą drzwi. Wyszli na zewnątrz. Padał drobny, lecz natrętny deszczyk. Susan Bray odeszła w bladym świetle ulicznych latarni, zastanawiając się wciąż czy to, co robili, nie było czystym szaleństwem. Niestety wiedziała zbyt dużo, żeby nadal pozwalać Fennahowi manipulować nimi wszystkimi.
92 Prawie ją zabił. Najgorsze, że wciąż czuł w ustach jej rozkoszny smak. Cholera! Jeszcze moment i zamordowałby dziewczynę, którą kochał, a bestia w jego wnętrzu mruczała z błogością na to wspomnienie. Rhys poczuł odrażającą nienawiść do samego siebie. Był potworem... Tylko krwiożercze monstrum mogło zrobić coś takiego. Z jego winy życie Winter zawisło na włosku, nigdy sobie tego nie wybaczy. Mordercy nie zasługują na przebaczenie. I pomyśleć, że Wielki Mistrz właśnie jemu powierzył misję ochrony Winter. Tych kilka kropel krwi zapewni mi twoją lojalność - przypomniał sobie jego słowa ze złością. Rhys przez chwilę nawet wierzył, że mu się uda, że będzie w stanie okiełznać gwałt Pragnienia, że to, co czuł do dziewczyny pozwoli mu pokonać instynkt jego rasy. To był fatalny błąd. Nie umiał zajrzeć wystarczająco głęboko w swoje wnętrze, żeby zrozumieć, że pragnął całej Winter, każdej jej cząstki, jej serca, jej gładkiej skóry... i jej krwi. Zrujnował wszystko, zapominając, że z natury jest zabójcą. Jednak Moc, którą się pożywił nie może się zmarnować. Nie łudził się, że odkupi swoje winy. Chciał jedynie coś dla niej zrobić, zanim będzie musiał pozwolić jej odejść na zawsze.
Przykucnął w cieniu za stodołą na tyłach domu Chiplinów i nasłuchiwał czujnie. Tej nocy czekało go polowanie. *** Kilka godzin później Rhys wbił kolano w żołądek jednego z wampirów, z którymi walczył już wcześniej w Świętym Dawidzie. Wampir uderzył o ścianę stodoły z taką siłą, że z płuc uleciało mu całe powietrze. Przyparty do muru otrzymał kolejny cios, na który odpowiedział kopniakiem. Rhys cofnął się tylko o krok, po czym skoczył ponownie, trafiając pięścią w twarz w przeciwnika. Rhys czekał na nich od wielu godzin. Wiedział, że wyślą kogoś na zwiady, i że nadejdzie od strony pastwisk. Zaczaił się, czekając aż wpadną w jego pułapkę. Podczas ich starcia w lesie otaczającym szkołę, wampir o kamiennym wyrazie twarzy nie uznał Rhysa za niebezpiecznego. Wziął go za znudzonego chłopaczka pragnącego zabawić się w bohatera. Teraz, kiedy ten dzieciak rozrywał mu gardło, zadając przy tym możliwie najwięcej bólu, żałował swojej wcześniejszej, jakże błędnej, oceny sytuacji. - Gdzie ją trzymacie? W rudokasztanowych oczach Rhysa nie było ani cienia litości. - Idź do diabła! - wrzasnął. - I tak mnie zabijesz. Rhys wyszczerzył kły, warcząc wściekle. - Tak - odpowiedział, wbijając głębiej palce w jego krtań. - Od ciebie zależy, jak bolesna będzie to śmierć. Był potworem, więc jakie miało to znaczenie? Krew Winter burzyła się w jego żyłach, przeklęta i pełna Mocy. Wampir się dusił, łaknął tlenu, w ostatniej desperackiej próbie zdołał pochwycić Rhysa za włosy. Ciągnął z całych sił, Rhys lekko poluźnił uścisk, wampir wyrwał się i odskoczył. Wtedy twarz Rhysa przybrała przerażający wyraz, jak okrutna maska, oblicze samej śmierci.
Potwór w jego wnętrzu zamruczał z lubością. Wybacz mi, Winter - krzyknął w myślach i ruszył do ataku. To był bezlitosny, dziki taniec. Monstrum w jego duszy rozkoszowało się jego potwornością. Rhys pchnął przeciwnika na mur i wymierzył precyzyjny cios w kark. Głowa wampira uderzyła z impetem o ścianę. Krwawił obficie, był ogłuszony. Rhys nie zamierzał jednak pozwolić mu umrzeć. Jeszcze nie. Unieruchomił go, przygniatając własnym ciężarem, i ścisnął głowę rękami. Lewa ręka pod brodą, prawa trzymała tył czaszki. Wystarczył jeden krótki ruch, żeby skręcić mu kark. Dał wampirowi chwilę, żeby zdał sobie z tego sprawę. - Teraz sobie trochę porozmawiamy - wysyczał. - Gdzie trzymacie Madison? Jakaś cząstka niego miała nadzieję, że jego przeciwnik nie zechce mówić, że zerwie się do dalszej walki. Chciał pogrążyć się w zabójczym szale. Skoro nie mógł zmyć winy za to, co zrobił Winter, oddanie się we władanie Bestii będzie jego pokutą. Wbił kolano w nerki wampira. Usłyszał jęk bólu. - Obok Glan Gors, w opuszczonym młynie - wystękał. - Tam jest. To niedaleko. Rhys poczuł zadowolenie. - Kto jej pilnuje? Tylko ta dwójka z lasu? Zacisnął palce na skroni wampira i szarpnął. Sapnięcie pełne strachu i bólu. - Oni i dwóch innych. Chciał wiedzieć jeszcze tylko jedną, ostatnią rzecz. - Czy to któryś z nich zorganizował porwanie? Wampir wiedział, że odpowiedź na to pytanie będzie jednocześnie jego wyrokiem śmierci. Odetchnął chrapliwie, zbierając w sobie odwagę, aby spotkać się z przeznaczeniem. - Nie - wyznał w końcu. - Ktoś nieskończenie bardziej potężny. Przysięgam, że nie znam jego nazwiska. W jego głosie pobrzmiewała rezygnacja i szczerość. Był gotów na śmierć.
Zrozumiał w ostatniej chwili, że nie ginie z rąk chłopca tylko istoty, która piła ze źródła Dwóch Ras. Potem jego szyja wygięła się w nienaturalny sposób. Rhys Llewelyn nie poczuł niczego, stojąc nad jego martwym ciałem. Ani winy, ani żalu. Bestia wygrała.
93 Cameron Farland leżał bezsennie w swoim łóżku w siedzibie Klubu Nyks. Wpatrywał się w sufit, słuchając odgłosów nocy. Rhys wyszedł kilka godzin wcześniej, jak to miał ostatnio w zwyczaju, kiedy myślał, że wszyscy już śpią. Dziwnie się ostatnio zachowywał. Wyglądał jak ktoś, kto nienawidzi samego siebie. Cameron był przekonany, że jego przyjaciel wymyka się, żeby czuwać nad Winter Starr. Ta dziewczyna miała ogromny talent do pakowania się w kłopoty, pilnowanie jej z całą pewnością nie było łatwym zadaniem. Usłyszał delikatne skrzypnięcie drzwi na dole, potem ledwo słyszalny odgłos czyichś lekkich kroków. Wstał, starając się zachować ciszę. *** Rhys wiedział dokładnie, co powinien zrobić. Pospieszył do swojego pokoju i wydobył Serum. Do Glan Gors nie było daleko, czterech przeciwników to nie zabawa, ale śmierć go nie przerażała, jeśli tylko mógłby uratować przyjaciółkę Winter.
Rozpuścił Serum w kieliszku i wypił duszkiem. Miał nadzieje, że zdoła uspokoić Bestię w jego wnętrzu na tyle, żeby zyskać odrobinę trzeźwości umysłu. Już po pierwszym łyku jego żołądek zaprotestował. Teraz wiedział, jak bardzo było to niewłaściwe, sztuczne, ohydne... Powstrzymał mdłości i zmusił się do przełknięcia reszty. Bestia warczała obrzydzona. Rhys usiadł, czekając na ulgę. Jego organizm jeszcze kilka razy próbował się zbuntować, szarpały nim spazmy wymiotów, aż w końcu syntetyczna krew zaczęła działać. Pragnienie przygasało. Mgła w jego głowie powoli się rozrzedzała, zaczynał odzyskiwać zdolność logicznego myślenia. Tylko on wiedział, gdzie była przetrzymywana Madison, więc był jej jedyną nadzieją. Nadzieją, która mogła umrzeć wraz z nim, gdyby dał się zabić. Podszedł do biurka i zapisał w notatniku wszystkie wskazówki, które udało mu się wydobyć od pokonanego wampira. Świetnie. Teraz wreszcie mam prawo do śmierci! - pomyślał z okrutną autoironią. Zwinął kartkę z notatkami i wyszedł z pokoju. - Gdzie idziesz, Rhys? - zapytał Cameron Farland, niespodziewanie zastępując mu drogę. - Nie twoja sprawa. - Żartujesz? Wyglądasz jak ktoś, kto ma zamiar zrobić coś głupiego... Rhys zaśmiał się, ale jego oczy pozostały zimne. - Chyba mi się należy. Cameron przyjrzał mu się badawczo. Rhys był najlepszy z nich wszystkich. Nie potrafił dopuścić do siebie myśli, że mógł się w czymś mylić. - Nie przeceniaj mnie, Cam - usłyszał, jakby była to odpowiedź na jego myśli. Cameron patrzył mu w oczy, dopóki nie poczuł, że dłużej tego nie zniesie. Nigdy wcześniej nie widział Rhysa tak ponurego, zdeterminowanego...
