Luanshya Greer
KTO SIEJE WIATR
Przełożyła z angielskiego Alina Siewior-Kuś
Mojej rodzinie:
Johnowi, którego miłość i wiara we mnie
nigdy mnie nie zawi...
11 downloads
26 Views
2MB Size
Luanshya Greer KTO SIEJE WIATR Przełożyła z angielskiego Alina Siewior-Kuś
Mojej rodzinie: Johnowi, którego miłość i wiara we mnie nigdy mnie nie zawiodły, oraz Benowi i Suzannie — za to, że po prostu są
Za darmo zostaliście sprzedani i bez pieniędzy zostaniecie wykupieni. Iz 52,3
PODZIĘKOWANIA Autorka pragnie podziękować tym, bez pomocy których ta książka by nie powstała: Elsie Mabille-Verdier, prawdziwej hugenotce, za wspaniale wspomnienia obejmujące kilkadziesiąt lat pracy misyjnej w Afryce; wyjątkowo utalentowanemu pisarzowi Johannowi Potgieterowi za zrozumienie i poznanie ludów Afryki; Johnowi Hindowi za rozległą wiedzę historyczną; Jane ??, mojemu wydawcy; państwu Piet de Wet; Suzette i Gilbertowi Colynom; dr. Janowi S. Maraisowi; Elisabeth i Peterowi Maname; Thembie Nyati, Katherine Bennet i dziewczynom
Monday. Wszyscy przyczynili się, choć może czasami nieświadomie, do powstania niniejszej powieści.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Skorpion rzucał się między płomieniami a koszykiem, miotając rozpaczliwie odwłokiem. Jean Jacąues, siedmioletni bosonogi mieszaniec, niebezpiecznie balansował na odwróconym do góry dnem koszyku pośrodku płomiennego kręgu. — Zepchnij go, Suzanne! No, dalej, zepchnij go! — krzyknęła wysokim z podniecenia głosem Clara. — Sama go zepchnij. Ja się boję. — Suzanne odwróciła wzrok od chłopca, który stał z dumnie wysuniętym podbródkiem, chociaż twarz zlaną miał łzami. — On jest przerażony. Popatrz tylko na niego! — krzyknęła Clara. — Boisz się malutkiego skorpiona, może nie? Jean mocniej wysunął podbródek, usiłując wytrzeć łzy grzbietem dłoni. — Nie myśl sobie, że się przejmuję twoimi łzami. Nie myśl sobie, że płacz ci pomoże. — W nagłym przypływie złości Clara tak mocno pchnęła
koszyk, że chłopiec o mało nie spadł. — Jeśli skoczysz, skorpion może cię nie ukłuje — powiedziała z uśmiechem. — A może ukłuje właśnie wtedy. — Prudence, każ jej przestać! — wykrzyknęła Suzanne. Dziewięcioletnia Prudence z niepokojem patrzyła to na Suzanne, to na Clarę. Clara, najstarsza z trzech sióstr, mimo iż miała zaledwie dwanaście lat, w tej chwili wydawała się dorosła, a nawet stara. Prudence nie odezwała się ani słowem. — Skacz! Pokaż nam, jak potrafisz skakać! — Clara nie zwróciła uwagi na siostry. — Mam ci pomóc? — zapytała, uderzając Jeana patykiem po bosych stopach. 9 LUANSHYA GREER Prudence i Suzanne spojrzały na siebie. To przestała być zabawa, Clara wcale nie droczyła się z chłopcem. Odwróciły się do ucieczki, lecz w tym samym momencie stanęły jak wryte. Ich ojciec, Jacąues Beauvilliers, zaciskając z gniewu szczęki, wstrzymał ostro konia. Zeskoczył z siodła, jednym susem znalazł się przy Clarze i gwałtownym ruchem wyrwał jej patyk z ręki. — Na Boga, co ty wyprawiasz? — Zdusił ogień, kopnięciami sypiąc piasek na żarzące się drewno, po czym obcasem wgniótł skorpiona w ziemię. — Mogłaś go zabić! — Wziął na ręce przerażonego chłopca i mocno, choć łagodnie przytulił, ocierając mu łzy. — Nic ci się nie stało, Jean? — To była tylko zabawa, ojcze. — Twarz Clary oblała się purpurą. — Bawiliście się ogniem i skorpionem? — Postawił chłopca na ziemi. — On jest jeszcze dzieckiem. Dlaczego ciągle go dręczysz?
— Może jego matka powinna bardziej się nim zajmować — odparowała szybko Clara. Mimowolnie zrobiła krok do tyłu, gdy ojciec odwrócił się ku niej. W jego oczach czaiła się groźba, wytrzymała jednak to spojrzenie. — Albo jego ojciec. Słowa Clary na chwilę zmusiły go do milczenia, choć wpatrywał się w nią tak długo, aż w końcu spuściła wzrok. — Pójdziecie wszystkie do swojego pokoju. Natychmiast — rzekł cicho, lecz stanowczo. Wzrok Clary niczym błyskawica powędrował ku chłopcu, który widząc to znowu lekko uniósł podbródek. — A on? Dokąd pójdzie, ojcze? Do chałupy, gdzie jest miejsce bękartów? Do domu niewolników i swojej matki niewolnicy? — Drżenie głosu zdradziło, że Clara siłą powstrzymuje łzy złości. — Taki język nie przystoi dziewczynce twojego pochodzenia, Claro. Nauczysz się nad nim panować albo zostaniesz w swoim pokoju, by rodzina nie musiała cię słuchać — oznajmił Jacąues, równocześnie zdając sobie sprawę, że jego córka jest szczera i wyraża uczucia, których nie da się wypowiedzieć słowami i których jego gniew nie zdoła poskromić. Clara wyzywająco patrzyła na ojca, nie zwracając uwagi na Suzanne, która szarpała ją za spódnicę. Jean przyglądał się im z przerażeniem. — Chodź, Claro, proszę — błagała szeptem Suzanne. Prudence, choć najmłodsza, podjęła wyzwanie siostry i podeszła do ojca, patrząc mu prosto w oczy. 10 KTO SIEJE WIATR — Kim on jest, ojcze? — zapytała, przechylając na bok głowę. W jej
głosie nie było ostrych jak brzytwa nutek, którymi naszpikowane było każde zdanie Clary. — Czy wiesz, kim on jest? — Jest synem niewolnicy, Prudence! Prawda, ojcze? — Po raz kolejny słowa Clary przeszyły boleśnie serce Jacques'a. — Tak, jest synem niewolnicy — odparł spokojnie. — Mówią, że jest z nieprawego łoża — rzekła Prudence z całą niewinnością dziecka, które powtarza zasłyszane zwroty, nie rozumiejąc ich znaczenia. Jacąues ujął jej dłoń i przyklęknął na twardej wysuszonej ziemi. — Czy wiesz, co to znaczy, Prudence? — zapytał. — To znaczy, że jest bękartem! — wtrąciła ostro Clara. Jacąues nie odrywał wzroku od Prudence. — To prawda, jest z nieprawego łoża. Jest synem niewolnicy. Lecz kto ci o tym powiedział? — Clara — odparła Prudence. Mimo iż odwrócony plecami, Jacąues czuł na sobie spojrzenie najstarszej córki. — W takim razie kto jest jego ojcem? — zapytała, nim wszakże zdążył jej odpowiedzieć, zwróciła się lodowatym głosem do chłopca: — Kto jest twoim ojcem? W nagłym przypływie ślepej furii Jacąues uderzył ją w twarz. Natychmiast pożałował swego postępku. Clara z niewzruszonym spokojem patrzyła na niego wzrokiem zamglonym przez łzy. Na jej policzku płonął purpurowy odcisk dłoni, serce krzyczało z bólu. Dlaczego ojciec nie potrafi zrozumieć, co jej uczynił? — Nigdy więcej nie chcę widzieć takiego okrucieństwa! — Jacąues
uciekł się do pełnych oburzenia ojcowskich połajanek. — Wszystkie trzy idźcie natychmiast do swego pokoju. — Odwróciwszy się plecami do córek, wziął Jeana na ręce. — Chodź — powiedział. Prudence musnęła dłoń Clary i skierowała się w stronę domu, Suzanne z pochyloną głową poszła za nią. Przez chwilę Clara stała bez ruchu. Prudence ponagliła ją półgłosem. Cała trójka posłusznie poszła do domu. Jednakże bunt drzemiący w Clarze nie dawał za wygraną. — Nienawidzę go — szepnęła. Jacąues patrzył za odchodzącymi córkami. Szły wolno, niczym małe mniszki naciągnąwszy głęboko kaptury płaszczy, by ukryć swą hańbę. Jego hańbę. Lecz cóż hańbiącego mogło być w tym małym chłopcu, który tak mocno się do niego tulił? W jego ciemnoskórym synku, którego matkę tak głęboko kochał? Kochał Ewę miłością ii LUANSHYA GREER odmienną od tej, jaką darzył swą żonę Emily, matkę ich trzech córek; ta miłość pochodziła z ukrytych pokładów jego duszy i obejmowała także czerwoną glebę pod jego stopami. Glebę, w której — poza Ewą i synkiem — znajdował jedyną pociechę na tej obcej afrykańskiej ziemi. Niosąc syna do zabudowań dla niewolników, Jacąues obszedł swój dom, piękny biały budynek, położony w dolinie pośród gór. Ich zbocza przecinały winnice, o które tak serdecznie dbał, tworzące baldachimy zieleni, ciężkie od ciemnych kiści. Sok z winogron zrodzonych z ziemi Bonne Esperance wreszcie osiągał doskonałość win zdolnych zadowolić najbardziej wybredne podniebienia. Bonne Esperance. Posiadłość zbudowana dzięki jego potowi i ciężkiej pracy, grunt uprawiany z dumą i
troską, rozkwitający teraz i zdobywający sławę jednej z najlepszych winnic na Przylądku Dobrej Nadziei. Mimo to nie był szczęśliwy, czuł się tu jak więzień, bo jego serce pozostało we Francji. Gdy dziewczynki doszły do domu, Clara szybko schowała się za ogromną, otynkowaną na biało arkadą, z której zwisał cichy teraz dzwon zwołujący niewolników. — Nie mówcie o niczym matce — nakazała szeptem siostrom. — Zaraz wrócę. Przekonawszy się, że ojciec dalej idzie w stronę zabudowań dla niewolników, pobiegła za dom. Zgodnie ze swymi oczekiwaniami zastała tam Titusa. — Widziałeś, co się stało? Widziałeś? Piwne oczy Titusa starannie unikały jej twarzy; w taki sposób jego rasa okazywała szacunek. Chociaż dorosły mężczyzna, był przecież także niewolnikiem, ona zaś córką jego pana. Nie mógł sobie pozwolić nawet na cień poufałości. — Następnym razem przyniosę panience większego skorpiona, panno Claro. I zbuduję większe ognisko. — W jego głosie brzmiał entuzjazm i pewność ostatecznego zwycięstwa. — Następnym razem powiem ojcu, że dowiedziałam się o wszystkim od ciebie! — przerwała ostro Clara. Twarz Titusa pomarszczyła się, piwne oczy z obramowanymi na żółto tęczówkami umknęły w bok. — Nie, panno Claro, nie! Jeśli panienka powie o tym panu, to będzie bardzo niedobrze dla panienki — błagał Titus głosem, w którym pobrzmiewał smutny zaśpiew upokorzenia. — Panienka Clara nie może
powiedzieć o tym panu, nie! — A mimo wszystko nawet teraz, gdy on, dorosły mężczyzna, prosił dziecko, z jego postawy przebijała wrodzona godność, duma rasy. 12 KTO SIEJE WIATR — A więc kłamałeś, kiedy mówiłeś, że ojcem chłopca jest mój ojciec? — Nie kłamałem. Nie, panienko Claro. Powiedziałem panience prawdę. — Uniósł wysoko głowę. — Panienka przecież pamięta. Była wtedy panienka małym dzieckiem. Panienka to widziała. Przez całe życie Clara walczyła ze wspomnieniem, które teraz przywołał Titus, wspomnieniem, które powracało do niej w najbardziej nioczekiwanych momentach i odchodziło, zostawiając ją zdruzgotaną. Teraz także powróciło, nie chciane i natrętne. Tamten dzień rozpoczął się obiecująco. W całym domu wrzała gorączkowa praca, Clara dokładnie pamięta, jak przyglądała się Marii, kucharce i gospodyni, która oprawiała prosię. Clara, wówczas zaledwie sześcioletnia, stojąc na palcach sięgała akurat blatu. Na linii jej wzroku znajdowały się oczy prosięcia, które zdawało się patrzeć prosto na nią Zastanawiała się, czy zwierzę jeszcze żyje. Gdy Maria wielkim rzeźnickim nożem rozcięła mu brzuch, Clara głośno zaprotestowała, budząc tym rozbawienie kucharki. — Panienka myśli, że prosiaka to boli? Panienka myśli, że mogłabym tak potraktować żywe stworzenie? — Maria pochyliła nad Clarą swą okrągłą czarną twarz. — Jeśli natychmiast panienka nie wyjdzie z kuchni, panienko Claro, poczuje panienka na sobie ten koniec noża. — Z udawaną złością wyciągnęła ku niej trzonek. Wielka i zwalista, goniła dziewczynkę
wokół kuchni. Clara chichotała z uciechy. Często prowokowała takie pogonie, by nacieszyć się widokiem pokaźnego biustu Marii, który trząsł się przy tym jak galareta. Jednakże nie należało marnować ani chwili pełnego wrażeń dnia, a już z pewnością nie na takie zabawy. Gonitwy z Marią mogą poczekać, ten dzień bowiem był szczególny. Wieczorem miał się odbyć bankiet. Clara nie wiedziała, co to dokładnie jest bankiet. Zrozumiała tylko, że tego wieczoru w ich domu zbierze się wiele wytwornie ubranych ludzi, by jeść najlepsze dania, pić najlepsze wina Bonne Esperance i tańczyć do późnej nocy. A co najważniejsze, jej ojciec będzie miał na sobie czarny frak. Pogładziła frak, który leżał przygotowany z resztą ubrania. Pachniał ojcem. Ten wspaniały zapach zawsze kojarzył się z poczuciem bezpieczeństwa, a równocześnie w dziwny sposób podniecał. Nie była to woń potu i koni, ziemi i winorośli, jaką czuła, gdy przybiegała do ojca pracującego w winnicach. To był zapach mężczyzny, który pstryknięciem palca zdolny jest odpędzić duchy, który patrzy na nią 13 LUANSHYA GREER rozbrajającymi piwnymi oczyma, z czułym uśmiechem tuli ją w silnych ramionach i z zabawnym francuskim akcentem pyta: „Jak się dzisiaj miewa moja córeczka?" — Claro, podaj mi, proszę, szczotkę do włosów. Głos matki wyrwał Clarę z marzeń. Bez zwłoki spełniła polecenie. Kochała matkę, w inny wszakże sposób niż ojca. Miała wrażenie, że tu role są odwrócone: to ona opiekuje się matką. Wzięła srebrną szczotkę z pięknie rytym grzbietem i wesoło poprosiła:
— Mogę wyszczotkować ci włosy, mamo? Powiedz, mogę? — Nie, teraz moja kolej — sprzeciwiła się Suzanne. Szczotkowanie matczynych włosów należało do przyjemności, o które zawsze między sobą walczyły, jednakże Clara doszła do wniosku, że tego dnia może ustąpić. Suzanne była za mała, by zrozumieć, jak wyjątkowy jest dzisiejszy wieczór. Clara wy szczotkuje matce włosy następnego dnia. Rzuciła szczotkę siostrze, która nie zdoławszy jej złapać, tupnęła ze złości. — Upuściłaś ją! — To ty ją upuściłaś! — odkrzyknęła Clara, wybiegając z pokoju w poszukiwaniu bardziej zajmującego zajęcia. W jadalni sięgnęła do kryształowego pucharu. — Nie dotykaj! — jak zwykle głos panny Thurston był stanowczy. — Zobacz, co narobiłaś. Na połyskującym szkle został ślad palca wskazującego, koło nóżki zaś szerszą smugę pozostawił kciuk. Panna Thurston nie przestawała narzekać, wpatrując się w puchar, jakby częściowo ponosił winę za te ślady. — Nie powinnaś tu w ogóle wchodzić. Potłuczesz coś albo, co gorsza, sama się o coś potłuczesz. Idź na dwór, jeśli chcesz się bawić. Clarę zawsze fascynował sposób, w jaki pannie Thurston udawało się rozmawiać z przedmiotami. Kiedy Clara zrobiła coś naprawdę złego podczas modlitwy, panna Thurston o jej postępek oskarżała Biblię, potem milkła, patrząc wprost na księgę, jakby oczekiwała odpowiedzi. Clara często się zastanawiała, czy księga kiedyś w końcu odpowie, choć bardzo w to wątpiła. Jeżeli bowiem panna Thurston mówiła prawdę, Bóg zawsze zgadzał się z nią całkowicie. Tym razem wszakże Bóg nie był w to
zamieszany, gdyż Biblii nie było pod ręką, tak więc Clara wymknęła się z pokoju wiedząc, że obraziła jedynie swoją guwernantkę. Tego wieczoru wykąpała się i przygotowała do pójścia spać, zanim jej kazano, gdyż chciała mieć więcej czasu na ważne zajęcia, które 4 KTO SIEJE WIATR potem ją czekały. Będzie patrzeć na gości zajeżdżających przed dom w powozach, obserwować ostatnie przygotowania czynione na ogromnym stole w jadalni, a przede wszystkim przyglądać się ojcu. Stał w otwartych drzwiach wraz z matką i witał damy ukłonem, a one w odpowiedzi wyraźnie się rumieniły. Podobał się tym damom. Nie wiedziały wszakże, że on należy do niej. Jest jej ojcem. Nic nigdy nie mogło zmienić jej wyjątkowej pozycji w jego życiu. Była jego pierworodną, najstarszą z trzech córek. — Claro, chodź tu natychmiast, zanim ojciec cię zobaczy! — Ton panny Thurston przy takich okazjach stawał się surowszy niż zwykle. Kiedy zjawiali się goście, dokładała starań, by od razu wiedzieli, że jest guwernantką, do której obowiązków należy także utrzymywanie dyscypliny w całym domu, i by zadrościli takiego skarbu rodzinie Beauvilliers. — Wracaj do swego pkoju. Czas na modlitwę. — Silną ręką poprowadziła Clarę do drzwi. Ojcze Nasz zdawało się nie mieć końca. Gdybyż tylko panna Thurston nie czekała, aż Suzanne wymówi każde słowo! Suzanne zawsze się myliła i trzeba było ją poprawiać, a to znaczyło, że modlitwę powtórzyły chyba z dziesięć razy. Dzięki Bogu, niemowlę jest jeszcze małe, pomyślała Clara. Kiedy Prudence będzie w odpowiednim wieku, znajdzie sobie jakiś
pretekst, by nie brać udziału w wieczornych modlitwach dzieci. — ...bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi... — Clara ponad ramieniem guwernantki zerknęła na trzymaną przez nią Biblię, chcąc się przekonać, jak długi jest psalm przeznaczony na ten wieczór. Panna Thurston powstrzymała ją z wyrażającym lekką irytację, acz pełnym szacunku gestem. — ale nas zbaw ode złego. Amen. — Nareszcie, pomyślała Clara, jednakże panna Thurston ciągnęła dalej: — Błogosław, Boże, matce i ojcu, zachowaj ich w zdrowiu i... Muzyka! Melodia przedostawała się z holu do sypialni. Wkrótce rozpoczną się tańce. Clara musi to zobaczyć! Gdy jednak panna Thurston uniosła wzrok znad modlitwy i wbiła go w Clarę, dziewczynka przestała słyszeć cokolwiek poza jej głosem. — Pobłogosław, Boże, nasz dom i ziemię, by praca naszego ojca przyniosła owoce, i pomóż nam żyć w sposób, który przystoi chrześcijanom. Amen — posłusznie zakończyła modlitwę. W końcu panna Thurston ze świecą w dłoni ruszyła ku drzwiom. Clara i Suzanne leżały otulone w swoich łóżkach, maleńka Prudence gaworzyła w kolebce. 15 LUANSHYA GREER — A teraz, dzieci, zostaniecie w łóżkach aż do rana. Dobranoc, Suzanne. — Dobranoc, panno Thurston. — Odpowiedź Suzanne stłumiła pościel okrywająca ją aż po czoło. — Dobranoc, Claro. Clara milczała. Oczy miała zamknięte tak mocno jak usta. Kiedy panna Thurston podeszła ku jej łóżku, Clara uniosła powieki. Zobaczyła nad sobą
surową twarz, oświetloną przez migotliwą świecę. — Dobranoc, Claro. — Ale to nie jest dobra noc — sprzeciwiła się Clara. — A cóż w niej złego? — Światło świecy zamigotało gniewnie w oczach guwernantki. — Że my jesteśmy w łóżkach, kiedy mama i ojciec tańczą. To niesprawiedliwe. — Czy rodzice nie mają prawa przyjmować gości? — Chcę się im przyglądać. — Dlaczego panna Thurston nie może tego zrozumieć? Czyżby dlatego że jest stara? — Jesteś niegrzeczna. — Ojciec pozwolił mi patrzeć! Błysk, jaki te słowa obudziły w oczach panny Thurston, był jaśniejszy od płomienia świecy. — Tak się składa, że to ja jestem guwernantką, nie ojciec. Dobranoc, Claro. — W progu jeszcze się odwróciła. — Możesz jednak być pewna, że ojciec cię ukarze, jeśli opuścisz swój pokój i ja to zobaczę. Dobrej nocy. — Po tych słowach panna Thurston odeszła unosząc świecę i zapadła ciemność. Clara spuściła bose nogi na podłogę. Kiedy deski lekko skrzypnęły, cała stężała. — Claro! — szepnęła z przerażeniem Suzanne. — Cicho! — uspokoiła ją Clara, podchodząc na palcach do drzwi. — Och! Widok był zbyt piękny, by mogła powstrzymać okrzyk. Światło kandelabrów połyskiwało, migotało na wyczyszczonych do połysku
butach mężczyzn i delikatnych pantofelkach dam. Clara, kucając za uchylonymi drzwiami, szukała wzrokiem butów ojca. Odnalazłszy je, przesunęła wzrokiem po ciemnych spodniach, czarnym fraku i małej czarnej muszce ku jego twarzy. Uśmiechał się do matki, kiedy mijali się w tańcu. Ależ jest przystojny! Matka jest piękna, to prawda, lecz jakże przystojny jest ojciec! Rozmawiali o czymś, ale nie słyszała ich 16 KTO SIEJE WIATR słów. Czarni niewolnicy grali na swych przedziwnych, wykonanych ręcznie instrumentach i Clara poddała się rytmowi tej muzyki. Lecz cóż tu robi winiarz, pan Claudelle? Podszedł do ojca i przeprosił matkę. Wyciągnęła szyję, chcąc usłyszeć, co mówi, ale nadaremnie. Zanim się zorientowała, wszyscy troje opuścili parkiet, po czym ojciec w towarzystwie Claudelle'a wyszedł na zewnątrz. Clara szybko pobiegła do kuchni. Maria była tak zajęta, że nie zauważyła, kiedy dziewczynka przemknęła za jej plecami. Na dworze afrykańska noc otuliła Clarę gorącymi ramionami. Znajoma pieśń niewolników zastąpiła balową muzykę. Ochrypłe ciepłe głosy śpiewały do wtóru cykania świerszczy. Dokąd idzie ojciec? Coś musiało się stać, coś, co tylko on może naprawić. Claudelle opuścił już ojca, który samotnie szedł ku barakowi niewolników. Clara chwilę czekała, świadoma, że nawet ojciec by się rozgniewał, gdyby ją teraz zobaczył: poza domem, w nocnej koszuli, bosą. Lecz o to nie dbała. Nawet na moment nie spuszczała go z oka. Pobiegła bezszelestnie, przykucnęła za drzewem, gdy się obejrzał. Dlaczego to zrobił? Czyżby wiedział, że ona tu jest? Poczekała, aż zniknął w budynku. Tak, pomyślała,
coś się musiało tam stać. Kłopoty z niewolnikami tylko ojciec potrafił zażegnać. Zewnętrzna ściana była szorstka, popękana i złuszczona. Clara odruchowo wytarła dłonie w koszulę. Na pewno się pobrudziła. Obszedłszy dokoła budynek przystanęła, zastanawiając się, jak zajrzeć do środka, by nikt jej nie zobaczył. Co to za dźwięk? Ktoś jęczał, boleśnie i głęboko, niemal jak zwierzę. Nagle dostrzegła smugę światła wydobywającą się ze szczeliny w ścianie. Przytknęła do niej twarz. Zobaczyła ogień, na nim bulgotał wielki gar z wodą. Przed ogniem siedziała starsza kobieta, czarna jak noc, która otaczała Clarę. Głowę miała dumnie uniesioną, choć odziana była w łachmany. Do uszu Clary znowu dobiegł jęk, cichszy, a przez to bardziej przerażający. — Ewo. — To mówił jej ojciec. Taki ton, łagodny, pełen uczucia, słyszała wiele razy, kiedy szukała u ojca pociechy. — Wszystko będzie dobrze, Ewo. Clara wykręciła głowę, by dojrzeć, co się dzieje w kącie izby. Cofnęła się z przerażeniem. Ojciec siedział obok Malajki. Pięknej Malajki. Niewolnicy. Gładził ją po głowie i trzymał za rękę. Pochylił się i pocałował ją w czoło. Niewolnica krzyknęła. 2 Kto sieje wiatr ¦7 LUANSHYA GREER Cłara zacisnęła mocno powieki i przykryła uszy dłońmi, lecz nie mogąc znieść ciemności i ciszy, wróciła ku szczelinie. Stała bez ruchu, niczym
kamienny posąg. Z izby dobiegł kolejny dźwięk, dziwny, obcy, jakby muczenie, a jednak nie muczenie. Co to było? Po raz kolejny Clara zajrzała przez szczelinę do środka tajemnicy. Kształt zasłaniający jej widok usunął się i zobaczyła ojca, trzymającego w ramionach maleńkie ciemnoskóre dziecko. Uniósł je ku twarzy. Maleńkie piąstki zacisnęły się, potem otwarły. Ojciec Clary wyszeptał tylko dwa słowa: — Mój syn. Clara nie mogła sobie przypomnieć, jak znalazła się z powrotem w domu. Nie pamiętała niczego oprócz uczucia, które ją wypełniło. Uczucia śmierci. Tymi dwoma słowami ojciec ją zabił. Trzymał w objęciach ciemnoskóre niemowlę, patrzył na nie z większą miłością, niż Clara kiedykolwiek widziała w jego oczach, i powiedział: „Mój syn". — Nie, nie pamiętam! — krzyczała teraz Clara do Titusa, jakby krzyk mógł odegnać wspomnienia, odegnać jego. On uosabiał te wspomnienia. Titus jednakże nigdzie się nie wybierał. Wyciągnął ciemną dłoń, by ją uspokoić. Gwałtownie się odsunęła. — Nie dotykaj mnie! — rozkazała z furią. Titus opuścił rękę. Zdawał sobie sprawę, że musi rozzłoszczoną dziewczynkę powstrzymać od powiedzenia wszystkiego ojcu, jego panu. Był tylko jeden sposób, by to osiągnąć. — Następnym razem przyszykuję panience większy ogień i poszukam większego skorpiona! — Wciąż nie patrzył jej w oczy, lekko pochylając z szacunkiem głowę. — A wtedy matka go stąd zabierze. — W szerokim uśmiechu błysnęły białe zęby. Clarą owładnęła jedna tylko myśl, która zdolna była odpędzić wspomienia.
— Jesteś pewny, że matka go zabierze? — Tak, panienko Claro. Jeśli jej dziecko się boi, ona też się boi. Zabierze go. — Dokąd? Zaskoczyło go to zadane wprost pytanie. — Daleko, bardzo daleko. Nigdy jej panienka już nie zobaczy. Jego też nie. — A mój ojciec? — Pan też nigdy ich nie zobaczy. 18 KTO SIEJE WIATR Clara pozwoliła, by te słowa zapadły w jej myśli i ucieszyły bijące głośno serce. To właśnie chciała usłyszeć. Tym razem wszakże będzie musiała bardziej rozważnie wszystko zaplanować. — Poślę po ciebie, jak będziesz mi potrzebny — rzekła z pewnością siebie dorosłej kobiety, po czym odeszła w kierunku domu. Przemknęła przez kuchnię do swojego pokoju, gdzie nakazał jej być ojciec. Titus patrzył na baraki niewolników. Był tam jego pan z Ewą, a Titus pragnął, by piękna Malajka należała tylko do niego. — To przecież dzieci, małe dziewczynki. Nie wiedzą, co robią — tłumaczył Jacąues Ewie, która w niewielkiej misce prała zniszczoną koszulę synka. Jean stał w głębi ciemnej izby i nie spuszczał wzroku z matki. — One go nienawidzą — powiedziała Ewa z prostotą. — Nic na to nie możesz poradzić. Jacąues zdawał sobie sprawę, że Ewa ma rację, lecz nie potrafił tej prawdy
przyjąć. Kryła się w niej groźba, że utraci Ewę. — Jean, chcesz pojeździć na koniu? — Z rozmysłem zmienił temat. — Możesz siedzieć na siodle przede mną — namawiał. — Nie — rzekła krótko Ewa. Jacąues spojrzał na nią pytająco. — Uczę jeździć konno wielu małych chłopców. To nie będzie nic nadzwyczajnego. — On nie jest po prostu jednym z chłopców. — Ewa. Moja Ewa — Jacąues wziął ją w objęcia. Kojąca bliskość jej ciała sprawiła, że przeszył go bolesny dreszcz pożądania. Jej długie czarne włosy lśniły, niczym jedwab opadając w ciężkich zwojach na plecy. — Kocham cię — wyszeptał. Odgarnął włosy, odsłaniając smukłą szyję. Zaczął ją delikatnie całować, nagle zatopił zęby w oliwkowej skórze. Ewa wstrzymała oddech i szybko się odwróciła. Jej wzrok pobiegł ku stojącemu w kącie synkowi. Jacąues zrozumiał. — Chodź, Jean — wyciągnął do dziecka rękę. — Pojedziesz na Shivie. — Shiva! — Chłopiec nie potrafił ukryć podniecenia. Znalazł się w progu, zanim matka zdążyła zaprotestować. — Wszystko będzie dobrze — powiedział Jacąues najłagodniej, jak tylko potrafił, patrząc jej w oczy. Uśmiechnął się. Usta Ewy także drgnęły w uśmiechu, którego nie umiała powstrzymać. — Tak, panie. 19 LUANSHYA GREER Titus w ukryciu czekał, aż Jacąues z chłopcem znajdą się wystarczająco daleko. Przy drzwiach oparł się o ścianę. Krople potu na jego czole nie były efektem upału.
— Ewo, muszę z tobą porozmawiać — rzekł z nadzieją, że usłyszy jego naglący ton. — Wiem, Titusie. Pan mi powiedział. — Ewa wyszła za próg, dłonią osłaniając oczy przed słońcem. Spojrzała w kierunku stajni, do których wchodził Jacąues z jej synem. — One więcej go nie skrzywdzą. — Panienka Clara go skrzywdzi. Musisz stąd odejść. Chodź ze mną. — W jego głosie i oczach było błaganie. — Titusie, nigdy nie będę twoją kobietą — odpowiedziała na pytanie, którego nigdy nie odważył się zadać. Nie zamierzał jej odmowy przyjmować do wiadomości. — Boję się o ciebie. Twoje życie jest w niebezpieczeństwie. Ewa spojrzała na niego z sympatią, delikatnie dotykając otwartą dłonią jego policzka. — Wiem — odparła i zniknęła w mrocznym wnętrzu izby. Wykręcając rękawy koszuli, zapatrzyła się w pełną mydlin wodę. Nie do niej należało podważanie słów Jacques'a. Był jej panem. Wielu panów siłą brało młode niewolnice, które w milczeniu spełniały ich wszystkie zachcianki, ona wszakże nie musiała zmuszać się do milczenia. Kochała Jacques'a. Co więcej, wyczuwała, że podczas aktów miłosnych zawsze traktował ją z nie mniejszą delikatnością niż żonę. Może z większym pożądaniem, nigdy jednak z mniejszym szacunkiem. Jak Titus mógłby pojąć, że biała skóra Jacques'a nie stanowi dla niej żadnej groźby? Okrywała człowieka takiego samego jak wszyscy inni. Tylko dla niej był wyjątkowy. Rozmyślając tak skierowała wzrok ku stojącemu w oddali wielkiemu białemu domowi. Od zabudowań dla niewolników dzieliła go bezpieczna
odległość. W tym domu była Emily Beauvilliers, żona Jacques'a i pani Bonne Esperance. Subtelna i delikatna. Jej porcelanową cerę przecinały maleńkie niebieskie żyłki, podkreślając kruche piękno. Dłonie Ewy były silne, zręczne i brązowe, jej — białe, niemal przezroczyste, słabe niczym skrzydła pisklęcia. Nigdy nie nurzały się w mydlinach, nie prały dziecięcych ubrań. Czy kiedykolwiek wpijały się w plecy męża, gdy on głęboko w nią wchodził? Ewa potrząsnęła koszulą pragnąc, by wraz z ostatnimi kroplami wody odeszły także te myśli. Była niewolnicą. Jej ciało należało do Jacques'a Beauvilliers, serce dała mu z własnej woli, lecz on nie 20 KTO SIEJE WIATR może się tego dowiedzieć. Ze względu na bezpieczeństwo syna Ewa zrobi wszystko, by Jacques nigdy się nie dowiedział, że posiadł jej duszę. — Czy mogę wziąć Biblię, mamo? Emily Beauvilliers uniosła głowę, słysząc uprzejme pytanie Clary dochodzące z salonu. — Masz Biblię w swoim pokoju — zabrzmiała odpowiedź panny Thurston, zanim Emily zdążyła się odezwać. — Wolę rodzinną Biblię. To najlepszy sposób nauki francuskiego. — Clara przestała się bać panny Thurston, w chwili gdy podsłuchała ojca przywołującego guwernantkę do porządku. Wówczas uświadomiła sobie, jakie jest miejsce panny Thurston. Była służącą rodziny Beauvilliers, której obowiązkiem jest dbać o potrzeby dzieci. — Mogę, mamo? — Z rozmysłem stanęła plecami do panny Thurston. — Naturalnie. Cieszę się, że uczysz się francuskiego, Claro. Ojciec będzie
uradowany. — Emily z wielką rodzinną hugenocką Biblią w dłoniach podeszła do Clary. — Dasz radę ją udźwignąć? Jest bardzo ciężka. — Udźwignę. — Clara wzięła Biblię i zrobiła ruch, jakby już miała odejść. Gdy matka odwróciła się od niej, zerwała wiszący na ścianie wielki klucz i ukryła go w księdze. Panna Thurston podeszła do okna i lekko uniosła zasłony, nie chcąc patrzeć na Emily. Z trudem ukrywała uczucia, jakie budziła w niej Clara, a chwila z pewnością nie była po temu, by je okazywać. — O co chodzi z tym dzieckiem? — zapytała cicho. — Z jakim dzieckiem? — Emily, stanąwszy obok guwernantki, wyjrzała przez okno i głęboko westchnęła. — Tak dziś gorąco. Spuść zasłony. Nie mogę znieść, jak słońce pada na meble. Bardzo od tego płowieją obicia. Wiedziała, o jakie dziecko chodzi guwernantce. Dziecko niewolnicy, które jej mąż w tej chwili uczy jeździć konno. Syna pięknej młodej niewolnicy o imieniu Ewa. — Ten chłopiec jest bardzo miły, a pani mąż traktuje go z niezwykłą dobrocią — ciągnęła panna Thurston, opuściwszy zasłony. — Jest dobry dla wszystkich dzieci. — Emily nie była pewna, ile wie panna Thurston. — Cóż w tym maluchu miałoby być takiego niezwykłego? 21 LUANSHYA GREER — Absolutnie nic. Ale wydaje się, że dziewczynki go nie lubią, zwłaszcza Clara. Widziałam, jak okrutnie się z nim droczyła. — Panna Thurston nie zdawała sobie sprawy z bólu, jaki jej słowa sprawiają Emily. — Nie mogę zmienić jej sposobu postępowania. Zaczynam się zastanawiać, czy
przypadkiem Clara nie ma jakiegoś powodu... — Może po prostu go nie lubi. — Emily wróciła do okna i znowu uniosła zasłony. Utkwiła wzrok w widocznym w oddali mężu. Jechał wzdłuż winnicy na Shivie, w objęciach trzymając małego niewolnika. Emily szybko się odwróciła. Nie chciała dłużej się przyglądać, bo mogłaby zobaczyć zbyt wiele. — Jesteś guwernantką Clary, odkąd zaczęła mówić. Powinnaś chyba znać powód lepiej ode mnie, Amy — rzekła, trzymając głowę wysoko. Bladobłękitnymi oczyma patrzyła na pannę Thurston bez złośliwości. Wystarczyło, że zwróciła się do niej po imieniu. — Och — westchnęła — jak bym chciała, żeby to słońce przestało palić. — Czuje się pani dobrze, pani Emily? — Guwernantka szczerze się zaniepokoiła. Znała Emily od dzieciństwa. — Nic mi nie jest, tylko ten upał odbiera mi siły. — Naprawdę o to tylko chodzi, moja droga? — Wiesz, że nie znoszę słońca. Odkąd jestem w Afryce, nigdy tak naprawdę nie czułam się dobrze. — Emily postarała się, by rozmowa zeszła z malca na pewny grunt jej zdrowia, zawsze budzący troskę panny Thurston. — Rzeczywiście, nie wygląda pani na zdrową i to mnie niepokoi. Jak wszystko inne w tym kraju. Nie wiem dlaczego, ale ta ziemia rodzi w ludziach wrogość, której nie umiem zrozumieć. — Panna Thurston położyła dłoń na czole pracodawczyni, jakby Emily wciąż była dzieckiem. — Jest pani rozpalona. Och, żeby to nie była poważna choroba! — U nas jest teraz wiosna, panno Thurston! — Emily nagle się ożywiła. — Kiedy zamykam oczy, widzę kwitnące przy drodze do domu wiśnie. Ich kwiaty są pastelowe, jasnoróżowe, pamiętasz?
— Naturalnie. Kwitną też dzwonki i jaskry... — I ciągle pada deszcz — zachichotała Emily. — Wyobraź sobie tych biedaków, którzy przyjechali się tu osiedlić. Jacąues mówił mi, że nie mieli pojęcia, czego się spodziewać. Powiedziano im, że wschodnie tereny mają klimat łagodny jak w Anglii. — Słyszałam też, że nie wspomniano o wojownikach Khosa. To hańba. Co się dzieje z brytyjskim rządem? Żeby wysyłać niewinnych, ciężko pracujących ludzi jako ludzką zaporę, która ma bronić Kraju 22 KTO SIEJE WIATR Przylądkowego! — z zapałem rozwijała ulubiony temat guwernantka. Emily udawała zainteresowanie, aczkolwiek jej myśli dalej krążyły wokół męża. — To porządni ludzie, chcący tylko zarobić na życie. Zasługują, by usłyszeć prawdę o tym, co zastaną na miejscu. Różnią się od skazańców wywożonych do Australii. To uczciwi ludzie, dzięki nim istnieje Imperium Brytyjskie. Jak można było tak z nimi postąpić? — Panna Thurston zapłonęła gniewem. — Bóg weźmie ich w opiekę, jak wziął nas. — Nawet w raju, gdzie tyle nienawiści rodzi się wśród dzieci? Emily zwróciła na nią swe bladoniebieskie oczy. Panna Thurston natychmiast opuściła wzrok. Wciąż traktowała Emily jak dziecko, została jednak nauczona respektu dla pracodawcy. — Nie powinnam była o tym mówić. Przepraszam. — Kocham męża. — Emily przytknęła palce do skroni. — I ta miłość doda mi teraz sił. — Nie może pani tego zrobić! — odparła z przerażeniem panna Thurston.
Chociaż była starą panną, wiedziała doskonale, o czym Emily mówi. Lecz Emily na jej strach odpowiedziała uśmiechem. — Dlaczego nie? Winnice przynoszą mu owoce co roku. Czy mam być gorsza niż ta afrykańska ziemia, dla której opuścił ojczystą Francję?... Kocham go. Panna Thurston zesztywniała z napięcia. — Muszę być z panią szczera, pani Emily. Muszę... Czy on panią kocha? — Strach sprawił, że zapytała wprost. Emily zrobiła krok w kierunku drzwi, lecz panna Thurston mówiła dalej, zmuszając ją do słuchania, wiedząc, że nie powinna mówić, ale czując, że musi. Nic ją od tego nie powstrzyma. — Przodkowie pani męża opuścili Francję, by uciec przed prześladowaniami katolików, pani Emily, lecz nie on. On przyjechał tu z powodu Bonne Esperance, nie po miłość! Jest tutaj dla ziemi, nie dla pani! Kiedy panią poznał, potrzebował pieniędzy, by wrócić do życia plantację, którą zostawił mu wuj, i to wszystko! — Nie będę tego słuchać! — Emily ruszyła do wyjścia. — Ponieważ to prawda? — Nie ziemię znajdujesz wrogą, lecz mojego męża! — Tak. Niech Bóg mi wybaczy, to prawda! — Jacąues wycierpiał się dostatecznie wiele... — Jego przodkowie cierpieli! Przybyli do tego kraju jako ludzie prześladowani i z niczego zbudowali plantację! Oni, nie on. 23 LUANSHVA GREER — Przyjechał tu, żeby ratować winnice, kiedy jego krewni umarli w
nędzy! — z rozpaczą broniła męża Emily. — Myślisz, że nie tęskni za Europą, za ciężkimi chmurami pokrywającymi niebo w zimie i letnim lazurem?... Z równą siłą pragnie syna. Panna Thurston nie znalazła na to odpowiedzi. Patrzyła na Emily, jak matka mogłaby patrzeć na dziecko, które rusza na wysoki szczyt, lecz dzielący ich zbyt wielki dystans nie pozwala na żadne słowa przestrogi. — Kocham go — rzekła Emily. Odpowiedział jej szelest nakrochmalonych spódnic guwernantki, wychodzącej z pokoju. Zazgrzytała klamka. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, potem zamknęły. Emily podeszła do okna. Jej mąż dalej jeździł konno z małym niewolnikiem. Odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. — Boże, daj mi syna, dziedzica dla Jacques'a — modliła się cicho. Po chwili dodała, opuszczając z pokorą głowę: — Bądź wola Twoja. Clara siedziała po turecku na łóżku, czytając siostrom na głos Biblię. Nie była to wielka rodzinna Biblia — ta z ogromnym kluczem spoczywającym na okładce znajdowała się na podłodze — lecz Biblia zwykle używana w czasie modlitwy przez pannę Thurston. — Sara widząc, że syn Egipcjanki Hagar, którego ta urodziła Abrahamowi, naśmiewa się z Izaaka, rzekła do Abrahama: „Wypędź tę niewolnicę z jej synem, bo syn tej niewolnicy nie będzie współdziedzicem z synem moim Izaakiem". Prudence spojrzała na leżącą na podłodze księgę. — Myślałam, że będziemy czytać z tej. — Wyciągnęła nogę i palcami stóp podniosła klucz. — Co to? — Nie ruszaj! — Clara zeskoczyła z łóżka i wyrwała klucz siostrze. —
Jak mogę wam z niej czytać? Nie znacie francuskiego. — Tylko ojciec zna francuski. — Więc powinnyście też się nauczyć — odparowała Clara. — Po co? Przecież on mówi po angielsku. — Prudence nie przejmowła się władczością starszej siostry. Rzadko kiedy potrafiła Clarę zrozumieć i doszła do wniosku, że powodem musi być to, iż siostra staje się kobietą. Spod rzęs spojrzała na stanik jej sukni. Clara bez wątpienia miała dwa wzgórki, jeszcze wprawdzie niewielkie, ale już widoczne. Prudence ciekawa była, czy Suzanne też je ma. U niej jeszcze się nie pojawiły. W jej ciele nie zaszły żadne zmiany, co bardzo ją cieszyło. Jednakże zdawała sobie sprawę z ich nieuchronności 24 KTO SIEJE WIATR i ciągle dręczyło ją pytanie, jakże to wtedy będzie. Nie będzie mogła dostrzec palców u stóp, jeśli się nie pochyli. — Czy ty mnie słuchasz, Prudence? — Clara szturchnęła ją kolanem w bok, wracając na swoje miejsce na łóżku. Przed sobą położyła wielką rodzinną Biblię, klucz zaś uniosła w dłoni. — Ten klucz przodkowie naszego ojca przywieźli ze sobą, kiedy uciekali z Francji przed katolikami. To klucz do domu, który rodzina Beauvilliers miała w Nimes. Kiedyś upomnimy się o niego, bo według prawa jest nasz. — Gdzie jest Nimes? — We Francji. — I brakuje tam klucza! — Rozbawiona własnym żartem Prudence sturlała się z łóżka. — Jeśli mamy dochodzić naszych praw do dziedzictwa we Francji,
Prudence, musimy udowodnić, że jesteśmy prawdziwie chrześcijańską rodziną — rzekła Clara stanowczo. — Jako protestanci? — Prudence spojrzała na nią z ożywieniem. — Przecież mówiłaś, że katolicy nie lubią protestantów/Zabijają ich. — Czy wysłuchacie mnie wreszcie? — zapytała Clara. Prudence po chwili skinęła głową. Suzanne nie odzywała się od początku rozmowy. Jak zwykle słuchała. Była przerażona, lecz słuchała uważnie. — Mów dalej — szepnęła. — Problem polega na tym, że teraz nie możemy dochodzić naszych praw i nie będziemy mogły tak długo, jak długo żyć będzie ten syn niewolnicy, Jean, bo on jest poganinem! — No cóż... — Prudence wstała i poprawiła sukienkę, po czym położyła się w poprzek Suzanne. — Mamy tylko twoje słowo, że on jest synem naszego ojca. — Bóg wie, że to prawda! Bóg mówi: „...syn niewolnicy... nie będzie współdziedzicem..." Same słyszałyście — argumentowała Clara. — Bóg mówił o Egipcjance — przerwała Prudence, odgarniając sobie z twarzy włosy Suzanne. — A ja mówię o nas! — rozgniewała się Clara. Prudence wiedziała, że powinna być cicho, a surowe spojrzenie Suzanne tylko umocniło ją w tym przekonaniu. — Jesteśmy prawymi dziećmi naszego ojca. Jak Izaak. Musimy przysiąc sobie wierność krwią. — Krwią? — Po raz pierwszy Suzanne odsunęła się od Clary, zrzucając przy tym Prudence. — Jaką krwią? — zapytała Prudence, szeroko otwierając oczy. 25
LUANSHYA GREER — Naszą. Trzeba zmazać z honoru rodziny hańbę, jaką jest ten bękart. — Clara z kieszeni fartuszka wyjęła niewielkie ostrze bez rękojeści. Suzanne nigdy nie widziała tak ostrego narzędzia. Clara położyła ostrze na rodzinnej Biblii koło klucza. — Krew z naszych żył musi się zmieszać podczas przysięgi. — Dlaczego? — zapytała Prudence, instynktownie chowając obie ręce pod siebie. Suzanne siedziała w absolutnym bezruchu. Clara ujęła jej dłoń, patrząc prosto w oczy.
,
— To nie będzie bolało. — Przesunęła ostrzem po swojej ręce. — Widzisz? Krople krwi popłynęły po białej skórze. Suzanne wyciągnęła rękę przegubem do góry. Zafascynowana rozgrywającą się przed jej oczyma sceną Prudence doszła do wniosku, że siostra jest w transie, że Clara rzuciła na nią urok. — Prudence! — syknęła Clara. — Chyba się nie boisz? — Czego? — Prudence uniosła się honorem. — Mocniej się skaleczyłam na beczce z winem. — Podsunęła rękę, lecz jednocześnie zacisnęła powieki. Dwoma szybkimi ruchami Clara przesunęła ostrzem po nadgarstkach sióstr, po czym przykryła je swoim. Prudence aż drżała z przejęcia. Nie bolało, a jednak wszystkie trzy mocno krwawiły. Może wykrwawią się na śmierć nad tą Biblią... Głos siostry przerwał jej fantazje. — Przysięgamy... — Clara przerwała czekając, aż powtórzą za nią. — Przysięgamy...
— ...na tę świętą rodzinną Biblię... Prudence niczym skamieniała patrzyła, jak kropla ich krwi spada, a potem spływa wolno po zardzewiałym kluczu na Biblię. Clara szturchnęła ją, by mówiła dalej. — .. .że syn naszego oj ca, mieszaniec Jean, nie będzie więcej hańbił naszej rodziny. Prudence nie była w stanie oderwać oczu od krwi na Biblii. Suzanne, drżąc na całym ciele, także na to patrzyła. — Przysięgamy... — Clara spiorunowała spojrzeniem ociągające się siostry. Wreszcie powtórzyły cicho: — ...że uwolnimy naszą rodzinę od tej hańby i pierwej umrzemy, niż złamiemy przysięgę. Suzanne gwałtownie wyszarpnęła dłoń. Clara powiedziała dobitnie: — Pierwej umrzemy, niż złamiemy przysięgę. 26 KTO SIEJE WIATR Wzrok Suzanne powędrował ku krwi ciemniejącej na Biblii. Ledwo słyszalnym szeptem powtórzyła ostatnie zdanie. — Kiedy to zrobimy? — spytała Prudence. — W swoim czasie — odparła spokojnie Clara. Podniosła Biblię i przycisnęła ją do piersi. — Dlaczego nienawidzisz ojca? — zapytała Prudence znienacka. — Ja go nie nienawidzę. Nie. Ja... — Clara opuściła księgę na kolana i patrzyła niepewnie na siostry. — Złożyłyśmy tę przysięgę, ponieważ kochamy ojca i musimy go ochraniać — wyjaśniła z uśmiechem. ROZDZIAŁ DRUGI Lekka morska bryza pozbawiona brutalności południowo-wschodniego
wiatru złagodziła żar słonecznych promieni. Na lazurowym bezchmurnym niebie wyraźnie rysowały się kontury gór. Dzień był piękny, ziemia rozgrzana, w powietrzu wirowały drobinki kurzu. Jacąues z podnieceniem obserwował widoczną w oddali chmurę czerwonego pyłu. Wyczuwając napięcie Ewy, otoczył ją ramieniem. — Nic mu się nie stanie. Wyrośnie na doskonałego jeźdźca — rzekł z dumą. — Jest jeszcze taki mały... — Ewa nie odrywała wzroku od tumanu kurzu, który zbliżał się ku nim przy wtórze dudnienia kopyt. Jej mały synek nadjeżdżał na Shivie. Koń i jeździec stanowili jedno; rumak wyciągał w galopie nogi, chłopiec na jego grzbiecie siedział jak przyrośnięty. — Patrz! — powiedział z ożywieniem Jacąues. — Jest do tego stworzony. Koń przegalopował tuż obok nich. Ewa pomachała ręką. — Nie masz się czego bać, Ewo — mówił Jacąues radośnie. — Malec doskonale sobie radzi. Nagle Ewa krzyknęła. Bezradnie patrzyła, jak syn spada z końskiego grzbietu. Jego kruche ciało wykonało w powietrzu salto, potem uderzyło o ziemię. Pobiegła za Jacques'em, na miejsce wypadku. Shiva przystanął i oglądał się za siebie, zaskoczony, gdzie podział się mały jeździec. 27 LUANSHYA GREER Ewa obróciła głowę. Nie była w stanie na to patrzeć. Chłopiec leżał z twarzą w piasku. Jacąues pochylił się, delikatnie pogładził go po włosach. — Jean? — wyszeptał. — Jean? — Ostrożnie uniósł główkę syna
i odwrócił ku sobie. Chłopiec otworzył oczy. Kiedy się uśmiechnął, przyklejony do jego twarzy piasek zaczął się osypywać cienkimi strużkami. — Mało brakowało, a nie spadłbym, panie. Clara wybiegła z kryjówki wśród kępy drzew. Och, czemu nie umarł! — myślała. Każde zwierzę na tyle głupie, by pozwolić komukolwiek wsiąść na grzbiet, musi być niebezpieczne. Czemuż koń go nie zabił! — Pomogę panience — nie wiadomo skąd dobiegł głos Titusa. Rozejrzała się po winnicy. Nagle pośród winorośli dostrzegła gołe czarne stopy o szeroko rozpostartych palcach i suchych popękanych piętach. Żółty kolor podeszwy przechodził w czerń na podbiciu. Titus stał nisko schylony, ukryty wśród zieleni. — Idź stąd! — Clara rzuciła się do ucieczki. Przestało ją obchodzić, czy ojciec ją zobaczy. — Nie szpieguj, bo ojciec każe cię powiesić! — Ogień, panienko Claro! — dobiegły ją tajemnicze słowa Titusa. Przystanęła udając, że w spódnicę wczepiła jej się gałąź winorośli, — Tak? — zapytała ostrożnie. — Chcesz mi coś powiedzieć? — Niech panienka powie Ewie, że pan kazał jej odejść. Pomogę panience. Zrobię ogień — mówił Titus ze wzrokiem wbitym w ziemię. — Ona mi nie uwierzy. — Clara ułamała gałązkę winorośli i zaczęła obdzierać ją z kory. — Ty jej powiedz! — Powiem. Zrobię tak, że odejdzie. Clara popatrzyła na niego przez ramię. Ta propozycja ją zainteresowała.
— Czy ty także odejdziesz, Titusie? Ty też ją lubisz? — Też odejdę, panienko Claro — odparł. Clara zadrżała. — Czy ty robisz z nią te rzeczy? — Jej ciekawość zmieniła się w obrzydzenie. Zapach potu Murzyna dochodził aż do miejsca, gdzie stała. — Robisz z nią te rzeczy, Titusie? — powtórzyła. — Nie, panienko — zaprzeczył pośpiesznie. — W takim razie powinieneś. 28 KTO SIEJE WIATR Clara mówiła takim tonem, jakby doskonale wiedziała, co Titus powinien zrobić. Raz nad rzeką podpatrzyła parę niewolników. Ich czarne ciała lśniły, gdy wili się w uścisku. Nic nie mówili, słychać było tylko urywane oddechy, jęki i ciche okrzyki kobiety. Na to wspomnienie poczuła, jak fala gorąca zalewa jej ciało i wrażliwe miejsce pomiędzy nogami. — Nie chcę z tobą rozmawiać! — wykrzyknęła i ruszyła biegiem. Wysiłek fizyczny był jedynym sposobem na powstrzymanie kłębiących się w niej emocji. Tak czuła się wówczas, gdy patrzyła na uprawiających miłość niewolników myśląc, że to samo ojciec musi robić z Ewą. Biegła tak długo, aż znalazła się przy stodole. Bezpiecznie skryta w półmroku, opadła na słomę, rozrzucając szeroko kończyny. Leżała bez ruchu, między nogami wciąż jej pulsowało. Po chwili położyła rękę na gorącym tętniącym wzgórku. Poczuła, że piersi jej twardnieją. Drugą dłonią jakby przypadkiem je pogładziła. Wstrzymała oddech. Sutki miała naprężone. Palcem przycisnęła delikatny wzgórek. Przeszedł ją nagły dreszcz i otworzyła usta. Jej płuca wypełniło ciepłe nieruchome powietrze, głowa opadła na bok. Z zamkniętymi mocno
oczyma westchnęła, potem jęknęła cicho. Prudence jak skamieniała przypatrywała się starszej siostrze ze swego sekretnego schowka w stodole. Wieczorem, leżąc już w łóżku, nie odrywała wzroku od rysującej się pod pościelą postaci Clary. Najmniejsze poruszenie budziło w niej podejrzenia. Kilka tygodni wcześniej była świadkiem, jak Clara i Suzanne porównywały swoje ciała. Jakże odmiennie się wówczas zachowywały! Suzanne przyglądała się sobie w ogromnym zdziwieniu, zachwycona wciąż nowymi odkryciami. Sprawiała wrażenie, że stoi na progu cudu. Policzki barwiły jej różowe okrągłe rumieńce, oczy błyszczały, promieniowała radością. Clara natomiast wyglądała zupełnie inaczej. Była skupiona, głos miała głęboki, oczy jej płonęły. Godzinami oglądały się nawzajem, co Prudence wydało się niemądre, bynajmniej nie dlatego, że w jej ciele żadne zmiany jeszcze nie zaszły. Nie potrafiła zrozumieć, z jakich przyczyn stawały nad lustrem i między nogami szukały dziury. Przecież gdyby nawet miały jakąś dziurę, i tak by się szybko zagoiła. Prudence postanowiła nie zwracać uwagi na siostry. Co więcej, potanowiła także nie zwracać uwagi na własne ciało, na wypadek gdyby któreś z tych nieszczęść jej się przytrafiło. Lecz co Clara robiła w stodole? Już samo myślenie o tym było zbyt straszne. 29 LUANSHYA GREER W drzwiach ukazała się głowa panny Thurston, jakby guwernantka cudem odgadła myśli dziewczynki. Prudence, powodowana wyrzutami sumienia, natychmiast wyznała swoją winę.
— Rozmyślałam sobie, panno Thurston. Teraz będę już spać. — Grzeczna dziewczynka. Dobranoc. Prudence raz jeszcze otworzyła oczy, by sprawdzić, czy coś dzieje się w łóżkach sióstr. Obie spały. Wreszcie ona też może zasnąć i o wszystkim zapomnieć. Jacąues był zmęczony. Mimo upału od wczesnego rana pracował w winnicy. Winiarz Claudelle namawiał, by zainstalować nową kadź o nazwie pinot noir. Jacąues się sprzeciwiał, aczkolwiek wiedział, że Claudelle ma rację i należy posłuchać jego rady. Miał wrażenie, że wcale nie zna Claudelle'a, choć winiarz od lat pracował w Bonne Esperance. Był starszy od Jacques'a, skryty. Samotny człowiek, który nikomu się nie zwierza z myśli i uczuć. Jedno wszakże Jacąues wiedział na pewno — Claudelle nie pochwala jego związku z Ewą. Nigdy na ten temat nie padło nawet słowo; winiarz nie pozwalał, by jego stosunek do tej kwestii miał jakiś wpływ na sprawy zawodowe. Jacąues go za to podziwiał. Claudelle do Bonne Esperance przybył z Francji na zaproszenie dalekiego kuzyna. Jacąues, który wciąż do Francji tęsknił, nie spodziewał się ujrzeć jej ponownie i zazdrościł Claudelle'owi, że pewnego dnia tam wróci. Żaden o tym nie wspominał, lecz obaj wiedzieli. Często dyskutowali o wydarzeniach, które miały miejsce we Francji. Karola X zdetronizował Ludwik Filip, zwany królem mieszczańskim. Claudelle zdecydował, że poczeka na rozwój wypadków. Był protestantem, w Kraju Przylądkowym zaś — ku oburzeniu protestantów — katolikom przyznano równe ze wszystkimi chrześcijanami prawa.
W Afryce zachodziły gwałtowne zmiany. Zniesiono kontrolę gubernatora i rządu nad prasą, wiele mówiono o wyzwoleniu niewolników. Jacąues nie wątpił, że wkrótce do tego dojdzie. Nie pochwalał niewolenia ludzkich istot i w przeszłości często się na ten temat sprzeczał z właścicielami pobliskich plantacji. Obecnie o tym nie mówił, bo choć przeciwny był władzy człowieka nad życiem innych ludzi, tylko jako właściciel niewolników mógł chronić tajemnicę swego życia: Ewę i ich syna. Jacąues nie chciał myśleć o kadziach czy końcu niewolnictwa, pragnął się tylko położyć. Zgasiwszy lampę, poszedł do sypialni. Na 30 KTO SIEJE WIATR suficie kołysał się jego cień, jakby sam siebie obserwował. Spodziewał się, że jak zwykle Emily będzie już spała. Nie była okazem zdrowia. Delikatna i wrażliwa, zupełnie nie nadawała się do życia w Afryce. To go smuciło, aczkolwiek pogodził się z losem; co więcej, w niedomaga-niach żony upatrywał usprawiedliwienia dla swego związku z Ewą. Okazywał Emily wiele troski, ale i tak nie zaskarbił sobie sympatii panny Thurston. On i panna Thurston różnili się do tego stopnia, że chyba pochodzili z różnych galaktyk. Bawiła go swą angielską powściągliwością, czasem nawet w jej szarych oczach wyczuwał pewne ciepło, choć częściej przypominały kamienie osadzone w masce. Gdy Emily zachodziła w kolejną ciążę, czuł na sobie ciężkie spojrzenie guwernantki, oskarżające, potępiające, aż wreszcie dziecko przychodziło na świat, nie pozbawiając życia kruchej wychowanicy panny Thurston. W dawno minionych dniach Jacąues i Emily śmiali się, gdy się kochali, a ona była już w ciąży. Według panny Thurston popełniali wówczas grzech.
Jakże cieszyli się każdą wspólnie spędzoną chwilą w pierwszych porywach uczucia. Lecz romantyczna miłość odeszła, zastąpiła ją czuła troska. Od lat Jacąues nie dzielił łoża z Emily. Potrzebowała wypoczynku, spokojnego snu. Otworzył drzwi sypialni. Nic nie widział w ciemności. Na palcach ruszył ku swemu posłaniu. Przystanął, poczuwszy na dłoni delikatny dotyk. Emily uśmiechała się do niego z ciepłego wgłębienia w poduszce. — Myślałem, że śpisz — szepnął. — Potrzeba ci czegoś? Lekko się uśmiechając, przymknęła powieki. — Pragnę ciebie, Jacąues. — Zamknęła jego dłoń w delikatnym, ciepłym i pełnym uczucia uścisku. Tak samo delikatnie i czule oddawała mu swoje ciało. Lekarz przyjechał rankiem, zanim jeszcze praca na dobre się zaczęła. Jacąues już wyszedł, Emily zapewniła go bowiem, że czuje się dobrze, jest tylko trochę osłabiona upałem. Tak więc kamienne spojrzenie panny Thurston, którym przywitała go wieczorem, było niczym grom z jasnego nieba. — Jest w ciąży? — Nie brał nawet pod uwagę możliwości przyjścia na świat kolejnego dziecka i uświadomił sobie, że wcale go nie pragnie. Jego tęsknotę za synem zaspokoił Jean Jacąues, lecz Emily o tym nie wiedziała. Straszliwy wyraz twarzy panny Thurston zmusił go, by swej słodkiej żonie okazał, jak bardzo jest szczęśliwy, by powiedział, że 31 LUANSHYA GREER nie jest ważne, czy to będzie córka, czy syn, że pragnie jedynie, by ona i dziecko były zdrowe.
— To będzie syn — uśmiechnęła się Emily. — Wiem, ponieważ... — uśmiech jeszcze bardziej rozjaśnił jej twarz — ponieważ wiem. — To bez znaczenia. — Wziął ją w ramiona. — Dlaczego nie następna córka tak piękna jak ty? — Ależ to jest ważne. Potrzebujesz syna, który będzie kontynuował twoją pracę, gdy odejdziesz. Syna, który... Jacąues pocałunkiem zamknął jej usta. — Wszystko, czego potrzebuję, to zdrowa i pełna sił żona. — Jestem zdrowa. — Cicho zachichotała. — Jak tam panna Thurston? — Chyba już nigdy się, do mnie nie odezwie — roześmiał się Jacąues. — A więc? — Jej oczy zdradzały, że znowu go pragnie. — Zatroszczymy się o nasze dziecko — odparł, klepiąc ją delikatnie po nosie. Żądza we wzroku żony obudziła w nim jedynie poczucie winy. — Ale panna Thurston nie będzie miała o tym pojęcia. Och, Jacąues! — Przyciągnęła go ku sobie i mocno objęła. — Dam ci syna. Wiem, że tak Wędzie. — Mamo, tato! Czy to prawda? — do pokoju jak burza wpadła podniecona Suzanne. — Czy to prawda, że będziecie mieli dziecko? — A skąd wie o tym taka mała dziewczynka jak ty? — zapytał Jacąues, odsuwając się nieznacznie od Emily. — Bo panna Thurston jest bardzo zła. Rozmawia z filiżanką i spodkiem. Daję słowo, zaraz je rozbije. Powiedzcie, czy to prawda? — powtórzyła z
błaganiem w głosie. — A co mówi spodkowi i filiżance? Że twój ojciec jest złym człowiekiem? — Bardzo złym — kiwnęła głową Suzanne. — A potem powiedziała do spodka, zanim postawiła na nim filiżankę: „Następne dziecko! Czyż nie mówiłam? Następne dziecko, do którego zmusił moją ukochaną Emily. I..." — zamilkła. — I co? — Jacąues uniósł brwi. — Ona nie wiedziała, że ja wszystko słyszę, inaczej by tego nie mówiła, ojcze. Czy to prawda? — spojrzała z nadzieją na matkę. Gdy Emily potwierdziła skinieniem głowy, Suzanne rzuciła się na łóżko i objęła ją za szyję. 32 KTO SIEJE WIATR — Ostrożnie, Suzanne — mitygował córkę Jacąues. — Chyba nie chcesz udusić braciszka albo siostrzyczki? — To będzie braciszek! — oświadczyła stanowczo Suzanne, tuląc się do matki. Emily ze śmiechem odsunęła z twarzy gęste jasne włosy córki. — Nie ma żadnych wątpliwości, Jacąues — powiedziała cicho, patrząc na męża. — Co się dzieje? — zapytała z progu Prudence. Clara stała tuż za nią, bacznie obserwując ojca. — Czemu Suzanne jest taka zadowolona? Daliście jej coś? — Nie, moja mała interesowna Prudence. Ludzie nie tylko dlatego są szczęśliwi, że coś dostali. Czasem może chodzić o kogoś. — Jacąues stanął między córkami i objął je. — Będzie was więcej.
— Nas? — zapytała ze zdziwieniem Prudence. — Mówisz o dziecku? — Chłopiec! — wykrzyknęła Clara. Jacąues nie pamiętał, by kiedykolwiek widział tak rozpromienioną twarz Clary. Uświadomił sobie, że jego najstarsza córka kiedyś będzie prawdziwą pięknością. — Wasza matka twierdzi, że to chłopiec. Chyba powinnyście ją ucałować. Natychmiast odsunęły się od niego i wskoczyły na łóżko. Suzanne całkowicie przysłoniła matkę swym ciałem. — Suzanne — powiedziała z wyrzutem Clara. — Odejdź. — Nie widzę cię, mamo, Suzanne, przesuń się! — pisnęła Prudence. Lecz Suzanne się nie poruszyła, chciała mieć matkę tylko dla siebie. Emily zaśmiała się, rozradowana otaczającym ją weselem. Jakiż to będzie wspaniały dzień, gdy urodzę syna, pomyślała. Wreszcie niezmącona radość znowu wypełni dom. Tok jej myśli się urwał. Niech się stanie wola Boska. Jacąues z rozrzewnieniem patrzył na żonę i córki, obejmujące się z miłością. A jednak nawet teraz myślami wrócił ku Ewie i Jeanowi, i ku tej ziemi, na której się urodzili. Czerwonej ziemi, na której żył tak spokojnie. Może błysk smutku, przez ułamek sekundy widoczny w oczach męża, a może nieznaczne pochylenie głowy sprawiło, że Emily zrozumiała, iż Jacąues czuje się wyłączony z rodziny. A chociaż miała nadzieję, że dzięki synowi jego serce wróci do domu, nie potrafiła 3 Kto sieje wiatr 33 LUANSHYA GREER wyzbyć się zwątpienia. W Jacques'u był jakiś smutek, którego ona nigdy
nie potrafi uleczyć. Clara wybiegła z domu w poszukiwaniu Titusa. Nadzorca niewolników miał wiele wolnego czasu, a ona wiedziała, gdzie można go znaleźć w spokojny dzień. Rzeka wezbrała. Zimowe deszcze wcześnie nadeszły, góry pokrywał całun mgły, szczyty tonęły w chmurach. Widoczna z oddali postać Titusa przypominała drzewo zanurzone w wodzie. Wydawał się czarniejszy niż zwykle, gdyż żaden promień słońca nie rozjaśniał jego skóry. Clara przystanęła. Dostrzegła koło Titusa chłopca i małą zakatarzoną dziewczynkę. Pomyślała, że to pewnie jego dzieci. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się, czy Titus ma jakieś potomstwo. Był właścicielem kilkorga niewolników, w większości dzieci, których wynajmował jej ojcu, gdyż znał się na interesach. Clara nieraz słyszała dyskusje ojca z sąsiadami o zaletach i wadach niewolnictwa, teraz zaś przyszło jej do głowy, że Titus pewnie wytoczyłby własne argumenty w tej sprawie. Dla niego niewolnictwo oznaczało to samo co dla Jacques'a: Ewę. Zdołał zebrać wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić sobie wolność. I w tę wolność zabierze Ewę. Chłopiec zauważył Clarę, zanim ona dostrzegła jego. Szepnął coś Titusowi, który odłożył wędkę i z pochyloną głową ruszył na spotkanie Clary. — Panienka przyszła ze mną porozmawiać? Nie potrafiła oderwać wzroku od chłopca. Wyglądał na szesnaście lat, miał hebanową skórę, mocne rysy twarzy i poważne piwne oczy, którymi patrzył wprost na nią. Nie była przyzwyczajona do takiego zachowania ze
strony czarnego. Czuła, jak jego spojrzenie przepala jej suknię, odwróciła się więc do Titusa, ignorując chłopca. — Odejdźmy od dzieci. — Ruszyła drogą, którą przyszła. Titus posłusznie szedł za nią. Odprowadziło ich spojrzenie chłopca. — Powiedziałeś, że Ewa pójdzie z tobą. — Clara tak stanęła, by mieć chłopca na oku. — Czy to prawda? Titus pokornie kiwał głową, schylając ją coraz niżej. Chłopiec wciąż na nią patrzył. Chyba miał więcej niż szesnaście lat. Był wysoki i dobrze zbudowany. — Dziś wieczorem? — Tak, panienko — kiwnął głową Titus. — Kiedy wszyscy będą spać. 34 KTO SIEJE WIATR — Kto to jest? — Clara spoglądała na chłopca przez ramię. — Mój syn. — Jak się nazywa? — Sunday. — Titus podniósł na nią wzrok i natychmiast opuścił powieki. — Czy panienka chciałaby, żeby on dla niej pracował? — Co masz na myśli? Cóż miałby robić? — Maria mówi, że Sunday to grzeczny chłopiec. Jakby panienka się zgodziła, mógłby przychodzić do domu, kiedy by panienka zechciała. — Jak śmiesz! — krzyknęła gniewnie. — Powiedz mu, żeby tak na mnie nie patrzył. Powiedz mu! Titus wzruszył ramionami. — Trzymaj swojego czarnego syna z dala ode mnie! — wpadła w jeszcze
większą wściekłość. — Niech na mnie nie patrzy! Titus spojrzał na syna, odbywając z nim krótką rozmowę bez słów, i chłopiec bezzwłocznie odszedł. — Przepraszam, panienko. — Titus zgiął się w niskim ukłonie. — Dziś wieczorem. Będę gotowy. Clara obrzuciła go lodowatym spojrzeniem, zadzierając głowę wysoko do góry. Zauważyła, że po kilkunastu krokach syn Titusa przystanął. — Dobrze — odparła, po czym brzegiem rzeki ruszyła do domu. Wiedziała, że szesnastolatek patrzy na nią, czuła na sobie jego spojrzenie. Szła najwolniej, jak umiała. Czemu nie miałby popatrzeć na coś, czego nigdy nie będzie miał? Najmłodszą siostrę znalazła w piwnicach. Prudence przez cały dzień nie odstępowała Claudelle'a, on zaś najwyraźniej cieszył się z jej towarzystwa. Oprócz Jacques'a nikogo jego praca nie interesowała, tak więc zadowolony był, że może dziewczynie opowiadać o tej jedynej miłości swego życia. — Pomyśl o ludziach, którzy przybyli tu przed nami, Prudence. Pomyśl, jakie musieli pokonać trudności. Ta ziemia nie jest gościnna. Naturalnie większość z nich nie była dobrymi rolnikami. Zakładali winnice... Wątpię, by w ogóle wiedzieli, co robią. Pewnie nigdy nie pili wina. — Claudelle westchnął głęboko. — Być świadkiem tego cudu, który się dokonuje w soku z winogron. Cóż to za tajemnicza metamorfoza! To wielki honor, Prudence. Ten pierwszy naturalny proces fermentacji jest cudem. Ależ musieli się temu dziwić! — A jak to się dzieje? — zapytała Prudence z jaśniejącym wzrokiem. 35 UANSHYA GREER
„« z wie** P^-ci, zas.oni. sie tajecie, *w«c, w winie.
wvkorzvstywano od tysięcy lat, Prudence, lecz
_ Ten «nrP;b0^00rzZaczynamy go poznawać. - Podszedł ku nawet teraz... chyba oop
na niej dkm
wielkiej beczce i niemal czu V
h} w kadziach?
— Czy tajemnica leży w Claudelle P°"z^fchgł2arza. Ale i winiarz - uśmiechnął się — Ona jest w ?????» z dumą- do końca^'^^i to, co robi?-Oczy Prudence jeszcze — Niewiepan, jaKVd11 się powiększyły.
__ ^^ ramionami Claudelle. -
To sekretna Jesteś podobna do ojca -pog*L*Lt
nychj hi eny
będę mógł nauczyć «J^J^_jnaciskała Prudence. Claudelle _ Teraz! Chcę to wiedza te az
^ na niezmąconą
z zazdrością P^ ie^ wkdziało, czego chce, a chociaż nie miało pewność, z jaką to a^
dż ło do celu bez wahań, pojęcia, jak to oeiągnjP ?
_ Claudelle pragnął, _ Tak,mo,am^ ^edyscię^g^^ ^ ^ ^ _ Jak by zostawiła go samegu- j będziesz starsza.
r>orosłam, od kiedy prosiłam o to pana po
- I- *??? S:'So? wchoScej do piwnicy siostry Prudence raz pierwszy... —??? w zamilkła.
'
claudelle, Clara weszła w odpowiednim
niezadowolona. — wiłaś.
. . „„„wu żebyś trzymała się od nich z dala.—Wier-
_ Atobieojciecmowa zeoy
?
ciło ją w nosie. Magiczay arom ,
^ ^^ ?
. ^
^^ gron
knięte były P^^ro^wiać - ujęła mocno siostrę pod ramię -MuSZę IZii na zewnątrz. -Natychmiast, i wyprowadziła jąn
__
łała
Prudence do wmiarza. __ Zaraz wracam. 36 KTO SIEJE WIATR - Dobrze, dobrze. — Claudelle niemal śpiewał z radości. Mógł wreszcie wrócić do swego prywatnego świata pośród beczek. — Czemu zawsze przychodzisz po mnie, jak jestem zajęta? — z wyrzutem zapytała Prudence. — Ja załatwiam tutaj ważne sprawy, ważne i osobiste. — Ważne jest to, czego ja chcę — odparła Clara, ciągnąc siostrę za sobą z mrocznego chłodu piwnicy na jasne słońce. — Bardzo ważne. — Nic nie jest ważniejsze od wina. — A matka? — Clara stanęła jak wryta. — Czy wino jest dla ciebie ważniejsze od matki? Prudence nie znalazła na to odpowiedzi. Suzanne była tam, gdzie Clara ją zostawiła. Siedziała na trawie oparta o drzewo, posłusznie czekając na, jak to siostra określiła, „niezwykle ważne spotkanie". — Czemu Suzanne tu jest? — zapytała Prudence podejrzliwie. Nagle jęknęła. Boleśnie wykręciła sobie kostkę na kamieniach, którymi wybrukowane było podwórze pomiędzy piwnicami a domem. —¦ Nie będę się rozbierać! — Nie bądź śmieszna! — Clara pobiegła ku Suzanne i usiadła przed nią po turecku. — Chcę z wami porozmawiać, zanim zaczną się lekcje. To tajemnica. — Poklepała dłonią ziemię koło Suzanne.