Ani tak potężnego. Westchnął. - Tylko ty znasz swoje grzechy, Rhys - powiedział, wzruszając ramionami - aleja znam ciebie. Dlatego, jeśli idziesz igrać ze śmiercią, to ja idę z tobą. Spróbuj mnie zatrzymać. Rhys uśmiechnął się ironicznie, a Bestia w jego wnętrzu otworzyła oczy i przeciągnęła się leniwie. Podpowiadała, żeby przyjąć to wyzwanie. Nie tym razem - syknął do potwora. Nie miał zamiaru atakować przyjaciela, którego jedyną winą była chęć pomocy. - Uwierz mi - wyszeptał ponuro. - Mógłbym to zrobić... Nie żartował. Cameron pojął, że wystawianie go na próbę byłoby głupie i bolesne. - Odkryłeś coś nowego, powiedz. - Wiem, gdzie trzymają przyjaciółkę... - głos Rhysa załamał się, samo wypowiadanie jej imienia bolało. - Winter. Farland przytaknął. - W takim razie idziemy po nią. Mam dług u Starr. Rhysowi chciało się śmiać. Masz szczęście. Ja nigdy nie będę w stanie jej wynagrodzić... Zostawił kartkę ze wskazówkami na stoliku przy wyjściu, Cameron otworzył drzwi. Jak chce, niech z nim idzie. Bestii nie robi to żadnej różnicy.
94 Na komisariacie policji w Cae Mefus Danny Roberts otworzył kopertę, którą wręczył mu Evans. W migającym świetle jarzeniówek wyraźnie ujrzał nagłówek oficjalnej korespondencji. Zaintrygowany przeniósł wzrok na swojego przełożonego, a potem z powrotem na dokument. - Co to, do diabła, ma znaczyć? - zapytał po chwili z niedowierzaniem. - Znaczy, że muszę ci pogratulować, synu - odpowiedział Evans. Musimy wypić za twój awans. Młody policjant był zbyt zaskoczony, aby zwrócić uwagę, że został awansowany. - Zostałem przeniesiony... - szepnął do siebie, słuchając brzmienia tych słów. Zdecydowanie mu się to nie spodobało. - Będzie mi cię brakowało. Tworzyliśmy zgrany zespół. Umysł Robertsa próbował przetrawić nową sytuację. - Nie - zaprzeczył. - W zgranym zespole ludzie nie mają przed sobą tajemnic. Evans westchnął zniecierpliwiony, przestępując z nogi na nogę. - Wszyscy je mają, Danny - powiedział zimno - i niektóre są bardziej niebezpieczne niż myślisz.
Danny'emu trudno było się kontrolować. Był coraz bardziej wściekły. - Takie jak fałszowanie zeznań? - zasugerował. Evans uniósł brwi, udając zdziwienie. - Nie wiem, o czym mówisz. - Jasne, szefie... Gdyby pan nie wiedział, o czym mówię, nie podpisałby pan mojego przeniesienia. - Będzie ci dobrze w Cardiff. To dla ciebie wielka szansa. Danny wbił oczy w sufit. - Chodzi o sprawę Winston, tak? Cytuję: „Po raz ostatni widziana przez Griffitha Chiplina i Winter Starr na dworcu w Cae Mefus, około godziny 17.00"... Evans skrzyżował ręce na piersi. - Właśnie tak było. Roberts pomyślał o swojej wymarzonej farmie. Farmie, która wciąż na niego czekała w jednej z możliwych przyszłości. Owce - pomyślał, zdając sobie sprawę, że jego świat właśnie wywraca się do góry nogami owce i czarno-biały owczarek... to najlepsze towarzystwo dla człowieka. - Niewinna dziewczyna znika w tajemniczych okolicznościach, a pan fałszuje zeznania. Dlaczego, Evans? Naprawdę myśli pan, że mogę to zaakceptować w zamian za podwyżkę? Twarz starego policjanta pozostawała kamienna. - Twoja narzeczona się ucieszy. - Pytałem, dlaczego? Danny miał ochotę złapać go za koszulę i potrząsnąć. Na twarzy Evansa pojawił się cień zmęczenia. - Uwierz mi, nie chciałbyś znać odpowiedzi. Oferta, którą ci przedstawiam jest o wiele bardziej korzystna niż może ci się wydawać. Mówiąc to, pochylił się nad szufladą swojego biurka, wyciągając plik kartek. Odchrząknął i zaczął czytać: - Protokół złożenia zeznania przeciw agentowi Danny'emu Robertsowi - niekarany, lat dwadzieścia pięć, oskarżony o przekroczenie
uprawnień... bla bla bla oszczędzę ci reszty wstępu - przerwał na chwilę, podnosząc wzrok, aby sprawdzić reakcję swojego podwładnego, po czym kontynuował. - Wygląda na to, że wyżej wymieniony funkcjonariusz, działając poza swoimi obowiązkami, nie będąc nawet na służbie, śledził, przesłuchiwał, a nawet - proszę, proszę - groził służbową bronią niejakiej Winter Starr, lat szesnaście. Co za łajdak, żeby tak podle wykorzystywać mundur... Złość Danny'ego wyparowała w jednej sekundzie. - Co to za bzdury? Winter nie wniosłaby tego oskarżenia. - Rzeczywiście, to nie Winter. Zrobił to Griffith Chiplin. Natomiast profesor Vaughan może potwierdzić, że widział cię na terenie Świętego Dawida z młodą Starr w czasie, kiedy nie byłeś na służbie. Brzydka sprawa, agencie Roberts. Nie spodziewałem się tego po tobie. - To ma być dla pana ten zgrany zespół? Dobrze pan wie, że te oskarżenia są wyssane z palca. Evans spojrzał uważnie na swojego młodszego kolegę. - Wiem. Wiem, że jesteś niewinny, ponieważ Madison Winston wsiadła do pieprzonego pociągu, pieprzonego popołudnia, o pieprzonej piątej godzinie. Ręka rękę myje! To jest zespół. To najlepsze, co mogę ci zaoferować, chłopcze. Danny skinął głową, zaciskając usta. Jeszcze nigdy nie odczuwał takiego wstydu. Nie wiedział, czy czuł się bardziej znieważony fałszywymi oskarżeniami, czy tym, że musiał ulec w obliczu szantażu. - Szanowałem Pana, Evans - powiedział twardo. - Proszę wyrzucić te śmieci. Roberts odwrócił się na pięcie i wyszedł. Evans zmiął w dłoniach fałszywe dokumenty i wrzucił ze złością do kosza. Nagle poczuł się stary i zmęczony. Opadł ciężko na swój fotel. - Zacznij nowe życie, Danny - wyszeptał, podczas gdy kroki jego zastępcy cichły w oddali. Był szczery. Złożył ręce na karku, odchylając się w fotelu. Pozostał sam, aby stawić czoła nadchodzącej nocy.
*** Danny Roberts usiadł na jednej z ławek w parku miejskim. Załatwili go. - Dlaczego? - rzucił ze złością w otaczającą go ciemność. O co w tym wszystkim chodziło? Spisek... albo raczej koszmar, w który była zamieszana znaczna część mieszkańców Cae Mefus. Przypomniał sobie niezwykle jasne oczy Winter Starr, które zdawały się widzieć już w życiu zbyt wiele. Podpis Griffitha Chiplina pod obciążającym go zeznaniem... - Dlaczego? - powtórzył. Oparł łokcie na kolanach, obserwując swoje buty zapylone żwirem ze ścieżki. Westchnął. Nie wiedział, co robić, ale nie miał zamiaru się poddać. Po chwili zastanowienia wyjął telefon z kieszeni spodni i wybrał numer. - Chcę wyjaśnień, Chiplin - powiedział bez słowa powitania. -Czekam na pana i pańską żonę w Manaros. Rozłączył się. Griffith i Morwenna już po kilku minutach wyszli z domu, kierując się do centrum miasteczka.
95 Na poddaszu domu Chiplinów, Gareth i Eleri wpatrywali się w ekran komputera, po którym przemykały napisy końcowe najnudniejszego filmu w historii kina. Winter przysypiała między nimi. Nikt nie chciał się podnieść, żeby zakończyć torturę. To było pewnego rodzaju wyzwanie, kto nie wytrzyma, ten przegrał. Dotrzymywali towarzystwa Winter przez cały wieczór, starali się dać jej odczuć, że nie jest sama. Miło było zobaczyć, że przynajmniej we śnie twarz jej się wypogadzała. Ścieżka dźwiękowa filmu przycichła, a ekran stał się czarny. Rodzeństwo wymieniło spojrzenia, ustalając, że ich małe zawody zakończyły się remisem. Pozostali milczący i nieruchomi. Winter spała twardym snem, bez snów. Żadnych obrazów, dźwięków, myśli. To było miłe, nareszcie odprężające. Potem jakiś hałas na granicy jej świadomości wyrwał ją z bezpiecznego schronienia. Gałki oczne zaczęły tańczyć niespokojnie pod zaciśniętymi powiekami, mięśnie się napięły. Zestroiła się z wibracjami otaczającej ją nocy. Zobaczyła cienie, poczuła zapachy. Zagubiona, zastanawiała się, jak się tam znalazła. Nagle jej ciało zerwało się do biegu, była szybka jak wiatr, lekka, gibka i silna. Potężna. Jej zmysły się wyostrzyły, odbierała świat każdym porem ciała.