— Usiądź, Prudence. — Jeśli to tajemnica, to dlaczego siedzimy w miejscu, gdzie każdy może nas zobaczyć? — Prudence zerknęła w okno frontowego pokoju. Nie miała najmniejszej ochoty na rozmowy z siostrami. — To głupie. Czemu tu jesteśmy? — Dlatego! Clara jest tak samo irytująca jak panna Thurston, pomyślała Prudence. Dlatego że co? Dlaczego dlatego? „Dlatego" samo w sobie nic nie znaczy, a jednak ludzie używają tego wyrazu z niezwykłym zdecydowaniem. Zwykle są to dorośli. Clara, jak dorośnie, niczym nie będzie się różniła od większości ludzi, doszła do wniosku Prudence. — Pamiętacie naszą przysięgę na krew? — zapytała cicho Clara, nie odrywając wzroku od domu. Nagle z uśmiechem do kogoś pomachała, a Suzanne i Prudence podskoczyły i z poczuciem winy obejrzały się za siebie. Na niewielkiej werandzie stała matka z uniesioną dłonią. W słońcu jej jasne włosy przypominały aureolę. Prudence i Suzanne także jej pomachały. Miały wyrzuty sumienia. Cóż ta Clara Wyprawia? Jak może mówić o krwawym pakcie, kiedy wszystkie patrzą na matkę? 37 LUANSHYA GREER — Mama potrzebuje naszej pomocy. Kiedy kobieta spodziewa się dziecka, musi mieć spokój. Nie można pozwolić, by się denerwowała — odpowiedziała Clara na pytania, które siostry zadawały sobie w duchu. — No właśnie — odparła Prudence. — Dlaczego chcesz o tym mówić? Mama na pewno nie byłaby spokojna, gdyby o tym wiedziała. — Nie dowie się. Nigdy nie dowie się o Jeanie — rzekła Clara,
obserwując znikającą w domu matkę. — Zrobimy to dzisiaj wieczorem. — Co zrobimy? — zapytała pobladła jak kreda Suzanne. — Wystraszymy ich, wypędzimy. Dziś wieczorem — wyjaśniła Clara, pochylając się ku siostrom. — Odejdą! — Nie mogą nigdzie odejść — sprzeciwiła się Prudence. — Są niewolnikami. — Odejdą — oznajmiła z przekonaniem Clara i położyła się na plecach. — Nikomu nie piśnijcie ani słowa, ale kiedy wieczorem pójdziemy do łóżek, nie wolno nam zasnąć. Prudence zadała sobie pytanie, czy kiedykolwiek jeszcze uda im się zasnąć. Clara obciągnęła w dół spódnicę. Wyrwawszy soczyste źdźbło, zaczęła je ssać. Siostry przyglądały się jej w milczeniu. Nagle Suzanne zerwała się na równe nogi. __ Idź sobie! Idź sobie! — podskakiwała, wytrzepując gwałtownie suknię— To tylko pasikonik — powiedziała cicho Clara. — Jest wstrętny. — Suzanne ze skupieniem wpatrywała się w owada, który uciekał wielkimi skokami, podwijając pod siebie cienkie odnóża. Zatrzymał się, jakby się zastanawiał, gdzie ma skoczyć. Na pewno na nią! Każdy robak w tym dzikim kraju zawsze skakał na nią, każdy niebezpieczny i obrzydliwy robak udawał pasikonika. — Idę do domu — oznajmiła. — Panna Thurston na nas czeka. — Będziesz pamiętać o wieczorze?! — zawołała za nią Clara, nawet się nie odwracając. prudence pochyliła się nad konikiem polnym. Kiedy go dotknęła palcem, skoczył.
_- Czyż nie jest słodki? — powiedziała niemal do siebie. Clara popatrzyła na Pasikonika, który zamarł w bezruchu. Wstała i uniosła spódnicę. — Nie, wcale nie jest słodki! — krzyknęła i rozdeptała owada. Zielone ciało zmieszało się z soczystą trwa. Clara cofnęła nogę, chwilę ?» KTO SIEJE WIATR patrzyła na połamane odnóża pasikonika rozpłaszczonego na ziemi, po czym odwróciła się ku Prudence, jakby nic się nie stało. — Pamiętaj o wieczorze — rzekła, biegnąc już w kierunku domu. — Clara! Prudence! — rozległo się wołanie panny Thurston. Zbliżała się pora lekcji. Arytmetyka. Prudence nienawidziła arytmetyki. Nie pragnęła żadnej wiedzy prócz tej, która by jej zdradziła, jak przywrócić do życia biednego małego pasikonika. Jedyną korzyścią wynikającą z nadejścia wieczoru było to, że skończyła się lekcja arytmetyki, myślała Prudence, leżąc w łóżku i starając się nie zasnąć. — Nie śpisz, Suzanne? — szepnęła. — Nie — odparła przytłumionym głosem Suzanne. — Sza! — uciszyła je Clara. Noc była niezwykle cicha i czarna. Noce w Afryce są niemal namacalne. Czujesz je na sobie, rozmyślała Prudence. To tak jakby noc połykała wszystko, co stanęło jej na drodze. Ocalały tylko cykające głośno świerszcze. Czasami nocą rozlegał się nieprzyjemny śmiech hieny, bardzo rzadko dziewczynkom zdawało się, że słyszą lwa, a może lamparta. Jednakże matka zapewniła je, że dzikie zwierzęta odeszły, powędrowały
tam, gdzie człowiek jeszcze nie dotarł. Prudence postanowiła, że kiedyś ona także tam pójdzie. Odwiedzi dzikie obszary Afryki, miejsca, których nigdy nie widziała, daleko za górami otaczającymi Bonne Esperance. Zawsze patrząc na ich szczyt zastanawiała się, co się za nimi kryje. Wiedziała, że żyją tam ludzie — mali i żółtoskórzy, nie przypominają ani białych mieszkańców kraju po tej stronie gór, ani czarnych niewolników. Pewnego razu znajomi ojca wyruszyli konno, by na nich polować. Nazywali ich buszmenami. Prudence nie potrafiła zrozumieć, jak można polować na ludzi, nawet jeśli są mali i mają żółtą skórę. Z drzemki, w którą zapadła rozmyślając o tych ludzikach i swoich planach dalekiej wędrówki, obudziła się przerażona. — Śpisz, Suzanne? — zapytała, musiała bowiem usłyszeć własny głos, by się przekonać, że noc jej nie pochłonęła. — Nie — zabrzmiała w ciemności odpowiedź Suzanne. — Cicho — nakazała Clara. Zaraz potem Prudence zapadła w głęboki sen, z którego wyrwała ją Clara, potrząsając za ramiona. Suzanne, w płaszczu narzuconym na nocny strój i naciągniętym kapturze, stała z tyłu. Nie zmrużyła oka i pragnęła jedynie wrócić do łóżka. 39 LUANSHYA GREER — Obudź się, Prudence, obudź się — szeptała Clara. Pru-dence w odpowiedzi coś mruknęła. — Obudź się! — szarpnęła nią mocniej. — Co się dzieje? Przecież jest noc. — Prudence usiłowała się położyć, Clara jednak chwyciła ją za ramiona, przytrzymując w pozycji pionowej. Głowa Prudence chwiała się na boki.
— Tu jest twój płaszcz. Włóż go.
......
Prudence, wciąż rozespana, wiedziała, że ma się obudzić z jakiejś specjalnej okazji, choć zapomniała z jakiej. Boże Narodzenie? Cos innego? Nagle wszystko sobie przypomniała. — Teraz?! — patrzyła z przerażeniem na Clarę. — Włóż płaszcz — rozkazała gniewnie Clara i ruszyła do drzwi. Cała trójka na palcach przemknęła przez ciemny dom do tylnego wyjścia. Podłoga skrzypiała, lecz one wiedziały, gdzie są luźne deski, i starannie je omijały. Frontowe drzwi zamknięte były na zasuwę, którą podnieść mógł tylko ktoś tak silny jak ojciec, dlatego też postanowiły opuścić dom przez kuchnię. Kiedy wyszły na dwór, Clara zabrała zapaloną pochodnię, opartą o niski płot ogrodu. — Kto ją tu zostawił? — zapytała ze zdziwieniem Prudence. — Cicho! — syknęła Clara. — Ruszamy. Ewa spała z Jeanem u boku. Oświetlona migotliwym płomieniem pochodni izba zdawała się mniejsza niż za dnia. Panował w niej idealny porządek. Drewno na opał, suszone mięso i ryby, garnki i patelnie — wszystko stało na swoim miejscu. Chociaż ściany pokrywał brud, pościel na wąskim łóżku była świeżo uprana. Nawet Jean wygląda czysto, pomyślała Clara, niewiarygodnie czysto jak na mieszańca. Szybko odsunęła od siebie te myśli, prowadziły bowiem do przypomnienia sposobu, w jaki chłopiec został powołany do życia. — Chyba nie musimy ich budzić — szepnęła Clara, oświetlając kąty cichej izdebki. — Nikt się nie dowie, co spowodowało pożar.
, — Nie uprzedzałaś, że mamy ich podpalić! — Suzanne próbowała powstrzymać krzyk. Clara uciszyła ją kopniakiem, jednakże ich głosy wybiły Ewę ze snu. Mrużąc ogromne piwne oczy przed światłem, instynktownie przytuliła synka. — Przysłał nas ojciec — oznajmiła Clara lodowatym tonem. Ewa milczała. — Chce, żebyście odeszli — ciągnęła Clara. 40 KTO SIEJE WIATR Jean obudził się, oparł o pierś matki i przetarł oczy. Jakby odbierając sygnał przekazany biciem jej serca, otworzył szeroko powieki i zobaczył Clarę. — Mówi, że musicie odejść. Natychmiast — mówiła Clara zdecydowanie, choć głos jej drżał z napięcia. — Słyszysz?! Rozumiesz, co powiedziałam? Nasz ojciec mówi, że musicie odejść oboje, ty i dziecko. — Nie wolno mi się stąd oddalać. Prostota słów niewolnicy i spokój w jej głosie rozwścieczyły Clarę. Przysunęła płomień do twarzy Ewy i głośniej niż uprzednio rzekła: — Powiedział, że musisz odejść. — Ruchem głowy wskazała Jeana. — I on też. Ojciec chce, żebyście odeszli, zanim wstanie świt. Możecie odejść, dopóki wszyscy śpią. — Odejdę, jeżeli pan mi tak rozkaże — odparła cicho Ewa. — Uważasz, że kłamię? Jak śmiesz! Powtarzam, że ojciec każe wam odejść! Gniewny ton Clary sprawił, że chłopiec cofnął się ku ścianie. Ewa z
niewzruszonym spokojem powtórzyła: — Jeżeli pan mi tak rozkaże. — Zostaw ją, Claro. Tak nie można. — Suzanne szarpnęła siostrę za rękaw. — Nie można! Popatrz tylko na niego! Przypatrz się temu ciemnoskóremu bękartowi, a potem mi powiedz, że nie mogę ich wypędzić! Prudence ruszyła ku drzwiom. — Wychodzę — oznajmiła. — Mają tu zostać? Żeby skrzywdzili naszą matkę? Żeby ten bękart zrobił krzywdę naszemu braciszkowi? Suzanne stanęła przy Prudence. Obie w milczeniu popatrzyły na Clarę, potem odwróciły się i wybiegły. — Ojciec się ciebie pozbędzie, zobaczysz! — krzyknęła do Ewy Clara, po czym ruszyła śladem sióstr. Jean w ciemności patrzył na matkę, znajdując pociechę w samej jej obecności. — Już wszystko dobrze, syneczku — szepnęła. — Teraz ona już nigdy nie odejdzie! Matka nic was nie obchodzi! — krzyczała Clara, goniąc siostry. W chwili gdy się z nimi zrównała, Suzanne szepnęła z wyrzutem: — Chciałaś ich zabić. — Nieprawda — warknęła Clara. 41 LUANSHYA GREER — Chciałaś — rzekła Prudence, po czym wraz z Suzanne weszły do
d01Clara, upuściwszy pochodnię, pobiegła za nimi. Porzucony płomień trzaskał na piasku. Z mroku, dotąd niewidoczny, wynurzył się Time i podniósł pochodnię. Bezszelestnie ruszył ku zabudowaniom dk PruderTc^Suzanne, bezpieczne w swoich łóżkach, ukryły się pod pościelą. Jednakże Clara nie miała zamiaru się poddać. Zdarła przykrycie najpierw z Prudence, potem z Suzanne - Wrócicie tam ze mną. Musimy ją wypędzić - rzekła rozkaZU'ą_^ Nie — odparła Suzanne, usiłując odzyskać kołdrę, by znowu się pod nią ukryć. — Pójdziesz — nie dawała za wygraną Clara. _ Zacznę krzyczeć! - zagroziła Prudence. Clara zmierzyła ,ą groźnym spojrzeniem. Prudence w odpowiedzi zacisnęła usta, Suzanne naciągnęła kołdrę na twarz.
,
_ Dobrze, nie pójdziemy. - Clara położyła się wygodnie. Je, nastrój uległ zmianie. W ciemności uśmiechnęła się do sióstr, śmiech dźwięczał też w jej głosie. - Pamiętajcie, że musicie dotrzymać przysięgi złożonej krwią... chyba że zwolni was od nie, smierc. — Musisz uciekać!— Titus nie potrafił zrozumieć, dlaczego Ewa nie chce z nim iść. - One cię zabiją! - Uniósł wysoko pochodnię. — Następnym razem podpalą chatę, zobaczysz! — Zamknął oczy, gdy na jego ustach pojawiło się kłamstwo. - Dzisiaj powstrzymałem PanNieCmógł zostawić panu tak pięknej kobiety. Ze strony białego mężczyzny czekać ją będzie wyłącznie upokorzenie. — Zaopiekuję się tobą — nalegał. Ewa obrzuciła wzrokiem cztery nagie ściany, które tworzyły jedyny dom, jaki znała. Ubogi ciasny dom. Lecz przecież ściany znikały, gdy Jacąues
był z nią, gdy czuła na sobie ciężar jego ciała, a ,ego ciepły oddech muskał jej szyję. Tak bardzo się o niego bała. Nigdy me czuła strachu o siebie, tylko o niego. Był obcy posrod własne, rasy. Pod wieloma względami silny, nie przypominał ,ednak innych znanych ,e, białych ludzi Jego siłę równoważyło współczucie. Płakał i śmiał się razem z nią, i rzadko potrzebowali słów, by się wzajemnie zrozumieć. Dwoje ludzi, urodzonych i żyjących w innych światach, które dzieliła nieprzebyta z pozoru przepaść, stało się jednością. 42 KTO SIEJE WIATR Spojrzała na syna. Przypominał Jacąuesa, lecz nie chroniła go przed światem biała skóra. Bardziej jej potrzebował niż Jacąues. Titus ma rację. — A jeśli nas złapią? — zapytała. — Nie złapią. — A jeśli? — powtórzyła. — Nie bój się. Zabiorę cię daleko stąd, bardzo daleko — przyrzekł. Odejście nie zabrało im wiele czasu, nie mieli bowiem żadnego dobytku, który by opóźniał ich w drodze, jedynie ubrania na sobie. Oddalając się do Bonne Esperance, Ewa czuła głębokie pragnienie, by zawrócić. Przystanęła. Chociaż mrok nocy szczelnie okrywał plantację, widziała ją wyraźnie. Przed oczyma mignęła jej postać Jacques'a i wyszeptawszy cicho słowa pożegnania, ruszyła dalej, ściskając dłoń Jeana. — Szybciej. Musimy odejść daleko, zanim wstanie słońce — nalegał Titus. Clara niespokojnie rzucała się na posłaniu. Nie wiedziała, że Jean Jacąues jest już daleko.
Poranek, który wstał nad plantacją, nie różnił się niczym od innych. Jacąues w winnicy nie zauważył nieobecności Titusa. Już dawno temu zrezygnował z prób wpojenia tym ludziom poczucia czasu, a nawet był skłonny przyznać im rację: długość dnia, podobnie jak nocy, zależy tylko od człowieka. Po latach stali się mu bardzo bliscy i jeśli witali go spontanicznym uśmiechem, cóż wobec tego znaczył czas? Uśmiech na chwilę zmywał z nich odwieczne piętno niewolnictwa. Czyż można przeciwko nim odliczać godziny dnia? Dla Emily śniadanie przebiegało utartym trybem. Sama nic nie jadła z powodu porannych mdłości, zawsze jednak dbała, by towarzyszyć dzieciom przy stole. Poranek był jedyną porą dnia na tyle chłodną, że czuła się dobrze, śniadanie jedynym posiłkiem, kiedy córki miała tylko dla siebie. Panna Thurston nie schodziła tak wcześnie do jadalni. Nie kultywowała wspólnych śniadań. — Co będziecie dzisiaj robiły? — zapytała Emily, nakładając świeżo pokrojone przez Marię owoce do gorącej owsianki. Prudence, która stała obok jej krzesła z talerzem w ręku, szeroko ziewnęła. —Nie wyspałaś się, Prudence? — Nie chcę jeść, mamo — odezwała się Clara, zanim Prudence zdążyła otworzyć usta. — Czy mogę odejść od stołu? 43 LUANSHYA GREER ___ Nie, Claro. Nie musisz jeść, skoro nie jesteś głodna, ale wiesz, że nie możesz odejść od stołu, póki posiłek trwa. — Napełniła po brzegi ? eprudence przyglądała się głębokim bruzdom, które sok z owoców żłobił w owsiance.
— Możesz usiąść, Prudence — głos matki wyrwał ? z zamyślenia. __ Tak, mamo — zbyt była zaspana, by patrzeć na siostry. Miała nadzieję, że czują się tak samo jak ona.
_ _
__ Wczoraj w nocy dziecko dało znać o sobie — rzekła bmiiy. Zapadła krótka cisza. __ jak to? Powiedziało coś? — zapytała wreszcie Suzanne. — Kopnęło mnie. — Emily uśmiechnęła się do córek. — Leciutko, ale poczułam. __ Chłopcy zawsze kopią — rzekła wesoło Prudence. __ To prawda — skinęła głową Emily. Posiłek toczył się dalej jak zwykle, siedzące przy stole córki i matka wiedziały, że jutro rano znowu spotkają się przy śniadaniu, że rodzina jest bezpieczna i szczęśliwa, a chłopczyk się poruszył. Cały świat je osłaniał jak ciepły kokon. — Szybko, musimy się pośpieszyć. Słońce już wstaje — poganiał Titus pozostającą w tyle Ewę. Jean był zmęczony, krótkie nóżki zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa po całonocnym marszu bezdrożami. Titus oznajmił, że muszą unikać głównych traktów prowadzących do Kapsztadu, gdzie tłoczno od podróżnych. Ostre kamienie wrzynały się boleśnie w nagie stopy Ewy, opadający z sił Jean ciągnął ją do tyłu. — Nie ma czasu na odpoczynek, chłopcze. Szybciej — szarpnął gc za kołnierz Titus. Ewa zastanawiała się, czy Titus boi się o nich, czy może o siebie, i już miała go o to zapytać, gdy nagle jej wzrok przykuł niezwykły widok. W oddali połyskiwało coś srebrzyście, ciągnąc się aż po
horyzont. __ Co to jest? — wyszeptała. — Morze. Tam właśnie idziemy — odparł niecierpliwie Titus. — Morze — powtórzyła Ewa i podniosła syna. — Jean, popatrz! Widzisz morze? — Chodźmy. — Titus zrobił krok w jej stronę. Ewa postawiła syna na ziemi i trzymając go za rękę, ruszyła w kierunku tego zadziwiającego zjawiska. Na widok morza poczuła się zupełnie bezpieczna. 44 KTO SIEJE WIATR — Możesz już wracać, Titusie — powiedziała, nie patrząc na niego. — Potrzebujesz mnie. Pójdę z tobą. Zaopiekuję się tobą i chłopcem. — Wracaj — rzekła Ewa. — Damy sobie radę. Titus zajrzał głęboko w jej wpatrzone w morze oczy. On wciąż w nich był. Pan, Jacąues Beauvilliers, wciąż był w oczach Ewy. — Będziesz się sama borykać z przyszłością? Wolisz to, niż być ze mną? — zapytał. Ewa tylko skinęła głową i Titus zrozumiał, że biały pan raz jeszcze zwyciężył. — Nie boisz się o dziecko? — zapytał, nie dając za wygraną. — Będę je chronić. — Także przed jego ojcem? — nie potrafił ukryć urazy. — Także przed nim. Titus lekko się cofnął. W geście niedowierzania uniósł ręce i zaraz pozwolił im bezwładnie opaść. — Zabiją cię. Jeśli cię znajdą, zabiją. Widzę śmierć przy tobie. I przy
twoim dziecku. — W takim razie wracaj — rzekła Ewa podniesionym głosem, po czym spokojnie dodała: — Wracaj, Titusie, zanim się zorientują, że cię nie ma. — Mocniej ściskając dłoń synka, znowu zwróciła się w kierunku morza. — Nie jestem twoją kobietą. Clara poszła do baraku niewolników, gdy tylko śniadanie dobiegło końca. Musiała pokazać tej kobiecie, że się nie poddała. Oparta o ścianę, z zamkniętymi oczyma nuciła piosenkę o trzech ślepych myszkach. Zmieniła tylko słowa — teraz było to dwoje czarnych niewolników, co bardzo ją rozbawiło. Nie miała wątpliwości, że Ewa zrozumie. — Nie ma ich — rozległ się jakiś głos. Clara otworzyła szeroko powieki. Koło niej stał ów szesnastolatek o imieniu Sunday. — Mój ojciec też odszedł. — Kiedy? — zapytała szybko, by ukryć strach. Sunday wzruszył ramionami. Clara zauważyła, że tym razem wzrok miał spuszczony. Obeszła róg i nogą pchnęła drzwi. Weszła do środka, zapominając o Sundayu. Izba była pusta. Odeszli! Clara okręciła się na pięcie. Minęła chłopca, nawet go nie dostrzegając, i przez brukowany podwórzec, obok stajni i piwnic, 45 LUANSHYA GREER pobiegła do domu. Przy dzwonie zawróciła i wpadła do kuchni, gdzie potrąciła wielki garnek konfitur stojący na stole. Maria uniosła głowę. — Uważaj, panienko! — zawołała wesoło.
Dziewczynka nie czekała, by zobaczyć falowanie jej piersi. Wreszcie dotarła do swojej sypialni. Nikogo tu nie było. Łagodny wietrzyk kołysał koronkową firanką w otwartym oknie. Clara uniosła twarz ku błękitnemu niebu. — Dzięki Ci, Panie, że wysłuchałeś moich modlitw i przepędziłeś ich stąd — rzekła z ożywieniem. W każdym słowie pobrzmiewał ton wielkiego triumfu. Przez cały dzień Ewa nie odrywała oczu od morza, ku któremu zdążali w mozolnym marszu. Czasami, gdy schodzili w dół wzniesienia, morze znikało za horyzontem; wówczas przyśpieszała kroku i brała synka na ręce, żeby jak najszybciej znowu je zobaczyć. Chłopczyk bez przerwy narzekał — na upał, zmęczenie, głód. Prosił, by zawrócili. Nie mógł znieść myśli, że już nigdy nie zobaczy Shivy, konia, na którym uczył się jeździć. — Dalej nie idę. — Jean, bezwładny niczym szmaciana lalka, dał się wlec po ziemi, nie próbując nawet unosić nóg. — Nie chcę iść! Nie! — Mam ci jeszcze raz powiedzieć, co się stanie, jak nas złapią? — zapytała z groźbą w głosie. — Pan na pewno mnie nie zbije! — Jean podniósł na nią niewinnne spojrzenie. Ewa straciła panowanie nad sobą. Uderzyła go w twarz tak silnie, że wyprostował się zaskoczony. Patrzył na nią z nienawiścią, a po policzkach płynęły mu łzy gniewu. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: z każdym krokiem coraz bardziej oddala się od Shivy. — Pan mnie nie zabije, bo będę zwyciężał w wyścigach! — wykrzyknął.
Ewa wyciągnęła ku niemu dłoń. Chłopiec wahał się, świadom, że jeśli się podda, nie zobaczy już Shivy, obietnica wyścigów nigdy się nie spełni. Widząc jednak zdecydowanie matki, niechętnie podał jej rękę. Jacques'owi nie podobała się gra Clary na fortepianie, lecz swoim zwyczajem udawał zachwyconego. Z każdym uderzeniem w klawisze z kości słoniowej umacniało się w nim przekonanie, że w przeciwieństwie do ciemnoskórych niewolników, którzy ze swych gło46 KTO SIEJE WIATR sów lub metalowych puszek potrafią stworzyć orkiestrę, Clara nie ma uzdolnień muzycznych. Siedział więc z uśmiechem przyklejonym do twarzy, starając się nie słuchać. Uratowało go pukanie do drzwi. — Proszę wejść! — zawołał. Maria lekko dygnęła w progu. — Titus chce się z panem widzieć. Clara odwróciła się od instrumentu, a spod jej palców popłynęły fałszywe dźwięki. — Wybaczcie... — Jacąues zerwał się z krzesła i ruszył do wyjścia. W drzwiach zwrócił się do córki: — Graj dalej, Claro, proszę. Clara, sztywna z napięcia, siedziała bez ruchu. W głowie kłębiły jej się pytania. Czemu Titus wrócił? Dlaczego posłał po ojca? Nagle wstała. — Przepraszam, mamo. Jestem śpiąca — rzekła i podeszła do matki, by ją ucałować. — Dobranoc. — Nie skończyłaś utworu, Claro — odezwała się z wyrzutem panna Thurston, dziewczynka jednak już tego nie usłyszała. Emily była zmęczona, skorzystała więc z okazji, by odesłać dzieci do łóżek.
— Panienki, czas spać — zwróciła się do zatopionych w lekturze córeczek. — Już? — rozległy się protesty. — Tak. Jest późno. Suzanne pierwsza podeszła do matki. Ucałowała ją, potem delikatnie dotknęła jej brzucha. — Dobranoc, mamo. Dobranoc, maleństwo. — Dobranoc, mamo — w ślady siostry poszła Prudence. — I...? — Panna Thurston czekała, nadstawiając twarz do pocałunku. Prudence wiedziała, że im prędzej to zrobi, tym lepiej. Cmoknęła suche usta z wyczuwalnym nad nimi słabym śladem zarostu. — Dobranoc, panno Thurston — powiedziały chórem dziewczynki i wybiegły z pokoju. — Ja też pójdę się położyć — powiedziała Emily, wolno ruszając ku drzwiom. — Czuje się pani dobrze, prawda, pani Emily? — zapytała jak co dzień panna Thurston. — Tak — odparła Emily od progu. — Bardzo dobrze. I jestem szczęśliwa — dodała z uśmiechem. 47 LUANSHYA GREER Nagle cały dom wypełniły krzyki przerażenia, które pokonawszy mury, wpadły do salonu, burząc spokój i chwytając Emily w stalowy uścisk lęku. — Co się stało? — Pośpieszyła do okna i odsunęła zasłony. Widok, który ukazał się jej oczom, sprawił, że zabrakło jej tchu. Niewolnik z głową
odchyloną do tyłu i szeroko otwartymi ustami krzyczał za każdym razem, gdy Titus na jego plecy spuszczał bat. Obok stał Jacąues z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć. — Gdzie jest kobieta z chłopcem? Gdzie?! — krzyczał. Niewolnik patrzył na niego dzikimi przerażonymi oczyma. Jacąues skinął głową Titusowi i nadzorca znów smagnął batem po krwawiących nagich plecach. Emily wypuściła zasłony z rąk. — Przyprowadź tu szybko dzieci! — krzyknęła do panny Thurs-ton, biegnąc ku drzwiom. — Mario! Mario! — Co się dzieje? — Panna Thurston już miała odchylić zasłony, lecz gniewny okrzyk Emily ją powstrzymał. — Kazałam ci przyprowadzić dzieci! W tym samym momencie do pokoju wbiegła przestraszona Maria. — Zamknij okna, Mario, potem wyjdź na dwór i pozamykaj okiennice. — Mam wyjść na dwór? — Całym ciałem Marii wstrząsały dreszcze. Emily pchnęła ją w kierunku okien. — Dzieci, panno Thurston! — rozpaczliwie ponagliła opuszczającą pokój guwernantkę. — Nie, panie! Nie! Panie! — Niewolnik zawył po trzaśnięciu bata, który rozerwał skórę i wbił się w ciało. Emily przysłoniła uszy, starając się odgrodzić swój prywatny świat od hałasu i zamieszania panującego na dworze. Do pokoju jak burza wpadła Suzanne, tuż za nią pojawiła się panna Thurston.
— Mamo! — krzyknęła Suzanne, chroniąc się w objęciach matki. Za nią biegła Prudence. — On ich zabije! — Nie, dziecko — przytuliła córki Emily. — Gdzie jest Clara? Panno Thurston, proszę poszukać Clary! — Co się stało? — Prudence popatrzyła w twarz matki. — Czemu ojciec każe bić niewolników? Co oni zrobili? — Nic się nie dzieje, Prudence — usiłowała uspokoić córkę Emily, chociaż nie potrafiła uspokoić samej siebie. 48 KTO SIEJE WIATR Maria, uporawszy się z oknami, wybiegła na dwór, by pozamykać okiennice. Z przerażenia bez przerwy coś bełkotała niezrozumiale. Emily spokojnie zaczęła się modlić na głos: — Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi... — Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. — Dziewczynki dołączyły swe głosy do głosu matki, chociaż niemal odchodziły od zmysłów ze strachu. — Claro, odejdź od okna! — stanowczym tonem rozkazała panna Thurston. — Nie wolno mi nawet wyglądać przez okno? — Clara odwróciła się z wyzywającym uśmiechem. Panna Thurston podeszła, by zaciągnąć zasłony, wcześniej jed-rrak postanowiła przekonać się, co jest źródłem niepokojów. Zobaczyła, że Jacąues kieruje się do niewielkich drzwi baraku niewolników, otwiera je
kopniakiem i Titus na nieme polecenie pana znika we wnętrzu izby. Nadzorca wyszedł po chwili, ciągnąc za sobą młodego mężczyznę. — Gdzie są kobieta i dziecko? — zapytał Jacąues. Młody niewolnik skulił się ze strachu. Jacąues porwał bat, a panna Thurston zasłoniła okno, zanim jeszcze rzemień wbił się w ciało. — Matka chce, żebyś była przy niej — rzekła, zmierzając do wyjścia. Clara ani drgnęła; straszliwe sceny rozgrywające się przed domem najwyraźniej nie robiły na niej żadnego wrażenia. Guwernantka, sprowokowana jej aroganckim uśmieszkiem, powiedziała podniesionym głosem, wskazując drzwi: — Rób, co ci każą! Przez oczy dziewczynki przemknął lekki wyraz rozbawienia. — Czego się pani boi? Ojciec musi czasami ukarać niewolników, inaczej wymordują nas którejś nocy. — Po tych słowach Clara pierwsza opuściła pokój, zmuszając guwernantkę, by podążyła za nią. Panna Thurston zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi, lecz jęki i tak docierały do jej uszu. Dopiero w bezpiecznym kręgu, który Emily stworzyła odmawiając Ojcze Nasz, odnalazła spokój. Po słowie „Amen" zapadła cisza. Z dworu nie dochodziły żadne odgłosy. — Przestał? — Prudence spojrzała na matkę pytająco. Do salonu wbiegła Maria. 4 Kto sieje wiatr 49 LUANSHYA GREER ??
,„vieżdża. Nie wiadomo dokąd. Och, będą kłopoty... Och! — ^^i
Murzynki wtórowały ostre dźwięki fortepianu. Clara zaczęła grać.
^^ __ Emily podeszla do smżąCej, przemawia-
_ Uspofc > pewnymj
^ ogob
która samą siebie zdążyła już przekonac jąc
q ^^ dobfze
? uspokmc. ^.ewoln.cy
pan mówij ze oni mogą
to takie złe,
WSt!lmMario! — ??i1? mocno ścisn?ła >e> miękkie czarne ramiona- SP0Sesp0jrzała na Prudence. Jak matka może w takiej chwili Suzanne: y>
ciara może siedzieć sobie jak gdyby nlgdy mc
m°W? mpianie i grać? Clara, jakby słysząc jej myśli, zwróciła na mą oczy i°Suzarme wszystko pojęła. Ewa i Jean Jacąues odeszli. ,„„,.« wskoczył na konia. J ?
Poprowadź Shivę! - krzyknął. Titus spojrzał na mego, ooleceniem — Shivę! — rozkazał powtórnie i Murzyn
zaskoczony P wrócił do stajni. Jacąues skierował wzrok ku grupie Zp0^ynitóW, wciąż szlochających z bólu, który on im zadał. ^^prowadził ze stajni Shivę. Ogier szedł niechętnie, potem, • ?? suwając nastrój, tanecznym krokiem zaczął się cofać jtCqLrgStownym ruchem odebrał Murzynowi wodze i wskazał grUPę p^amfk^ch. Miej baczenie na kobiety. - Wbił ostrogi UM konia i pogalopował w noc, nie oglądając się za siebie. W $,ut^ Semchomy jak skała, odprowadzał go wzrokiem. Za t
5m pozostała
chmura kurzu, stopniowo rozpływająca się Jacąues #»?-
t konskich kopyt dudnił w powietrzu niczym
rchoTnnego koszmaru, w którego środku Titus nagle się znalazł. _ Wszystko już jest w porządku, proszę pani. Niewolnicy są pod ^Wyświadczeniu Marii kryły się dla Emily same pytania, poczyniła więc próbę, by uzyskać na nie rozsądne odpowiedzi. __Wiesz, co siC wydarzyło?
_ Takaś kobieta uciekła. Pan za nimi pojechał. " 7. nimi' — Ton zdziwienia w jej głosie dosłyszała nie tylko służąca lecz także Clara, Suzanne i Prudence. Jedynie panna Thurs50 KTO SIEJE WIATR ton, wdychająca z buteleczki sole trzeźwiące, nic nie zauważyła. — Czy to ta młoda kobieta z dzieckiem? — zapytała Emily. Przez chwilę panowała cisza. Maria, podobnie jak dziewczynki, zdała sobie sprawę, że pani zna sekret, który usiłowano przed nią ukrywać. Emily odwróciła się, jakby ich milczenie wystarczyło za odpowiedź. — Jestem bardzo zmęczona. Proszę, połóżcie dzieci spać. Poszła do sypialni, nie widząc nic po drodze. Pragnęła jedynie zasnąć. Nagle wzniosła ku niebiosom prośbę płynącą prosto z serca: — Błagam Cię, Boże, pomóż mi. Nie zasłużyłam na tyle bólu. Jeśli nie odwróciłeś się od nas, Panie, daj mi syna. Znalazłszy się w bezpiecznej przystani swojego pokoju, dokończyła modlitwę na sztywnej karcie pamiętnika: „Boże, daj mi syna. A jeśli nie taka jest Twoja wola, daj mojej rodzinie siły, by mogła to przyjąć. A mnie daj dar przebaczenia." — Przestań, Suzanne! — przez ciche pochlipywanie siostry przebił się głos Clary. — Dobrze, że chłopiec zniknął. Chciałabyś go mieć za brata? — zapytała wyzywająco. — To ty przestań! — Prudence rzuciła w Clarę poduszką. — Jesteś okrutna. Nigdy więcej nie będę cię słuchać! — Odwróciła się, gdy poduszka chybiła celu i upadła na podłogę. — Rzeczywiście? — głos Clary brzmiał jak spiżowy dzwon. Podniosła
poduszkę i zbliżyła się do łóżka Prudence. — Chyba pamiętasz o naszej przysiędze. Wciąż jesteś nią związana. Nie możesz teraz od niej uciec. — Nieprawda! — wykrzyknęła Suzanne. — My nie zrobiłyśmy nic złego. Nie jesteśmy nią związane. — Przysięgałyśmy na krew, Suzanne — odparła spokojnie Clara. — Nie dbam o to! — zaperzyła się Prudence. — Ty sobie rób, co ci się podoba! — Ja? — Clara ze śmiechem rzuciła poduszkę na łóżko. — Przysięgałyśmy na Biblię! Strach przed Bogiem, wpajany dziewczynkom od dnia, kiedy przyszły na świat, zamknął im usta. Jacąues jechał przez noc, wiodąc Shivę za sobą, a w głowie krążyły mu posępne myśli o tym, co dalej może się wydarzyć. Odepchnął je od siebie. Rozważy to, kiedy już odnajdzie Ewę i swego syna. Przy każdym samotnym drzewie, przygiętym przez nieustannie wiejący 51 LUANSHYA GREER __ Pan wyjeżdża. Nie wiadomo dokąd. Och, będą kłopoty... Och! __Lamentowi Murzynki wtórowały ostre dźwięki fortepianu. Clara zaczęła grać. — Uspokój się, Mario — Emily podeszła do służącej, przemawiając pewnym głosem osoby, która samą siebie zdążyła już przekonać i uspokoić. — Wszystko będzie dobrze. — Ale niewolnicy... pan mówi, że oni mogą... to takie złe, wstrętne... — Mario! — Emily mocno ścisnęła jej miękkie czarne ramiona. — Spokojnie.
Suzanne spojrzała na Prudence. Jak matka może w takiej chwili mówić o spokoju? Jak Clara może siedzieć sobie jak gdyby nigdy nic przy fortepianie i grać? Clara, jakby słysząc jej myśli, zwróciła na nią oczy i Suzanne wszystko pojęła. Ewa i Jean Jacąues odeszli. Jacąues wskoczył na konia. — Przyprowadź Shivę! — krzyknął. Titus spojrzał na niego, zaskoczony poleceniem. — Shivę! — rozkazał powtórnie i Murzyn z pochyloną głową wrócił do stajni. Jacąues skierował wzrok ku grupie niewolników, wciąż szlochających z bólu, który on im zadał. Titus wyprowadził ze stajni Shivę. Ogier szedł niechętnie, potem, jakby wyczuwając nastrój, tanecznym krokiem zaczął się cofać. Jacąues gwałtownym ruchem odebrał Murzynowi wodze i wskazał grupę niewolników. — Pozamykaj ich. Miej baczenie na kobiety. — Wbił ostrogi w boki konia i pogalopował w noc, nie oglądając się za siebie. Titus, nieruchomy jak skała, odprowadzał go wzrokiem. Za Jacques'em pozostała chmura kurzu, stopniowo rozpływająca się w ciemności; tylko tętent końskich kopyt dudnił w powietrzu niczym echo sennego koszmaru, w którego środku Titus nagle się znalazł. — Wszystko już jest w porządku, proszę pani. Niewolnicy są pod kluczem. W oświadczeniu Marii kryły się dla Emily same pytania, poczyniła więc próbę, by uzyskać na nie rozsądne odpowiedzi. — Wiesz, co się wydarzyło? — Jakaś kobieta uciekła. Pan za nimi pojechał.
— Za nimi? — Ton zdziwienia w jej głosie dosłyszała nie tylko służąca, lecz także Clara, Suzanne i Prudence. Jedynie panna Thurs50 KTO SIEJE WIATR ton, wdychająca z buteleczki sole trzeźwiące, nic nie zauważyła. — Czy to ta młoda kobieta z dzieckiem? — zapytała Emily. Przez chwilę panowała cisza. Maria, podobnie jak dziewczynki, zdała sobie sprawę, że pani zna sekret, który usiłowano przed nią ukrywać. Emily odwróciła się, jakby ich milczenie wystarczyło za odpowiedź. — Jestem bardzo zmęczona. Proszę, połóżcie dzieci spać. Poszła do sypialni, nie widząc nic po drodze. Pragnęła jedynie zasnąć. Nagle wzniosła ku niebiosom prośbę płynącą prosto z serca: — Błagam Cię, Boże, pomóż mi. Nie zasłużyłam na tyle bólu. Jeśli nie odwróciłeś się od nas, Panie, daj mi syna. Znalazłszy się w bezpiecznej przystani swojego pokoju, dokończyła modlitwę na sztywnej karcie pamiętnika: „Boże, daj mi syna. A jeśli nie taka jest Twoja wola, daj mojej rodzinie siły, by mogła to przyjąć. A mnie daj dar przebaczenia." — Przestań, Suzanne! — przez ciche pochlipywanie siostry przebił się głos Clary. — Dobrze, że chłopiec zniknął. Chciałabyś go mieć za brata? — zapytała wyzywająco. — To ty przestań! — Prudence rzuciła w Clarę poduszką. — Jesteś okrutna. Nigdy więcej nie będę cię słuchać! — Odwróciła się, gdy poduszka chybiła celu i upadła na podłogę. — Rzeczywiście? — głos Clary brzmiał jak spiżowy dzwon. Podniosła poduszkę i zbliżyła się do łóżka Prudence. — Chyba pamiętasz o naszej
przysiędze. Wciąż jesteś nią związana. Nie możesz teraz od niej uciec. — Nieprawda! — wykrzyknęła Suzanne. — My nie zrobiłyśmy nic złego. Nie jesteśmy nią związane. — Przysięgałyśmy na krew, Suzanne — odparła spokojnie Clara. — Nie dbam o to! — zaperzyła się Prudence. — Ty sobie rób, co ci się podoba! — Ja? — Clara ze śmiechem rzuciła poduszkę na łóżko. — Przysięgałyśmy na Biblię! Strach przed Bogiem, wpajany dziewczynkom od dnia, kiedy przyszły na świat, zamknął im usta. Jacąues jechał przez noc, wiodąc Shivę za sobą, a w głowie krążyły mu posępne myśli o tym, co dalej może się wydarzyć. Odepchnął je od siebie. Rozważy to, kiedy już odnajdzie Ewę i swego syna. Przy każdym samotnym drzewie, przygiętym przez nieustannie wiejący 51 LUANSHYA GREER wiatr, które wyłaniało się z ciemności, wołał z nadzieją: „Ewo! Jean!" Zdawał sobie sprawę, że choć idą pieszo, z pewnością bardzo się oddalili. Ponaglił konie, uważnie przepatrując ziemię w poszukiwaniu śladów, które mogłyby zdradzić drogę ich ucieczki. W świetle wczesnego poranka na suchych źdźbłach trawy połyskiwały krople rosy. Będą potrzebowali wody. — Ewo! Jean! — Wołanie odbiło się echem od gór, lecz nie nadeszła żadna odpowiedź. Jacąues nie ustawał w poszukiwaniach przez cały poranek i teraz poganiał konie pod palącym południowym słońcem. — Ewo! — wołał bez przerwy. — Ewo!
Na dźwięk jego głosu Ewa się obejrzała. Jean przystanął zdziwiony, jednakże matka pociągnęła go znów ku morzu, które, choć szli już bardzo długo, wcale się ku nim nie przybliżyło. Na Shivie poruszalibyśmy się dziesięć razy szybciej, pomyślał chłopiec. Czy w stajni pamiętali, żeby nakarmić Shivę? Czy Shiva myśli, że opuściłem go z własnej woli? — Ewo! Jean! Głos się przybliżył, wprawiając Ewę w panikę. Daleko przed sobą widziała obiecujący dziwną pociechę bezmiar morza, z tyłu nadchodził mężczyzna, którego kochała. — Tutaj, Jean. — Wciągnęła chłopca w gęste zarośla. — Musisz być cicho. — Pchnęła syna w krzaki i sama ruszyła za nim, nisko schylona, by uniknąć cierni czających się w gałęziach. — Dalej! — ponaglała. Jacąues jechał ścieżką, rozglądając się pilnie. Nagle wstrzymał konia. Na ciernistej gałęzi powiewała jedwabna nitka. Pochodziła z szala, który Ewa zawsze okręcała wokół głowy. Jacąues zdjął nitkę z ciernia, potem uważnie przyjrzał się gęstym krzewom porastającym zbocze. — Ewa! — krzyknął. Wiedział, że tym razem na pewno go słyszała. Ewa popchnęła synka w głąb zarośli, szukając drogi ucieczki. Dostrzegła wąski przesmyk, stopniowo rozszerzający się w dolinę. Pobiegła z synem w tamtym kierunku. W dolinie, jeśli uda im się tam dotrzeć, łatwiej będzie się ukryć. Jacąues nie dostrzeże ich zza wysokiej skały, którą właśnie okrążyli. Jacąues wolno prowadził wierzchowce. Wiedział, że jest blisko, lecz nie popędzał koni. Coraz silniej dręczyły go pytania: Co zrobi, jak odnajdzie uciekinierów? Jeżeli zabierze ich z powrotem do domu, wszyscy będą oczekiwać, że wymierzy zbiegom karę. Teraz, kiedy zapowiedź
wyzwolenia niewolników zdawała się nabierać realnych 52 KTO SIEJE WIATR kształtów, nastroje wrzały i sąsiedzi będą się spodziewać, że każe Ewę powiesić. Nie tylko po to, by innym niewolnikom dać przykład, lecz także by jasno dać do zrozumienia brytyjskiemu rządowi, co myślą plantatorzy — są dla niewolników panami życia i śmierci. Z wysiłkiem odsunął od siebie te myśli. Znajdzie jakieś rozwiązanie, gdy przyjdzie na to pora. I nagle uświadomił sobie, że cokolwiek teraz się stanie, Emily dowie się o jego związku z Ewą. W tej właśnie chwili dostrzegł jakiś ruch w dolinie. Nieoczekiwanie Shiva stanął dęba, zerwał się z uwięzi i pogalopował na przełaj. — Shiva! — Jean nie potrafił już dłużej się powstrzymać i wybiegł koniowi na spotkanie. — Nie, Jean! — szepnęła Ewa, lecz było za późno. Ogier radosnym rżeniem powitał małego przyjaciela, który mocno przytulił się do jego szyi. Ewa wyszła z ukrycia. Ku nim nadjeżdżał Jacąues. Ewa bez słowa słuchała błagań Jacques'a o powrót. Jean jeździł dokoła na Shivie, jakby zamykał ich w swoim własnym kręgu miłości. Jedynym wyjściem była prawda. Muszą razem stawić jej czoło. — Jeżeli chcesz, żebym z tobą wróciła, dlaczego do razu mnie nie zabijesz, panie? — spojrzała mu w oczy. Jej słowa jak zwykle trafiły prosto do jego serca, mimo to odparł, że przecież nikt nie musi się o tym dowiedzieć. — Kocham cię, Ewo — mówił, trzymając ją mocno za ramiona.
— Nie potrafię bez ciebie żyć. — A co z nim? — wzrokiem wskazała syna. — Czyż do końca swoich dni musi cierpieć? Lepiej niech od razu umrze. — Nagłym ruchem wyrwała z futerału przy siodle muszkiet i wycelowała go w chłopca, który na ten widok ściągnął wodze. Kiedy sięgnęła do spustu, Jacąues rzucił się na nią, wytrącając broń z dłoni. Wystrzał odbił się echem od zbocza góry. Ewa wybuchnęła niepohamowanym płaczem, padając Jacques'owi do nóg. — Miej litość... nie każ nam dłużej cierpieć, panie... proszę... — błagała wśród łkań. — Panie? — rozległ się dziecięcy głos. Jacąues spojrzał w ogromne i niewinne oczy chłopca. — Czy jesteś moim ojcem, panie? Jacąues wyczuł, że Ewa cała tężeje. — Tak, jestem twoim ojcem — odparł. — W takim razie niczego się nie boję — rzekł z uśmiechem chłopiec. 53 LUANSHYA GREER Clara, okrążywszy piwnice, zobaczyła skulonego pod drzewem Titusa. Wiedziała — wrócił tylko dlatego, że me miał dokąd uciec. Szukała go przez cały dzień. Postanowiła nie dacmu zapomnieć, jak niepewna jest jego pozycja. Podeszła bezszelestnie. Nie odwrócił się. Głowę miał pochyloną, był ledwo widoczny na tle ciemnego pnia. Clara wbiła czubek buta w ziemię tuz koło niego. ,
...
— Musisz coś zrobić - rzekła obojętnie. Titus wolno uniósł głowę, patrząc w bok swymi smutnymi piwnymi oczyma. — 1 oje-dziesz do naszych sąsiadów Bothmów i opowiesz, co się tu wydarzyło. Powiedz, że
niewolnicy się buntują i ojciec potrzebuje pomocy. Titus był przerażony. Wolno potrząsnął głową. — Pojedziesz! — rozkazała. — Ojciec panienki nie przyprowadzi ich z powrotem. — Nasi sąsiedzi ich przyprowadzą i powieszą! To będzie ostrzeżenie dla innych niewolników! ¦¦— Nie — rzekł cicho Titus. — Odmawiasz? — uśmiechnęła się zjadliwie. — Ta kobieta prędzej zabije siebie i dziecko, niż tu wróci. — Titus patrzył na Clarę jak na samego szatana. — Widzę ciemność. Ewa zginie...
,
_ Tak — przerwała mu ostro. Stała nad nim pełna gniewu, zmuszając go do opuszczenia wzroku.
Idż już!
ROZDZIAŁ TRZECI Z dudnieniem przypominającym nadciągającą burzę ku Bonne Esperance zbliżali się jeźdźcy i wozy. Żelazne koła żłobiły w miękkiej ziemi koleiny, wozy trzeszczały, gdy metal ocierał się o drewno, tętent galopujących koni odbijał się echem od gór. Clara z podnieceniem chwilę nasłuchiwała, potem tajemną ścieżką przez winnicę pobiegła w kierunku domu. Nikt nie może się dowiedzieć, że posłała po pana Bothmę. — Na litość boską, cóż to jest?! — wykrzyknęła panna Thurston, która usłyszała ich pierwsza, gdy skręcili w wijącą się polną drogę prowadzącą ku frontowemu podwórzu. 54 KTO SIEJE WIATR
Emily podeszła do okna i zobaczyła, że dom nagle otoczyli ludzie, konie i wozy. Wzniecili tumany kurzu, który przedostawał się do wnętrza przez szczeliny w drzwiach i oknach. — Pan Bothma? — w jej głosie strach mieszał się z niedowierzaniem. Uniosła głowę, zebrała wszystką odwagę i ruszyła ku drzwiom. — Zapytam, o co im chodzi. — Nie może pani wyjść! — zaprotestowała panna Thurston. —To prostacy, pani Emily. Ja z nimi porozmawiam. — To nasi sąsiedzi — odparła Emily z dłonią zaciśniętą na ciepłej mosiężnej klamce. — Sąsiedzi! — Niesmak, z jakim guwernantka wymówiła to słowo, obudził w Emily wyrzuty sumienia. — Dowiem się, dlaczego tu przybyli — rzekła stanowczo, po czym wyszła z pokoju. Panna Thurston stanęła przy oknie. Domyśliła się już powodów ich przyjazdu i teraz nie wiedziała, co dalej robić. Jeźdźcy wolno okrążali dziedziniec, mężczyźni siedzący na wozach obojętnie patrzyli na dom. Byli gniewni, żądni krwi; panna Thurston niemal czuła, jak atmosfera wrogości wsącza się do wnętrza domu wraz z kurzem. — Jestem przekonana, że mąż da sobie radę, panie Bothma. — Emily stała w otwartych drzwiach. Była zdecydowana zrobić wszystko, by nie zdradzić swego strachu. — Bardzo mi miło, że przybył pan z pomocą, zapewniam jednak, że jej nie potrzebujemy. — Pani mąż z pewnością spodziewa się kłopotów po powrocie. — Bothma mówił po angielsku z silnym obcym akcentem. Był Holendrem, aczkolwiek wolał nazywać siebie Afrykanerem, Burem. — Gdzie jest reszta niewolników? — Rozejrzał się po dziedzińcu
dzielącym ich od zabudowań dla niewolników z taką odrazą, jakby szukał tam szczurów. — Mąż przed wyjazdem upewnił się, że wszyscy są pod kluczem. Tak więc, jak pan widzi, pańska pomoc nie jest nam potrzebna. Wszystko jest w porządku. Mój mąż zadbał o to. Bardzo dziękuję panu za przyjazd. Bothma wyczuwał, że pod uprzejmością Emily kryje się coś jeszcze. Swoim zachowaniem budziła w nim kompleks niższości. Chłodnym tonem, dumnie uniesionym czołem, każdym gestem sprawiała, że czuł się gorszy, i dlatego odpowiedział z uporem: — Pani mąż posłał po mnie, pani Beauvilliers. Pomoc jest mu niezbędna. 55 LUANSHYA GREER — Nie rozumiem, panie Bothma. Męża nie było przez całą noc. Jak mógł po pana posłać? — Jeden z waszych niewolników przyniósł mi wiadomość. — Wskazał Titusa, stojącego pod dzwonem. — To ten. Hej, chłopcze! — zawołał w afrikaans. Titus spojrzał na niego z udawaną niewinnością. — Ty, podejdź tu! — powtórzył Willem Bothma. Kiedy Murzyn pokornie się zbliżył, Bothma znowu przemówił w afrikaans, odwracając się do niego plecami. — Powiedziałeś, że twój pan posyła po mnie. — Titus bez słowa skinął głową. — Mów prawdę! — krzyknął Bothma po angielsku. Clara, która z ukrycia obserwowała całą scenę, zesztywniała. Co będzie, jeżeli Titus rzeczywiście wszystko powie? — Czy pan Beau-villiers posłał po mnie? — zapytał powtórnie Bothma. — Tak, mynheer — odparł z szacunkiem Titus, nie podnosząc głowy.
— Mojego męża nie ma w domu od dwóch dni — tłumaczyła łagodnie Emily. — Musiałeś się pomylić, Titusie. — Pomagałem panu szukać niewolników. Kazał mi sprowadzić pomoc. Powiedział, żebym pojechał po mynheer Bothma. Clara odetchnęła z ulgą. Bothma szorstkim gestem odprawił Titusa. Był człowiekiem prostym, ale miał swoją dumę. Nie spodobało mu się, że jego słowa potwierdzić musiał Murzyn. Nie będzie więcej cierpiał upokorzeń ze strony tej Angielki. — Pani mąż zdaje sobie sprawę, że będą kłopoty, jak tu z nimi wróci. Poczekamy. — Skłonił się lekko, dotykając ronda kapelusza, i dołączył do tłumu mężczyzn stojących przy koniach i wozach. Emily patrzyła, jak Bothma nachyla się do chłopaka trzymającego wodze wierzchowca. To był jego syn Thys. Przystojny młodzieniec. W dzieciństwie czasem bawił się z jej córkami. Bothma, szepnąwszy mu coś na ucho, z głośnym śmiechem się oddalił. Emily poczuła ukłucie w sercu i szybko przesunęła wzrokiem po morzu twarzy zapełniających dziedziniec: twarzy skrzywionych przed blaskiem ostrego słońca lub — co wydało jej się bardziej prawdopodobne — z niechęci do niej. Prawie nie powitała sąsiadów, a oni to zauważyli. Doskonale wiedziała, co ci ludzie teraz myślą, i mieli rację. Rzeczywiście uważała ich za prostackich i gorszych od siebie. — Proszę do środka, dziewczynki — poleciła Suzanne i Prudence, które stały za nią w progu. — Mamo, nie — zaprotestowała Suzanne, nie odrywając wzroku od wpatrzonego w nią młodego Thysa Bothmy. 56
KTO SIEJE WIATR — Idziemy. — Dopiero teraz Emily dostrzegła Clarę, wychyloną zza narożnika domu i zafascynowanym wzrokiem obserwującą mężczyzn. — Claro! — zawołała szorstko. — Natychmiast proszę do domu! Clara z ociąganiem posłuchała i Emily zamknęła za sobą drzwi, odcinając się od świata na zewnątrz. — Można było się spodziewać, że powita nas radośnie — rzucił ktoś w tłumie na dziedzińcu. Bothma bez słowa podszedł do syna. Kiedy Maria wyszła z domu i nerwowo zaczęła zamykać okiennice, zrozumiał, jaką przykrość tej Angielce sprawia ich obecność. Bardzo się zagniewał, mimo to jednak postanowił zostać. W dzisiejszych czasach to po prostu sąsiedzki obowiązek. — Słuchajcie matki. Nie możecie wychodzić z domu, dopóki ci ludzie tam są — rzekła panna Thurston, bardziej chyba zaniepokojona niż Emily. — Dlaczego? — zdziwiła się Suzanne. — Przecież to nasi sąsiedzi. Przyjechali, żeby nam pomóc. — Są podnieceni i żądni krwi, Suzanne — odparła cicho Emily. — Nie macie dzisiaj więcej lekcji? — Powiodła wzrokiem od córek do panny Thurston. — Thys to nasz przyjaciel. Jego ojciec jest przyjacielem naszego ojca. Nic nie rozumiem — ciągnęła Suzanne. — Są prostaccy i pospolici — wtrąciła Clara. — Claro! — Głos matki sugerował, że Clarę zaraz czekać będzie bura. — Nie myśl, że Thys Bothma różni się od nich tylko dlatego, że jest twoim przyjacielem!
Emily dostrzegła pogardę, z jaką Clara mówi o „nich". A przecież, ukrywając własne uczucia, zawsze starała się wpoić dzieciom poczucie sąsiedzkiej wspólnoty. — Dziewczynki powinny zająć się teraz lekcjami, panno Thurston — rzekła. Guwernantka pojęła, że Emily chce zostać sama, zdecydowała więc: — Pouczymy się geografii. — Geografii? — jęknęły jednocześnie. — Dlaczego nie? — Panna Thurston wyprowadziła dziewczynki za drzwi, a Emily zamknęła oczy. Pragnęła być sam na sam z Bogiem. 57 LUANSHYA GREER Willem Bothma i jego ludzie rozsiedli się w cieniu drzew, z dala od domu. Maria przyniosła im wielki dzban zimnej lemoniady ze świeżych cytryn oraz wysokie kryształowe szklanice. Bothma zatroszczył się, by żadne naczynie nie zostało stłuczone. Dzień bardzo mu się dłużył. Thys z ubocza wpatrywał się w dom, gdzie w jednym z okien widać było Suzanne Beauvilliers. Bothma rozumiał syna — Suzanne, choć jeszcze dziecko, była piękna. Dostrzegł rodzącą się między nimi miłość. To go nie ucieszyło. Suzanne była obca na tej ziemi, a Thys był prawdziwym Afrykanerem. — Nie mogę czekać cały dzień — odezwał się ktoś szorstkim głosem, odrywając go od kłopotów. — Mam robotę. — Musimy zostać — odparł Bothma, choć sam nie wiedział, dlaczego się przy tym upiera. — Czemu? — zapytał inny. — Bo tak samo jak my nie ufasz Jacques'owi
Beauvilliers? Rozległy się śmiechy. — Sami poszukajmy niewolnicy! — I wykorzystajmy ją tak jak on! Thys słuchał rubasznego śmiechu ze zdziwieniem. Dlaczego ci ludzie mówią, że chcą pomóc ojcu Suzanne, a równocześnie się z niego naśmiewają? Często słyszał, jak rodzice z niesmakiem przyciszonymi głosami rozmawiają o panu Beauvilliers. O Suzanne także rozmawiali. Mówili, że uwodzi ich syna pięknymi sukniami i wielkopańskimi manierami. Stwierdzali, że cudem będzie, jeśli dziewczynka tak wątła w ogóle wyrośnie na kobietę zdolną rodzić dzieci. Nie pasowała do nich i nie była odpowiednia dla ich syna. Jednakże Thys już wiedział, że Suzanne jest jedyną osobą na całym świecie, przy której on może czuć się szczęśliwy. Zamknięto okiennice i w pokoju zapadł mrok. Emily walczyła z myślami. Coraz większą obawą przejmowało ją to, co jeszcze może nastąpić. Kiedy wszakże dziecko w jej łonie lekko się poruszyło, przypominając, że Bóg wysłuchał jej modlitw, ogarnął ją spokój. Rozległ się tętent kopyt. Jakiś koń galopował w stronę domu, podeszła więc szybko do okna i przez zamknięte okiennice zaczęła nasłuchiwać dochodzących z dworu hałasów. — Witaj, Willemie — usłyszała głos męża. Pośpiesznie opuściła salon, kierując się ku frontowym drzwiom. Wiedziała, że Jacąues potrzebuje jej pomocy, przynajmniej obecności. 58 KTO SIEJE WIATR
Z pewnością zastanawia się, co Emily teraz o nim myśli. A jej miejsce było jak zawsze przy jego boku. — Obawiam się, że zadałeś sobie tyle trudu bez powodu, przyjacielu. Stanęła w progu, w chwili gdy Jacąues zsiadł z konia. — Nie potrafiłeś ich znaleźć? — zapytał Bothma z nieufnie. — Znalazłem — odparł zimno Jacąues. — Już nie żyli. Kobieta zabiła dziecko, potem podcięła sobie gardło. Emily zamknęła oczy. Willem Bothma patrzył na Jacąues'a z niedowierzaniem. Jacąues, unikając jego spojrzenia, odwrócił się, by odprowadzić konia. — Dziękuję ci za przyjazd, ale obawiam się, że zmarnowałeś czas — rzekł, siląc się na obojętność. Kiedy wszakże stwierdził, że wpatruje się w niego nie tylko Bothma, lecz także wszyscy obecni na dziedzińcu, przystanął. — Jeszcze coś, Willemie? — Rozejrzał się po milczących sąsiadach. — Nie jesteście mi potrzebni, już mówiłem. Dziękuję za przyjazd. — Gdybyś przywiózł ze sobą ciała, można by ich użyć jako przestrogi dla innych niewolników, Jacąues — odezwał się cicho Bothma. — To prawda, ale ja już je pogrzebałem. — Dlaczego? — zapytał Bothma beznamiętnie. — Pytasz dlaczego? — Jacąues podszedł do niego, ledwo panując nad gniewem. — Miałem wieźć ciała na moim koniu w taki upał? Co chciałeś powiedzieć, Willemie? — Chyba już to powiedziałem — odparł z niewzruszonym spokojem Bothma. Jacąues nie zdołał pohamować wściekłości. Zerwał worek przytroczony do
swojego siodła, po czym szeroko rozsunął ściągający go rzemyk i wytrząsnął zawartość na ziemię. — Czy to ci wystarczy? — zapytał, gdy wypadła poplamiona krwią chłopięca koszula. — I to? — Wyciągnął skrwawiony szal z worka, wreszcie rzucił nóż na ziemię do stóp Bothmy. — Czy to dość, by cię zadowolić? — Emily odwróciła głowę, zrobiło jej się słabo na widok krwi. Jacąues krzyknął dramatycznie: — Jeżeli chcecie odkopać ciała, idźcie tam! Chwyciwszy wodze, skierował się do stajni, i w tym momencie dostrzegł Titusa, próbującego ukryć się pośród mężczyzn. — Titusie! Mógłbyś dla nich wywęszyć ciała! Pokaż im drogę do grobów i nigdy tu nie wracaj! 59 LUANSHYA GREER Titus pobiegł za nim, pochylony nisko nad ziemią. — Panie! Ja tylko... — Wynoś się z mojej ziemi! Natychmiast! — Jacąues, nie oglądając się za siebie, poszedł ku stajniom. Titus zatrzymał się. Stał pomiędzy nim a Bothmą, znieruchomiał w przestrzeni wypełnionej ich nienawiścią, gdzie nie było już miejsca na jego nienawiść. — Mario! — odezwała się nieoczekiwanie Emily. — Spal te rzeczy! — Już miała przestąpić próg, lecz zmieniła zdanie i odwróciła się do sąsiadów. — Mój mąż powiedział, że was nie potrzebuje. Mnie również nie jesteście potrzebni. — Zniknęła w domu. Willem Bothma wsiadł na wierzchowca, gestem wskazując towarzyszom, by poszli w jego ślady.
— Thys! — zawołał. Thys spojrzał w okno. Suzanne płakała. Ojciec powtórnie go zawołał, skoczył więc posłusznie na konia i ruszył za mężczyznami, choć bardzo pragnął pocieszyć Suzanne. Jacąues pozostał w stajni aż do zapadnięcia zmroku. Musiał uspokoić się i pozbierać myśli, nim zobaczy Emily. Przed oczyma miał wciąż Ewę i Jeana, dwie samotne postaci odchodzące pustkowiem, na zawsze opuszczające jego życie. Powiedział, że z chwilą gdy odzyskają wolność, wyrzuci ich z myśli, nie będzie wspominał. Nigdy już ich nie zobaczy. Dla niego rzeczywiście staną się martwi. Ewa milczała, wzrokiem żegnając go na zawsze. Jedyne pytanie zadał Jean: — Co będzie z Shivą? — Jest twój — zdecydował Jacąues. A potem powtórzył chłopcu to samo, świadom, że nie ma odwrotu. — Jeżeli teraz odejdziesz, Jean, pamiętaj, dla mnie będziecie martwi. Chłopiec skinął głową. Był to gest dziecka pragnącego zadowolić dorosłych, lecz nie mającego pojęcia, co naprawdę się dzieje. Co to znaczy, że ojciec zabija ich w swoich myślach? Dziecko nie mogło zrozumieć, że ojciec musi wrócić do rodziny i dać jej nadzieję na bezpieczeństwo. Kiedy Jacąues upuścił na ziemię skrwawione części ubrania, udowadniał śmierć Ewy i Jeana, a równocześnie otwierał nowy rozdział swego życia. Teraz wszakże, siedząc w ciemności, zdał sobie sprawę, że jego serce jest równie martwe jak wspomnienia o nich. — Panienko! — wołał Titus, szukając Clary w winnicy. Wiedział, że zawsze tu przychodzi, kiedy ma kłopoty. To tutaj się chroniła jako mała
dziewczynka, gdy narodził się Jean Jacąues. ?? KTO SIEJE WIATR — Mój ojciec kazał ci się wynosić — dobiegł go z zarośli jej szorstki głos. — Tak, panienko — odparł, wypatrując dziewczyny pośród uginających się pod ciężarem owoców winorośli. Wreszcie ją zobaczył. Siedziała na ziemi z kolanami pod brodą, niczym dziecko. — Ale ja chcę, żeby panienka z nim porozmawiała. Proszę, panienko. — O czym? — Wstała, otrzepując spódnicę z kurzu. Nie była dzieckiem. Nic nie pozostało w niej z dziecka, uświadomił sobie nagle Titus. — Niech panienka mu powie, że Titus nie może odejść. Gdzie Titus ma iść? Titus umrze — prosił. Clara spojrzała mu w twarz. Bał się. Pocił się ze strachu. Pot spływający z czoła zalewał mu oczy, czarna skóra błyszczała ze strachu. Jego skóra w dziwny sposób Clarę fascynowała, a jednocześnie budziła w niej obrzydzenie. — Porozmawia panienka z ojcem? Proszę. Wstawi się panienka za Titusem, żeby nie musiał odchodzić? Jego oczy płaczą bez łez, pomyślała Clara, jakie to dziwne. — A czemu miałabym to zrobić? Powinieneś był przedtem pomyśleć, co ci grozi. Te słowa były niczym garść piasku rzucona mu w twarz. — W takim razie Titus musi powiedzieć panu, że wysłała go panienka. — Słowa zamarły mu na ustach, gdy Clara wolno się ku niemu zwróciła. Jej oczy, zimne jak sople lodu, sprawiły, że się cofnął. Drżącymi wargami wyszeptał: — Widziałem śmierć nad nimi! To była panienka! — Oczy
Clary błysnęły i Titus cofnął się jeszcze bardziej. — Śmierć jest przy tobie jak matka karmiąca niemowlę! — Pobiegł wąską ścieżką pomiędzy winoroślami. W pewnej odległości zatrzymał się i krzyknął w swoim języku coś, co Clara doskonale zrozumiała: — Niech ich krew spadnie na twoją głowę! Dreszcz strachu przebiegł jej po plecach. Gwałtownie rzuciła się w przeciwną stronę, jakby pragnąc w ten sposób odsunąć przekleństwo, i uniosła wzrok ku błękitnemu niebu. — Proszę, nie — wyszeptała chrapliwym z przerażenia głosem. Jednakże wiedziała, że nikt jej nie słucha. — Ojcze? Jacąues uniósł głowę, gdy w mrocznej stajni pojawiła się Prudence. W słabym świetle ledwo rozpoznał zarys jej postaci. — Jesteś tu, ojcze? 61 LUANSHYA GREER Podbiegła ku niemu, nagle jednak zatrzymała się w pół kroku. Siedział nieruchomo, oparty o ścianę, z kolanami podkulonymi pod brodę. — Dobrze się czujesz, ojcze? — zapytała łagodnie, w ciemności usiłując dojrzeć jego twarz. Bez słowa skinął głową. — Gdzie Shiva? — spytała po chwili, rozglądając się dokoła. — Czy coś mu się stało? — Znowu odpowiedziało milczenie. — Zabrałeś go ze sobą, ojcze. —W jasnych oczach córki Jacąues dostrzegł błysk zrozumienia. — Nie martw się, ojcze. Tylko ja to zauważyłam. — Potknął się — odparł Jacąues. Prudence spoważniała.
— Musiałeś go zastrzelić? — Tak. Wyciągnęła do niego rękę. — Jesteś brudny. Chodź się umyć. — Znowu się uśmiechnęła. — Wciąż cię kochamy, ojcze. Na tej miłości, którą Emily wpoiła córkom, Jacąues odbudował swoje życie. Miał wrażenie, że nawet Clara odnalazła w sobie dawne uczucie do niego. To było tak, jak gdyby wszystkie zdawały sobie sprawę, że jeśli jego życie naprawdę ma być odbudowane, cegły muszą powstać z wielkiej niewzruszonej miłości, opartej na przebaczeniu, którym obdarzyła go Emily. Ku swemu zaskoczeniu poczuł, że jego miłość do nich staje się głębsza. Poczucie winy zmalało, a wraz z tym namiętność do Bonne Espeerance rozbłysła na nowo. Claudelle śmiechem odpowiedział na pochwały, którymi Jacąues obsypał nowe wino mówiąc, że takiego nie ma nigdzie w całym Kraju Przylądkowym. — Nawet w Constantii? Pochlebiasz mi, choć zgadzam się z twoją opinią. Jak zwykle gdy byli sami, rozmawiali po francusku. Jacąues rozejrzał się po ciemnej piwnicy i z lubością wąchał ciepły zapach beczek. Był właścicielem Bonne Esperance, a czuł się jak jej miłośnik i sługa. — Lecz może nawet nasze wina nie uratują posiadłości. Claudelle wiedział, co Jacąues ma na myśli, nie zamierzał jednak o tym rozmawiać. — Dobre wino nigdy nie umiera — rzekł, poklepując wielką dębową beczkę. — Bonne Esperance nigdy nie umrze!
62 KTO SIEJE WIATR Jacąues niezmiernie podziwiał Claudelle'a za umiejętność robienia win, a jeszcze bardziej za to, że ani razu nie wspomniał o zdarzeniach owej nocy i o nic nie pytał. — Za bardzo się martwisz — ciągnął Claudelle. — Zapomnij o wyzwoleniu niewolników. Brytyjczycy mogliby stracić przy tym zbyt wiele pieniędzy. — Wyzwolenie już jest faktem w Indiach Zachodnich. — Jacąues oparł się o szeroką ścianę łączącą piwnice z pokojami. — Ustawa niedługo znajdzie się w parlamencie, a ja zgadzam się z tym, że niewolnictwo powinno zostać zniesione. — Ha! Brytyjczycy mają zwyczaj jedną ręką czynić gest, a drugą ciągnąć korzyści z niewolnictwa. Ten nagły pokaz humanitaryzmu nie powinien cię niepokoić. A ty jeszcze się zgadzasz! Przecież ty także potrzebujesz niewolników! — Claudelle uśmiechnął się złośliwie. — Czy Amerykanie mówią o uwolnieniu swoich Murzynów? Nie! Więc nie zawracaj sobie głowy jakąś ustawą. W dodatku to nie jest twój problem. — Tłumaczył jak dziecku. — Niech się martwią twoi sąsiedzi, ludzie pokroju Willema Bothmy, dla których jesteś tu tak samo obcy jak Brytyjczycy. Jacąues skinął głową bez słowa. Nie mógł zaprzeczyć. — Ja też jestem obcy w tym kraju, Jacąues, lecz dla twoich dzieci to ojczyzna. I nie będziesz mógł tu żyć, jeżeli nie zajmiesz swojego miejsca. — Claudelle z zapałem rozwijał ulubiony temat. — A to miejsce nie może znajdować się gdzieś pośrodku między Brytyjczykami a Burami. — Nieprawda!
— Ależ tak. Nadejdzie kiedyś czas, gdy będziesz musiał dokonać wyboru. — Jestem Francuzem. Nie wybieram. — Jacąues ruszył ku drzwiom, by uniknąć dalszej rozmowy. Wiedział, że Claudelle ma rację, ale nie chciał o tym dyskutować. — Na pewno jutro nie pojedziesz z nami? — Nie, dziękuję. Mam trochę zajęć. Claudelle jest jak pająk ukrywający się w piwnicach, przemknęło przez głowę Jacques'owi. Czy znalazł szczęście czy niczego nie pragnie? Czy jedynym celem życia człowieka może być praca? A może chodzi o to, że Claudelle zna swoje miejsce i wie, iż pewnego dnia powróci do Francji? Ta myśl nie była przyjemna, Jacąues szybko więc ją od siebie odsunął. — Dobranoc — rzekł zamykając za sobą drzwi. 63 LUANSHYA GREER Dziewczynki z ożywieniem paplały o atrakcjach czekających je następnego dnia. Panna Thurston także była podniecona, jednakże wymagała odpowiedniego zachowania przy stole nawet w wigilię dnia, który ma być spędzony na wyścigach w Kapsztadzie. — Prudence! — rzekła gniewnie, gdy dziewczynka palcem nałożyła jedzenie na widelec, by szybciej skończyć posiłek. — Po co wynaleziono noże? — Żeby rzucać w panie przywiązane do tarczy — zachichotała Prudence. — Czy będzie tam taka tarcza, ojcze? — zapytała Suzanne, wybuchając śmiechem. — Nie wiem, może. — A czy przyjdzie Thys?
To niewinne pytanie Jacąues zbył jednym słowem: — Nie. — Dlaczego? — Czy wyjedziemy wcześnie? — Panna Thurston zmieniła temat. — Przyjemnie by było spędzić całą noc w Stellenbosch — dodała Clara. — Wyjedziemy bardzo wcześnie, ale... — Jacąues wstał od stołu, wzrokiem napominając Prudence, by pamiętała o nożu. — Najpierw muszę się upewnić, czy wasza mama nie ma nic przeciwko temu, że zostawimy ją samą. — Na pewno nie! — rozległy się okrzyki. — Ona się zgadza, ojcze! — Tak mówiła! — Sam ją zapytam. Po kolacji idźcie prosto do łóżek. Musimy się dobrze wyspać, bo czeka nas dzień pełen emocji. — Dobrze, ojcze — odparły śpiewnie dziewczynki, gotowe zrobić wszystko, byle tylko zapowiadany wyjazd doszedł do skutku. — I jeszcze coś, Suzanne. Jutro cały czas będziemy się bawić razem. Emily uśmiechnęła się ciepło na widok wchodzącego do sypialni męża. — Aż tutaj słyszę te piski. — Wskazała mu miejsce obok siebie na łóżku. Jej oczy zawsze mają taki radosny, zapraszający wyraz, pomyślał Jacąues. Położył dłoń na wielkim wzniesieniu jej brzucha. — Wciąż nie jestem przekonany, że możemy cię zostawić.. 64 KTO SIEJE WIATR
— Dziecko jest tak samo silne jak ja, Jacąues, i mamy jeszcze trochę czasu. A nie możesz rozczarować dziewczynek i panny Thurston. — Panna Thurston wygląda na podekscytowaną. — Pewna jestem, że oszczędzała na ten dzień każdy grosik. — Po co? — Oparł głowę na piersi żony, czując, jak jej palce wplatają mu się we włosy. — Na zakłady. Jacąues wyprostował się i spojrzał na żonę z niedowierzaniem. — Panna Thurston zamierza grać na wyścigach?! — Najwyraźniej ma jakieś wiarygodne informacje z garnizonu. — Emily przyciągnęła na powrót jego głowę ku sobie. Jacąues wtulił twarz w jej szyję. — O koniach? — zapytał, wdychając głęboko zapach jej ciała. By! to zapach spokoju. — Nie martw się o mnie. Będę pod opieką Marii. — Palce Emily znowu przesunęły się po jego włosach. Leżał bez ruchu, nasłuchując miarowego pulsu na jej szyi. Przy niej zawsze ogarniało go poczucie pewności. — Przez cały ten czas nic nie powiedziałaś, Emily. Nie wspomniałaś o tamtych wydarzeniach ani słowem! — Odsunął się, by spojrzeć w jej oczy. — Umiejętność przebaczania jest największym z darów Boga, Jacąues... Przyjmij go. — Uniosła dłonie ku jego twarzy z płonącymi oczyma i klasycznym prostym nosem. Mały dołek w brodzie był nieco zabawny, ale ta piękna twarz wciąż stanowiła dla Emily ideał męskiej urody. Wpatrując się w męża tak, jakby usiłowała na zawsze wryć jego obraz w pamięć, szepnęła: — Jedź, Jacąues. Rozległa plaża pokryta czystym białym piaskiem tętniła życiem. Jak
okiem sięgnąć, niczym rozkwitłe przez noc kwiaty rozpościerały się jaskrawe markizy z flagami i wstęgami. Błękitne fale rozbijały się o brzeg, pryskając pianą. Dzieci z piskiem przed nimi uciekały, a gdy były już bezpieczne, ruszały naprzeciw kolejnej toczącej się z hukiem fali. Sprzedawcy hałaśliwie namawiali do kupna odświętnie odzianą publiczność. Konie i jeźdźcy zaczynali się już pojawiać, chociaż wyścigi zaplanowano jako ostatni punkt programu. Najlepszą zabawę zawsze zostawia się na koniec. 5 Kto sieje wiatr 65 LUANSHYA GREER Jacąues przechadzał się wśród hałaśliwego tłumu z Clarą i Pru-dence pod rękę. Panna Thurston, prowadzona przez Suzanne, walczyła z wiatrem, który zrywał jej czepek z głowy, i narzekała na wsypujący się do butów piasek. Mimo to była uśmiechnięta. Jacąues ledwo wierzył własnym oczom, wreszcie doszedł do wniosku, że guwernantka z pewnością zna imię faworyta w wyścigach. — Kupimy, ojcze? — zaproponowała Clara, gdy znaleźli się przy malajskim chłopcu sprzedającym melony. — Dobre melony — uśmiechnął się chłopiec, odsłaniając błyszczące białe zęby. — Słodkie? — spytał Jacąues. — Soczyste? — dodała Clara. — Słodkie i soczyste. — Czekają nas ciężkie targi — westchnął Jacąues, wykrzywiając się do Clary w komicznym grymasie. Podniósł jeden z owoców. — Sprawdźmy
najpierw, czy są dojrzałe — rzekł, uderzając chłopca melonem w głowę. Małą brunatną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. — Jest dobry? — Nie. — Jacąues schylił się po następny melon. Prudence bezwiednie dotknęła swojej głowy. Nie rozumiała, jak chłopcu udaje się zachować uśmiech. — Ten jest dobry! — wykrzyknął Malaj. Kiedy melon wylądował mu na głowie, błyskając radośnie zębami zapytał: — Tak? — Dobry — odparł Jacąues i odwrócił się, by odejść, ale chłopiec złapał go za połę płaszcza i wyciągnął rękę po pieniądze. — Dobry? — Tak — powtórzył Jacąues. Chłopiec szarpnął płaszczem, uśmiechając się szerzej niż przedtem. — Dwa pensy. — Co takiego?! — Melon jeden pens. Dwie próby, dwa pensy — wyjaśnił. Clara pisnęła z zachwytu. — Za słabo się targowałeś, ojcze! — Patrzcie — zawołała z podnieceniem Suzanne. — Nadpływają rybackie łodzie! Chodźmy, panno Thurston, szybko! — Razem z Prudence pobiegły przodem, za nimi, z mozołem pokonując piasek, ruszyła guwernantka. 66 KTO SIEJE WIATR Clara czekała, aż Jacąues zapłaci malajskiemu sprzedawcy. Nie odrywała
wzroku od pleców ojca, mocnych szerokich pleców, które rozpoznałaby w największym tłumie. Kiedy się ku niej odwrócił, wyciągnęła ręce. — Pomogę ci. — Próbowali razem podnieść melon, ale wysunął się jej z rąk i spadł, zagrzebując się w piasku. Clara wybuchnęła śmiechem. — Jeszcze raz? — Pochyliwszy się, odgarnęła piasek z ciemnozielonej skórki. — Jesteś gotowa? — zapytał. — Tak — odparła Clara i podnieśli melon. Jacąues z uśmiechem skinął ku niej głową, wyrażając uznanie dla wspólnego osiągnięcia. Ten gest przeznaczony był wyłącznie dla niej. Clara w uniesieniu wypuściła owoc i rzuciła się ojcu w ramiona. — Jestem taka szczęśliwa. Taka szczęśliwa! Jacąues przygarnął ją ku sobie. — Ja też, Claro — wyszeptał. Zrozumiała i mocniej się do niego przytuliła. Wspiąwszy się na leżący pomiędzy nimi w piasku melon, objęła ojca za szyję, a on porwany radością, jakiej od lat nie odczuwał, zaczął kręcić się z córką wkoło jak w walcu. Przeszłość ostatecznie utraciła swą moc. Emily leżała w łóżku otoczona macierzyńską opieką Marii. Cieszyła się spokojem panującym w domu. Służąca bez pośpiechu sprzątała pokój. Kiedy podniosła dziennik, by zetrzeć pod nim kurz, Emily poprosiła: — Podaj mi go, Mario. Służąca przyniosła jej dziennik do łóżka. — O czym pani w nim codziennie pisze? — Zapisuję swoje myśli i odczucia. Proszę, zasłoń okna. — Zbliżające się
ku zachodowi słońce wlewało się do pokoju smugą rozpalonego światła. — Już zasłaniam, proszę pani. Ale dlaczego pisze pani w takiej tajemnicy? — Uczucia są tajemnicą. — Ku zdziwieniu Emily, Maria wybuchnęła śmiechem, trzęsąc się przy tym jak ogromna czekoladowa góra. — Nie zgadzasz się z tym? — Nie, proszę pani. Uczucia są po to, by je dzielić! Emily oparła głowę o poduszkę. 67 LUANSHYA GREER — Och, Mario — westchnęła na widok cudu, jakim była otwartość tej prostej kobiety — jesteśmy z różnych światów. — Jeszcze coś, proszę pani? — Maria podeszła do łóżka. — Idź i odpocznij. — Dziękuję pani. Niedługo przyjdę — rzekła Maria, lekko dygając. Emily otworzyła dziennik i patrzyła na pustą kartkę. Czuła głęboki smutek. Ludzie z Afryki, tacy jak Maria, mimo iż byli niewolnikami, prawdopodobnie cieszyli się większą wolnością ducha, niż kiedykolwiek jej było dane zaznać. Zaczęła pośpiesznie zapełniać stronicę, próbując w ten sposób swej duszy dać choć odrobinę wolności. Wyścigi konne odbywały się wzdłuż plaży na torze wyznaczonym z jednej strony tłumem widzów, z drugiej zaś nadpływającymi nieustannie falami. Tłum okrzykami zachęcał jeźdźców ścigających się powozami, żołnierzy z półnagimi niewolnikami. Clara przytuliła się do ojca, obserwując dwóch żołnierzy, którzy objęli prowadzenie. Panna Thurston z podniecenia ledwo mogła mówić, kiedy obstawiony przez nią koń wysunął łeb przed inne.
— To pani koń, panno Thurston! — wykrzyknęła Prudence. — Dalej! — wołała Suzanne. — Ruszaj się, ty bestio! — wrzasnęła panna Thurston, wprawiając Jacques'a w osłupienie, lecz nagle opadła z sił, gdyż jej faworyt został pokonany i ostatecznie zajął drugie miejsce. Guwernantka zwiesiła głowę, kąciki jej ust opadły, ramiona zwiotczały, dolna warga nasunęła się na górną. — Tyle jest warta opinia garnizonu o pewnych wygranych — mruknęła, drąc na strzępy kawałek papieru. — Czy postawiła pani w drugiej gonitwie, panno Thurston? — zapytał z uśmiechem Jacąues. — Zaraz się zacznie! — krzyknęła Prudence. W oddali nierównym szeregiem ustawiały się konie i wozy. Nisko na horyzoncie lśniło słońce, stapiając niebo i morze w jedną taflę połyskującego złota. — Ruszyli! — zawołał Jacąues, który obserwował gonitwę przez niewielką lornetkę. — No, dalej! Kto jest naszym faworytem? — zapytał zerkając na pannę Thurston. — Nikt — wzruszyła ramionami, obojętna na wynik. Jacąues znowu skierował wzrok na jeźdźców. Nagle cały stężał. Clara wyjęła mu z rąk lornetkę. 68 KTO SIEJE WIATR — Popatrzcie! — krzyknęła Prudence. — Tam jedzie chłopiec... Jest bez koszuli... Patrzcie! Clara pośród jeźdźców rozpoznała Jeana na Shivie. Wolnym ruchem podała ojcu lornetkę. Tak samo jak on była blada i milcząca. Tłum wstał i
rozległy się gromkie okrzyki. Chłopiec torował sobie drogę pośród zawodników, był już na trzecim miejscu i nie zamierzał na tym poprzestać. — Dalej! Dalej! — Suzanne i Prudence głośno krzyczały wraz z innymi widzami. Jacąues napotkał wzrok Clary, w chwili gdy tłum wybuchnął szaloną owacją. Jean wygrał wyścig na Shivie. — Widziałeś tego wyrostka, ojcze? — zaczęła Prudence. — Pokonał wszystkich... — Słowa zamarły jej na ustach, bo ojciec nawet na nią nie spojrzał. — Ojcze? Co się stało? — zapytała. W tej samej chwili Clara ruszyła biegiem na oślep przed siebie. Prudence, nic nie rozumiejąc, zwróciła się do panny Thurston. — O co chodzi? — Guwernantka i Suzanne w milczeniu patrzyły na zwycięzcę wyścigu. Wzrok Prudence powędrował w tym samym kierunku. Jean Jacąues z wysokości końskiego grzbietu pozdrawiał gestem wiwatujący tłum. Nagle dostrzegł ojca. Zobaczył pannę Thurston, Suzanne, Prudence... zamarł w bezruchu z opuszczoną głową i skulonymi ramonami. Shiva, stanąwszy dęba, zaczął tańczyć w miejscu. — Proszę zabrać dzieci do domu, panno Thurston — polecił obojętnym, rzeczowym tonem Jacąues. — Ja przyjadę później. — Gdy nie zareagowała, powtórzył: — Proszę zabrać dzieci do domu. Prudence i Suzanne ujęły ją za ręce i poprowadziły przez tłum. — Gdzie jest Clara? — mruczała do siebie. — Dokąd poszła? Czemu nawet przez chwilę nie może ustać w jednym miejscu? Dziewczynki obejrzały się na Jeana, który z grzbietu Shivy wpatrywał się w ich ojca. — Clara! — zawołała panna Thurston, dostrzegając dziewczynę wśród
tłumu. — Wracamy do domu. Chodź tutaj. Spiesznie poprowadziła całą trójkę w kierunku powozów. Fatalnie kończył się ten świąteczny dzień i nie wiedziała, jak to skomentować. — Po powrocie do domu nie ważcie się nic wspominać matce — rozkazała. — Nawet słowem o tym nie napomkniemy, rozumiecie? — dodała zajmując miejsce w powozie. Woźnica zaciął konie i powóz ruszył, zostawiając daleko w tyle świąteczny nastrój, piękną plażę i wstrząs wywołany powracającą 69 LUANSHYA GREER przeszłością. Ani panna Thurston, ani żadna z sióstr nie obejrzały się za siebie. — Dlaczego tu przyjechałeś? — zapytał Jacąues. Grzbiet Shivy błyszczał od potu, który wsiąkał w podarte spodnie chłopca. — Kiedy darowałem wam życie, musiałem zabić pamięć o was — rzekł twardo. — Chciałem wygrać — odparł Jean, nie odrywając od ojca szeroko otwartych oczu. — Dla ciebie. Jacąues spuścił głowę. — Gdzie jest twoja matka? — Ona o niczym nie wie, panie. Nie wie, że tu jestem. Jacąues przesunął dłonią po szyi konia. — Chciałem wygrać dla ciebie — wyszeptał Jean. Maria na palcach weszła do pokoju. Emily drzemała i służąca delikatnie wyjęła dziennik z jej rąk. Stronica była zapisana. Mana zamknęła dziennik i odłożyła na miejsce, po czym podeszła do okna, by odciągnąć zasłony, słońce bowiem już zaszło. Nagle do jej uszu dobiegł pełen przerażenia
krzyk, wychyliła się więc, by w zapadającym mroku zobaczyć, co się stało. Pośród zabudowań niczym duch przesuwała się kobieca postać, na widok której niewolnicy cofali się w popłochu. Maria wytężyła wzrok. To była Ewa! Duch Ewy powrócił ze świata umarłych! Mana krzyknęła ze strachu. — Co się stało? — Emily przebudziła się i zobaczyła Marię wybiegającą w panice z pokoju. — Co się stało, Mario?! — zawołała za nią, ogarnięta lękiem. Wstała z wysiłkiem z łóżka i ostrożnie podeszła do okna. Nagły skurcz wstrząsnął jej ciałem. Chwyciła się parapetu, podczas gdy pokój wirował wokół niej w zawrotnym tempie. Z jej otwartych ust wydobył się krzyk i uleciał w noc. Kolejny atak nieznośnego bólu zgiął ją wpół. Słysząc krzyk, Ewa spojrzała w stronę domu i w oknie zobaczyła osuwającą się Emily. — Ona potrzebuje pomocy! — zawołała za wybiegającą Marią. — Pani Beauvilliers potrzebuje pomocy! Jednakże Maria, jak reszta służby, uciekła. Emily kurczowo trzymała się parapetu, ze wszystkich sił starając się nie upaść. Ewa rozejrzała się, niepewna, co dalej robić. Wreszcie pobiegła do domu, obojętna na wszystko poza cierpieniem ciężarnej kobiety. 70 KTO SIEJE WIATR W sypialni znalazła Emily leżącą na podłodze z rękoma ściskającymi wciąż parapet. Wstrząsały nią skurcze, czyli zaczął się poród; wspomnienie tego bólu odezwało się w ciele Ewy. — Mario! — zawołała, lecz nie doczekała się odpowiedzi. — Mario! Pragnęła uciekać, a musiała jakoś pomóc pani Beauvilliers. Zbliżyła się ku
niej i ujęła za ramiona. Emily uniosła powieki; uśmiechnęła się, choć oczy miała martwe. Jej ciało przeszył kolejny skurcz i pokój wypełnił głęboki jęk. Ewa zaniosła ją do łóżka i położyła, rozglądając się wokół w panice. Z pułapki, w której się znalazła, wciąż istniało wyjście. Mogła odwrócić się plecami i po prostu odejść. Spojrzała na drzwi, spięta do ucieczki. Przybyła tu tylko w poszukiwaniu syna, który zniknął i o którym wieśniacy mówili, że wyjechał, by dla ojca wziąć udział w wyścigu. To, co się tu działo, nie miało z nią nic wspólnego. Rzuciła szybkie spojrzenie na panią Beauvilliers i napotkała jej wzrok. Nie było w nim strachu ani groźby, jedynie prośba o pomoc. Wyciągnęła swe szczupłe brązowe ręce, które Emily mocno chwyciła. Z kolejnym skurczem uścisk jeszcze się wzmocnił. — Wszystko będzie dobrze, pani Beauvilliers — szepnęła Ewa. — Pomogę pani. Emily krzyknęła z bólu, rozłożyła szeroko nogi. Dziecięca główka przepychała się na świat. — Przyj! — poleciła Ewa. Wielu dzieciom pomogła przyjść na świat i teraz usiłowała przekonać samą siebie, że to dzieciątko niczym się od tamtych nie różni. Raptem poczuła w dłoniach śliską twardą główkę. Była ciepła, tętno biło szybko. Emily wyprostowała się na łóżku, wygięła w łuk. — Musisz przeć, oddychać i przeć — powtarzała Ewa jak zaklęcie. — Oddychaj, proszę. —Nasłuchiwała z nadzieją, lecz nadaremnie. Nie słyszała oddechu rodzącej. Jej przerażenie gdzieś się rozwiało, teraz wiedziała tylko, że musi uratować dziecko. Wepchnęła dłonie w głąb ciepłego tunelu, którym przychodzi na świat nowe życie, i mocniej
uchwyciła główkę. Pociągnęła ku sobie, lecz dziecko się nie poruszyło. Emily także się nie poruszyła. Ewa, zamknąwszy oczy, pociągnęła powtórnie, jakby jej życie zależało od tego nowego życia, które trzymała w rękach. Nagle poczuła na dłoniach strumień ciepłej krwi, dziecko zsunęło się po jej przedramieniu i spoczęło w zgięciu łokcia. Zakaszlało i lekko się poruszyło. Zapłakało. Ewa przytuliła je do piersi. 71 LUANSHYA GREER __ Żyje — szepnęła. Łzy, dotąd powstrzymywane, wolno zaczęły spływać jej po policzkach. Chociaż wiedziała, że Emily umarła, szepnęła: — Pani dziecko żyje. Ranne słońce wolno wstawało nad górami. Powóz wiozący pannę Thurston i dziewczynki pędził naprzód. Nie zatrzymały się nigdzie na noc, pragnęły jak najszybciej powrócić do domu. W czasie tej długiej podróży zamieniły ledwo kilka słów, siedząc sztywno, z oczyma utkwionymi przed siebie. Woźnica skręcił w polną drogę prowadzącą do Bonne Esperance. Dęby zaczynały już tracić kruche brązowe liście. Liście szybko umierają w Afryce, pomyślała panna Thurston. Pory roku zdawały się najbezpieczniejszym tematem do rozmyślań. — Nadchodzi jesień — rzekła. Dziewczynki nie odpowiedziały. Jacąues jechał na Shivie, trzymając chłopca przed sobą w siodle. Wiedział, że Ewa jest w Bonne Esperance, i nieustannie poganiał wierzchowca. Jean zaprowadził go do małej rybackiej wioski, w której teraz mieszkał razem z matką. Tam się dowiedzieli, że Ewa ruszyła na poszukiwanie syna. „Pojechała na farmę, z której pochodzi" — oznajmili wieśniacy. Jacąues
wiedział, że musi jak najszybciej znaleźć się w domu, chociaż nie miał pojęcia, co wówczas zrobi. Targany sprzecznymi emocjami czuł, że musi dotrzeć tam, jeśli nie wcześniej, to przynajmniej równocześnie z panną Thurston i córkami. Clara, Prudence i Suzanne zajęły się bagażami, panna Thurston natomiast poszła do domu. Postanowiła, że Emily nie dowie się, co zaszło na wyścigach. Zdecydowanym krokiem wmaszerowała do holu, gdzie przystanęła, by złapać tchu i pozbierać myśli. — Emily, wróciłyśmy! — zawołała, usiłując nadać głosowi zwykłe brzmienie. Zdjęła czepek i ruszyła do sypialni. — Emily? Minęło parę chwil, zanim prawda do niej dotarła. Emily leżała bez ruchu, ręce miała skrzyżowane na piersi, oczy zamknięte. — Emily? — powtórzyła guwernantka ledwo słyszalnym szeptem. — Ona nie żyje. Panna Thurston wstrzymała oddech, dopiero teraz bowiem dostrzegła Ewę, która siedziała pod oknem, w objęciach trzymając niewielkie zawiniątko. — Wynoś się! Natychmiast się stąd wynoś! — krzyknęła z przerażeniem. — Wynoś się! 72 KTO SIEJE WIATR Słysząc to, dziewczynki wypuściły z rąk bagaże i pobiegły do domu. Z sypialni matki wciąż dochodził podniesiony głos panny Thurston. Nie zauważyły, że na dziedziniec wjechał Jacąues. Zeskoczywszy z konia, pobiegł za córkami. — Zostań tu! — krzyknął do Jeana. Jego wołaniu towarzyszyło dudnienie
butów o brukowany dziedziniec. Pierwsza w sypialni znalazła się Clara. Stanęła w progu, widząc sztywną ze strachu guwernantkę i siedzącą nieruchomo Ewę. — Oddaj mi dziecko — rzekła panna Thurston i wyciągnęła ręce po zawiniątko. — Mamo! — krzyknęła Suzanne i wyminąwszy Clarę, rzuciła się w stronę łóżka. — Twoja matka nie żyje, dziecko. — Guwernantka nie wiedziała, czym najpierw się zająć w tej chwili. — Nie! Mamo! Mamusiu! — Suzanne i Prudence potrząsały matką, próbując ją obudzić. W otwartych drzwiach stanął Jacąues. Z wysiłkiem oderwał wzrok od Ewy i spojrzał na szlochające nad ciałem matki dziewczynki. — Emily? — odezwał się cicho. Panna Thurston, odbierając od Ewy niemowlę, odpowiedziała zimnym spojrzeniem. — Pańska żona nie żyje — rzekła oskarżycielsko. — A dziecko? — Ponad panujący w pokoju hałas wzbił się przerażająco spokojny głos Clary. — Czy to chłopiec? — zapytała ze wzrokiem utkwionym w zawiniątko. — Dziewczynka — odparła Ewa. Clara wreszcie spojrzała na ciało matki. Twarz miała nieruchomą niczym maska. Nagle pobiegła ku drzwiom. Ojciec zdołał ją pochwycić, ale walczyła jak kotka, paznokciami orząc mu policzki. Gdy ją puścił, wybiegła, krzycząc na cały głos: — Nienawidzę cię!
W pokoju zaległa cisza. Nawet Suzanne przestała płakać. Jacąues zwrócił się ku pannie Thurston i wyciągnął ręce po dziecko, ona jednak tylko mocniej przytuliła zawiniątko. Ewa ze spuszczoną głową cicho wyszła, przez nikogo nie zauważona. — Proszę mi oddać moje dziecko. Panna Thurston niechętnie spełniła jego polecenie, po czym podeszła ku Suzanne i Prudence. 73 LUANSHYA GREER — Musicie stąd wyjść, dziewczynki — rzekła z całym spokojem, na jaki mogła się w tej sytuacji zdobyć. — Nie! — Przywarły do ciała matki. Panna Thurston zdecydowanie ujęła je pod ręce i wyprowadziła. W progu oślepiona przez łzy Prudence obejrzała się jeszcze. Ojciec stał przy oknie z dzieckiem w ramionach. Panna Thurston łagodnie pociągnęła ją ku sobie. Jacąues nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd został sam. Maleńki nowo narodzony człowiek poruszał się lekko w jego objęciach. Drobne rączki wydostały się spod szala i paluszek musnął go w policzek. Córeczka zdawała się patrzeć mu prosto w oczy. Nie potrafił już dłużej powstrzymać palących łez bólu. Skierował zamglony wzrok na żonę. Jej twarz wyrażała spokój i Jacąues poczuł bezbrzeżną rozpacz. Wreszcie podszedł do łóżka. Kiedy rączka dziecka oparła się o jego policzek, przytulił mocniej zwiniątko i chowając twarz w jego cieple, wyszeptał: — Emily. ROZDZIAŁ CZWARTY Emily kończyła siedem lat. Nie była uderzająco ładna, ale promieniowały
z niej dobroć i słodycz. Miała śliczne włosy i rzadko udawało jej się bez łez przetrwać szczotkowanie aplikowane codziennie przez pannę Thurston. Guwernantka zastępowała jej matkę; dziewczynka uwielbiała starą Angielkę, i to z wzajemnością. Panna Thurston od nikogo nie zaznała tyle miłości. Emily była wątła, o wiele drobniejsza niż siostry w jej wieku, lecz odznaczała się wielką inteligencją. Uczenie jej było przyjemnością, hojnie wynagradzała trud nauczycielki wybuchami podniecenia przy każdym nowym odkryciu, dokonanym w trakcie lekcji. Jednakże nie wszystko układało się dobrze. Emily była samotnym dzieckiem. Jej siostry stały się już młodymi kobietami i młodsza siostrzyczka niewiele je interesowała. Najgorzej traktowała ją Clara. Nie lubiła Emily i nigdy nie traciła okazji, by swym uczuciom dać wyraz. — Czemu się dąsasz, Claro? — zapytała Emily, gdy siostra z gniewną miną weszła do pokoju. — Spójrz przez okno. Jean Jacąues jeździ konno. Skacze przez płoty. 74 KTO SIEJE WIATR — Masz się uczyć, Emily, a nie wyglądać z okna — rzekła Clara z wyrzutem. — Ale ja się uczyłam! Clara z trzaskiem otworzyła przed siostrą rodzinną Biblię. — Będziesz czytać Biblię do pory obiadu! — Czytałam już. Panna Thurston zawsze od tego zaczyna lekcje. — A więc przeczytasz raz jeszcze. — Nie lubię francuskiego. — Czytaj Biblię. Naucz się posłuszeństwa wobec starszych! — Po tych
słowach Clara wyszła. Emily wiedziała, że się nie myli: Clara obwinia ją o śmierć matki. Bo dlaczego zawsze każe jej czytać Biblię? Emily najwyraźniej musi odpokutować za zabicie matki. Dziewczynka podeszła do okna czując, że nie wytrzyma w pokoju ani chwili dłużej. Jean jeździ na Shivie, Prudence jest w ulubionych piwnicach, a Suzanne bez wątpienia gdzieś w winnicy z Thysem. Zdecydowała, że nie zostanie w domu mimo poleceń Clary, i cicho otwarła okno. Postawiła stopkę na parapecie, a już po chwili wyszła na słońce i pobiegła do swej tajemnej kryjówki. Nagrobek miał kształt prostego krzyża. Wyryte na nim słowa były pierwszymi, jakie Emily przeczytała samodzielnie. Tydzień wcześniej zupełnie nieoczekiwanie nauki panny Thurston nabrały sensu i litery utworzyły słowa, słowa obrazy, z nich zaś wyłoniła się matka. „Emily Beauvilliers — głosiła inskrypcja — ukochana żona Jacques'a Beauvilliers. Matka Clary, Suzanne, Prudence i Emily. Bóg wezwał ją do siebie". Poniżej wyryto daty: 1788—1827. Emily na palcach obliczyła, że matka miała niespełna czterdzieści lat, gdy umarła. Dlaczego umarła? Nawet dziennik, który przed dwoma laty znalazła pośród matczynych sukni upchniętych na strychu, nie dawał na to odpowiedzi. Podeszła do niewielkiego kamienia znajdującego się opodal i już miała go podnieść, gdy spostrzegła przejeżdżającego Jeana. Pobiegła ku niemu. Chłopiec wstrzymał konia, zsiadł i lekko skłonił głowę. — Jesteś doskonałym jeźdźcem, Jean. Kto cię tego nauczył? — zapytała ze słodkim uśmiechem.
— Ojciec panienki. Pan — odparł z pochyloną głową. Emily kucnęła i zajrzała mu w oczy. — Popatrz na mnie. — Kiedy posłuchał, zarumieniła się lekko, zakłopotana tajemnicą, którą zamierzała mu zdradzić. — Gdzie jest twoja matka? — zapytała. 75 LUANSHYA GREER — Wyjechała wiele lat temu — odparł, znów spuszczając wzrok. Miał lśniące czarne włosy, prosty nos, oczy, teraz ukryte pod powiekami, bardzo ciemne, niemal smoliste, skórę w kolorze ciepłego połyskującego brązu. — Dlaczego twoja matka wyjechała? — Ojciec panienki dał jej wolność. — A ty? — Ja będę wolny, jak skończę dwadzieścia pięć lat. Emily wiedziała, że wszyscy niewolnicy wkrótce będą wolni, dom bowiem pełen był gniewnych mężczyzn, którzy ciągle się spierali. Wyglądało na to, że tylko ojciec uważa niewolnictwo za wielkie zło, a ona się z nim zgadzała. Jak jeden człowiek może posiadać na własność innego? — Opowiedz mi o matce — poprosiła. — Gdzie mieszka. — Nad morzem. — Czy jest piękna? — Bardzo piękna. Nagle w jej oczach błysnęły łzy. — Moja matka też była piękna. Chcę ci coś pokazać. — Ujęła go za rękę. Próbował się wyrwać, lecz mu na to nie pozwoliła, choć miał juz prawie
piętnaście lat i był o wiele od niej wyższy i silniejszy. — To tajemnica, ale chcę ci ją wyjawić, Jean. — Pociągnęła go za sobą w stronę grobu. Chłopiec zatrzymał się. — Nie mogę tam iść — rzekł. — Musisz tego wysłuchać nad grobem mojej matki — odparła poważnie dziewczynka.
,
— Nie — powtórzył stanowczo Jean. — Nie wolno mi zbhzac się do grobu pani Beauvilliers. — Czy Clara tak powiedziała? — Spojrzała mu prosto w oczy, on zaś w odpowiedzi skinął głową. — Chcę ci coś pokazać przy grobie matki. — Ruszyła w tamtą stronę. Kiedy chłopiec za mą me poszedł, przystanęła. — Umiem już czytać i wszystko wiem. Moj ojciec jest twoim ojcem — uśmiechnęła się do niego promiennie. — Nie boj się. — Znowu ujęła go za rękę. Tym razem nie zaprotestował. Uniosła kamień, spod którego wyciągnęła czarną książkę — dziennik matki. Otworzyła go ostrożnie. — Tu są zapiski z wielu lat — położyła dziennik na kolanach. — Także o tobie. — Co to jest? — Nadaremnie próbował pojąć znaczenie jej słów. 76 KTO SIEJE WIATR — Dziennik mojej matki. Teraz, kiedy umiem czytać, wiem wszystko. Nie powiesz nikomu? Jean potrząsnął głową, nie odrywając wzroku do dziennika. Nie rozumiał, co też w tej książce może być o nim. — „Tej nocy narodziło się dziecko" — zaczęła czytać Emily.
— Siódmego marca 1820 roku — wyjaśniła. — „W wieczór balu niewolnica Ewa powiła mojemu mężowi syna. Nazwano go Jean Jacąues". — Chłopiec słuchał zaintrygowany. — To ty! — wykrzyknęła z zachwytem Emily, po czym wodząc palcem po wersach czytała dalej: — „Nie zasłużyłam na tyle bólu. Jeżeli nie odwróciłeś się od nas, Panie, daj mi syna". — Uniosła ku niemu wzrok. — Nie wysłuchał jej... Moja matka umarła, gdy się urodziłam, bo nie byłam synem, o którego się modliła. — Nie! — zaprzeczył szybko Jean. — To nieprawda. — W takim razie dlaczego? — W milczeniu czekała, by odpowiedział na dręczące ją od dawna pytanie. — Dlaczego umarła? — Emily, gdzie jesteś, dziecko?! — rozległo się wołanie panny Thurston. Emily pośpiesznie ukryła dziennik pod kamieniem. — Nie powiesz nikomu? — zwróciła się błagalnym tonem do Jeana, a on potrząsnął głową. — Emily, masz się teraz uczyć. — Guwernantka była coraz bliżej. Dziewczynka, obrzuciwszy przyrodniego brata pożegnalnym spojrzeniem, pobiegła ku nauczycielce. Jean popatrzył na kamień skrywający dziennik, potem na małą dziewczynkę, która najwyraźniej go lubiła, może nawet kochała jak brata. Z sercem skaczącym radośnie w piersiach pobiegł ku Shivie. Wreszcie ktoś poza ojcem poznał prawdę o jego pochodzeniu i przyjął tę prawdę życzliwie. Uwagi Jacques'a nie uszło światło, które od niedawna płonęło w oczach syna. Jean wyrastał na przystojnego młodzieńca, ujmującego i godnego zaufania, teraz Jacąues dostrzegał w nim jeszcze szczęście i radość życia. — Potrzebuję ludzi. — Wskazał winnice pokrywające zbocze góry zbitą
masą zieleni. — Dostały się tam owce. Musimy się tym zająć. — Jacąues nie lubił owiec, których hodowlę podjęli sąsiedzi, przewidując rychłe zniesienie niewolnictwa. — Sprowadzę ludzi, panie. — Ojcze — poprawił Jacąues, kładąc mu rękę na ramieniu. — Ojcze — skinął głową chłopiec. 77 LUANSHYA GREER Jacąues odprowadził wzrokiem syna. Wciąż czuł przygniatający smutek, jednakże śmierć Emily odebrał jako dany sobie znak. Ci, których kochamy, w każdej chwili mogą na zawsze odejść, dlatego nie powinniśmy się godzić na rozłąkę z najbliższymi. Ewa wszakże nie chciała zostać. Zgodziła się, by Jacąues wychowywał ich syna, lecz nie zamieszkała w Bonne Esperance, bo był to dom Emily, kobiety szlachetnej, którą darzyła głębokim szacunkiem i która umarła w jej ramionach. Tak więc Ewa powróciła do nadmorskiej wioski. Clara z roku na rok chłodniej traktowała ojca, ale on nie tracił nadziei, że najstarsza córka w końcu zaakceptuje Jeana. Mylił się. Stała się wcieleniem nienawiści od tamtego dnia wyścigów przed laty, kiedy na nowo odkryła miłość do ojca i uczucie to zostało zduszone w zarodku przez pojawienie się Jeana. To było tak, jakby szatan odebrał jej najpiękniejszy moment życia. Wyrosła na wysoką i smukłą dziewczynę. Miała ciemne połyskliwe włosy, oczy o kształcie migdałów, zmysłowe usta. Chodziła tanecznym krokiem; zdawało się, że płynie nad ziemią, gdy spacerowała po Bonne Esperance. Dzisiaj szukała Suzanne. Do ojca przybył Bothma z jakimś jeszcze
sąsiadem i bez wątpienia Thys przyjechał z nimi. Teraz na pewno jest z Suzanne. Suzanne, która pod drzewem czekała na Thysa, słysząc wołanie ptaka, zapytała z mocno bijącym sercem: — To ty? Spełniła się obietnica urody widoczna w małej dziewczynce. Suzanne włosy miała koloru starego złota, twarz o regularnych rysach, tchnącą słodyczą. W twarzy Clary krył się mrok; Suzanne była uosobieniem światła. Wołanie ptaka rozległo się po raz wtóry tuż za jej plecami. Thys już tu był. Suzanne ledwo mogła uwierzyć, jak jest przystojny i jak bardzo ona go kocha. Cicho westchnęła, gdy wziął ją w ramiona, silne, dające poczucie bezpieczeństwa. — Suzanne — wyszeptał przeciągle. Ukryła twarz na jego szyi, on zaś przesunął ustami po jej policzku. — Czy twój ojciec tu jest? — Tak. — Po co przyjechał? O czym chce rozmawiać? — spytała. Ich wargi tylko się dotykały. — O niewolnikach — odparł, po czym zamknął jej usta pocałunkiem. 78 KTO SIEJE WIATR Clara obserwowała ich ze swojej kryjówki. Ciało miała napięte, jakby Thys pieścił ją, nie siostrę. Suzanne schwyciła Thysa za rękę, którą wsunął za koronkowy stanik opinający jej piersi. Od stanika odpadł mały perłowy guziczek. Z jej ust wydobył się cichy jęk protestu, gdy Thys przesunął palcami po dumnym
wzniesieniu jej piersi. — Nie! — Suzanne — westchnął Thys, zamykając w dłoni jej pierś. — Nie! — powtórzyła, gdy położył ją na ziemi i pochylił się nad nią. Z dłonią na jej piersi, w której serce biło coraz szybciej, popatrzył pytająco w jej oczy. Potrząsnęła przecząco głową. Uśmiechnął się i zaczął zapinać jej stanik. Suzanne, dostrzegłszy zwisającą nitkę po brakującym guziku, rzuciła Thysowi figlarne spojrzenie. — Gdzie mój guzik? — zapytała. W odpowiedzi otworzył szeroko oczy z wyrazem całkowitej niewinności, zamaszystym gestem zepchnęła go więc z siebie. Kiedy potoczył się na plecy, uklękła nad nim. — Gdzie mój guzik? Thys wzruszył ramionami, chytrze się uśmiechając. — Wiem, że go masz — rzekła wesoło, a on pociągnął ją ku sobie i mocno objął. — Zaraz poszukamy — obiecał i zaczął całować. Clara odwróciła się, gdyż usłyszała Willema Bothmę. Był rozgniewany i nie dbał, czy w zasięgu słuchu znajdują się damy. — Pytam, Jacąues, czy opowiedzenie się po tej stronie dyktuje ci rozsądek czy twój penis? Jacąues zignorował obelgę. — Pozostanę po stronie sprawiedliwości, niezależnie do tego co czuję pomiędzy nogami. — Więc nie zamierzasz walczyć o swoje prawa? — zapytał Bothma, niemal sycząc z gniewu. — Będziesz stał z boku, podczas gdy Brytyjczycy osądzą Ciliersa w Czarnym Sądzie?
— Jeżeli Ciliers nie jest winien złego traktowania niewolników, nie ma się czego obawiać — odparł spokojnie Jacąues. — Niewolnicy są jego własnością! — wybuchnął Bothma. — Jakież prawo mają, by oddać go pod sąd? Niewolnicy należą do niego tak jak ziemia, na której stoi! — Niewolnik nie jest kawałkiem gruntu, nie może stanowić niczyjej własności! — Jacąues czuł, jak rośnie w nim oburzenie. — Nie możesz posiadać cudzej duszy, Willemie! 79 LUANSHYA GREER — Duszy? Niewolnicy nie mają duszy! Lecz gdzie jest twoja dusza, przyjacielu? Przeklęta przez Wszechmogącego! — Bothma odetchnął głęboko, by uśmierzyć złość. — Brytyjczycy sprzedali nam niewolników. Zapłaciliśmy za nich dobrą cenę, opiekowaliśmy się nimi. Czy Brytyjczycy dbali o ich wykształcenie? Karmili ich? Nie! Myśmy to robili. — W gniewie Bothma przeszedł na afrikaans. — Niech zabiorą naszych niewolników. Niech ich zabiorą! Zapamiętaj jednak moje słowa: ty też nic nie będziesz miał. — Szerokim gestem wskazał rozciągające się wokół nich ziemie i po angielsku dodał: — To wszystko stanie się niczym! — Mówimy o ludziach, Willemie. — Niewolnikach! — Niech ci będzie, niewolnikach! — krzyknął Jacąues. — Lecz przecież dostaniemy za nich odszkodowanie! — Ha! — Bothma w gniewie zataczał coraz większe kręgi wokół Jacąuesa. — Wierzysz Brytyjczykom? — warknął. — Tak.
— Zaciągnęliśmy na tych niewolników dług hipoteczny! Zachęceni przez Brytyjczyków pożyczyliśmy pieniądze pod ich pełną wartość, a teraz proponują nam połowę tej sumy. Ty jednak mówisz, że to sprawiedliwe! Przecież będziemy im winni pieniądze! Pieniądze, których nie mamy i których nie będziemy w stanie zarobić bez siły roboczej! — Wskazał na Bonne Esperance. — Pożegnaj się, przyjacielu, pożegnaj ze wszystkim, na co tak ciężko pracowałeś. Jacąues stał bez ruchu. Bez względu na to, czy Bothma miał rację, czy też nie, nie zamierzał zmienić zdania. — Możemy z nimi porozmawiać — rzekł cicho, natychmiast tego żałując. — Porozmawiać?! — wybuchnął Bothma. — Porozmawiać! — powtórzył, śmiejąc się niewesoło. — Już rozmawialiśmy! Byłeś przy tym, jak „rozmawialiśmy" ze szlachetnym brytyjskim gubernatorem. Czy nas słuchał? Czy w parlamencie w Anglii słychać nasze głosy? — Jacąues odwrócił spojrzenie. Willem Bothma miał rację. — Nie będę czekał, aż zabiorą naszą ziemię i zabronią używać naszego języka. Będę walczył o swoje. Pamiętaj, Jacąues. Pamiętaj! Dla nich jesteś tak samo obcy jak ja. Dla nich wszyscy jesteśmy obcy na naszej własnej ziemi! — Gdy znalazł się przy swoim wierzchowcu, zapytał stojącego obok Johannesa Ventera: — Gdzie jest Thys? — Z dziewczyną — odparł spokojnie Venter. Bothma skrzywił się z niesmakiem. 80 KTO SIEJE WIATR — Thys! — krzyknął. Thys uniósł głowę, słysząc wołanie ojca, lecz się nie poruszył. Siedział na
trawie z Suzanne opartą plecami o jego kolana, obejmując jej ramiona. Spomiędzy jego palców sypała się na jej suknię ziemia. — To jest w ziemi, Suzanne. Piękno i cuda naszej ojczyzny są właśnie w niej. Suzanne toczyła perłowym guziczkiem po ziemi, żłobiąc w niej ścieżkę. — Kiedy o tym mówisz, odchodzi mnie obawa — rzekła. — Obawa przed czym? — Afryką — wyjaśniła. Thys splótł ręce na jej piersi i mocniej przyciągnął ją do siebie. — Afryka jest piękna. — Jest piękna wówczas, gdy tak o niej mówisz. — Jak? — Jakbyś był jej synem. Jakbyś wyrósł z tej ziemi. — Bo tak jest. Dla ciebie Afryka też jest ojczyzną, Suzanne. — Może dzięki tobie tak się stanie. — Odchyliła głowę do tyłu. — Wyglądasz śmiesznie do góry nogami... Chyba cię kocham. — Mimo że to wyznanie było szczere, z jej twarzy zniknęła radość. — Ale bardzo się boję. Przerwało jej gniewne wołanie Bothmy: — Thys! Gdzie jesteś?! Okręciła się niczym kociak i uważnie spojrzała Thysowi w oczy. — Nienawiść zaczyna dzielić ludzi. Także naszych ojców. — Lecz i my jesteśmy ludźmi, Suzanne. — Pocałował ją w nos. — Jedziemy! — huknął coraz bardziej zły Bothma. Thys ujął w dłonie twarz Suzanne. Pomiędzy palcami spływały mu złote włosy dziewczyny. — Jutro? Skinęła głową.
— Nie będziesz mnie zmuszał, Thysie? — zapytała z powagą. Nie odpowiedział, więc zaczęła tłumaczyć: — Kocham cię, ale musimy... Uciszył ją pocałunkiem. — Będę wiedział, kiedy zaczniesz chcieć. — Tak, Jacąues, wysłuchałem cię — mówił Bothma z grzbietu swego wierzchowca — ale ty pozwoliłeś, żeby kobiety z twojej rodziny narzuciły ci angielski sposób myślenia. Kiedy nic ci nie zostanie, zrozumiesz, że miałem rację. — Rozejrzał się gniewnie. — Gdzież on się podziewa? 6 Kto sieje wiatr 81 LUANSHYA GREER — Mam nadzieję, że się mylisz, Willemie — odparł spokojnie Jacąues. — Nadzieja nie zbudowała jeszcze narodu! — rzucił Willem, przesuwając wzrokiem od widocznej w oddali Suzanne do biegnącego ku niemu syna. — Pożegnałeś się? — Widząc zdziwienie w oczach syna, ruchem głowy wskazał Suzanne. — Z dziewczyną. — Ostro zawrócił konia, spod którego kopyt wzbiła się chmura kurzu. — Do widzenia — rzekł, po czym odjechał wraz z Johannesem. Kiedy Thys wskoczył na siodło, Jacąues podszedł do niego i chwycił konia za uzdę. — Porozmawiaj z ojcem. Przemoc nie jest żadnym wyjściem. Thys miał wrażenie, że znalazł się w pułapce pomiędzy ojcem a Jacques'em. Zwrócił spojrzenie na Suzanne, która w odpowiedzi pomachała mu wesoło. — Porozmawiam — obiecał i w tumanie kurzu pogalopował za ojcem. — Co zrobisz, ojcze?
Jacąues odwrócił się, słysząc głos Prudence. Włosy miała zmierzwione, ubranie poplamione po całym dniu spędzonym w piwnicy z winami. — Prosiłem, żebyś nie wchodziła do piwnic, Prudence — powiedział. Spojrzała na niego ze spokojem. Wyrosła na ładną młodą kobietę o zwinnym ciele i szczerej twarzy. — Dlaczego, ojcze? Ja lubię tam być. — Nie jesteś już dzieckiem! — odparł szorstko, wyładowując na niej swoje napięcie. — Ale uczę się, jak zarządzać majątkiem. Pan Claudelle uczy mnie... — Nie zbliżaj się do mężczyzn, Prudence! — Ruszył w kierunku domu, ona jednak pobiegła za nim. — A co mam robić? Wyszywać? Nienawidzę haftu i szycia. — Jesteś kobietą! — Ton Jacques'a dowodził, iż uważa to za argument ostateczny. Na otwartej twarzy Prudence pojawił się wyraz zdziwienia. — Czy dlatego, że jestem kobietą, nie mogę cieszyć się pracą? — To męska praca! — I niech diabeł porwie kobiety? O nie, ojcze. — Jacąues przyśpieszył kroku, pragnąc uniknąć dalszej rozmowy, Prudence 82 KTO SIEJE WIATR wszakże nie dawała za wygraną. — Chcę w przyszłości pomagać ci w prowadzeniu Bonne Esperance. Jacąues przystanął i spojrzał jej w oczy. — Zostawisz prowadzenie majątku tym, którzy się do tego nadają. — Masz na myśli Jeana? — Prudence nie potrafiła ukryć gniewu. Jacąues ruszył dalej. — Tylko dlatego że jest mężczyzną? — Szarpnęła ojca za
rękaw, jednakże wyraz jego twarzy sprawił, że się zawahała. Po chwili rzekła z wyzwaniem w głosie: — Kiedy mężczyźni mówią o nadchodzącej katastrofie, kobiety się do niej przygotowują. Wiedz, że Bonne Esperance przetrwa na przekór Willemowi Bothmie i innym! Na przekór tobie! — Pobiegła ku piwnicy, krzycząc głośno: — A ja dołożę starań, żeby przetrwała! Zniknęła za masywnymi czarnymi drzwiami. Jacąues spuścił głowę, nazbyt zmęczony, by powtórzyć przestrogę. Rozmowa z Prudence zawsze męczyła go bardzo, bardziej nawet niż z Bothmą. Jego trzecia córka nie skończyła jeszcze osiemnastu lat, lecz była silna jak mężczyzna. Co i tak nie miało znaczenia. Była kobietą, powinna więc postępować jak inne kobiety. Prudence oparła się o ścianę tuż za drzwiami. Głęboko oddychała, próbując się uspokoić. Wciąż jeszcze była niczym mała dziewczynka, która panicznie się boi ojcowskiego gniewu. Dlaczego tak jest, że chociaż sama z rozmysłem ignorowała swoją kobiecość, ojciec oczekiwał od niej słabości i uległości, budząc poczucie winy? W tym samym czasie podobne sprzeczne emocje targały Suzanne, przed którą po odejściu Thysa pojawiła się nie wiadomo skąd Clara, żądając, by siostra wytłumaczyła się ze swojego postępowania. — Kocham Thysa i nie obchodzi mnie, co ty o nim myślisz! — krzyknęła w odpowiedzi Suzanne. — Kochasz? — prychnęła Clara. — Nawet nie rozumiesz, co to słowo oznacza. — Nie, Claro, to słowo tylko dla ciebie nie ma żadnego znaczenia. Uważasz, że Bothmowie są od nas gorsi, ale popatrz na nas! Jak możesz
mówić, że jesteśmy lepsi, skoro nie ma wśród nas ani odrobiny miłości? — Może właśnie dlatego — odparła Clara. Suzanne spojrzała na nią bezradnie i uniosła ramiona. — Przekręcasz wszystko, co mówię. Nie potrafię z tobą rozmawiać. — Chciała odejść, lecz Clara ją powstrzymała, chwytając mocno za rękę. 83 LUANSHYA GREER — Nie rozumiesz, że próbuję cię ochraniać? — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Przed Thysem? — Suzanne wyszarpnęła rękę z dłoni siostry. — Przed tobą samą, Suzanne. Czujesz do Thysa współczucie, nie miłość. — Mylisz się. — Suzanne nigdy przedtem nie odważyła się przeciwstawić siostrze, teraz wszakże siły dodała jej miłość do Thysa. — Kocham go z całego serca. Wszystkie moje myśli są z nim związane. Kiedy mnie dotyka... kiedy przesuwa dłońmi... Clara z rozmachem uderzyła siostrę w twarz, jakby doznała hańby. — Widziałam cię z tym Burem! Zachowywaliście się jak zwierzęta w rui! — krzyknęła. — Kocham go! — Tak jak ojciec kochał tamtą niewolnicę? — Zapadła cisza. Clara osiągnęła swój cel. Głosem łagodniejszym, jakby próbowała pocieszyć Suzanne, powiedziała: — Zrozum, tu nie ma żadnej różnicy. — Według ciebie Thys nie jest lepszy od niewolnika? — wyszeptała drżącymi wargami Suzanne. Clara znacząco spojrzała na nitkę po zerwanym guziku. Łagodnym ruchem zsunęła obie części stanika.
— Nigdy ci się nie uda zabić mojej miłości do Thysa. — Suzanne nie pozwoliła, by aluzje Clary ją zraniły. — Może jego rodzinie się to uda — uśmiechnęła się zimno Clara. Żadna z sióstr nawet się nie domyślała, jak bliskie urzeczywistnienia są słowa Clary. W domu Bothmów przy stole trwała rozmowa ojca z synem. — Suzanne nie jest dziewczyną, którą bym chętnie powitał w rodzinie. — Willem przysunął sobie miskę z jedzeniem, którą postawiła przed nim żona, Theresa. — Jak będziesz starszy, przekonasz się, że mam rację. — Nie, ojcze — odparł Thys. — Jak będę starszy, ożenię się z Suzanne. Theresa, napełniając przy piecu kolejną miskę, rzuciła trwożne spojrzenie na syna i męża. To samo uczyniły córki, które z naczyniami w dłoniach czekały, aż mężczyźni zostaną obsłużeni. Wszystkie spodziewały się, że ojciec zacznie krzyczeć, lecz on zachował spokój. — W takim razie porozmawiamy, jak nadejdzie pora. Thys przypatrywał się siostrom, których naczynia teraz napełniała matka. Tarcie, najmłodsza, była drobną blondynką, zupełnie niepo84 KTO SIEJE WIATR dobną do starszej Anny, kruczowłosej tak jak reszta rodziny. Thys kochał siostrzyczki. Zdawał sobie sprawę, że bardziej niż on są zależne od rodziców, od ich światopoglądu; bardziej niż jego ogranicza je ten ciasny domek, biedny, lecz schludny, lśniący czystością w każdym kącie, otoczony przez ziemie, których ojciec nie uprawiał — wypasał na nich owce. Willem Bothma zmówił modlitwę i wszyscy zaczęli jeść. — Nie rozumiem, dlaczego jej nie lubisz — rzekł Thys. — Bo pan
Beauvilliers się z tobą nie zgadza? Bothma odłożył widelec. — Jedz, Willemie — odezwała się cicho żona, lecz ją zignorował. Oparty na łokciach nad miską, pochylił się do syna. — Ponieważ nie chcę, żeby mój syn odwrócił się od swoich, łamiąc Boskie nakazy. — Gdzie Bóg mówi, że nie wolno mi kochać Suzanne? — Thys nie potrafił ukryć rozbawienia. Miska ojca przeleciała przez pokój i rozbiła się o ścianę. — Nie wierzysz Biblii?! — krzyknął Willem z furią. Żona i córki skuliły się na krzesłach. — Masz czelność mówić mi o dziewczynie, której ojciec sypiał z niewolnicą?! Czy Bóg nie potępia takiego grzechu i córki razem z ojcem?! — Bothma zerwał się na równe nogi. Wziąwszy wielką rodzinną Biblię, rzucił ją z trzaskiem na środek stołu. Theresa i dziewczynki chwyciły mocno swoje miski, by ich zawartość się nie wylała. — Sprawdź sobie! Przeczytaj uważnie Stary Testament, synu! Jozue, dziewięć! Księga Powtórzonego Prawa, siedem! Ezdrasz, dziewięć! — Jedz, Willemie. — Theresa podsunęła mężowi swoją porcję, po czym wstała i zaczęła zbierać skorupy. — A Nowy Testament, ojcze? — Thys sięgnął po Biblię i poszukał odpowiedniej strony. Jego siostry przez cały czas siedziały ze schylonymi głowami. — List do Efezjan, dwa — przeczytał głośno Thys. — „On bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur". — Powiedz mu, matko — wyszeptał Willem Bothma przez zaciśnięte zęby. — Powiedz swojemu synowi, jaki grzech ciąży nad tamtą rodziną.
— Nie dbam o tamtą rodzinę, ojcze! Obchodzi mnie tylko Suzanne. — Nie pragniesz splendoru i wykwintu rodziny Beauvilliers? — zapytał z wyzwaniem w głosie Bothma. 85 LUANSHYA GREER — Pragnę w pokoju żyć na tej ziemi... Razem z Suzanne — I myślisz, że Anglicy ci na to pozwolą? Mimo iż Bog wybrał nas na mieszkańców tej krainy, naprawdę uważasz, ze Anglicy nam pozwolą? — Willem Bothma odsunął krzesło i poszedł w kąt pokoju, gdzie zdjął muszkiet ze ściany. — I właśnie dlatego będziesz mi towarzyszył. , — Nie biorę udziału w twojej walce, ojcze — odparł Inys i na powrót zaczął jeść.
^
— Nie? —Ojciec stanął nad nim, zaglądając mu w twarz.— łonie jest także twoja walka? Willem Bothma wyprostował się, nie odrywając do Thysa wzroku. Żona i córki milczały przerażone. Wreszcie ruszył ku drzwiom. W progu odwrócił się, jakby dając synowi jeszcze jedną szansę, lecz Thys z niej nie skorzystał.
.
„
.
— W takim razie nie jesteś już członkiem te, rodziny. — Po tych słowach Willem Bothma wyszedł trzaskając drzwiami. Nastała cisza. Tarcie i Anna błagalnie patrzyły na brata, pragnąc z całego serca, by pobiegł za ojcem. Milczenie przerwała matka. — Idź do ojca, synu. W odpowiedzi Thys potrząsnął przecząco głową. Jean Jacąues lubił Suzanne. Pamiętał, że jako mała dziewczynka
sprzeciwiała się, gdy Clara go dręczyła. Z początku nie wiedział, jak zareagować na jej prośbę, by późnym wieczorem zawiózł ją na tarmę Bothmów. Oznajmiła, że chce uciec z Thysem. — Teraz rozumiem ojca i twoją matkę, Jean. Nie ma sposobu na to, żeby przestać kochać — rzekła, a wówczas pojął, że musi jej pomoc. O północy zdążając do stajni, nie wiedział, że zza domu obserwuje go Clara. Pogładził Shivę, po czym wyprowadził na środek stajni konia, którego miał zamiar przygotować dla Suzanne. Shiva zarżał, by zwrócić na siebie uwagę.
_,¦,
., •
— Tak, ty też pójdziesz - obiecał chłopiec. - Tak samo jak ja lubisz noce, prawda? — Zamarł w bezruchu, wydało mu się bowiem, ze coś słyszy. — Panienka Suzanne? — szepnął podchodząc do wrót, nikogo jednak za nimi nie zobaczył. Shiva stanął dęba, ale Jean nadal był zajęty siodłaniem wierzchowca dla Suzanne. Nieoczekiwanie inny koń zaczął wierzgać w boksie. Jean Jacąues szybko do niego podszedł i złapał za kantar. 86 KTO SIEJE WIATR — Co się dzieje? Uspokój się. — Próbował konia utrzymać, lecz nie mógł. Spojrzał na ziemię, by sprawdzić, czy do stajni nie dostał się wąż, i w tym momencie poczuł swąd. Za plecami usłyszał cichy trzask, a kiedy się odwrócił, zobaczył pełzające pod słomą maleńkie języki ognia, nad którymi unosiły się wąskie strużki dymu. Podbiegł ku koniowi Suzanne, złapał go za uzdę i ruszył ku wrotom. — Jean! — Na dźwięk cichego, pełnego przerażenia wołania Suzanne stanął w progu jak wryty. Dziewczyna miała twarz ocienioną kapturem
płaszcza. — Uciekaj stąd, Jean! Płomienie nagle skoczyły w górę, obejmując słomiany dach. Jean chciał wrócić do stajni, ale Suzanne chwyciła go za ramię. — Nie możesz tam iść! Wyrwał się tak gwałtownie, że dziewczyna o mało nie upadła. — Shiva! — krzyknął, niknąc wśród płomieni i dymu. Zasłaniając przedramieniem twarz, wyprowadzał konie na zewnątrz. Kiedy podszedł do Shivy, intensywne gorąco uderzyło go niczym płonąca tarcza. Klaskał. Krzyczał. Płakał. Nadaremnie. — Wychodź, Shiva! — Koń się nie poruszył. Jean próbował pchnąć go z miejsca, lecz bez skutku. Wokół z trzaskiem szalały płomienie. — Shiva — błagał Jean ze łzami w oczach. — Musisz wyjść. Proszę! — Zostaw go! — wołała Suzanne, usiłując zajrzeć do środka, lecz cofnęła się przed dymem i żarem. — Wychodź już! — krzyknęła rozpaczliwie. Wówczas go dostrzegła. Ubranie na plecach mu płonęło, mimo to nie ruszał się od Shivy. — Proszę, Shiva — mówił Jean głosem zdławionym od płaczu. — Chodź ze mną... proszę... — Shiva wyszarpnął uzdę z dłoni chłopca, który potoczył się do tyłu. — Wychodź! — krzyczała Suzanne. Za jej plecami przekradła się Clara, upuszczając po drodze wypaloną pochodnię. Nie zauważona pobiegła dalej i ukryła się w mroku. Na ganek wybiegł Jacąues, zaczął bić w dzwon. — Joshua! September! Szybko do mnie! — Zauważył rysującą się na tle ognia postać Suzanne i ruszył ku niej biegiem. — Odejdź stąd. Dach zaraz się zawali.
— W środku jest Jean! Zerwał z niej pelerynę i narzucił sobie na głowę, po czym wbiegł w rozpalone niczym piec wnętrze stajni. W środku nic nie zobaczył. Żar palił go, dym dusił. Płonące ściany zaczęły trzeszczeć. 87 LUANSHYA GREER __ Jean! — krzyknął. Rozejrzał się przerażony i wreszcie dostrzegł syna. Choć po plecach tańczyły mu płomienie, nie odstępował Shivy, bez powodzenia ciągnąc go za uzdę. Jacąues ruszył w samo serce ognia ku synowi. Na zewnątrz dzwon bił głośno i nieprzerwanie. Jacąues chwycił syna, usiłując wydostać go ze stajni. __ Nie! Nie zostawię Shivy! — Jean walczył z ojcem, który odciągał go od płomieni. Ze wszystkich stron nadbiegali niewolnicy, pokrzykując na siebie wzajemnie, niosąc wiadra wody. Na progu domu stała przerażona Maria. Jej siwe włosy sterczały na wszystkie strony. Obok niej pojawiła się panna Thurston w szlafroku narzuconym na nocną koszulę. — Co się dzieje, na Boga? — zapytała niemądrze, wpatrując się w płomienie, które zdawały się rozświetlać całe niebo. — Pożar — odparła krótko Maria. Przed domem Jacąues przetaczał po ziemi syna owiniętego w pelerynę Suzanne. Jean był w szoku, drżał cały, ale ubranie na nim przestało już się palić.
— Gdzie Shiva? — zapytał. — Był stary. Jego czas nadszedł. Z wyciem zranionego zwierzęcia Jean zwinął się w kłębek na twardych kamieniach. Jacąues pragnął wziąć go w objęcia, lecz bał się dotknąć otwartych ran, z których płynęła krew. — Konie! Czy koniom nic się nie stało?! — wołała mała Emily, wraz z Prudence biegnąc ku nim z domu. — Och, nie! — jęknęła Prudence na widok Jeana. — Dlaczego on leży, ojcze? — zapytała Emily zdziwiona, że przyrodni brat kuli się u stóp ojca. — Jest w szoku. Musimy zanieść go do domu — rzekła rozsądnie Prudence. W tej samej chwili wielki słup z hukiem zwalił się w pogorzelisko i jej oczom ukazała się Clara, jakby właśnie wyszła z samego dna ognia. — Czy jest ranny? — zapytała spokojnie. — Uważaj, ojcze! — zawołała Suzanne, gdy Jacąues nachylił się nad synem. — Widziałam, jak płonęły mu plecy. — Byłaś tam? — Głos Clary dźwięczał czysto niczym kryształ. Suzanne spojrzała na nią z nagłym zrozumieniem. — Nie zapytasz, ojcze, co Suzanne i ten chłopak robili w stajni tak późno w nocy. — Każde słowo Clary kryło w sobie aluzję. 88 KTO SIEJE WIATR — Co ty mówisz? — cicho zapytała Suzanne, podchodząc do siostry. — Co przez to rozumiesz? — Może się okazać, że wcale nie musimy się martwić Thysem Bothmą,
tylko kimś innym. Suzanne pojęła, iż Clara dopięła swego. Ojciec spojrzał na nią strasznym wzrokiem i zwrócił się do Jeana. — Co tam robiłeś z Suzanne? — zapytał. — Co robiłeś z Suzanne? — powtórzył z naciskiem. Jeana zaskoczył jego oskarżycielski ton. Suzanne podeszła i nachyliła się nad chłopcem. — Powiedz mu, Jean. Możesz mu powiedzieć. — Chłopak milczał, więc sama wyznała ojcu: — Prosiłam go, żeby mnie zawiózł na farmę Bothmów. Chciałam uciec z Thysem! — wybuchnęła. — Czy to prawda? — zapytał wolno Jacąues chłopaka, który wciąż się nie odzywał. — Czy muszę słuchać twojego milczenia jak przedtem kłamstw Suzanne? — W jego duszy rodziło się przerażające podejrzenie. — Przecież ci powiedziałam, ojcze! — Suzanne zaczęła płakać. — Dlaczego mi nie wierzysz? — On też ma język! Emily, która stała nieco z tyłu, nie potrafiła pojąć, dlaczego ojciec jest taki zły. — Odezwij się! — Wymierzył synowi siarczysty policzek. — Nie! — krzyknęła rozpaczliwie Emily. — Nie rób tego! — Wysłuchaj mnie, ojcze! — Suzanne chwyciła ojca za rękę, by go powstrzymać. — Powiedz mi prawdę! — krzyknął Jacąues, nie zwracając uwagi na córki. — Panienka Suzanne powiedziała prawdę. — Oczy Jeana zasnuły się mgłą smutku.
— Chcę to usłyszeć od ciebie! Po raz pierwszy w życiu Jean zobaczył we wzroku ojca pogardę, którą darzyli go inni biali. — Jeżeli nie wierzysz, to dlatego że nie uwierzyłbyś, gdyby chodziło o ciebie — rzekł z goryczą. Przysiągł na głowę matki nie mówić nikomu, iż ma odwieźć Suzanne do Thysa, lecz nie była to jedyna przyczyna jego milczenia. Nie chciał nic mówić, bo widział w twarzy ojca oskarżenie i pewność, iż jest winien. Cierpiał od poparzeń, ale jeszcze bardziej bolała go jawna niesprawiedliwość Jacques'a. Uciekł myślami do Shivy: wspominał miękkie 89 LUANSHYA GREER chrapy, pachnący sianem ciepły oddech i ciemne oczy, które patrzyły na niego z takim zaufaniem. Jean cicho zaszlochał, samotny i nieszczęśliwy. ROZDZIAŁ PIĄTY — Jak się pisze „wierzy", panno Thurston? — zapytała Emily, która przy stole w swoim pokoju pisała coś w pamiętniku. — „Rz", bo się wymienia na' „r" — wyjaśniła panna Thurston. Przeglądała ubrania Emily, odkładając na bok te, z których dziewczynka już wyrosła. Dostaną je mali niewolnicy. Ich radosne twarze z każdym kolejnym darem rozjaśniały się jeszcze bardziej. — Ale czy to nie jest wyjątek? — Nie — odparła panna Thurston, po czym powtórzyła, zwracając się do trzymanej akurat w dłoni sukieneczki. — „Wierzyć", bo „wiara". Jesteś pewna, że tej sukienki nie będziesz już nosić? — Jest za krótka i zbyt ciasna — odpowiedziała dziewczynka, pochylając
głowę nad dziennikiem. — Na pewno? — guwernantka podeszła ku niej. — Jaka szkoda. Co piszesz? — To mój dziennik — odparła Emily pośpiesznie. — Nic ważnego. — Śliczna sukienka — mruknęła do siebie panna Thurston i odłożyła ją na stos. „Nie rozumiem, czemu ojciec nie wierzy Jeanowi i Suzanne — pisała Emily. — Suzanne cały dzień siedzi zamknięta w swoim pokoju. Nie pojmuję, dlaczego to wszystko się wydarzyło. Co jest złego w tym, że Suzanne i Jean byli razem? Dlaczego ojciec tak się gniewa?" — Ta halka całkiem zżółkła. Muszę porozmawiać z Marią — narzekała panna Thurston. — Czarni nie mają pojęcia o praniu. Suzanne była zadowolona. Dzięki aresztowi domowemu nie musiała rozmawiać z nikim z rodziny, zwłaszcza z Clarą. Na dźwięk przekręcanego w zamku klucza zdziwiona uniosła głowę, zaraz jednak odwróciła się do okna, bo do pokoju weszła Clara. ¦— Chyba już czas, żebym ci o czymś przypomniała — rzekła tonem wyższości. — Pamiętasz pakt, który zawarłyśmy w dzieciń90 KTO SIEJE WIATR stwie, Suzanne? — zapytała, siadając spokojnie na łóżku. — Pakt przypieczętowany naszą krwią, który rozerwać może tylko śmierć? Suzanne nie odpowiedziała. — Wreszcie jesteśmy w stanie zmazać hańbę, którą dla naszej rodziny jest ten chłopak, Suzanne. Po raz pierwszy w życiu ojciec zwątpił w swoje uczucia do niego. Po raz pierwszy przestaje mu wierzyć.
— Ty to zrobiłaś! — Suzanne nagle pojęła prawdę. — Ty roznieciłaś pożar! Ty zastawiłaś na nas pułapkę! — Cóż za bzdury! — odparła z oburzeniem Clara. — To ty złapałaś go w pułapkę, ponieważ pożądał białej kobiety. — Kiedyś już chciałaś Jeana spalić wraz z jego matką! — W głosie Suzanne pojawiły się nuty histerii. Podbiegła do drzwi i zamaszyście je otworzyła. — Wynoś się z mojego pokoju! — krzyknęła, nie dbając o to, że ktoś może ją usłyszeć. — Uspokój się, Suzanne, ciszej... — Wynoś się stąd! — krzyknęła powtórnie Suzanne. Clara spokojnie podeszła do drzwi. — Wkrótce zrozumiesz — szepnęła przestępując próg. Serce Suzanne biło jak szalone. Cóż za straszną prawdę odkryła! Musi zobaczyć się z Thysem. Musi uciec od Clary. Podskoczyła na dźwięk przekręcanego w zamku klucza, potem usłyszała oddalające się kroki starszej siostry. Pomyślała, że musi jakoś zwrócić na siebie uwagę Emily. Emily była jedyną osobą, której ufała. Usadowiła się w oknie i postanowiła nie opuszczać swego posterunku, dopóki nie zobaczy Emily. Prudence była w piwnicach razem z ojcem. Na myśl o nim powróciły znowu te same pytania. Dlaczego nie chce jej uwierzyć? Jak mógł tak się dać oszukać chorej z nienawiści do Jeana Clarze? Jacąues, słuchając Prudence, dręczył się przerażającą wizją Jeana i Suzanne w miłosnym uścisku. — Co Jean ma zrobić, żebyś mu uwierzył, ojcze? — pytała Prudence. — Suzanne powiedziała ci, że miał ją odprowadzić do Thysa. Dlaczego nie
potrafisz w to uwierzyć? Ty jak mało kto powinieneś to zrozumieć. Jacąues odwrócił głowę; rozumiał aż nazbyt dobrze. Wiedział przecież, że jego miłość do Ewy zagraża rodzinie, a mimo to nie potrafił z niej zrezygnować. Namiętności mogą dojść do takiego punktu, w którym przeważą wszystko. Jean był zdrowym młodym mężczyzną. 91 LUANSHYA GREER To, że on i Suzanne w sobie wzajemnie znajdują rozkosz, było dla ojca bardziej niż prawdopodobne. Przed oczyma znowu błysnął mu obraz Jeana z Suzanne, ciemnego i jasnego ciała splecionych w miłosnym uścisku, i nagle zrobiło mu się słabo. To było wspomnienie jego samego kochającego się z Ewą. Odsunął od siebie ten obraz, zbyt przerażony, by myśleć rozsądnie. — Jak mogę mu uwierzyć? — zapytał z rozpaczą. — Dlaczego miałbym mu uwierzyć? Prudence przez chwilę przyglądała mu się uważnie. — Wiesz dlaczego, ojcze — rzekła wreszcie. — Ponieważ jest twoim synem. Suzanne odwróciła się od okna, słysząc pukanie do drzwi. Wiedziała, że nie jest to Clara. Ona nigdy nie puka. — Kto tam? — szepnęła. — To ja, Emily — odparł dziecięcy głosik. — Dobrze się czujesz, Suzanne? — Muszę zobaczyć się z Thysem! — szepnęła w dziurkę od klucza. — Mogłabyś jakoś mi pomóc? — Ale jak? Chcesz, żebym zdobyła klucz do twojego pokoju? Mogłabym
cię wypuścić. — Idź nad rzekę, Thys na pewno jest w miejscu, gdzie się zawsze spotykamy. — Mam go tu przyprowadzić? — Nie, nie mogę się z nim spotkać. Clara będzie... — Clara o niczym się nie dowie — wtrąciła szybko Emily. — Zajmę ją czymś. Znajdę klucz i dam Thysowi. — Aż drżała z podniecenia. Została dopuszczona do tajemnicy! Jaką ważną rolę odegra w przygodzie Suzanne i Thysa, więcej nawet: w ich miłości! — Pójdę już. Zaraz go przyprowadzę. I już jej nie było. Suzanne wyprostowała się, oddychając pełną piersią. Wierzyła, że siostrzyczce uda się przyprowadzić do niej Thysa. On wszystko zrozumie i mocno ją do siebie przytuli. Głazy na brzegu rzeki pokryte były schnącą bielizną. Kolorowo ubrane kobiety prały, a ich śpiew niósł się wysoko w niebo. Góry teraz były fioletowe, choć w każdej chwili mogły pociemnieć, jakby odwracając się plecami do słońca. 92 KTO SIEJE WIATR Droga do farmy Thysa była pusta, lecz Emily postanowiła zaczekać. Pośród kobiet nie będzie się nudziła. Zawsze rozjaśniały się na jej widok. — Panienka Emily! Jak panienka dzisiaj się czuje? — witały ją radośnie. — Doskonale! — odkrzyknęła dziewczynka. — A wy? — Dobrze, panienko — padła przyjazna jak zwykle odpowiedź. Emily zastanawiała się, jakim cudem niemowlęta przywiązane do pleców pochylonych matek nie ześlizgują się im przez głowę prosto do wody.
Ciemne buźki maluchów wyglądają tak poważnie, pomyślała, łaskocząc jednego w brodę. — Cześć, maleństwo — powiedziała. Twarz dziecka zmarszczyła się w uśmiechu, zaraz jednak pojawił się na niej wyraz zdziwienia, gdyż Emily nagle przykucnęła. — Hop! — krzyknęła i skoczyła, lądując zręcznie na jednym z kamieni wystających z wody. — Hej! — zawołała któraś z kobiet z nutą nagany w głosie. — Proszę uważać, panienko! — Patrzcie na mnie! — Emily ze śmiechem skakała z kamienia na kamień, uważając, by nie podeptać bielizny. Thys z daleka dostrzegł Emily pośród praczek. Nie był zaskoczony. W czasie spotkań z Suzanne często ją tu widywał. Już miał zawrócić na drogę, która prowadziła na sekretne miejsce spotkań, kiedy Emily go zauważyła. — Thys! — zawołała. Poczekał, aż dziewczynka dotrze do niego, skacząc po kamieniach wzdłuż brzegu. — Czekałam na ciebie — rzekła zdyszana. — Muszę z tobą porozmawiać. — Obejrzała się, by się upewnić, że kobiety ich nie słyszą. Tajemnica przeznaczona była wyłącznie dla Thysa. — To bardzo ważne. Thys z grzbietu konia spojrzał na uniesioną ku sobie poważną twarzyczkę. — Co jest aż tak ważne, mała Emily? — zapytał ze śmiechem. — Widziałaś może złotą rybkę? — Chodzi o Suzanne — wyszeptała dziewczynka. — Musisz do niej pójść, ale najpierw ja usunę z drogi Clarę i zdobędę dla ciebie klucz, a ty musisz być cicho, bo nikt nie może cię zobaczyć.
— Emily, uspokój się i powiedz wszystko od początku. — Chodzi o Suzanne. — Emily utkwiła w Thysie ogromne błękitne oczy. — W nocy wybuchł pożar w stajniach. Suzanne była tam z Jeanem, ale ojciec nie chce jej uwierzyć. 93 LUANSHYA GREER — W co ojciec nie chce wierzyć? — Thys zeskoczył z konia i przyklęknąwszy na kolanie, chwycił ją mocno za ramiona. — Suzanne powiedziała, że chciała się z tobą zobaczyć i że Jean miał ją do ciebie zawieźć, ale ojciec jej nie wierzy i na cały dzień zamknął ją w pokoju. Może już nigdy jej nie wypuści! — krzyknęła rozgorączkowana, złapała go rękę. — Ona musi się z tobą zobaczyć. — Nagle z zaskoczeniem spostrzegła, że coś w wyrazie jego twarzy przypomina jej ojca. — Co się stało? Czy ty też jej nie wierzysz? Thys wskoczył na konia. — Kochasz Suzanne? — zapytała Emily wprost. Kiedy skinął głową, odetchnęła z ulgą. — Chodź — wyciągnął ku niej ręce. Ujęła je, przygotowując się na chwilę, którą lubiła najbardziej. Z ojcem, Jeanem czy Thysem zawsze było cudownie. Ich mocne ramiona unosiły ją w powietrze, po czym sadzały na grzbiecie konia. Kiedy ten magiczny lot się skończył, spojrzała na Thysa, podniecona, lecz także zdenerwowana grożącym im niebezpieczeństwem. — Nikt nie może cię zobaczyć — rzekła poważnie. Thys uśmiechnął się i wbił pięty w boki konia, który zerwał się do galopu, unosząc ku widocznemu w oddali domowi jego i Emily, gotową wykonać
swe niezwykle ważne zadanie. Czekał za stodołą, jak kazała mu Emily, i wpatrywał się w klucz trzymany w dłoni. Wczoraj jego ojciec także przekręcił za nim klucz. Niewidzialny klucz w niewidzialnym zamku, lecz to nie zmieniało istoty rzeczy. Thys zwrócił spojrzenie na dom, w którym uwięziona była Suzanne. Poprzedniego wieczoru podjął decyzję. Bez względu na to, co ojciec zrobi, by temu przeszkodzić, nawet gdyby miał wykląć go z rodziny, Thys postanowił, że nic nigdy nie rozdzieli go z Suzanne. Teraz wszakże, kiedy oczekiwał na pojawienie się Emily z Clarą, w uszach brzmiały mu słowa dziewczynki, burząc spokój ducha. „Suzanne była tam z Jeanem... Suzanne chciała zobaczyć się z tobą". Lecz Suzanne nie mówiła mu, że ma zamiar przyjechać na farmę. Emily wbiegła do domu, choć zaraz za drzwiami na widok Clary i ojca przestraszona uskoczyła na bok. Ojciec był ubrany w strój podróżny. — Wrócę jak najszybciej — rzekł z twarzą stanowczą i surową. 94 KTO SIEJE WIATR - Wydaje ci się, że jego matka będzie w stanie odkryć prawdę, skoro ty nie potrafisz? — zapytała wyzywająco Clara. Nie zauważyła Emily, mimo że tuż obok niej przeszła. — Odpowiadasz za rodzinę, Claro — zignorował zaczepkę Jacąues, kierując się do powozu, gdzie czekał na niego Jean. — A ty za niego? — zapytała ostro Clara, utkwiwszy wzrok w chłopcu.
Ojciec przystanął, hamując gniew. — Pomagaj Clarze, Emily — rzekł, dostrzegając najmłodszą córkę. — Bądź grzeczna. Wkrótce powóz zawrócił na podjeździe i ruszył w kierunku bramy. — Mam ci coś ważnego do pokazania, Claro. Możesz ze mną pójść? — zapytała z szerokim uśmiechem Emily. — Jestem zajęta — odparła Clara i weszła do domu, lecz Emily pobiegła za nią. — Ojciec powiedział, że masz się nami opiekować — nalegała, chwytając siostrę za rękę. — Odejdź! — Clara szarpnięciem uwolniła dłoń. — Ale ja czegoś nie rozumiem z lekcji. Sama mówiłaś, jak ważna jest moja nauka. — Na miłość boską, czego ode mnie chcesz? — rozgniewała się Clara, co wszakże na Emily nie zrobiło najmniejszego wrażenia. — Wiedziałam, że mi pomożesz — stwierdziła wesoło, odciągając opierającą się siostrę od domu i stodoły. — Chodzi o kameleona. — Kątem oka dostrzegła, że Thys przebiega przez dziedziniec i znika w domu. — Ty wszystko wiesz i dlatego jesteś mi potrzebna. Suzanne, słysząc zgrzyt zamka, ze wstrzymanym oddechem czekała, aż drzwi się otworzą. — Thys! — szepnęła i pobiegła ku ukochanemu. — Thys, Thys, Thys... — powtarzała, zarzuciwszy mu ramiona na szyję. Jednakże on odsunął ją od siebie i gestem dał znak, by była cicho. Nasłuchiwał pod drzwiami. Suzanne pragnęła znowu się do niego przytulić, choć równocześnie wyczuwała w nim rezerwę.
— Co się stało? — zapytała, ogarnięta nagłym niepokojem. — Chciałem się tylko upewnić, że nikogo tam nie ma. — By jakoś usprawiedliwić swoje zakłopotanie, podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał. Kiedy odwrócił się do Suzanne, uderzył go wyraz jej twarzy. — Ty też mi nie wierzysz! — szepnęła, cofając się przed nim. — Clara wiedziała, że nikt nie uwierzy w prawdę. 95 LUANSHYA GREER — Jaką prawdę? — zapytał. — Że chciałam uciec do ciebie. Chciałam pojechać do ciebie, żeby zostać z tobą na zawsze. — Rysy jej stwardniały. — Wierzysz w to? — Tak! — Przyciągnął ją ku sobie i wsunął palce w jej włosy. — Suzanne — szepnął. — Wierzę ci, Suzanne, ale to by nie było możliwe. — Dlaczego? — wymruczała. Thys mocno ją przytulił. — Musimy znaleźć sobie jakieś miejsce, Suzanne. — Jego usta znalazły jej usta. Czuł, jak wzbiera w nim żądza, przez którą wyparł się własnego ojca, i budzi się zazdrość, wywołana jednym małym słowem. — Znajdziemy własne miejsce, Suzanne, ale nie tutaj. — Jeżeli zmienia kolor w zależności od tego, na czym siedzi, to co się stanie, jak znajdzie się między różnymi kolorami? — zapytała Emily, unosząc na palcu małego zielonego kameleona. — Sama widzisz! Jest dalej zielony, choć mój palec wcale taki nie jest! Więc co się stanie, jeżeli jastrząb teraz go zobaczy? — Bez wątpienia go pożre — odparła obojętnie Clara. Nie odpowiadało jej, że ma kameleona tak blisko twarzy.