Obok niej biegł Cameron Farland. W jej wnętrzu jakaś dzika istota ostrzyła pazury spragniona przemocy i krwi. Winter nie wiedziała, co się dzieje, ale nie był to sen. Krzyknęła, podrywając tym samym Garetha i Eleri na nogi. - Winter... Winter... Jej twarz wykrzywiał strach, czoło miała gorące i spocone. Eleri zaczęła delikatnie potrząsać jej ramionami, próbując wybudzić ją z koszmaru. Powtarzała w kółko jej imię, dopóki nie zobaczyła, że dziewczyna otwiera oczy. Winter trzymała się głosu Eleri jak koła ratunkowego. Świat wokół niej nabierał ostrości, lecz jakaś nić wciąż łączyła ją z niewyraźnymi obrazami nocy, w każdej chwili mogła zostać wciągnięta z powrotem. Choć mrugała oczami, nie była w stanie odpędzić wizji ciemnego lasu, nakładającego się na widok jej pokoju. Kręciło jej się w głowie i czuła mdłości, serce waliło szaleńczo. - Winter, wszystko w porządku? - pytał zaniepokojony Gareth. Roześmiała się rozbawiona tym pytaniem. Wydawało jej się, że znajduje się jednocześnie na poddaszu Chiplinów i w lesie, owiewana zimnym wiatrem. Jak mogłoby być w porządku? Winter odetchnęła głęboko i spróbowała pozbierać myśli. Co się działo? Przecież miała na sobie amulet, to nie mogła być Moc. Czuła się rozdwojona, rozerwana, piekielna kreatura czyhająca na nią w tym drugim ze światów napawała ją przerażeniem. Była potężna, bezlitosna... nieludzka... Przetarła twarz dłonią, spocone kosmyki przykleiły się jej do czoła. Prychnęła zniecierpliwiona i założyła włosy za uszy. Jej dłonie ześlizgnęły się niżej, aż dotknęły chusty skrywającej ledwo już widoczne ugryzienia na jej szyi. Rhys! - Dopiero teraz to do niej dotarło, że go odczuwa. - Gdzie jesteś? - zapytała ducha, który zagnieździł się w jej umyśle. Czuła go przy sobie od kiedy ofiarowała mu swoją krew. Świadomość jego bliskości, mostu, który się między nimi wytworzył, nie pomagała zagoić ran.
Bestia westchnęła z zadowolenia. Kochała Winter, ponieważ teraz była ona częścią Rhysa. ** * Eleri głaskała Winter po twarzy, mając nadzieję, że jej policzki odzyskają kolor. Co się do diabła dzieje? - zastanawiała się w myślach zdenerwowana. Winter nie mogła się dłużej opierać. Zdjęła łańcuszek i zanurzyła się w umyśle Rhysa. Bestia zawarczała ponuro w wyrazie ostrzeżenia. -Co ty robisz? - zapytała go. - Odejdź, nie chcę żebyś na to patrzyła... Przerażenie Winter było torturą dla nich obojga. - Dlaczego czuję to, co ty? Rhys westchnął. - To Dar Krwi. Wybacz mi... Nigdy nie będę w stanie uwolnić cię od siebie, chyba że... Spróbował ukryć przed nią koniec tej myśli, ale na próżno. Winter zadrżała z wściekłości. - Nawet o tym nie myśl! Uważasz, że mogłabym przeżyć twoją śmierć?! Na poddaszu Chiplinów Gareth potrząsnął ciałem Winter. Poczuła, jak coś wyrywają i ciągnie z powrotem do domu. Walczyła o oddech, jakby jej płuca były pełne wody. Gareth delikatnym ruchem zmusił ją, żeby się położyła. Palpitacje powoli ustępowały, ale oddech wciąż miała ciężki. - Muszę iść do Vaughana - powiedziała łamiącym się głosem. Prawdopodobnie wszystko wyjdzie na jaw, jej natura, może nawet Dar Krwi. Gareth i Eleri dowiedzą się, że i ona jest potworem. To wszystko nieważne. Rhys potrzebuje pomocy.
96 Darran Vaughan nie wydawał się zbyt zdziwiony pojawieniem się Winter i dwójki Chiplinów pod drzwiami siedziby Nyksów. Każdy wampir w promieniu wielu kilometrów był świadom zamieszania wyczuwalnego w powietrzu tej nocy. Winter błądziła wzrokiem gdzieś daleko, zupełnie nieobecna. - Nie mam pojęcia, co się dzieje - oświadczył Vaughan, wbijając w przybyłych twarde spojrzenie - ale mam wrażenie, że wy wiecie. Profesor stał za uchylonymi drzwiami w długim szlafroku z czarnego jedwabiu i przyglądał im się pytająco. Winter przytaknęła. Rhys jest w niebezpieczeństwie - krzyczała w myślach. Na szczęście zachowała trzeźwość umysłu na tyle, żeby ubrać swe obawy w inne słowa. - Rhys Llewelyn odkrył, gdzie jest przetrzymywana Madison. Poszedł ją uwolnić. Vaughan uniósł brwi. - Skąd o tym... Niespodziewanie wtrąciła się Nerys Maddox, nie pozwalając wampirowi dokończyć pytania. - To prawda - potwierdziła zdenerwowanym głosem, którego nikt wcześniej u niej nie słyszał. - Zostawił wiadomość. Zniknął razem z Cameronem.
Podała Vaughanowi notatkę Rhysa. Profesor musiał przykryć usta dłonią, żeby ukryć rozbawiony uśmieszek. Za Nerys stali również Idris i Aled Uprice. - Chcieliśmy mu pomóc - oświadczyli po prostu. - Musimy uwolnić Madison - dodała Winter. Co za rzutkie dzieciaki - roześmiał się w myślach Vaughan. Westchnął i przeciągnął się teatralnie. - I oczekujecie mojej partycypacji, jak mniemam... Już po chwili dwa samochody przebijały ciemność, kierując się do Glan Gors. *** Rhys Llewelyn zbliżał się do opuszczonego młyna w Glan Gors. W tym samym momencie Alaric Lochinvar kiwał głową z aprobatą. Przygotował wszystko z wielką dokładnością, czekał, czuwał, obserwował. Jego sidła wreszcie były gotowe, żeby się zatrzasnąć. Przez kilka ostatnich miesięcy starannie planował ruchy swoich pionków na szachownicy. Chciał, aby w decydującym momencie nikogo nie zabrakło: Darrana, małego zakochanego wampira, cennej córki Dwóch Ras i nawet dwójki smarkaczy z Familii. Teraz pozostawało już tylko patrzeć kto pierwszy wpadnie w pułapkę i w jaki sposób. Tej nocy miał nawet szansę rozszyfrować grę Fennaha. Popchnął umysł w stronę swoich najwierniejszych sług i nakazał im czekać w gotowości. Kiedy upewnił się, że jego rozkaz został odebrany, roześmiał się, głośno i szczerze. Uwielbiał bawić się w polowanie. To dlatego po spotkaniu z Aeronem Fennahem w Londynie postanowił złożyć wizytę Rhysowi. Chciał, musiał, w jakiś sposób też w tym uczestniczyć. Rhys Llewelyn miał w jego imieniu dać sygnał do rozpoczęcia zabawy. Otulił głowę obszernym kapturem swojego długiego płaszcza i posłał umysł w stronę spektaklu, którego pragnął być niemym uczestnikiem.
Noc była pochmurna, ale profesor prowadził pewnie pomimo kompletnych ciemności. Starał się nie odrywać wzroku od peryferyjnej drogi prowadzącej do starego młyna, tylko co jakiś czas rzucał Winter kontrolne spojrzenia. Ta wyprawa chyba nie była najlepszym pomysłem. Istniało duże ryzyko narażenia Winter i jej bezcennej Mocy na poważne niebezpieczeństwo. Nawet najmniejszy błąd mógł okazać się fatalny... - Kiedy dojedziemy, nie możesz oddalić się ode mnie choćby o krok rozkazał. - Zrozumiałaś, Winter? Westchnął, widząc, że myślami była daleko. Z równym skutkiem mógł przemawiać do ściany. Gareth Chiplin poruszył się nerwowo na tylnym siedzeniu. - Pomożemy jej pilnować - zapewnił twardo. Ten chłopak będzie pewnego dnia cenny dla Familii - pomyślał Vaughan, po czym wzruszył ramionami. - Martwcie się lepiej swoim własnym bezpieczeństwem, zanim zaczniecie bawić się w ochroniarzy! Ta sytuacja była absurdalna, nie zabierał ich na szkolną wycieczkę... - Byłbym wdzięczny, gdyby nikt nie próbował zgrywać bohatera. Nie traćcie z oczu innych, ale jeżeli sprawy przybiorą zły obrót, myślcie przede wszystkim o sobie i uciekajcie tak szybko, jak tylko możecie. Vaughan znowu uśmiechnął się w duchu, od kiedy to stał się przywódcą tej dziwacznej grupki niedorzecznych sprzymierzeńców? Winter wpatrywała się nieruchomo w przednią szybę. W ciemnościach niczego nie była w stanie dostrzec. Nieznośny ból rozsadzał jej głowę już od dwóch godzin, wszystko przez to rozdwojenie percepcji. Nawet amulet nie był już w stanie jej chronić. Doznania Rhysa płynęły do niej szeroką rzeką, prawie pozbawiając ją przytomności.
Bestia mruczała zadowolona, co napawało Winter przerażaniem. Zdawała sobie sprawę, że Rhys nie dbał już o życie. Przygryzała palce ze zdenerwowania, a łzy płynęły jej po policzkach. Musimy się pospieszyć! Zdawała sobie sprawę, że we wnętrzu samochodu trwają narady, że Gareth, Eleri i profesor Vaughan omawiają strategię działania, że to, co mówią, jest na pewno ważne, ale ich głosy docierały do niej jak monotonny szum rozstrojonego radia. Nie była w stanie rozróżnić słów ani wyłapać ich sensu. - Słyszałaś, co powiedziałem? Winter! - głos profesora stał się nalegający. Pociągnęła nosem i wytarła oczy w rękaw obszernego swetra, który miała na sobie. Niemal wzbudzała litość, krucha i przerażona. - Powiedziałem, że nie możesz się pod żadnym pozorem ode mnie oddalać! Być może zbyt dużo od niej oczekiwał, dziewczyna wyglądała jakby nie była nawet w stanie stać o własnych siłach. Skinęła jednak głową. - Dobrze - odpowiedziała szeptem tak cichym, że jedynie wampir go usłyszał. Darran Vaughan kolejny raz poczuł wątpliwości, czy sprawy potoczą się tak, jak sobie tego życzył. Nie mógł pozwolić, żeby dziewczyna wszystko zniszczyła. We wstecznym lusterku widział Eleri, która nachylała się do Winter, starając się ją pocieszyć. - Uratujemy oboje, zobaczysz! - zapewniła pełnym odwagi i optymizmu głosem. Vaughan zwolnił i zaparkował jakieś trzydzieści metrów od starego młyna. Wierzył w słowa Eleri, Rhys i Madison mieli szansę ujść z życiem. Pułapka była zastawiona na małą Starr.
97 Rhys i Cameron, ukryci w koronie wiekowego dębu, wstrzymywali oddechy, żeby zachować całkowitą ciszę. Budynek starego młyna był potężny, wysoki, ale nie tak zniszczony, jak oczekiwali. Koło młyńskie wciąż się obracało napędzane przez bulgoczącą wodę przepływającej tamtędy rzeki. Przeciągłe skrzypienie, które przy tym wydawało, skutecznie zagłuszało inne dźwięki. Informator nie kłamał, Rhys wyraźnie wyczuwał obecność czterech wampirów wewnątrz budynku. Był nawet w stanie wychwycić delikatny ślad zapachu Madison Winston. Cameron cierpliwie czekał na rozkazy. - Jest w środku - szepnął Rhys. Farland nie tracił czasu na zastanawianie się, skąd jego przyjaciel o tym wiedział. Spojrzał tylko na niego, dając do zrozumienia, że jest gotowy postawić na szali swoje życie. Wierzył w jego słowa. - Mamy jakiś plan? Rhys odwzajemnił uśmiech. - Wchodzimy i robimy odrobinę zamieszania, Cam! To nie zabrzmiało jak przemyślana koncepcja, ale Bestia wydała bojowy okrzyk, gotowa do skoku. Winter - pomyślał Rhys z tęsknotą w chwili, gdy jego ciało rzucało się do ataku.
W małej celi na piętrze Madison zdołała zapaść w płytki sen, zmęczenie wreszcie wzięło nad nią górę. Chwilę potem z drzemki wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. - Pospiesz się - krzyknęła wampirzyca, podnosząc ją brutalnie na nogi. - Idziemy! Wbiła jej boleśnie palce w ramię i poprowadziła do wyjścia. Madison zapierała się jak mogła. Nagły zastrzyk adrenaliny, który zaserwował jej własny organizm skutecznie ją obudził, nie miała zamiaru współpracować. - Dlaczego? Co się dzieje? Wampirzyca nie zaszczyciła jej spojrzeniem. Mamrocząc pod nosem niezbyt uprzejme uwagi, pociągnęła ją w głąb ciemnego korytarza. Czekał tam drugi wampir, na jego twarzy malował się niecierpliwy wyraz. - Ruszcie się! - warknął przyciszonym głosem. Stał nieruchomo przy starym malowidle oprawionym w ciężkie ramy. Madison pomyślała nagle bez związku, że nigdy nie widziała tak ogromnego obrazu. - No już, spokojnie, Crow. Postaraj się opanować - syknęła wampirzyca. Madison nie była pewna, ale miała wrażenie, że zwolniły nawet kroku, jakby na złość wampirowi. Już wcześniej podejrzewała, że między tą dwójką płynie zła krew. Zastanawiała się, czy mogła w jakiś sposób wykorzystać tę wiedzę na swoją korzyść. Mocne pchnięcie między łopatkami przekonało ją, że powinna zająć się bardziej aktualnymi problemami. Zimny pot zrosił jej twarz. Nie chciała, żeby zapędzili ją w ten ciemny kąt korytarza bez możliwości ucieczki. Bała się, że już nie była im potrzebna, że postanowili ją zabić... Wampirzyca przekazała dziewczynę Crowowi. Madison była już prawie pewna zbliżającej się śmierci. Wtedy Crow nieoczekiwanie
przesunął wielki obraz, jakby były to zwykłe drzwi. Ukazało się niewielkie przejście wykute w ścianie budynku. Wampirzyca weszła pierwsza, zwinnie i lekko jak zwykle. Otwór wyglądał jak jaskinia mogąca zmieścić nie więcej niż jedną osobę, więc Madison krzyknęła przestraszona, gdy Crow wepchnął ją do środka w ślad za wampirzycą. Ta powstrzymała ją od upadku silnym pociągnięciem. Madison zatrzymała się z twarzą przyciśniętą do muru śmierdzącego grzybem i wilgocią. Miała palącą nadzieję, że to nie jest jej nowa cela, że Crow nie zasunie teraz tajnych drzwi, zostawiając ją tu samą odciętą od światła i powietrza. Czuła ogarniającą ją klaustrofobię. - Idź, Charlotte, jeśli was znajdą to już po nas... Drzwi zostały zamknięte. Wampirzyca ruszyła przed siebie tak szybko, że Madison straciła równowagę i poleciała jej na plecy. Zaczęły schodzić po stopniach schodów, których istnienia zupełnie nie podejrzewała. *** Madison Winston z pewnością znajdowała się gdzieś w środkowej części budynku. Jej zapach unosił się tuż nad wonią wody i rdzy. Okna na parterze i pierwszym piętrze były zakratowane. Rhys i Cameron zaczęli okrążać budynek, szukając wejścia. Zachowywali całkowitą ciszę, chcieli wykorzystać efekt zaskoczenia. *** Zakapturzony uprzedził ich o zbliżających się intruzach. Crow zatrzasnął sekretne przejście i dołączył do pozostałych dwóch towarzyszy, mając nadzieję, że Charlotte uda się doprowadzić więźnia w bezpieczne miejsce.
Teraz pozostawało im już tylko czekać na przybycie gości. Donośny huk był sygnałem, na który czekali. - Cliff, Gordon! - zawołał Crow. - Nie mogą przekroczyć tych drzwi! ** * To był dobry skok, zwinny, precyzyjny. Niestety, nie przewidział, że drewno koła młyńskiego będzie obrośnięte glonami, a co za tym idzie, potwornie śliskie. Cameron usłyszał plusk, kiedy jego but wylądował na mokrym podłożu, po czym zdał sobie sprawę, że stracił przyczepność. Zderzył się głośno z zardzewiałym elementem mechanizmu młyna, w ostatniej chwili zasłaniając twarz. Coś mu mówiło, że element zaskoczenia diabli wzięli... Pomimo rwącego bólu w krzyżu, wskoczył z powrotem na górę i stanął u boku Rhysa, przyjmując pozycję do ataku. W tym momencie z budynku wyszła trójka wampirów. *** Schody ciągnęły się bez końca. Oddychając stęchłym powietrzem przesiąkniętym wilgocią i smrodem zagrzybionych ścian, Madison miała wrażenie, że śliskie stopnie prowadzą aż do samego piekła. Zaczynała tracić oddech i coraz silniej odczuwać klaustrofobię. Odwagi Mad, zachowaj spokój - pocieszała się w duchu dziewczyna. Musiała znaleźć coś, co odciągnie jej uwagę, zaczęła liczyć schody. Instynkt podpowiadał jej, że tylko w ten sposób utrzyma nerwy na wodzy. Przy dwudziestym drugim wampirzyca świadomie skoczyła w przepaść. Schody kończyły się niespodziewanie w kompletnej ciemności. Kobieta złapała Madison za kostki.
- Złaź skarbie - ponagliła ironicznie. - Chodź do cioci Charlotte... Pociągnęła ją i roześmiała się głośno. Madison na próżno próbowała uniknąć upadku. Krzyknęła, kiedy zatoczyła się w tył i nie znajdując podparcia, poczuła pustkę pod stopami. Zawisła nad przepaścią między jednym biegiem schodów a drugim. Histerycznie próbowała się podciągnąć. Uczucie było porównywalne z nagłą utratą gruntu w czasie kąpieli w morzu. Kopała nogami, jakby to miało pomóc jej utrzymać się na powierzchni. Jej stopa trafiła w policzek stojącej poniżej Charlotte. Wampirzyca złapała ją w końcu za nogawkę spodni i szarpnęła mocno, ściągając ją na niższy poziom. Madison poczuła jak chropowaty mur rozcina jej policzek i rękę od nadgarstka, aż do łokcia. Kostka się pod nią ugięła i uderzyła prawym bokiem o wystający głaz. - Wiesz co, skarbeczku? - zakpiła Charlotte. - Niedługo już nam nie będziesz potrzebna. Zakapturzony weźmie sobie bękarta Dwóch Ras, a ciebie zostawi nam... Madison poczuła słone łzy spływające po jej poranionej twarzy. - Czego wy, do diabła, chcecie od Winter? - krzyknęła, wzdrygając się ze strachu na dźwięk echa swojego własnego głosu. Wampirzyca znowu się roześmiała. - Takie z was przyjaciółki, a ona nawet ci nie powiedziała, że jest ludzka tylko w połowie? - wycedziła głosem ociekającym jadem. - Przestań! Nie chcę cię słuchać! Charlotte odczekała chwilę, dając dziewczynie czas na podniesienie się z ziemi. Widząc, że wciąż nie wstaje, oparła but na jej plecach w niemej groźbie. - Rusz się. *** Zbliżająca się grupka, która spieszyła wesprzeć wampiry z młyna, zaskoczyła Rhysa i Camerona. Trzymali się z daleka do ostatniej chwili. Teraz pięć postaci biegło w ich kierunku.