— Nie wierzę ci! — rzuciła oskarżycielsko Emily, świadoma, że tylko kłótnia i bura, która po niej nastąpi, są w stanie na dłużej zatrzymać Clarę. — To nie byłoby w porządku, gdyby tak małe i sprytne zwierzątko zostało pożarte przez jastrzębia. Kłamiesz! — Jak możesz zarzucać mi kłamstwo, gdy odpowiadam ci na pytanie! Jesteś niegrzeczna! Czego panna Thurston uczy cię przez cały dzień? Z całą pewnością nie dobrych manier! Clara długo jeszcze czyniła wymówki siostrze. Wreszcie Emily dostrzegła wymykającego się z domu Thysa. A więc plan się powiódł! — Przepraszam, Claro. Co mówiłaś? Morze nieustannie biło o skały, rozpryskując się w powietrzu milionami drobnych kropelek. Nad wzburzoną taflą wody fruwały unoszone wiatrem mewy. — Potrzebuję cię, Ewo! — Jacąues usiłował przekrzyczeć grzmot fal. — Nie. — Słowa Ewy jak zwykle były proste. — Nie mogę być z tobą. — Wyjdź za mnie. — Usłyszała, lecz spojrzała na niego tak, jakby nic nie powiedział. — Zostań moją żoną — powtórzył. Wówczas jej 96 KTO SIEJE WIATR wzrok powędrował ku Jeanowi, który stał opodal przy rybakach łowiących małże. — Nie chciałeś uwierzyć naszemu synowi — rzekła. — Potraktowałeś go jak niewolnika. Czy tak było? — I chciałem go zabić. — Objął ją, rozpaczliwie pragnąc, by go
zrozumiała. — Musisz być przy mnie, bo inaczej mogę naszemu synowi zrobić krzywdę. Czy w naszej miłości jest wina? — Ewa zadrżała. Uśmiechnął się lekko i powiedział: — To nieprawda, że pan przymusił niewolnicę. Ty mnie kochasz! — Nasza miłość niesie ze sobą śmierć. Boję się o Jeana — odparła, uwolniwszy się z uścisku. — Żadna krzywda więcej go nie spotka. — Nigdy już więcej go nie skrzywdzisz? Jacąues odszedł na bok. Czuł na sobie jej wzrok, lecz się nie obejrzał. — Powiedział prawdę, Jacąues, ? ty mu nie uwierzyłeś. — Jej gniewne słowa raniły go niczym nóż. — Nie byłeś w stanie mu uwierzyć! Bałeś się samego siebie! — Tak. — Szorstkim ruchem przyciągnął ją ku sobie. — Bez ciebie widzę tylko to, co widzą inni. — A co z Jeanem? — Potrząsnęła głową. — Tylko wówczas, gdy nie będziemy razem, może zostać zaakceptowany przez ludzi. Dla jego dobra musimy pozostać rozdzieleni. — Ewo! Czy ty nic do mnie nie czujesz? Powiedz, że wziąłem cię wbrew twojej woli, a zostawię cię w spokoju. Odpowiedziało mu milczenie. — Powiedz, Ewo. — Kocham cię. — Ledwo usłyszał jej słowa. — Kocham cię, Jacąues — powtórzyła. Spod jedwabnego szala wysunął się kosmyk lśniących czarnych włosów i spadł jej na twarz. — Przyjmuję z pokorą twoją decyzję, że za mnie nie wyjdziesz, Ewo. Przyjmuję twoją miłość — rzekł i pobiegł ku Jeanowi.
Ewę przeszył nagły dreszcz strachu. Ile jej synowi grozi niebezpieczeństw? Widziała, że z oczu Jeana zniknęło światło. Zostało zduszone w noc pożaru. Emily, pilnie nasłuchując, stała ukryta za drzwiami piwnicy. Chciała zrozumieć, co w tym miejscu tak bardzo fascynuje siostrę. Claudelle pociągnął łyk wina. Emily wykrzywiła się na ten widok. Raz próbowała i to jej wystarczyło. 7 Kto sieje wiatr 97 LUANSHYA GREER — Co pan o nim myśli? — zapytała Prudence z nutką zniecierpliwienia w głosie. Claudelle patrzył na nią w milczeniu. — No więc? Proszę mi powiedzieć! — Jest wspaniałe. — Chłodzenie beczek okazało się słuszne! — rozpromieniła się Prudence. Emily nigdy nie widziała jej tak szczęśliwej, a powodem była kropla wina! — Ty też wyrastasz na piękną kobietę. Jak to wino. — Emily cofnęła się lekko, gdy dłoń Claudelle'a przesunęła się po plecach Prudence i spoczęła na jej talii. — Dziękuję — rzekła spokojnie Prudence, po czym chwyciła jego dłoń i uniosła ku niemu, jakby ją oddawała. — Jest pan tutaj, żeby zajmować się winem, panie Claudelle — oznajmiła stanowczo, choć Emily wyczuła w jej głosie drżenie. — Powinien pan trzymać rękę w kieliszkach, a nie na moim biodrze. — Jakże w tym gniewie zapłonęły ci oczy — roześmiał się Claudelle. —
Lubię kobiety z temperamentem. Emily uskoczyła widząc, że siostra kieruje się do wyjścia. Prudence w progu odwróciła się i rzekła: — Jak to dobrze, że nie jest pan niewolnikiem, panie Claudelle. Ojciec będzie się mógł natychmiast pana pozbyć, nie czekając na zniesienie niewolnictwa! Po tych słowach wybiegła na dwór. Emily, nie przejmując się tym, że została przyłapana na podsłuchiwaniu, ruszyła za nią. — Co tam robiłaś? — zapytała Prudence, gdy siostrzyczka się z nią zrównała. — Nie krzycz na mnie, nie gniewaj się. — Emily dokładała starań, by nie zostać w tyle. — Powiesz ojcu? Prudence przystanęła. — Nic ojcu nie powiem i ty też nic nie mów. — Ale uprzedziłaś pana Claudelle'a... — Emily, czy wiesz, ile dla mnie znaczy nauka winiarstwa? — Dziewczynka potrząsnęła głową. — To najważniejsza sprawa w moim życiu. Jeśli jednak ojciec dowie się o tym, co pan Claudelle właśnie zrobił, zabroni mi tam chodzić. — Dlaczego? — Bo... — przerwała. Jak może wytłumaczyć coś, czego sama dokładnie nie rozumie? — Ojciec najwyraźniej uważa, że kobieta nie może przebywać sam na sam z mężczyzną. — Jak Suzanne i Thys? 98 KTO SIEJE WIATR - Nie. Ponieważ... Och! Jak ci to powiedzieć?... Po prostu chodzi o to, że
jestem kobietą. — No tak. — Emily nie potrafiła pojąć, dlaczego Prudence mówi jej rzeczy tak oczywiste. — Ojciec uważa, że tylko mężczyźni mogą pracować. Nie wierzy, że znam się na winach. — A znasz się? — zapytała Emily. Prudence odrzuciła głowę do tyłu, ukrywając uśmiech. — Lepiej, niż ojciec podejrzewa, Emily. — Wiedziała pani, że Prudence prowadzi te księgi, panno Thurs-ton? — zapytał Jacąues, odwracając kartę. — Jakie księgi? — Stara guwernantka zwróciła się do chusteczki, którą właśnie wyszywała. — To są szczegółowe rachunki naszego gospodarstwa. Guwernantka mrużyła powieki, by lepiej widzieć ścieg. Siadywali tak przez wiele, wiele wieczorów, odkąd umarła żona Jacques'a. Rozmawiali wyłącznie o dzieciach lub pogodzie, lecz potrzebne mu było towarzystwo dorosłej osoby, nie będącej jednym z jego sąsiadów. Przyjrzał się uważnie prostym liniom jej ust, ściągniętym w ciasny kok siwym włosom. Zadał sobie pytanie, jaka była w młodości. Może jednak będzie mógł z nią porozmawiać. — Niewykluczone, że Willem Bothma ma rację mówiąc, że zniesienie niewolnictwa skończy się dla nas ruiną. — Jak może coś takiego mówić! — odparła z oburzeniem panna Thurston. — Niewolnictwo jest złem. — Zgadzam się z panią, lecz jeżeli przez to ludzie się podzielą? Jeśli rodziny zostaną rozdarte? To może się zdarzyć nawet w naszym domu.
— Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie — wymamrotała ledwo dosłyszalnie. — Jest pani z nami od wielu lat, panno Thurston. — To prawda. — Kocha pani moje córki, one zaś zwracają się ze wszystkim do pani. Jest pani jedyną osobą, której ufają. — Panna Thurston z rozmysłem nie unosiła głowy, Jacąues wszakże wyczuł, że pragnęłaby zrzucić z siebie jakiś ciężar. — Czy chciałaby mi pani o czymś powiedzieć? — Wciąż kocha pan matkę chłopca, prawda? — Jej słowa zdumiały Jacques'a, skorzystała więc z jego chwilowego oszołomienia. — Nigdy pana nie zrozumiem. Emily jednak rozumiała! Pańska żona umarła, 99 LUANSHYA GREER próbując dać panu syna, i nigdy pana o nic nie obwiniała. ?°^?? się z tymże kochał pan tę kobietę tak, jak nigdy nie kochał pan ,e, -Mówienie po tylu latach o własnych odczuciach sprawiło ze przeszłość wróciła do niej z taką wyrazistością,jakby to było wczoraj Przed oczyma miała Emily leżącą na łóżku z dłońmi splecionymi na piersiach. — Przebaczyła panu. ,'..'.
• • ,. „-„?^?
- To największy dar Boga. Emily mówiła, ze umiejętność przebaczania to największy dar Boga - powtórzył cicho. - Tak. - Panna Thurston, przesunąwszy dłonią po pełnych? oczach, po pomoc zwróciła się do swej robótki. - Jaka szkoda ze Clara nie odziedziczyła po matce tego daru. - Nieoczekiwanie _umos a głowę, znalazłszy wreszcie siły, by wyrzucie z siebie to, co od dawna ją dręczyło. - Jest taka rozgoryczona, panie Beauvilhers. Zagraża nam wszystkim
swoją nienawiścią. facąues odwrócił głowę. Płakał. — Przepraszam - prychnęła lekko. - Przepraszam, ale... Nie wiem, co powiedzieć. — Ma pani rację, panno Thurston.
_ołuQ Pragnęła
podejść do niego i pocieszyć, jak by to zrobiły matka czy żona. Zamiast tego jednak wyprostowała się, upewniła ze twarz ma suchą, po czym z robótką w ręku ,ak najciszej podeszła do drzwi. — Dobrej nocy, panie Beauvilliers.
. Minęło wiele
godzin, nim tej nocy Jacąues położył się spać a wówczas w jego myślach pojawiła się Ewa W każdym słowie panny Thurston była prawda, a puste łóżko Emily krzyczało ku niemu. W rodzinie Bothmów także nikt nie spał tej nocy. Długie czuwanie rozpoczęło się, gdy Thys oznajmił rodzicom, ze wyjeżdża do Kap**— Wybieramy się w przeciwnym kierunku, synu — odparł beznamiętnie Willem Bothma. - Spotkamy się wczesnym rankiem. Thys usiłował zachować spokój. — Nie idę z tobą, ojcze.
mil„kiet Ojciec
zignorował jego słowa i ruchem głowy wskazał muszkiet wiszący na ścianie.
'
, „^„erkie
— Ten jest dla ciebie - rzekł, jakby to rozwiązywało wszystkie problemy.
.
, ^
— Ojcze, powiedziałem, że jadę do Kapsztadu. IOO
KTO SIEJE WIATR — W torbie jest chleb, Thys, a tu przygotowałam ci koc — odezwała się matka, wskazując na wielki rulon koło drzwi. — W nocy będzie zimno. — Czy ktoś mnie wreszcie posłucha? — Thys wodził spojrzeniem od ojca do matki. — Powiedziałem, że nie idę. Matka bezszelestnie wyprowadziła córki z pokoju, rozpoznając w twarzy męża oznaki nadciągającej burzy. — Kapsztad, mówisz. — Willem Bothma patrzył na syna spod przymrużonych powiek. — Kapsztad — powtórzył rozwlekle. — Tak. — Dlaczego? — Żeby zarobić pieniądze na kupno własnej farmy. Ojciec ruszył ku drzwiom, jakby Thys wcale się nie odezwał. — Spodziewam się, że będziesz ze mną. — Nie, chyba że mi powiesz, co zyskasz dzięki nienawiści do Anglików, ojcze! — Thys zerwał się od stołu i jednym susem znalazł się przy drzwiach. — Krew, coraz więcej krwi? Czy właśnie tego chcesz w zamian za swoich niewolników? — Nie mówisz już jak Bur — rzekł cicho ojciec. — Bo nim nie jestem — odparł Thys. — Jestem Afrykaninem. — A ja nie? — Wściekłość, którą Willem Bothma dotąd usiłował powstrzymać, wreszcie eksplodowała. — Nie powiedziałeś, co będziesz robił w Kapsztadzie, ale ja wiem. Będziesz kupczył swoim urodzeniem. Sprzedasz duszę i naród dla tej Angielki! — Bo wstąpię do armii? — zapytał Thys ze zdziwieniem. — Będę po prostu zarabiał pieniądze, ojcze.
— To trzydzieści srebrników, które dostaniesz od wroga! — Anglicy nie są naszymi wrogami. — Mówisz jak jeden z nich. — Co w takim razie zrobisz ty ze swoimi przyjaciółmi? — Zastrzelę każdego, kto mi się nawinie! — krzyknął ojciec. — Az Anglii przyślą następnych żołnierzy — odparł ze smutkiem Thys. — I wtedy zastrzelą ciebie. — Ty będziesz trzymał palec na spuście. Słowa Willema Bothmy wisiały w powietrzu długo po jego wyjściu, długo po tym, jak odjechał w noc z innymi, którzy jak on stali się banitami we własnym kraju. Theresa, rozdarta pomiędzy mężem- a synem, nie odezwała się do Thysa nawet wówczas, gdy następnego dnia wyjeżdżał do Kapsztadu. IOI LUANSHYA GREER Pierwszy dzień grudnia 1834 roku byl dniem zniesienia niewolnictwa, przeszedł wszakże nie zauważony przez wszystkich oprócz samych niewolników. Ubrani w najlepsze stroje, przyjęli wolność niczym koronę, radując się i śpiewając. Posłowie w brytyjskim parlamencie przegłosowali ustawę, wyobrażając sobie, że ten akt zakończy wszelkie spory. Jacąues Beauvilhers wiedział, że się mylą. Kraj był zbyt wielki, by zaakceptować ideę, nie zakorzenioną w sercach jego mieszkańców. Wielu już korzystało z zamieszania. Droga do Bonne Esperance pełna była pośredników proponujących, że za niewielki procent odbiorą należne od brytyjskiego rządu odszkodowanie za niewolników.
— Dobrze pan zrobi, panie Beauvilliers, jeśli mnie zleci pan odbiór odszkodowania, ponieważ zajmuję się wszystkimi roszczeniami z tego terenu — mówili. Jakże byli do siebie podobni, myślał Jacąues. Każdy zdecydowany był wyświadczyć mu przysługę. — Pojedzie pan do Londynu odebrać pieniądze, prawda? — pytał każdego, bez wyjątku otrzymując odpowiedź twierdzącą. — I ja je zobaczę? — Jestem człowiekiem honoru. Jacąues nie mógł się nadziwić — nieoczekiwanie pojawiło się w kraju tylu honorowych ludzi. Przypuszczał, że znajdą wiele łatwowiernych ofiar, takich jak pani Bothma, która została sama z córkami na farmie, podczas gdy mąż szukał zemsty na Anglikach, a syn wstąpił do brytyjskiej armii. Kiedy wszakże Jacąues pojechał odwiedzić Theresę, ku swemu zdumieniu zobaczył kobietę o przekonaniach zdecydowanych, twardych jak skała. Theresa nie ufała nikomu, swych niewolników zaś skupiła wokół siebie niczym rodzinę. Opieka nad nimi była obowiązkiem, który na jej barki złożył Bóg, i nikt nigdy ich jej nie odbierze. Jacąues świadom był, że przekonań ludzi pokroju pani Bothma brytyjscy posłowie nie wzięli pod uwagę. Wielu niewolników poszło na północ ze swymi afrykanerskimi panami, zostawiając za sobą me tylko prawo, lecz i wszystko co brytyjskie. Niewolnicy w Bonne Esperance przez pięć lat terminowali jako czeladnicy, tak więc z pozoru niewiele się zmieniło. W ich gronie był też Jean, aczkolwiek Jacąues nigdy nie traktował go jak niewolnika. Nigdy też nie zastanawiał się nad tym, że pewnego dnia syn może zapragnąć
wolności, która z litery prawa mu się należy. Jacques'a 102 KTO SIEJE WIATR bardziej interesowały inne zmiany w ich otoczeniu. Mieli nowych sąsiadów. Rodzina Westburych dość późno przybyła z Anglii. Osiedlili się na wschodnich terenach, gdzie ciężko pracowali, szybko wszakże okazało się, iż zarówno ziemia, jak i lud Khosa są im nieżyczliwe. W poszukiwaniu lepszego życia przenieśli się więc w spokojniejsze rejony Kraju Przylądkowego, gdzie zajęli małą winnicę opuszczoną przez afrykanerskich właścicieli. Zdecydowani byli zbudować winnicę wielkością nie ustępującą Bonne Esperance, która by im zapewniła odpowiednią pozycję w miejscowych towarzyskich kręgach. Wspinaniem się po społecznych szczeblach zajmowała się pani Westbury. Pauline była ich jedyną córką. Miała dziewiętnaście lat i od pierwszego wejrzenia zaciekawiła Emily. Cerę miała jasną, policzki różowe, jakby nigdy nie przebywała na słońcu. Nie była piękna jak Suzanne ani posągowa jak Clara, odznaczała się jednak intrygującą osobowością. Emily była już wystarczająco duża, by zauważyć, że od pierwszej chwili nie spuszcza wzroku z Jeana. — Jestem Emily, a to Jean — oznajmiła wesoło dziewczynka, gdy ojciec zniknął w domu wraz z gospodarzami. — Witaj, jestem Pauline — odparła ciepło dziewczyna, nie patrząc wcale na Emily. Jej matowy głos trafił prosto do serca Jeana. Po raz pierwszy jakaś kobieta patrzyła na niego jak na mężczyznę. Herbatę podano w cienkiej angielskiej porcelanie. Emily, zauważywszy
niebieskie napisy na dnie każdej filiżanki i spodka, ciekawa była, gdzie też leży Worcester. Ostrożność, z jaką pani Westbury obchodziła się z porcelaną, świadczyła, że bardzo ją sobie ceni. Na poczęstunek pani Westbury poprosiła tylko Emily i Pauline — najwyraźniej dla Jeana nie było miejsca przy stole. Dziewczynce zrobiło się przykro, szybko więc piła herbatę. Pauline jeszcze prędzej opróżniła filiżankę i zaraz gdzieś zniknęła. Emily postanowiła zostać i nie zwracając uwagi na rozmowy dorosłych, porozglądać się po pokoju. Nieliczne meble odzwierciedlały angielski charakter rodziny. Fotel, na którym siedziała, obity był perkalem; naszyto na nim łaty tak zręcznie, że z trudnością dostrzec mogła, gdzie łata się zaczyna, a gdzie kończy. Panna Thurston usiłowała kiedyś nauczyć ją takiego niewidzialnego reperowania. — Nie, nie przyjąłem żadnych robotników — mówił Westbury, odpowiadając na pytanie Jacques'a. — Nie jestem z tych, co pracę zostawiają innym. 103 LUANSHYA GREER — Nie można im ufać — z całkowitym przekonaniem o słuszności swojego sądu wtrąciła pani Westbury. — Jeszcze herbaty, panie...? — Proszę mówić mi Jacąues — odparł z uśmiechem, podając jej filiżankę. — Jack. — Pani Westbury poprawiła filiżankę na spodku. — Mam kuzyna o imieniu Jack. — Jacąues — poprawił z uśmiechem. — Och — spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma. — Ja mam na
imię Mary, a mój mąż John. Emily miała nadzieję, że nie przejdą do wymowy nazwiska Beauvilliers. W tym momencie pan Westbury spojrzał na dwór wprost przez mury domu. Emily zawsze dziwiło, jak dorosłym to się udaje. Wytężając wzrok, wpatrywała się w ścianę, podczas gdy pan Westbury mówił o Jeanie, jakby doskonale go widział. — Odpracowuje swój termin, czy tak? — zapytał. — Kto? — Słysząc to Emily poczuła ulgę, że ojciec nie potrafi wzrokiem przebić muru. — Pański niewolnik. — A tak — odparł pośpiesznie Jacąues. — Mógłby panu pomóc. Wie wszystko o gruntach w tej części kraju. — Proszę mi wybaczyć — dygnęła Emily. Ojciec pozwolił, by myśleli, że Jean jest niewolnikiem! Nie powiedział, że jest jego synem; nagle zapragnęła znaleźć się daleko od nich wszystkich. — Cóż za czarujące dziecko — rzekła pani Westbury. — I jak doskonale wychowane. Emily dopiero po wyjściu do holu pokazała im język. Jeżeli potrafią widzieć przez ściany, zobaczą także i to. Na dworze wszakże ogarnięta niepewnością pomyślała, czy nie wolałaby być w domu. Pauline rozmawiała z Jeanem. Dziewczyna patrzyła na niego w sposób, jakiego Emily wcześniej u nikogo nie widziała. Jej oczy zdawały się zdejmować z niego skórę. Kiedy tak stał obok niej, wyglądał niemal smoliście i może dlatego tak intrygował Pauline. Wreszcie na ganku pojawił się Jacąues. — Przepraszam — rzekła Emily, stając pomiędzy Pauline a Jeanem. —
Jesteśmy gotowi! — zawołała wesoło do ojca. Pragnęła jak najszybciej odjechać, choć sama nie wiedziała, czy dlatego że zawstydza ją zainteresowanie, jakim Pauline darzy Jeana, czy też powoduje nią obawa, że w ostatniej chwili gospodarze zechcą jednak spróbować wymówić ich nazwisko. Bez względu wszakże na powód nie miała ochoty przebywać tu ani chwili dłużej. Dopiero 104 KTO SIEJE WIATR wieczorem, pisząc w swoim dzienniku, dziewczynka wyraziła prawdziwe uczucia. „Ojciec poprawi! wymowę swojego imienia, choć nie poprawił wniosku na temat Jeana. — Przerwała, wpatrując się w chybotliwy płomień świecy. — Jean sprawia wrażenie, że chętnie będzie u nich pracował. Czy powodem jest to, że lubi Pauline, czy też to, że zachowanie ojca uświadomiło mu, iż jest tylko niewolnikiem?" Jean pragnie być blisko Pauline, doszła do wniosku Emily widząc, jak chłopiec w parę dni później przygotowuje się do pójścia do domu Westburych. Mył się. Umył się nie raz, lecz trzy razy, potem włożył najlepszą koszulę i długo czesał włosy. — Lunch! — rozległ się głos pani Westbury. Jej mąż i Jean pracowali w małej winnicy na wzgórzu wznoszącym się nad domem. — Gdzie jest Pauline? — Nie wiem! — odkrzyknął John Westbury. — Nie widziałem jej. Jean nie odezwał się, mimo iż wciąż ją widział w małym zagajniku na lewo od winnicy. Jak zwykle, miał swój lunch przy sobie. John Westbury ruszył w dół zbocza na posiłek, który jego żona rozłożyła
na kocu u stóp wzgórza. — Na pewno się najesz, Jean? Chodź ze mną, jedzenia jest dużo — odezwał się nagle z łagodnością, która uderzyła chłopca. — Dziękuję, to mi wystarczy, panie. — Pauline, gdzie jesteś?! — Donośne wołanie Mary Westbury poszybowało w górę zbocza, po którym wspinał się Jean. Nie podnosił głowy, choć zauważył pomiędzy drzewami Pauline ubraną w niebieską sukienkę. Przeszedł go nagły dreszcz podniecenia, gdy uśmiechnięta stanęła na skraju zagajnika. — Mama powiedziała, że nie powinnam się do ciebie zbliżać — rzekła z błyszczącymi oczyma. — Tak — odparł krótko Jean i rozpakował kanapki, po czym usiadł pod drzewem, unikając jej wzroku. — Może matka wie, co czuję, gdy jestem przy tobie. — Suknia Pauline musnęła go w plecy. — Gdybyś poszedł ze mną za drzewa, nie zobaczyłaby nas. — Powinna panienka być posłuszna rodzicom — powiedział, czując dziwne napięcie. — Dlaczego? Proszę, chodź ze mną. Posłuchał, wciąż jednak na nią nie patrzył. 105 LUANSHYA GREER — Teraz nie mogą nas widzieć — rzekła Pauline. Siadając na ziemi, przelotnie się o niego oparła. — Chcesz wiedzieć, co do ciebie czuję? — Nie — odparł pośpiesznie. Pauline zachichotała. Był to ciepły uroczy
śmiech, który zdawał się musować jej w gardle. — Niestety, nie mogę zmienić nastawienia mojej matki. Chyba chodzi o kolor twojej skóry. — Lekko zmarszczyła nos, potem się uśmiechnęła. — Jesteś zdenerwowany. — Przesunęła paznokciem po jego ramieniu, pozostawiając cienką białą linię na brunatnej skórze, która po chwili zniknęła. — Czujesz to samo co ja. Nawet trochę się boisz, tak samo jak ja. — Pauline! — głos się przybliżał. Jean uniósł głowę i zobaczył panią Westbury, z wysiłkiem wspinającą się w ich kierunku. — Nie bój się, nie widziała mnie. — Pauline bezszelestnie schowała się za drzewami. — Udawaj, że nic się nie stało. Zobaczymy się jutro. — Jutro mnie tu nie będzie — rzekł nie patrząc na nią. Pani Westbury, choć z trudnością chwytała powietrze, nie zaprzestała wspinaczki. — Wiem, że tu jesteś, Pauline! — Będę czekała na ciebie — szepnęła dziewczyna i odbiegła przy akompaniamencie szelestu zeschłych liści. — Widziałeś moją córkę? — zapytała pani Westbury, zachowując stosowną odległość. — Pani córkę? — Szukałaś mnie, mamo? — Pauline biegła w dół zbocza ku miejscu, gdzie rozłożony był posiłek. — Matka jest tam, Pauline! — zawołał Westbury. Dziewczyna obejrzała się z wielkim zdziwieniem.
— Co tam robisz, mamo? — Ojciec już z tobą porozmawia! — wymamrotała pani Westbury, ruszając w dół. Pozostawiony sam na sam z posiłkiem, na który stracił ochotę, Jean zwrócił wzrok na odbywający się bez jego udziału piknik. — Co cię opętało, żeby mnie szukać, mamo? — zaśmiała się Pauline. — Według ciebie co ja z nim robiłam? Jean wbił zęby w czerstwą kromkę chleba. Położył się na ziemi> wpatrzony w baldachim zielonych liści nad sobą. Postanowił, że następnego dnia tu nie przyjdzie. i ?? KTO SIEJE WIATR Jednakże przychodził codziennie. Początkowa pusta ciekawość Pauline zmieniła się w poważne uczucie. Pani Westbury zdawała sobie z tego sprawę. Jean brał udział w czymś, co przechodziło zdolności jego pojmowania, przestał wszakże szukać drogi ucieczki. Zauważyła to jedynie Emily. W swoim dzienniku zanotowała: „Jean zakochał się w Pauline Westbury. To bardzo niebezpieczne. Jej rodzina myśli, że on jest niewolnikiem". Mała Emily nie wiedziała, że to, czy Jean jest niewolnikiem, czy też jej przyrodnim bratem, nie stanowi żadnej różnicy. Pani Westbury widziała wyłącznie kolor jego skóry. ROZDZIAŁ SZÓSTY Nadszedł dzień balu, który odbyć się miał w kapsztadzkiej twierdzy z okazji koronacji królowej Wiktorii. Na Jacques'u wstąpienie na tron
młodej władczyni nie zrobiło wielkiego wrażenia, lecz panna Thurston już dawno zdążyła pokryć jej portretami wszystkie wolne miejsca na ścianach. Emily była za mała, żeby iść na bal. Skończyła dwanaście lat, w każde urodziny wszakże okazywało się, że najbardziej interesujące zajęcia musi odłożyć na rok następny. — Jak długo trwa, zanim człowiek urośnie! — rzekła do panny Thurston. Guwernantka odparła, że sama jest za stara na bal, Emily natomiast powinna cieszyć się dzieciństwem, bo szybko minie. Dziewczynce nie trzeba było tego mówić. Nic nie psuło jej nastroju: ani nazbyt podeszły wiek panny Thurston, ani zbyt młody własny. Z przejęciem przypatrywała się, jak panna Thurston uczy jej siostry gawota. Prudence okazała się najmniej pojętną tancerką. Na stwierdzenie guwernantki, że ma dwie lewe nogi, odrzekła, że w takim razie może najlepiej będzie, jeśli nie pójdzie na bal, gdyż mało prawdopodobne, by trafiła tam na żołnierza z dwiema prawymi nogami. Trzy suknie balowe, zamówione pół roku wcześniej, od tygodni wisiały w sypialni. Emily ciągle zerkała pod okrywające je prześcieradła, zaintrygowana małymi etykietkami z napisem „Madę in England", przypominającymi jej porcelanę pani Westbury. Suknie pochodziły 107 LUANSHYA GREER z odległego kraju, o którym tylko słyszała. Mieniły się złotem i połyskliwą bielą, ich wąskie jak u osy talie podkreślały zwoje spływającego miękko jedwabiu, staniki zdobiła najdelikatniejsza koronka, jaką Emily w życiu widziała. Koronka była z Francji, innego odległego kraju, o którym często mówił ojciec.
Kiedy siostry wychodziły na bal, Emily dostrzegła błyski w oczach Suzanne, tego wieczoru najpiękniejszej z całej trójki. Również ojciec w czarnym smokingu i wysokim białym kołnierzu był przystojny jak chyba nigdy dotąd. Emily machała radośnie, dopóki powóz nie zniknął jej z oczu, potem pobiegła do domu, by wyobrażać sobie, że także bierze udział w balu. W powozie Jacąues zwrócił się do Suzanne, która pustym wzrokiem wpatrywała się w okno. Pomyślał, że chyba jest zdenerwowana, i lekko dotknął jej dłoni. — Będziesz najpiękniejszą dziewczyną na balu, Suzanne — rzekł, po czym spojrzał na siedzące naprzeciw Clarę i Prudence. — Moje córki będą najbardziej uroczymi młodymi damami, jakie kiedykolwiek postawiły stopę w zamku. — Dobry wieczór, panie Beauvilliers — uprzejmie skłonił głowę major, którego uwagę od pierwszej chwili przykuła Clara. — Jestem Charles lord Marsden z Piątego Pułku Dragonów. — Pozwoli pan, lordzie Marsden, przedstawić sobie moje córki. Clara, Prudence i... — Jacąues przerwał, rozglądając się za Suzanne. — Pudruje nos — szepnęła Prudence. — Moja trzecia córka Suzanne zaraz do nas dołączy — dodał. Mimo iż Marsden rozmawiał z Jacques'em, myślał tylko o Clarze. — Nie mogę udawać, że nie słyszałem o pańskich córkach, panie Beauvilliers. Prawdę mówiąc wątpię, czy w garnizonie jest ktoś, kto o nich jeszcze nie słyszał. To samo tyczy pańskiego wina.
Clara, dostrzegłszy zainteresowanie lorda, zaczęła mu się ciekawie przyglądać. Był od niej starszy, rysy miał delikatne, niemal kobiece. Pod tą subtelną urodą wyczuwała jednak niezwykłą pewność siebie. Był arystokratą, a Clara nigdy wcześniej kogoś takiego nie spotkała. Mundur — jaskrawoczerwona krutka ze złotymi plecionymi epoletami i nieskazitelnie białe spodnie niknące w wysokich skórzanych butach — podkreślał jego władzę. Lord swym wyglądem budził szacunek, tonem głosu nakazywał posłuszeństwo. 108 KTO SIEJE WIATR — Czy mogę prosić o pierwszy taniec, panno Beauvilliers? — zapytał z lekkim ukłonem. Nie zwrócił się do Jacques'a o pozwolenie; lord Marsden od nikogo nie potrzebował pozwolenia. — Z przyjemnością — odparła Clara. Na rzęsiście oświetlonym parkiecie lord ponownie się skłonił, gdy orkiestra zaczęła grać gawota. Wyciągnął ramię, które Clara przyjęła, patrząc mu w oczy. Nigdy jeszcze Charles Marsden nie widział takiej zmysłowości we wzroku kobiety. Clara przytuliła się przelotnie do niego, potwierdzając obietnicę, którą dawało jej spojrzenie. Suzanne stała niezdecydowana we frontowych drzwiach. Na dziedziniec prowadziły dwa ciągi schodów i nie wiedziała, w którą stronę się skierować. Nad twierdzą groźnie wznosiła się oświetlona księżycem Góra Stołowa. Z tyłu dobiegała dziwnie nie na miejscu melodia gawota, z przodu wabił ją ku sobie plac koszarowy. Zanim podjęła decyzję, w którą stronę pójdzie, usłyszała wołanie Thysa jak krzyk ptaka. Wytężyła wzrok, lecz w
głębokim cieniu rzucanym przez niskie budynki usytuowane po drugiej stronie placu nic nie było widać. Zakazany klasztor, nad którym straż trzymały białe słupy. Kiedy wołanie się powtórzyło, Suzanne lękliwie rozejrzała się po dziedzińcu. Była zdenerwowana i przestraszona. Powinna tańczyć na sali balowej, a nie błąkać się w mroku. — Thys? — szepnęła i unosząc suknię, by nie krępowała jej kroków, w panice zbiegła po schodach wiodących na prawo. Lękała się, że ktoś nagle wyskoczy na nią z ciemności. Na dole stanęła jak wryta, złapana w pułapkę przez labirynt białych słupów, na które Góra Stołowa złowrogo patrzyła z wysoka. — Gdzie jesteś, Thys? — Ogarnęła ją obawa, że go tu nie ma, choć przecież zaplanowali to spotkanie w najdrobniejszych szczegółach. — Suzanne — odezwał się Thys z głębokiego mroku. Porwał ją w ramiona, szepcząc: — Suzanne, Suzanne. — Ciepłym oddechem owiewał jej gołe ramiona. Dłonią poszukał dłoni dziewczyny, mocno ujął i poprowadził w cień. — Zatańczymy? — z wdziękiem podał jej ramię. — Myślałam, że cię już nie znajdę. — Ukryła twarz na jego piersi, wdychając zapach skórzanej kurtki. Thys pewnie prowadził ją w tańcu pomiędzy słupami. — Tęskniłam za tobą w każdej minucie — wyszeptała. — Tak bardzo cię kocham. Thys, co się stało? — zapytała widząc, jak ze zmienioną twarzą zwraca się w kierunku sali balowej. — Czy twój ojciec tu jest? 109 LUANSHYA GREER
— Nie, Thys, nie możesz... — zaczęła, lecz uciszył ją pocałunkiem. — Poproszę go o twoją rękę — rzekł stanowczo. — Chodź. — Nie możesz tam wejść! — próbowała go powstrzymać, on jednak, mocniej chwyciwszy jej dłoń, pociągnął za sobą ku schodom. — Chodź — powtórzył z uśmiechem. Prudence odmawiała każdemu, kto prosił ją do tańca, co w końcu zwróciło uwagę Jacques'a. — Musisz tańczyć, Prudence. Jesteś tu, żeby się bawić. • — Nie umiem tańczyć gawota — odparła. — Przecież panna Thurston was uczyła, prawda? — Tańczyłeś kiedyś z panną Thurston? Jej gawot nieco się różni od tego — stwierdziła z ironią, po czym znowu skierowała wzrok na parkiet. — Clara za to wspaniale tańczy, ojcze. Popatrz na nią. — Gdzie jest Suzanne? — Jacąues był zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością córki. — Pójdę jej poszukać — zaproponowała pośpiesznie Prudence, korzystając z okazji, by uciec zbliżającemu się ku niej żołnierzowi. — Przepraszam, muszę poszukać siostry. — Odwróciwszy się, ku swemu zaskoczeniu zobaczyła w progu Thysa i Suzanne. Wyczuwając bliską katastrofę, ruszyła im naprzeciw. — Co ty tu robisz? — zapytała Thysa. — Ojciec cię szuka, Suzanne. Thys szedł prosto ku Jacques'owi, jakby wcale jej nie usłyszał. Ubrany w skórzaną żołnierską kurtkę nie pasował do tego miejsca. Prudence wstrzymała oddech. Lord Marsden dostrzegł Thysa wcześniej niż Jacąues, przeprosiwszy więc Clarę, przerwał taniec. Żołnierze z oddziałów specjalnych nie zostali
zaproszeni na bal. Thysa trzeba usunąć, zanim jego obecność uświadomią sobie wszyscy goście. — Co on tu robi? — Clara szła za lordem. — Proszę mi wybaczyć — rzekł Marsden, gestem nakazując stojącemu w pobliżu żołnierzowi, by wyprowadził intruza. — Panie Beauvilliers, czy możemy zamienić kilka słów? — zaczął Thys i w tej samej chwili wartownik ujął go za ramię. — Przepraszam, sir — zwrócił się do Jacques'a, który rozpoznał Thysa dopiero wówczas, gdy zobaczył stojącą za nim Suzanne. — Proszę o wybaczenie. — Lord Marsden stanął przed Beauvil-liersem, kiedy Thysa bezceremonialnie wyprowadzano na zewnątrz. — Ojcze, Thys chce z tobą porozmawiać — błagała Suzanne. — Musisz ich powstrzymać. no KTO SIEJE WIATR — To już nadto, Suzanne! — zganił ją Jacques. Nie chciał dalszych krępujących scen. — Czy to brytyjski żołnierz, lordzie Marsden? — zapytała pośpiesznie Clara. — To członek miejscowego oddziału przyłączonego do armii brytyjskiej — odparł lord, mając nadzieję, że na tym incydent się skończy. — Thys Bothma w armii brytyjskiej? — Zaskoczenie w głosie Clary nie uszło uwagi lorda. — Przepraszam. Nie ulega wątpliwości, że państwo go znają — rzekł, z zakłopotaniem patrząc na Suzanne. — Wiele o nim wiemy — odparła Clara. — I dlatego muszę przyznać, że
jestem cokolwiek zaskoczona. — Claro! — przerwał jej Jacques stanowczo, ujmując Suzanne pod rękę. — Proszę posłać po nasz powóz, lordzie Marsden. Lord natychmiast wydał stosowne polecenie młodemu żołnierzowi. — Czy mogę zadać lordowi Marsdenowi pytanie, ojcze? — odezwała się wyzywająco Clara, odwracając się do Jacques'a plecami. — Czy jest przyjęte, aby syn burskiego buntownika służył w armii brytyjskiej, lordzie Marsden? — Ojciec powiedział, że idziemy do powozu. Proszę nam wybaczyć. To był uroczy wieczór — uśmiechnęła się do lorda Prudence, po czym biorąc Clarę pod rękę ruszyła do wyjścia. — Każdą sytuację musisz wykorzystać, prawda? — Wygląda raczej na to, że Suzanne żadnej nie opuści. — Clara z uśmiechem pozwoliła się prowadzić. — Może zechce nas pan odwiedzić w Bonne Esperance, lordzie Marsden. Przykro mi z powodu tego zajścia! — zawołała za siebie. — Przestań ściągać na nas uwagę — syknęła Prudence przez zaciśnięte zęby. — Myślę, że wszyscy już dawno nas zauważyli. — Clara z rozkoszą patrzyła, jak zgromadzeni w sali goście odwracają ku nim głowy. Jacques prowadził Suzanne do powozu. Płakała, a on nigdy nie mógł sobie poradzić ze łzami córek. — Suzanne, przestań już — rzekł, gdy woźnica otworzył przed nimi drzwiczki. Nim zdążyli wsiąść, dobiegło ich wołanie Thysa, rozpaczliwie walczącego z przytrzymującymi go żołnierzami. — Proszę, panie Beauvilliers! Musi mnie pan wysłuchać!
ni LUANSHYA GREER — Claro! Prudence! — zignorował go Jacąues, nakazując córkom zająć miejsca. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i powóz ruszył. — Dlaczego nie pozwoli mi pan wytłumaczyć?! Chcę ożenić się z pańską córką, panie Beauvilliers! Kocham Suzanne! Słowa Thysa zagłuszył turkot żelaznych kół po brukowanym dziedzińcu. Powóz zniknął za bramą, rozpływając się w ciemności nocy. Thys zaprzestał walki. Nagle tuż koło niego rozległ się ostry głos lorda Marsdena. — Oczekuję cię w moim biurze o ósmej, Bothma. W gabinecie lorda Marsdena unosił się zapach skóry i pasty. W oknach wisiały ciemnoczerwone aksamitne zasłony, zebrane sznurami ze złotych warkoczy. Biurko, barek i każdy mebel w pokoju lśniły, podobnie jak buty lorda. Thys uważnie im się przyglądał, stojąc z pochyloną głową. — Wiedziałeś, że twojego oddziału nie zaproszono na bal? — Wiedziałem, sir. — A mimo to nie posłuchałeś? Wszedłeś wbrew zakazowi? — Musiałem porozmawiać z panem Beauvilliers, sir. — A tak. Ciekawa scena. — Lord Marsden podszedł do okna. — Czy problem polega na tym, że według niego nie jesteś odpowiednim mężem dla jego córki? — Problem raczej tkwi w jego stosunkach z moim ojcem, sir. — Tak... — mruknął lord Marsden. Zacisnął usta, przez co pogłębiły się głębokie bruzdy biegnące od nosa do brody. — Przeprowadziłem wywiad
na temat twojego ojca. Okazało się, że panna Clara Beauvilliers miała rację. Wiadomo, iż dołączył do grupy buntowników, ludzi wyjętych spod prawa. — Tak jest, sir. Bezpośredniość Thysa zaskoczyła lorda, mimo to kontynuował: — Czy nie sądzisz, że to wystarczający powód, żebym zaczął się zastanawiać, dlaczego zaciągnąłeś się do oddziału? — Nieoczekiwanie się uśmiechnął, choć ton jego głosu nie uległ zmianie. — Czyż to nie zadziwiające? — Thys milczał. Lord podszedł ku niemu i cicho zapytał: — Dlaczego twój ojciec się buntuje? Przeciwko czemu? Przeciwko komu? — Nie mogę mówić za ojca, sir. — Ale możesz mówić za siebie. — Tak jest. 112 KTO SIEJE WIATR — Dlaczego w takim razie zaciągnąłeś się do armii brytyjskiej? — Jestem tu, by służyć krajowi, sir. Lord Marsden z namysłem kiwnął głową. Na powrót zajął miejsce za biurkiem, po czym spojrzał na Thysa, jakby musiał od niego uzyskać niezwykle istotną informację. — Bothma, czy twój ojciec wie, że sprzymierzyłeś się z Brytyjczykami? — Moja przyszłość nie zależy od przeszłości ojca. — Czy to oznacza, że pod brytyjskimi rządami widzisz przyszłość swego narodu? — Widzę przyszłość wszystkich ludzi. Dobrobyt, pokój i wolność dla wszystkich.
— Czy chcesz sobie zapewnić dobrobyt żeniąc się z panną Beauvilliers? — Chwilę czekał z uniesionymi pytająco brwiami. — To bogata rodzina, Bothma. — Nie z powodu Suzanne włożyłem ten mundur, sir. — Dlaczego więc? — Ponieważ wierzę, że dopóki nie zaczniemy żyć jak jeden naród, naród Afrykańczyków, nie zostanie po nas nic poza splądrowaną ziemią. Czy mogę powiedzieć coś w imieniu ojca, sir? — Thys spojrzał lordowi prosto w oczy. W odpowiedzi Marsden tylko skinął głową. — Niewolnicy byli narzędziami, z pomocą których on i jego przodkowie zbudowali ten kraj. Stał się buntownikiem nie dlatego, że dano im wolność, lecz dlatego że postawiono ich na równi z chrześcijanami, wbrew Boskiemu porządkowi i naturalnej hierarchii ras. Dlatego będzie walczył aż do śmierci. Thys zamilkł. Lord Marsden gryzmolił coś na leżącej przed nim kartce, jakby nie usłyszał nic interesującego. — Iloma to sprawami Bóg miałby się zajmować! — odezwał się nagle. — A ty jak uważasz? — Wierzę w wolność wszystkich dzieci Boga. — A w Boga wierzysz? — Tak. — Przyłączyłeś się do nas, ponieważ Bóg jest Brytyjczykiem? — W takim samym stopniu, w jakim jest Burem. — Słysząc to lord Marsden lekko się uśmiechnął. Thys odchrząknął i dodał: — Wciąż jakoś nie mogę zapomnieć, kto pierwszy wystawił Murzynów na sprzedaż, sir.
W oczach lorda błysnęły iskierki wesołości. 8 Kto sieje wiatr "3 LUANSHYA GREER — Masz na myśli Brytyjczyków? — zapytał, rozsiadając się wygodnie. — Widzę, że nie straciłeś bezpośredniości Bura. — Gdybym sądził, że zaciągnięcie się do brytyjskiej armii oznaczać będzie wyrzeczenie się moich korzeni, nigdy bym tego nie uczynił, sir. — A jeśli ojciec zaatakuje twój oddział, Bothma? — Będę z nim walczył. — To wszystko, co chciałem wiedzieć, Bothma. — Lord Marsden wstał, a Thys zasalutował i ruszył do wyjścia. — Jeszcze jedno... Zrozumiałem, że dobrze znasz rodzinę Beauvilliers. — Tak jest, sir — odparł Thys. Wiedział, dlaczego lord o tym wspomina. — Wkrótce złożę wizytę w Bonne Esperance — oznajmił Marsden, z uśmiechem patrząc w okno. — Zapewnię ich o twojej lojalności. — Na jego twarz powróciła butna maska człowieka mającego władzę. — Będę cię jednak miał na oku. — Tak jest, sir! — Thys zasalutował i marszowym krokiem opuścił gabinet. — Kocham go, ojcze — mówiła przez łzy Suzanne, siedząc na łóżku i gładząc narzutę. — Kocham Thysa, jak nigdy nikogo nie kochałam. Całą drogę do domu trwała kłótnia, w czasie której Clara przypuszczała
szczególnie złośliwe ataki na Suzanne. Prudence jak zwykle milczała, choć niesmak, jakim napawało ją zachowanie najstarszej siostry, malował się wyraźnie na jej twarzy. — Więc dlaczego jesteś na mnie zły? — mówiła błagalnie Suzanne. — Dlaczego siłą zabrałeś mnie od niego? — Moja córka pod osłoną ciemności spotyka się z mężczyzną! I ty mnie jeszcze o coś pytasz, Suzanne? — Jak inaczej mam się z nim spotkać, jeśli nie pod osłoną . ciemności? Clara pogardza Thysem. Wyraża się o nim i jego rodzinie, jakby byli gorsi od zwierząt. — Moje uczucia nie mają nic wspólnego z Clarą. — A co ty czujesz, ojcze? Jacąues nie potrafił odpowiedzieć. Pamiętał tylko skrępowanie, które towarzyszyło mu w czasie balu. Mimo iż Anglicy przyjęli go jak swego, czuł się obco, tak samo nie na miejscu jak Thys. — Jako ojca obchodzi mnie tylko szczęście moich córek, Suzanne — odparł, nie próbując nawet odkryć przed nią swych myśli. 114 KTO SIEJE WIATR - Moim szczęściem jest Thys! — Nagle coś jej przyszło do głowy. — Czy wybór, którego dokonał, tak cię niepokoi? — Thys, podobnie jak jego ojciec, opowiedział się po jednej ze stron. — Jacąues odwrócił wzrok. — A czy ty dokonałeś już wyboru? — Zanim jeszcze skończyła mówić, zaczęła żałować swoich słów. Zerwała się z łóżka i podbiegła do ojca. — Przepraszam.
— Nie musisz, Suzanne. — Przytulił ją mocno. — Masz rację. Straciłem poczucie własnej tożsamości. Sercem jestem z Burami, rozumem z Anglikami. Pojmuję, dlaczego ludzie tacy jak Willem Bothma obawiają się, że sami zostaną niewolnikami. Prześladowania trwale zapisują się w pamięci pokoleń. — Łagodnym ruchem starł łzę z policzka córki. — Ale jednego jestem pewien, Suzanne. Mojej miłości do ciebie. — Więc rozumiesz, że bez Thysa nie mam po co żyć! Przed oczyma Jacques'a stanęła Ewa. Pod wieloma względami nie miał po co żyć bez niej. — Rozumiem — odparł krótko, ruszając do wyjścia. — Porozmawiam z Clarą. Jacąues zastał Clarę w ogrodzie przy różach, zasadzonych tam z jej polecenia. Miotał nim wielki gniew, jakiego nie odczuwał od lat, skierowany w jednakim stopniu na siebie samego i na najstarszą córkę. Odmówiła pójścia do domu, nie dbając więc o to, że ktoś może ich usłyszeć, Jacąues stawił jej czoło w ogrodzie. — Nie, ta sprawa nie może poczekać, Claro — rzekł, podczas gdy ona spokojnie przycinała róże. — To dotyczy twojego zachowania, którym przysparzasz cierpień Suzanne. Ta sprawa nie może czekać. — Mogłoby się wydawać, że intrygi i podstępy Suzanne bardziej cię będą zajmować, ojcze. — Suzanne znajduje się pod moją opieką, a ty uszanujesz moją wolę. — Nie potrafił poradzić sobie z jej arogancją. — Rozumiesz, co mówię? — Niezupełnie, ojcze. Na szacunek trzeba sobie zasłużyć, a już wkrótce nasza rodzina będzie wytykana palcami — odparła, ścinając kolejną różę. — Możesz ją opuścić, Claro. Ukłuła się w palec.
— Ponieważ przy mnie czujesz się źle? Bo przypominam ci matkę? 115 LUANSHYA GREER M. . RfSff mi wybaczy, ale nic w tobie nie przypomina mi — iNiecn duS
wreszcie na głos słowa, które od lat chował
????^~?????????? głęboko w serce, wybuchając niczym pocisk. "S ••Z
mTśU
L** ci wybaczy wszystko, co zrobiłeś? Ze wybaczy
wńra r7ułeś do niewolnicy? Chrześcijaństwo pasuje do ciebie
jaklodł!J do^ołu?- Ściskając zraniony palec, wypuściła z dłoni różany bukiet. ?
ac. ^ trnHptn hamował gniew.
JaCMÓ svn Tean będzie się uczył winiarstwa u pana Claudelle'a. ?? II i? nicować w winnicy i dłużej nie będzie mieszkał z dala od SS^?SSS5Łi -C do domu i zacznie uczestniczyć w naszych posiłkach i modlitwach. Clara wbiła w ojca pałające furią oczy. _ NigdY _ rzekła równie cicho jak on. _ żądam, żebyś mi była posłuszna Claro. _ A jeśli odmówię? - zapytała zuchwale. — Zapomnę, że jesteś moją córką. Jacąues wreszcie stanął twarzą w twarz z prawdą. Tean spędził wieczór balu z Pauline. Od wczesnego ranka czekał na •
f„SS Westburych w domu dla niewolników, gdzie zawsze się
nią na farmie WestDuy
ością pani Westbury by ich nie
22????L? X^abyPZy w tym niewielkim budynku. ^L&S& —*.« Tł 7r?kach kolorowyv, noc/atku iei postawa bawiła Pauline.
Mamo tvse boisz, że oni rzucą na ciebie urok! Z UroT Daj spokój odparła pośpiesznie Mary Westbury, szorując podłogę W kuchni. - Ja mówię o chorobach. _ Takich chorobach? - śmiała się Pauline Możesz sie śmiać, moja panno - burknęła matka - ale zapamiętaj moje słowa. Od tych ludzi nie przyjdzie nic poza złem, któr^praktykuj^? __ pauHne zawszL sprawiało przyjemność drażniei- ma*łri
?????? Ależ to podniecające!
Przelań- ? Mary Westbury obrzuciła córkę zlęknionym wzrokienT- Ojciec rozbierze ten budynek, jak tylko znajdzie wolną ^Patline wymykając się z domu, zadawała sobie pytanie, jakim cude^en'z7ujnowany budynek, „gniazdo wszelkiego zła" według matki, może kryć w sobie aż tyle radości. 116 KTO SIEJE WIATR — Jestem tu, Pauline! — zawołał Jean, gdy zajrzała do niskiej izby. — Wysprzątałem — oznajmił z jaśniejącą twarzą. Pauline weszła do środka, mrużąc powieki, by przyzwyczaić oczy do mroku. Śmieci zostały usunięte w kąt, na podłodze leżał dywan. — Skąd go wziąłeś? — Ukradłem — odparł wesoło. — Doskonale. — Przykucnęła na dywanie, przesuwając po nim palcami. — Jest miękki. — Uniosła róg i przytuliła do twarzy. — Pachnie owcami. — Skąd wiesz, jak pachną owce? — Bo w Anglii hodowaliśmy owce, głuptasie. — Pociągnęła Jeana za rękę, wybuchając śmiechem, gdy przewrócił się na plecy. Usiadła na nim i
przycisnęła mu ramiona do ziemi. — Nie myśl sobie, że zwierzęta żyją tylko w Afryce! W Anglii też jest ich pełno. Mamy krowy, owce, kozy. — A węże? — zapytał szczerząc zęby. — Są także. — Zsunęła się na dywan. — Zaskrorice i żmije. Pamiętam, jak byłam mała, wujek wziął mnie na ryby i... —przerwała, czując na sobie jego wzrok. — Co tak na mnie patrzysz? — Jesteś piękna. — Bzdury. — Jesteś piękna — powtórzył. — „Pauline jest pospolitą dziewczyną", mawiała moja ciotka. „Pospolitą i prawdę mówiąc..." — nie skończyła, zadziwiona wyrazem jego oczu. — Piękna — powiedział. Pierwszy raz w życiu Pauline czuła się piękna. Leżała bez ruchu, podczas gdy on oparty na łokciu nie odrywał od niej wzroku. Była zmieszana. Często tak leżeli, bawiąc się niczym szczeniaki, tym razem jednak wszystko się zmieniło. — Naprawdę uważasz, że jestem piękna, Jean? Skinął głową. Chwyciła go za ramiona, walcząc z nim na niby, jakby próbowała schwycić niewinność, którą dotąd odznaczała się ich przyjaźń, lecz nadaremnie. Gdy ich ciała toczyły się splecione po podłodze, było inaczej. Spojrzała na Jeana z nagłym przestrachem. — Nie — szepnęła. Przeciwko czemu mówię „nie"? — pytała samą siebie. Jean gwałtownie odwrócił się do niej, muskając przy tym ramieniem jej piersi, a ona poczuła, jak płoną i nabrzmiewają. Zerknęła na stanik 117
LUANSHYA GREER sukienki, przekonana, że to na pewno widać. Potem poczuła coś jeszcze, ciepłą wilgoć pomiędzy nogami, i jednym susem schroniła się w kącie izdebki. — Nie! Jean wciąż milczał. Minęła długa chwila, zanim oboje unieśli głowy. Gdy wszakże ich płonące spojrzenia się spotkały, Pauline pobiegła do niego. To, co potem się stało, było najnaturalniejszą rzeczą w świecie. Kiedy trzymali się w objęciach i pieścili, nie potrzebowali porad, co robić lub czego oczekiwać. To było tak, jakby ich ciała posiadły tę wiedzę, jeszcze zanim się narodzili. Beztroskie szczenięce zabawy zlały się w jednej chwili w pełną namiętności miłość. Jean trzymał Pauline w ramionach. Głowę miała wtuloną w zagłębienie jego szyi. Nagle poczuł na piersiach łzy. — Co się stało? — zapytał przerażony, że ją skrzywdził. — Dlaczego płaczesz? — Nie wiem — odparła śmiejąc się poprzez łzy. — Nie wiem. Emily przez cały dzień czekała na powrót Jeana i była już bardzo znudzona. Spojrzała na wąski nosek swego trzewika, którym w ziemi rysowała linie. Błyszcząca czarna skóra zniknęła pod warstwą kurzu. Emily uniosła nogę i spódnicą wytarła but do czysta. Wszyscy mieli coś do zrobienia lub byli gdzieś potrzebni, tylko ona, gdy lekcje dobiegały końca, nie miała co ze sobą począć, a panna Thurston, pochrapując w czasie popołudniowej drzemki, nie wydawała się tym zainteresowana. Emily chodziła tam i z powrotem przed domem,
przyglądając się fasadzie. Po pięknym białym szczycie ponad frontowymi drzwiami wolno ściekała wilgoć ku łukowemu oknu. Po obu stronach drzwi dwa ogromne okna z małymi kwadratowymi szybkami wyglądały przybycia gości. W oknach na parterze było trzydzieści szybek, w oknie łukowym dwadzieścia cztery. Emily często liczyła je w swoim krótkim życiu. Teraz wyraźnie widziała smugę w miejscu, gdzie Maria niedokładnie wytarła szybkę. Córka Marii, Rosita, często bawiła się z nią w takie dni jak ten, gdy wokół było pusto, dzisiaj wszakże pomagała matce i Sundayowi przygotować pokój dla Jeana. Ojciec tak zdecydował. Czemu jednak wciąż nie ma Jeana? Wczoraj poszedł pracować do Westburych i jeszcze nie wrócił... Emily na chwilę zapomniała o niepokoju i powędrowała na róg domu. 118 KTO SIEJE WIATR Wyrzucając do przodu prawą nogę, zrobiła niezwykle wielki krok. Postąpiła tak samo lewą nogą i w ten sposób przebyła długość frontowej ściany. Po trzydziestu jeden krokach znalazła się przy drugim końcu budynku. Przystanęła i obejrzała się na dom. Ogromne czarne łukowe drzwi były zamknięte, długi biały budynek stał cichy i pełen powagi. Emily przypomniała sobie, jak ostatnim razem skakała po przekątnej podwórka ku drzwiom piwnicy; wówczas musiała zrobić siedemdziesiąt trzy bardzo wielkie kroki. Postanowiła sprawdzić, czy nogi jej nie urosły. Głęboko odetchnęła i zauważyła, że noski butów znowu ma zakurzone, po czym ruszyła, licząc kroki. Kątem oka dostrzegła prowadzącą do domu długą aleję, którą ocieniały wielkie dęby. Dziewczynkę po raz kolejny
zadziwił cud sprawiający, że tak ogromne drzewa wyrastają z małego ziarenka. Siedemdziesiąt jeden kroków. A więc urosła. Zadyszana pochyliła się do przodu, opierając dłonie na kolanach. Zakurzone noski butów wyglądały spod sukienki. Ale będzie bura! Emily pośpiesznie spojrzała na dom. Stał biały i bezpieczny u podnóża granatowych gór, otoczony zielenią winnic. Nagle Emily zadała sobie pytanie, gdzie też była, zanim się urodziła. Dom już tu stał. Ojciec, matka i siostry także tu byli. Wstrzymała oddech, gdy poprzez drzwi piwnicy doszedł ją zapach fermentującego wina. Nie potrafiła się do niego przyzwyczaić. Uniosła głowę i spojrzała na drugi koniec wielkiego brukowanego podwórca. Pokryte słomą strome dachy stajni kryły za sobą niski budynek. Jak zawsze na widok baraku niewolników Emily zadrżała. Prowadziły do niego niskie drzwi i nie było w nim okien, jakby grube ściany ukrywały tajemnice zbyt wstydliwe, by je odsłonić. Ostatnim razem musiała zrobić pięćdziesiąt trzy kroki, tym razem powinno wystarczyć pięćdziesiąt. Gdy wyciągnęła nogę do czterdziestego kroku, głośno odetchnęła. Poczuła zapach siana i usłyszała, jak konie wierzgają, z niecierpliwością wyczekując Jeana. Zrozumiała, że ona zachowuje się tak samo. Znowu ogarnął ją niepokój. Pewnie Jean wciąż jest z Pauline. Odwróciła się i pobiegła w kierunku domu, nie licząc kroków. — Emily! — zawołał ojciec. Prowadził konia za uzdę. — Czy Jean już wrócił? Czy Rosita przygotowała mu pokój? — Idę jej pomóc. — Zatrzymała się, gdy ojciec zawrócił wierzchowca. — Dokąd jedziesz? — Na farmę Westburych.
119 LUANSHYA GREER — Nie! — Chwyciła wodze, uśmiechem starając się pokryć strach. — Może zrobimy mu niespodziankę? Jak wróci, zobaczy, że wszystkie jego rzeczy przeniesiono do domu. — Jean wystarczająco długo tam pracował. — Ale oni myślą, że jest niewolnikiem, bo nie powiedziałeś im, że nie jest. — Wstrzymała oddech, gdy sobie uświadomiła znaczenie swoich słów. Czuła na sobie wzrok ojca. — W rodzinnym domu mieszka syn, nie niewolnik, Emily. Twarz Emily rozjaśnił szeroki uśmiech. Ujęła ojca za rękę, on zaś uważnie spojrzał na to dziecko, którego życie rozpoczęło się w chwili śmierci matki. To było tak, jakby Emily wzięła życie matki jako własne. — Kochasz Jeana, prawda? — zapytał, odsuwając jej z czoła kosmyk jasnych włosów. Dziewczynka z powagą skinęła głową. Jacąues czekał, aż płonące w niej światło go rozgrzeje. — Dobrze, zrobimy mu niespodziankę. Jean uważnie rozglądał się po małym pokoiku na poddaszu. Stężał, gdy jego oczy spoczęły na zawiniątku zawierającym cały jego dobytek. Emily to wyczuła, skoczyła więc na łóżko, próbując go rozbawić. — Przyniosę tu trochę moich rzeczy, jak Clara nie będzie widzieć, i ładnie ci go urządzę — paplała. — W tym pokoju znalazłam pamiętnik mojej matki, wiesz? — Clara mnie tu nie chce. — Podszedł ku Emily. — Nie mogę tu spać. — Przestań się nią przejmować. — Zeskoczyła z łóżka i objęła go w
pasie. — To jest twój pokój. Tak powiedział ojciec, a Clara nic na to nie poradzi. Jean łagodnie uwolnił się z jej uścisku i podszedł do małego okna. Pnąca się po murze różyczka skinęła na niego swą różową główką. Nigdy przedtem nie patrzył na Bonne Esperance z domu. Widok był przepiękny. — Nie mogę tu mieszkać. — Dlaczego? — Emily pośpiesznie zagrodziła mu drogę do drzwi. — Czemu wszyscy boją się Clary? Czemu? — Ja się nie boję. — Usiłował ją wyminąć, ona wszakże nie ustępowała. — Emily, proszę, pozwól mi wyjść. — Naprawdę tego chcesz? — zapytała tonem, jakiego jeszcze u niej nie słyszał. — Mam pozwolić ci wyjść? — Znam swoje miejsce, Emily. — W domu niewolników? Nie jesteś niewolnikiem! 120 KTO SIEJE WIATR — Nie wstydzę się tego, kim jestem! — odparł gniewnie Jean. — Nie wstydzę się swojej matki! — W takim razie chodzi o Pauline. — Odwrócił się do niej plecami, lecz dziewczynka obiegła go i spojrzała mu w oczy. — Możesz się dalej widywać z Pauline — rzekła, obejmując go mocno. — Umiem dochować sekretu. Resztę popołudnia Emily spędziła w winnicach. Tylu rzeczy nie umiała pojąć i chciała w spokoju się nad nimi zastanowić. „Znam swoje miejsce" — słowa Jeana wciąż rozbrzmiewały jej w uszach. Co przez to rozumiał?
Czy chodzi o to, że nawet we własnych oczach kolor skóry czyni go służącym? A może jednak chodzi o Pauline. Emily już dawno się domyśliła, że tych dwoje łączy głębokie uczucie, choć nie bardzo wiedziała, na czym polega miłość. Dotąd widziała tylko zakochaną Suzanne i to było straszne! Nie można było z nią porozmawiać. Emily zadawała sobie pytanie, czemu miłość tak bardzo zmienia ludzi... Uniosła głowę, słysząc wołanie ptaka. Znała ten głos tak samo dobrze jak siostra. Suzanne przybiegła brzegiem rzeki do czekającego Thysa. Uniósł ją wysoko, potem trzymając mocno w objęciach, zbliżył jej promienną twarz ku swojej. Stopami nie dotykała ziemi. — Ojciec rozumie! Thys, on rozumie! — Pocałowała go lekko, a on, postawiwszy ją na ziemi, odwzajemnił pocałunek, coraz bardziej namiętny. — Chodź. — Posadził ją na siodło i sam wskoczył za nią. — Gdzie jedziemy? — zapytała. — Nigdzie. Suzanne tuliła się mocno do Thysa, który skierował konia na dróżkę wzdłuż rzeki. — Spadniesz — rzekł. — Złapiesz mnie. — Włosy wysunęły się spod spinek i jej twarz zakryła splątana masa złotych loków. — Hej, jesteś tam? — zapytał. Suzanne wybuchnęła śmiechem. Przytuliła się do Thysa jeszcze mocniej. — Ojciec się zgodził. Kiedy go poprosisz? Thys wiedział, o co dziewczyna pyta. Kiedy się pobiorą? Kiedy rozpoczną wspólne życie? Sam nieprzerwanie o tym myślał.
— Może jutro? — rzucił pośpiesznie. 121 LUANSHYA GREER — Będziemy musieli trochę poczekać. Ojciec zechce urządzić wielkie wesele. — W przyszłym tygodniu — rzekł Thys. Suzanne okręciła się na siodle i usiadła przodem do niego. Był taki przystojny. Do twarzy mu było w czerwonej szarfie, która okalała kapelusz, stanowiąc jedyny znak świadczący o jego przynależności do brytyjskiej armii. — Możemy poczekać — rzekła, a on pocałował ją w koniuszek nosa. — Powiedz moje imię. — Suzanne? — wyszeptał pytająco. Z powagą skinęła głową. — Suzanne — powtórzył. Poczuła, że jego głos przenika ją na wskroś. — Skąd umiesz tak gwizdać? — zapytała znienacka. — Ojciec mnie nauczył. — W jego oczach Suzanne dostrzegła przelotny smutek. Wiedziała, że to, co zaszło pomiędzy nim a ojcem, wciąż sprawia mu ból. — Możesz mnie nauczyć? — zapytała łobuzersko. — No, dalej. Pokaż mi. — Ułożyła jego usta do gwizdu, a gdy zagwizdał, zaskoczona odrzuciła głowę do tyłu. — Jeszcze raz — zażądała rozbawiona. — Teraz ty — rzekł Thys, jednakże mimo usiłowań z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. — W ten sposób. — Zademonstrował znowu. Starała się brać z niego przykład jak pilna uczennica, lecz ta próba także się nie powiodła. Thys wycałował żarliwie jej stulone do gwizdu
usta. — Przyjdź, kiedy to usłyszysz — rzekł i ponownie zagwizdał. Taki sam gwizd doczekał się odpowiedzi wiele kilometrów dalej. Lord Marsden bacznie przyglądał się młodziutkiemu łącznikowi. Chłopak był wyczerpany, twarz pokrywała mu gruba warstwa błota, spodnie miał podarte i przyklejone do ciała zeschłą krwią z otwartych ran. — Ile czasu tu jechałeś? — zapytał. —¦ Cztery dni, sir. — Łącznik zachwiał się, lecz dzięki wojskowemu wyszkoleniu zachował pozycję na baczność. — Dobrze się czujesz? — Tak. — Możesz mi opowiedzieć, co się tam stało? — Oczy łącznika zasnuła mgła, jakby spuszczając na wspomnienia zasłonę. — Później to zrobisz. — Marsden położył mu dłoń na ramieniu. — Teraz musi zająć 122 KTO SIEJE WIATR się tobą lekarz. — Już miał ruszyć ku drzwiom, kiedy głos chłopca, obojętny i bez wyrazu, zatrzymał go w miejscu. — Zjawili się znikąd. Bezszelestnie. Nie było nic słychać, kiedy zabili wartowników. Przecięli im gardła. — Już dobrze — zaczął łagodnym tonem Marsden, usiłując go uciszyć. — Zjawili się znikąd, jak dzikie zwierzęta. Przecięli im gardła od ucha do ucha. — Chłopakowi głos się załamał. — Mój przyjaciel nie miał głowy. Leżał koło mnie, ale bez głowy. Podeszli do mnie. Ich stopy... — Spojrzał na Marsdena i krzyknął: — Byli tak cicho!
— To byli czarni? — Łącznik gwałtownie potrząsnął głową. — Burowie? — pytał dalej Marsden. Chłopiec skinął głową. — Byli tak cicho! Marsden podszedł do drzwi. — Proszę zaprowadzić tego człowieka do lazaretu, sierżancie — polecił stojącemu na korytarzu wartownikowi. Posłaniec nieprzerwanie powtarzał: „Tak cicho". Marsden pośpiesznie wrócił do biurka i od nowa zaczął czytać list. Napisano go w wielkim pośpiechu, prawie nieczytelnie. „Przed wschodem słońca. Dwudziestu dwóch ludzi zabitych. Burowie..." List kończył się długą linią prowadzącą donikąd. Lord Marsden starannie poskładał list i wyszeptał: — A teraz zobaczymy, jaki naprawdę ptaszek z ciebie, Thysie Bothma. Końskie kopyta dudniły tak, że ziemia zdawała się drżeć. Brytyjscy żołnierze wjechali do Bonne Esperance. Jaskrawa czerwień mundurów kontrastowała z bielą ścian, szarością gór i zielenią winnic. Jacąues z odległości wielu kilometrów dostrzegł, jak zjeżdżają w dół zbocza i doliną zbliżają się do jego domu, choć nie zwrócił na nich uwagi, często bowiem widywał mijające Bonne Esperance wojsko. Kiedy wszakże dziedziniec przed domem zapełnił się kawalerią, uświadomił sobie, że stało się coś złego. Lord Marsden zeskoczył z konia i z galanterią powitał Jacques'a, który zauważywszy pośród regularnych żołnierzy Thysa zrozumiał, że nie jest to sąsiedzka wizyta. — Przykro mi, że pana niepokoję, panie Beauvilliers — rzekł Marsden — ale musimy przeszukać pańską posiadłość. 123
LUANSHYA GREER — Dlaczego? — Jacąues spojrzał na Thysa i pomyślał, ze chłopak wydaje się zawstydzony. — Czy to nie Thys Bothma? — Rzeczywiście, to on — odparł Marsden, po czym gestem dał do zrozumienia, że powinni obaj odejść na stronę. — Co się dzieje?! — zawołała z drzwi piwnicy zaniepokojona Prudence. Jacąues odwrócił się ku niej. — Zatrzymaj siostry w domu - polecił i Prudence natychmiast pośpieszyła przez dziedziniec. — Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego musi pan przeszukać Bonne Esperance? — zapytał. — Wydaje mi się to niezwykle dziwne. — Muszę przyznać, że mnie samego to nie bawi — zimno odparł Marsden — aczkolwiek obawiam się, że nie mogę czynie żadnych wyjątków. Brutalnie wymordowano brytyjski oddział — ściągnął usta. — Zrobiła to banda zbuntowanych Burów. Jacąues spojrzał na Thysa siedzącego bez ruchu w siodle. — Ma pan moje pozwolenie na przeszukanie — rzekł. Marsden gestem polecił swoim ludziom zsiąść z kom. Thys zgodnie z rozkazem ruszył w kierunku stodoły. ' Kiedy na dziedzińcu zaczął się ruch, Clara i Suzanne wybieg ? z domu, nie zważając na krzyki Prudence i panny Thurston, Emily natomiast pozostała w stodole. W ramionach trzymała jagnię, które zaczęło drżeć ze strachu. — Wszystko w porządku — szepnęła, wtulając twarz w miękkie białe futerko. — To hałaśliwi ludzie. Będziemy udawać, ze ich tu nie ma.
Jednakże musiała ich obecność przyjąć do wiadomości, gdy wrota stodoły otwarły się gwałtownie i do środka weszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był młody Bothma. — Thys! — wykrzyknęła mimo woli. — Przestraszyłeś mnie. — Proszę wyjść na zewnątrz, panienko — rzekł Thys, jakby wcale jej nie znał.
..
— Dlaczego masz broń? — zapytała, widząc połyskujący muszkiet w jego dłoni. — Proszę wyjść — powtórzył Thys. Emily wstała, tuląc jagnię do siebie i wielkimi oczyma wpatrując się w obcego nagle Thysa. — Czy Suzanne wie, że tu jesteś? — Do roboty, Bothma — rzekł ostro drugi żołnierz i Thys razem z nim ruszył w głąb stodoły. 124 KTO SIEJE WIATR Emily wyszła na dziedziniec. Żołnierze roili się niczym szczury po całej posiadłości. — Dlaczego oni tu przyjechali? — zapytała, biegnąc ku ojcu. — To rutynowa sprawa. — Z pewnością nie — oznajmiła lodowato Clara, która właśnie podeszła. — Burscy rebelianci zamordowali brytyjskich żołnierzy, Emily. Dlatego ten oddział tu jest. Szukają morderców! — U nas? — zapytała Emily. — Czemu u nas? Thys wyszedł ze stodoły i skierował się ku Marsdenowi. — Stodoła czysta — zameldował.
— Dziękuję. — Uwagę lorda przyciągnął inny żołnierz, który z głośnym śmiechem biegł ku nim przez dziedziniec. Gonił go rozgorączkowany Claudelle. — Trzymaj się z daleka od mojego wina! To nie dla was! Takim jak wy wystarczy angielskie piwo, hołoto! — Po tych słowach zawrócił, celnie splunąwszy na żołnierza. — Proszę przyjąć moje przeprosiny, panie Beauvilliers. — Lord Marsden kiwnął na żołnierza. — Podaj swoje nazwisko sierżantowi — rozkazał, po czym spojrzał na Clarę. — Nie w taki sposób zamierzałem złożyć pani wizytę. Z niecierpliwością oczekuję naszego następnego spotkania — lekko skłonił głowę. Na rozkaz Marsdena żołnierze zaczęli wsiadać na konie. Thys nie odrywał wzroku od Suzanne, która przez cały czas stała nieruchoma jak posąg i milcząca. W jego oczach były smutek i samotność, rozdzielające ich niby pustynia. — Bez wątpienia należałoby przeszukać farmę jego ojca! — krzyknęła Clara do Marsdena. — Farmę Bothmów! — Tam właśnie się udajemy — odparł lord, zawracając konia. — Z nim? — zapytała z sarkazmem, który mimo ogłuszającego tętentu końskich kopyt nie uszedł uwagi Suzanne. — Wejdźmy do domu — powiedział łagodnie Jacąues, ujmując ją pod ramię. — Chodź, Emily — panna Thurston objęła dziewczynkę. — Już po wszystkim. — Co zrobią z buntownikami, jeśli ich znajdą, ojcze? — zapytała Emily. — Powieszą ich — odparła krótko Clara.
Theresa Bothma z córkami u boku siedziała w absolutnym milczeniu, obserwując żołnierzy w czerwonych mundurach, którzy 125 LUANSHYA GREER przeszukiwali farmę. Jej milczenie wprawiało lorda Marsdena w zakłopotanie. W jeszcze większe pomieszanie wprawiał go Thys, zachowujący się tak, jakby nigdy przedtem tu nie był, jakby to nie był jego rodzinny dom. Marsden z ciekawością rozglądał się po obejściu. To dziwne, że rodzina Beauvilliers mogła się przyjaźnić z Bothmami, pomyślał, pochodziły wszak z zupełnie odmiennych środowisk. Dom Bothmów był mały. Z komina, który sterczał ze słomianego dachu, smutnym mglistym obłokiem wydobywał się dym i znikał bez śladu w czystym niebie Afryki. Thys wyszedł z położonej niedaleko domu zrujnowanej stodoły, otoczony przez stadko przestraszonych kurcząt. — Nic, sir — zameldował sierżantowi. Lord Marsden spojrzał na niego. Jak to jest, gdy się mówi: „Nic, sir", a poszukiwania dotyczą własnego ojca? — pomyślał, po czym zwrócił się do pani Bothma, słabej kobiety, która niczym olbrzym trzymała straż na progu swego domu. — Jeśli coś pani wie o miejscu pobytu męża, najlepiej będzie, jak pani nam o tym powie — rzekł łagodnie, dostrzegając przy tym, że dziewczynki stojące obok matki szybko umykają od niego spojrzeniem. — Przykro mi, że panią niepokoiłem. — Podszedł do Thysa, który nie odrywał wzroku od matki. — Możesz porozmawiać z matką,
Bothma. Nagle zza domu wychynęły czarne twarze, nerwowym spojrzeniem wybałuszonych oczu omiatając dziedziniec. Ich widok zaniepokoił Marsdena. — Dobrze się czujesz, matko? — zapytał Thys. Theresa patrzyła przed siebie. — Macie dość jedzenia? — zwrócił się do sióstr. Tarcie, blondyneczka, uśmiechnęła się do niego, a jej uśmiech był niczym promień słońca przedzierający się przez ciemne chmury. Thys odpowiedział jej uśmiechem, po czym wyjął z kieszeni pieniądze i podał matce. — Co miesiąc będę ci trochę przywoził. Matka spojrzała na pieniądze, które trzymał w dłoni, potem uniosła wzrok ku jego twarzy. — Co uczynisz, jak znajdziesz ojca? — Wiedział, co robi — odparł Thys. — A czy ty wiesz, co robisz? — Jej słowa cięły niczym nóż. Znowu spojrzała na jego dłoń. —Nie chcę twoich pieniędzy. Niczego od ciebie nie chcę. — Odwróciła się, popychając przed sobą dziewczynki, i znikła w drzwiach domu. 126 KTO SIEJE WIATR Thys stał bez ruchu z wyciągniętą dłonią, na której leżały monety. Matka ich nie wzięła. Odtrąciła jego pomoc, odtrąciła syna. Serce przeszył mu ostry ból. W tym samym momencie Thys spostrzegł, że jakiś Murzyn daje mu znak zza węgła. Z twarzą mokrą od łez spojrzał w jego uśmiechnięte oczy. To był stary Petrus. Thys znał Petrusa przez całe życie. — Co zrobią, jak znajdą tych Burów? — przerażonym szeptem zapytała
Pauline Jeana. — Boisz się? — Jean, widząc pośród żołnierzy Thysa, z rozmysłem postanowił się nie pokazywać. Bez odpoczynku biegł ku farmie Westburych, aż dotarł do bezpiecznego miejsca spotkań z Pauline. Gdy na nią czekał, zadawał sobie pytanie, dlaczego żołnierze ominęli tę farmę. Potem zrozumiał. Rodzina Westburych przyjechała z Anglii. Byli Anglikami. Przypomniał sobie, że kiedy jakiś niewolnik uciekał, szukano w zabudowaniach dla niewolników, lecz nigdy w tym białym budynku. — Żołnierze zawsze mnie przerażają — powiedziała Pauline. Jean po raz pierwszy usłyszał od niej, że czegoś się boi. — Z jakiego powodu? — zapytał. Wybuchnęła śmiechem. — I tak ty bardziej boisz się mnie niż ja żołnierzy! — Pauline nie zamierzała mu mówić, że kiedy po raz ostatni widziała dziadka, miał na sobie brytyjski mundur. Była wtedy mała, wciąż jednak pamiętała ten dzień, kiedy matka jej. powiedziała, że Turcy i Egipcjanie zabili dziadka. Z trudnością przychodziło jej wyobrazić sobie Turków i Egipcjan, doszła więc do wniosku, że przyczyną jego śmierci był mundur. — Powinienem się ciebie bać? — zapytał Jean. Pauline położyła dłoń na jego ręce. — Czy to ci przeszkadza? — zapytała, patrząc na swą białą skórę kontrastującą z jego brunatną. — Nie. — Matka pytała mnie o ciebie — w głosie Pauline zabrzmiały żartobliwe nutki. — Dzisiaj znowu mnie pytała. — Co powiedziałaś? — Udawałam, że nie wiem, o czym mówi — zaśmiała się Pauline. —
Matka wtedy tak się złości, że aż pluje! Czy widziałeś kiedyś plującą z gniewu kobietę? — Dlaczego jej nic nie powiedziałaś? 127 LUANSHYA GREER _ Test taka zła, że ślina cieknie jej z ust. O, w ten sposób. — Pauline zaprezentowała, jak jej matka syczy i pluje, lecz Jean się me roześmiał. __ Dlaczego? — zapytał powtórnie. _ Bo uważam, że się boisz znowu ze mną kochać. — Jean umknął spojrzeniem. Pauline potarła lekko policzkiem o jego twarz. — Boisz się? — Chcę się z tobą ożenić — odparł. — Boisz się? — szepnęła, wsuwając mu do ucha język. _ Nie_ _ Jean chwycił ją w objęcia i razem zapadli w głębokie cudowne morze. Rankiem szalał północno-zachodni wiatr; chociaż był dopiero marzec, przyniesiony wichrem deszcz zdawał się padać bez końca. Za oknami stała ściana wody, a ciemne niebo obiecywało, ze to dopiero początek. Wieczorem rodzina siedziała przy kominku. Emily rzucała spod oka spojrzenia na Jeana, który teraz zawsze zajmował miejsce obok niej. Z kuchni dolatywał zapach pszennych bułeczek, zwykle nadziewanych serem, który cienką strużką spływał po brzegaC_ Na zewnątrz są chrupiące, a w środku mięciutkie — wyjaśniła, gdy Jean położył bułeczkę na swoim talerzu. Emily pragnęła, by na równi z nią cieszył się smakołykami.
W tej chwili do pokoju wszedł Claudelle. Wrócił z Kapsztadu, gdzie dowiedział się, że schwytano Bothmę. Suzanne krzyknęła i szlochając wybiegła z jadalni. Emily i Jean bez słowa wymienili spojrzenia. Bułeczki zdążyły juz wystygnąć. — Aresztowano go? — Jacąues podszedł do Claudelle'a. — Jesteś pewien? — Claudelle w odpowiedzi skinął głową. — To świetnie — rzekła Clara, z wielką przyjemnością jedząc hułcczkc — Jak możesz tak mówić, Claro! — Jacąues nie wierzył własnym uszom.
.
,
-
— Przynajmniej nie będą powtórnie przeszukiwać Bonne bsperance.
. .
. ->
— Co teraz się stanie? — spytała ojca Emily. — Czy Thys juz wie. — Tylko o tym była w stanie myśleć. — Gdzie znaleziono pana Bothmę? Czy nic złego się mu nie stało? — Cicho bądź! — rozkazała jej Clara, przesuwając nie widzącym wzrokiem po Jeanie. Odkąd zamieszkał w domu, zachowywała się, 128 KTO SIEJE WIATR jakby był powietrzem. — Idź do łóżka, Emily — rzekła szorstko. — Dlaczego panna Thurston nie przyszła do stołu? — Jest chora —odparła Emily, biegnąc ku ojcu. — Czy oni go powieszą? — Nie — odparł Jacąues. — Nie? — pytająco powtórzyła Clara. — Odbędzie się rozprawa. Idźcie spać. Taki wieczór najlepiej spędzić w łóżku. — Jacąues razem z Claudelle'em ruszył ku drzwiom.
— Claro, zajmij się Emily. — Sama umiem się położyć. — Poczekaj! — Clara ruszyła za siostrą. Emily przystanęła na progu. — Suzanne jest nieszczęśliwa. Musi z kimś porozmawiać. — Z pewnością nie ty będziesz z nią rozmawiała! — Clara ujęła ją za rękę. Tak się skończył przyjemny deszczowy i wietrzny wieczór, który powinno się spędzać przy kominku z bułeczkami, w towarzystwie Jeana. — Dobranoc, Jean — powiedziała Emily ze smutkiem. — Dobranoc — odparł Jean i wstał. Nawet nie tknął swojej bułeczki, którą teraz odłożył na tacę. — Dobranoc — pożegnał Prudence, idąc ku drzwiom. — Jean... — powstrzymała go. — Lubisz pracować z panem Claudelle'em? — Tak, panno Prudence. — Gdybyś chciał, ja też mogłabym cię nauczyć wszystkiego, co wiem — spuściła głowę. — Gdybyś chciał. — Nie prosiłem o to, żeby zostać pomocnikiem pana Claudelle'a, panno Prudence. — Wiem — odparła. — Ojciec na to nalegał, bo jesteś mężczyzną. Jego synem — uśmiechnęła się ciepło. — I proszę, nie mów do mnie „panno Prudence". — Dobranoc, Prudence — rzekł i wyszedł z pokoju. Wiatr i deszcz tłukły we frontowe drzwi, grożąc, że zniszczą cały dom i wszystkich jego mieszkańców. Jean zastanawiał się, czy Pauline usłyszała już nowinę, potem pomyślał o Thysie. Biegiem ruszył ku schodom prowadzącym do pokoju na poddaszu. Zza drzwi Suzanne usłyszał płacz.
Zasłaniając uszy rękoma, pobiegł do siebie. — Zostaw świecę, Claro — powiedziała Emily. — Czas spać. 9 Kto sieje wiatr 129 lUA>ishya greer _ Nie powieszą pana Bothmy. - Emily nie szukała potwierdzenia, po prostu informowała siostrę. - Co stanie się z Thysem? — zapytała ciszej. ....., , Clara wzruszyła ramionami. W następnej chwili juz ,ej nie było. Niema odpowiedź Clary zraniła Emily. Dziewczynka wyskoczyła z łóżka, podbiegła do biurka i po omacku otworzyła dziennik. Nie potrafiła stwierdzić, na jakiej stronie i pod jaką datą, mimo to zaczęła P1S^Clara wzruszeniem ramion wyrzuciła Thysa Bothmę z naszego życia". ROZDZIAŁ SIÓDMY Lord Marsden nie patrzył na stojącego przed nim na baczność Thysa. Po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji i wypełnienie obowiązku nie sprawiało mu przyjemności. — Już po rozprawie, Bothma. - Wstał zza biurka i podszedł do wielkiej szafy z książkami. Przesuwał wzrokiem po tytułach widniejących na grzbietach, ale ich nie czytał. Thys czekał. Twarz miał zapadniętą i bez życia. — Twojego ojca uznano za winnego, Bothma. — Lord Marsden odwrócił się, by powiedzieć mu to w twarz. — Zostanie powie??I: ??? jest — odparł Thys, po czym bez śladu uczuć zasalutował, gotowy
do wyjścia.
,
..
— Bothma - powstrzymał go lord. - Obecność miejscowego oddziału w czasie egzekucji jest obowiązkowa. — W oczach lnysa błysnęło zaskoczenie. - Jestem pewien, że ciebie można zwolnic ze względów osobistych. — Ponownie odwrócił się do ksiązeK, szukając w widoku sztywnych skórzanych grzbietów poczucia bezpieczeństwa. — To całkiem zrozumiałe — dodał po chwili. — Powiedział pan, że oddział musi być obecny. Ja tez tam będę. Marsden wolno uniósł wzrok. — Chciałbyś zobaczyć się z ojcem? — Czy mogę o coś zapytać? - Thys spojrzał mu prosto w oczy. — Czy mój ojciec przyznał się do zarzucanych mu czynów? 130 KTO SIEJE WIATR - Powiedział, że zabił za mało brytyjskich żołnierzy. — Marsden wrócił do biurka i rzekł, starając się nadać głosowi obojętne brzmienie: — Podobno miał nadzieję, że ty będziesz pomiędzy nimi. Długą chwilę Thys stał w milczeniu. — Chciałbym zobaczyć się z ojcem — rzekł wreszcie. To było tak, jakby naraz światło zgasło na całym świecie. I przyczyną nie była ciemność panująca w celi, gdzie trzymano więźniów do czasu wykonania wyroku. Nadzieja, z jaką Thys myślał o kraju, zaczynała blaknąć. Głębokie mroki, w które rzucono ojca, symbolizowały otchłań, w której Thys się znalazł nie mając żadnej latarni, by podążyć za jej światłem. Willem Bothma nie zareagował, gdy strażnik pchnięciem otworzył żalazne
drzwi celi. — Bothma — oznajmił szorskto — syn chce się z tobą widzieć. Thys przytrzymał drzwi. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegł ojca, który siedział na ziemi z głową opartą na podkurczonych kolanach. Nie przyjął do wiadomości obecności syna. — Czy mam coś powtórzyć matce? — Thys zdawał sobie sprawę, że jego pytanie pozbawione jest sensu, lecz cóż mógł powiedzieć innego? Nie odrywał wzroku od nieruchomego cienia, który był jego ojcem. — Ja tego nie chciałem, ojcze. Willem Bothma podniósł głowę i wąska smuga światła padająca przez uchylone drzwi oświetliła jego twarz. — Płaczesz. — Znowu schylił głowę, znikając w mroku. — Masz powody do płaczu. Thys plecami oparł się o zimną kamienną ścianę. Po jego twarzy strumieniem płynęły łzy. — Muszę tam być, ojcze! — błagała Suzanne. — Dlaczego chcesz mnie powstrzymać? — Bo młoda dziewczyna nie powinna tego oglądać! — odparł Jacąues, niezdolny udzielić córce prawdziwej odpowiedzi. — Nikt nie powinien tego oglądać! — wykrzyknęła. — Ale to publiczna egzekucja. Thys będzie patrzył, jak wieszają jego ojca, a ja muszę być przy nim. — Rzuciła się ojcu w ramiona. — Proszę — szlochała. — Jeśli z nim nie będę... jeśli teraz go opuszczę... Jacąues nie wiedział, jak pocieszyć córkę. Siedzące pod ścianami lalki, którymi bawiła się w dzieciństwie, wpatrywały się w niego szklanymi oczyma.
131 LUANSHYA GREER — Rozumiem — rzekł, aczkolwiek nie mógł pojąć, w jaki sposób publiczna egzekucja może zwrócić życie brytyjskim żołnierzom. Tak samo nie rozumiał, jak Willem Bothma mógł z zimną krwią tych żołnierzy zamordować. — Musisz być z Thysem. — Jedynie to naprawdę rozumiał Prudence położyła się do łóżka. — Możesz mówić całą noc, i tak mnie nie przekonasz, że któraś z nas powinna pójść na egzekucję. A teraz wybacz mi i dobranoc. — Odsunęła kołdrę widząc, że Clara chce usiąść obok. — Ta egzekucja nie bez powodu jest publiczna, Prudence! Ma pokazać ludziom, co się stanie, jak złamią prawo. — W takim razie czemu my musimy tam być? — By zademonstrować nasze poparcie dla porządku i prawa. — Odejdź, Claro! — Prudence ułożyła się wygodnie na poduszkach. — Rób, jak chcesz, ale proszę, idź sobie. — Wnoszę z tego, że mało cię obchodzi, czy sprawiedliwości stanie się zadość! — Clara nie miała zamiaru się poddać. — Sprawiedliwość niewiele dla ciebie znaczy, prawda? — Może nie jestem pewna, o jaką sprawiedliwość ci chodzi. Teraz zostaw mnie, proszę. Jestem zmęczona i chce mi się spać. — Spać? — prychnęła Clara. — Czy powinniśmy spać, kiedy naszych żołnierzy zarzynają Burowie? Tylko Brytyjczycy są w stanie zaprowadzić w tym kraju porządek. Oni są naszą jedyną nadzieją! — Do diabła z Brytyjczykami! — Prudence usiadła, patrząc na siostrę płonącym wzrokiem. — Do diabła ze wszystkimi!
— To rzeczywiście niezły sposób patrzenia na te sprawy. — Mówisz mi o polityce, tak? O polityce Anglików i o polityce Burów, nie mylę się, prawda? — Tak. — Jeżeli kiedykolwiek polityka wyhoduje winorośl i zamieni ją w wino, może się nią zainteresuję. W przeciwnym wypadku nic mnie ona nie obchodzi. Dobranoc, Claro! — Prudence rzuciła się na łóżko i przykryła kołdrą, odwrócona tyłem do Clary. — Rozumiem — rzekła znacząco Clara. — Co? — zapytała Prudence, leżąc bez ruchu. — Nieważne — odrzekła Clara, ruszając do drzwi. — Powiem ci, co ja rozumiem, Claro! — Prudence ponownie usiadła. — Rozumiem, że wszystko, co robisz, ma na celu wywarcie wrażenia na lordzie Marsdenie! 132 KTO SIEJE WIATR — Wcale nie muszę tego robić. — Nie? — uśmiechnęła się Prudence. — A czyż lord nie będzie przyjemnie zaskoczony, jeżeli zauważy twoją obecność podczas wieszania Willema Bothmy? — Clara zesztywniała. — Nie mam racji? — Nie boję się ujawniać własnych poglądów, jeśli o to ci chodzi. — W takim razie zademonstruj je jemu! — Prudence opadła na plecy. — Tylko nie próbuj wlec za sobą reszty rodziny. — Resztę słów stłumiła naciągnięta na twarz kołdra. — Mnie tam na pewno nie będzie! „Ojciec powiedział, że tylko Suzanne ma jechać na egzekucję, ale Clara oznajmiła, że także ma do tego prawo. Prudence wyszła z pokoju, ja się
nie odzywałam". Emily uniosła wzrok znad dziennika, słysząc za oknem trzask. Rozmowy o wieszaniu, które nie ustawały przez kilka ostatnich dni, sprawiły, że bała się każdego szelestu. Na zewnątrz nikogo nie dostrzegła. Płomień świecy, którą trzymała przed sobą, oświetlił jedynie odbicie jej własnej twarzy w szybie. — Kto tam? — zapytała lękliwie. — Jean, czy to ty? — To ja. — Emily, rozpoznawszy głos Pauline, otworzyła okno. Pauline stała w ciemności i sprawiała wrażenie bardzo przestraszonej. — Muszę zobaczyć się z Jeanem. — Nie mogę go zawołać. Jest za późno. — Proszę. — Emily nigdy przedtem nie słyszała w głosie Pauline takiego przerażenia. — To bardzo ważne. Emily, sama nie wiedząc czemu, obejrzała się za siebie. — Czekaj na niego w stodole — szepnęła do Pauline. Zamknąwszy okno, na palcach ruszyła po schodach do pokoju Jeana. Pauline, zapalając świecę w szklanej osłonie, rozejrzała się uważnie po wnętrzu stodoły. Lampa należała do najcenniejszych przedmiotów będących w posiadaniu matki; Pauline ukradła ją z jadalni, chyłkiem opuszczając dom. Podstawa zrobiona była ze srebra, „litego srebra", jak zawsze mówiła jej matka, wskazując znaczek na spodzie. Pauline obchodziło jedynie, by świeca po drodze nie zgasła. W kącie stodoły zobaczyła śpiące jagnię, którym opiekowała się Emily, i nagłą falą wróciły do niej wspomnienia niedawnej rozmowy w domu. Przebierała się do kolacji. Zdjęła bawełnianą sukienkę, którą matka kazała jej nosić przy pracy, i kiedy sięgała po bardziej elegancką, drzwi nagle się
otworzyły. 133 LUANSHYA GREER — Pauline. Dziewczyna instynktownie odwróciła się plecami do matki. __ Ubieram się — rzekła ostro. Nie chciała, żeby matka na nią patrzyła. __ Musimy porozmawiać o jutrze. — Pani Westbury usiadła na łóżku podczas gdy Pauline przez głowę wkładała suknię. — Mówią, że na promenadzie w Kapsztadzie można poznać wielu młodzieńców. Najwyraźniej w niedziele wszyscy tam chodzą. — Po tych słowach zamilkła. __ Mów dalej? słucham. — Pauline obejrzała się na matkę. __ CZy ty przytyłaś, Pauline? — zapytała matka, usiłując dopiąć jej sukienkę w pasie. — Ależ tak, przytyłaś! __ Zostaw mnie w spokoju, mamo! — Pauline próbowała się odsunąć, schować gdzieś w kącie, nie potrafiła wszakże ukryć łez. __Więc jestem tłusta, i co z tego? __ j dlatego płaczesz? — zpytała podejrzliwie matka, po czym otworzyła druga, od dołu szufladę w komodzie. Zastygła na widok podpasek które przygotowała córce miesiąc i dwa miesiące wcześniej. Z twarzą białą jak kreda wolno odwróciła się do Pauline. __ Pauline? — Z zamyślenia wyrwał ją głos Jeana. — Co się stało? — pytał, biegnąc ku niej. — Coś złego? __ cZy nie jest słodkie? — powiedziała, patrząc na jagnię. Jean położył jej dłonie na ramionach i odwrócił twarzą ku sobie. Oczy
miała pełne łez. — Co się stało? __ Będę miata dziecko — odparła szybko, po czym wtuliła się w kąt stodoły patrząc na niego dzikim wzrokiem. — Czemu tak mi się przyglądasz? To twoje dziecko! Twoje! Ty mi to zrobiłeś! __ Pauline — rzekł łagodnie, idąc ku niej. — Kocham cię. __ Njei — krzyknęła. — Ty nic nie rozumiesz! — Rozumiem i cieszę się. __ Nie! ]Vloi rodzice nigdy się nie zgodzą! Wiedzą o wszystkim i nigdy się nie zgodzą! __ Ich zgoda jest bez znaczenia. To nasze dziecko. Pobierzemy się i nikt nie będzie mógł nic na to poradzić. __ Posłuchaj mnie! — zawołała błagalnie. — Zakazano mi się z tobą spotykać. Ma być tak, jakbyśmy w ogóle się nie znali. Rozumiesz, co mówię? Jean długo milczał. 134 KTO SIEJE WIATR - Dziecko jest moje. Nikt tego nie zmieni — rzekł wreszcie. — Oni mają zamiar to zmienić. Szelest padającego na dworze deszczu utonął w ciszy, która zapadła między Pauline a Jeanem. Ostatnie słowa ugodziły go w serce niczym ołowiane kule. Nad górskim łańcuchem wykwitła ogromna tęcza, gdy Jacąues Beauvilliers jechał ku farmie Bothmów. Poranek po deszczowej nocy często przynosił ze sobą tęczę, tak wszakże wspaniałej Jacąues jeszcze nie
widział. Fiolet przechodził w jasną zieleń, kolor pomarańczowy w żółty, żółty w różowy. Jaskrawe pasy tworzyły łuk, który wisiał na horyzoncie niczym olbrzymia huśtawka, unosząc ziemię do nieba. Jacąues nie miał pojęcia, co powie Theresie. Po burzliwej dyskusji postanowił, że będzie towarzyszył Suzanne podczas egzekucji. Clau-delle go przekonał — nie ma innego wyjścia, gdyż pewnego dnia musi opowiedzieć się po którejś ze stron, w przeciwnym wypadku straci możliwość wyboru. Jacąues wiedział, że Claudelle ma rację. Jednakże jego obecność przy egzekucji będzie miała sens tylko wówczas, gdy pani Bothma wyrazi zgodę. Całe sąsiedztwo wiedziało, że sama nie zamierza jechać. — Tak, panie Beauvilliers. Chcę, żeby pan tam był. Jej proste słowa, których się nie spodziewał, głęboko go wzruszyły. Musiał się jednak upewnić, że nie wypływają z próżnej nadziei. — Chyba pani rozumie, że nie może być mowy o ułaskawieniu. W tej sprawie nic nie mogę zrobić. — Był pan przyjacielem Willema? — zapytała. Jacąues skinął głową, a w oczach małej Tarcie mignął przelotny uśmiech. — Jeśli pan tam pojedzie, będę przynajmniej wiedziała, że uczciwie wykonają wyrok. — Thereso... — Zachęcony wiarą, którą w nim pokładała, znalazł w sobie odwagę, by mówić. — Czy wie pani, o co mnie prosi? — Poza panem nie mam do kogo się zwrócić — odparła uczciwie. Skuliła się, jakby zmalała, podbródek jej drżał, lecz oczy błyszczały. — Proszę, aby zadbał pan o chrześcijański pogrzeb mego męża. — Odwróciła się i już miała odejść, zatrzymała się jednak w pół kroku, a wraz z nią obie dziewczynki. Żadna z nich nie objerzała się za siebie.
— Proszę powiedzieć mojemu synowi, że dla niego nie ma miejsca w moim domu, panie Beauvilliers. 135 LUANSHYA GREER _ Thereso. - Czekał, lecz ona stała bez ruchu. - Czy jeszcze coś mógłbym dla pani zrobić?
.
-.^.j^
— Bóg jest przy mnie. — Odwróciła się wreszcie. — Wyjeżdżam na północ razem ze wszystkimi naszymi niewolnikami. - Nagle twarz "e Psie zmieniła, jakby przed sobą miała samego lorda Marlen. _ Chociaż mojego męża mają powiesić, a ,a w żaden sposób me mogę temu przeszkodzić, nic mnie nie powstrzyma od ucieczki przed brytyjskimi prawami, które są sprzeczne z prawami Boga. - Brytyjczycy też są chrześcijanami - odparł smutno Jacąues. Theresa Bothma objęła córki i spojrzała na niego z niewzruszonym ^^Rodzina jest ośrodkiem mojej chrześcijańskiej wiary i Brytyjczykom nie uda się jej zniszczyć. - Skierowała spojrzenie na trzech niewolników, którzy budowali wóz z surowego drewna. — Z-aanego z jej członków.
_„,«wi
_ Ci ludzie są wolni — powiedział Jacąues. — To wszystko. - Czy można uwolnić tych, których nam dał Bóg? - Potrząsnęła łową _ Haniebna śmierć mojego męża nie zmusi mnie do złamania przysięgi złożonej Wszechmocnemu, panie Beauvilhers. Bębny wolno wybijały rytm śmierci. Na wozie ciągnionym przez woły stało niczym ponure cienie pięciu więźniów ze skrępowanym rękoma i nogami. Z przodu siedzieli dobosze ^h™2Z^t i złote epolety lśniły oślepiająco w jaskrawym słońcu. Tłum ustawi się w półkole obok
prowizorycznych szubienic. W pewne, odległości od żołnierzy w czerwonych mundurach stał konny oddzial ???™?^? kietami na ramionach. Proste mundury w kolorze khaki ozywuL jedynie czerwona wstęga na kapeluszach. Posrod tych ochotników iapo drug^j stJnie placu zajęli miejsca lord Marsden, jego adiutant i nieskazitelny w każdym calu pułkownik o nazwisku Drummond, którego wzrok utkwiony był w nadjeżdżającym wozie. Uwagę JYlarsae na przykuła Clara.
-
Nad głową trzymała zalotnie piękny różowy parasol, ubranaizas była w suknię koloru ciemnego fioletu, stanowiącego wyraźny ???? w stronę śmierci. Kiedy spojrzała na lorda, ten odwrócił wzrokchoć mógłby patrzeć na nią bez końca. Obok Clary stał Jacąues BeauyiUiers w ciemnym stroju. Z pochyloną głową obejmował Suzanne, która me odrywała oczu od Thysa. Na włosach miała szal i była w proste, czarne, bawełnianej sukni. 136 KTO SIEJE WIATR Lord Marsden na dźwięk turkotu kół obwieszczającego, że wóz jest już blisko, odwrócił wzrok i napotkał utkwione w siebie oczy Willema Bothmy. Pułkownik Drummond ruchem głowy dał znak żołnierzom, by sprowadzili skazańców z wozu i zawiedli ich na szubienice. Kiedy mijali Thysa, Willem Bothma spojrzał na niego i cicho zapytał: — Już nie płaczesz? Thys patrzył prosto przed siebie. Nie drgnął nawet, gdy ojciec na niego splunął.
— Dalej! — Eskortujący więźniów żołnierz pchnął Willema muszkietem w plecy. Gdy ponura procesja podeszła pod chyboczące się pętle, pułkownik wbił ostrogi w boki konia i ruszył ku szubienicom. Dał znak stojącemu obok żołnierzowi i na podwyższenie wyprowadzono skazańców. Założono im pętle na szyje. Żaden się nie opierał, nie okazał strachu ani skruchy. Na ich twarzach nie malowały się żadne uczucia. Pułkownik zwrócił się do pastora w szatach Kościoła anglikańskiego, który z Biblią w dłoniach ruszył ku szubienicom. Wówczas z tłumu wystąpił ubogo odziany mężczyzna. — To kapłan Burów — wyjaśnił pośpiesznie Marsden pułkownikowi. Pułkownik Drummond niechętnie zezwolił kapłanowi na podejście do skazańców. — Mimo iż angielski sąd uznał was za winnych i winni jesteście w oczach Boga, Pan wysłucha waszych błagań o wybaczenie. Pastor anglikański na chwilę zamilkł, kiedy drugi kapłan w afri-kaans zaczął odmawiać psalm 23, zaraz jednak podjął modlitwę po angielsku. Ich głosy zmieszały się, tworząc dziwny, nierealny duet. — Ojcze w niebiosach, błagamy Cię, byś wysłuchał naszych próśb o wybaczenie wszystkich popełnionych przez nas grzechów — rzekł Anglik. — Choć kroczysz w cieniu śmierci, nie będziesz bał się żadnego zła — ciągnął Bur. Pułkownik Drummond ostrym ruchem opuścił odzianą w rękawiczkę dłoń i warkot werbli zagłuszył słowa modlitwy. Pułkownik eleganckim gestem wyjął z pochwy szablę i uniósł ją nad głowę. Thys przesunął wzrokiem od szabli do twarzy ojca, po czym zamknął
oczy. Szabla pułkownika przecięła powietrze, żołnierze kopnięciem usunęli pudła spod stóp skazańców i pięć ciał zakołysało się na linach 137 LUANSHYA GREER wrzynających się w gołe karki. Czas zatrzymał się, potem, jakby Bóg spowolnił świat i wszystko, co na nim się znajduje, cztery ciała okręciły się wokół swej osi, piąte spadło na ziemię. Lina, na której wisiał Willem Bothma, pękła. Z tłumu poleciał w niebo okrzyk, który zamarł w śmiertelnej ciszy. Z wolna narastał gwar pełnych niedowierzania szeptów. Jakaś kobieta wstrzymała oddech, inna się rozpłakała. — Chwalmy Pana! — zawoła! ktoś. Thys otworzył oczy. Zobaczył, jak ojciec z wysiłkiem próbuje podnieść się z ziemi. Tłum, nie zważając na nic, ruszył ku niemu. — Co się stało? — wyszeptała Suzanne, nie unosząc głowy. Wkoło ludzie śpiewali i głośno wielbili Boga. — On żyje — powiedział zaskoczony Jacąues, spoglądając na Thysa. — To dzieło Boga. Nagły wystrzał sprawił, że zapadła cisza. Pułkownik Drummond przypatrywał się zebranym spod zmrużonych powiek. — Przygotujcie nową linę — rozkazał. — Nie! — jednym głosem zakrzyknął tłum. — Będzie wisiał, dopóki nie umrze! — wrzasnął w odpowiedzi pułkownik. Lord Marsden zawrócił konia i galopem ruszył ku niemu.
— Proszę mnie wysłuchać, sir! — Niech pańscy ludzie powstrzymają tłum — z wściekłością syknął pułkownik. — Powstrzymać tłum! — rozkazał Marsden, po czym zwrócił się do pułkownika. — Nie może pan tego zrobić. — Nie mogę, majorze? — Nie. To sprzeczne z prawem. Podobna sytuacja stała się już kiedyś powodem rozruchów! Pułkownik zignorował jego słowa i spojrzał na tłum, forsujący kordon. Gestem wskazał najbliższemu żołnierzowi, by wziął na cel Bothmę, i wszyscy zamarli. — Ludzie nam nie wybaczyli tamtej egzekucji, sir — z przejęciem mówił Marsden. — To się nie może powtórzyć! — Jeśli wówczas się nie nauczyli, majorze, nauczą się teraz! Założyć nową linę! Przygotować skazańca! — rozkazał. Kiedy dobosze uderzyli w werble, z tłumu wybiegła kobieta. — Bandyci! Bóg uwolnił tego człowieka, a wy stawiacie się ponad Jego sądem! Zbrodniarze! 138 KTO SIEJE WIATR Żołnierz towarzyszczący pułkownikowi na jego rozkaz kolbą muszkietu uderzył kobietę w plecy. Jacąues poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Wypuściwszy z objęć Suzanne, pobiegł w stronę pułkownika, krzycząc głośno: — Ta kobieta ma rację! Bóg uznał za słuszne uwolnić tego człowieka! — Kwestionuje pan moje rozkazy? — zapytał lodowato pułkownik.
— Kwestionuję pańskie poczucie sprawiedliwości! — odparł Jacąues. — Wracaj na miejsce albo zawiśniesz koło niego, Burze! Jacąues eksplodował gniewem. Gwałtownym ruchem szarpnął szablę, którą pułkownik trzymał w dłoni, usiłując zrzucić go z konia. Żołnierz uderzył go kolbą w tył głowy i Jacąues upadł na ziemię. Suzanne z krzykiem pobiegła ku ojcu. — Powstrzymać tę kobietę! — rozkazał pułkownik. Rozwój sytuacji zaczynał go przerażać. — Będą rozruchy, sir — ostrzegł Marsden. — Usuńcie tego człowieka — polecił pułkownik, wskazując Jacques'a, koło którego klęczała Suzanne. Warkot werbli przybrał na sile. Pułkownik powtórnie uniósł szablę, a Willem Bothma z nową liną na szyi patrzył przed siebie pustym wzrokiem, jakby już był martwy. Thys stał jak skamieniały. — Nie! — krzyknęła rozpaczliwie Suzanne. Szabla z błyskiem opadła w dół i dziewczyna pochyliła się ku ziemi. Stopy Willema Bothmy zakołysały się w powietrzu. — Nie! — Suzanne ukryła twarz w dłoniach. Ciszę przerywało jedynie skrzypienie siodeł i uderzenia kopyt niespokojnych koni. W ciszy głos Thysa poleciał w dal niczym na skrzydłach. Był to mrożący krew w żyłach krzyk, który wzbił się w błękitne niebo. Thys wyrwał się z szeregu i jechał prosto na pułkownika z muszkietem wysoko uniesionym w ręku. Pułkownik Drummond nerwowo zerknął na towarzyszącego mu żołnierza, który cofnął się zaskoczony. Thys uderzeniem muszkietu zrzucił pułkownika na ziemię. W oczach miał łzy gniewu. Jego wierzchowiec
stanął dęba. — Choćby mnie to kosztowało życie, zabiję każdego Anglika, którego spotkam na swej drodze! — krzyczał Thys. — Będę zabijał, aż nie zostanie ani jeden, by hańbić naszą ziemię piekielnymi uczynkami! 139 LUANSHYA GREER — Cel__rozkazał cicho pułkownik żołnierzom. Unieśli do ramion broń, spoglądając po sobie z niepokojem. Thys nieoczekiwanie nawrócił konia i ruszył galopem pod gradem kul. — Thys! — krzyknęła Suzanne i pobiegła za nim. — Thys! Nagle lord Marsden zobaczył, że Suzanne znalazła się na linii strzału. — Przerwać ogień! — rozkazał. Z szeregu wyrwał się brytyjski żołnierz. Mijając Marsdena, rzucił krótko: — Mogą zranić dziewczynę, sir. Pułkownik Drummond wstał oszołomiony. Widząc żołnierza, który galopował za Suzanne i Thysem, zwrócił się gniewnie do Marsdena: — Co ten człowiek wyczynia? Ognia! Rozkaż pan ludziom strzelać, do cholery! — Najpierw mają zabić jego czy dziewczynę, sir? — zapytał spokojnie Marsden. Żołnierz, zrównawszy się z Suzanne, porwał ją z ziemi i posadzi! przed sobą na siodle. Obejrzał się, po czym ruszył w pogoń za Thysem. — Zaaresztować go! — wrzasnął pułkownik. Świadom był, że nie panuje
nad sytuacją. Marsden podszedł do leżącego na ziemi Jacques'a Beauvilliers i pomógł mu się podnieść. — Sądząc po rezultatach ezgekucji, którą pan nakazał, pułkowniku — rzekł cicho — może będziemy musieli wszystkich zaaresztować. — Złożę na pana raport, majorze — zagroził Drummond. — A j a na pana — odparł Marsden, po czym zwrócił się do j ednego z żołnierzy. — Odetnijcie ciała. — Zostawić! — Głos pułkownika był jak lód. — Będą wisieć tak długo, aż zgniją. — W piekle? — zapytał lord Marsden. — Razem ze mną i panem? Po tych słowach zapadła cisza. Tłum wyczekiwał, co się stanie. — Zapłaci pan za to, majorze! — krzyknął pułkownik. — Bez wątpienia wszyscy zapłacimy — rzekł lord Marsden ze wzrokiem utkwionym w chmurze pyłu, którą zostawili za sobą Thys, Suzanne i brytyjski żołnierz. Thys galopował mamrocząc do siebie przez łzy: „Zostawcie mnie, zostawcie..." Wiedział, że goni go żołnierz wiozący Suzanne w siodle. Ostrogami ponaglił konia do szybszego biegu, lecz żołnierz także przyśpieszył. 140 KTO SIEJE WIATR Koło wiszącej skały Thys zeskoczył na ziemię i stanął na jej krawędzi. Z dołu dobiegł go tętent konia okrążającego skalny załom, uniósł więc muszkiet i wystrzelił. — Thys, chcę pojechać z tobą! — usłyszał wołanie Suzanne. Na jej widok muszkiet wysunął mu się z dłoni i spadł na kamienie. Żołnierz wstrzymał
konia. W tym samym momencie Suzanne dostrzegła Thysa. Zeskoczyła z siodła i ruszyła ku niemu. — Zostań tam, gdzie jesteś, Suzanne. — Muszę z tobą porozmawiać! — krzyknęła, idąc dalej. — Nie wracam z tobą. — W takim razie weź mnie ze sobą! Żołnierz czekał u stóp wzniesienia, nie patrząc w ich stronę. Thys wycelował w niego broń. — Już raczej zabij mnie niż jego — rzekła cicho Suzanne. — Należymy do innych światów, Suzanne. Wracaj — prosił, choć ton miał stanowczy. — Zawsze będę cię kochał. Zawsze. A teraz idź już. — Nigdy nie przestanę cię szukać! — krzyknęła, gdy wskoczył na siodło. Thys wyprostowany ruszył wolno przed siebie. — Do widzenia, kochany! — zawołała z rozpaczą. Nie odwrócił głowy. Żołnierz wspiął się po skale ku siedzącej bez ruchu Suzanne. Wyciągnął rękę i rzekł: — Znajdę go. W palącym słońcu trzy godziny zajęło pochowanie ciał. Jacąues postawił na grobie Bothmy prowizoryczny drewniany krzyż. Cały czas beznamiętnie obserwowała go Clara, która stała opodal w cieniu drzew. Kiedy żołnierz wrócił z Suzanne, Marsden zaproponował, że odwiezie obie siostry do domu w powozie rodziny Beauvilliers. Jacąues, ze wzrokiem utkwionym w kierunku, gdzie w nadmorskiej wiosce mieszkała Ewa, oznajmił, że chce być sam. Nie zgodził się, by lekarz opatrzył mu ranę na głowie, i Marsden wiedział, że przepaść pomiędzy nimi jeszcze się pogłębiła. W drodze do domu Suzanne pustym wzrokiem wpatrywała się w
żołnierza, który jechał obok powozu, prowadząc wierzchowca Marsdena. — To wielka uprzejmość z pana strony, że zechciał pan nam towarzyszyć — rzekła z uśmiechem Clara do Marsdena. — Doprawdy niezwykła uprzejmość. 141 LUANSHYA GREER — Przynajmniej tyle mogłem zrobić. — Lord jak zwykle, gdy zwracał się do niej, złożył lekki ukłon. Clarze bardzo się to podobało. — Czy ojciec powiedział, dokąd się wybiera? — zapytała obojętnie. — Nic nie mówił. Clara kiwnęła głową i spojrzała na żołnierza. — Dlaczego on to zrobił? — Przepraszam, nie rozumiem. — Czy ten żołnierz znał Thysa Bothmę? — wskazała za okno odzianą w elegancką rękawiczkę dłonią. — Przyjaźnili się? — Nie. Myślę, że chciał po prostu zawieźć Suzanne do ukochanego. Zapadło milczenie. Suzanne nie słyszała ich rozmowy, ani ciszy, która po niej nastąpiła. Przebywała w innym świecie, razem z Thysem. — Egzekucja pana rozstroiła, prawda? — zapytała wreszcie Clara. — Jak wielu moich ludzi. Ten żołnierz wyraził uczucia nas wszystkich. — Nie zaprzeczy pan wszakże, że skazańcy zasłużyli na szubienicę. Brytyjskich żołnierzy zamordowano z niezwykłą brutalnością. — Często się zastanawiam... Kiedy już dochodzi do morderstwa, czy sposób stanowi jakąś różnicę? — Burowie są podstępni. Może uszkodzili linę? — ciągnęła Clara.
— Nie sądzę. — Zmieni pan zdanie, jak trochę lepiej ich pan pozna — uśmiechnęła się słodko. — Mogę jednak pana zapewnić, że ponowne powieszenie pana Bothmy nie stanowiło podważenia Boskiego osądu. Lord Marsden odpowiedział jej uśmiechem. Wyczuwał, że Clara mimo pozornej słodyczy jest twarda niczym stal. Było w niej coś, co go podniecało. O egzekucji chyba już mógł zapomnieć. Takie rzeczy zdarzają się w Afryce. Od wyjazdu Jacques'a z córkami panna Thurston dbała, by Emily miała zajęcie, choć myślami dziewczynka była daleko, z Thysem i Willemem Bothmami. — Mam pomysł! — rzekła wesoło stara guwernantka. — Weźmiemy siatkę i połapiemy motyle. — To nieładnie. — Przecież złapałaś już tyle pięknych motyli. To ci pomaga w nauce. No, chodź. — Nie — odparła Emily. — Nie chcę więcej zabijać. 142 KTO SIEJE WIATR — Motyli jest bardzo dużo na świecie. — Pan Bothma jest tylko jeden. — Dziewczynka ze smutkiem spuściła głowę. — Co się stanie z Thysem i Suzanne? — Nie wiem, dziecko. — Pannie Thurston zabrakło już odpowiedzi. Spojrzała na przypięty do gorsetu zegarek. — Już późno — westchnęła i podeszła do okna. — Dzisiaj i tak motyle nie latają. Popatrz, znowu pada. Gdzież jest ta Prudence?
Prudence cały dzień spędziła w piwnicach, obserwując Claudelle'a przy pracy. Ten etap procesu robienia wina lubiła najbardziej: zlewanie. Claudelle ją fascynował, był mistrzem w swoim fachu i pragnęła wszystkiego się od niego nauczyć. Nic nie zauważyła, myśli bowiem zaprzątnięte miała winem. Claudelle od rana usiłował zignorować jej bliskość, kilkakrotnie nawet się od niej odsuwał, lecz wreszcie stracił panowanie nad sobą. Mała dziewczynka, która przebywała z nim od pierwszych niemal dni swego życia, wyrosła na kobietę i jej ciało wzbudziło w nim zwierzęcą żądzę. — Dlaczego przychodzisz do mnie do piwnicy, kiedy twego ojca nie ma w domu? Prudence nie zrozumiała jego słów. — Ojciec uważa, że nie powinnam tu pracować, mogę więc to robić tylko wtedy, gdy wyjedzie. Ale któregoś dnia mi pozwoli, bo udowodnię, że umiem wszystko! — zakończyła z uśmiechem. Claudelle spojrzał jej głęboko w oczy. W jego wzroku było coś, co dziewczynę zaniepokoiło. — Jean wkrótce wróci — rzuciła pośpiesznie. — Jeana tu nie ma, Prudence — uśmiechnął się Claudelle. — Ani twojego ojca. Ty zaś nie powinnaś tu przychodzić, ale jesteś. Podoba ci się tu? Tak? — Pogładził ją po włosach. — Nie! — wiedziona instynktem zerwała się do ucieczki, lecz Claudelle złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. Na łonie poczuła coś twardego. Zachłysnęła się, gdy zamknął jej usta dłonią i położył na ziemi. Sprawiał wrażenie szalonego. Daremnie kopała, próbując się uwolnić. Kiedy podciągnął jej spódnicę,
ugryzła go w rękę. Wówczas cofnął się i niezgrabnie zaczął odpinać pasek. Prudence krzycząc usiłowała się podnieść, ale smagnął ją paskiem w twarz z taką siłą, że upadła, po czym zwalił się na nią całym ciężarem. Poczuła, że w nią wchodzi. Krzyknęła z bólu, ale on brutalnie zatkał jej usta dłonią. Z twarzą wykrzywioną w straszliwym grymasie, wznosił się i opadał rytmicznie. 43 LUANSHYA GREER Prudence, czując wzmagający się ból, myślała, że rozdziera ją na dwoje. Zwymiotowała, to go jednak nie powstrzymało. Wciąż od środka rozrywał jej ciało. Był ohydny i przerażający. Nagle cały zwiotczał. Przez chwilę miała nadzieję, że umarł. Leżała jak skamieniała, bojąc się poruszyć. Później rozległ się niski jęk, jakby pochodził wprost z dna duszy, i Claudelle wybiegł z piwnicy. Długo jeszcze leżała bez ruchu. Nie była w stanie podnieść się z ziemi. Plecy ją bolały, nogi sprawiały wrażenie obcych. Twarz pokrywały jej wymiociny, które mieszały się z płynącymi strumieniem łzami.
'
,
Jęcząc odpełzła po kamiennej podłodze w kierunku beczek z winem, by tam się ukryć przed światem, straszliwym bólem i ogromnym wstydem. Zdarzyło się to na wiele godzin, nim spadł deszcz, a panna Thurston stwierdziła obojętnie: „Znowu pada". Teraz na dworze szalała burza. Grzmotnęło i błyskawica rozjaśniła wnętrze piwnicy. Prudence, leżąc pomiędzy kadziami, pragnęła, żeby piorun uderzył w nią. Zbezczeszczona na ciele i duszy modliła się, by zniszczył, co z niej pozostało.
Panna Thurston doszła do wniosku, że Prudence za bardzo się spóźnia, wysłała więc Emily na poszukiwania. Dziewczynka wybiegła szczęśliwa, że może wyjść na dwór podczas burzy. __ Włóż płaszcz! — zawołała za nią guwernantka, lecz Emily nie posłuchała. Przeskakiwała przez strugi wody płynące po dziedzińcu, z zachwytem patrząc na oświetlone błyskawicą niebo. W oczekiwaniu na grzmot zatrzymała się w pół kroku. Kiedy nadszedł, ziemia zatrzęsła się jej pod stopami. Przestraszyła się i popędziła ku piwnicom. Otwierając ciężkie wrota, nie przestawała wołać Prudence. Imię siostry dodawało jej otuchy. — Jestem przemoczona do nitki! Panna Thurston będzie zła. Prudence, gdzie jesteś?! —Weszła do środka, rozglądając się uważnie. Chociaż lampy się paliły, w piwnicy panował półmrok. — Czas na kolację. Panna Thurston gderała, że znowu nie ma cię w domu. — Dziewczynka stanęła. Spod rzędu kadzi stojących na drewnianych palach wystawały stopy Prudence. — Co ty tu robisz? — Emily, przyjrzawszy się siostrze, odskoczyła z przestrachem. Prudence miała posiniaczoną i pokrwawioną twarz, krew była także na jej sukni i podłodze. — Co się stało? — zapytała przerażona dziewczynka. 144 KTO SIEJE WIATR — Wszystko w porządku, Emily — rzekła cicho Prudence, wypełzając zza kadzi. — Próbowałam tylko sięgnąć pod tę beczkę. — Zorientowała się, że siostra jej nie wierzy. — Próbowałam dostać się za kadź — raz jeszcze usiłowała wytłumaczyć. — Skaleczyłam się, bo upadłam.
— Zamilkła. Mocno objęła Emily. Jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. — Nic nie mów. — Skaleczyłaś się. — Nic nie mów, Emily, proszę. — Ale ty krwawisz. — Emily, błagam. — Potrzebujesz pomocy. Pójdę po pannę Thurston. — Nie! — krzyknęła Prudence. — Nawet o tym nie myśl! — Jak to? — Emily spojrzała na nią z przerażeniem. — Gdzie jest pan Claudelle? Dopiero gdy Prudence na wzmiankę o Claudelle'u odwróciła się do niej plecami, Emily zaczęła czegoś się domyślać. — To on? — zapytała znacząco, choć sama niedokładnie wiedziała, co ma na myśli. Błysnęło i grzmot wstrząsnął piwnicą. — Trzeba zapomnieć o tym, co się zdarzyło — powiedziała Prudence. — Ojciec nie może się o tym dowiedzieć. — Z ust wytarła strużkę krwi. — Rozumiesz, co mówię, Emily? — To dlatego ojciec nie chce, żebyś pracowała z mężczyznami — rzekła Emily, aczkolwiek dalej tego nie rozumiała. — Jak myślisz, czy uda ci się tak wprowadzić mnie do domu, żeby panna Thurston nas nie widziała? Możesz jej powiedzieć, że poszłam już spać, bo bolała mnie głowa. — Prudence czuła, że musi zmienić temat. Bała się. Emily zamaszyście skinęła głową. Pomoże Prudence, przecież ją kocha. Kocha nawet bardziej niż dotychczas, bo wbrew pozorom okazało się, jak łatwo ją skrzywdzić.
Tego wieczoru, gdy szalała burza, Jean Jacąues także był na dworze. Nie odstępował śpieszącego ku stodole pana Westbury'ego. — Muszę z panem porozmawiać o Pauline. — Nie mamy dla ciebie więcej pracy — rzekł Westbury, rozmyślnie odwracając się od niego i znikając we wnętrzu stodoły, gdzie zaczął czyścić konia, który wcale tego nie potrzebował. — Wejdź do środka — nadspodziewanie łagodnie zwrócił się do stojącego przed progiem Jeana. — Czy Pauline wiele dla ciebie znaczy? 10 Kto sieje wiatr 45 LUANSHYA GREER — Kocha- <ą Pan Westb^y odwrócił wzrok. = 5L^tf^~—7-*"*'oparl 8,owę ° ^Sr^Ś,^ J-^^ twa zagtószy, koleiny grzmot ^«d mam iśi, panie? powtórzył. - Jaka wotaose wziąć? — Dokądkolwiek. Zacznij nowe życie. WeSburTfeLyrn susem znalazł się przy nim. Twarz miał ściągał1 ?53U -ie, chłopcze. Kocham córkę i nie chcę, by ktoś ją skrzywdził. ChC- ????????? ?-i? Westbury. - Mówiąc to Jean w żaden sposób nie potrafił zmienić: o kolor ,ego skoryOgarnęła go rozpacz. - Zabiorę stąd Pauline. Znajdziemy dla siebie ,akies miejsce " -t' co będzie z nami? - Westbury sprawiał wrażenie^gubionego, jakby mówił cudzą kwestię i nie rozumia^1 dokkdme^ - Załogujemy, by żyć w tym kraju jak uczciwi ludzie. Ciężko na to
pracujemy
_
wychodząc na zewnątrz, gdzie
natychmiasfdeszcz okrył go srebrnym całunem. - Pauline powinna być ze mną — rzekł i pobiegł w ulewę.
Westbury
- Pauline nigdy cię nie poznała! - krzyknął za mm Westbury. — Rozumiesz, co do ciebie mówię?
„-otnurali sie Jean
zatrzymał się i odwrócił. Oba, mężczyźni wpatrywali się w siebie poprzez ścianę wody.
,
.
- Nosi w łonie moje dziecko! - zawołał Jean. - Nie ma dla mnie wolności bez Pauline i mojego dziecka! Pani Westbury odeszła od okna. Widziała i słyszała n emal ca ?^ rozmowę i uświadomiła sobie, że mąż nie potrafi płatwie te spraw-Poprawiwszy suknię postanowiła, że przedstawi mu W^« rozwiązanie Jeśli zajdzie taka konieczność, sama wszystko zorganizuje i przeprowadzi. 146 KTO SIEJE WIATR ROZDZIAŁ ÓSMY Clara, Suzanne, lord Marsden i żołnierz rankiem wrócili do Bonne Esperance. Emily wybiegła powitać ojca, lecz na widok lorda, który z galanterią pomagał Clarze wysiąść z powozu, stanęła w progu jak wryta. Suzanne, nie czekając na swoją kolej, pośpieszyła prosto do domu. — Czy mogę wkrótce złożyć pani wizytę, panno Beauvilliers? — zapytał lord. — Będę zachwycona, lordzie Marsden. — Clara uśmiechnęła się zapraszająco. — A może zje pan z nami śniadanie? Wyraził zgodę i wkrótce siedzieli przy stole, jedząc wędzone śledzie. Nikt nie skomentował nieobecności Prudence i Suzanne. Panna Thurston, którą
lord Marsden oczarował, krzątała się nieustannie, pilnując, by posiłek przebiegał bez żadnych uchybień. Marii dostało się za źle wyczyszczone srebro — panna Thurston nie widziała w nim swojej twarzy. Lord wszakże nie zwrócił na to uwagi. On także nie widział jej twarzy. Przysłuchując się uprzejmej rozmowie dorosłych, Emily stwierdziła, że ludzie są okropnie dziwni. Z wielkim zaangażowaniem potrafią mówić o niczym. Bez końca dyskutowali o planowanym rejsie do Nowego Jorku pierwszego angielskiego parowca. Co to ma wspólnego ze sprawami, które toczą się wokół nich? Największe zdumienie Emily wzbudził jednak sposób, w jaki lord Marsden pozbył się ości. Niezwykle zręczny ruch ręki, muśnięcie ust serwetką, i już ich nie było. Schował je w rękawie? Na Clarze zrobiło to wielkie wrażenie i Emily doszła do wniosku, że właśnie dlatego lord uprawia takie czary przy śniadaniu. — Psy doskonale tropią szakala — mówił. — Wprawdzie szakal nie ma tak pięknej i puszystej kity jak lis, za to zapach silniejszy. — Aczkolwiek lord wyraźnie sprzeciwiał się wkładaniu do polowań na szakale tradycyjnego stroju myśliwskiego, zakończył swoją kwestię stwierdzeniem: — Dopóki myśliwy strzela jak dżentelmen, przypuszczam, że jest to jednakowo dopuszczalne. Czy to możliwe, by zabijać po dżentelmeńsku, wszystko jedno, szakala czy lisa? — zastanawiała się Emily. Chociaż uroczyste śniadanie dobiegało już końca, wciąż nie dowiedziała się niczego o panu Bothmie, Suzanne, Thysie. Nikt nie wspomniał nawet o jej ojcu. 147 LUANSHYA GREER — Może usłyszy pan w Kapsztadzie jakieś wieści o ojcu. — To była
jedyna wzmianka, jaką uczyniła Clara. Lord odparł, że w takim wypadku natychmiast da jej znać. Wreszcie się pożegnał i odjechał w towarzystwie żołnierza, który śniadanie spożył przed domem. Zapewne lepiej się przy tym bawił, pomyślała Emily. Bez przeszkód mógł ręką wyjąć ości z ust. Emily, usłyszawszy od Clary, co wydarzyło się podczas egzekucji pana Bothmy, wiele godzin spędziła pod drzwiami Suzanne, próbując dostać się do środka. Siostra wszakże ani nie otworzyła, ani się nie odezwała. Prudence wróciła do piwnic, jak tylko doszła do siebie. Claudelle zajęty był pracą. Na odgłos jej kroków odwrócił się gwałtownie. Ze spuszczoną głową cofał się przed idącą ku niemu dziewczyną. — Dzień dobry, panie Claudelle. —Nie doczekała się odpowiedzi. — Czyż ten dzień nie jest dobry? — Dzień dobry — odparł wreszcie, uspokojony jej uśmiechem. — Jest dobry? — powtórzyła. — Tak. Bardzo dobry. — To doskonale. — Znienacka wyciągnęła zza pleców kij i z rozmachem uderzyła go między nogi. Skowycząc z bólu upadł na podłogę, Prudence zaś wyszła, na pożegnanie rzucając mu ostrzeżenie: — Jeżeli ośmieli się pan tylko na mnie spojrzeć, zabiję pana. Claudelle cały dzień spędził w piwnicy. Musi wyjechać tak szybko, jak tylko będzie to możliwe bez wzbudzania podejrzeń, w każdej chwili bowiem Prudence może ojcu o wszystkim powiedzieć. Doszedł do wniosku, że musi znaleźć jakiś pretekst, by wrócić do Francji. Jacąues szedł całą noc i niemal cały następny dzień polnymi drogami,
które prowadziły do malajskiej wioski rybackiej. Ewa przestraszyła się, gdy znalazła go na progu, otoczonego sforą ujadających bezpańskich psów. Rana na głowie zaschła, tworząc brzydki strup, ubranie miał w strzępach. Nogi tak mu drżały, że nie był w stanie zrobić kroku. Nigdy przedtem nie widziała go w takiej rozpaczy. — Między ludźmi wyrósł mur nie do przebycia — powiedział tylko. Tej nocy leżał bez ruchu w jej ramionach. Podobnie przez dwie następne noce- Koiła jego niepokój swoją miłością, aż wreszcie Jacąues na powrót odnalazł własną tożsamość, nierozerwalnie związaną z Ewą148 KTO SIEJE WIATR W jego wewnętrznym świecie zapanował spokój, do chwili gdy zaczął mówić o małżeństwie. — Będziesz panią Bonne Esperance, Ewo. Jean zajmie przysługujące mu miejsce jako nasz syn. — Nie zmuszaj mnie, bym tam zamieszkała — prosiła. Otoczył ją ramionami. — Musimy chronić Jeana. Jeżeli się pobierzemy, zostanie przez wszystkich uznany jako prawowity syn i dziedzic. Podpiszę stosowne dokumenty i nikt nie będzie mógł tego faktu podważyć. — Nie proś mnie, żebym mieszkała w domu innej kobiety. — Przed oczyma stanęła jej Emily, żona Jacques'a. To ona zawsze będzie panią Bonne Esperance. Przypomniała sobie, jak trzymała w objęciach niemowlę chwytające pierwszy haust powietrza, i zadała pytanie, które
zawsze zadawała widząc się z nim: — Jak się miewa najmłodsza? Mała Emily? — Doskonale. — Jacąues pocałował ją w ramię i położył się wygodnie. Wciąż czuł w ciele ból, lecz był szczęśliwy. — Słyszałem, co mówiłaś, Ewo. W końcu zrozumiesz, że nie ma powodu do obaw. — Nie wiedział, że Ewa stroni od Bonne Esperance nie ze strachu, lecz z szacunku dla jego zmarłej żony. — Twoje miejsce jest w Bonne Esperance. Przy mnie — rzekł cicho. — A Jean? Mówisz, że między ludźmi wyrósł mur. Jean nikogo nie ma po swojej stronie. — Ma nas. — Nie, jeżeli chcemy, żeby był naprawdę wolny. — Spojrzała mu prosto w oczy. Kochała go głęboko i budził w niej opiekuńcze instynkty. Wiedziała, ile dla niego znaczy bezpieczne schronienie jej miłości. Z uśmiechem odsunęła mu włosy z czoła. W jego oczach wciąż była ta spokojna siła, której ona tak potrzebowała. — Wyjdę za ciebie, Jacąues, ale nie zamieszkam w Bonne Esperance. Podczas nieobecności ojca Prudence przejęła obowiązki związane z prowadzeniem plantacji. Claudelle starał się nie wchodzić jej w drogę. Jean, aczkolwiek odznaczał się, jak stwierdziła, instynktownym zrozumieniem procesu produkcji wina, ostatnio nie pracował tak dobrze jak przedtem. Miała wrażenie, że jest zagubiony. — Czy coś się stało? — zapytała, idąc z nim z piwnicy do domu, gdzie mieszkali robotnicy. — Nie — zapewnił pośpiesznie. 149
ANSHYA GREER _ Natomiast ja ???i? problem - ruchem głowy wskazana grupę mężczyzn siedzących w cieniu samotnego drzewa. - Nie chcą wykonywać moich poleceń. Nawet się nie ruszą - wzruszyła ramiona-mj_ — A wszystko dlatego że jestem kobietą. — Słuchają tylko pana. — A ty mnie posłuchasz? __ Tak — Dziękuję - uśmiechnęła się Prudence. Pomiędzy nimi nawiązała się nic porozumienia. - Potrzebni mi ludzie w winnicy. Będę sadzić róże. — Róże? — zapytał Jean ze zdziwieniem. — Mam pewien pomysł. — Róże nie powinny rosnąć pomiędzy winoroślą. _ Nie powinno też być zielonych muszek. Jeśli na^ końcach każdego rzędu posadzimy krzak róży, będziemy ostrzeżeni zawczasu. — ZieTon^ muszki najpierw atakują róże - wyjaśniła Prudence. — Widzisz, jakie to proste?
p_,j.n„
Skinął głową. Miała rację, co wcale go nie zaskoczył ^Prudence nigdy go nie zaskakiwała, lecz przecież nigdy nie zakładał, ze kobiety są istotami niższymi od mężczyzn.
.
— Sprowadzę ludzi do winnicy - rzekł z uśmiechem — Dziękuję. - Już miała odejść, nagle jednak stanęła i powiedziała: - Po raz pierwszy chyba rozumiem co ty czujesz przez całe życie. Każdy widzi jedynie kolor twojej skory, a we mnie - mo,ą ?I?%?? pośpiesznie ruszył ku robotnikom, obawiając się, że powodowany rozpaczą opowie Prudence o wszystkim. Wiedz ał ze faedy rodzice Pauline
na niego patrzą, nie widzą w nim ani.ojca^swego wnuka, ani nawet hańby swej córki, ciężarne, przed ślubem, lecz jedynie barwę jego skóry. — On ją kocha — rzekł Westbury do żony. — Nazywasz miłością to, co zrobił naszej córce? Kłótnia trwała od wielu godzin. Pauline unikała rodziców i Jeana. Nie wiedziała, co myśleć, była kompletnie zagubiona. — Nosi w łonie dziecko mężczyzny, którego kocha, Mary. Chce go poślubić, a my musimy się z jej pragnieniem zgodzie. — On jest niewolnikiem! — Jest synem Jacques'a Beauvilliers. 150 KTO SIEJE WIATR — Bękart zrodzony z niewolnicy! Myślisz, że przez to łatwiej go zaakceptować? Nie! John Westbury nagle pojął, co myśli żona. Choć Mary traktowała Jacques'a Beauvilliers z wielką uprzejmością, od dnia kiedy odkryła, że chłopiec, którego dotąd uważała za niewolnika, jest jego synem, jej maniery wobec sąsiada były tylko pustą formą, względami należnymi bogatemu człowiekowi. — Pod żadnym pozorem nie pozwolę, by nasza córka urodziła dziecko niewolnika — rzekła. — Nie zamierzam znosić wstydu, jaki ściągnęłoby to na naszą rodzinę. Moja decyzja jest ostateczna i nieodwołalna. — Mówisz tak, jakby dziecka miało nie być. — Bo nie będzie, przynajmniej dla Pauline. — Długo trwała cisza, zanim Mary dokończyła: — Ja będę miała dziecko. W tej chwili do pokoju bezszelestnie weszła Pauline. Matka jej nie
zauważyła. — To bardzo proste — ciągnęła Mary. — Udam, że jestem w ciąży, a Pauline nie będzie się nigdzie pokazywać. Ludzie uwierzą, że się mną opiekuje. John Westbury zobaczył, że twarz córki wykrzywia się w wyrazie przerażenia. — Naszym obowiązkiem jest ją chronić — zakończyła Mary. — To niemożliwe — rzekł niemal do siebie. — Nie możesz tego zrobić. — To jedyny sposób. — Nikt w to nie uwierzy, Mary. Jak możesz w ogóle o tym myśleć? — Nie pozwolę, żeby moja córka urodziła dziecko mieszańca! — przerwała mu ostro. — Jak możesz nie pozwolić?! Nosi jego dziecko pod sercem! To fakt! — John Westbury podniósł głos. — Zrobię wszystko co w mojej mocy, by ten fakt nie zniszczył naszej rodziny! To dziecko będzie moje i na tym koniec. — A jeśli nie będzie białe? — zapytał Westbury. Zapadła długa cisza. Nikt z obecnych nie chciał się nad tym zastanawiać, nawet Pauline. — Wtedy urodzi się martwe. Tych słów Pauline nie mogła znieść w milczeniu. — Nie! — Podbiegła do matki i zaczęła okładać ją pięściami. — Chcesz zabić moje dziecko! 151 LUANSHYA GREER Ojciec odciągnął ją na bok. Załamana Pauline osunęła się w jego
ramiona.^ ^ ^^ ^^ ^^ dziecka, prawda? Ja go pragnę. Kocham Jeana.
p ..
— Jesteś za młoda, żeby wiedzieć, czego pragniesz. — 1 ani Westbury zdążyła się już opanować i teraz stanowczym krokiem podeszła do córki. Pauline cofnęła się i przytuliła mocnie, do ojca. - Musisz nam zaufać, my wiemy, co dla ciebie najlepsze, Pauline. - Spojrzała na męża, by potwierdził jej słowa, lecz on pochylił głowę, uiał córkę za rękę i wyprowadził z pokoju. — Możesz mi zaufać, Pauline - rzekł, sam sobie zadając pytanie, czy to prawda. Clara z gniewem i wstydem przeczytała poufną wiadomość od lorda Marsdena, po czym posłała po Prudence. Oznajmiła, ze muszą omówić pewne sprawy związane z prowadzeniem plantacji pod nieobecność ojca. .
. • ;„..
— Jean pomógł mi zmusić ludzi do pracy i teraz wszystko idzie jak należy - zapewniła Prudence. - Ojciec będzie zadowolony — Wątpię, czy to go obchodzi - odparła Clara, podając jej wreszcie list.
,
. .j:
Prudence przebiegła go wzrokiem. Zaskoczona spostrzegła, ze jest napisany na wojskowym papierze.
wtb-P
— Kto znalazł ojca w malajskiej osadzie? - Odwróciła kartkę, szukając podpisu. - Nie rozumiem, dlaczego w ogóle tam go szukano, a zwłaszcza dlaczego robiło to wojsko!
____
— Znalazł go lord Marsden. - Clara aroganckim ruchem uniosła gł° —' Ach, tak! - Prudence zrozumiała wszystko. - Więc potrafi coś więcej, niż zgrabnie pozbywać się ości z ust.
— O czym ty mówisz?
...
— Emily mi opowiedziała — zaśmiała się Prudence. — Zrobił na niej wielkie wrażenie, ale nie jestem pewna, czy taka umiejętność może wystarczyć jako powód do małżeństwa! — Jesteś głupia, Prudence! - Clara obrzuciła siostrę pełnym furii spojrzeniem. — Możesz sobie wyobrazić, co on teraz myśli. — Ojciec? Tak. Z pewnością nie jest zachwycony faktem, ze szukała go cała brytyjska armia.
,
— Osada malajska to ostatnie miejsce, w którym lord Marsden mógł się spodziewać naszego ojca. 152 KTO SIEJE WIATR — Jeśli to dla ciebie taki problem, dlaczego sama go nie szukałaś? — Nie postawiłabym stopy w takim miejscu — odparła Clara, sztywniejąc niczym posąg. — Chciałam cię po prostu poinformować, że od teraz ja przejmuję zarządzanie Bonne Esperance. — Odebrawszy list od Prudence, odwróciła się i obojętnie dodała: — Jean zostanie usunięty z domu. — Słucham? — Chodzi mi o dobro rodziny. — Ale nie o jego dobro? — Jego obecność w domu to hańba! — No tak — rzekła Prudence, siadając przy stole. — Kiedy będziesz się widzieć z lordem Marsdenem, Claro? Nie wątpię, że ci na jego opinii zależy, aczkolwiek nie rozumiem, w jaki sposób wyrzucenie Jeana z domu może wymazać z pamięci lorda obraz naszego ojca w malajskiej osadzie!
— Pomogę mu w tym — odparła niewzruszona Clara. — A, więc będziesz się z nim widzieć! Nie zapomniał o tobie w malajskiej osadzie? Clara wolno zbliżyła się ku siostrze, niebezpieczna niczym skorpion. — Skoro mowa o mężczyznach, chciałabym się dowiedzieć, czy wciąż wdzięczysz się do pana Claudelle'a? Prudence przelękła się nagle, czy Emily przypadkiem czegoś nie wygadała. — Nie muszę wdzięczyć się do mężczyzn, Claro — odparła z uśmiechem. — A ty? — Dlaczego w takim razie spędzasz z nim tyle czasu? Musisz przyznać, że to dość dziwnie wygląda. — Dla ciebie wszystko wygląda dziwnie, Claro. — Prudence ruszyła do wyjścia, niepewna, czy zdoła opanować dreszcze, które poczuła na wzmiankę o Claudelle'u. — Wiedz jednak, że wyrzucenie Jeana z domu ani na jotę nie zmieni tego, kim jest. — Zamknęła za sobą drzwi, zaraz jednak je otworzyła i wsunęła przez nie głowę. — Bez wątpienia łatwiej by było lordowi Marsdenowi zaakceptować Jeana jako naszego brata, niż pogodzić się z nieprzyjemnym faktem, że wciąż mamy niewolników! — Nigdy! — syknęła Clara. Krew w niej zawrzała, gdy spojrzała na list. Zagrażał jej przyszłości. — Mario! Rosito! Jesteście mi potrzebne! — zawołała. 153 LUANSHYA GREER Podczas gdy rzeczy Jeana usuwano ze stryszku, on sam myślał tylko o Pauline i dziecku. Od długiego czasu próbował z dziewczyną
norozmawiać, lecz zawsze przed nim uciekała. Tym razem ukrył się w zaroślach przy ścieżce, którą codziennie chodziła. Poczekał, az go minie, po czym złapał ją za ręce i wciągnął w zarośla. Kiedy krzyknęła, szvbko ją uciszył.
. .
— Chcę, żebyś ze mną wyjechała, Pauline. — Ostrożnie zdjął dłoń z jej ust. Nie miała zamiaru dalej krzyczeć. — Chcę, żebyśmy razem zaczęli nowe życie. — Gdzie? — zapytała. — W jaki sposób? — Znajdziemy sposób. _ Posłuchaj mnie uważnie, Jean. Nie możemy więcej się spotykać Nigdy!
„
Jean wypuścił ją z objęć. Po co tu przyszedł? Była taka zimna. Taka e™ap^gniesz tego, Pauline? — Odwróciła wzrok. — Powiedz — zażądał stanowczo. _ Tak. _ Wciąż na niego nie patrzyła. Jean ujął jej twarz w obie ręce i siłą ku sobie odwrócił. — Powtórz to. Patrz na mnie i powiedz, że tego pragniesz. — Nasze dziecko ma tylko jedną szansę, Jean. — Jej oczy wypełniły się łzami. - Bez nas! Nie mamy wyboru. — Twoi rodzice? — szepnął. — Teśli chcemy, żeby nasze dziecko żyło, musimy się go wyrzec. Tean nie pamiętał, jak uciekł od Pauline i farmy Westburych ani w jaki sposób dostał się do Bonne Esperance. Nie zastanawiał się, co to oznacza, gdy w progu spotkał Emily z twarzą czerwoną od płaczu. Za nią wznosił się niewielki stos jego rzeczy. — Clara wyrzuciła cię z domu, Jean. Ale ja się z nią me zgadzam. Będę
walczyć. Zmuszę ją do zmiany zdania. Nawet kiedy stanęła przed nim Clara, nic me czuł ani nic nie — Twoja obecność w domu jest dla wszystkich niewygodna. Będziesz mieszkał tam, gdzie twoje miejsce, i nie wejdziesz więcej do domu, chyba że wymagać będą tego twoje obowiązki. Cóż za znaczenie ma miejsce, w którym się mieszka, jesn dziecku można w ogóle odebrać prawo do życia? — pytał siebie Tpon ' Bez narzekania wrócił do swej dawnej izby. Mało go obchodziło, czy jest bratem, czy niewolnikiem. Emily nie zamykała się buzia, gdy 154 KTO SIEJE WIATR pomagała mu rozkładać rzeczy. Miała mnóstwo planów, co zrobić, żeby wrócił do domu. — Ojciec będzie nalegał — mówiła, lecz Jean jej nie słyszał. Był ogłuszony lamentem swego serca. Thys, klucząc po okolicy, przebył wiele kilometrów. Zdawał sobie sprawę, że żołnierze wciąż go szukają, musiał wszakże przed ucieczką coś załatwić. Ze zbocza góry spojrzał na rodzinny dom, lecz z komina nie unosił się w niebo znajomy obłok dymu. Podjechał bliżej, z każdym krokiem bardziej zaniepokojony; nie ulegało wątpliwości, że na farmie nikogo nie ma. Na łące nie pasło się stadko krów, na podwórku kury nie domagały się gdakaniem paszy. Obejście było puste. Thys zeskoczył z konia i ruszył ku domowi. Drzwi chwiały się na wietrze; przytrzymując je ramieniem, wszedł do środka. Przy tylnej ścianie wznosił
się kopczyk nawianego z dworu piasku. Nagle Thys coś usłyszał. Wyszedł, podkradł się do konia i sięgnął do siodła po muszkiet. Załadował broń, po czym ruszył w kierunku stodoły, skąd dobiegały jakieś szelesty. Wrota były zamknięte. Przez chwilę nasłuchiwał, obrzucając bacznym spojrzeniem góry. Żołnierze mogli zastawić na niego pułapkę. Cofnął się, gdy w stodole coś się poruszyło. Kopniakiem otworzył wrota i jednym susem znalazł się w środku. Kątem oka dostrzegł cień podążający do wyjścia i skoczył, przygniatając jakiegoś człowieka do ziemi. — Nie bij mnie... proszę, nie bij mnie... To był Petrus, tak dobrze znany stary Petrus. Krwawił, najwyraźniej przez kogoś pobity, lecz na widok Thysa twarz mu się rozjaśniła. — Panicz Thys! — przytulił go niezgrabnie. — Co ci się stało? — Przyszli żołnierze. Mówili, że panicza szukają. Nie uwierzyli Petrusowi. Thys wyszedł na podwórko wraz ze staruszkiem, którego z jego powodu skrzywdzono. Petrus uśmiechnął się, pokazując bezzębne dziąsła. — Ja w porządku — zapewnił. — Panicz w porządku? Thys spojrzał na dom. Petrus uprzedził jego pytanie. — Wyjechała. Matka panicza wyjechała. Na wozie. Z bydłem i kurczętami. Powiedziała, że nigdy nie wróci. — A reszta? 155 LUANSHYA (3REER - Pani Theresa zabrała panienki. Zabrała niewolników. - DlaczTgo z nimi nie pojechałeś? Powinieneś był pojechać, Petrusie Tak
bv bvło dla ciebie bezpieczniej. - Ja> Za stary- Matka panicza pojechała daleko, paniczu Thysie. Bardzo bardzo dŁko -Petrus wskazał na horyzont. - Petrus za ft^by^TecSfP^wiedzial świadom, że już wkrótce wybierze ^ - Meto^s^Tu grozi ci niebezpieczeństwo. - Tu sie urodziłem. Tu umrę.
,
- W takim razie idź do Bonne Esperance. Tam się to^zaopieku ja Wymawiając tę nazwę, Thys uświadomił sobie ze wrócił nie 'tylko ??? bTspotkać się z matka.. Pragnął także dowiedzieć się czegoś ° '-???i pana? - wyrwał go z zamyślenia głos Petrusa. W odpowiedzi skinął głową. — To źle — rzekł stary - Pójdziesz do Bonne Esperance? - zapytał Thys. - Nie mogę Slę "^wcSaticz wygląda jak mały chłopiec, którego uczyłem polowaćOczy Petrusa lśniły w czarnej twarzy. - Pamięta panicz? Z Cr^lt^czyJfnaszą rodzinę. - Starzec uniósł wzrok do twarzy Thysa - ?? do Bonne Esperance. Tego panicz chce, pTawda? - Thys skinął głową. Ale niech mi panicz obteca, ze kiedyś ^E^to^3SV -? ™7' ChnCa teraz zamieniony w grób dla wspomnień, starzec pomachał mu na poŁgSZTotem podpierając się laską, ruszył do Bonne Esperance 1 STchociaż Thys nie chciał się z tym pogodzić, wiedział że musi ruszyfwdrogępJowadzącąwprzyszłość, wktóre, nie będzie Suzanne. - Widzisz Suzanne - rzekła pani Thurston do robótki, nad którą pTacowab. - Zamykanie się przed światem nie^^dnym lekarstwem. Ludzie w moim wieku to wiedzą. Bywały okresy, kiedy mi się wydawało, że nie warto dalej żyć. A teraz wiem, ze ten wyjątkowy czas, który spędziłam jako
członek wasze, rodziny, mus,ipewr,.go dnia się skończyć, lecz jestem na to przygotowana. Czy ty mnie słuchasz, ^Suzanne machinalnie skinęła głową. Nigdy wcześniej panna Thur-ston tak do niej nie mówiła. 156 KTO SIEJE WIATR — Ja też byłam kiedyś zakochana — panna Thurston wróciła do swej robótki. — On nie żyje, został pochowany w Anglii. Zadbał już o to Napoleon, ten parweniusz. Ale życie musiało toczyć się dalej, tak jak teraz musi. I dalej mam plany. Chcesz o nich usłyszeć? Zwierzyłam się małej Emily, która już się nie może doczekać, choć naturalnie pozostanę tu, dopóki jej edukacja nie dobiegnie końca. — Panna Thurston uśmiechnęła się wesoło i zamiast na robótkę, spojrzała na Suzanne. — Postanowiłam otworzyć szkołę dla młodych panien w Kapsztadzie! Będę uczyła pięknych manier, opanowania, wdzięku i elegancji. Damy z Kapsztadu powinny poznać tajniki dobrego wychowania i kobiecości. Suzanne podeszła do okna. — Otrzymałaś dobre angielskie wychowanie — ciągnęła guwernantka. — Nawet tutaj, daleko od kraju, nie brakowało ci dobrych wzorów. Ale niewiele młodych dziewczyn miało takie szczęście... — Na chwilę zamilkła, po czym resztę swej przemowy skierowała do robótki. — I to widać! Chodzi jednak o ciebie. Ja, stara kobieta, mam zamiar zacząć zupełnie nowe życie. Powinnaś zrobić to samo. Nagle Suzanne wybiegła z pokoju. — Suzanne! — zawołała panna Thurston. — No cóż — rzekła do siebie — przynajmniej doprowadziłam do tego, że w końcu wyszła za próg tego
pokoju! Panna Thurston nie wiedziała, iż powodem, dla którego Suzanne tak się ożywiła, był widok znajomej twarzy. Na dziedzińcu przed domem stał Petrus, stary niewolnik, którego tak bardzo kochał Thys. — To ty, Petrusie! — Suzanne wpatrywała się w niego płonącym wzrokiem. — Och, co ci się stało? Jesteś ranny! — Młody panicz Thys przysłał mnie do panienki. — Thys? Gdzie on jest? — Rozejrzała się wokoło, jakby spodziewała się go zobaczyć. — Gdzie on jest, Petrusie? — Odjechał, jak wszyscy odjechał daleko. Mówił, żeby panience powiedzieć. — Co? Co mówił? — Powiedział, żeby panienka nie kazała martwić się swemu sercu. — Petrus zamilkł, zbierając siły przed kłamstwem. — Mówił, że pewnego dnia wróci do panienki. Mówił, że panienkę kocha. Panna Thurston nie wątpiła, że zmiana, która zaszła w Suzanne, była wyłącznie jej zasługą. Od owej rozmowy dziewczyna przestała chować się w swoim pokoju, a twarz miała jasną i wesołą. Dobry nastrój 157 LUANSHYA GREER 8Uwernantki wszakże prysł na widok długiego pochodu głodujących niewolników napływających nieustannie do ich majątku. __Dobry Boże! — wzdychała panna Thurston. __Gdzie On jest teraz? — zapytała Prudence, patrząc na żałosne Ważkie wraki. — Gdzie teraz jest Bóg? — Musimy im pomóc — rzekła Suzanne. -— Postaram się o jedzenie —
oznajmiła Emily i pobiegła do kuchni. — Powiedz im, żeby usiedli! — zawołała Prudence do stojącego na uboczu Jeana. — Dopilnujemy, żeby wszyscy dostali posiłek. Clara, zauważywszy ożywienie w kuchni, zażądała wyjaśnień. — Chcemy nakarmić niewolników — odparła Prudence. — Wiesz tak samo dobrze jak ja, że nie stać nas na nakarmienie każdego opuszczonego niewolnika w Kraju Przylądkowym. — Oni umierają z głodu — argumentowała Suzanne. — Tych niewolników zostawili ich burscy panowie, którzy złamali brytyjskie prawo i porządek. Nie mamy z tym nic wspólnego. Panna Thurston spojrzała na nią z oburzeniem. , — Co się stało z chrześcijańskimi zasadami, które wpajano ci w dzieciństwie? — Nie nakarmimy tych niewolników! — Nakarmimy! — odparła stanowczo guwernantka, doprowadzając Clarę do wybuchu. — Czyżby zapomniała pani, jakie jest pani miejsce, panno Thurston? — Miejsce? — policzki panny Thurston płonęły. — Może powinnaś mnie poinformować, jakie jest moje miejsce. Prudence zauważyła, że guwernantka cała drży. Emily była przerażona. Suzanne zaniemówiła ze wzburzenia. — Jest pani służącą! — krzyknęła Clara. — Claro! — zaprotestowały jej siostry. — Rozumiem. — Panna Thurston usiłowała zachować godność. — Chyba dlatego nigdy nie potrafiłam nauczyć cię manier stosownych dla
twojego urodzenia. Nie można niczego nauczyć się od osoby, którą uważa się za służącą! — Po tych słowach ruszyła do wyjścia. — Wybaczcie. Ludzie nie powinni cierpieć głodu, podczas gdy my się kłócimy. — Każ tym ludziom odejść, Prudence. — Clara swój zły nastrój skierowała teraz na siostrę. 158 KTO SIEJE WIATR' — Nie mam najmniejszego zamiaru. — Nie zrobisz tego, co ci każę? — Nie — odparła Prudence, podążając wraz z Suzanne za guwernantką. — Zgadzam się z panną Thurston. Clara utkwiła wzrok w Emily, która jako jedyna pozostała jeszcze w pokoju. — Czy ty też masz zamiar pobiec za tą starą kobietą, wywyższającą się ponad jej pozycję? — Nie — odparła Emily, patrząc Clarze prosto w oczy. — Doskonale! Każ Jeanowi przepędzić tych ludzi. — Nie. Clara odwróciła się, Emily zaś zacisnęła mocno usta. Przed chwilą była świadkiem, jak duma kobiety, która zastępowała jej matkę, została okrutnie zdeptana przez Clarę. — Jeżeli chcesz odesłać tych ludzi na pewną śmierć, zrób to. Ale pamiętaj, Claro, że wtedy dla ciebie nie będzie miejsca w naszej rodzinie! Nawet w charakterze służącej. — Po tych słowach Emily wybiegła, zanim Clara zdołała ją powstrzymać.