Bestia powitała ich z przyjemnością. Nie bała się ani zabijać, ani umierać. Adrenalina i przemoc były narkotykiem, który sprowadzał zapomnienie. Rhys nie pamiętał o swojej misji, nie pamiętał o przyjacielu, który walczył u jego boku. Żałował jedynie, że nie zobaczy Winter po raz ostatni. Rhys uwolnił Bestię z ostatnich więzów, jakie ją krępowały. Sam wycofał się w daleki zakątek swojej świadomości.
98 Zaczął padać delikatny deszcz, kiedy grupka ze Świętego Dawida przedzierała się przez wrzosowisko w stronę starego młyna. Ich stopy grzęzły w rozmiękłej ziemi. Wampiry wyczuwały drogę instynktownie, ludzie kierowali się przymglonym światełkiem, palącym się w oddali w jednym z okien. Szum deszczu, chlupot potoku i skrzypienie młyńskiego koła akompaniowały odgłosom walki, które pobrzmiewały coraz bliżej. Winter czuła się ogłuszona nieładem doznań, które ją bombardowały. Rhys i Bestia byli blisko. Czuła ich złość, ich nieokiełznaną furię. I Madison... Z całego serca pragnęła wierzyć, że nic jej nie jest, że ich nadejście nie będzie dla niej wyrokiem śmierci. Musiała ją znaleźć. Natychmiast. Instynktownie wydłużyła krok. Vaughan musiał złapać ją za ramię, żeby powstrzymać od biegu. - Nie mam zamiaru asystować dzisiaj przy twojej śmierci - wycedził z groźbą w głosie. - Oni są w niebezpieczeństwie! - odpowiedziała Winter, próbując zrzucić z siebie jego dłoń. Była wściekła, w jej oczach gorzał szał wampirów. Nigdy jeszcze nie widział jej tak nieludzkiej.
Profesor wzmocnił uścisk na jej ramieniu, uśmiechając się z rozbawieniem. - Jeśli stracisz nad sobą kontrolę, tylko pogorszysz sytuację. ** * Skoczył na nich pierwszy wampir, Eleri musiała zrobić krok w tył, żeby uniknąć jego szponów. Zawył przeraźliwie, natychmiast zwracając na siebie całą uwagę. Jego pazury świsnęły w powietrzu, chybiając celu. Przykucnął, gotowy przystąpić do kolejnego ataku. Gareth wpadł między niego a siostrę, żeby ją osłonić. Powietrze wibrowało od wiszącego w nim napięcia. Wszyscy poczuli wyładowanie energii i chwilę później kreatura natarła powtórnie. - Nieee! - Bestia zawyła ustami Rhysa. Nie powinni byli przychodzić za nimi aż tutaj, nie powinni byli zabierać jej ze sobą! Nyksi rzucili się do walki z okrzykiem podniecenia na ustach. Grupa ich przeciwników rozstąpiła się na ten widok. ** * Uciekaj stąd! Tu jest niebezpiecznie! - wrzasnął w myślach Rhys. Winter zatoczyła się oszołomiona wściekłością Bestii. Jej ciało zaczęło drżeć w niekontrolowany sposób. Czuła, że długo już nie wytrzyma. Odejdź - powtórzył Rhys. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Nie mogła oddychać, nogi pod nią miękły. Mad... - pomyślała, zanim ciemność zasnuła jej oczy. *** Wampiry krążyły przed nimi gotowe do ataku. Nerys Maddox wyszczerzyła groźnie zęby. Czyjaś sylwetka rozmazana przez zawrotną
szybkość doskoczyła do niej i pchnęła ją w tył. Nerys zdołała jednak odskoczyć, okrążyć napastnika i oddać mu cios. W ciszy deszczowej nocy rozbrzmiały jęki i krzyki. Idris Uprice stanęła u boku przyjaciółki, przyjmując obronną pozycję. Wampir rzucił się na nią z twarzą wykrzywioną żądzą krwi. Spletli się w walce, potem rozdzielili, by za chwilę powtórzyć starcie. Trzeci wampir biegł w stronę Chiplinów. Idris kątem oka zobaczyła Nerys o włos unikającą uderzenia, które najprawdopodobniej okazałoby się zabójcze. Kilka metrów dalej walczyli Rhys i Cameron. Ich ruchy były pełne gracji niczym taniec, lecz bitwa toczyła się na śmierć i życie. Idris padła na ziemię, unikając pięści przeciwnika. Uskoczyła w bok, odzyskując równowagę. Wampiry ruszały się jak szachowe figury, precyzyjnie i bezlitośnie. Gareth zrobił nieoczekiwany zwrot i wyprowadził cios tak szybki, że rywal nie był w stanie umknąć. - Dobrze ci tak, co? - wycedził zadowolony. Wampir oszalały z bólu rzucił z się na niego z impetem eksplodującej bomby. Kilka kroków dalej Eleri, podcięta przez wystający korzeń, desperacko machała rękami, próbując złapać równowagę. Bała się o życie swoje i Garetha. Kiedy już myślała, że ustoi na nogach, poleciała do tyłu, plecami wpadając na konar drzewa. Siła uderzenia pozbawiła ją tchu. Wampir zawiesił wzrok na jej szyi. ** * Kiedy Winter straciła przytomność, Vaughanowi nie pozostało nic innego, jak wziąć ją na ręce. Dziwne - pomyślał. Nie przewidział takiego obrotu wydarzeń... - Nie teraz, mała. Wytrzymaj jeszcze - napomniał ją surowym tonem.
Zawarł w tym zdaniu mały ładunek Mocy. Dziewczyna uniosła powieki i zaczęła nerwowo nabierać hausty powietrza. Trzeba było ją stamtąd zabrać. *** Gareth uchylił się przed uderzeniem przeciwnika i spróbował wymierzyć mu cios z dołu, ale tamten zwinnie uskoczył. Myślał tylko o tym, że jego siostra i Winter są w niebezpieczeństwie, i że szkolenie z samoobrony, które przeszli ze względu na swoją przynależność do Familii, teraz okazywało się nic nie warte. Wampir atakował bez wytchnienia, zmuszając go do powolnego wycofywania się krok po kroku. Śliskie, błotniste podłoże dodatkowo spowalniało jego ruchy. Reaguj! Atakuj! Musi ci się udać! - nakazał sobie, zbierając odwagę. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że ich ciała walczyły w perfekcyjnej synchronizacji, sprawiając wrażenie harmonijnego, choć zabójczego baletu. Ciężkie ciosy spadały raz na jednego, raz na drugiego, ale żaden nie zadał decydującego uderzenia. Gareth wrzasnął dziko i zaatakował ponownie. Udało mu się kilka razy kopnąć dotkliwie przeciwnika, aż w końcu tamten runął na ziemię. Jednak kiedy próbował go unieruchomić, wampir wyślizgnął się z jego uścisku z zadziwiającą zręcznością. Gareth legł obok niego umazany błotem. - El! - krzyknął z całych sił. - Uciekaj! Na jego ciele już zaczęła się pojawiać skomplikowana mapa sińców i zadrapań. Wszyscy narażali życie dla jakiejś nieznajomej dziewczyny i wampira. Choć może robili to dla Winter. Odwagi - powtórzył w duchu. Spróbujmy wrócić do domu z tarczą!
99 Winter zorientowała się, że nie czuje już na twarzy kropel padającego deszczu. Vaughanowi udało się zawlec ją do wnętrza dawnych stajni przylegających do młyna. - Proszę mnie puścić - syknęła wściekła. Nie mogła się zgodzić na ucieczkę, podczas gdy inni narażali życie. Jej oczy pałały ogniem oburzenia. Profesor postawił ją z powrotem na ziemi. - Co byś powiedziała, gdybyśmy poszukali twojej przyjaciółki, zamiast rzucać się na pożarcie lwom? - zapytał, zdradzając lekkie zniecierpliwienie. - Zapewne jest gdzieś tu niedaleko, a dopóki wszyscy są zajęci na zewnątrz... Na wspomnienie Madison Winter odzyskała odrobinę jasności umysłu, choć wciąż czuła się zdezorientowana. Odetchnęła głęboko i przytaknęła. - Myśli pan, że nie zostawili nikogo na straży? - Myślisz, że nie będę w stanie sobie z tym poradzić, Winter? - odparł uprzejmym tonem. - W końcu ja też jestem jednym z twoich rycerzy, czyż nie? To zdanie zabrzmiało dziwnie fałszywie w jego ustach. - Przykro mi, że naraziłam was wszystkich na niebezpieczeństwo bąknęła zakłopotana.
- Zapewniam cię, że w największym niebezpieczeństwie jesteś ty, córko Dwóch Ras - odpowiedział. Odwrócił się do niej plecami i ruszył zdecydowanym krokiem w głąb rozległego pomieszczenia, w którym się znaleźli. Na przeciwległej ścianie były jakieś zamknięte drzwi, Winter natychmiast pobiegła w ich stronę. - Mad! - zaczęła nawoływać. *** Charlotte podniosła się zwinnie z podłogi. - No proszę - roześmiała się rozbawiona. - Wołają cię... - Mad! - powtarzał daleki głos Winter. - Madison! Madison poczuła, że brakuje jej powietrza. Cokolwiek się działo na zewnątrz, było jasne, że jej porywacze to przewidzieli. Zanim wampirzyca zdążyła jej przeszkodzić, rzuciła się do zamkniętych drzwi i zaczęła walić w nie pięściami. - To pułapka! Win, uciekaj! Charlotte zakryła jej usta dłonią z taką siłą, że aż głowa odskoczyła jej do tyłu. - Za dużo gadasz, kochanie - powiedziała, przewracając ją brutalnie na ziemię. Otworzyła drzwi i zaczęła wspinać się po stopniach prowadzących w górę. Z przeciwnej strony schodził Vaughan. Spotkali się w połowie schodów. Wampirzyca skoczyła w tył, lądując z powrotem przy drzwiach. - Gdzie jest dziewczyna? - zapytał tonem ostrym jak brzytwa. Nie zostawił czasu na odpowiedź, dopadł Charlotte i szarpnął jej brodę jednym silnym ruchem. - Wybacz, moja droga - szepnął. Ciało wampirzycy zwiotczało w jego rękach. Opadło bezwładnie na ziemię ze złamanym karkiem. Vaughan uśmiechnął się złośliwie.
Obejrzał się i zobaczył Winter stojącą pod ścianą, na jej twarzy malował się szok. Ignorując martwą Charlotte, wszedł po schodach do Winter i chwycił ją troskliwym gestem za rękę. W drzwiach pojawiła się Madison. - Znaleźliśmy twoją przyjaciółkę - oświadczył. Winter podbiegła do Madison i mocno ją uściskała. Wtulając się w jej rozczochrane włosy, poczuła ciężkie łzy ulgi spływające po policzkach. Madison czuła to samo, choć wciąż nie mogła uwierzyć, że jej prześladowczym nie żyła. Wcale jej nie żałowała. Winter ścisnęła ją jeszcze mocniej, a ta syknęła z bólu. - Delikatnie, Win - jęknęła, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Jestem trochę obolała... Może, ale tylko może, wszystko miało się dobrze skończyć. *** Nyksi i rodzeństwo Chiplinów coraz bardziej opadali z sił. Ich przeciwnicy starali się zachować bezpieczny dystans. Tylko Llewelyn walczył wciąż, jakby nie odczuwał ani cienia zmęczenia. Musiał dotrzeć do Winter, upewnić się, że nic jej nie jest. Niepewność doprowadzała go do szału i rozsierdzała Bestię. Cierpliwość już dawno mu się skończyła. ** * - Chodź, Mad, zabieramy cię stąd - powiedziała Winter, podtrzymując ranną przyjaciółkę. Madison starała się ignorować kłujący ból w kostce, tuszując go mało przekonującym uśmiechem. Noga raczej nie była złamana, ale dawała się we znaki. - Win, patrząc na ciebie to raczej cud, że ty jeszcze się jakoś trzymasz, ze mną jest w porządku - napomniała ją czule, kiedy wchodziły powoli po schodach.
Adrenalina zaczęła opadać, Madison zdała sobie sprawę, że nawet nie wyraziła wdzięczności swojemu wybawcy. - Dziękuję - powiedziała wymęczonym głosem. - Nie znam nawet pana nazwiska... Profesor spojrzał na nią tajemniczo. - Vaughan - odparł ze słodkim i przerażającym jednocześnie uśmiechem na ustach. - Darran Vaughan. Madison nagle zbladła. - Ucie... Uciekaj! Win! - zdążyła wykrztusić. To był głos wampira w kapturze.
100 Winter stała jak sparaliżowana. Coś przeraziło jej przyjaciółkę, ale była wciąż zbyt oszołomiona, żeby zrozumieć co to takiego. Miała wrażenie, że czas się na chwilę zatrzymał. Nagle zobaczyła postać wampira, który pojawił się w drzwiach tuż za plecami Madison. Czas ruszył i to szybciej niż przedtem. Wyciągnęła rękę do przyjaciółki i pociągnęła ją w górę schodów. - Biegnij, Mad! - krzyknęła ochryple. Madison mimo obrażeń wspinała się po stopniach w szaleńczej ucieczce. Winter była tuż za nią. Musiały wydostać się z podziemi, jeśli chciały mieć jakąkolwiek szansę przeżycia. Vaughan zareagował z przerażającą szybkością. Winter poczuła na plecach jego ciężar i upadając, puściła dłoń przyjaciółki. - Biegnij! - powtórzyła, uświadamiając sobie, że naprawdę znalazła się w pułapce. Madison usłuchała, prowadzona instynktownym imperatywem ratowania się przed śmiercią. Przebiegła tuż obok wampira, który pojawił się u szczytu schodów, ten nawet nie próbował jej zatrzymać. - Uciekaj sobie, uciekaj - rzucił obojętnie Vaughan, unieruchamiając Winter w żelaznym uścisku. - To nie o ciebie mi chodzi. Tacy jak Madison Winston byli jak bydło na pastwisku, łatwy łup bez znaczenia. Nikt się nimi nie przejmował, tak jak i ludzie nie
przejmują się istotami, z których powstał ich hamburger, nie zastanawiają się, jakiego koloru była ich sierść, jakiej wielkości były ich rogi albo o czym myślały, przeżuwając swoje siano. Każda taka Madison Winston to tylko rezerwa krwi przechadzająca się w jeansach i potrzepująca warkoczykami na głowie. Żywi, jak Serum, ale nic więcej. Nie tak jak ona... Ona z jej Mocą, która podąża za nią jak cień, bulgocze w jej żyłach i pulsuje w jej sercu. Zęby wysunęły się spomiędzy jego warg. Od wieków nikt go nie pociągał z taką intensywnością. Vaughan uśmiechnął się, błyskając białymi kłami. - Jesteś zaskoczona, kochanie? - wyszeptał, muskając ustami jej ucho. Jak przyjemnie było wreszcie móc pozbyć się hamulców. Zasady Zakonu nigdy nie byłyby w stanie naprawdę ujarzmić drapieżnika. Ponieważ tym właśnie był, dziką istotą od wieków paloną przez Pragnienie. Winter poczuła, że siły ją opuściły. Nie opierała się, nie walczyła zdruzgotana zdradą. Vaughan przyglądał jej się chwilę w milczeniu, pozwalając, żeby przetrawiła sytuację. - Ostrzegałem cię, że nie powinnaś mi ufać - przypomniał jej aksamitnym głosem. Nie odrywając od niej oczu, podniósł ją z ziemi. - Pilnuj drzwi, Gordonie - nakazał nowo przybyłemu wampirowi. Popchnął Winter w stronę niedawnego więzienia Madison. Chciała walczyć, ale nie miała siły. - Dlaczego? Vaughan prowadził ją w głąb podziemi. - Panie... - zawołał za nimi Gordon, zanim drzwi się zatrzasnęły. Profesor spojrzał na niego ponad czarną głową Winter. - Co mamy zrobić z innymi?
- To zupełnie obojętne - odparł, składając pocałunek na włosach dziewczyny. Wsunął palce pod szalik okalający jej szyję i przesuwał nimi po skórze, aż wreszcie natrafił na to, czego szukał. Delikatny zarys ugryzień. - Tylko Llewelyn musi zniknąć. ** * Madison wybiegła ze starych zabudowań stajni i natychmiast znalazła się w samym środku walki, która rozgrywała się na podwórzu przed wejściem. Nikt jej nie gonił, ale była pewna, że jej szczęście miało trwać krótko. Musiała się spieszyć, jeśli chciała uratować Winter. Tuż obok dwie grupy ścierały się ze sobą zajadle w ulewnym deszczu. Zebrała w sobie odwagę i wbiegła między nich, w sam środek potyczki. - Odbiło ci?! - krzyknął Gareth, odpychając ją na bezpieczną odległość. Madison pisnęła ze strachu, zanim zorientowała się, że nie był to żaden z wampirów. - On ma Winter! - odkrzyknęła. Nawet nie znając walijskiego, można było łatwo zinterpretować soczysty sens słów, które wypowiedział chłopak. -Kto? Madison przyciskała rękę do piersi, jakby w ten sposób mogła uspokoić galopujące wściekle serce. - Ten co z nią był - odpowiedziała. - Ten wampir. Gareth wydał z siebie pełen frustracji jęk. Dali się nabrać jak idioci. *** Rhys zrozumiał, że Winter jest w niebezpieczeństwie, jak tylko ujrzał Madison wybiegającą ze stajni. Była sama.
Uwolnił się od wampira, z którym walczył, wymierzając mu kopniaka w brzuch. Jego przeciwnik poszybował daleko i opadł z hukiem na mokrą ziemię. Rhys pobiegł w stronę zabudowań. Gordon i kilku innych kryli się przy drzwiach, broniąc wejścia do młyna. Mógłby się ich pozbyć, ale straciłby cenny czas. Bez zastanowienia skoczył w górę, zaciskając palce na śliskiej rynnie. Postanowił dostać się do środka przez dach. Wytrzymaj, Win! - wrzasnął w myślach. On i Bestia znów stali się jednym. Nie pozwolą jej umrzeć.
101 Pragnienie narastało z każdą sekundą. Darran Vaughan marzył już tylko o zatopieniu kłów w jej białej szyi, o zlikwidowaniu śladu, który pozostawił tam Llewelyn... Łaknął jej krwi i Mocy, która w niej pulsowała. Nie był jednak na tyle ordynarny, żeby zaspokajać Pragnienie w podziemnym tunelu śmierdzącym stęchlizną, która zacierała cudny zapach tej wyjątkowej dziewczyny. Musiał jeszcze chwilę poczekać, żeby wszystko było idealne. Odkrycie, że grupka zbuntowanych walijskich wampirów używa starego młyna pełnego sekretnych tuneli jako swojej siedziby, było prawdziwym łutem szczęścia. Byli gotowi na powstanie, na bunt, brakowało im tylko przywódcy. Łatwo było się nimi posłużyć, zostawić im całą brudną robotę, a samemu pozostać poza wszelkim podejrzeniem. Wystarczyło tylko kilka wizyt i wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce, obraz był gotowy. Mistrzowskie dzieło. Okazja, na którą czekał od dziesięcioleci, wreszcie nadeszła. Kusząco zachwycająca, jak córka Dwóch Ras. Wlokąc ją za sobą, przyspieszył kroku. Na końcu tego korytarza czekał samochód, który miał wywieźć ich daleko od zgiełku walki. Zwycięstwo będzie miało upojny smak krwi.