Niewolnicy zawsze mogli liczyć w Bonne Esperance na miskę zupy i kromkę chleba. Wdzięczność błyszcząca w ich oczach rozpraszała mroki smutku. Bonne Esperance żywiła biedaków przez długie tygodnie, a darmowa jadłodajnia zyskała sławę w całej okolicy. Suzanne przynosiła Petrusowi jedzenie, siadała obok niego i oboje pogrążali się w ożywianiu wspomnień o tym, którego tak bardzo kochali. — Opowiedz mi jeszcze raz o Thysie, kiedy był małym chłopcem. Jean podszedł do Emily, upewniwszy się, że nikt ich nie widzi. — Ojciec chce się z nami spotkać. — Ruchem głowy wskazał stojącego na uboczu mężczyznę. — Przysłał wiadomość. — Gdzie jest ojciec? — zapytała podniecona Emily. — Z moją matką. Emily rozjaśniła się radością. Wreszcie pozna matkę Jeana! — Ty mnie tam zawieziesz, Jean? — zapytała ochoczo. W odpowiedzi skinął głową. — Kiedy? — W czwartek. Powiedział, że musimy pojechać w czwartek. — Czwartek — obejrzała się nerwowo. — Jaki pretekst sobie znajdziemy? — Nagle się uśmiechnęła. — Panna Thurston często teraz jeździ do Kapsztadu w związku ze swoją szkołą. Mogę się tam z tobą 159 LUANSHYA GREER sp^»tkać, a wtedy nikt o niczym nie będzie wiedział. Clary nigdy nie ma w ????, ciągle gdzieś wyjeżdża z lordem Marsdenem — zachichotała. __On ją uczy, jak spacerować promenadą. — Widząc zdziwienie na twarzy Jeana, wyjaśniła: — Najwyraźniej uważa, że Clara nie potrafi porządnie chodzić.
Przy akompaniamencie przygrywającej dyskretnie wojskowej orkiestry damy, kręcąc parasolkami, spacerowały wolno szeroką, świeżo obsadzoną drzewami aleją. Obfitymi spódnicami kołysały przy każdym kroku, a od.czasu do czasu spoglądały na towarzyszących im mężczyzn, ukazując w uśmiechu nieskazitelnie białe zęby. Lorda Marsdena nie interesowały zęby Clary. Nie mógł oderwać wzroku od jej dekoltu, odsłoniętego dzięki zręcznie skrojonej bieliźnie i obcisłemu gorsowi. Tajemna ścieżka prowadząca pomiędzy krągłymi piersiami, ledwo — jak się zdawało — mieszczącymi się w sukni, obiecywała pełną wrażeń podróż. — Myślę, panno Beauvilliers, że jest pani silniejsza, niż można sądzić na pierwszy rzut oka — rzekł Marsden, zastanawiając się, co by czuł, gdyby trzymał te piersi w dłoniach. — Bywały okresy, kiedy mi się zdawało, że nie dam sobie już rady. — Clara wzięła głęboki oddech, by jeszcze bardziej uwypuklić biust. — Czasami nie wiem, czy poradzę sobie z prowadzeniem majątku. — Jak się miewa Suzanne, panno Beauvilliers? — zapytał, wzrokiem wędrując po jej dekolcie. — Proszę mówić mi po imieniu. — Claro — rzekł z uśmiechem i powtórzył: — Claro, jak się miewa Suzanne? — Nie najlepiej. A w dodatku jeszcze panna Thurston ma zamiar nas opuścić. Myśli o otworzeniu szkoły dla panien. — Cóż za czarujący pomysł! — rzekł Marsden, wprawiając Clarę w zdumienie. — Będzie nam jej okropnie brakowało, ale naturalnie muszę
dodawać staruszce otuchy. — Wciąż znajduje pani czas, żeby się nią zajmować? — Tak przecież trzeba. — Clara spojrzała mu w oczy, w chwili gdy unosił wzrok z jej dekoltu. Dała do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu. — Była z nami długo, stała się członkiem rodziny. — Ma pani w sobie tyle siły — rzekł, gdy ruszyli w powrotną drogę, mijając parasole, mundury i wirujące suknie dam. Ależ byłaby i ?? KTO SIEJE WIATR z niej żona, pomyślał. Taką synową rodzice na pewno by zaakceptowali. Wrócił spojrzeniem na swe ulubione miejsce, czując ciepło w lędźwiach. — Emily — powiedział Jacąues, tuląc córkę w ramionach. — Jesteś taka podobna do matki. — Pod jakim względem? — Dziewczynka uwielbiała o niej słuchać. — Tak jak ona patrzysz sercem. Zawstydzona Emily odwróciła głowę, rozglądając się po tym dziwnym pokoju, w którym ojciec czuł się tak swobodnie. W jednym kącie stały bele jedwabiu, niewielkie okrągłe stoliki przykryte były wyszywanymi obrusami, koronkowa kapa na łóżku swą delikatnością przywodziła na myśl pajęczynę. W pokoju unosił się dziwny zapach, który drażnił jej nozdrza. — Co to jest? — pociągnęła nosem. — Kadzidełko... Zamierzam się z Ewą ożenić, Emily. Popatrzyła ojcu prosto w oczy. Ewa została na plaży z Jeanem. Nie ulegało wątpliwości, że Jacąues chce sam na sam porozmawiać z córką. Teraz wszystko stało się jasne. Emily uścisnęła mu dłoń.
— Kocham cię, ojcze. — Czy ty go kochasz? — zapytał Jean, idąc z matką brzegiem morza. Fale łagodnie obmywały ich bose stopy. — Nic się nie zmieniło — odpowiedziała Ewa. — Tak, kocham go. Spojrzał na jej smukłą szyję nad pięknymi gładkimi ramionami, na lśniące czarne włosy opadające w ciężkich warkoczach. W matce była godność, niezmienna mimo lat życia w niewolnictwie i tragicznej miłości do Jacques'a. — Wychodzisz za niego dla mojego dobra? — Wychodzę, bo go kocham. Ale dzięki temu ty zostaniesz oficjalnie uznany za jego syna. — Popatrzyła na idącego u jej boku silnego młodego mężczyznę. Gdy był małym chłopcem, po tupocie jego stóp umiała poznać, że Clara znowu go skrzywdziła. Teraz także wyczuwała w nim zmianę. Aura wokół niego pociemniała. — Co się stało, Jean? — Nic. — Dlaczego jesteś taki smutny? 11 Kto sieje wiatr 161 LUANSHYA GREER —s -jsjjc się nie stało. -s jAożesz mi powiedzieć wszystko — rzekła, zapatrzona w fale. — Ja zfozumiem. -v Nic się nie stało — powtórzył, lecz w oczach wciąż miał smutek. Emjly nie poszła na ślub, gdyż kobietom nie wolno było wchodzić do meczetu. Razem z Ewą czekała na powrót ojca i Jeana, którzy brali udziai w ceremonii.
Ewa w ślicznej biało-złotej sukni wyglądała olśniewająco. Zapach kadzidła i radość panny młodej wprawiły Emily w oszołomienie. —- Naprawdę nie możesz stąd wychodzić przez siedem dni? — zapytała nagle. Słyszała, że to część mahometańskiego rytuału zaślubin. — Tak każe tradycja, ale czy to ciężki obowiązek? Przecież zawarcie małżeństwa to rodzinna uroczystość. — Ewa z gracją poszła w kąt pokoju, skąd wróciła z pakunkiem obwiązanym różowymi i białymi wstążkami. — To dla ciebie. Zawsze przyjemnie jest otwierać prezenty, ten wszakże zawierał w sobie jeszcze tajemnicę. Emily nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Ewa, dopiero niedawno poznana, jest jej tak bliska. W pakunku znajdowała się piękna koronkowa halka. — Ty to zrobiłaś? — spytała Emily z zachwytem. — Dawno temu. Teraz chyba powinna być na ciebie dobra. — Czemu zrobiłaś to dawno temu? — Myślałam o tobie. Już cię kiedyś widziałam. — Więc naprawdę byłaś przy moich narodzinach? — wreszcie Emily zadała pytanie, które od dawna pragnęła zadać, choć dotąd nie miała odwagi. — Byłam pierwszą osobą, która cię powitała na tym świecie. — Ocaliłaś mi życie. — Lecz nie ocaliłam życia twojej matki. — Ewa ujęła dziewczynkę za rękę. — Nie możesz siebie o to winić! — Nieoczekiwanie Emily znalazła
się w jej ramionach. — To nie twoja wina. Nie mów tak. — Tyle było bólu. — Ewa kołysała w objęciach dziecko, które wyrwała z martwego ciała matki. — Za dużo cierpienia. Emily płakała, lecz nie była nieszczęśliwa. Płakała, gdyż znalazła Przyjaciółkę. — Cieszę się, że jesteś żoną mojego ojca — rzekła. 162 KTO SIEJE WIATR Jacąues przy powitaniu z najmłodszą córką mrugnął porozumiewawczo. Na razie tylko oni znali sekret. — Jean — zwrócił się do syna, który odprowadzał konie do stajni. — Chcę, żebyśmy wszyscy razem porozmawiali. Emily podbiegła do Jeana i ujęła go za rękę. Tymczasem na ganek wyszły Prudence i Suzanne. Clara się nie pokazała, Claudelle zaś natychmiast gdzieś znikł. Jacques'a trochę to zaskoczyło, ale nie zastanawiając się nad tym dłużej, ciepło uściskał się z Prudence. — Posadziłam róże w winnicy, ojcze. — Róże? — Mam ci powiedzieć dlaczego? — Później — odparł ze śmiechem Jacąues, ruszając do domu. Zauważył, że Suzanne wygląda lepiej, niż oczekiwał. — Dobrze się czujesz, Suzanne? — Tak, ojcze — uśmiechnęła się do niego z uwielbieniem. Pamiętała, jak wystąpił przeciwko pułkownikowi Drummondowi, jak stanął sam przeciw brytyjskiej armii i został powstrzymany okrutnym ciosem w głowę. — Cieszę się, że wróciłeś.
Clara, wyprostowana jak struna, czekała w salonie, najwyraźniej nie zamierzając powitać ojca tak serdecznie jak siostry. Mimo to na jego widok przebiegł ją dreszcz. W obecności ojca nigdy nie czuła się swobodnie. — Prawnie uznałem Jeana za syna — oświadczył Jacąues. — Jest teraz członkiem naszej rodziny, także w świetle prawa. Coś cię niepokoi, Claro? — zapytał, dostrzegając rumieniec na jej twarzy, lecz nie doczekał się odpowiedzi. — To dobrze. Ufam, że będziecie go traktować z szacunkiem należnym bratu. I z takim samym szacunkiem odnosić się będziecie do mojej żony. — Żony? — Przerażenie na obliczu Clary było wymowniejsze niż słowa. — Ta kobieta ma tu mieszkać? Ma zająć miejsce matki? — Nie. — Jacąues spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. — Moja żona zdecydowała, że nie zamieszka w tym domu. Oczekuję wszakże, że będziesz wyrażała się o niej z szacunkiem. — Z szacunkiem?! — krzyknęła Clara. — Jakiego szacunku spodziewasz się ze strony sąsiadów? — Opinia sąsiadów nie obchodzi mnie, tak samo jak twoje zdanie, Claro. — Naturalnie. Zdanie matki też by cię nie obchodziło! Clara wybiegła z pokoju. Jacąues nie uczynił żadnego gestu, by ją powstrzymać, lecz podszedł do syna. 163 LUANSHYA GREER — Przynieś swoje rzeczy z powrotem do domu, Jean. — Dobrze, panie. — Ojcze — poprawił go Jacąues.
— Pomogę ci, Jean — oznajmiła Emily. Jacąues spojrzał na Suzanne i Prudence. Nie był pewien, czy nie myślą tak samo jak Clara. — To dobrze, że jesteś z nami — rzekła z uśmiechem Suzanne, Prudence zaś podeszła do niego i zajrzała mu w twarz. Jej szczere spojrzenie niczego nie ukrywało. Emily nie zamykała się buzia, gdy starannie układała ubrania Jeana w szufladzie. — Wszyscy są zadowoleni oprócz Clary, a ona się nie liczy. Matka martwi się o ciebie. O co chodzi? — zapytała nieoczekiwanie. Jean postawił na podłodze pudełko, w którym trzymał jedyne rzeczy, jakie poza ubraniami posiadał na własność. Były to książki, czytane wciąż od nowa, odkąd Emily nauczyła go tej sztuki przed wieloma laty. — ...Ona myśli, że coś się stało — mówiła dalej dziewczynka. — Nic się nie stało. — Ruszył ku drzwiom, lecz Emily zabiegła mu drogę. — Jeżeli nie możesz powiedzieć matce, musi to być coś poważnego. Jean stał z pochyloną głową. Nigdy dotąd Emily nie okłamał. Wziął płytki oddech. — Pauline nosi moje dziecko. *
— Dziecko? To cudownie! — wyrwało się Emily.
— Odbiorą mi je — rzekł, po czym wyminął dziewczynkę i wyszedł. Emily została sama. Głowa opadła jej na piersi, z oczu polały się łzy. Nie wiedziała, czy płacze dlatego, że Pauline spodziewa się dziecka, czy też dlatego że Jean ma je utracić, lecz długo jeszcze nie mogła się opanować,
wpatrzona w czyste koszule ułożone w szufladzie. Następnego ranka poszła do domu Westburych, gdzie usłyszała, jak tyle razy przedtem, że Pauline nie może się z nią zobaczyć. — Jej matka spodziewa się dziecka — wyjaśnił Westbury. — Pauline opiekuje się nią i nie może przyjść do ciebie na herbatę. Emily, widząc panią Westbury w holu, przyjrzała się po raz kolejny jej wielkiemu brzuchowi. Dotąd wierzyła, że to rzeczywiście dziecko 164 KTO SIEJE WIATR pani Westbury. A więc Jean miał rację. Wyglądało na to, że dziecko zostało mu zabrane, zanim jeszcze przyszło na świat. Tego wieczoru Emily zapisała w swoim dzienniku, by nikt, zwłaszcza ona, o tym nie zapomniał: „Przysięgam, że będę z ukrycia opiekować się dzieckiem Jeana. Amen". Nie wiedziała, że przed wieloma laty Clara też złożyła przysięgę. Na Biblię i krew. — Nie interesują mnie te dziecinne bzdury! — Prudence odsunęła się od Biblii z wielkim kluczem na wierzchu, którą Clara rozłożyła na łóżku. — Nie słuchaj jej, Suzanne. Opowiada głupstwa. Jednakże Suzanne słuchała. Doskonale pamiętała noc owej przysięgi. — Na tej stronie wciąż widnieją ślady naszej krwi. — Clara uniosła księgę. — Naszej krwi. — Nie — wyszeptała Suzanne i pobiegła do drzwi, które Clara wcześniej zamknęła na klucz. — Nie jesteśmy już dziećmi, a to przestała być zabawa, moja droga Suzanne.
— Bo Jean może odziedziczyć Bonne Esperance? Czemu tak cię to zajmuje? Przecież Bonne Esperance wcale cię nie obchodzi! — krzyknęła Suzanne. — Obchodzi mnie to, co mi się słusznie należy! — Tobie?! — Prudence wyciągnęła rękę do siostry. — Oddaj mi klucz! — Jak skończymy. — Już skończyłyśmy! — Prudence wyrwała klucz z zaciśniętej dłoni Clary i rzuciła go Suzanne. — Idź, Suzanne. Chętnie posłucham twoich kłamstw, Claro. Jeśli chcesz, opowiedz mi o krwi na Biblii, o Jeanie. No, słucham! — Puść mnie! — krzyknęła Clara, szamocząc się w uścisku Prudence. — Zostaw mnie w spokoju! — Pewnie, Claro! Wszyscy damy ci spokój! — Prudence przełożyła klucz na zewnętrzną stronę zamka. — Masz obsesję na punkcie kluczy. Spróbuj usunąć ten! — Wyszła z pokoju i przekręciła klucz, nie zważając na to, że Clara pięściami wali w drzwi. — Mam posłać po Charlesa Marsdena? Przekazać mu, że jego ukochana jest w opresji? — mówiła ze śmiechem. — Otwórz! — krzyczała Clara. 165 LUANSHYA GREER Prudence nie wiedziała, że Suzanne uciekła. Pobiegła w noc, za sobą zostawiając to, czego dłużej już nie mogła znieść: nienawiści Clary, która zdawała się zabijać wszystko dokoła. A Suzanne pragnęła miłości. Pragnęła Thysa. I choć było to niemożliwe, czuła, iż musi go odnaleźć, w przeciwnym wypadku bowiem nie ma po co dalej żyć.
Dopiero rankiem domownicy odkryli nieobecność Suzanne. Pierwsza zaczęła martwić się panna Thurston, gdy stwierdziła, że Suzanne nie spała tej nocy w swoim łóżku. Poszła prosto do Jacques'a. Wszyscy członkowie rodziny i cała służba ruszyli na poszukiwania; nawet Claudelle wyszedł z ukrycia. Wszyscy z wyjątkiem Clary. Prudence w duchu obwiniała siebie. Rzuciła klucz Suzanne i tym samym dopomogła jej w ucieczce. Gdy nadeszło południe, przeczesano każdy skrawek Bonne Es-perance: stodoły, obory, piwnice, winnice, nawet brzeg rzeki. Emily powiedziała, że trzeba tam szukać, gdyż było to miejsce spotkań Suzanne i Thysa. — A jego dom? Może poszła do domu Bothmów. Jacąues ze zbocza góry spojrzał na opuszczoną farmę Bothmów i poczuł lodowaty dreszcz. To samo pewnie czuła Suzanne. Pośpiesznie wrócił do Bonne Esperance myśląc, że Suzanne bez wątpienia jest już w domu. Jednakże zamiast niej zobaczył sąsiadów, którzy przyszli, by pomóc w poszukiwaniach. Pomiędzy nimi był John Westbury. — Czy na pewno może pan teraz zostawić żonę samą? — zapytał Jacąues. Pamiętał, co się stało, gdy wyjechał z domu w ostatnim okresie ciąży Emily. — Jeszcze mamy czas — zapewnił Westbury. — Poza tym jest z nią Pauline. Emily odwróciła głowę, by nie zobaczył w jej wzroku oskarżenia. Gdy ojciec z Jeanem i pięcioma innymi mężczyznami odjechał, podeszła do stojącej na uboczu Prudence, która sprawiała wrażenie
niepocieszonej. — Znajdą ją, Prudence. Jestem o tym przekonana. — Usiłowała przekonać także samą siebie, choć w duchu modliła się żarliwie: „Błagam, niech znajdą Suzanne. Amen". Jacąues spojrzał w przepaść otwierającą się po jednej stronie wyboistego traktu. Trzem ludziom polecił, by jechali dalej, on 166 KTO SIEJE WIATR i pozostali natomiast ruszyli w góry. Strach przed tym, co mógłby zobaczyć, powstrzymał go od ponownego spojrzenia w dół. Jean pozostał z ojcem, miał bowiem nadzieję, że gdyby stało się najgorsze, jakoś będzie umiał mu pomóc. Szukali przez cały dzień, lecz bez skutku. Podobnie było następnego dnia. Mijały dni, a potem tygodnie, a oni co wieczór sprawdzali przeszukane uprzednio tereny, aż wreszcie na uschłym drzewie, które przywarło do stromej ściany przepaści, Jacąues dostrzegł strzęp sukni Suzanne. John Westbury zaproponował, że zejdzie w dół, zdawał sobie bowiem sprawę, iż na dnie może być jedynie ciało. Jednakże Jacąues nie zgodził się i zażądał, by wszyscy odjechali. Jean go nie posłuchał. Schodzili z trudem, powoli. To był rytuał, może jakaś forma oczyszczenia przed pogodzeniem się z nieuniknionym. Jean obserwował ojca, do chwili gdy pochłonął go głęboki cień, zastanawiając się, co mu powie na pocieszenie. Jacąues z wysiłkiem podciągnął się na brzeg przepaści. Zapadł już zmrok — wędrówka przeciągnęła się głęboko w noc. Jean przyprowadził ojcu konia i w milczeniu ruszyli w drogę powrotną do domu. Obaj pogodzili się
z faktem, że Suzanne z pewnością nie żyje. Jednakże przez trzy następne miesiące każdy z członków rodziny w tajemnicy przed pozostałymi wszystkie wolne chwile poświęcał na sekretne poszukiwania, coraz bardziej umacniając się w przekonaniu, że Suzanne w żaden sposób nie mogła przeżyć. Jeśli nawet nie zginęła przy upadku, nie dałaby sobie rady z naturą. W okolicy kilkakrotnie widziano lamparty i lwy, węże śmigały spod stóp. Białe domy i wypielęgnowane winnice otaczała ze wszystkich stron dzika Afryka. Wreszcie Jacąues postanowił odprawić za córkę nabożeństwo żałobne. Uczynił to niechętnie, a jednak ta decyzja w pewnym sensie przyniosła mu ulgę. Tortury nadziei dobiegły ostatecznie końca. Lord Marsden przybył do kościoła w towarzystwie żołnierza, który w dzień egzekucji zawiózł Suzanne do Thysa. W czasie nabożeństwa młody żołnierz z powagą i smutkiem wspominał tę nieznajomą dziewczynę. Tak rodzina Beauvilliers żegnała się z Suzanne. Tylko Emily w myślach wciąż powtarzała bezwiednie: „Suzanne żyje." 167 LUANSHYA GREER ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY — Przytrzymaj ją! — krzyknęła pani Westbury do męża, gdy Pauline z głośnym jękiem wygięła się w łuk przy kolejnym silnym skurczu. — Potrzebuję twojej pomocy! John Westbury stał jak skamieniały od chwili pierwszego przeraźliwego krzyku Pauline. Odsunął się od łóżka i oparł głowę o ścianę. Pot lał się z niego strumieniami, wsiąkając w ubranie, ciało przeszywały dreszcze. Chwiejnie wyszedł na dwór. Południowe słońce zalało go światłem, nie
zostawiając żadnej możliwości ukrycia się przed samym sobą. — Przyj, dziewczyno! — z domu dogonił go głos żony. — Nie mogę! — krzyk Pauline zagłuszył polecenia matki. — Już nie mogę... nie!!! Przepełnione bólem wołanie córki trafiło go w samo serce. Skulił się pod drzewem, w głębokim cieniu, i zatkał uszy, by więcej nie słyszeć jęków rodzącej. Wreszcie zapadła cisza. Westbury stał bez ruchu, nie odrywając wzroku od okna. Koronkowa firanka w oknie Pauline kołysała się na wietrze. Nie śmiał odetchnąć. Miał wrażenie, że mija wieczność. Uświadomił sobie, co żona zamierza zrobić, i uciekł głębiej w cień. Przycisnął się całym ciałem do twardego pnia, który otwierał mu nad głową ochronny parasol z liści. — Popatrz na niego — usłyszał głos żony za plecami. Odwrócił się i zobaczył, że zbliża się ku niemu, w ramionach niosąc zawiniątko. — Popatrz na niego. — Pani Westbury podeszła do męża. John niemądrze trząsł głową, a z oczu płynęły mu łzy. — Popatrz — powtórzyła i odsunęła szal. John zacisnął mocno powieki, w głowie mu zawirowały wspomnienia topionych nowo narodzonych kociąt z łapkami rozpostartymi w przerażeniu. Zobaczył ślepe oczka i różowe noski usiłujące utrzymać się na powierzchni wody. Walczyły o życie, gdy wpychał je głębiej do beczki, aż wreszcie drobne ciałka wiotczały mu w dłoniach. — Nie! — szlochał. — Proszę, nie! — Patrz! — w głosie pani Westbury zadźwięczała groźba. Otworzył oczy,
lecz przez łzy zobaczył tylko niewyraźnie szal, z którego dobiegało ciche gruchanie. Łzy przestały mu płynąć 168 KTO SIEJE WIATR i z nadzieją spojrzał na żonę, ale z jej twarzy nic nie wyczytał. Nie zostawiła mu żadnego wyboru. Skierował wzrok na zawiniątko. Niemowlę było białe. Ogarnięty wielką radością podniósł je ku twarzy. Maleńka istotka zapłakała, instynktownie próbując ssać jego policzek. — John. Słysząc swoje imię, spojrzał pytająco na żonę. — Będzie się nazywał John Westbury — rzekła — tak samo jak jego ojciec. Wieści o dziecku dotarły do Bonne Esperance dopiero w miesiąc później. Emily wiedziała, że czas narodzin dziecka już minął, Jean wszakże nigdy o tym nie wspominał. Kiedy zaproponowała, że może powinni złożyć sąsiadom wizytę i dowiedzieć się o stan zdrowia pani Westbury, usłyszała, że lepiej tego nie robić, gdyż w jej wieku mogą być problemy z dzieckiem. Jedynie Emily i Jean wiedzieli, że prawdziwe niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Wreszcie jednak sąsiedzi zaprosili rodzinę Beauvilliers. — Czekajcie na mnie! — zawołała Emily, biegnąc po buciki, które wydziergała szydełkiem według szczegółowych instrukcji panny Thurston. — Dlaczego nie idzie pani z nami? — zapytała starej guwernantki. — Mam trochę zajęć. — Panna Thurston z trudnością znosiła, że pani Westbury, choć o wiele niżej urodzona, traktuje ją jak służącą. Jacąues z synem u boku powoził, Emily i Prudence siedziały z tyłu.
Dziewczynka zadawała sobie pytanie, co brat czuje wiedząc, że nie będzie mu wolno dotknąć własnego dziecka. — Jest taki maleńki! — rzekła Emily, obejrzawszy dziecko. — Jak ma na imię? — John — odparła z uśmiechem pani Westbury. — Jak jego ojciec. — Ach tak — powiedziała obojętnie Emily. Prudence nie chciała okazywać zbyt wielkiego zainteresowania, żeby przypadkiem nie dali jej dziecka na ręce. — Jest do niego bardzo podobny — stwierdziła. Nic innego nie przyszło jej do głowy. — Do kogo? — odrobinę za szybko zapytała pani Westbury. — Do ojca — wtrąciła Emily. — Gdzie jest Pauline? — Odpoczywa — wyjaśnił pan Westbury, po czym zmienił temat. Nie potrafił ukryć zdenerwowania. — Napijesz się, Jacąues? Żeby się dobrze chowało. 169 LUANSHYA GREER Emily wpatrywała się w dziecko, chciała bowiem szczegółowo opisać je Jeanowi, kiedy znajdą się sami. — Jean stał się specjalistą od szczepienia winorośli — nieoczekiwanie oznajmił Jacąues, nie zdając sobie sprawy, jakie napięcie ta uwaga wywoła wśród obecnych. — Mogę go do was któregoś dnia przysłać. Najlepiej załatwmy to do razu. — Ruszył do drzwi, by przywołać syna. — Nie — odparł ostro Westbury. Podał Jacques'owi kieliszek z winem, usiłując ukryć zamieszanie. — Mam już pomocnika z sąsiedztwa. —
Uniósł kieliszek i rzekł: — Na zdrowie. — Sante! — zwrócił się do gospodyni Jacąues. — Niech dziecko wam przyniesie wiele radości. Emily odwróciła się w stronę okna. Nie mogła dłużej znieść tej sytuacji i było jej gorąco. Jean wpatrywał się w dom z daleka. — Pójdę przywitać się z Pauline — powiedziała. — Pauline nie czuje się dzisiaj dobrze — zaoponowała pani Westbury. — Nie zostanę u niej długo — odparła Emily i wybiegła. Pani Westbury nie mogła jej zatrzymać, dziecko bowiem zaniosło się płaczem. — Pauline, mogę wejść? — Emily przez chwilę czekała na odpowiedź. — Muszę się z tobą zobaczyć. — Gdy i tym razem nie doczekała się zaproszenia, lekko nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. — Odejdź — powiedziała Pauline spokojnie i bardzo cicho. — Musiałam przyjść. — Dziewczynka zdała sobie sprawę, że Pauline patrzy na stojącego na podwórku Jeana. — On jest bardzo smutny, Pauline. — O co ci chodzi? — Pauline odwróciła się. Emily, widząc w jej oczach strach, zrobiła krok do tyłu. — Po co tu przyszłaś? Dziewczynka była przerażona, ale i zdeterminowana. — Ty i Jean macie cudowne dziecko. Nie bój się, nie powiem nikomu. Nikt nigdy się o tym nie dowie. Ale ty musisz dać znać Jeanowi, że dalej ci na nim zależy. — Nie — odparła Pauline, nie patrząc na Emily.
— Musisz. — Nie! — Ja tego nie rozumiem. — O ile mniej musi rozumieć Jean, uświadomiła sobie Emily. — Jakieś wyjście na pewno istnieje. — Czy istniało wyjście dla twojego ojca i matki Jeana? 170 KTO SIEJE WIATR ¦ Tak! — Dziewczynka wysoko uniosła podbródek. — Pobrali się. Jean jest naszym bratem i został przyjęty do rodziny. Nawet prawo go uznaje. — Uznaje go?! Czy mój syn też musi zostać uznany przez prawo?! — A czy ty go uznajesz, Pauline? Zapadła długa cisza. Emily widziała, że jej słowa głęboko zraniły Pauline, i nie miała pojęcia, co dalej robić. Pauline przygarbiła ramiona. Kiedy płacz dziecka przybrał na sile, przyłożyła dłoń do gorsu sukni. Był mokry. — Mój synek płacze i mleko płynie z mojej piersi. Ale muszę czekać, aż wyjedziecie, żeby podtrzymać kłamstwo, którym matka go otoczyła. — Przysunęła się do Emily. — Możesz to sobie wyobrazić? Przytulam go, a on ssie i patrzymy sobie w oczy — mówiła jak w gorączce. — Karmię go. Matka przynosi go do mnie po kryjomu, kiedy nikogo nie ma, i ja go karmię. — Spojrzała Emily prosto w oczy. — A potem go zabiera! Wyrywa mi go, kradnie! — Och, Pauline! — Emily objęła ją mocno. — Proszę, nie płacz! — Powiedz Jeanowi, że jeżeli chcemy, by nasz syn żył, musimy o nim zapomnieć. — Pauline pochyliła nisko głowę. — Powiedz mu, że ja też utraciłam swoje dziecko. Droga do domu zdawała się nie mieć końca. W głowie Emily huczało od
sprzecznych myśli. Życie dziecka zależało do Pauline, nie tylko od jej mleka, lecz również milczenia. Zaczęła rozmyślać. Jak więc ją karmiono, skoro matka umarła wydając ją na świat? Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała, a teraz wydało jej się niezwykle ważne. Czy między niemowlęciem a kobietą, która je karmi, istnieje jakaś więź? Czy istnieje więź między Pauline a jej synem? — Chciałam tylko wiedzieć — rzekła Emily do panny Thurston najbardziej obojętnym tonem, na jaki mogła się zdobyć. — Niemowlęta muszą pić mleko swoich matek i zastanawiałam się, jak to było w moim przypadku. — Zadajesz dziwne pytania — panna Thurston z zakłopotaniem odwróciła głowę. — Dlaczego? — spytała zaskoczona jej zachowaniem dziewczynka. — Ktoś przecież mnie karmił! — Doprawdy, dziecko, jeżeli wizyta u pani Westbury i jej małego dziecka rozbudziła w tobie taką dziwną ciekawość, to może lepiej tam więcej nie chodź. 171 LUANSHYA GREER — A cóż dziwnego w tym, że chcę wiedzieć, kto mnie karmił? — upierała się Emily. — Bądź wdzięczna, że ktoś w ogóle to robił. Panna Thurston wyszła; nie zamierzała roztrząsać tego tematu. Emily wyjrzała przez okno. Wciąż nie mogła porozmawiać sam na sam z Jeanem, gdyż towarzyszył ojcu, ruszyła więc do kuchni. Zastała tam Marię, która uczyła swą córkę Rositę, rówieśniczkę Emily i towarzyszkę jej
dziecięcych zabaw, jak przygotowywać jarzyny, nie marnując zbyt wiele przy obieraniu. Dziewczynka, oparta o framugę, chwilę się im przyglądała. — Karmiłaś Rositę, Mario? — zapytała wesoło. Maria syknęła i upuściła nóż. — Panienko Emily, mało brakowało, a przez panienkę obcięłabym sobie palec! Czemu panienka pyta? Czy Rosita wygląda na głodną? — Chodzi mi o to, czy ją karmiłaś, jak była malutka. — Czy inaczej tak by wyrosła, że teraz może pomagać mi w pracy? — A kto mnie karmił? — zapytała Emily. Szeroki uśmiech Marii zniknął, błyszczące zęby skryły się za zaciśniętymi ustami. — Proszę wyjść z kuchni! Muszę nauczyć Rositę, jak ma pracować! — zawołała kucharka, goniąc Emily z wielką szczotką. Dziewczynka przystanęła za drzwiami, zastanawiając się, dlaczego nikt tego nie wie, a jeżeli wie, czemu nie chce jej powiedzieć. Zobaczywszy, że pod drzewem siedzi Sunday i przygotowuje sobie wędkę, pobiegła ku niemu. Sunday wszystko wie i na pewno jej powie. — Dzień dobry — powitała go z uśmiechem. Oparta o drzewo obserwowała, jak zręcznymi palcami przytwierdzał do linki ręcznie robiony haczyk. — Wybierasz się na ryby? — Chce panienka iść ze mną? — zapytał, patrząc jej prosto w oczy, czego, jak zauważyła, nigdy nie robił, kiedy rozmawiał z pozostałymi członkami rodziny. Traktował ją inaczej. — Dziś dobry dzień na łowienie ryb — dodał. — Widziałeś mnie, jak się urodziłam, Sunday?
— Panienkę? — No tak, czy widziałeś mnie zaraz po urodzeniu? — Nie pamiętam. — Zaciągnął węzeł na lince. — Dlaczego panienka pyta? Emily zaczęła palcem rysować coś na piasku. — Mówią, że karmiła mnie któraś niewolnica. — Miała nadzieję, że tym domysłem sprowokuje go do powiedzenia prawdy. 172 KTO SIEJE WIATR — O niczym nie słyszałem. — A twój ojciec Titus? Podobno o wszystkim ci opowiedział. O wszystkim, co kiedykolwiek zdarzyło się w Bonne Esperance. Sunday wzruszył ramionami, zbierając się do odejścia. — Kto to był? — chwyciła go za rękę. — Nie powiedziała panience? — Kto? — W takim razie nie powinna panienka wiedzieć. — Kto to był? Proszę, powiedz mi, Sunday. — Maria. — Obejrzał się i dodał: — Nikomu niech panienka nie mówi. — Maria? — powtórzyła szeptem Emily. — Urodziła wtedy Rositę. Mówią, że karmiła was obie. — Emily stała bez ruchu. — Niech panienka nie powie nikomu, że ja jej to wygadałem. — Dziękuję ci, Sunday. Biegiem wróciła do domu, wypatrując Jeana. Między nią a Marią istniała więź, a to oznaczało, że między Pauline a jej dzieckiem taka więź też zawsze będzie istniała.
W pokoiku na poddaszu Emily trzymała Jeana za ręce i z podnieceniem wpatrywała mu się w oczy. Był późny wieczór, jedyna pora, kiedy mogli porozmawiać na osobności. — Dlatego mi o tym nie powiedzieli! Choćby nie wiem co pani Westbury robiła, twój syn nigdy nie będzie jej dzieckiem, bo Pauline go karmi. — Jean odwrócił głowę. — On nawet wygląda tak jak ty. Jest piękny. Nie martw się o syna. Wszystko dobrze się ułoży. Musisz w to wierzyć. — A Pauline? — Dla niej to też jest trudne, musisz ją zrozumieć. — Nie rozumiem! — Twarz zapłonęła mu gniewem. — Czekałem na podwórku, podczas gdy inni oglądali mojego syna. Nie miałem żadnej szansy, żeby go wziąć na ręce, nawet dotknąć! — Ale on i tak jest twój! — Należy do nich! — Jean gwałtownie wstał i wyszedł z pokoju. Przez chwilę nasłuchiwała cichych kroków na schodach. „Pewnego dnia wszyscy znać będą prawdę", zapisała tego wieczoru Emily w dzienniku, po czym wytarła pióro i odłożyła na miejsce. Po jakimś czasie znowu po nie sięgnęła i umoczyła w kałamarzu. „Amen", dodała. 173 LUANSHYA GREER — NiezUpełnie rozumiem, dlaczego mnie o to prosisz. — Clara uniosła Vvżrok ku Charlesowi Marsdenowi, z którym spacerowała zboczem ty2#oszącym się nad winnicami Bonne Esperance. — C^y t0 takie dziwne, że chcę, żebyś została moją żoną, Claro? — Ujął ją za ramiona i obrócił twarzą ku sobie. Na te^ moment przygotowywał się przez prawie trzy lata. W liście do
rodziCoVy w Anglii wspomniał o Clarze, oni zaś w odpowiedzi zasugerowaii3 że powinien przyjechać do domu. Oczywiście nie posłuchał. Rozmyślnie nie wspomniał, że Clara pochodzi z majętnego domu. Chociaż finanse Marsdenów, jak wielu angielskich arystokratycznych rodów, znajdowały się w opłakanym stanie, na małżeństwo z przedstawicielami nouveaux riches rodzice i krewni patrzyli z wielką podejrzliwością. Dla nich Clara była istotą niższą, w dodatku Francuzką. Postanowili zignorować plany Charlesa i czekać, aż wróci mu rozum. — Czy sama się nie domyśliłaś, że chcę cię poślubić? — zapytał łagodnie. — Nie. — Clara z udanym zażenowaniem oderwała wzrok od jego twarzy i spojrzała przed siebie, na usadowioną pomiędzy górami, rozległą Bonne Esperance. — Dopiero teraz, kiedy na to wszystko patrzę, rozumiem, dlaczego prosisz mnie o rękę. —* Claro, pragnę tylko ciebie. Niczego więcej. Świadoma była, iż Charles oczyma błądzi po jej ciele, i sprawiało jej to przyjemność. — Kocham cię — rzekł, a ona odwróciła twarz, udając zawstydzenie. Wiedziała, że słowa te dyktuje mu pożądanie. Władza, jaką nad nim miała, wywoływała w niej tajemny dreszcz rozkoszy. — To niemożliwe. Nie, po prostu nie mogę w to uwierzyć. — Jeżeli poproszę pana Beauvillers o twoją rękę, czy wówczas mi uwierzysz? —¦ Mojego ojca? On jest jednym z naszych problemów. —- Jakich problemów? — Charles Marsden wyprostował się z godnością.
— Czy według niego nie jestem odpowiednim kandydatem? — Ty? — zapytała zdumiona. — Przecież to o mnie chodzi! To ja nie jestem odpowiednią żoną dla kogoś takiego jak ty. To ja nie mam. nic do zaoferowania oprócz wiana, które pełne jest oszustwa... kłamstw... — Zamilkła, po czym szeptem dodała: — Nie mam nic. — Ja pragnę tylko ciebie, Claro. 174 KTO SIEJE WIATR — A co z naszą przyszłością? Przyszłością naszych dzieci? — Gniewnym ruchem ręki wskazała Bonne Esperance. — To wszystko powinno być moje, twoje poprzez małżeństwo, naszych dzieci poprzez dziedziczenie. Lecz... — spojrzała mu w twarz — ja nie mam nic. Spróbuj sobie wyobrazić, jakie męki przechodzę, Charlesie. Nie potrafię żyć bez ciebie, lecz nie mogę przyjąć twoich oświadczyn wiedząc, iż moje życie to kłamstwo! Nie mogłabym tak cię znieważyć. Dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość, możemy tylko kraść naszą miłość, tak jak uczyniono z moją schedą. — Wskazała grupę robotników w winnicy. — On stoi pomiędzy nimi, przez niego nie mogę za ciebie wyjść. Syn mojego ojca i jego dziedzic, Jean. Łagodnym ruchem dotknęła jego twarzy, patrząc mu głęboko w oczy. — Jakżebym chciała nigdy nie musieć ci tego mówić! — Opuściła wzrok pozwalając, by po policzku stoczyła się łza. — To jest powód, dla którego nie mogę się zgodzić. Nie mogę zostać twoją żoną, choć bardzo tego pragnę. Charles wytarł łzę z jej policzka.
— Czy sądzisz, że pozwolę, by cokolwiek stanęło na przeszkodzie naszemu małżeństwu? Usta Clary wygięły się w zmysłowym uśmiechu. W jej oczach błyszczało pożądanie. — Przy mnie czekają cię głębie namiętności, o jakich dotąd nawet nie marzyłeś—wyszeptała. — Wyjdę za ciebie. —Językiem rozdzieliła jego wargi, obiecując przyszłe rozkosze. — Proszę stać bez ruchu. Emily, przygryzając usta, spojrzała na ?i????'? Justine'a, malarza, który żądał od nich, by w trakcie pozowania do ślubnego portretu stali nieruchomo niczym kamienne figury. — Czy guziki mi odpadły, Prudence? — zapytała przez zaciśnięte zęby, choć bała się odezwać. — Tak. — Prudence przytrzymała otwartą na plecach suknię siostry. — Jeśli to będzie dłużej trwało, nie mogę obiecać, że do końca będziesz przyzwoicie wyglądała. — Ależ, drogie panie! — Artysta zwrócił na Prudence wzrok pełen urazy. Emily spojrzała w dół. Gors sukni, którą uszyto nie biorąc pod uwagę jej zbliżającej się dojrzałości, niemalże pękał w szwach. Przez pół roku, które upłynęły od ślubu Clary i lorda Marsdena, rodzina raz 175 LUANSHYA GREER w miesiącu pozowała do portretu, a pączkujące piersi Emily z dnia na dzień wydawały się większe. By się nad tym nie zastanawiać, dziewczynka zwróciła swe myśli ku Jeanowi. Ostatnimi czasy często gdzieś uciekał, ona zaś doskonale wiedziała, gdzie można go znaleźć.
Ukryty w zaroślach niedaleko domu Westburych, czekał na okazję, by choć przez chwilę zobaczyć synka i Pauline. — Dość tego. Mam sporo pracy — nieoczekiwanie oznajmił Jacąues, zbierając się do odejścia. Malarz rzucił w powietrze pędzle, które opadły wirując niczym drewniane ptaki. — Jak mam skończyć ten obraz?! — Beze mnie — odparł Jacąues. — Na głowie mam winnice. — Przecież musisz być na naszym portrecie ślubnym! — oburzyła się Clara. — Czyżby? — Jacąues miał dosyć tej przebieranki, która odbywała się regularnie raz w miesiącu. — To ty wyszłaś za mąż, nie ja! Poza tym nie cała moja rodzina jest obecna. — Ojciec ma rację! — Prudence skorzystała z okazji i szybko opuściła swoje miejsce. — A moja suknia jest już za ciasna — dodała Emily, biegnąc za siostrą. — I co teraz? — Artysta spojrzał na Clarę i lorda szeroko otwartymi oczyma, zaskoczony niezwykłym zachowaniem swych modeli. — Co mam robić? Charles Marsden podniósł pędzel i podał mu, w głębi ducha bardzo zadowolony. — Proszę użyć wyobraźni. Podał ramię Clarze i ruszył w stronę domu, zostawiając rozgniewanego malarza z jego dylematem. Niewiele czasu mógł poświęcić żonie, wkrótce bowiem musiał wrócić do twierdzy.
— Nie masz innych planów, kochanie? — uśmiechnął się pytająco. Charles wciąż ledwo mógł uwierzyć w ten niezwykły świat, w który wprowadziła go Clara. Przelotnie bywał w nim w snach, na jawie bardzo się go wstydził. Na widok pięknych pełnych piersi uwolnionych z gorsetu zadrżał z podniecenia. — Jakże mi ciebie brakowało — mówiła Clara. Sutki miała ciemne i twarde. — Poczuj, jaka jestem — wymruczała, ujmując jego rękę i przesuwając nią od biustu do łagodnego wzniesienia brzucha pod halką. — Rozbierz mnie — powiedziała. 176 KTO SIEJE WIATR Był kompletnie zauroczony. Niezgrabnie mocował się ze sznurówkami, ona zaś przytuliła obnażone piersi do jego twarzy. Językiem natychmiast poszukał sutka. Ze śmiechem uwolniła się z halki, pod którą była naga. — Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że bez dessous pozowałam do obrazu? Chwyciła jego dłoń i zsunęła po swym brzuchu między nogi, po czym z głową odrzuconą do tyłu oparła się na niej z całej siły. Zadrżała i zaczęła rytmicznie się poruszać, gdy palcami sięgnął do jej ciepłego wnętrza. Plecy wygięła w łuk i z głębokim westchnieniem przeciągnęła jego dłonią po swym wilgotnym wzgórku. Zamglonymi oczyma spojrzała na niego, wabiąc, kusząc, podniecając. — Pragniesz mnie? — zapytała. Charles chwycił ją za pośladki i ukrył twarz w jej ciemnych włosach łonowych. — Pragniesz? — szepnęła. — Przyrzekałeś mi coś, Charlesie, zanim się pobraliśmy. Pamiętasz? — Tak. — Już nie był w stanie dłużej się powstrzymywać.
— Dotrzymasz słowa? — Tak! Clara z pełnym namiętności jękiem osunęła się na niego. Emily z niepokojem obejrzała się na dom. Przyzwyczaiła się już do dziwnych odgłosów, które dochodziły z sypialni Clary podczas każdej wizyty lorda Marsdena, i pobiegła do piwnic, by ich nie słyszeć. Zastała tam ojca i Claudelle'a w towarzystwie jakiegoś nieznajomego. — To moja najmłodsza córka Emily, panie Wagner. Emily, to nasz nowy winiarz. Pochodzi z Niemiec. — Witam pana. — Uprzejmie podała mu dłoń do ucałowania. — Pan nas opuszcza? — niewinnym tonem zwróciła się do Francuza. — Muszę wracać co Europy — odparł Claudelle, patrząc w podłogę. — Matka starzeje się i jest coraz słabsza. Emily skinęła głową. Dobrze znała prawdziwy powód. Choć czas mijał, wiedziała, że Claudelle nie przestał się bać. — W takim razie rzeczywiście musi pan jechać — rzekła, po czym zapytała Wagnera: — Mówi pan po angielsku, prawda? — Trochę. Ale się nauczę. — Obiecuję panu wszelką pomoc w nauce — uśmiechnęła się uprzejmie. 12 Kto sieje wiatr 177 LUANSHYA GREER — Przede wszystkim potrzebujemy pańskiego doświadczenia — powiedział Jacąues. Emily dostrzegła Prudence w drzwiach, szybko więc zwróciła się do ojca.
— Mogę wziąć dzisiaj powóz, ojcze? — Dokąd się wybierasz? — Zobaczyć małego Johna. Rosita pojedzie ze mną. — Znowu? — Przecież jestem jego matką chrzestną. — Naturalnie, jedź. Bądź ostrożna, Emily — rzekł, odchodząc w towarzystwie Wagnera i Claudelle'a. Prudence uważnie ich obserwowała. Była zadowolona z wyjazdu Claudelle'a i zamierzał" zrobić wszystko, by Wagner nie miał wątpliwości, że piwnice należą do niej. Będzie uczyć go angielskiego, ale zrobi wszystko, żeby nigdy nie poznał słów, które budziły w niej taką nienawiść: „Winnice to nie jest miejsce dla kobiet". Charles leżał w łóżku, przypatrując się drzemiącej w jego objęciach Clarze. Nawet podczas snu miała nad nim władzę, gdyż stał się niewolnikiem swego pożądania. Wstał ostrożnie, nie chcąc jej zbudzić. — Podjąłeś już jakąś decyzję? Pytanie Clary go zaskoczyło. — Wcale nie myślałem o Jeanie — odparł z uśmiechem. — Musisz coś postanowić, Charlesie. — Przeciągnęła się rozkosznie. — Dobrze się bawiłeś? — Tak, Claro. — Umknął spojrzeniem, by wyzwolić się spod jej uroku. — Mam pomysł. — Zaczął wkładać bryczesy. — Myślę, że wojsko może się okazać dla niego doskonałym wyjściem. — Przyjmują do wojska mieszańców? — zapytała z niejakim zainteresowaniem. — Do Konnych Strzelców. — Wciągnął wysokie buty z lśniącej
twardej skóry. — I muszą walczyć? — Clara położyła się na brzuchu, obserwując go spod rzęs. — Tak. — Zamknął oczy, gdy przekręciła się na plecy. — Muszę już iść. — Im szybciej porozmawiasz z Jeanem o wojsku, tym lepiej. — Zaczęła gładzić swoje sutki. — Może potem będziesz miał dla mnie więcej czasu. 178 KTO SIEJE WIATR Ogarnięty na nowo pożądaniem, podszedł ku niej, lecz przetoczyła się na drugi koniec łóżka, skąd patrzyła na niego z wyrazem nagany w płonących oczach. — Najpierw porozmawiaj z Jeanem. Kiedy Jean przygotował powóz na wizytę do Westburych, Emily poprosiła go, żeby czekał w stajni. Przeczuwał, że coś planuje, nerwowo więc wypatrywał jej powrotu. — Dzień dobry, Jean — od progu rozległ się głos Charlesa Marsdena. — Dzień dobry, sir. — Jean jak zwykle opuścił wzrok i pośpiesznie ruszył po wierzchowca lorda. — Myślałem o tobie. — Charles z lekkim uśmiechem obserwował, jak chłopiec odwiązuje wodze. — O twojej przyszłości. Czy masz jakieś plany? — Ojciec chce, żebym tu pozostał, sir. Przygotowuje mnie do przejęcia majątku. — Doprawdy! — Charles wyraził swe zdziwienie lekkim potrząś-nięciem głowy i bez słowa podziękowania odebrał wodze. — I ty mu wierzysz?
— Nie rozumiem, sir... — Nieważne. — Już miał dosiąść konia, lecz się wstrzymał. — Może powinienem zabrać cię któregoś dnia do Kapsztadu. Tam mógłbyś sam podjąć decyzję. — Już to zrobiłem, sir. — Zamierzasz przejąć Bonne Esperance? — Charles uniósł brwi z rozbawieniem. — To życzenie mojego ojca, sir — Jean usilnie pragnął, by lord odjechał, zanim pojawi się Emily. — A czego ty byś chciał? Odpowiedziało mu milczenie. Nie jestem pewien, czy słusznie czynisz, odrzucając inne możliwości w nadziei, iż ojciec dotrzyma obietnicy. Chyba że... Chyba że każdy członek rodziny i każdy sąsiad się do ciebie odnosi jak do równego sobie. — Ojciec traktuje mnie z szacunkiem. — Jean wciąż patrzył w ziemię. — Możesz tu chodzić z dumnie podniesioną głową? — Charles przerzucił nogę przez siodło i z nutą lekceważenia powiedział: — W armii brytyjskiej nie został ślad po poddaństwie, Jean. — Skiero179 LUANSHYA GREER wał konia do wyjścia, wołając za siebie obojętnym tonem: — I dostaje się przyzwoity żołd! — Wiedział, że Jean go słucha, obejrzał się więc, schylając głowę we wrotach. — Potrzebujemy takich jak ty. Ale może nie jesteś niczym więcej jak służącym, za którego cię tu uważają. — Po tych słowach dał koniowi ostrogę. Jean odetchnął z ulgą. W tej chwili zaprzątały go ważniejsze sprawy.
Pauline wcześniej niż matka zauważyła powóz z Bonne Esperance. Choć przyzwyczaiła się do częstych wizyt Emily, nie potrafiła opanować zdenerwowania. Spojrzała na synka, który siedział na podłodze, z wielką uciechą rozrzucając zabawki. Miał już dwa lata. — Matko! — zawołała. Emily zdawała sobie sprawę z zakłopotania Pauline i miała nadzieję, że częstymi wizytami w charakterze dobrej matki chrzestnej zapracowała sobie na zaufanie pani Westbury. Zastukała w drzwi. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, gdy w progu stanęła pani Westbury z chłopczykiem w objęciach. — Ależ on urósł! — wyciągnęła ku małemu Johnowi ręce. — Jak się dzisiaj miewa mój chrześniak? — Uniosła chłopca wysoko, on zaś radośnie się roześmiał. — Jestem przekonana, że byłabyś dla niego lepszą siostrą niż Pauline! — Pani Westbury zerknęła na córkę, która stanęła za nią w progu. — Witaj, Pauline. — Emily uśmiechnęła się słodko, po czym zwróciła się do pani Westbury. — Mamy małego źrebaka. Czy mogłabym wziąć Johna, żeby go zobaczył? — Nie — bez namysłu rzekła Pauline. — Możesz, naturalnie — sprzeciwiła jej się matka. — Dziękuję. — Emily szybko poszła do powozu, nie dając pani Westbury czasu na zmianę zdania. Podała dziecko Rosicie i usiadła obok. — Niedługo go odwiozę! — zawołała, gdy powóz ruszył z miejsca. Pani Westbury pomachała jej na pożegnanie, po czym zwróciła się
do córki. — Mogłoby wydać się dziwne, gdybym odmówiła takiej prośbie — rzekła i weszła do domu. Pauline pozostała w progu, odprowadzając wzrokiem powóz. Doskonale wiedziała, dokąd Emily zabiera jej syna. 180 KTO SIEJE WIATR Jean uniósł głowę. Przez otwarte wrota wpadła do stajni smuga światła. — Jesteśmy na miejscu, mały Johnie Westbury. Twój ojciec z radością się z tobą spotka. — Emily z dzieckiem w ramionach stanęła naprzeciw Jeana, który nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. — Weź go na ręce — zachęciła. Niezwykle ostrożnie odebrał od niej chłopca. Przez chwilę wpatrywał się w twarzyczkę synka, potem nagle mocno go do siebie przytulił. Jasne dziecięce loki kontrastowały z ciemną twarzą Jeana, błyszczącą teraz od łez. Emily bezszelestnie opuściła stajnię. Po raz pierwszy widziała Jeana płaczącego. W swoim życiu doświadczył wiele upokorzeń i nienawiści, lecz nigdy nie płakał. Zapłakał dopiero ze szczęścia. W tamtej chwili w Jeana wstąpiła odwaga. Następnego dnia poszedł na farmę Westburych i w zwykłym miejscu czekał na Pauline. Tym razem wszakże nie pozwolił jej przejść, lecz mocno chwycił za ramię. — Dlaczego się mnie boisz? — Wiesz dobrze, czego się boję — odparła, próbując się uwolnić. — Wiesz także, że nie powinieneś tu przychodzić. — Nie, nie wiem. — Wciągnął ją za sobą w zarośla. — Czy wiesz, jak
długo mnie unikasz, Pauline? Ile lat minęło, odkąd ze mną rozmawiałaś? Wreszcie udało jej się wyswobodzić. — Nasz syn został przygarnięty przez moich rodziców — rzekła z płonącym wzrokiem. — Żyje, a to wystarczający powód, bym zgodziła się nigdy z tobą nie spotykać. — Nieprawda! — W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. — Zrobiła ruch, jakby chciała odejść, on jednak złapał ją mocno za rękę. — Sprawiasz mi ból. — A chciałem cię zabić! — Wypuścił z uścisku jej ramię. — Kocham cię. — Nie cofnęła się ani nie odwróciła wzroku. — Na początku naszej znajomości zastanawiałem się, czy naprawdę mnie pragniesz, czy może buntujesz się przeciw rodzicom. Ale teraz mamy dziecko, a ja trzymałem je w ramionach! — Dziecko żyje i ma przed sobą przyszłość — rzekła. — Lecz bez rodziców! Cóż to za przyszłość?! Pauline — powiedział z wielką czułością — jeżeli ci udowodnię, że mamy szansę na wspólne życie, to czy wówczas pójdziesz ze mną? 181 LUANSHYA GREER — To niemożliwe! — Ty mnie w ogóle nie słuchasz! — z rozpaczą podniósł głos, trzymając ją za ramiona i potrząsając gwałtownie. — Ty i mój syn to wszystko co mam! — Nie! — Ty mnie kochasz! — Nie! — Odwróciła się, on wszakże zamknął ją w objęciach.
— Czujesz to samo co przedtem, prawda? Nic się nie zmieniło. — Pauline zadrżała. — Tak? — zapytał szeptem. — Tak. Jean z zamkniętymi oczyma tulił ją mocno, w uszach słysząc słowa lorda Marsdena: „W wojsku będziesz panem siebie. Będziesz mógł dumnie podnieść głowę i zażądać tego, co ci się należy". Jacąues, rozmawiając w piwnicy z Guntherem Wagnerem, z czułym uśmiechem spojrzał na syna. Nie zauważył kryjącej się w cieniu Prudence. — Pan Claudelle uważał, że Jean już wkrótce gotów będzie przejąć wszystkie obowiązki. — Zgadzam się. Ale dużo musieć się jeszcze nauczyć — rzekł uprzejmie Wagner i dodał: — Jak ja w angielskim. — Jesteś gotów do dalszej nauki? — Jacąues otoczył ramieniem barki syna. — Nie jestem pewien — odparł Jean. Czuł się nieswojo. — Nie tego pragniesz? — Myślałem o wojsku. Jacąues cofnął się zaskoczony. ¦— Według mnie to nie najlepszy pomysł. — Lord Marsden mnie do tego namawiał. — On jest wzorowym żołnierzem, to prawda, lecz tobie w mundurze nie będzie do twarzy. To wszystko jest twoje. Cała Bonne Esperance. — A co z Prudence? — zapytał Jean. — Nie widzi świata poza winnicami. Prudence schowała się głębiej, pełna obaw, że jednak ją zauważono.
— Życie kobiet obraca się wokół dzieci — odparł ojciec zgodnie z przewidywaniami, a Prudence poczuła, że rumieni się ze złości. — Ale ona wie więcej niż ktokolwiek inny na temat win i winorośli. — Wie, to prawda. Lecz... — Jacąues spojrzał na syna spod uniesionych brwi. — Wojsko nie jest dla ciebie — rzekł, po czym 182 KTO SIEJE WIATR z uśmiechem zwrócił się do Wagnera: — Mam nadzieję, że pan go o tym przekona. — Po tych słowach ruszył do wyjścia, pragnąc uniknąć dalszej sprzeczki, ale po drodze jeszcze się zatrzymał. — Jesteś mi potrzebny. Po wyjściu ojca Prudence długo stała bez ruchu. Ona także będzie musiała walczyć o swoją przyszłość. Jacąues siedział na wiszącej skale, z której rozciągał się widok na dolinę. Rozmyślał nad słowami Jeana. Wszystkie jego dzieci już wkrótce ruszą w swoją drogę, wszystkie oprócz Suzanne. Ona pierwsza go opuściła, sprawiając niewyslowione cierpienie trwające do dziś. Czy znowu dozna podobnego bólu? Jeżeli Jean zaciągnie się do wojska, to jakby także umarł. I chociaż Jacąues próbował odpędzić te myśli, ciągle wracały. Tak samo jak wspomnienia o Suzanne. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Oddalona o ponad półtora tysiąca kilometrów od Bonne Esperance stacja misyjna była jedynym okruchem cywilizacji w krajobrazie, gdzie po gęstym buszu nagle otwierała się pustynia porośnięta skąpą roślinnością i wznosiły nagie skały. Nieustannie czaiła się tutaj śmierć. Misja była mała, lecz z dnia na dzień przybywało w niej chat z gliny i plecionki, mających pomieścić osierocone dzieci i rannych żołnierzy.
Wielebny Phillip, człowiek łagodny i spokojny, prowadził tę misję od dziesięciu lat. To, co zaczęło się dla niego jako powołanie do głoszenia słowa Bożego w Afryce, z czasem rozwinęło się w coś więcej. Misja stała się schronieniem nie tylko dla ludzkich dusz, lecz dla każdego cierpiącego. Nie kończące się wojny „czarnuchów" zbierały obfite żniwo pośród brytyjskich żołnierzy stacjonujących na wschodniej granicy, a Phillip robił wszystko, by pomóc głodnym, rannym i umierającym. Powodem, dla którego trzy lata wcześniej wybrał się do Kapsztadu, była konieczność zatrudnienia lekarza. Doktor Steven, młody chirurg, na własną prośbę wysłany do Afryki, zgodził się wyruszyć do dalekiej misji. Kiedy nocą jechali z Kapsztadu, mając w perspektywie wiele tygodni podróży, zatrzymał ich widok, który wrył im się w pamięć na zawsze. 183 LUANSHYA GREER Młoda dziewczyna z burzą złotych włosów niespodziewanie wyłoniła się z ciemności i zabiegła im drogę. Jeszcze chwila, a zostałaby stratowana i rozjechana kołami. Długi wóz zrobiony był z surowych drewnianych bali i wyładowany po brzegi, zaprzęgnięte do niego woły, dźwigające na karkach ciężkie jarzma, miały lejce przywiązane do rogów i nie były spięte w parę. Droga prowadziła w dół zbocza, wóz toczył się coraz szybciej. Żaden z mężczyzn nawet nie próbował zahamować wołów, a mimo to — choć graniczyło to z cudem — zatrzymały się na czas. Wielebny Phillip nie wątpił, że udział w tym miała ręka Opatrzności. Doktor Steven zeskoczył z wozu i podbiegł do dziewczyny, która stała nieruchomo tuż przed zaprzęgiem. O włos uniknęła śmierci. Lekarz był wstrząśnięty i nie panował nad sobą.
— Oszalała pani? Mogła pani zginąć! — krzyczał. Minęło wiele minut, zanim się zorientował, że dziewczyna nie reaguje, tylko patrzy na niego nieprzytomnie. — Kim pani jest? — zapytał łagodnie pastor, lecz również nie doczekał się odpowiedzi. — Musi pochodzić z tej okolicy — rzekł Steven, natychmiast żałując własnej głupoty, przed oczyma stanęło mu bowiem ciągnące się bez końca pustkowie, przez które przejeżdżali. — Czy są tu jakieś farmy? — zapytał szybko. Wielebny Phillip zbliżył się do dziewczyny i położył jej dłonie na ramionach, chcąc ją uspokoić. A także upewnić się, że jest rzeczywista. — Pochodzi pani z którejś z winnic? Dziewczyna milczała. — Co zrobimy? — zapytał lekarz. — Zawieziemy ją do najbliższego majątku. — Nie! — krzyknęła i cofnęła się ku zaroślom, patrząc na obu z przerażeniem. Wielebny Phillip podszedł ku niej ostrożnie. — Powiedz nam, skąd jesteś. Odpowiedziało mu milczenie. — Jak się nazywasz? Znowu cisza. — Nie możesz tu sama zostać. Nagle dziewczyna pobiegła w noc, zmuszając ich do pościgu. Pochwycili ją na skraju głębokiej przepaści. Skierowała na nich pełne strachu oczy. — Jeżeli nie zabierzecie mnie ze sobą, skoczę — szepnęła. 184 KTO SIEJE WIATR A kiedy prowadzili ją z powrotem ku drodze, cierniste krzewy wyrwały z
jej sukni strzęp. Jacąues Beauvilliers nigdy się z nim nie rozstawał. — Suzanne! — zawołał wielebny Phillip do dziewczyny idącej po wypalonej suchej ziemi z czarnym niemowlęciem na ręku i świtą kilku berbeci. — Muszę je nakarmić, bo inaczej mnie zjedzą — odparła ze śmiechem. Była opalona, silna. Pod wieloma względami nie przypominała tamtej delikatnej i kruchej dziewczyny, która przerażona wypadła na drogę wprost przed pędzące woły. Nauczyła się opiekować chorymi, poznała język ludu Khosa, o niej wszakże nikt niczego się nie dowiedział. — Chcesz zobaczyć nowe Biblie? — zapytał pastor. — Są w języku khosa. Nie odrywał od niej wzroku, gdy przeglądała Biblię. Wciąż była dla niego tajemnicą. Nie był nawet pewien, czy rzeczywiście na imię ma Suzanne. Nic o niej nie wiedział. Kim mógł być Thys, którego imię wielokrotnie powtarzała przez sen w trakcie ich podróży? — Patrzysz na tę Biblię prawie ze strachem — rzekł widząc napięcie na twarzy dziewczyny. Przez minione lata nigdy nie tracił okazji, by czegoś się o niej dowiedzieć. — Dlaczego? Jakie znaczenie ma dla ciebie Biblia? — Nic, nic... — żachnęła się i odwróciła do dzieci. — Przepraszam, mam robotę. — Może uda ci się odnaleźć to, czego szukasz, właśnie w tej księdze, Suzanne. — Razem z nią i dziećmi ruszył w kierunku niskiej glinianej chaty, w której mieściła się kuchnia. — Powinnaś poszukać na jej kartach. — Nie w tej księdze — odparła, po czym zawołała ku oddalającemu się dziecku: — Nensa, chodź tutaj!
— Czemu, Suzanne? — nie ustępował pastor. Suzanne ujęła małego czarnego chłopca za rączkę i rzekła: — Czytałam dzisiaj dzieciom, że człowiek stworzony został na podobieństwo Boga. — Spokojnym wzrokiem wpatrywała się w pastora. — Nie sądzę, żeby w to wierzyły, tak samo jak ja nie wierzę. Trudno wierzyć w to, co napisane jest w Biblii, kiedy się widzi dzieci umierające z głodu i żołnierzy wykrwawiających się na śmierć na tej suchej gołej ziemi, którą Bóg rzekomo stworzyć miał z miłością! — Lecz dzieci słuchały, prawda, Suzanne? 185 LUANSHYA GREER _ Zaczynam się zastanawiać, czy to słuszne. - Chciała odejść, r^^ATrt-* •**¦* tm'że człHowiek stworzony został na podobieństwo Boga, Suzanne. Wiem, ze nigdy nie można tracić nadziei. - Wyraz jej oczu sprawił, ze cofnął dłoń. - Kto Xmał ci serce' Czy to był Thys? - W odpowiedzi na ,e, wyzywające sp^enie dodało - Te dzieci zaledwie dokończyły dzieła. Lecz kto ZłTkCiweykTe przemilczała wszystkie pytania Wiekbny Phillip popatrzył na otwartą Biblię, którą wciąż trzymał w dłoni. To nic innego jak strach przed Biblią, pomyślał
.
.
Jego uwagę przyciągnął tętent końskich kopyt i skrzypienie wozów zbliżających się do misji. Nieliczna grupka odzianych w łachmany żołnierzy wstrzymała wierzchowce na środku dziedzińca. _ Przywieźliśmy ciężko rannych, ojcze. Czy możecie udzielić nanWkkbny Phillip pośpieszył ku wozom, wzywając doktora Stevena i Suzanne. Na prowizorycznych noszach przywiązanych do wozu leżeli
dwaj młodzi żołnierze. Jeden z nich, cały pokryty ranami od włóczni, miał zwisającą bezwładnie rękę trzymającą się na skrawkach Tkóry Wpatrywał się w wielebnego Philhpa, jakby misjonarz brał udział w przerażającej walce, którą wciąż miał przed oczyma. — Przygotuj go do operacji, Suzanne. Drugi żołnierz był martwy. Suzanne, nie mogąc opanować drżema siedziała przed chatą , w której trwała operacja. Wreszcie z lepianki wyszli doktor Steven i wielebny Phillip. __ Będzie żył? — zapytała. — Myślę, że tak samo jak nam potrzebny ci łyk alkoholu — odparł m,tnr norr/asaiac głową. Razem z nimi weszła do chatki, która CSŁSSSfiŁ kościół. Wielebny Phillip nalał kieliszek wina i podał Suzanne. Czy to wino pochodziło z Bonne Esperance? Zacisnęła mocno powieki; nie chciała wspominać przeszłości. Ten okres jej życia był zamknięty. Uniosła kieliszek.
.
,
.
.
— Za tych których nie jesteśmy w stanie utrzymać przy życiu. Naturalnie znajdą się w towarzystwie waszego Boga - uśmiechnęła się Tekarz zerknął na pastora, ale żaden się nie odezwał. Ciszę przerywało jedynie cykanie świerszczy. 186 KTO SIEJE WIATR — Dobranoc — rzekł Steven odstawiając kieliszek. — Dobranoc. — Wielebny Phillip nie potrafił oderwać wzroku od Suzanne. Wyglądała inaczej. Wyczuwa! w niej gniew, który zwykle kierowała ku Biblii i jego Bogu, lecz wiedział, że to nie jest prawdziwy powód.
— Kto to jest Thys? Bez słowa podniosła na niego wielkie błękitne oczy. — Kiedy cię znaleźliśmy, często we śnie powtarzałaś jego imię. Wreszcie przemówiła głosem tak cichym, że ledwo ją słyszał. — Nie mógłby mnie dalej kochać. — Serce pastora podskoczyło. Po raz pierwszy na jej ustach pojawiło się to słowo. — Brytyjczycy powiesili jego ojca — dodała. — Niełatwo kochać kogoś, kto jest po drugiej stronie — rzekł, natychmiast tego żałując. W oczach Suzanne zapłonął wielki gniew. — Jakiej drugiej stronie, wielebny Phillipie?! — wybuchnęła. — Przecież wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, usiłującymi żyć w tym opuszczonym przez Boga kraju! Czy twój Bóg o nim zapomniał? Odwrócił się do niego plecami? — Nie, Suzanne. — Lecz miłość jest złem, jest przeklęta, jeżeli kocha się kogoś będącego po drugiej stronie, prawda? — Na tym świecie, być może, tak jest. — Lecz przecież tu właśnie żyjemy! — krzyknęła, biegnąc do drzwi. Słońce zaczynało wznosić się nad płaskim horyzontem. Suzanne spojrzała na budzącą się z brzaskiem ziemię i przez chwilę zamiast przerażającej pustki widziała zielone piękno Bonne Esperance. Przed oczyma Suzanne pojawił się nadjeżdżający brzegiem szumiącej rzeki Thys, za którym wznosiły się dumne góry. Gwałtownym ruchem zwróciła się do wielebnego Phillipa. — Odszukam Thysa! — oznajmiła z determinacją. — Znajdę go na tym świecie, nie w przyszłym życiu!
Po tych słowach wyszła w promienie wschodzącego słońca. Wielebny Phillip nie wiedział, jak ją przekonać, że Królestwo Boże można znaleźć na ziemi. Thys, nalewając sobie kawy do cynowego kubka, nagłym ruchem uniósł głowę. Czy ktoś go wołał? Wyraźnie usłyszał swoje imię. Gerrit Malan, wędrowiec z twarzą porytą głębokimi bruzdami wypalonymi przez słońce, poprawił trzaskające ognisko. 187 LUANSHYA GREER — Co się stało? — zapytał w afrikaans. — Nic — odparł Thys. Na pewno mu się wydawało. Opodal ogniska stał ich wóz, przykryty brezentową płachtą rozpiętą na bambusowym stelażu i tworzącą rodzaj namiotu, pod którym spali. Thys mieszkał w tym wozie, odkąd w trakcie poszukiwań swojej rodziny napotkał grupkę wędrowców. Gerrit miał czterdzieści pięć lat i był zupełnie sam na świecie — jego żonę, syna i trzy córki zamordowała banda udających się na północ czarnych. Traktował Thysa jak syna. — Słyszałem o innej grupie idącej w głąb kraju — rozległ się głęboki bas Gerrita. — Mówią, że jest z nimi twoja matka. Kobieta o nazwisku Bothma z dwiema córkami, tyle wiem. Thys podszedł do ogniska, odsuwając kurę, która zaplątała mu się pod nogami. — Gdzie? — O dwa tygodnie drogi przed nami. Teraz, kiedy Matabele zostali odepchnięci, będzie tam bezpieczniejsza.
— Czy to, czego szukamy... czego szuka moja matka, warte jest tej ceny, Gerrit? — Wolność nigdy nie jest tania. Powinieneś to wiedzieć. Przypomnij sobie los ojca. — Lecz czy to wolność, czy ucieczka? — zapytał nieoczekiwanie Thys. Gerrit zaśmiał się cicho. Z ogniska poleciały w górę iskry. — Nie możemy walczyć z brytyjską armią, ale nic nas nie powstrzyma, żeby od niej się oddalić. — Wyciągnął rękę i Thys podał mu kubek z kawą. — Nie dzieli mnie z Brytyjczykami żadna zwada, lecz moje serce pragnie śpiewać własną pieśń. — Potoczył wzrokiem po otwartej po horyzont krainie myśląc, że wygląda pięknie o tej porze, kiedy budzi się dzień i na czerwonej ziemi błyszczą krople rosy. Nigdy przedtem nie widział tak pięknej krainy. To ziemia, do której Bóg poprowadził swój lud, jakby tylko dla niego ją stworzył. Kiedy nadejdą deszcze, powietrze ciężkie będzie od słodkiego zapachu jaśminów, a pod stopami ścielić się będzie dywan utkany z delikatnych kwiatów. Wciąż wydawało mu się to cudem. — „I poprowadzę lud mój" — cichym głosem przywołał cytat z Biblii — „do ziemi, którą im obiecałem." — Zrozumiał, że odnalazł swoją ziemię obiecaną, i zwrócił się radośnie do Thysa. — Tutaj się osiedlę. — Tutaj? — Thys był zaskoczony. 188 KTO SIEJE WIATR - Będę ci towarzyszył w poszukiwaniach twojej matki, ale potem tu wrócę.
A ty? — Pójdę tam, gdzie podąży matka. — Naturalnie. — Gerrit wytrząsnął fusy z kubka do ognia. Zasyczało i w niebo uniosła się wąska smużka dymu. — I dalej będziesz myślał o tej angielskiej dziewczynie. — Wręczył młodzieńcowi pusty kubek. — Nie miałem na myśli nic złego. W pobliskich wozach zaczął się ruch; wszyscy przygotowywali się do całodziennej wędrówki. Czarni niewolnicy, którzy z własnej woli ruszyli w tę drogę, długimi pejczami ze skóry nosorożca przyganiali woły z pastwisk, gwiżdżąc przy tym i pokrzykując. Thys myślami wrócił do Suzanne. Dlaczego mu się wydawało, że słyszy jej wołanie? Przecież nigdy więcej ani ona go nie zawoła, ani on nie przyzwie jej ptasim głosem. Szybkim krokiem ruszył po woły Gerrita, usiłując wyrzucić z myśli jej imię. Jednakże wiele tygodni później, po żmudnej wędrówce przez dziki kraj, ponownie je usłyszał. — Suzanne! — Theresa Bothma obrzuciła płonącym wzrokiem syna. Jego siostry, Tarcie i Anna, bez słowa siedziały obok matki na wozie. — Wybrałeś Angielkę. Nie ma dla ciebie miejsca przy nas. — Tymi słowami na dobre przecięła kruchą więź, która ich jeszcze łączyła. Thys pochylił głowę, czując na sobie jej wzgardliwy wzrok. — Nie jesteś nam do niczego potrzebny! September! — Krzyknęła na woźnicę, a on w odpowiedzi smagnął biczem brunatne grzbiety wołów. Przyciągając rzemień przymocowany do jarzma, zerknął na Thysa. W dzieciństwie często się razem bawili. Był to syn Petrusa. Thys stał bez ruchu obok swego konia, podczas gdy wóz toczył się za innymi, na zawsze uwożąc matkę z jego życia. Jasnowłosa Tarcie machała
do niego przez jakiś czas, szybko jednak zmuszona była odwrócić się do niego plecami. Gdy wóz zniknął w tumanie kurzu, do Thysa bezszelestnie podszedł Gerrit. — Pytałeś mnie kiedyś, czy chcę pracować razem z tobą — rzekł Thys nie odwracając głowy. — Już zaczynałem myśleć, że jesteś stracony, synu! — Gerrit radośnie poklepał go po ramieniu. — Nasza ziemia czeka, byśmy zapuścili korzenie. — Razem poszli do miejsca, gdzie stał ich wóz zaprzężony w woły i pasło się stadko bydła. — Nie przestałeś kochać Suzanne. — Gerrit mrugnął porozumiewawczo. — Trudno, niech tak będzie. 00 -1^ 00 to Oj, ROZDZIAŁ JEDENASTY Wschodzące słońce nie dotarło jeszcze do okienek usytuowanych wysoko w ścianach i w stajni wciąż panował mrok. Jean Jacąues bezszelestnie prowadził konia do wyjścia. Kopyta obwiązał szmatami, by nie stukały o brukowany dziedziniec. We wrotach stała bez ruchu Emily w pelerynie narzuconej na nocny strój. — Chciałeś odejść, nie pożegnawszy się ze mną — odezwała się cicho, a z każdego słowa wyzierał ból. Pogłaskała konia po chrapach, unikając wzroku Jeana. — Czy jeszcze kiedyś cię zobaczę? Wiedział, że nie może sobie pozwolić na słabość.