Nagle Winter poczuła, że nawoływanie Rhysa muska jej umysł. Teraz, kiedy śmierć była tak bliska, nie miała zamiaru ustąpić. Myśl, Win... myśl... Musiała zyskać trochę czasu. Rzuciła się na ziemię, pozorując upadek. Wampir stanął. Korytarz był tak wąski, że słyszała szelest jego ubrań ocierających się o ściany. Zbyt wąski dla mężczyzny o budowie Vaughana, ale nie dla niej... Gdyby spróbowała uciec... - Już nie mogę - jęknęła, patrząc mu w oczy zbolałym wzrokiem - proszę pana... muszę odpocząć. Vaughan roześmiał się. - Jak tylko dotrzemy do samochodu - zapewnił rozbawiony. Winter nerwowo przełknęła ślinę. Jej umysł cały czas tworzył most między nią a Rhysem. Dar Krwi był nicią, która miała ich połączyć na zawsze. On wie! Jesteś w niebezpieczeństwie! - próbowała go ostrzec. - No wstawaj - ponaglił ją profesor, unosząc sarkastycznie brew. - Myślisz, że moja cierpliwość dla ciebie jest nieskończona? Winter zaczęła podnosić się na nogi, oddychając ciężko. Musi coś zrobić albo umrze. Została jej tylko jedna możliwość. Udała, że się potyka; wampir nachylił się momentalnie, żeby ją podtrzymać. Wtedy zerwała łańcuszek z amuletem. Potężny ładunek Mocy odrzucił Vaughana daleko w głąb tunelu. Winter zerwała się do biegu. Biegła z całych sił, stawką było jej życie. Rhys dotknął jej myśli. Pokaż mi gdzie jesteś. Winter pędziła dalej. Nie chciała, żeby Rhys zjawił się jej z pomocą, była pewna, że Vaughan natychmiast go zabije. To nie jest czas na głupie poświęcenia, cholera! - wrzasnął Rhys. Idę po ciebie, więc nie utrudniaj! - Brawo Winter, niezła próba! - zadrwił Vaughan. - Niestety nie uda ci się uciec. Jego głos odbijał się ponurym echem od ścian tunelu. Wąski korytarz utrudniał mu poruszanie. Na skórze czuł mrowienie Mocy, jakby powietrze zgęstniało i próbowało go spowolnić.
Winter dostała kolejny zastrzyk adrenaliny. Drżącymi rękami założyła z powrotem amulet na szyję. Jej Moc wytwarzała ochronną barierę, ale było to zbyt wyczerpujące, pozbawiało ją sił. Oddychała ciężko i histerycznie, bała się, że zaraz straci przytomność. Proszę cię, Win... Przyspieszyła, łapiąc się nici, która łączyła ją z Rhysem, i otworzyła przed nim swoje zmysły. Idę! - zawołała. Sekretny tunel zaczął wznosić się stromo do góry, aż do samego końca, gdzie czekały metalowe drzwi. Czuć było zapach mokrej ziemi i deszczu. Słyszała za sobą kroki Vaughana, zbliżały się coraz bardziej. Oparła się o mur, pozwalając sobie na kilka sekund odpoczynku. Musiała złapać oddech. Bolały ją mięśnie, była wyczerpana. Smród pleśni drapał w gardło, zaciskając jej żołądek. Jeszcze tylko kawałek, ostatni wysiłek... ** * Rhys przeszukiwał wnętrze młyna, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie zdąży odnaleźć tunelu, do którego Vaughan zawlókł Winter. Samochód... Musiał się skoncentrować. Wrócił na dach i wytężył wzrok, żeby dojrzeć cokolwiek pod welonem deszczu i nocnych ciemności. Korony drzew, szarpane wiatrem, wyglądały jak wzburzone morze. Myśl. Jeśli Vaughan chciał uciec samochodem, podziemny korytarz musiał kończyć się w pobliżu jakiejś drogi. Pokładając ostatnią nadzieję w swojej intuicji, zeskoczył na ziemię i ruszył biegiem. ** *
Winter desperacko szarpała się z drzwiami, które pozostawały zamknięte. Vaughan zbliżył się do niej bez pośpiechu. - Nie bądź żałosna - powiedział z lodowatym uśmiechem. Dziewczyna po raz ostami uderzyła pięścią o gładki metal i z przerażeniem odwróciła się do swego prześladowcy. Przywarła plecami do zimnej powierzchni drzwi. - To zrozumiałe, że się teraz boisz, Winter - przyznał, coraz bardziej się do niej zbliżając. - Zapewniam cię jednak, że nie masz czego. Zatrzymał się o piędź od jej twarzy. Oparty jednym ramieniem o ścianę tunelu zaczął bawić się kosmykiem jej włosów. Wpatrywał się w nią oczami pełnymi żądzy i fałszu. - Przysięgam, że nie mam najmniejszego zamiaru cię zabijać... Nie wierzysz? Winter pokręciła głową. - Co mam zrobić, żeby cię przekonać? Okręcał jej włosy wokół swojego palca. Powoli opuścił dłoń, gładząc jej szyję, potem ramię i bok. W końcu wziął jej rękę w swoją i uniósł ją sobie do ust. Winter stała jak sparaliżowana. Vaughan z delikatnością kota przytulił policzek do żył na jej nadgarstku. - Pragnę twojej krwi i twojej Mocy, Winter Blackwood Starr -oświadczył z nienaturalnym podnieceniem. - Pragnę twojego życia, a nie twojej śmierci. Winter spróbowała wyrwać rękę, aleją przytrzymał. Odsunął się od niej i wystudiowanym ruchem zapukał dwa razy w metalową powierzchnię drzwi, nie przestając się uśmiechać. - Otwórz, Haroldzie - rozkazał wampirowi, który przez cały czas czekał po drugiej stronie wejścia do tunelu. Winter usłyszała dźwięk otwieranego zamka i siły ją opuściły. Upadłaby, gdyby nie mocny uścisk Vaughana. Rhys skoczył na plecy Harolda dokładnie w momencie, gdy drzwi zaczęły się uchylać. Wymierzył mu szybki i precyzyjny cios w kark. - Przeklęty gówniarz! - ryknął Vaughan.
Winter zrozumiała, że musi się usunąć, w przeciwnym razie wampir wykorzysta ją jako zakładniczkę. Wyszarpnęła się z rąk profesora, tym razem zaskoczenie działało na jej korzyść. Dwóch mężczyzn rzuciło się na siebie, spięli się w walce. Winter zaczęła krzyczeć. Vaughan zaatakował ze wściekłością, Rhys schylił się, unikając ciosu. Okręcił się wokół własnej osi i wyrósł na nowo przed swoim przeciwnikiem. Vaughan wystartował po raz drugi, tym razem Rhys pozostał nieruchomy, czekając na starcie. Siła i szybkość, z jaką walczyli nie pozwalała dostrzec pojedynczych ruchów. To był gwałtowny i brutalny pojedynek. Winter poczuła, jak wzrasta poziom Mocy. Napięcie w powietrzu trzeszczało jak przeciążone linie energetyczne. Miała wrażenie, że w ciasnym tunelu rozpętała się burza. Energia Rhysa pulsowała z młodzieńczą siłą, Vaughan operował swoją Mocą z maestrią podbudowaną kilkusetletnim doświadczeniem. Pchnął w kierunku chłopaka gorący ładunek siły. Rhys musiał się wycofać, Vaughan odskoczył poza jego zasięg. Usłyszeli warkot zbliżających się pojazdów. To mogło oznaczać tylko jedno - zbliżało się wsparcie. Profesor nie miał wątpliwości, że tym razem będzie to cały oddział Familii. Rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę Winter, po czym pobiegł do swojego auta. Rhys obserwował nieruchomo jego ucieczkę, upewniając się, że Winter nic już nie zagrozi. ** * - Roberts, przyspiesz! Griffith Chiplin nie musiał powtarzać dwa razy. Danny wcisnął gaz, auto skoczyło do przodu, rozbryzgując błoto na wszystkie strony. Przed nimi rozbrzmiewała syrena policyjna zamontowana na dachu samochodu Evansa, który jechał pierwszy przez otaczający ich las.
Nagle oślepiły ich reflektory samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Danny działał instynktownie. Zahamował, jednocześnie ostro skręcając kierownicę. Opony zapiszczały na mokrym asfalcie, a auto stanęło w poprzek, blokując drogę zbliżającemu się pojazdowi. Drugi wóz wpadł w poślizg i z identycznym piskiem zatrzymał się w ostatniej chwili, cudem unikając zderzenia. - Co, do diabła?! - krzyknął Danny. Griffith i Morwenna momentalnie wyskoczyli na zewnątrz. W ostrym, nienaturalnym świetle reflektorów zobaczyli czyjąś sylwetkę wysiadającą z auta i idącą w ich stronę. Darran Vaughan. Coś było z nim nie tak. To nie była twarz dystyngowanego profesora, którego znali. Miał minę dzikiego zwierzęcia, nieludzką, głodną. Mieli już nigdy nie zapomnieć tego widoku. Morwenna Chiplin stała najbliżej. Skoczył na nią tak szybko, że prawie niedostrzegalnie. Jednym ruchem odsłonił jej grdykę. Danny Roberts zrozumiał w lot. Przed oczami stanęły mu ślady na szyi Siarla Phillipsa, zniknięcia, niewytłumaczone ataki. Olśnienie poraziło go jak grom z jasnego nieba. Wyrwał z kabury pistolet i wycelował. W półmroku trudno było odróżnić dwie postacie, mógł postrzelić Morwennę. Starając się opanować drżenie rąk, zmrużył oczy i strzelił. Huk, a potem przeciągły gwizd przerwały ciszę i pocisk rozerwał pierś Vaughana, który z krzykiem padł na ziemię. Znieruchomiał. Danny podszedł ostrożnie do jego ciała, Morwenna pobiegła do męża. Nagle umierający wampir się poruszył. W mgnieniu oka zerwał się z asfaltu i skoczył do samochodu. Danny posłał za nim jeszcze jedną kulę, lecz chybił. Samochód zbiega ruszył i momentalnie zniknął w ciemności. Danny popatrzył na dymiącą lufę pistoletu w swoich rękach. Może nie był to śmiertelny strzał, ale nikt nie byłby w stanie się po czymś takim podnieść.
Nikt, kto jest człowiekiem. Odpowiedź na dręczące go wątpliwości była prawdopodobnie zbyt trudna do zaakceptowania. ** * Pościg za nim to nie jest twoje zadanie - odezwał się w głowie Rhysa Wielki Mistrz. - Ona na ciebie czeka. Rhys zadrżał. Co z nami będzie? Na to pytanie sami musicie sobie odpowiedzieć - odparł Alaric Lochinvar, wycofując się z umysłu chłopaka. - Rhys! - szepnęła Winter wciąż przerażona. Rhys natychmiast do niej podbiegł. Padł na kolana przy jej boku i zamknął w gorącym uścisku. - Nigdy więcej mi tego nie rób - powiedział głosem przepełnionym ulgą. Trwali tak nieruchomo, przytuleni, wymieniając oddechy w padającym deszczu. Mieli tyle do powiedzenia... rzeczy pięknych i smutnych, obietnic i pożegnań. Winter patrzyła na ciemne rzęsy wampira, na których lśniły krople wody. Na jego jaspisowe oczy, które czasem były urzekające, ale czasem okrutne. Potem Rhys powoli zbliżył twarz do jej ust. Pocałowali się, być może po raz ostatni. To był długi, słodki pocałunek.
Epilog Madison wychyliła się z okna pociągu stojącego na peronie stacji Cae Mefus i po raz ostatni uścisnęła rękę Winter. Teraz, kiedy wydawało się, że wszystko może wreszcie wrócić do normy, nie miały ochoty się rozstawać. Stan zdrowia babci Winter zaczynał powoli się poprawiać, choć nadal pozostawała w szpitalu. Pomimo napięcia, które wciąż wisiało w powietrzu, Pakt pomiędzy Zakonem a Familią został odnowiony. Przez kolejne piętnaście lat miał panować pokój, przynajmniej teoretycznie. - Tym razem odzywaj się częściej, Win - nakazała Madison władczym tonem, który tylko częściowo był żartobliwy. - Już przedtem się martwiłam, teraz kiedy wszystkiego się dowiedziałam, będzie jeszcze gorzej... Winter westchnęła, walcząc ze wzruszeniem, które zaczęło zwilżać jej oczy. To prawda, jej przyjaciółka wiedziała o wszystkim. Wiedziała, że Winter była potworem. Wiedzieli o tym też Gareth, Eleri i państwo Chiplinowie. Griffith i Morwenna chyba nie byli zachwyceni, ale jej przyjaciół zdawało się to zupełnie nie obchodzić. - Win, poważnie, spróbuj trzymać się z dala od kłopotów. - Dobrze, mamo - odparła Winter z niewinnym uśmieszkiem. Jej oczy bezwiednie powędrowały w stronę bandaża na ramieniu Madison. Z jej winy przyjaciółce trzeba było założyć szwy na
zranionej ręce, a nogę w kostce włożyć w gips. Madison jakimś cudem udało się odesłać szalejących z niepokoju rodziców z powrotem do Londynu i cieszyć się rekonwalescencją w Walii. Winter do tej pory nie wiedziała, jak przyjaciółka tego dokonała. - Jesteś pewna, że nie chcesz, żeby przyjechał po ciebie Neth? -zapytała po raz setny tego dnia. Donośny śmiech, będący odpowiedzią na to pytanie, wywołał uśmiech na jej twarzy. - Żartujesz? Mój brat prowadzi jak szaleniec, nie dojechałabym żywa do domu! Madison była właśnie taka... a Winter cieszyła się, że jest jej przyjaciółką. Konduktor dmuchnął w gwizdek, oznajmiając odjazd i pociąg zaczął wolno toczyć się po torach. - Kocham cię, Mad - zawołała, kiedy palce przyjaciółki wyślizgnęły się z jej ręki. - Ja ciebie też! - odkrzyknęła Madison, puszczając do niej oko. Winter stała na peronie i wciąż się uśmiechała, kiedy pociąg ginął jej z oczu. Będzie strasznie tęskniła za Madison, ale przyrzekła sobie, że już nigdy nikomu nie pozwoli tak się dla siebie narażać. Nigdy więcej. To nieważne, że wszystkim jakoś się udało wyjść z tego cało, że Gareth był dumny ze swojego podbitego oka, że - jak twierdził -dodawało mu to uroku twardziela i czuł się bardziej sexy. Kiedy daleki stukot pociągu stawał się coraz cichszy, Winter odwróciła się w stronę zejścia z peronu. Nagle ogarnęło ją odrętwienie, którego nie była w stanie pokonać. Stanęła nieruchomo. Poczuła dreszcz na plecach, drżenie, które ostatnio zdawało się jej w ogóle nie opuszczać, w dzień i w nocy. Bez wahania uniosła wzrok, napotykając nieprzeniknione jaspisowe spojrzenie Rhysa Llewelyna. Czas się zatrzymał, jak zawsze, strach i tęsknota tańczyły splecione w perwersyjnym uścisku.
Rhys stojący w cieniu drzewa posłał jej pełen melancholii uśmiech. Czy jesteś gotowa zaryzykować wszystko dla miłości, Winter Blackwood Starr? Winter wciąż nie znała odpowiedzi. Spuściła oczy i ruszyła w tylko sobie znaną stronę.
Podziękowania Uwielbiam podziękowania na końcu książek, barwne i dowcipne (kto ma siłę na ich napisanie po wszystkich tych stronach, które je poprzedzają, ma mój ogromny szacunek). Ta powieść dużo zawdzięcza wielu, bardzo wielu osobom. Zważywszy, że zastosowanie innego porządku niż chronologiczny mogłoby być zbyt ryzykowne, wymienianie moich dobroczyńców zaczynam od tych, którzy nauczyli mnie alfabetu i, przeskakując szybko ponad dwadzieścia lat, docieram do A.B., który nawet nie zdając sobie z tego sprawy, podsunął mi pomysł o prawdziwym pisaniu. Potem muszę wspomnieć o Elizie, która wygrzebała w komputerze moje pierwsze, sekretne pliki i nie miała żadnych skrupułów, żeby je przeczytać. Przebaczyłam jej wtedy ze względu na to jedno zdanie, które wypowiedziała: „Czyta się jak prawdziwą książkę!". Moją okrutną zemstą było później zmuszenie jej, aby towarzyszyła mi w tej przygodzie krok za krokiem, o każdej porze dnia i nocy. Teraz mogę powiedzieć tylko jedno: Dziękuję Eli! Jesteś wielka! Wspaniała! Niezastąpiona! A.F.B. (mam nadzieję, że zrozumie, że to właśnie jego mam na myśli, ale przez wzgląd na dyskrecję nie mogę mówić jaśniej...). Teraz przejdziemy do delikatniejszych podziękowań, ponieważ będą dotyczyły tych, którzy przeczytają je jeszcze przed publikacją
książki: Francesco Gungui, pisarz, redaktor, profeta, wujek Winter, cóż... najprościej mówiąc, człowiek, który zadzwonił do mnie o ósmej rano, żeby dać zielone światło dla projektu. Dziękuję za cały wysiłek, który w to włożyłeś, i którego oczekiwałeś ode mnie. Dziękuję również Silvii Sacco Stevanelli za uwagę i dbałość przy korektach, mam nadzieję na dalszą współpracę. Dalej dziękuję koleżankom i kolegom za ich szczodre pochwały, za niewzruszone wsparcie, za gotowość do pomocy i za cierpliwość, którą do mnie mieli przez cały okres pracy nad książką. Dziękuję wszystkim przyjaciołom zaangażowanym w tę niesamowitą grę zespołową, która wystawiła nas wszystkich na próbę. Crombowi, który spędził większą część sierpnia ze mną i mieszkańcami Cae Mefus i nie przestawał mruczeć... Jamesowi... dziękuję za wszystko: za tolerowanie i zaradzanie wszechogarniającemu chaosowi moich faz twórczych, za humor i wsparcie w momentach rozpaczy, za wytrzymywanie ze mną bez względu na moje nastroje, za papierosy zawsze w zanadrzu i za piwo zawsze zimne. Wciąż wiszę ci mikser! No i dziękuję Manu, który nie spał przeze mnie do czwartej rano, i który towarzyszył Winter od kołyski. Tutaj też słowa nie wystarczają... W końcu dziękuję również mojemu psu, ponieważ... cóż, ponieważ jest moim psem... oraz wszystkim tym, którzy mogliby się uśmiechnąć, widząc swoje nazwisko na końcu tej książki. Asia Greenhorn