— Kiedy byliśmy dziećmi i uczyłaś mnie pisać, obiecałem, że pewnego dnia napiszę do ciebie list — powiedział. — Czy jeszcze kiedyś cię zobaczę? — powtórzyła Emily. — Tak. Zarzuciła bratu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła. — Możesz oddać to ojcu? — Wyjął z kieszeni list. — Chciałem go wysłać razem z listem do ciebie. — Nie potrafisz stanąć twarzą w twarz z ojcem? Nawet z nim? — Oczy Emily zasnuły się mgłą. — Proszę, nie odchodź, Jean! — Muszę. Emily przed oczyma stanął ten wieczór, kiedy po raz pierwszy opowiedział jej o wojsku. Było późno; siedziała na brzegu łóżka w pokoiku na poddaszu, nie wierząc własnym uszom. — Ponieważ w oczach świata nie jestem wart własnego syna, Emily, muszę sam sobie udowodnić, że zasługuję na to, by być jego ojcem — mówił wówczas. 13 Kto sieje wiatr 193 LUANSHYA GREER Przecież jesteś jego ojcem! - argumentowała - To mąż Clary • 7n reao namówił! Nie musisz zaciągać się do wojska, zęby udowodni sobie własną wartość. Możesz zrobić to tuta,, zarządzaj majątkiem, tak jak chce tego ojciec. 1 Ojciec nie wie o Paulme i dziecku. Wier mu powiedz.
.,
A wówczas co? Sama mówiłaś, że nie możemy ujawnić prawdy. Z MoXś
pojechać do Kapsztadu. Mógłbyś pracować, zęby się usamodzielnić. Ile będą ci płacić w armii? m5SS^' s^& dziennie'by coś sobie udowodnićfoCS;S5Sl wciąż czuła się bezbronn* i słata Tean z bólem serca wspominał stojącą przy grobie matki i słaba. Jean
twarzyczce,
dziecko, które czytało mu fragmenty ^yl^S^. Była ptaszkiem zbyt wcześnie wyrzuconym Z gniaZTwói ojciec jest moim ojcem. - Tamta dziewczynka wyrosła na kobtoTw której oczach mógł niezmiennie przez lata wyczytać na Kooietę, w
wkku dQ
łego
mlł!lC W mundurTe wszyscy marten sam kolor skóry, Emily. A nociski są ślepe — rzekła, wybiegając z pokoju. 7df teraz na nią patrzył w kłębiącym się tumanie poranne, mgły, i któSzIwsze unosiła się nad ziemią, zanim noc ostatecznie ustępowała Miejsca dniu, widział w oczach Emily ten sam strach. r>bai n siebie, Jean — szepnęła. Wprowadził wierzchowca i odjechał, jakby rozpłynął się w mro-WyprowadzH
stajniach.
chociaż po pożarze zostały 1 d™Lew Swnęrzu wciąż czaiła się groza. Pobiegła ku furtce I^??^????? ^?I? na drogę prowadzącą do Kapsztadu. Do ,e, ulzunii dobiegł żaden dźwięk, a mgła przesłaniała horyzont. r>
,ci iak ulepszyć proces szczepienia winorośli na korzeniach,
T? ' w p akSce i Prudence od wczesnego ranka szukała ojca, ST- o SSSStab Wreszcie znalazła go na zboczu w win??- Chciałam opowiedzieć ci o szczepieniu, ojcze - zaczęła, łapiąc z trudem powietrze. Włosy jak zwykle miała zmierzwione, stro, byle iaki i poplamiony winem.
¦.
_ Jak ty wyglądasz, Prudence?! - przerwał ,e, Jacąues. 194 KTO SIEJE WIATR - Co? — Odruchowo przygładziła suknię. — Odkryłam lepszą metodę szczepienia, ojcze, i... — Naprawdę nie dbasz o to, jak ludzie cię widzą? — chłodnym tonem zgasił w niej radosne podniecenie. — Czy to ważne, ojcze? — Powinnaś się wstydzić! — Ruszył przed siebie, lecz w niej wezbrał gniew. — Nie chcesz wysłuchać tego, co mam ci do powiedzenia? — Jacąues bez słowa szedł dalej, ona wszakże nie zamierzała ustąpić. Chwyciła go za rękaw i szarpnięciem obróciła ku sobie. — Myślisz, że mój wygląd ma jakiekolwiek znaczenie dla sposobu, w jaki szczepię winorośl? — Ma znaczenie dla ciebie, Prudence. Czy nie ma w tobie ani za grosz dumy? Dlaczego z takim uporem się oszpecasz? Znieważasz własną kobiecość! — Odszedł, nie chcąc dłużej ciągnąć tej rozmowy. — O co chodzi, ojcze? — Prudence pobiegła za nim. — Twoje rozdrażnienie nie ma nic wspólnego z moim ubiorem. Powiedz mi, co się stało! Wyjął z kieszeni i podał jej list Jeana. Twarz miał wypraną z uczuć. — Domyślam się, że to twój pomysł — odezwał się zduszonym głosem. Prudence odwróciła kartkę, jakby na drugiej stronie spodziewała się znaleźć odpowiedź na swoje rozterki. — Zawsze chciałaś zarządzać Bonne Esperance! — Więc według ciebie namówiłam Jeana, by zaciągnął się do wojska?
Nigdy przedtem nikt tak głęboko jej nie zranił. Biegnąc w kierunku domu, nie słyszała wołań ojca, czuła natomiast, jak z każdym krokiem jej gniew przybiera na sile. — Zapomniałaś zapukać — rzekła Clara, gdy do jej pokoju wpadła Prudence, a otwarte z rozmachem drzwi odbiły się od ściany. — Chcesz, żebym zapukała? — Czyżbyś przyszła pożyczyć szczotkę do włosów? — Clara uśmiechnęła się złośliwie, zaraz wszakże na jej twarzy pojawiło się zdziwienie, siostra bowiem wyszła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Rozległo się głośne walenie, po czym drzwi otworzyły się i do pokoju wmaszerowała Prudence. — To ci wystarczy? 195 LUANSHYA GREER Cląra z pogardą wróciła do szczotkowania, ale Prudence wyrwała jej szc^tkę z ręki. —¦ Chcę ci zadać jedno pytanie i oczekuję szczerej odpowiedzi! Jaki jest t\ v0j udział w tym, że Jean zaciągnął się do wojska? cWa, głęboko wzdychając, sięgnęła po srebrny grzebień. —¦ Jego poczynania w najmniejszym stopniu mnie nie interesują. Prudence złapała grzebień i rzuciła na podłogę. — Przysięgnij, że nic o tym nie wiesz. — Charles coś o tym wspominał. —- A więc to jego pomysł, tak? Charles namówił Jeana, żeby wstąpił do oddziału jego ołowianych żołnierzyków? Tak czy nie? —¦ Sam jest żołnierzem... bynajmniej nie ołowianym. — Clara wstała i
spokojnie sięgnęła po grzebień. — Niepokoiło go, że Jean marnuje życie jako robotnik i... — Niepokoiło go to? Clara przystanęła przed siostrą. — Dziwi mnie, że tak mało znasz mężczyzn, Prudence — rzekła i wyjęła z jej ręki szczotkę, po czym ponownie usiadła przy toaletce. — Ty przede wszystkim powinnaś wiedzieć, czego pragną. — Pragną tego, co kobiety mają im do zaoferowania! — Czy coś próbujesz insynuować, Prudence? — To był twój pomysł! — Mój? Co ty wygadujesz! — Zmusiłaś męża, żeby za ciebie wykonał brudną robotę, żeby pozbył się Jeana! — Zmusiłam męża? — W głosie Clary brzmiało wielkie zdziwienie. — Nie było takiej potrzeby. — Nie? — Prudence nachyliła się, patrząc na siostrę w lustrze. — Wabisz go płcią i wykorzystujesz ją jak oręż, niczym Jezabel! — Jezabel? — Clara roześmiała się fałszywie. — I ty mi to mówisz? Ty, która pracujesz z mężczyznami pod pretekstem interesowania się sprawami posiadłości? To ty wykorzystujesz swoją płeć, żeby zawładnąć Bonne Esperance! Słowa Clary ożywiły wspomnienie gwałtu, odezwał się dawny ból i upokorzenie. Prudence zawrzała gniewem. Chwytając siostrę za włosy, nic nie widziała ani nie słyszała. — Puszczaj! — krzyknęła Clara, usiłując się uwolnić. — Jak śmiesz!
— Nie chodzi o to, że on jest mieszańcem, lecz że jest synem naszego ojca! 196 KTO SIEJE WIATR Clara jęknęła z bólu, targana za włosy, i skoczyła na siostrę z paznokciami. Z rozoranych policzków Prudence popłynęła krew. — Nienawidzisz Jeana, bo zabrał ci ojca! — Prudence odepchnęła Clarę, która upadła na podłogę. Walczyły, bijąc i kopiąc. Prudence była silniejsza. Przygwoździła siostrę do podłogi. — Powiedz mi prawdę! — zażądała. — Przestań! — Mów! — Claro! Prudence! Co wyrabiacie?! — W progu stał Jacąues. — Natychmiast stąd wyjdź, Prudence! Prudence obrzuciła siostrę płonącym wzrokiem. Miała ochotę ją zabić. — Poczekaj, już ja ci pokażę! — szepnęła jadowicie i wyszła. Clara wstała, poprawiła suknię i wróciła przed lustro. — Zachowuje się jak zwierzę. Czas, żebyś z nią porozmawiał, ojcze. Nie potrafi nad sobą zapanować, a wszystko przez to że pracuje z mężczyznami! — Muszę z tobą porozmawiać. — Zaatakowała mnie — ciągnęła Clara. — Przypuszczam, że ją ukarzesz. — Claro! — rzekł Jacąues stanowczo i wreszcie odwróciła się ku niemu. — Chcę porozmawiać o twoim małżeństwie z Charle-sem. — Nagle wszyscy mnie o niego pytają — roześmiała się Clara. — Dobrze wiem, że go nie lubisz.
— Jesteś szczęśliwa? Zaskoczył ją ciepły ton jego głosu. Popatrzyła ojcu w oczy, szukając w nich miłości, którą widywała w dzieciństwie. — Obchodzi cię moje szczęście, ojcze? — Zawsze mnie obchodziło. Oczy jej zajaśniały, linia ust złagodniała. — Lecz nie jesteś już dzieckiem, a ja nie wiem, czy znam kobietę, którą się stałaś. — Podszedł do okna. — Być może dlatego, że nie jestem w stanie do końca poznać twojego męża. — Jestem szczęśliwa, ojcze. — Niepewnie wyciągnęła rękę, jakby sięgała na powrót do dzieciństwa. — Ojcze — powtórzyła. — Nie ma więc żadnego powodu, bym czuł niepokój? — W związku z czym? — Ogarnęło ją głębokie pragnienie, żeby rzucić mu się w ramiona, znowu być jego dzieckiem, tamtą dziewczynką, w której serce umarło, gdy zobaczyła ojca, z wielką miłością 197 LUANSHYA GREER trzymającego w objęciach nowo narodzonego syna. — Mam ci coś do powiedzenia. Coś bardzo ważnego. — Przesunęła palcem po jego ręce, potem uniosła ją do swojej twarzy. — Jaką najlepszą wiadomość możesz ode mnie usłyszeć? — zapytała, całując go w dłoń. Jacques'a ogarnęło zakłopotanie. — Spodziewam się dziecka, ojcze. Będziesz miał wnuka. — Cieszę się — odparł, lecz nie potrafił zdobyć się na nic więcej. — Moje gratulacje. — Uwolnił z uścisku dłoń i ruszył do wyjścia. Clara oczekiwała wyrazów szczęścia i radości. Jednakże kiedy się odwrócił,
twarz miał surową. — Kiedy się dowiedziałaś? — Tobie pierwszemu powiedziałam, ojcze. — Kiedy się dowiedziałaś o decyzji Jeana? Cofnęła się, jakby to imię ją paliło. Patrząc na ojca w lustrze, rzekła łamiącym się głosem: — Nigdy się nie zrozumiemy, ojcze. Czy mógłbyś wyjść z mojego pokoju? Prudence aż się trzęsła ze wzburzenia. Szarpnęła gors sukni z taką siłą, że guziki prysnęły wysoko w powietrze. — Powinnam się przejmować moim strojem! I tym że pracuję z mężczyznami! — mówiła do siebie z furią. — Pokażę wam, ile mnie obchodzą takie głupstwa. — Podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. — Mario! — Dłonią przetarła po twarzy, rozmazując krew. — Mario! — Jak panienka wygląda! — oburzyła się stara służąca. — Co się stało? Prudence wciągnęła ją do pokoju i siłą posadziła koło siebie na łóżku. — Potrzebuję twojej pomocy, Mario. — Potrzebuje panienka wody, żeby umyć twarz. — Czy Jean zabrał wszystkie swoje ubrania? Maria ze zdziwienia otworzyła szeroko usta. — Zabrał? — powtórzyła Prudence. — Możesz sprawdzić? Maria poczuła się nieswojo. Wzruszyła ramionami, z determinacją wystawiając podbródek.
— Po co? — W tym momencie spostrzegła podartą suknię na podłodze. — Panienka to zrobiła? Taka ładna suknia! Nie podoba się panience? — Podniosła suknię. Przyciągnęła do siebie rozdarte części, jakby czarami potrafiła naprawić szkodę. 198 KTO SIEJE WIATR — Sukienka jest ładna, ale ja nie. Proszę, pomóż mi! — Prudence objęła Marię i na jej miękkich brązowych ramionach złożyła głowę. — Czemu zniszczyłaś suknię, dziecko? — Służąca przytuliła do siebie Prudence, jakby wciąż była małą dziewczynką, która tak często szukała u niej pociechy. — Maria się nie gniewa, dziecinko. Konie zaprzęgnięte do powozu rzucały łbami i stukały kopytami o brukowany dziedziniec. Na widok nadchodzącego Jacques'a stangret w ciemnej liberii i cylindrze otworzył drzwiczki. — Jedziemy, Emily! — zawołał niecierpliwie Jacąues. Nagle jego uwagę przykuli stojący w szeregu koło piwnic malajscy robotnicy w trzcinowych stożkowych kapeluszach, ciemnych spodniach do połowy łydki i białych bawełnianych koszulach, którzy z rąk do rąk podawali ciężkie kosze, wyładowane po brzegi winogronami. Jacąues zauważył, że jeden z robotników najpierw ukrył się za towarzyszami, potem uciekł, ruszył więc za nim w pościg. — Chodź tutaj! — krzyczał. — Nie myśl sobie, że możesz iść do kąta drzemać, jak tylko wyjadę! — Skręcił za róg budynku i tuż przed sobą zobaczył uciekiniera. — Stój! — rozkazał. Robotnik zatrzymał się, ukrywając twarz pod kapeluszem. — Jesteś chory? — zapytał Jacąues. Odpowiedziało mu milczenie,
pochylił się więc, by zobaczyć twarz Malaja, lecz robotnik mocniej naciągnął kapelusz na oczy. — Odezwij się. Dlaczego się boisz? — Ku swemu zaskoczeniu usłyszał chichot. Człowiek kryjący twarz pod kapeluszem trząsł się nie ze strachu, ale ze śmiechu. — Nie jesteś chory. Wracaj do pracy. Nie czas na zabawy! — Ojcze... Jacąues zdumiał się, gdy spod uniesionego kapelusza spłynęła burza jasnych włosów. — Prudence! — Emily wybuchnęła głośnym śmiechem. — Co ty wyprawiasz? — Nie poznał mnie! — krzyknęła Prudence radośnie. — „Nie czas na zabawy!" — przedrzeźniała ojca. Jacąues przyglądał się jej z niedowierzaniem. — To prawda — rzekł surowo. — Nie czas. — Przyznaj, myślałeś, że jestem mężczyzną — powiedziała Prudence, po czym zwróciła się do siostry. — Nie poznał mnie! — Wcale mnie to nie dziwi, wyglądasz bardzo dziwnie. — Emily pociągnęła ją za spodnie. — Należą do Jeana, prawda? Prudence włożyła na głowę kapelusz z trzciny i spojrzała na ojca. ( 199 LUANSHYA GREER — Wyglądam lepiej niż w sukni? Mniej nieporządnie i bardziej stosownie do męskiej pracy? — Musimy już jechać, Emily. — Jacąues ruszył w stronę powozu, lecz Prudence ujęła go pod ramię. — Nie jesteś na mnie zły, ojcze?
— Nie — nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu. Otoczył ją ramieniem i razem poszli przez dziedziniec. — Ale chyba wolę cię w sukni. Jesteś taka kobieca. Malajscy robotnicy chichotali. Koło nich stały porzucone kosze z winogronami. — Śmiejecie się?! — krzyknął Jacąues z rozbawieniem. — Uważajcie, może się okazać, że kobiety lepiej od was pracują! — Kiedy stangret otworzył przed nim drzwiczki, zwrócił się do Prudence: — Zajmij się wszystkim podczas mojej nieobecności. — Dobrze, ojcze. Pozdrów ode mnie Jeana... I dziękuję ci. — Za co? Prudence nie mogła mu opowiedzieć o gwałcie, o tym jak bardzo pragnęła od owej chwili w niczym nie przypominać kobiety. Bez słowa wypuściła dłoń ojca i pobiegła do domu. Jacąues, zamykając za sobą drzwiczki powozu, odprowadził ją zdumionym wzrokiem, potem skierował spojrzenie na robotników. — Jeżeli do mojego powrotu nie skończycie zbiorów, stracicie pracę. Zatrudnię wasze matki, żony i siostry! Zajął miejsce obok Emily. Gdy powóz ruszył ku ocienionej dębami alei, oboje wybuchnęli śmiechem. Emily ze zdumieniem rozglądała się po pomieszczeniu, do którego wprowadziła ją panna Thurston. Niski Malaj, liczący sobie pięćdziesiąt cztery lata, cienki jak trzcina i bezzębny niczym noworodek, z dumą skazał na malowany fryz biegnący wokół gzymsu. — Widzisz? — zapytała panna Thurston. — Raphus Jeremiah i ja razem go odrestaurowaliśmy. Zawsze lubiłam fryzy, przypominają mi
Anglię... — Raphus Jeremiah? — zapytała Emily. — Tak się nazywa? — Caesar — dodała panna Thurston — Raphus Jeremiah Caesar. Emily nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na widok postury człowieka noszącego tak potężne imię. — Cały ten dom zamienił się w kawałek Anglii, panno Thurston. — Przesunęła dłonią po obitej aksamitem poręczy krzesła. — Musi być pani bardzo zmęczona. 200 KTO SIEJE WIATR — Nie bardziej niż Raphus Jeremiah. — Malaj odpowiedział bezzębnym uśmiechem. — Wiesz, on jest bardzo mądry. Odkąd mu powiedziałam, na czym polega praca hydraulika, wszystko wykonuje bez błędu. Emily zobaczyła, jak drobny Malaj pręży się z dumy, gdy paradnym krokiem idzie po srebrną tacę z zastawą do herbaty, i pomyślała, że choć tak całkowicie odstaje od tego angielskiego wnętrza, to równocześnie w pewnym sensie je uzupełnia. — To cień człowieka! — zwróciła się do panny Thurston. — Kilka razy o mało nie spłynął rurami! — Panna Thurston poklepała tapicerowane krzesło czekając, aż Emily usiądzie, po czym z rąk Raphusa Jeremiaha wzięła filiżankę herbaty. — Wiesz, udało mi się dokonać rzeczy niemożliwej, jeżeli weźmie się pod uwagę, że on całe życie spędził w tak niehigienicznym miejscu jak Kapsztad. Przestał pluć! Podała filiżankę Emily, a Malaj z lekkim ukłonem wręczył jej następną. — Herbata, paniusiu — powiedział. — Herbata, panno Thurston — poprawiła go.
— Tak, paniusiu. — Przykucnął w progu, szeroko rozstawiając kolana. — Wątpię, czy kiedykolwiek uda mi się go oduczyć mówienia do mnie „paniusiu" — westchnęła panna Thurston. — Pani jest niesamowita! Kiedy kupiła pani ten dom na aukcji, wcale nie byłam pewna, czy zrobiła pani dobrze. Nie skrywany podziw Emily sprawiał pannie Thurston wyraźną przyjemność. — Spotkałam później licytatora! Nie uwierzysz. Jemu wciąż się wydaje, że go oszukałam! — Bo to prawda — odparła Emily. Raphus Jeremiah zamaszyście kiwał głową. — Po prostu wykorzystałam jego złą znajomość arytmetyki. Poza tym nie powiedział mi o wyposażeniu. — On jest wyposażeniem? — z rozbawieniem spojrzała na Malaja Emily. — W dodatku takim, które według licytatora obniżało wartość posesji. Gdybyż tylko wiedział, co kryje się za tym napuszonym imieniem! To prawdziwy mistrz! Ale przecież nie mogłam o tym powiedzieć licytatorowi, prawda? — zapytała niewinnie stara nauczycielka. 201 LUANSHYA GREER _ W zamian zmusiła go pani do zwiększenia zapłaty za złożenie oferty!
-
,
_ Przede wszystkim głupotą z jego strony było proponować taką zapłatę. Powinien był wiedzieć, że jeżeli ktoś zdoła podwoić tę sumę, to z pewnością uda mu się zmniejszyć o połowę kwotę, którą zamierza zapłacić za dom. Przecież to takie proste.
— A teraz ma pani dom, szkołę i Raphusa. — ...Jeremiaha Caeseara — dokończyła panna Thurston. — Jestem taka szczęśliwa, że mogłabym płakać! — Nie rób tego — uśmiechnęła się panna Thurston. — Bardzo by go to zmartwiło. Emily ujęła jej dłoń.
, .
.
.
_ Wygląda pani na wyczerpaną. Proszę mi obiecać, ze me będzie się pani przepracowywać. — Głupstwo! — Oczy panny Thurston płonęły z ożywienia, chociaż twarz wyraźnie świadczyła o jej siedemdziesięciu latach. — Rozmawiałam z wieloma ludźmi w mieście i okazuje się, ze ledwo pomieszczę wszystkie uczennice. — Jest pani pewna? — Emily by nie zniosła, gdyby tę staruszkę, którą tak kochała, spotkało rozczarowanie. — Naprawdę musi pani o siebie dbać. — Drogie dziecko, za bardzo się martwisz. W Kapsztadzie jest kilka panien, które już nie mogą .się doczekać lekcji wytwornych angielskich manier. Nie zawiodę ich.
.
— Jak słyszałam w mieście, wszystkie chcą uczyć się polki — zauważyła.
.
, ,
— Polki? — Na twarzy panny Thurston pojawił się niesmak, który natychmiast odbił się na obliczu Malaja. — No cóż, marynarze, którzy tańczą polkę na statkach ze skazańcami, sami powinni zostać w Australii. Ale pomyśl o gawocie, walcu! To są odpowiednie tance dla młodych panien, moja droga.
,
.
— Będzie pani uczyła walca? — Zdziwienie w głosie Emily me uszło
uwagi panny Thurston. — Sądzisz, że nie wiem, jak wygląda prawdziwy krok walca.-— Wcale tego nie powiedziałam. — Wstań! — Panna Thurston zerwała się na nogi. — Ja?! — Tak, ty. — Guwernantka jedną ręką objęła dziewczynę w pasie, drugą ujęła za dłoń. — Gotowa? Raphus Jeremiah podniósł się z kucek. 202 KTO SIEJE WIATR — Raz, dwa, trzy... raz, dwa, trzy... — Panna Thurston wirowała z Emily dokoła pokoju w pięknym lekkim walcu, a Raphus Jeremiah biegł przed nimi, usuwając z drogi meble. Tryskał radością i całym ciałem akcentował takt muzyki, którą czuł w powietrzu, choć nikt jej nie słyszał. — Przestańmy już tańczyć! — zawołała Emily. — Zaraz będzie tu ojciec i pojedziemy do Jeana. — Mogłabym tańczyć walca bez końca — westchnęła panna Thurston, podczas gdy Malaj tuż spod ich nóg usunął delikatne krzesło. — Dziękuję. — Nie mogę złapać tchu! Panna Thurston pozwoliła, by Emily osunęła się na fotel. — I co teraz myślisz, młoda damo? — Wcale nie zadyszana, mocnym głosem zapytała: — Mam kwalifikacje do nauki walca czy nie? Emily skinęła głową, oddychając głęboko i obserwując Malaja, który doprowadzał pokój do angielskiego porządku. — Jestem o tym przekonana, panno Thurston. — To dobrze. — Nauczycielka zerknęła na niepozornego, lecz dumnego
człowieka, który znowu siedział w kucki na progu. — Dziękuję, Raphusie Jeremiahu. Bardzo ci dziękuję. O mury twierdzy rozbijały się zwieńczone białą pianą morskie fale, nad nią wznosiła się niczym ogromny strażnik Góra Stołowa. Koła powozu głośno turkotały na bruku. Emily ujęła ojca za rękę. — Nie martw się — rzekła, kładąc mu głowę na ramieniu. — Proszę, pozwól Jeanowi zdecydować o swoim życiu. Niech idzie własną drogą, jak uczyniła panna Thurston. — Jak ona sobie radzi? — Świetnie, i jest bardzo szczęśliwa. A co u Ewy? — Jest zdrowa. Nic więcej nie dodał. Wpatrując się w morze obmywające łagodnie brzeg, wrócił myślami do Ewy. Jean nie uprzedził jej o swych planach wstąpienia do wojska, lecz przyjęła decyzję syna ze spokojem. Próbowała tylko uświadomić mężowi, że Jean musi wieść samodzielne życie. Powóz z turkotem wjeżdżał stromą drogą ku twierdzy, a potem pod zakończoną ceglanym łukiem bramą na dziedziniec. Jacąues zamknął oczy. Wciąż brzmiały mu w uszach rozpaczliwe krzyki Thysa i płacz 203 LUANSHYA GREER Suzanne wyznającej, że go kocha. Wiedział, że nigdy nie zapomni owej — Nie myśl teraz o Suzanne — rzekła Emily, jakby czytała w jego myślach. Żołnierz w czerwonym mundurze z galanterią otworzył drzwiczki powozu, po czym zasalutował Emily, która wysiadła pierwsza.
Rozejrzała się wokół siebie. Jakże to otoczenie pasowało do lorda Marsdena! Surowe niskie kwadratowe budynki i proste rzędy białych słupów stanowiły dla niego idealne tło. Cała twierdza zdawała się stać na baczność. Ponad nią wznosiły się połyskujące srebrzyście granitowe załomy Góry Stołowej. Miało się wrażenie, że jej płaski szczyt jest tronem królowej Wiktorii. — Dzień dobry — powitał ich lord Marsden, wyrywając Emily z zamyślenia. — Jean czeka na was w moim gabinecie. Jean Jacąues w zielonym mundurze Konnych Strzelców wyglądał nieprawdopodobnie pięknie i nagle Emily pojęła, dlaczego jej brat wstąpił do wojska. — Gdzie możemy oboje zaczekać podczas rozmowy ojca z Jeanem? — zwróciła się do lorda Marsdena. — Proszę za mną — gestem wskazał jej drogę. Jean nie podniósł głowy ani wówczas, gdy Emily opuszczała pokój, ani gdy został sam z ojcem. — Wyglądasz bardzo elegancko w mundurze — zaczął Jacąues. — Dziękuję, sir. Jacąues żachnął się na oficjalny ton w głosie syna. — Podoba ci się w wojsku? — zapytał, jakby Jean był nieznajomym. — Tak, sir. Jacąues nie wiedział, jak przełamać sztywną atmosferę. — Przykro mi, że ci o tym sam nie powiedziałem — odezwał się Jean. — Bałeś się? — Bałem się, że odwiedziesz mnie od tego zamiaru.
— Na pewno bym próbował. — Jacąues zaczął chodzić wokół pokoju. — Widziałem się z twoją matką. Powiedziała, że twoje życie to twoja sprawa, ale ja się z tym nie zgadzam. — Czuł się niezręcznie, stojąc twarzą w twarz z synem odzianym w mundur, który zbudował między nimi mur nie do przebycia. — Kiedy wyślą cię na pogranicze? — To pytanie przez cały czas kołatało mu w myślach. 204 kto sieje Wiatr — Pojadę, jak dostanę rozkaz. Jacąues wpatrywał się w Jeana z głęboką uwagą. — Czy tak niewiele ci dałem? — Może próbowałeś dać mi za dużo. — Jesteś moim synem! — Synowi nie trzeba mówić, kim jest. Jacąues wiedział, jak często powtarzał sobie i jemu, Le Są ojcem i synem, jak nieustannie przypominał wszędzie i każdemu^ 2e Jean jest jego synem. — Powiedziano mi, że zmieniłeś nazwisko na Villiers. — Nie chcę żadnych względów, sir. — To pomysł lorda Marsdena? Jean spojrzał ojcu prosto w oczy. — Teraz, kiedy nie jestem już z tobą, czy wciąż kochasz moją matkę? — zapytał nieoczekiwanie. Jego słowa zraniły i rozgniewały Jacąuesa. — Myślisz, że ożeniłem się z twoją matką tylko dla twojego dODra? Tak myślisz? Jean skinął głową. — W takim razie bardzo się mylisz, synu — odparł Jacques Charles Marsden okazał się w końcu zwyczaJnym człowiekiem, pomyślała
Emily, przypatrując się szwagrowi znad filiżanki herbaty. W progu pojawił się Jacąues i major wstał od stołu. — Napije się pan z nami herbaty? — zapyta*' odsuwając krzesło. — Proszę usiąść. — Muszę wracać do Bonne Esperance — odparł JacqUes j pOCjał dłoń córce. — Chodźmy, Emily. — Ale ja mam panu coś do powiedzienia- Proszę usiąśc__rzekł Charles, wskazując na krzesło. — Wiem, że Clara spodziewa się dziecka — powiedzie jaCqUes obojętnie. — Moje gratulacje. Charles Marsden zgarbił się i skulił niczym halon, z któreg0 powoli uchodzi powietrze. — To cudowna nowina, Charlesie! —. wykrzyknęła Enij^ usi}ując entuzjazmem pokryć brak zainteresowania ojca. — I dziękuję za herbatę. Było mi bardzo miło. Wiedziała, jak głęboko zraniona została durna Charlesa Marsdena, i ogarnęła ją obawa. 205 LUANSHYA GREER ROZDZIAŁ DWUNASTY — Szeregowy Villiers! Chciałbym z wami zamienić słowo. Jean zasalutował i strzelił obcasami, usiłując nie uronić kropli z wiadra, które niósł ze studni położonej w polowie drogi między głównym a tylnym dziedzińcem twierdzy. — Tak jest, sir. — Jeśli macie rozkaz do wykonania, nie będę przeszkadzał — rzekł
Marsden, wskazując wiadro. — Poję konie, sir. — Proszę kontynuować. — Skinieniem głowy dał znak Jeanowi, by ruszył przodem. — Słyszałem, że spędzacie sporo czasu z końmi, szeregowy Villiers. — To mój obowiązek, sir. — Ale jeszcze nie jeździcie? — Nie, sir. — Jean zwolnił kroku, by zrównać się z Marsdenem. To, że był teraz podwładnym majora, wzmocniło jeszcze niepewność, którą zawsze odczuwał w jego obecności. — Chce pan ze mną o czymś porozmawiać, sir? — Proszę zająć się pracą. — Marsden zatrzymał się we wrotach, skąd zobaczył, jak ogier wyciąga ku Jeanowi pysk i ociera się o jego szyję. — Widzę, że konie dalej was lubią. — To dobre konie, sir. Proszę mi wybaczyć — odparł Jean, wchodząc do boksu. — Słyszałem, że wasza kompania niedługo ma wyruszyć na wschodnią granicę — rzekł obojętnie Marsden. — Tak jest, sir. — Może zdołałbym was tutaj zatrzymać, ale naturalnie nie wiem, czy mi się to uda. Chyba to rozumiecie. — Pójdę z moją kompanią, sir. Nie proszę o specjalne traktowanie. — Jean zasalutował. Marsden, patrząc w jego otwartą twarz, poczuł lekki niepokój. Ruszył ku kantynie oficerskiej. Po kilku krokach przystanął i obejrzał się za siebie. Z postaci Jeana tchnęła godność; Marsden nigdy przedtem z czymś takim się
nie spotkał i głęboko go to poruszyło. W kantynie usiadł sam przy stoliku, odcinając się od reszty obecnych kręgiem milczenia. Z oczyma utkwionymi w szklaneczce porto palił cygaro, wolno wypuszczając z ust dym, który unosił się 206 KTO SIEJE WIATR wokół niego wirującą białą chmurą. Był niewolnikiem pożądania, jakie budziła w nim Clara, zdawał sobie wszakże sprawę, iż nigdy nie uda mu się zrealizować jej planów. „A jeśli Jeana wyślą na wschodnią granicę, w żaden sposób nie będziesz mógł temu zapobiec, prawda? To będzie takie proste, Charlesie!" — W uszach brzmiał mu głos Clary, na plecach czuł jej piersi, na wewnętrznej stronie ud pieszczotę jej palców... — Witaj, Charlesie. Mogę usiąść? Lord Marsden został przywołany do rzeczywistości. Koło stolika stał pułkownik Stringer z Indyjskiej Konnej Artylerii. Starszy od Charlesa, sprawiał wrażenie, jakby stale był podekscytowany. — Tak, zapraszam. — Charles zdążył się już opanować. — Cóż za kraj! — oznajmił pułkownik. — Zazdroszczę ci. — Myślałem, że Indie są twoją drugą ojczyzną. Klejnot w koronie, który także ciebie opromienia — uśmiechnął się Charles. — To prawda. — Pułkownik rozsiadł się wygodnie. — Ale to tutaj będą się działy rzeczy wielkie. Charles wypuścił kolejny obłok dymu i spojrzał na pułkownika spod przymrużonych powiek. — Wojna, której tak szukasz?
— Mówisz o wojenkach czarnuchów? Nie, nie o to mi chodzi. Już wkrótce się skończą. — Ach — uśmiechnął się Charles. — A więc pojawią się nowi wrogowie? — Zupełnie nowego rodzaju. — Stringer nachylił się ku Mars-denowi. — Mam nosa do tych spraw. Charles dostrzegł, że kieliszek pułkownika jest pusty. — Zamówić ci następnego drinka? Stringer przesunął kieliszek po wymalowanym blacie. — Możesz sobie wyobrazić, co będzie, jeżeli kiedykolwiek wpadną im do głowy idee sprzeczne z ich pozycją? — Murzynom? — Charles skinieniem głowy wezwał czarnego kelnera w nakrochmalonym białym uniformie, by napełnił ich kieliszki. — Burom — odparł Stringer. Rozejrzawszy się nerwowo po sali, zniżył głos. — Wymordowali ich co do jednego. — Kogo? — zapytał obojętnie Charles. — Maminsynków, co przyjechali tu z chusteczkami w kieszeniach myśląc, że to piknik. Mam zamiar sam się nimi zająć — oznajmił pułkownik, prostując się w krześle. 207 LUANSHYA GREER — Burami? — Tym razem słowa pułkownika zainteresowały Charlesa. — Naszymi oddziałami! — Stringer zniżył głos do szeptu. — Grupą oficerów sztabowych, którzy mogliby lepiej chronić królową, niech Bóg ma ją w opiece. Żołnierzy powinno się uczyć, jak walczyć w buszu, a nie musztry. Gdyby zależało to ode mnie, wysłałbym któregoś z tych czarnych
do Londynu, żeby nauczył paru rzeczy żołnierzy, zanim zsiądą na ląd w Afryce. Ta przemowa natchnęła Charlesa nowym pomysłem. Pułkownik Stringer wziął pełny kieliszek od kelnera, nie widząc nawet jego uśmiechniętej czarnej twarzy. — Za twoją naukę flamandzkiego, majorze Marsden — wzniósł toast. — Jestem gotów założyć się o wszystko, że Burowie któregoś dnia zaczną walczyć. — Wątpię, żeby tacy leniwi i apatyczni ludzie kiedykolwiek mogli stanowić groźbę dla Imperium. — Zapamiętaj moje słowa, majorze. — Stringer wypił jednym haustem i z trzaskiem odstawił pusty kieliszek na stolik. — Zapamiętaj moje słowa! Ogromny kwadratowy zegar słoneczny umieszczony nad arkadą łączącą dziedzińce twierdzy wskazywał dziesiątą. Charles machinalnie dodał czterdzieści minut i ruszył w kierunku niewielkiego oddziału Strzelców Konnych ćwiczących musztrę. Zegar był reliktem holenderskiej administracji. Zrobiono go w Holandii, nie uwzględniając kąta padania słońca na południowej półkuli, co zawsze Charlesa irytowało. Uśmiechnął się na wspomnienie ostrzeżeń, które na temat Burów wygłosił pułkownik Stringer. Z tej strony nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Burowie zawsze będą o czterdzieści minut spóźnieni. Przystanął w pewnej odległości od ćwiczących strzelców, by uważnie przyjrzeć się ich dowódcy. Był to Duncan Shaw, młody porucznik. Przepowiadano mu błyskotliwą karierę w koloniach, a mimo to wciąż nie otrzymał należnego mu awansu. Charles znał przyczynę. Shaw był niezwykle przystojny, jasnowłosy i błękitnooki. Był mężczyzną z
przeszłością. — Poruczniku Shaw! — zawołał Charles. — Za dziesięć minut czekam w moim biurze. — Poszukał wzrokiem Jeana, po czym opuścił palec. Ciągle słyszał słowa pułkownika Stringera: „Gdyby to ode mnie zależało, wysłałbym jednego z tych czarnych do Londynu". 208 KTO SIEJE WIATR Charles doszedł do wniosku, że znalazł sposób na zrealizowanie żądań Clary. — Nie, poruczniku Shaw, nie rozkażę panu ruszyć natychmiast na pogranicze. — Charles spojrzał ponad biurkiem na młodego oficera. — Nie jest pan zadowolony? Woli pan działanie? — Wpatrywał się w leżące przed nim dokumenty, jakby zawierały niezwykle istotne informacje. — Ma pan pod swoim dowództwem szeregowego Villier-sa, prawda? — Słucham? — Porucznik najwyraźniej nie miał o tym pojęcia. — Wszyscy wyglądają tak samo, co? — Sir... — odchrząknął porucznik — wydaje mi się, że jest w moim oddziale żołnierz o takim nazwisku. — No i...? — Marsden rozsiadł się wygodnie. — Czy jest wartościowym członkiem armii brytyjskiej? — On nie są stworzeni do wojskowego życia, sir. — Oni? — Villiers jest mieszańcem, sir. Charles kiwnął głową, zmuszając porucznika, by mówił dalej, by czuł się coraz bardziej niezręcznie. — Mają w sobie najgorsze cechy obu ras, sir. Nie można im za grosz ufać.
— Rozumiem. — Charles ponownie skierował wzrok na dokumenty na biurku. — Mam z tego wnosić, że według pana Villiers nie nadaje się do służby? Porucznik Shaw spojrzał na Charlesa z ciekawością, niepewny, do czego ta rozmowa prowadzi. — Czy pan specjalnie interesuje się szeregowcem Villiersem, sir? — Nie bardziej niż panem, poruczniku. Zaproponowano wysłanie do Anglii jednego z naszych żołnierzy, najlepiej takiego, który stąd pochodzi i nie jest biały, żeby zapoznał rekrutów z warunkami działań wojennych w buszu. — Człowiek pokroju szeregowca Villiersa nie poradzi sobie z angielskimi zwyczajami, sir. — Tak jak my nie umiemy poradzić sobie w Afryce!— Charles wstał i ruszył ku drzwiom. — Dziękuję, poruczniku Shaw. — Myślę, że mógłbym znaleźć lepszego kandydata, sir. Charlesa dotknęła arogancja porucznika. — Często najlepsi nie spełniają pokładanych w nich nadziei, poruczniku Shaw, a pan dobrze o tym wie — rzekł tonem podszytym 14 Kto sieje wiatr 209 LUANSHYA GREER lekką groźbą. — Popełniają drobne pomyłki, które, choć starannie ukryte, nigdy nie są całkowicie zapomniane. Duncan Shaw nagle zrozumiał, że Marsden ma nad nim władzę wynikającą z wiedzy o jego przeszłości. — Może pan odejść, poruczniku — pożegnał go major.
John Westbury z łobuzerskim śmiechem zdrowego pięciolatka wyskoczył zza krzesła. — Och! — udała przestrach Emily. — Chodź tutaj. — Złapała chłopczyka i posadziła sobie na kolanach, on jednak zaczął się wyrywać. — Wyprowadzę go stąd. — Pani Westbury ujęła chłopca za rękę. — Jesteś bardzo niegrzeczny, Johnie. Co sobie o tobie pomyśli twoja matka chrzestna? — Chcę się bawić z Emily! — wykrzykiwał, niechętnie idąc do wyjścia. — Ciocią Emily — poprawiła pani Westbury. Dzieci zwyczajowo zwracały się tak do wszystkich dorosłych, Emily jednak zadała sobie pytanie, czy pani Westbury rzeczywiście nie pamięta, że w stosunku do niej akurat ten zwrot jest prawdziwy. Gdy zostały same, spojrzała na Pauline, która z napiętą twarzą stała koło stolika. — Herbaty? — Dziękuję, jeszcze nie wypiłam. — Chyba już wystygła. Czajnik jest zimny... Zaparzę świeżej i dam ci nową filiżankę. Emily dotknęła dłoni Pauline. — Nie przyszłam tu na herbatę. Byłam u Jeana w twierdzy. Wygląda na to, że życie w wojsku mu odpowiada. — Jak się miewa twoja rodzina? — zapytała Pauline. — Wszyscy zdrowi? — Zawsze wspomina o tobie w listach... — Emily przerwała, gdyż
do pokoju wróciła pani Westbury. — Czy wiesz, mamo, że Clara już wkrótce spodziewa się rozwiązania? — zagadnęła ją pośpiesznie Pauline. Pani Westbury rozjaśniła się uśmiechem. — Jacąues Beauvilliers będzie uszczęśliwiony! — Dlaczego? — Emily kazała jej się zmierzyć z prawdą, której pani Westbury nieświadomie unikała. —" Wnuk to taka radość! 210 KTO SIEJE WIATR — Tak — zgodziła się Emily. — Ojciec jest bardzo zadowolony. — Jeszcze herbaty? — Pauline mówi, że wystygła — uśmiechnęła się wdzięcznie Emily. — Zaraz ją podgrzeję — oznajmiła pani Westbury, wynosząc imbryk. W chwili gdy matka zniknęła za progiem, Pauline przestała udawać dobry nastrój. — Chcę się z nim zobaczyć, Emily — rzekła bardzo spokojnie. — Muszę zobaczyć się z Jeanem. Emily w towarzystwie Pauline wyjeżdżała do Kapsztadu pod pretekstem odwiedzin u panny Thurston. — Gdyby ci choć odrobinę na niej zależało, poradziłabyś jej, żeby zapomniała o szkole. Cały ten pomysł jest dziwaczny — mówiła Clara, gdy Emily przygotowywała się do drogi. — Jestem przekonana, że Pauline to w ogóle nie interesuje. — Ależ interesuje mnie, i to bardzo — zaprotestowała Pauline. — Nie mogę kazać pannie Thurston przestać marzyć. Czy z powodu ciąży
miewasz mdłości, Claro? — zapytała Emily, obracając w dłoniach parasolkę, którą wzięła ze stojaka. — Czy dlatego masz tyle żółci w ustach? — Jest za stara, żeby otwierać szkołę! — Ale nie żeby marzyć, Claro — odparła Emily i wyszła, zanim siostra zdążyła jej odpowiedzieć. — Czy ona wie? — zapytała nerwowo Pauline, gdy Emily wsiadała do powozu. — Jesteś pewna, że on rzeczywiście chce się ze mną spotkać? — To pytanie niczym bumerang wracało w trakcie całej ich podróży. — Clara interesuje się tylko sobą. — Emily uspokajająco poklepała przyjaciółkę po dłoni. — A ty masz teraz inne rzeczy na głowie. Tak, Pauline, on chce się z tobą spotkać. Po obu stronach brukowanej drogi stały w dumnych szeregach domy z oknami niczym błyszczące kwadratowe oczy, które wypatrywały Pauline i Jeana. — Spotkacie się u wylotu tej ulicy — rzekła Emily, wysiadając z powozu. — To dom panny Thurston. Będę tu na ciebie czekać. — Tajemniczość wyprawy sprawiała jej wiele uciechy. Ze stopni 211 LUANSHYA GREER prowadzących na ganek rzuciła jeszcze konspiratorskie spojrzenie na Pauline. — Idź, a wkrótce go zobaczysz. Drzwi otworzyły się, gdy tylko zadzwoniła. W progu stał Raphus Jeremiah Caesar. — Dzień dobry, panno Emily — rzekł z ukłonem, po czym zamaszystym gestem zaprosił ją do środka. Miał na sobie strój będący dokładną kopią
liberii angielskiego kamerdynera. — Raphus Jeremiah! — wykrzyknęła zaskoczona Emily. — Jakżeż ci do twarzy w tym stroju! — Podoba się panience? — Nieśmiało spojrzał na swoje eleganckie odzienie. — Bardzo — odparła. Zanim drzwi się za nią zamknęły, obejrzała się jeszcze i zmówiła w duchu modlitwę, by Jean stawił się na spotkanie. Pauline wolno szła ku Jeanowi, czekającemu na końcu alei. Zsiadł z konia. Pauline na jego widok zabrakło tchu. Wyglądał inaczej, był taki przystojny. W zielonym mundurze ze złotymi plecionymi epoletami uwydatniały się jego szerokie ramiona i wąski pas. Kapelusz z piórami trzymał pod pachą. — Wolno ci zdjąć kapelusz? — zapytała, nic innego bowiem nie przyszło jej do głowy. — Nie — odparł krótko, patrząc na nią wymownie. -r~ Emily powiedziała, że przyjdziesz. Czujesz się dobrze? Pauline spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się drżącymi ustami. — Tak za tobą tęskniłam, Jean. Twarz rozjaśniła mu się radością, jakby to wyznanie rozproszyło jego najgłębsze obawy. Splótł dłonie, czyniąc z nich stopień, by mogła wsiąść na konia. — Nigdy jeszcze nie nosił kobiety — powiedział. Pauline położyła Jeanowi rękę na ramieniu, stopę zaś postawiła na dłoniach. Gdy siedziała już w siodle, wtulił twarz w jej nogi. Powoli i z niewypowiedzianą czułością pogładziła go po włosach.
— Będę cała mokra! Pauline, zanosząc się od śmiechu, uciekała przed Jeanem po gorącej plaży w stronę brzegu. Fale z impetem rozpryskiwały się im o nogi, jakby wraz z odpływem chciały zabrać ich ze sobą. Gdy Jean pociągnął dziewczynę na mokry piasek, kolejny bałwan okrył ich białą pianą. — Jestem mokra! — śmiała się Pauline. Jean odwrócił ją na plecy i pocałował w wilgotny policzek. 212 KTO SIEJE WIATR — Bardzo mokra — rzekł, potem pocałował jeszcze raz. — I słona — szepnął. Pauline ujęła jego twarz w obie dłonie. — Nasz syn jest piękny, Jean. Bardzo do ciebie podobny. Musnął wargami jej powieki, nos, policzki. Wreszcie ich usta się odnalazły i nie zauważyli ogromnej fali, która się ku nim zbliżała. Kiedy pociągnęła ich za sobą, obracając niczym bezwolne kukły, z piersi Pauline wyrwał się okrzyk przestrachu. Jean z wysiłkiem stanął na nogi. — Zobacz, jak wygląda twój mundur! — zaśmiała się, gdy podał jej rękę i pomógł się podnieść. — Wrzucą cię do lochów, na pewno! Uciekli przed falami na plażę. Oboje rzucili się na suchy piasek. — O czym myślisz? — zapytała cicho. Odsunął jej z twarzy mokry kosmyk włosów. — Będziemy razem, Pauline. — Ukląkł, przez chwilę uważnie wpatrując się w nią oczyma przesłoniętymi łzami. — Wyjdziesz za mnie? Nie odpowiedziała. — Wyjdziesz? — ponaglił, a kiedy skinęła głową, zapytał: — Kiedy?
— Teraz. Jean pobiegł na brzeg. Podniósł wijący się niczym wąż pęk wodorostów, który fale przyniosły mu do stóp, i wrócił do Pauline. — Mam obrączkę! Wybuchnęła śmiechem, gdy obwiązał ją wodorostami, lecz się nie opierała. — Ogłaszam nas mężem i żoną — rzekł z powagą. — Dokąd chciałabyś pojechać, Pauline? Może do Anglii? — Do Anglii? — powtórzyła z uśmiechem, wyzwalając się z zielonych więzów. — Jakże to? — Ktoś rozumie. — Porwał ją w objęcia i potoczyli się po piasku, który przywierał do ich wilgotnych ubrań. — Kogoś to obchodzi! Pauline ogarnął głęboki spokój, gdy usłyszała te trzy słowa, zdolne zmienić całe ich życie. „Kogoś to obchodzi". — Nie o to mi chodziło, przecież dobrze o tym wiesz, Char-lesie! — Jean wyjedzie, Claro, już nigdy więcej nie stanie między nami. — Pogładził ją po ramieniu, potem musnął ustami jej szyję. — Rozmawiałem z jego dowódcą; wystawi mu pochlebną opinię. 213 LUANSHYA GREER Pozwoliła? by odwrócił ją twarzą ku sobie. Gdy spojrzała na niego, poczuł, Le jest słaby, nie liczy się władza, którą ma w wojsku. — Nie dotykaj mnie! — krzyknęła i Charles z ociąganiem opuścił rękę. — Czy nic cię nie obchodzi dziecko, które wkrótce ma przyjść na świat? To tak jakbyś jeszcze przed jego narodzeniem zamknął przed nim przyszłość. — Jęknęła rozdzierająco. — Proszę, zostaw mnie
samą. — Dobrze się czujesz? — zapytał z niepokojem. — Nie. Mówiłeś, że Jean pojedzie na pogranicze! — Zmieniono rozkazy. — Kto je zmienił? — Porucznik Shaw. — Porucznik Shaw? — Claro, co więcej mogę zrobić? — Czyż nie dałam ci rozkoszy, jakich nawet nie byłeś w stanie sobie wyobrazić? — Rzuciłaś na mnie urok! — Więc przekonaj mnie, Charlesie. — Patrzyła na niego spod przymkniętych powiek. — Przekonaj mnie, że nie trafiłeś do mojego łóżka dzięki fałszywym obietnicom! — Nie umiem z zimną krwią wysłać człowieka na pewną śmierć! Clara zgięła się wpół z okrzykiem bólu, wprawiając Charlesa w wielkie pomieszanie. — Wynoś się! — syknęła z nienawiścią. — I nie wracaj, dopóki nie wypełnisz danej mi obietnicy! Emily i Prudence stały w holu i ze zdziwieniem obserwowały akuszerkę, która biegała tam i z powrotem, żądając wrzącej wody, czystych ręczników, gorącej herbaty i dżinu. — Dżin? — wykrzywiła się Prudence. — Najlepiej będzie, jak się wyniosę z tego domu wariatów — oznajmiła, ruszając do wyjścia. — Ty też chyba masz ciekawsze zajęcia — zwróciła się do siostry.
— Tak, ale może powinnyśmy zostać, żeby pomóc. Nagle rozległo się głośne walenie do drzwi. — Bez wątpienia to lekarz! Jedna akuszerka to za mało dla Clary — rzekła Prudence, idąc otworzyć. PrZed Emily stanęła akuszerka w nakrochmalonym sztywno fartuchu. — Gdzie są ręczniki? — zapytała surowo. 214 KTO SIEJE WIATR — Za chwilę je pani otrzyma — odparła Emily i skierowała się w stronę kuchni, wołając: — Mario! — Nie chcę, żeby ona ich dotykała — oznajmiła akuszerka. — Emily — odezwała się łagodnie Prudence. W dłoni trzymała list. — Bez ręczników nie mogę odebrać dziecka! — upierała się akuszerka. — I bez wrzącej wody! Prosiłam, żeby zagotować wodę. — Tak, zaraz się tym zajmę. — Emily zaczęła się zastanawiać, czy akuszerka przypadkiem nie wrzuca noworodków do wrzątku. — Emily — spróbowała ponownie Prudence. — Mam dla ciebie wiadomość. — Jeśli to pani nie przeszkadza, młoda damo, prosiłam o ręczniki! — Akuszerka była oburzona. — To niech pani sama sobie je weźmie! — odparła Prudence, ujmując Emily pod ramię i pośpiesznie wyprowadzając z domu. Dopiero na ganku Emily zobaczyła wyraz twarzy siostry i poczuła, że krew przestaje w niej krążyć. Nie musiała czytać, by wiedzieć, co zawiera list. — Panna Thurston jest chora? — zapytała, aczkolwiek odpowiedź była
zbędna. — Chcesz, żebym pojechała z tobą? Emily przecząco potrząsnęła głową. — Zdawało mi się, że kazałam przynieść dżin! — z domu dobiegł podniesiony głos akuszerki. Prudence zamknęła oczy. — Utopię ją w tym dżinie — rzekła. Emily nie odrywała wzroku od widocznych w oddali gór. — Wolałabym pojechać sama. W pokoju panował półmrok, ciężkie zasłony zakrywały okna. Panna Thurston leżała w łóżku. Oddychała regularnie, lecz na jej pomarszczonej twarzy śmierć wycisnęła już piętno. — Zanim się pani spostrzeże, przed drzwiami ustawi się długa kolejka — rzekła Emily, gładząc bladą i chłodną dłoń umierającej. — Musi pani szybko wydobrzeć, żeby wszystko czekało na uczniów gotowe. Zamilkła, bo w bladoniebieskich oczach staruszki zamigotało pytanie i cień strachu. Niespokojnie obejrzała się na lekarza, który stał w nogach łóżka. W progu siedział w kucki Raphus Jeremiah z rękoma skrzyżowanymi na kolanach, łzy spływały strumieniem po jego ciemnych policzkach i kapały na liberię. Emily wróciła spoj215 LUANSHYA GREER rżeniem do panny Thurston. Tyle pragnęła jej powiedzieć, a tak mało miała czasie__ Zawrze mi pani powtarzała, że wolą Boską jest, by prawda ujrzała światło dzienne. A ja tyle prawd muszę zachować dla siebie. Panna Thurston zaczerpnęła powietrza, ale nie miała siły mówić.
__ Na początku nie lubiła pani Jeana — ciągnęła Emily — nie potrafiła g° Paru zaakceptować, lecz z czasem przekonała się pani do niego. Myślc> ze nawet zaczęła go pani lubić, prawda? Podążyła wzrokiem za oczyma panny Thurston, które skierowały się ku wiszącemu na ścianie angielskiemu krajobrazowi. __. Zawsze pani mówiła, że gdybym pojechała do Anglii, byłoby tak jakby moja matka wróciła do domu. Ale to nieprawda, panno Thurston. Nie w moim przypadku. Ponieważ Jean jest moim bratem, Afryka jest moim domem. — Emily nachyliła się nad panną Thurston. __To także pani dom — szepnęła ze łzami. Oczekiwała kolejnego oddechu. — Panno Thurston? Blade oczy, przywodzące na myśl kamyki w płytkiej wodzie, patrzyły przed siebie. Lekarz ujął przegub panny Thurston i potrząsnął głową. Emily stała chwilę, po raz ostatni patrząc na tę starą kobietę, która zastępowała jej matkę, potem ucałowała zimne czoło. Wychodząc z pokoju przystanęła koło Malaja, który uniósł ku niej pytający wzrok. — Paniusia umarła, Raphusie Jeremiahu — rzekła. Charles krążył nerwowo po pokoju, miotany na przemian poczuciem własnej nieprzydatności i bolesnym poczuciem krzywdy. Od chwili gdy Clara zaczęła rodzić, zupełnie go odtrąciła. Z kieszeni kamizelki wyciągnął zegarek i sprawdził czas. Zauważywszy w holu wracającą od pokoju Clary akuszerkę, podbiegł ku niej. .— Poród trwa już czterdzieści osiem godzin! — wykrzyknął. __Musi być jakiś sposób, by jej pomóc! — Wydawanie dzieci na świat jest niełatwe, bolesne i trwa długo, lordzie Marsden, i bez wątpienia dlatego zadanie to powierzono kobietom —
rzekła akuszerka i zniknęła w sypialni Clary z butelką dżinu i szklanką w dłoniach. Z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi, po raz kolejny pozostawiając go w samotności. Charles z uczuciem porażki wrócił do salonu. Był tu obcy. Bonne Esperance nigdy nie stała się jego domem. To był dom Clary, jej dziedzictwo. Usiadł, założył nogę na nogę. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Clary. Charles poderwał się z krzesła i od nowa zaczął krąityć po pokoju. Przez cały czas porodu w jej głosie roz216 KTO SIEJE WIATR brzmiewała ta sama pełna nienawiści furia, którą przedtem kierowała ku niemu. Charles rozdarty był na dwoje pomiędzy oczekiwaniem na radość, która wiąże się z przyjściem na świat dziecka, a poczuciem winy wywołanym przez pożądanie. Przed oczyma stanął mu Jean, szybko wszakże odepchnął ten obraz od siebie; nie czuł się na siłach stawiać mu czoło. Nawet teraz, kiedy Clara była tak niedostępna, jej zmysłowe i wymagające ciało nie przestawało go niepokoić. — Poród jeszcze trwa? — Wejście Jacques'a przerwało te burzliwe myśli. — Powinieneś odetchnąć świeżym powietrzem, Charlesie. Siedzenie w domu tylko ci zaszkodzi. — Mówił spokojnie, jakby nic niezwykłego się nie działo. — Okazuje się, że to musi czasem długo trwać. — W takim razie kieliszek wina dobrze ci zrobi. — Jacąues sięgnął po butelkę i już miał ją otworzyć, gdy nagle znieruchomiał i szepnął: — Cisza.
Lord Marsden podszedł do drzwi i przystanął nasłuchując, czy rozlegnie się płacz dziecka. — Idź zobaczyć swojego potomka — zachęcił go Jacąues. Po raz pierwszy pomyślał, że zaczyna rozumieć tego obcego człowieka. Charles wyciągnął rękę ku klamce, lecz w tej samej chwili drzwi się otworzyły. — Panie Beauvilliers — rzekła szorstko akuszerka, przesuwając nie widzącym wzrokiem po Charlesie. — Proszę ze mną. — Słucham? — zapytał zakłopotany Jacąues. — Czy dziecko już się urodziło? — wtrącił niespokojnie Charles. — Pańska córka chce pana widzieć — powtórzyła akuszerka i odwróciła się do wyjścia. Charles chwycił ją za ramię. — Czy moje dziecko się urodziło? — Ma pan syna. — Akuszerka spojrzała na niego zimno, wyrwała rękę z uścisku i odwróciła się plecami. — Córka czeka na pana, panie Beauvilliers — ponagliła rzucając ironiczny uśmiech Char-lesowi. — Proszę nam wybaczyć. — Jacąues ujął lorda Marsdena pod ramię. — Idziemy? Clara patrzyła ojcu prosto w oczy, gdy wszedł do jej sypialni z Charlesem. Włosy miała sczesane do tyłu, twarz umytą. Trzymała w ramionach nowo narodzone dziecko, kiedy jednak zakwiliło, spojrzała na nie jak na obcą istotę. 217 LUANSHYA GREER — Zdrowy ładny chłopak — oznajmiła beznamiętnie akuszerka. W tym
pokoju ona rządziła i nie zniosłaby, gdyby było inaczej. — Wcale się nie dziwię, że tyle czasu zajęło mu przyjście na świat, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że nikt mi tutaj nie pomógł. — Twój wnuk — uśmiechnęła się Clara do ojca, zupełnie ignorując męża. Jacąues cofnął się, by zięć mógł zobaczyć dziecko. — Masz ślicznego syna, Char lesie — powiedział. — Popatrz na niego. — Ty na niego popatrz, ojcze. Popatrz na swojego dziedzica! — rzekła Clara, jakby męża nie było w pokoju. — Ja już mam dziedzica — odparł Jacąues cicho, lecz zdecydowanie. — Moje gratulacje dla was obojga. Masz pięknego syna i następcę, Charlesie. — Ruszył ku drzwiom. Kiedy mijał akuszerkę, która z zaciśniętymi ustami stała kolo łóżka, zapytał z uprzejmym uśmiechem: — Rozumiem, że pani praca dobiegła końca? — I bynajmniej nie przedwcześnie. — W takim razie będę zobowiązany, jeśli natychmiast opuści pani mój dom. — Z nocnej szafki wziął opróżnioną do połowy butelkę dżinu i podał jej, ciągle z miłym uśmiechem. — To może pani zabrać — rzekł i wyszedł z pokoju. — Weź dziecko — warknęła Clara, wręczając akuszerce syna, jakby to była paczka, po czym oparła się o poduszki. — Jestem zmęczona. Każ wszystkim wyjść. — Słyszał pan żonę — powiedziała akuszerka, przyciskając do piersi dziecko i obrzucając płonącym wzrokiem Charlesa. — A mnie się zdawało, że została pani zwolniona. Proszę dać mi
syna. — W życiu nie spotkałam się z tak złymi manierami! — wykrzyknęła, gdy odebrał od niej dziecko. — To nie do zniesienia! — Proponuję więc, żeby pani opuściła moje towarzystwo i zajęła się butelką dżinu. — Pozwoli pani na to, lady Marsden? — wybełkotała akuszerka. — Proszę natychmiast wyjść! — Charles podniósł głos. Drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem. — Dziękuję ci, Claro — rzekł. — Kiedy będę w stanie myśleć, może przyjmę twoje podziękowanie. — Żona odwróciła od niego głowę. 218 KTO SIEJE WIATR Wpatrywał się w dziecko oczyma pełnymi łez. — Mój syn — szepnął ze zdziwieniem. — Damy mu imię Jacąues — powiedziała cicho Clara, kładąc podwaliny pod mur, który odtąd miał ich dzielić. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Cienkie czarne wskazówki pod szklaną tarczą zegarka wskazywały wpół do piątej. Był poranek 23 lipca 1843 roku; tego dnia w oddalonej o jakieś półtora tysiąca kilometrów Bonne Esperance przyszedł na świat Jack Marsden. — Poprowadzisz konia stępa w sześciu kierunkach oddalonych o sześćdziesiąt stopni w stosunku do miejsca startu. W każdym kierunku będziesz szedł przez pół godziny. Arogancki głos Brytyjczyka przebijał się przez gęsty mrok, jeszcze nie
rozjaśniony promieniami słońca. Thys siedział bez ruchu w siodle. — Po półgodzinie wystrzelę, a ty kołkiem zaznaczysz swoją pozycję. Wierzchowiec Thysa poderwał się na dźwięk wystrzału, który rozdarł ciemność i powrócił zwielokrotnionym echem. Mierniczy zniżył broń i wbił wzrok w ciemność, z której nie dochodziła żadna odpowiedź. Spojrzał ze zdziwieniem na Gerrita, lecz ten dalej mieszał gotującą się na ognisku kawę. — Po moim strzale wrócisz do punktu wyjścia, potem ruszysz w następnym kierunku. — Mierniczy jeszcze głośniej wydawał polecenia w głuchą czarną ścianę nocy. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, zwrócił się do Gerrita. — Jesteś pewien, że on mnie słyszy? — Thys! — krzyknął Gerrit. — Słyszałeś, co mówił pan mierniczy? — Tak — rozległ się wyraźny niski głos Thysa. — Słyszy pana — rzekł cicho Gerrit. Na nieprzeniknionej czerni nieba pojawił się pierwszy poblask świtu. — Słońce zaraz wstanie, a dzień zapowiada się gorący. Czas zaczynać. — Zaznaczysz sześć najbardziej oddalonych punktów, do których uda ci się sięgnąć kołkiem, a okrąg wyznaczony przez te punkty stanowić będzie granice waszej ziemi. — Skończywszy wydawać instrukcje, wysoki i tęgi Anglik zwrócił się ku młodemu chorążemu, 219 LUANSHYA GREER który z kapeluszem naciągniętym głęboko na oczy smacznie spał skulony w kłębek pod drzewem. — Pobudka, Riaan! — wrzasnął, po czym rozsiadł się wygodnie obok Gerrita na ziemi. — Zrozumiałeś zasady? ~- zapytał, jakby wszyscy poza nim byli głupcami. Nie zauważył, że młody żołnierz
nawet się nie poruszył. — Tak mi się wydaje. — Gerrit pozwolił sobie na okazanie niepewności w stosunku do urzędowej procedury. — Thys musi poprowadzić konia w sześciu kierunkach jak najdalej, a kiedy tych sześć punktów połączymy liną, powstaną granice naszej ziemi — uśmiechnął się. — Dobrze rozumiem? — Dobrze. — W głosie mierniczego brzmiało zdziwienie, że Gerrit mimo wszystko to pojął. — Ale koń musi iść stępa. — Tak — zgodził się Gerrit z błyskiem w oku. — Kawa jest dobra i gorąca. Ma pan ochotę? — Dzięki temu czas nam szybciej minie. — Mierniczy położył zegarek przed sobą na ziemi, starł z tarczy jakiś pyłek, po czym spojrzał na śpiącego żołnierza. — Riaan! — huknął. Żołnierz przebudził się przerażony, gdy basowy głos uderzył w niego, jak mu się zdawało, z kilku kierunków naraz. — Przygotuj strzelbę! — Tak jest. — Chudy jak szkielet młodzieniec wstał, podciągając spodnie, które opadły mu do bioder, i zbliżył się do płonącego ognia. — Czy to kawa tak pachnie? — zapytał Gerrita w afrikaans. — Mocna czarna kawa — odparł w tym samym języku Gerrit, szybko wszakże przerzucił się na angielski, dostrzegając na twarzy mierniczego irytację. — Na później mam coś jeszcze — rzekł kusząco. Oczy Anglika błysnęły, gdy Gerrit w krąg światła przy ognisku wniósł antałek brzoskwiniowej brandy. — Kiedyś chętnie ją pijałem, lecz zapomniałem już, jak smakuje. — Mierniczy podał strzelbę żołnierzowi, który stał koło niego, wciąż na pół śpiąc. — Tu jest zegarek. Miej oko na niego i czas.
— Tak jest, sir. — Żołnierz wziął strzelbę, z zazdrością zerkając na antałek. Gerrit napełnił dwa kubki parującą kawą. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, żaden z was nie będzie w stanie upilnować Thysa i jego konia, pomyślał. Wierzchowiec nerwowo odsunął się od wbitego w ziemię kołka. Thys pogładził go po karku silną opaloną dłonią. Mierniczy spojrzał na horyzont, na którym jasnożółty poblask nabierał intensywności, rozlewając się jak gęsta ciecz po niebie. 220 KTO SIEJE WIATR Żołnierz stał niczym wysokie źdźbło trawy, z bronią gotową do strzału wycelowaną w niebo. Nacisnął spust, gdy mierniczy skinieniem głowy dał znak. Wystrzał obwieścił początek nowego dnia. Thys wbił pięty w boki konia i ściągnął mocno wodze, zmuszając wyrywające się naprzód zwierzę, by szło stępa. — Gra pan w karty? — zapytał Gerrit mierniczego, wyjmując z kieszeni zniszczoną talię. — Szybciej minie nam czas. — Lubię grę — rzekł mierniczy i spojrzawszy za Thysem, czy w dalszym ciągu jedzie stępa, zwrócił się do żołnierza: —Miej na niego oko, Riaan. — Tak jest. — Dobra ta kawa — pochwalił mierniczy, pijąc małymi łykami — ale naparstek brandy przyjemnie by ją osłodził. — Naturalnie! — Gerrit uderzył się w czoło, jakby zapomniał o najważniejszym składniku. Wziął parujący kubek i podszedł z nim do
beczułki, po drodze zerkając na Thysa, który jechał w kierunku ciemności, jeszcze nie rozproszonej słabym światłem zaczynającym dopiero od wschodu okrywać ziemię. — Twoja kawa jest dość słodka? — zapytał w afrikaans żołnierza, podsuwając kubek słodszej i dopiero teraz prawdziwie mocnej kawy Anglikowi. — Jest za młody, żeby pić. — Mierniczy zauważył, jak Gerrit ruchem głowy wskazuje antałek, zrozumiał więc sens słów. — To tylko woda z miodem, nic więcej — tłumaczył Gerrit. — Lepiej będzie po niej pilnował czasu. — W takim razie odrobinkę — zgodził się mierniczy. Żołnierz wychylił kubek jednym haustem i podał Gerritowi. — Nalej — mruknął w afrikaans. — Stępa! — wrzasnął mierniczy widząc, że Thys pogania konia. — Ten koń nie umie wolno chodzić — rzekł bardzo spokojnie Gerrit, wręczając żołnierzowi dobrze zaprawioną kawę. — Thys od miesięcy go uczył stępa. W tej okolicy koń nie może za długo stać, bo zostanie żywcem pożarty... Jeszcze trochę? — zaproponował, bo mierniczy wypił do dna. Z każdym krokiem po twardej brązowej ziemi Thys brał kawałek świata na własność dla siebie i Gerrita. Wraz z Gerritem starannie wybrali teren najlepszy dla bydła i wiele miesięcy przygotowywali się na to wydarzenie. 221 LUANSHYA GREER Czas nic nie znaczył w Afryce, liczyły się tylko pory roku. Cierpliwie wyczekiwali na porę deszczową i z zachwytem obserwowali, jak wzbiera rzeka. Mierniczy, patrząc na suche koryto, biegnące przez popękaną od
słońca ziemię niczym gojąca się rana, nigdy by nie uwierzył, że przez wiele miesięcy w roku rwie nim życiodajna woda. — Myślisz, że ta ziemia wyżywi twoje zwierzęta? — zapytał, przed oczyma mając łagodne zielone wzgórza Anglii, na których pasą się stada tłustych krów. Zlizał z warg brzoskwiniową brandy zabarwioną na czarno kawą i ruchem głowy wskazał prowizoryczną drewnianą zagrodę. — Mam nadzieję, że bydło przeżyje suchą porę. — Poradzimy sobie — odparł Gerrit obojętnie, choć z podnieceniem myślał, jakie cuda kryje w sobie ta ziemia. — Chce pan rozdawać? — Przesunął w kierunku mierniczego poplamioną talię kart z powyginanymi rogami, po czym nalał do jego kubka po brzegi brandy. — Bydło przyzwyczaiło się już do nieczęstych wypasów — stwierdził, podając mu alkohol. Mierniczy wziął do ręki swoje karty. — Oho! — wykrzyknął. — Mam dzisiaj szczęście! Podczas gdy mierniczy skupił uwagę na kartach, które skrywał przed okiem towarzysza w zagłębieniu dłoni, Gerrit gestem zaprosił żołnierza, by nalał sobie brandy. Młody wojak nie potrzebował dalszych zachęt. Thys trzymał mocno wodze, zmuszając konia, by szedł stępa, choć zwierzę co rusz próbowało przyśpieszyć kroku. Po chwili wbił obcasy w boki konia i poluzował wodze. Wierzchowiec natychmiast ruszył cwałem, z łatwością biegnąc po wysuszonym gruncie i z każdym uderzeniem kopyt kradnąc większy obszar. — Stępa! — Z oddali dobiegło przytłumione wołanie Anglika. Thys
ściągnął cugle i w geście przeprosin pomachał kapeluszem, choć twarz mu promieniała z radości, że zdążył za sobą zostawić taki kawał ziemi. — Ha! — wykrzyknął triumfująco Gerrit na widok nowej karty, po czym kręcąc głową i nucąc coś pod nosem, wyciągnął rękę po następną. — Jeszcze? — zdziwił się mierniczy. Gerrit spojrzał na jego kubek. — Jeszcze pan chce? Dlaczego nie! — I nie czekając na odpowiedź, dolał brandy. Usadowiony pod drzewem żołnierz nasunął kapelusz na oczy czując, jak alkohol przyjemnie rozlewa mu się po ciele. Mierniczy 222 KTO SIEJE WIATR poczekał, aż Gerrit odwróci się do niego plecami, i szybko zerknął na jego karty. Rozczarowany westchnął głęboko, po czym z żalem spojrzał na swoje. — Proszę. — Gerrit z szerokim uśmiechem wręczył mu kubek i usiadł,.biorąc następną kartę. — Która godzina? — Mierniczy niespokojnie zaczął szukać swego zegarka, choć miał go tuż przed sobą. — Riaan! — Potoczył wokoło zamglonym wzrokiem, lecz nie dostrzegł żołnierza. — Która godzina? — Zostało pięć minut — zapewnił Gerrit, podnosząc zegarek. — Dziesięć minut? — Tak, niech pan sam zobaczy. — Podsunął mu zegarek pod oczy. Mierniczy przycisnął karty do piersi. — Co stawiasz? — zapytał. — Dodatkowe pięć minut — odparł Gerrit i położył zegarek tarczą w dół
na piasku obok siebie. — Przygotuj się do strzału, Riaan! — wrzasnął mierniczy na oślep, dalej bowiem nie widział żołnierza. — Ja stawiam pięć minut mniej. — Zgoda! — rzekł Gerrit, zerkając na śpiącego pod drzewem żołnierza. — Sprawdzam! — krzyknął mierniczy. Gerrit zamaszystym gestem rozłożył swoje karty. Mierniczy z trudnością skupił na nich wzrok. — Czy aby na pewno te karty nie są znaczone? — Niech pan sam sprawdzi. Gerrit wzrokiem poszukał Thysa, który był już daleko. Mierniczy drżącymi rękoma przysuwał do oczu karty, by im się dokładnie przyjrzeć. Gerrit przygotował brzoskwiniową brandy z wielkim staraniem, dokładnie ją destylując. To była najmocniejsza brandy, jaką w życiu zrobił, a skutki jej działania już wypisane były na twarzy Anglika. — Która godzina? — Mierniczy na chwilę otrząsnął się z alkoholowego oszołomienia. — Godzina? — powtórzył beztrosko Gerrit, podnosząc z piasku zegarek. Gdy oczyścił tarczę, okazało się, że minęło osiem minut od wyznaczongo terminu. — Już czas — skinął głową. — Naturalnie włączywszy pięć minut, które wygrałem. — Ognia! — Mierniczy z wysiłkiem dźwignął się na nogi. — Ognia! — Dopiero po chwili dojrzał żołnierza śpiącego pod drzewem i ruszył ku niemu chwiejnie. Wrzasnął żołnierzowi prosto do ucha: — Ognia!!! 223 LUANSHYA GREER — Słucham? — Młody wojak, nic nie rozumiejąc, przez chwilę rozglądał
się nieprzytomnie, potem zerwał się na równe nogi. Nie doszedł jeszcze do siebie i tak naprawdę nie bardzo wiedział, gdzie jest i po co. — Wystrzel ze strzelby, durniu! — huknął na niego mierniczy. — Tak jest, sir. — Żołnierz pomyślał, że już chyba wie, dlaczego się tu znalazł. — Tak jest. — Gdzie ta przeklęta strzelba? — warknął mierniczy, zataczając się niebezpiecznie. — Tutaj, sir! — Żołnierz porwał opartą o drzewo strzelbę i przycisnął do piersi, jakby właśnie odnalazł zgubione dziecko. Wytężył wzrok; w oddali zobaczył Thysa, którego sylwetka ledwo rysowała się na horyzoncie. Uniósł broń do ramienia i wycelował. — Nie do człowieka, głupcze! — Mierniczy podbił lufę w njebo. — Teraz strzelaj! Żołnierz nacisnął spust, a Gerrit zaśmiał się radośnie. Zyskali następne trzy minuty. Thys wbił kołek w ziemię, w tumanie pyłu zawrócił wierzchowca i przygalopował do miejsca startu po drugi kołek. Zaraz ustawił konia w nowym kierunku i stępa ruszył przed siebie. Gerrit z radości rzucił kapelusz na ziemię i zaczął po nim skakać. — Udało się, Thys! Udało się! — Sześćdziesiąt stopni?! — zawołał mierniczy podejrzliwie. — Tak! — krzyknął Thys. — Sześćdziesiąt! — Pół godziny od teraz? — zapytał Gerrit. — Tak jest — odparł mierniczy. Gerrit spojrzał na zegarek i wręczył go Anglikowi. — Trzydzieści minut od tej chwili! Niech pan sprawdzi czas!
— Tak. — Mierniczy opadł na ziemię obok Gerrita i oparty na łokciach, odchylił się do tyłu. Przy tym ruchu jego wielki brzuch wyskoczył ponad skórzany pas wrzynający się mu w różowe ciało, przezierające przez nie dopiętą koszulę. — Masz jeszcze trochę tej brandy? — zapytał. — Jest bardzo dobra. — Jasne. — Gerrit upewnił się, że żołnierz wrócił na swoje miejsce pod drzewem, i napełnił kubek. — Dalej, Thys! — krzyknął w afri-kaans, patrząc na ogromny obszar ziemi, który w szybkim tempie stawał się ich własnością. — Dalej, chłopcze, bierzemy wszystko! — Co mówiłeś? — zapytał mierniczy i z wysiłkiem usiadł, sięgając po kubek. — Kazałem mu zwolnić — odparł Gerrit, podnosząc zegarek. — Mam popilnować czasu? 224 KTO SIEJE WIATR — To zajęcie Riaana — odrzekł mierniczy i wskazał leżące pomiędzy nimi karty. — Spodziewam się, że masz ochotę na następną partyjkę — rzekł, gdy jego oczy wreszcie odnalazły Gerrita. — Jak pan sobie życzy. Tym razem zagramy o dodatkowe dziesięć minut. — Gerrit uśmiechnął się ciepło. — Niech się pan o nic nie martwi. Dopilnuję, żeby Thys jechał stępa, i będę sprawdzał czas. — Stanowczym ruchem położył przed sobą zegarek, zerkając na żołnierza, który smacznie spał z kapeluszem zsuniętym na oczy. — Wszystkim się zajmę. Gdy wyznaczony czas zbliżał się do końca. Thys popędził spoconego wierzchowca. Słońce wciąż stało nisko, ale już paliło. Jemu też pot spływał po twarzy, choć oczy błyszczały z radości. Gerrit
krzyczał i wiwatował na jego cześć, stojąc przy śpiącym żołnierzu ze strzelbą w dłoni. Rzucił okiem na zegarek, który przymocował do lufy. Pół godziny minęło. Pociągnął za spust i broń z hukiem wystrzeliła, jednakże ani mierniczy, ani żołnierz nawet się nie poruszyli. W ciszy, która zapadła po wystrzale, głośno rozlegało się ich chrapanie. Gdy Thys zawrócił, wbiwszy w ziemię szósty kołek, Gerrit czubkiem buta trącił pulchne ramię mierniczego. — Skończone, sir. — Co? — Mierniczy przymknął jedno przekrwione oko, jakby usiłował lepiej go zobaczyć. — Co skończone? — Czas minął. — Gerrit podsunął mu pod nos zegarek. — Co?! Riaan, obudź się, ty leniu! — Tak jest, sir! — Żołnierz poderwał się z ziemi i w panice zaczął szukać swojej strzelby, wiedział bowiem, że miał strzelać. — Ja mam pukawkę — rzekł Gerrit, podając mu broń. — Ta ziemia jest już nasza! — Daj mi zegarek! — Mierniczy, sprawdziwszy godzinę, wielce się zdziwił. — Zmieściłeś się w czasie! — Dodałem tylko tyle minut, ile wygrałem — odparł Gerrit. — A koń szedł stępa! — Mierniczy, ocieniwszy oczy ręką, spojrzał na galopującego ku nim Thysowi. — Starał się, jak mógł, sir — uśmiechnął się Gerrit. — Tylko że jak słońce idzie w górę, gzy bardziej dokuczają. Może czasami nie szedł stępa. Ale komu by się to udało, jakby go uciął giez? Thys zatrzymał konia, z szerokim uśmiechem zeskoczył na ziemię i kapeluszem wytarł pot z twarzy. Gerrit mrugnął do niego.
— Dobrze się spisałeś, Thys — rzekł, po czym zwrócił się do mierniczego: — Zjemy coś, zanim zapisze pan naszą ziemię? 15 Kto sieje wiatr 225 LUANSHYA GREER Na ruszcie nad ogniskiem piekł się wielki mrówkojad. Gerrit obrócił go, a ogień zatrzeszczał, gdy spłynęły weń krople tłuszczu. — Jest pięknie przyrumieniony. Na pewno smaczny, jak moja brandy. Mierniczemu potrzeba było czasu i jedzenia, żeby wytrzeźwieć. — Tak, tak — mimo woli obliczał, jaki szmat suchej ziemi będzie musiał przemierzyć. — Najpierw posiłek. Gerrit i Thys, napełniwszy brzuchy jedzeniem i rozgrzawszy się brandy, legli w cieniu drzewa, mierniczy zaś wraz z żołnierzem jechali po okręgu wyznaczającym działkę. Kiedy wrócili, konie zdawały się uginać pod ich ciężarem. Słońce znad linii horyzontu rzucało oślepiające promienie, świerszcze zaczynały swą chrapliwą chóralną pieśń. — Co najmniej cztery tysiące mórg! — oznajmił mierniczy. Zsunął się z siodła i opadł na ziemię, po czym zzuł wysokie buty. Thys ponad jego głową uśmiechnął się do Gerrita. — Jeżeli macie jakieś zastrzeżenia, mówcie od razu! — oznajmił Anglik i wręczył Gerritowi kawałek papieru, na którym narysowana ołówkiem linia łączyła sześć punktów w dziwny nieregularny okrąg. Gerrit pokazał mapę Thysowi. — Powiedzcie, jak chcecie tę posiadłość nazwać — mierniczy trzymał ołówek w gotowości. — Doornfontein — rzekł Thys, zerkając na Gerrita, który wyjaśnił:
— Tak się nazywała stara farma mojego ojca w Kraju Przylądkowym. — Doornfontein — napisał mierniczy. — Co to znaczy? — Wytężał wzrok w szybko zapadającym mroku. — Fontanna między cierniami — przetłumaczył żołnierz, zapomniawszy, że mierniczemu jego znajomość języka Burów się nie podoba. — Nieźle znasz kuchenny holenderski, ty głupcze! Ha, ciernie sam widziałem! — Anglik zaśmiał się ze swojego dowcipu. — Ma pan szczęście. — Żołnierz spojrzał przed siebie, z rozmysłem mówiąc w afrikaans. — Mój wuj stracił swoją ziemię na wschodzie. — Jak to się stało? — zapytał Gerrit. — Angielski rząd kazał mu zapomnieć o tamtym miejscu i zacząć wszystko od nowa. Stracił cztery tysiące w żywym inwentarzu, a oni mu każą zacząć od nowa! — Co on powiedział? — podejrzliwie zapytał mierniczy Gerrita. — Mówi, że wasz angielski rząd ukradł jego wujowi ziemie na wschodzie. 226 KTO SIEJE WIATR — Ha! — Ogromny brzuch mierniczego jeszcze bardziej się uwydatnił nad paskiem. — On może i nie lubi naszego angielskiego rządu, za to nasze angielskie kobiety bardzo mu się podobają. Przepraszam — rzekł, bekając głośno. Wierzchem dłoni wytarł usta i dodał: — W życiu nie widziałem, żeby ktoś, kto otarł się o śmierć, tak był szczęśliwy, bo potrzebował opieki. — Ona był inna — sprzeciwił się żołnierz. — Niepodobna do Angielki. — Zwrócił się do Thysa, jakby oczekiwał, że on będzie wiedział, co czyni
kobietę wyjątkową. — Przypominała anioła, taka była łagodna. Dłonie miała miękkie, a włosy!... Włosy miała złote jak samo słońce. Gerrit zauważył, jak Thys lekko drgnął. — Była zwykłą pielęgniarką w misji na pograniczu — beznamiętnie oznajmił mierniczy — a nie żadnym aniołem. — Nieprawda! — zaperzył się żołnierz. — Jak się nazywała? — zapytał cicho Thys. — Suzanne. — Suzanne... Była pielęgniarką? Mierniczy wstał i z kubkiem w dłoni podszedł do beczułki. — Nie wiedzą, skąd pochodzi — ciągnął żołnierz, nieświadom, jaki dreszcz podniecenia te informacje wywołują u jego słuchacza. — Była wyjątkowa. — Uśmiechnął się na jej wspomnienie. — Myślę, że była aniołem. Suzanne z całej siły przytrzymywała wyrywającego się żołnierza, lecz głowę miała odwróconą. Nauczyła się już pielęgnować zarówno umierających, jak i wracających do zdrowia, wciąż jednak nie potrafiła znieść okrucieństwa amputacji: straszliwego widoku podziurawionych pociskami członków, które piłą odrzynano, by po prostu wyrzucić. Nie była w stanie się z tym pogodzić. Wysiłkiem woli odsunęła od siebie dźwięk piły wchodzącej w kość i przeraźliwe jęki młodego mężczyzny, którego musiała utrzymać w bezruchu bez względu na to, ile by to miało ją kosztować. Wojny na pograniczu z roku na rok stawały się bardziej krwawe. Codziennie z Kraju Przylądkowego przybywali żołnierze i codziennie wielu z nich ginęło w okrutnych rzeziach. Armia brytyjska zwróciła się do
misji o pomoc. Suzanne nie widziała w tej wojnie żadnego sensu. W mrocznych cieniach śmierci, które zewsząd ją otaczały, nie było nic, z czego można by czerpać nadzieję. 227 LUANSHYA GREER — Staraj się go trzymać, Suzanne — napomniał ją wielebny Phillip. W zamyśleniu zwolniła ucisk. — Przepraszam — szepnęła, ogarnięta wyrzutami sumienia, i otworzyła oczy, mocniej napierając na ramiona młodzieńca, który wciąż krzyczał, próbując się wyrwać. Nagle kątem oka dostrzegła błysk piły przechodzącej przez ciało i kość. Zrobiło jej się niedobrze, utkwiła więc oczy w pełnym słońca trójkątnym wejściu do namiotu, a wówczas poczuła, że ziemia usuwa się jej spod stóp. — Suzanne! — rzekł gniewnie doktor Steven. — Trzymaj go! Była jak skamieniała. O kilka kroków od niej, tuż przed samym wejściem do namiotu stał Thys. — Chcesz, żeby on umarł?! — krzyknął lekarz. — Trzymaj go, zanim rana bardziej się rozerwie, bo wykrwawi się na śmierć! — Tak, przepraszam. — Oderwała wzrok od wejścia i całą uwagę skupiła na rannym, napierając na niego całym ciężarem. Drżała jak listek, łzy strumieniami spływały jej po policzkach. Wreszcie ukryła twarz na ramieniu żołnierza, ze szlochem powtarzając: — Thys, Thys... Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy otworzyła oczy. W wejściu nikogo nie było. Wyprostowała się, zaskoczona i zasmucona. — Już dobrze, Suzanne — rzekł łagodniejszym tonem lekarz.
— Stracił przytomność. — Możesz wyjść — powiedział wielebny Phillip. — Znowu jesteś w swoim własnym świecie? Suzanne spojrzała na pastora w oszołomieniu. — Czy on umarł? — Nie. — Phillip przyjrzał jej się ze zdziwieniem. — Czujesz się dobrze? — Proszę mi wybaczyć — rzekła i wyszła z namiotu na oślepiające słońce, w którym widziała Thysa. — Dokąd idziesz? — zapytał duchowny, ruszając za nią. Misja rozrosła się, prowizoryczne schronienia powstawały jak grzyby po deszczu. Wojskowe namioty przypominały kopce mrówek w kolorze khaki, lepianki podobne do uli zajmowały każdy skrawek brunatnej doliny rozpościerającej się u stóp ostrych skał. W chatach mieszkały osierocone murzyńskie dzieci. Suzanne bez zastanowienia ruszyła ku swojej chacie. Szła z pochyloną głową i powtarzała sobie, że to był tylko sen. Nagle na placu pośrodku misji zobaczyła spętanego konia i wstrzymała oddech. Przednie nogi konia owinięto cuglami, które przymocowano do 228 KTO SIEJE WIATR wędzidła tak, że zwierzę musiało stać z pochylonym ku ziemi łbem i nie mogło się poruszyć. Suzanne nie widziała nigdy, by ktokolwiek poza Thysem tak pętał konia. Na dźwięk znajomego ptasiego wołania odwróciła głowę. Za chatami i namiotami stał Thys.
Na długą chwilę zamarli, zamarł też świat wokół nich. Suzanne nie widziała twarzy Thysa, ale go rozpoznała bez wahania, bo obudził się w niej znajomy rozkoszny dreszcz. Wreszcie oboje ruszyli ku sobie. Kiedy się spotkali, stanęli bez ruchu, patrząc sobie głęboko w oczy. — Suzanne — szepnął Thys i Suzanne poczuła gęsią skórkę na ramionach. Twarz miał ogorzałą od słońca, w szarych oczach błękitne plamki, linię ust prostą. Lekko rozchylone wargi ukazywały piękne białe zęby. Kasztanowe włosy spadały mu miękką falą na czoło i wiły się w ciasnych lokach po szyi ku sztywnemu kołnierzowi skórzanej kurtki. — Thys, to ty... — szepnęła i sześć długich lat rozłąki rozpłynęło się w nicość. Thys ledwo mógł oddychać. Suzanne niewiele się zmieniła, choć tyle musiała przeżyć ciężkich chwil. Włosy miała upięte pod białym czepkiem; kilka kosmyków spływało po smukłej szyi niczym złote nici. Słońce opaliło jej nos i opromieniło wysokie kości policzkowe. Wielebny Phillip widział jedynie plecy Thysa, lecz mimo to doskonale wiedział, kto to jest. Przygotowania do ślubu trwały dwa dni. Uroczystość zapowiadała się na niecodzienną. Murzyńskie dzieci przygotowały pieśni i tańce, żołnierze, którymi opiekowała się Suzanne, swoje, a wielebny Phillip — najważniejszą posługę w swoim życiu. Gdy patrzył, jak doktor Steven prowadzi Suzanne przez cichy, lecz podniecony tłum, pastor czuł, że gardło mu się ściska ze wzruszenia. Wiele par połączył małżeńskim węzłem w zimnych kamiennych kościołach Anglii lub pod chłodnym niebem na zielonych wsiach, nigdy dotąd wszakże nie udzielał ślubu na wypalonej słońcem ziemi Afryki
oblubieńcom, przeciwko którym sprzysięgło się przeznaczenie. Spojrzał w jasne i czyste oczy Thysa czekającego, aż Suzanne stanie przy jego boku, i zobaczył w nich radość tak wymowną, że nie miał już wątpliwości, iż oto jest świadkiem części Boskiego planu dotyczącego Suzanne. — Czy ty, Suzanne Beauvilliers, bierzesz sobie za męża tego mężczyznę, Matheusa Stephanusa Bothmę? 229 LUANSHYA GREER — Tak — odparła Suzanne i wstrzymała oddech, bo Thys z kieszeni kurtki wyjął złotą obrączkę. Obrączka ta należała do wielebnego Phillipa; nigdy się z nią nie rozstawał, była pamiątką po matce, którą utracił w dzieciństwie. — Niech człowiek nie rozłączy tego, co połączył Bóg świętym sakramentem małżeństwa. — Brzmiące mocą słowa pastora potwierdziła wzbijająca się w niebo chóralna pieśń. Czyste głosy Murzynów utworzyły nieledwie organową harmonię, dziecięce soprany przebiegały melodię niby migotliwe płomyki pochodni na tle ciepłych basów mężczyzn. Spalona słońcem ziemia niosła daleko radosny hymn. Kiedy zaślubieni znaleźli się sami w chacie, Thys zsunął z ramion Suzanne białą bawełnianą szatę. Suzanne poczuła dreszcz, taki sam jaki zawsze czuła pod jego dotykiem. Spojrzała na grzbiet dłoni męża, ciemną opalenizną odcinający się od jej ciała, i przytuliła do niego policzek. Thys odwrócił rękę, pogładził żonę po twarzy i włosach. Złote pasma owijały mu się wokół dłoni, znajdowały drogę między palcami i zwisały z przegubu jak jedwab. Łagodnie przyciągnął jej twarz ku sobie. Gdy ich usta się spotkały, sięgnął
językiem pomiędzy rozchylone wargi. W obojgu rozgorzał płomień pożądania. — Suzanne — wyszeptał Thys. — Suzanne... Przebiegł ustami po jej szyi ku opiętym suknią piersiom, potem ukrył twarz w miękkiej materii. Zaczął lekko językiem pieścić sutek, aż naprężył się pod wilgotną bawełną. — Thys! — zawołała łamiącym się głosem Suzanne. Z sercem walącym jak młotem obnażył pełne kształtne piersi i pokrył je pocałunkami, potem całował ukryty pod fałdami sukni brzuch Suzanne, aż wreszcie wtulił twarz pomiędzy jej nogi. Suzanne nie była w stanie mówić, każdą cząstką pragnąc Thysa. Zsunęła się wzdłuż jego ciała i wyzwoliła z krępującej ją sukni. Kiedy głęboko w nią wszedł, jęknęła pożądliwie. Zamknęła Thysa w ramionach, paznokciami rozdrapała mu skórę na plecach. Miała tylko jedno pragnienie: całego zamknąć w sobie, rozpłynąć się w nim, dopóki stanowią jedność. Na szyi czuła jego gorący oddech. Głośno krzyknęła, gdy jego namiętność wreszcie w niej eksplodowała. Delikatnie ucałował jej powieki. Otworzyła oczy, a na jej twarzy pojawił się szeroki piękny uśmiech. — Może zbudować kościół — rzekła Suzanne do wielebnego Phillipa, trzymając Thysa za rękę i opierając głowę o jego ramię. 230 KTO SIEJE WIATR — Zawsze mówiłeś, że kiedyś zbudujesz tu prawdziwy kościół, a Thys może ci w tym pomóc. — Chciałbyś? — spytał pastor. — Chociaż Pan pewnie byłby zdania, że
w dzisiejszych czasach szpital jest potrzebniejszy od kościoła. — Zbuduję i kościół, i szpital — powiedział Thys, mocniej przytulając Suzanne. — Zbuduję wszystko, co zechcesz. — A potem? — Pastor patrzył na nich z uwagą. — A potem co? — Pójdziemy na farmę, którą Thys i Gerrit mają na północy — odparła wesoło Suzanne. — Gdy przyjdzie pora — dodała. — Jaka pora? Wprawdzie bardzo bym chciał, żeby Thys nam pomógł, muszę jednak zapytać, dlaczego nie idziecie tam od razu? Dlaczego nie zaczniecie wspólnego życia z dala od tych gorzkich wojen? Pomimo że Suzanne i Thys opowiedzieli mu o splocie wypadków, który doprowadził ich do jego misji, intuicja podpowiadała mu, że jest jeszcze coś, o czym nie wspomnieli, a co wciąż stoi między nimi. — Najpierw muszę coś załatwić — rzekł Thys. — Chodzi o moją matkę — dodał po długiej chwili. — Thys pragnie błogosławieństwa matki. Ona nigdy mnie nie zaakceptowała — wyjaśniła Suzanne. — W takim razie musicie jej błogosławieństwo uzyskać — rzekł Phillip. — Wiesz, gdzie mieszka twoja matka, Thysie? — Słyszałem. — Więc idź do niej, gdy nadejdzie właściwy czas. — Takiej decyzji nie można nikomu narzucać, pomyślał Phillip. — A na razie bardzo ci będę wdzięczny za pomoc. Tam często są ranni. — Wskazał na ciągnące się za jego plecami skały, których ostre krawędzie porośnięte były gęsto krzewami rozjaśnionymi tu i ówdzie żółtymi kwiatami. — Umierają, ponieważ nie umiem do nich dotrzeć. — To niebezpieczne — szepnęła Suzanne. — Nie. Wielebny Phillip
spojrzał na nią z sympatią. — Lecz to trzeba zrobić — rzekł, po czym odszedł, nie oglądając się za siebie. — On ma rację, Suzanne — powiedział łagodnie Thys. — A ty musisz iść do matki — odparła. W jej głosie brzmiało błaganie, by odrzucił propozycję pastora. Thys przytulił żonę i przesunął wargami po jej szyi. 231 LUANSHYA GREER — Pewnego dnia wyruszę do matki, Suzanne, a ona dołączy swoje błogosławieństwo do tych wszystkich, które już otrzymaliśmy — musnął wargami jej miękkie kuszące usta. Grupa małych murzyńskich dzieci podbiegła ku nim w tumanach czerwonego pyłu, krzycząc piskliwie z radości. Suzanne roześmiała się głośno. Thys ujął jej twarz w dłonie i spojrzał głęboko w oczy. — Kiedy Gerrit cię zobaczy, zrozumie, że nie brzoskwiniowa brandy mówiła przez tego żołnierza, który twierdził, że jesteś aniołem. Wielebny Phillip patrzył, jak odchodzą objęci. Wiedział, że minie wiele czasu, zanim Thys będzie w stanie rozstać się z Suzanne. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Efekt, jaki na tle nieprzeniknionej ciemności dały płonące jaskrawo w świetle ognisk czerwone mundury brytyjskich żołnierzy, całkowicie uszedł uwagi majora Marsdena. Jego zamyślenia nie przerwał także nieustanny szmer setek głosów, punktowany niekiedy przeraźliwym śmiechem jakiegoś grubianina i zmieszany z rżeniem koni. Charles Marsden stał przed swoim namiotem, przywołując wspomnieniem dzień sprzed dwóch
lat, kiedy to przyszedł na świat jego syn. Wciąż żywo odczuwał niepewność, którą wzbudził w nim obojętny głos Clary oznajmiającej: „Nazwiemy go Jacąues". Zachowywała się tak, jakby to dziecko nie miało z nim nic wspólnego. Jego syn dla niej był jedynie bronią, którą zamierzała wykorzystać w swej walce o odzyskanie Bonne Esperance. Charles usiłował znaleźć drogę powrotną do Clary, tęsknił za jej ciałem. Lecz żona wciąż go odtrącała. — Wzywał mnie pan, majorze? — Z mroku wyłonił się porucznik Shaw. Strzelając obcasami, stanął na baczność i zasalutował. Nawet w przytłumionym świetle padającym od ognisk Charles mógł wyczytać politowanie z przystojnej twarzy porucznika i jak zawsze ogarnął go nagły gniew. — Tak. — Szorstkim gestem zaprosił młodego oficera do namiotu, po czym rozejrzał się po obozie. Pomiędzy ogniskami przesuwały się niewyraźne postaci, niczym duchy okryte całunem mgły. Ciężkie powietrze zapowiadało burzę. Charles w ślad za Shawem wszedł do środka, usiłując — jak zwykle bezskutecznie — odsunąć od siebie wspomnienia. 232 KTO SIEJE WIATR Clara miała kochanka. Znajdowała rozkosz w ramionach tego młodego porucznika. Charles zdusił przypływ zazdrości i stanął tuż przed Shawem, który wyprostowany jak struna rzucał mu wyzwanie. — Przeglądałem akta dotyczące pańskiej służby w tym kraju, poruczniku — rzekł, dostrzegając w oczach Shawa nieznaczny błysk strachu. — To
niezwykle zajmująca lektura. Pańska kariera rozwijała się bardzo obiecująco, gdy w trakcie poprzedniego przydziału służył pan tutaj na pograniczu. — Tak jest, sir. — Głos porucznika nie zdradzał żadnych uczuć. — Wydaje się dziwne, że uległa tak gwałtownemu przerwaniu. — Po twarzy Charlesa przebiegł słaby uśmiech. — Naturalnie to jedyny powód, dla którego jest pan teraz w Konnych Strzelcach. — Prosiłem o przeniesienie, sir. — Shaw z przelotnym wyrazem pogardy spojrzał na mężczyznę, któremu uwiódł żonę. — Interesujące. — Charles odwrócił się pozwalając, by zapadła cisza. — Jednakże to zawsze dziwi, kiedy człowiek pańskiego kalibru jest w tak marnym oddziale jak Konni Strzelcy. Ale naturalnie... — Usiadł za prowizorycznym biurkiem, na którym w świetle lampy piętrzyły się stosy dokumentów. Po krótkim poszukiwaniu wyciągnął kartkę papieru i w dwóch palcach uniósł wysoko do góry. — Jak pan ich przekonał? Dzięki małej rodzinnej perswazji? Porucznik zacisnął usta, zmuszając się do milczenia. Charles wypuścił z palców papier, który wolno opadł z powrotem na biurko. — To była bardzo kłopotliwa sytuacja dla rządu Jej Królewskiej Mości. W gruncie rzeczy wciąż jest kłopotliwa. Tak, to wciąż bolesna zadra w naszych dyplomatycznych stosunkach z ludem Khosa. Jest pan tego świadom, prawda? — Nie wiem, o czym pan mówi, sir. — Pewność siebie Shawa sprawiła, że Charles poczuł, jak rośnie w nim nienawiść. — Mówię o ośmioletnim dziecku! Murzyńskim dziecku, które pan z zimną krwią zamordował, poruczniku!
— Nie, sir. Pan się myli. — Nie zamordował go pan? — Charles wstał od biurka i podszedł ku porucznikowi. — Obawiam się, że bez względu na to, ile zapłaciła pańska rodzina, żeby pana ochronić, prawda swym nieprzyjemnym zwyczajem w końcu gdzieś tam wyjdzie na jaw... Armia brytyjska bardzo lubi dokumenty! Czasem się je zakopuje, ale nigdy nie niszczy. — Mieliśmy rozkaz zabić, sir. Zaaresztować wszystkich czarnych złapanych bez przepustki, a jeśli zaczną uciekać, strzelać do nich. 233 LUANSHYA GREER Chodziło o to, żeby dać przykład i wzbudzić we wrogu strach. To był nasz obowiązek i stały rozkaz na pograniczu. — Porucznik Shaw czuł, jak rumieniec gniewu zalewa mu policzki. — Miał pan rozkaz zabijać dzieci? — głos Charlesa wzniósł się w udanym zdziwieniu. — Ośmioletni chłopiec był waszym wrogiem? — Nie widziałem go, sir. Miałem rozkaz... — Zastrzelić wszystkich czarnuchów! — uciszył go Marsden. — Już mi pan to powiedział. — W milczeniu okrążył porucznika i zatrzymał się za jego plecami. — To był wszakże bardzo szczególny czarnuch! Syn wodza! — Po tych słowach ruszył dalej. — Jego lud wciąż czeka na wymierzenie sprawiedliwości, poruczniku. Nie jestem tylko pewien, co by pan wolał: niełaskę czy murzyńską sprawiedliwość? — Potrząsnął głową. — Przypuszczam, że niewiele zostaje po niej z człowieka. — Nadeszła kolej na jego kartę atutową. — A może wolałby pan moją sprawiedliwość? Porucznik Shaw milczał. Charles, korzystając z usyskanej przewagi, ciągnął dalej:
— Chyba się nam uda dojść do porozumienia. Mam do załatwienia sprawę, która odpowiada pańskiej specjalności. Zapewne mieszańcy obchodzą pana równie mało co czarni, prawda? Porucznik Shaw czekał, patrząc prosto przed siebie. — Podam panu szczegóły, gdy przyjdzie pora — rzekł Marsden po chwili. — Tak jest, sir. —- Porucznik zasalutował i pośpiesznie opuścił namiot. Charles, patrząc na jego szerokie plecy znikające w ciemności, wrócił myślami do Clary. Z jej powodu sam znalazł się na pograniczu. Z jej powodu w taki, a nie inny sposób rozmawiał z porucznikiem. — Kochasz go? — zapytał, obawiając sięodpowiedzi, jaką mógłby otrzymać. — Żadnego mężczyzny nigdy tak nie kochałam. — Słowa Clary zraniły go, budząc cierpienie nie wygasłe do dzisiaj. Długo w milczeniu stał z boku, kiedy Clara z entuzjazmem rzuciła się w wir życia towarzyskiego Kapsztadu. Nie reagował, gdy zostawiła Jacka, ich syna, opiekę nad dzieckiem zrzucając na Marię, Rositę, Prudence, Emily i każdego, kto akurat miał dla niego czas. Zainstalowawszy się w domu panny Thurston, który odziedziczyła Emily, Clara twierdziła, że powoduje nią jedynie pragnienie, by być bliżej męża. Spędzała czas na nie kończących się przyjęciach. W Kapsztadzie nie brakowało nigdy pretekstów do zabawy, a Clara z wszystkich korzystała. 234 KTO SIEJE WIATR A także znalazła porucznika Duncana Shawa. Na początku chodziło jej o poznanie człowieka, który miał pod swym dowództwem Jeana, przyszło
jej bowiem do głowy, że może odegrać istotną rolę tam, gdzie Charles się nie spisał. Jednakże zainteresowanie Clary szybko zmieniło charakter. To, co zaczęło się jako znajomość w interesach, wkrótce okazało się fascynacją czysto zmysłową. Clara stanęła twarzą w twarz z mężczyzną, który tak samo jak ona był w tej sferze władczy, mężczyzną, który pożądał jej ciała i brał je z mocą i pewnością, obcym naturze Charlesa. Jej namiętne uczucie do młodego oficera stało się tak wielkie, że nie tylko mało ją obeszło, gdy Charles odkrył ten romans, lecz zaczęła męża nim dręczyć. — W jakiż to sposób zabierzesz żonę i syna do Anglii, Charlesie? — zapytała z sarkazmem, usłyszawszy o jego planach. — Bez względu na koszty utrzymam sam żonę! — Usiłował mówić spokojnie, jednakże bez skutku. — Jak? — Zwróciła na niego oczy, w których nie było nic poza pogardą. — Żeby zapłacić za przejazd, musiałbyś sprzedać tytuł. A potem co? Co jeszcze mógłbyś sprzedać? Duszę? Próbował żonę objąć, lecz go odepchnęła i śmiechem odpowiedziała na rozpaczliwe wyznania. — Nic nie możesz zrobić, Charlesie — zamruczała, z rozkoszą słuchając, jak klęcząc u jej stóp wyznaje cierpienia. — Gdybyś dotrzymał słowa w sprawie Jeana, pewnie wszystko ułożyłoby się inaczej. Teraz jednak jesteś tylko tytułem, w którym echem odbija się pustka. Słowa Clary wciąż kołatały mu w głowie. Nadaremnie usiłował wyrzucić z serca gorycz, zdawał sobie bowiem sprawę, że Clara ma rację. Nie miał nic. Bez niej był niczym. Wyszedł z namiotu, próbując uciec od nieustannie brzmiącego we
wspomnieniach głosu Clary, którego nic nie było w stanie zagłuszyć. W oddali pomiędzy końmi dostrzegł niewyraźną postać. To był Jean. Charles wziął głęboki oddech i uniósł wzrok ku niebiosom, gdzie gromadziły się ciemne chmury. Nagle błyskawica oświetliła obóz, w ślad za nią rozległ się potężny grzmot. Spadła pierwsza wielka kropla deszczu i zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie zapach złaknionej ziemi, a potem niebiosa otworzyły się i lunął ulewny deszcz. Na Charlesa uderzyła ściana wody, lecz nawet ona nie zagasiła jego pragnienia odwetu. 235 LUANSHYA GREER Emily wiedziała, dlaczego dwuletni chłopczyk płacze, wędrując samotnie tam i z powrotem po dziedzińcu Bonne Esperance. Wiedziała też, dlaczego jej samej chce się płakać na widok tego dziecka. — Myślałeś sobie, że wszyscy poszli i zostawili cię samego, prawda? — Wzięła chłopca na ręce i przytuliła, ocierając mu łzy. — Jestem tu, maleńki. Ciocia Emily jest z tobą i zaraz się z tobą pobawi. Może chciałbyś posiedzieć na grzbiecie bardzo wielkiego konia? — zapytała wesoło, próbując jakoś oderwać jego uwagę od nieszczęścia. — Będziesz taki duży jak twój tata. — Mamusiu! — wołał chłopczyk. — Mamusiu! — Twoja mama niedługo przyjedzie — skłamała Emily. Zaniosła go do stajni i posadziła na wysokim siwku, który przypominał jej Shivę. Chłopczyk skulił się, kurczowo schwycił grzywę w zaciśnięte piąstki. — Nie podoba ci się na koniu? — zapytała, znów biorąc płaczące dziecko na ręce.
Wszystko zmieniło się, gdy chłopczyk skończył pół roku. Clara namówiła wówczas Emily, bo pozwoliła jej zamieszkać w domu panny Thurston w Kapsztadzie. Pomimo iż Emily była przeciwna, nie potrafiła oprzeć się nieustannym prośbom siostry. Rozumiała, że Clara pragnie mieszkać w Kapsztadzie, żeby być bliżej męża, dlaczego jednak musi przy tym porzucić synka? Charles z rzadka bywał w Bonne Esperance, co Emily kładła na karb wymogów wojskowego życia, aczkolwiek z biegiem czasu przekonała się, że była w błędzie. Najpierw zaczęła martwić się o Raphusa Jeremiaha, który nie był szczęśliwy pod jednym dachem z Clarą. Zmuszona tę sprawę rozwiązać, pewnego razu bez zapowiedzi zjawiła się w Kapsztadzie. — Pani Clary nie ma w domu — powtarzał Raphus Jeremiah ze spuszczoną głową, jakby liczył guziki na swej liberii. — Ale tu wisi jej peleryna, a powóz stoi przed wejściem — łagodnie naciskała Emily. — Może jest na piętrze. — Nie, panno Emily. Wyszła. — A lord Marsden? — Jego też nie ma. Też wyszedł. — Dokąd? — Delikatnie dotknęła jego ramienia. — Dokąd? — powtórzyła. Kościste ramię Malaja drżało pod jej dłonią. — Raphus — usiłowała nadać głosowi stanowczy ton — jeśli dzieje się coś złego, musisz mi o tym powiedzieć. Zostawiłam ci dom pod opieką i powinnam wiedzieć o wszystkim. 236 KTO SIEJE WIATR
Przerwał jej wysoki namiętny okrzyk dochodzący z piętra. Doskonale go pamiętała: takie same okrzyki rozkoszy rozbrzmiewały w Bonne Esperance w początkowym okresie małżeństwa Clary z Char-lesem. Odchrząknęła i opuściła ręce. Wreszcie Malaj przemówił. — Raphus Jeremiah nie chce tu dłużej być, panno Emily. Raphus Jeremiah chce odejść. Sama także pragnęła uciec z tego domu razem z nim. Tamtego dnia, trzeciego grudnia 1843 roku, Emily zapisała w swoim dzienniku: „Brak zainteresowania naszego ojca synem Clary, oczywistym przecież dziedzicem, odsłoniło takie strony jej charakteru, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Dla Duncana Shawa gotowa jest podjąć każde ryzyko; a może chodzi jej tylko o to, by zranić męża? Jej romans, o którym nie mieliśmy pojęcia, jest powszechnie znany w Kapsztadzie". Gdy teraz Emily ponownie odczytała ten zapis, ogarnęło ją przerażenie. Jean Jacąues był z Konnymi Strzelcami na pograniczu. Podobnie jak Duncan Shaw. A dowództwo nad nimi sprawował Charles Marsden. — Dobry Boże — modliła się Emily. — Błagam, pokrzyżuj plany złego człowieka. Ujęła pióro i zamoczyła w kałamarzu, potem spojrzała w okno, w którym koronkowa firanka, poruszana wiatrem, zawinęła się wokół różowej aksamitnej zasłony, zebranej plecionym sznurem. „Mały Jack niczym krzyż nosi winę matki, a mimo to wciąż za nią płacze. Codziennie ją woła i tęskni". — Kochanie! — Prudence weszła do pokoju, więc Emily szybkim ruhem zamknęła pamiętnik. — Muszę z tobą porozmawiać.
— Nie — odparła Emily. Odsunęła firankę i zamknęła okno. — Mówiłam ci, że nie jestem w stanie pomóc, Prudence. — Ala na co innego chcesz przeznaczyć pieniądze, które zostawiła ci panna Thurston? Bonne Esperance ich potrzebuje — namawiała Prudence, siadając na łóżku. — Ojciec nie chce ze mną o tym rozmawiać, więc przyszłam do ciebie. — Może ojciec ma rację. — Emily wróciła do biurka i swego dziennika. Pragnęła zostać sama. — Nawet u Westburych hodują owce — argumentowała Prudence. — To praktyczne rozwiązanie. — Ojciec nie cierpi owiec. — Tak samo jak ja! Nie cierpię ich bardziej niż zielonych muszek, ale będę hodować owce, jeżeli dzięki temu uratuję Bonne Esperance! 237 LUANSHYA GREER — Przed czym? — Emily spojrzała w szczere oczy siostry. Na opalonej twarzy i kształtnych ustach Prudence nie było śladu kosmetyków. A chociaż obecnie jej strój nie był już tak niechlujny jak dawniej, wciąż zapominała o włosach, które splątaną masą spadały na ramiona i plecy. — Myślałaś kiedyś, żeby upiąć włosy do góry? — Nasze wino tak dobrze się teraz sprzedaje wyłącznie dzięki łaskawości brytyjskiego rządu — oznajmiła chłodno Prudence, ignorując wzmiankę o fryzurze. — Wino francuskie jest obłożone podatkiem. — W takim razie chyba powinniśmy podziękować Brytyjczykom. — Emily zerknęła na dziennik. — Porozmawiamy kiedy indziej,
Prudence. — Czy ty nie rozumiesz, że zależymy od kaprysów brytyjskiego parlamentu? — zawołała Prudence, rozkładając ramiona w błagalnym geście. — Musimy zacząć siebie chronić! — Za pomocą stada owiec? — To konieczność! — Niech tak będzie, ale bez moich pieniędzy. — Po co są te pieniądze, Emily? Co jest ważniejsze od Bonne Esperance? Pomyśl tylko, co się stanie, jeżeli Francja sprzymierzy się z Anglią! — Do tego nigdy nie dojdzie.. — Nigdy? A na co chcesz te pieniądze przeznaczyć? Emily odwróciła się na krześle. — To sprawa prywatna. — Westchnęła, widząc zaciekawione spojrzenie siostry. — Nie, nie chodzi o mężczyznę. — Kciukiem przesuwała po kartkach dziennika; pragnęła móc go wreszcie otworzyć i zapisać swoje myśli, póki są wyraźne i jasne. — I nie jest to Bonne Esperance? — Nie. — Więc chyba lepiej zanotuj to w dzienniku. Zapisz, co jest ważniejsze od Bonne Esperance. — Ludzie są ważniejsi! — Emily okrzykiem powstrzymała Prudence przed wyjściem, nie zamierzała jednak ujawniać całej prawdy. — Mały Jack... Może kiedyś będą mu potrzebne. — Ma rodziców. — A gdzie oni są? Czy okazują mu choć trochę uczucia, kiedy usiłują wzajemnie się zniszczyć?
Prudence dostrzegała, jak bardzo siostra cierpi, i wiedziała, że powodem nie jest Jack. 238 KTO SIEJE WIATR — Rodziców się nie wybiera, Emily. Emily odwróciła się od niej pośpiesznie. Zbyt szczerze rozmawiała z Prudence. — Proszę, idź już — rzekła. Prudence powoli przekręciła gałkę w drzwiach. — Jeanowi nic złego się nie stanie — powiedziała łagodnie. Po jej wyjściu Emily otworzyła dziennik. Ujęła pióro i zapisała: „Jean będzie bezpieczny, ponieważ dam Pauline pieniądze na podróż do Anglii. Sprawię, że ich marzenia się spełnią. Jean ucieknie." — Popatrzyła na ostatni wyraz, starannie przekreśliła zdanie i mając w pamięci ich ostatnie spotkanie, napisała: — „Jean wykupi się z armii". Jean pewnego dnia przybiegł ku niej, gdy spacerowała po winnicy z porzuconym dzieckiem Clary w objęciach. — Mój syn zdrowo się chowa — oznajmił z uśmiechem. — Pauline mówi, że bardzo wyrósł. — To prawda, Jean. — Mocno go uściskała i cofnęła się o krok. — Jest taki do ciebie podobny. A ty wyglądasz na szczęśliwego. Co się stało? — Umiesz dochować tajemnicy? — W jego oczach zamigotały iskierki. — Mam nadzieję, tylu już dochowałam. Powiedz. — Pauline i ja podjęliśmy decyzję. Po moim powrocie jedziemy do Anglii. Major Marsden mówi...
— Po powrocie skąd? Dokąd się wybierasz? — Wyjedziemy, jak odsłużę mój czas w wojsku — wymijająco odparł Jean. — Wysyłają cię na pogranicze? — zapytała, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Tak — przyznał. — A potem wyjedziemy. — Nie! — Wszystko będzie dobrze, Emily. — Nie jedź na pogranicze. Wyjedź od razu z Pauline, Jean. Zabierzcie syna i jedźcie. — To niemożliwe. — Mam pieniądze panny Thurston. Zachowuję je dla ciebie. Chciałaby, żebym w taki sposób je wykorzystała... — Przerwała, widząc wyraz jego twarzy. — Co się stało? — Nie proś mnie, żebym jedyny w życiu sukces zamienił na porażkę. 239 LUANSHYA GREER Porucznik Shaw opuścił obóz w towarzystwie Jeana i dwóch Anglików, szeregowców ???? i ?????'?, obserwowany uważnie przez Charlesa Marsdena. Charles ustalił wcześniej z dowódcą Konnych Strzelców, że zajmie jego miejsce w wypadzie na pogranicze, związanym z misją dyplomatyczną. Zamierzał wykorzystać tę okazję na przeprowadzenie swojego planu. Sprawy potoczyły się prościej, niż przypuszczał. Porucznik Shaw natychmiast zrozumiał, dlaczego Charles Marsden pragnie śmierci Jeana, i z chęcią przystał na jego propozycję. W rzeczywistości niezwykle rozbawiła go nadzieja Charlesa na odzyskanie Clary. Nawet śmierć Jeana
nie będzie w stanie tego dokonać. — Jego mieszane pochodzenie naturalnie ułatwi panu sprawę, poruczniku. — Charles mówił spokojnie, bo dużo wiedział o przeszłości Duncana Shawa. — Powodzenia. Porucznik Shaw wiedział, jak Jean powinien zginąć. W buszu znajdowano zwłoki wielu zamordowanych przez Murzynów brytyjskich żołnierzy. Ciała nosiły rany od włóczni, które leżały obok i świadczyły, kto dokonał zbrodni. Tak więc cała sprawa będzie łatwa, a jej wynikiem major Marsden powinien się zadowolić na tyle, by wreszcie zapomnieć o przeszłości podwładnego. Jean był doskonałym jeźdźcem i odznaczał się typową dla czarnych z buszu zręcznością, jak oceniał porucznik Shaw. Gdyby zdjąć z niego mundur, niczym by się nie różnił od nagich dzikusów, którzy byli ich wrogami. — Pojadę przodem, sir! — zawołał Jean, spinając konia. Kiedy zniknął w gęstym buszu, porucznik zwrócił się do szeregowców. — Będzie jadł i spał oddzielnie, nie martwcie się — zapewnił. — Tak jest, sir. — Francis Pym i Stanley Moore wymienili spojrzenia. Wyglądało na to, że major Marsden się nie mylił, kiedy mówił, iż powinni mieć oczy otwarte na wszelkie nieporozumienia między porucznikiem Shawem a Jeanem. Charles Marsden wolnym krokiem przemierzał obóz, kierując się ku biurku, które ustawiono przed namiotem w cieniu drzewa. — Rozkazy i inne dokumenty czekają, sir. — Dziękuję, Fraser. To wszystko. — Charles uniósł dłoń do czapki w odpowiedzi na salut młodego żołnierza, po czym usiadł za biurkiem i
zagłębił się w dokumentach. Był pomiędzy nimi zapis morderstwa dokonanego przez porucznika na ośmioletnim murzyńskim dziecku, niepodważalny dowód na to, że Shaw jest tym człowie240 KTO SIEJE WIATR kiem, którego przekazania domaga się lud Khosa. Charles wpatrywał się w gęsty busz otaczający obóz, busz, w którym zniknęli porucznik Shaw, Jean i dwaj świadkowie. Z coraz większą niecierpliwością ich wypatrywał — miał pewność, że powrócą z zaprzysiężonym zeznaniem stwierdzającym, iż porucznik Shaw zaatakował szeregowca Jeana Villiersa i niechybnie by go zabił, gdyby nie został obezwładniony. Charles w uśmiechu rozjaśnił twarz. Nie musiał obawiać się o bezpieczeństwo Jeana. Wielokrotnie widywał go w walce, więc wiedział, że jest silny i nigdy nie daje się zaskoczyć. Porucznik Shaw nie zdoła zrobić mu krzywdy. Aby zyskać całkowitą pewność, Charles ostrzegł Jeana, by miał się na baczności. Tak więc jedyny rezultat będzie taki, że porucznik Shaw mocniej zadzierzgnie pętlę na swej szyi. A wówczas — tu uśmiech Charlesa jeszcze się poszerzył — porucznik zostanie zwolniony z wojska i odesłany do Anglii. Charles może więc odetchnąć. W oczach Clary zyska uznanie, ponieważ próbował dotrzymać obietnicy, a równocześnie włos Jeanowi z głowy nie spadnie. Charles nigdy by się nie zdobył na to, żeby go skrzywdzić. Po zapadnięciu zmierzchu porucznik Shaw zatrzymał swój mały oddział w opuszczonej zagrodzie. Dotarcie do niej było trudne, położona była bowiem w skalistej dolinie, w której ulewne deszcze wyżłobiły ostre wielkie stopnie. Shaw zdecydował, że spędzą tu noc i dadzą odpocząć koniom, zanim ruszą dalej do posterunku, którego załogę zmienić mieli
rankiem. Nocą każdy szelest wydaje się głośny, pomyślał Francis Pym, patrząc przez wybite okno na Jeana, samotnie trzymającego wartę. Zamknął oczy i naciągnął koc na głowę, próbując zasnąć. Mijały minuty. Nagle wyrwał go z drzemki odgłos kroków, uniósł więc koc i ostrożnie wyjrzał. Z domu ukradkiem wychodził porucznik Shaw. — Hej! — szepnął Pym, przysuwając się do śpiącego twardo ?????'?. — On wyszedł na dwór. — Potrząsnął kolegą mocno, potem na palcach przekradł się do okna. — Chodź tu! — Do diabła, co on według ciebie chce zrobić? — Stanley Moore, szeroko ziewając, podrapał się w plecy i zaklął: — Cholerne moskity! — Patrz! — Pym gestem mu polecił, by podszedł bliżej. W jasnej poświacie pełni księżyca sylwetka Jeana rysowała się bardzo wyraźnie. — Po co mam patrzeć na drzewo? — Drzewo, a chodzi? — Pym wskazał porucznika Shawa, który brzegiem polany zbliżał się ku Jeanowi, potem zniknął w buszu. — Co on niósł? Cóż to było? 16 Kto sieje wiatr 241 LUANSHYA GREER — Włócznia czarnuchów. — Stanley Moore w jednej chwili otrząsnął się z senności. — Jean! Chodź tutaj, Jean! Jean rozejrzał się, machinalnie zaciskając dłoń na broni. — Kto mnie woła? — zapytał. — Chodź tu. — Głos dobiegał zza rosnącego w samym środku zarośli
drzewa o srebrzystej korze, które w świetle księżyca połyskiwało tajemniczo. — Jean! — Czy to pan, poruczniku? — Jean rozejrzał się ostrożnie. Duncan Shaw nigdy nie mówił mu po imieniu. — Szybko! Jesteś mi potrzebny — w głosie brzmiało ponaglenie. Jean podszedł bliżej, trzymając broń w pogotowiu. Pym na widok znikającego w zaroślach Jeana pchnął ?????'? do wyjścia. Ruszył biegiem, gdy usłyszał żądny krwi wrzask, na dźwięk którego rozbudzone ptaki z szelestem skrzydeł wzbiły się w nocne niebo. Jean z przerażeniem zobaczył stojącego na wzniesieniu porucznika Shawa, który nad głową dzierżył włócznię. — Podejdź bliżej, Villiers! — porucznik splunął z wściekłością. — No, bliżej! Jean instynktownie uniósł broń, gotów się zmierzyć i wytrącić porucznikowi włócznię z ręki. Nauczono go, jak to się robi. Potrafił to zrobić. Jednakże teraz, patrząc w białą twarz ponad sobą, zawahał się. Zobaczył wszystkich białych, których kiedykolwiek spotkał w swoim życiu. Wszyscy w tej jednej chwili stali się Duncanem Shawem. Wszyscy mieli nad nim przewagę i domagali się posłuszeństwa. Jean opuścił broń. Na ułamek sekundy porucznik się zawahał, potem z całą siłą wbił swojemu żołnierzowi włócznię w pierś. Jean Jacąues Villiers wręczył mu swoje życie, jakby z mocy prawa należało do białego oficera. Porucznik Shaw z tego prawa skorzystał. Rozległy się wołania. Pym i Moore przybiegli, pochylili się nad leżącym żołnierzem. Jean uniósł ku nim swe ciemne głębokie oczy. Dłonie
zaciśnięte miał na włóczni, którą usiłował wyciągnąć z piersi, im mocniej wszakże ciągnął, tym głębiej prostokątny metalowy grot wciskał się w jego ciało. — To był wypadek — pośpiesznie tłumaczył porucznik Shaw. — Myślałem, że to czarnuch. — Na litość boską, niech mu pan pomoże! — krzyknął Pym. 242 KTO SIEJE WIATR — Już nic nie możemy zrobić — odparł porucznik ze spokojem. — Trzeba zakończyć jego cierpienia. — Nie, sir! — Kwestionujesz moje rozkazy? — Tak jest, sir. Widziałem, jak pan się ku niemu skradał! Widziałem, jak go pan zaatakował! — Daj spokój, Pym... — Ja też pana widziałem, sir — rzekł Stanley Moore. Jean słyszał nad sobą cichy gwar głosów. Słyszał, jak woła go Pauline, trzymając w objęciach małego chłopca, jak Emily z niezwykłą powagą oświadcza: „Mój ojciec jest także twoim ojcem". Zmrużył oczy, by wyraźniej zobaczyć pochylone twarze. Należały do białych ludzi, w świetle księżyca dziwnie lśniły. Zaczęły się od niego odsuwać, znikając w długim mrocznym tunelu. Nie, nie mogą odejść. Jakiś człowiek klęczał obok. To ojciec. Uśmiechał się. Matka także była blisko. Płakała. „Nie wolno ci płakać" — chciał jej powiedzieć, lecz nie był w stanie. — Umarł. — Pym pochylił się nad Jeanem, którego szeroko otwarte oczy ślepo wpatrywały się w niebo. — Pan go zabił, sir.
— Łajdak! — Od krzyku Marsdena zatrząsł się namiot. — Jeszcze raz mi powiedzcie, jak to się stało! — zażądał od stojących przed nim ???? i ?????'?. — Miał włócznię i chyba zawołał do siebie szeregowego Jeana Villiersa, sir. Był w zaroślach, więc nie widzieliśmy dokładnie, co się stało. — Villiers nie walczył? — przerwał Charles z rozpaczą. — Musiał przecież walczyć. Miał przy sobie broń. — Tak jest, sir. Stał na warcie. Był uzbrojony. — Więc dlaczego się nie bronił?! Shaw nie byłby w stanie zabić go w walce. Nie dałby rady. Dlaczego? — pytał Charles z niedowierzaniem. — Może chodziło o coś innego, sir — odezwał się Pym. — On był biały. — O czym ty mówisz? — Nie przypuszczam, by szeregowy Villiers podniósł rękę w samoobronie, sir — wzruszył ramionami Pym. — Według mnie on pozwolił, żeby to się zdarzyło. — Co?! — Jego przeciwnikiem był biały człowiek, sir. Biały oficer. 243 LUANSHYA GREER Charles poczuł, że nogi się pod nim uginają. Patrzył to na jednego, to na drugiego żołnierza, niepewny, co powiedzieć. — Dziękuję — rzekł wreszcie przez zaciśnięte gardło, po czym usiadł za biurkiem. Pym skinął na ?????'? i obaj zasalutowali. — Jeszcze jedno — powstrzymał ich Charles. — Czy jesteście gotowi złożyć zeznania przeciwko białemu oficerowi w sądzie wojskowym?
— Tak jest, sir. Po ich wyjściu Charles opuścił głowę i ściskając skronie pięściami zamarł w bezruchu. Jean Jacąues urodził się jako niewolnik, istota niższa od białego człowieka, i umarł posłuszny swym białym panom. To był jedyny element, którego Charles Marsden nie wziął pod uwagę. Strażnik opuścił małą lepiankę, służącą jako tymczasowe więzienie. Charles Marsden został sam na sam z Shawem, przykutym krótkim łańcuchem do drewnianego słupa. Porucznik, jeszcze niedawno tak arogancki, spokorniał. Bał się. Po kręgosłupie spływał mu pot. — Powinien pan dziękować Bogu, że nie wolno mi samemu wymierzyć sprawiedliwości. — Charles stał nad nim z rękoma na biodrach i ponurym wyrazem twarzy. Rozkazał żołnierzom, żeby nie zbliżali się do chaty. — Ma pan coś na swoją obronę? — zapytał, sięgając do pochwy wiszącej mu u boku. — Nie wiedziałem, że Pym tam jest, sir. Nie zauważyłem ich. — Głos Shawa nabrał piskliwych tonów, przebijał w nim śmiertelny strach i błaganie o życie. — Lecz on pana widział! — Charles zbliżył się ku więźniowi z dłonią na rękojeści szabli. Oczy błyszczały mu z gniewu. — Z zimną krwią zabił pan człowieka, poruczniku Shaw. Są świadkowie pańskiej zbrodni. — Ależ sir! — Nie ma żadnych ależ, żadnych tłumaczeń. Tym razem zostanie pan oskarżony przez swoich ludzi, poruczniku. — Pan mi kazał zabić szeregowca Villiersa! Posłuchałem pańskich rozkazów! — Co panu kazałem? — Charles zacisnął palce wokół rękojeści. — Co
rozkazałem panu zrobić, poruczniku Shaw? — Nie osiągnąłbym żadnych korzyści po śmierci tego żołnierza. Mogę udowodnić, że właśnie panu na tym zależało! — Słowa zamarły Shawowi na ustach, gdy Charles uniósł szablę nad jego głową. 244 KTO SIEJE WIATR — W jaki sposób chce pan to udowodnić, Shaw? Niech mi pan powie, jak przekona pan sąd o swojej niewinności, pan, który nienawidzi czarnych, który już raz zabił bez żadnej korzyści, dla którego strzelanie do murzyńskich dzieci jest niczym! Czy pan sobie wyobraża, że ktoś będzie powątpiewał w pańską winę?! — Charlesowi pociemniało w oczach z wściekłości. — Zapłacisz za to, że sypiałeś z moją żoną! — Zrobił szeroki zamach szablą, która z głośnym sykiem przecięła powietrze i zatrzymała się tuż nad głową Shawa. Porucznik szarpnął za krępujące go łańcuchy, lecz nadaremnie, nie mógł się ruszyć nawet na krok. Oczyma wyobraźni zobaczył srebrne ostrze zbliżające się ku niemu, niemal poczuł, jak wbija mu się w czaszkę i rozłupuje ją na dwie części, które spadają na ziemię. — Nie! — krzyknął przeraźliwie, lecz szabla nawet nie drgnęła. — Szeregowy Villiers także był spętany — rzekł spokojnie Charles, wsuwając szablę do pochwy. — Wątpię wszakże, by pan dostrzegł jego więzy. — Łajdak! — Przerażenie Shawa jeszcze wzrosło. — Kłamca! — Stanie pan przed trybunałem wojennym — powiedział cicho Charles, odwrócony do niego plecami. — Więc muszą mnie przewieźć na terytorium Kraju Przylądkowego!
Rozprawa musi się tam odbyć, zgodnie z rozkazami Jej Królewskiej Mości! — Zgodnie z rozkazami Jej Królewskiej Mości stanie pan przed trybunałem w Grahamstown pośród pańskich żołnierzy różnych ras. — Charles ruszył do drzwi na znak, że rozmowa dobiegła końca, stanął wszakże jak skamieniały, słysząc cichy głos Shawa. — Będę sądzony za pańską zbrodnię, podczas gdy pańska żona nosi w łonie moje dziecko? Zapadła cisza jak makiem zasiał. Cały świat zamarł w bezruchu. — A czy moja żona potwierdzi pańskie słowa? — Charles spojrzał na porucznika z kpiną. — Przecież ona już publicznie temu zaprzeczyła. Porucznik Shaw wiedział, że jego życie zależy wyłącznie od Charlesa Marsdena. A chociaż szabla nie rozpłatała mu czaszki, właściwie i tak był już martwy. — Czy ksiądz przyjechał? — zapytał Charles, dostrzegłszy dwóch żołnierzy kopiących grób na obrzeżach obozu. — Już jest niedaleko, sir — odparł wartownik i zasalutował. 245 LUANSHYA GREER Charles z trudem oderwał wzrok od grobu. Teraz czekały go sprawy praktyczne. Przede wszystkim musi poinformować rodzinę Beauvilliers. Pragnął móc ich zapewnić, iż Jean miał chrześcijański pogrzeb. Szybkim krokiem ruszył ku swojemu namiotowi. Zatrzymał się na widok leżącego pod drzewem ciała Jeana, spowitego w spłowiałe płótno. Ogarnęło go wrażenie, że opuszcza swą cielesną powłokę i z boku przypatruje się sobie jak nieznajomemu. Oto major armii
brytyjskiej krzyczy na żołnierza stojącego obok zwłok: „Dajcie mu trumnę!", gniewnie powtarza podniesionym głosem: „Dajcie mu trumnę!" — To nie jest praktykowane na pograniczu, sir — odparł żołnierz nerwowo. — Szeregowy, słyszeliście, co powiedziałem? — major trząsł się z wściekłości. — Nie mamy trumien, sir — lękliwie sprzeciwił się żołnierz. — W takim razie użyjcie flagi! — Charles w głosie nieznajomego, który był przecież majorem Charlesem Marsdenem, usłyszał piskliwe nutki obłąkania. — Nie mamy flag na pochówki, sir. — Nie macie? Charles widział odzianego w jaskrawą czerwień, wyprostowanego jak struna majora Marsdena. Widział nabrzmiałe nad kołnierzem żyły, drżące z napięcia uda pod obcisłymi białymi spodniami, potem razem z nim spojrzał na stojący pośrodku obozu maszt z powiewającą na jego szczycie flagą. Zobaczył, jak szabla wysuwa się z pochwy, z błyskiem unosi w powietrzu i przecina liny przytrzymujące flagę, która opada i tworzy na ziemi czerwono-biało-niebieski stos. — Macie flagę! — rzekł drżącym głosem. Uświadomił sobie, że jest świadkiem własnego szaleństwa. — Proszę się tym zająć, szeregowy. — Poczuł się bezpieczniej po wydaniu rozkazu. Odszedł, zostawiając za sobą flagę na ziemi. Wielebny Phillip w towarzystwie Suzanne i Thysa podążał do wojskowego obozu w ślad za wskazującym drogę żołnierzem. Ścieżka była wąska i gęste zarośla czepiały się końskich nóg.
— Nie wierzę, że cała armia brytyjska zapałała gwałtowną miłością do Boga, Suzanne. — Z uśmiechem spojrzał na Suzanne, która siedziała w siodle przed Thysem, przytulona do męża. — Ale nie będę udawał, że nie jestem zadowolony z tej prośby o chrześcijański pochówek. 246 KTO SIEJE WIATR — Kim jest zabity żołnierz? — zapytała. — Jak się nazywa? — Nie wiem — odparł pastor. — Wystarczy, że został zabity. — A jego śmierć była chrześcijańska? — Na twarzy Suzanne pojawił się lekki uśmiech. — Suzanne! — szepnął Thys z wyrzutem. — Pastor czułby się nieswojo, gdybym po tylu latach nagle przestała się z nim droczyć — rzuciła spojrzenie na wielebnego Phillipa, którego uwielbiała i któremu zazdrościła wiary, aczkolwiek nie potrafiła jej pojąć. — Mam rację, prawda? — Tak. Wtedy bowiem straciłbym i tę nadzieję. — Nadzieję? Na co? — Że jesteś zdolna do pojednania — wyjaśnił wielebny. — Tam, sir. — Prowadzący ich żołnierz wskazał namiot Marsdena. — To namiot majora. — A tam leży człowiek, który ma być pogrzebany? — Pastor wyciągnął rękę ku grupie krzątających się pod drzewem żołnierzy. Przygotowywali się do owinięcia ciała flagą. — Tak jest, sir. — Zaraz do was wrócę. — Wielebny Phillip skierował konia w tamtą stronę. Spłowiałe płótno odsunięto na bok, a dwaj żołnierze przenosili
ubrane w mundur ciało na rozpostarty sztandar. — Jean! — kobiecy krzyk echem odbił się od obozu. — Jean! — Suzanne zeskoczyła z konia, odepchnęła pastora i runęła na kolana. Objęła Jeana, przycisnęła do piersi i zaczęła kołysać. — Nie, nie! — krzyczała głosem nabrzmiałym cierpieniem. Jej krzyk usłyszał Charles Marsden. Siedział sam w namiocie i wpatrywał się w oficjalnie brzmiące słowa listu, który kreślił swym eleganckim charakterem pisma: „...poinformować Państwa, że szeregowy Jean Jacąues Villiers poległ w akcji". Na biurku leżał nie odpieczętowany list do Jeana od Emily Beauvilliers. Charles uniósł głowę. Nie od razu rozpoznał głos, choć wydał mu się znajomy. Rozsunął poły namiotu i zobaczył, jak Thys usiłuje odciągnąć rozpaczającą Suzanne od ciała brata. — Ona go zabiła! — krzyknęła dziewczyna. Nie docierały do niej uspokajające słowa Thysa. Pogrążyła się we wspomnieniach z przeszłości. Mały chłopczyk kulący się przed światłem pochodni i ściskający kurczowo matkę. Małe ciemnoskóre dziecko patrzące z przerażeniem na skorpiona i Clara, która mówi: „Jeśli skoczysz, skorpion może cię nie ukłuje... A może ukłuje właśnie wtedy". 247 LUANSHYA GREER — Nie! — Z ust Suzanne wyrwał się krzyk, gdy zobaczyła kroplę krwi spadającą na otwartą rodzinną Biblię i usłyszała głos Clary, do której dołączyła Prudence: „Przysięgamy na tę świętą rodzinną Biblię, że syn naszego ojca, mieszaniec o imieniu Jean Jacąues, nie będzie więcej hańbić naszej rodziny". Przed oczyma stanął jej pożar w stajniach i płomienie na
plecach Jeana. Nagle spośród tych wszystkich obrazów wyłoniła się twarz Charlesa Marsdena patrzącego na nią oczyma Clary. — Ty go zabiłeś! — krzyknęła do wspomnień, zapominając, że Charles do nich nie należy. Stał obok niej i miał oczy Clary. — To byłeś ty — szepnęła. Thys wziął Suzanne w objęcia, odciągając do tego koszmaru. — Gdzie można ją odprowadzić? — zapytał Charlesa wielebny Phillip. Nie uszedł jego uwagi wstrząs, z jakim cała trójka wzajemnie się rozpoznała, i uświadomił sobie, że śmierć młodego żołnierza otworzyła przeszłość szerszą i głębszą niż grób, w którym miano go złożyć. — Sierżancie, proszę zaprowadzić ich do mojej kwatery. — Charles zwrócił się do sierżanta Forbesa i zauważywszy przelotne spojrzenie Thysa, rzekł cicho: — Ona się myli. Thys bez słowa się odwrócił, mocniej objął Suzanne i ruszył za sierżantem. Wielebny Phillip czekał, aż ciało Jeana spowije flaga. — Czy zwykle używacie flagi? — zapytał i spojrzał na nagi maszt. — Co się stało, majorze? Charles poczuł, że coraz bliżej mu do przepaści. — Szeregowy Villiers został zamordowany — rzekł. — Dlaczego? Proste pytanie duchownego sprawiło, że Charles znalazł się w piekle wyrzutów sumienia. Pragnął pozbyć się nieznośnego brzemienia, wyznać swe winy, lecz zamiast tego powiedział oschle:
— Człowiek, który go zabił, stanie przed trybunałem wojennym. Słońce bezlitośnie prażyło ziemię, gdy wielebny Phillip modlił się nad grobem. — Błagamy Cię, dobry Boże i nasz Ojcze, weź Jeana Jacques'a w swoje miłosierne ramiona, w których zyska o wiele więcej, niż utracił podążając ku nim, których uścisku człowiek nie jest zdolny objąć rozumem i w których bezpiecznym schronieniu znajdzie pokój wieczny. Amen. 248 KTO SIEJE WIATR • W Suzanne wzbierał bezgłośny płacz. Thys widział jej długie rzęsy opadające na policzki i ciemniejące od łez. Kiedy ciało Jeana ciasno owinięte w brytyjską flagę zostało spuszczone na linach w wysuszone wnętrze ziemi, pochylił się i nabrał garść czerwonego piasku, którego część odsypał w dłoń żony. Suzanne nie poruszyła się. Sypnął piachem na kokon kryjący doczesne szczątki Jeana. Suzanne otworzyła dłoń pozwalając, by ziemia spadła strumieniem czerwonego kurzu. Wielebny Phillip pochylił głowę, zagłębiając się w modlitwie. — Pomóż jej im wybaczyć, Panie. — Zostaniecie na kolacji? — W ciszę wdarł się głos Charlesa. — Wiele spraw powinniśmy omówić. — Nie wydaje mi się, byśmy znaleźli temat do rozmowy — odparła Suzanne, patrząc na niego oczyma, w których nie było już łez. — Możemy ruszać? — zwróciła się do Phillipa. — Naturalnie, moja droga — odparł pastor, kierując się ku koniom. Thys już miał pójść za nim, gdy nagle odwrócił się do Charlesa.
— Wraca pan do Kapsztadu, majorze Marsden? — Jadę do Bonne Esperance, jak tylko będzie to możliwe. — Powie im pan, że widział Suzanne? — Nie! — wtrąciła lodowato Suzanne. — Dla mojej rodziny jestem tak samo martwa jak Jean. Niech im pan powie, że nigdy więcej nie chcę oglądać Bonne Esperance — rzekła, po czym pobiegła za wielebnym Phillipem. — Proszę im przekazać wyrazy współczucia — rzekł cicho Thys. Charles patrzył, jak cała trójka opuszcza obóz i kieruje się na wąską ścieżkę prowadzącą w gęsty busz. Na tej ścieżce po raz ostatni widział żywego Jeana. Wielebny Phillip wysunął się przed konia wiozącego Suzanne i Thysa. Jego myśli wróciły do owej nocy, gdy Suzanne wyłoniła się z ciemności i wkroczyła w jego życie. Przez wszystkie lata, które spędziła razem z nim w misji, w tajemnicy przed nią wypytywał każdego, kto pochodził z tego terenu, czy wie coś o zaginionej dziewczynie. Historie, które słyszał, były bardzo mylące. Zniknięcie młodej kobiety obrosło mitami. Była aniołem, czarownicą, boginią... Wreszcie wielebny Phillip domyślił się prawdy, lecz nigdy najmniejszą nawet aluzją nie zdradził swych podejrzeń ani przed Suzanne, ani przed nikim innym. 249 * LUANSHYA GREER Teraz, wspominając pogrzeb Jeana, wiedział, że miał rację zachowując milczenie i resztę pozostawiając Bogu. Obejrzał się na jadącą z tyłu parę, którą połączył węzłem małżeńskim, i
rozumiał, iż oni także pogrzebali przeszłość w milczeniu. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY — Chodź, Prudence! — zawołała Emily, gotowa do podróży. Stała przy powozie z małym Jackiem, który szarpał ją za rękę. — Chcę już jechać. Z piwnic wyszedł Jacąues. Emily pomyślała, że ojciec z wiekiem nabrał niezwykłej godności. — Jedziecie odwiedzić Clarę? — zapytał, podchodząc bliżej. — I jej małego synka. Jacąues wzruszył ramionami. — Ojcze, czy to ma znaczenie? — zapytała. Wiedziała, ile cierpień przysparzają mu plotki związane z narodzinami drugiego wnuka. — Może ma znaczenie dla Charlesa — rzekł, spoglądając na Jacka. — Tak, może to ma znaczenie. — Nie wolno ci uczynków Clary zwracać przeciwko jej dziecku. — Chciała schować się za powozem, żeby chłopczyk jej nie słyszał, lecz poszedł za nią, trzymając się spódnicy. — Proszę, ojcze, bądź dobry. Twarz mu złagodniała. — Masz dobroci za nas wszystkich. W tej chwili na drodze prowadzącej do Bonne Esperance pojawił się w tumanie pyłu umundurowany jeździec. — Może wiezie wiadomość od Clary, że nie musicie zadawać sobie trudu składaniem wizyty — uśmiechnął się Jacąues. — Bardzo przepraszam. Jestem już gotowa. — Z domu wybiegła Prudence, wkładając czepek na głowę i pośpiesznie wiążąc go pod brodą. Mimo starań spod czepka ciągle wysuwały się niesforne kosmyki. — Ojcze, będziesz dumny, jak zobaczysz, co kupię w Kapsztadzie. Krynolinę! Właśnie dostarczono je z Anglii.
Emily nie odrywała wzroku od zbliżającego się jeźdźca. Coś ją niepokoiło. — Krynolinę? — ze zdumieniem powtórzył obcy wyraz Jacąues, także obserwując żołnierza. 250 KTO SIEJE WIATR — Przypomina poduszkę wypchaną końskim włosiem — wyjaśniła Prudence. — Nosi się ją pod spódnicą razem z kilkoma setkami halek po to, żeby wyglądem przypominać pękaty imbryk na herbatę! — wybuchnęła serdecznym śmiechem. — I to właśnie jest teraz kobiece. Jedźmy, Emily. Moda na nikogo nie czeka. — Czy pan Beauvilliers? — Jeździec wstrzymał konia i pośpiesznie zeskoczył, po czym zasalutował i wręczył Jacąues'owi urzędową kopertę. — Przesyłka do pana. — Miałeś rację, ojcze — wesoło stwierdziła Emily, gdy jednak spojrzała na drugą kopertę, którą posłaniec trzymał w dłoni, śmiech zamarł jej na ustach. Był to ostatni list, jaki wysłała do Jeana, wciąż nie odpieczętowany. — To chyba moje — rzekła. Chłopczyk szarpnął ją za spódnicę. — Odejdź — powiedziała, odpychając niecierpliwie jego rączkę. — Co to jest? — spytała Prudence. — Skąd nadeszła wiadomość? — spytał zdławionym głosem Jacąues, wpatrując się w żołnierza. — Z pogranicza, sir. Jacąues odwrócił się, kurczowo ściskając kopertę. Emily podeszła do niego ze swoim listem zgniecionym w dłoni. — Ojcze — wykrztusiła przez zaciśnięte gardło, z trudem łapiąc
powietrze. Prudence przesunęła wzrokiem od ojca i siostry do żołnierza i serce jej zamarło. — Chcesz, żebym to przeczytała? — zapytała cicho. Jacąues milczał, Emily odwróciła pełne łez oczy. Prudence ujęła ojca za rękę, kurczowo zaciśniętą na kopercie. — Chcesz, ojcze? Jacąues otworzył dłoń. Prudence wzięła przesyłkę i wsunęła palec pod pieczęć. Wyjęła biały szeleszczący pergamin, a potem przeczytała na głos wykaligrafowane starannie słowa. Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zobaczyła ojca błagającego wzrokiem, by powiedziała, że to nie może być prawda. Prudence oddała mu list. Przesunął po nim oczyma, choć wcale nie czytał. — Dziękuję —; powiedział i odszedł, nie oglądając się za siebie. Prudence z gardłem ściśniętym rozpaczą spojrzała na siostrę. — Wiedziałam — szepnęła Emily. — Wiedziałam. Mały Jack Marsden stał samotny i zapomniany. Nie potrafił zrozumieć, co się stało, lecz wyczuwał ich żal. Podbródek zaczął mu drżeć, po policzku stoczyła się wielka łza. Tęsknił za matką. 251 LUANSHYA GREER Ewa spojrzała na Jacques'a siedzącego na koniu na wysokim klifowym brzegu. Wiedziała, dlaczego przyjechał. Odwróciła się w stronę morza. Z każdą rozbijającą się u jej stóp spienioną falą jakiś wewnętrzny głos powtarzał jej, że cokolwiek się zdarzyło, musi się z tym pogodzić. — Jean nie żyje, Ewo. — Nie odpowiedziała. — Ewo? — Wyciągnął do
żony ramiona, jej niemy ból rozdarł mu serce. Podniosła głowę, oczy miała suche i puste. — Gdzie go pochowano? — zapytała. — Na pograniczu. — Chciała się odwrócić, lecz mocno trzymał ją w uścisku. — Spójrz na mnie. — Nie wybuchnęła płaczem. Nie potrafił pojąć jej bierności, braku żalu i gniewu. — To moja wina — rzekł, prowokując ją do jakiejś reakcji. — Śmierć nie jest niczyją winą, Jacąues — odparła ze zdziwieniem. — Przychodzi z własnej woli. — Nie do Jeana. — Do nas wszystkich. Podobnie jak miłość — dodała, w najprostszych słowach wyrażając największe cnoty swego ludu. Jacąues przyciągnął ją ku sobie i mocno przytulił. Ich namiętna gorąca miłość z czasem dojrzała, zamieniła się w głębokie zrozumienie. Na swej piersi czuł delikatne bicie serca żony. — Płacz, Ewo! Nasz syn nie żyje. Płacz. — Łzy zaczęły płynąć mu z oczu, gardło miał ściśnięte. — Musisz! Ewa delikatnie otarła mu policzki. — Nasz syn umarł, ale przecież żył — uśmiechnęła się. — Żył. — Skąd wiesz? — zapytał Charles, siadając na welwetowym fotelu w salonie domu panny Thurston. — Widziałaś się z rodziną? — Emily do mnie pisała. — Clara usiadła obok niego. Włosy miała upięte w wysoki kok, oczy błyszczące i zimne. — Nie byłam pewna, czy cię na to stać. — Doprawdy? — Położył głowę na wysokim oparciu fotela. — Na co?
— Żeby spełnić obietnicę. Z piętra dobiegł płacz niemowlęcia. Charles nabrał powietrza i odchrząknął. — Rozumiem, że twój ojciec pokrył koszta zatrudnienia opiekunek do dziecka? — To normalne, że członkowie rodziny wzajemnie się o siebie troszczą, zwłaszcza gdy mąż jest nieobecny. 252 KTO SIEJE WIATR Charles poczerwieniał z gniewu. Gwałtownie wstał i ruszył w drugi kąt pokoju. Gdy dziecko znowu zapłakało, z ukosa spojrzał na żonę. — Mogę go zobaczyć? Clara pociągnęła za wiszący na ścianie złoty sznur. — Nie miałam pojęcia, że interesują cię dzieci, Charlesie. — Jak go nazwałaś? — Geoffrey... Przynieś dziecko — zwróciła się do młodej Malajki, która stanęła na progu. — Tak, psze pani. — Dziewczyna odwróciła się i wyszła, nie podnosząc wzroku. — Co się stało z kamerdynerem? — znienacka zapytał Charles. — Gdzie jest ten człowieczek o długim imieniu, którego zatrudniła Emily? — Odszedł — odparła Clara, na powrót siadając. — W ogóle nie można ufać ludziom. Są zupełnie nieodpowiedzialni. Oto i Geoffrey. — Na widok dziewczyny z zawiniątkiem w ramionach podeszła do drzwi. — Chciałeś go widzieć.
Nerwy miała napięte, postanowiła jednak podjąć dziwaczną grę rozpoczętą przez Charlesa. Delikatnie przesunęła palcami po główce synka, otoczonej niemal niewidzialnym meszkiem. Wyczuwała, że Charles słabnie na widok dziecka porucznika Shawa. — O co chodzi, Charlesie? — Widziałaś ostatnio Jacka? — Oderwał wzrok od niemowlęcia i spojrzał na nią. — Naszego syna. Widziałaś go, Claro? — Jestem przekonana, że znajduje się pod doskonałą opieką. Mały chłopiec powinien mieszkać na wsi. Charles zrobił krok do tyłu, nieoczekiwanie odzyskując panowanie nad sobą. — Razem ze mną pojedziesz na nabożeństwo żałobne za Jeana — oznajmił. — Ależ Charlesie! — wykrzyknęła i gestem poleciła niani, by wyszła i zabrała dziecko. — Przed domem czeka powóz. — Nie zamierzam brać w tym udziału — odparła oschle. — Nie? — Jednym susem znalazł się przy niej, mocno chwycił za kołnierz sukni i przyciągnął do siebie. — Puść mnie! — wykrzyknęła. Nigdy przedtem tak jej nie upokorzył. Charles ruszył ku drzwiom. 253 LUANSHYA GREER — Poczekam na zewnątrz, aż razem z dzieckiem będziesz gotowa do drogi. — Tchórz! — krzyknęła. — Brak ci nawet odwagi, żeby zapytać o
dziecko! — Po raz pierwszy nic nie pojmowała. Zachowanie męża budziło w niej niepokój. — Nie mam żadnych pytań na temat tego dziecka — odparł, po czym cicho dodał: — Mam żonę i będę jej oczekiwał w powozie. Niebo zasłaniały ciężkie deszczowe chmury, lecz nie padało. Bonne Esperance i góry zniknęły osłonięte całunem mgły, jakby wcale ich tu nie było, jakby Bonne Esperance nigdy nie istniała. Na małym rodzinnym cmentarzu stała grupka ludzi odzianych w czerń. Melodyjna żałobna pieśń czarnych robotników wznosiła się w niebo i rozpływała we mgle. Z pieśnią mieszały się modły kapłana, odmawiane — zdawałoby się — zgodnie z łagodnym rytmem Afryki. — Błogosławimy ten kamień w imię Jezusa Chrystusa ku pamięci naszego syna i brata Jeana Jacques'a Beauvilliers, którego duszę, tak przedwcześnie zabraną przez Ciebie, Boże, polecamy Twojej opiece. Ciepłe tony afrykańskiej pieśni uleciały w górę, dochodząc do samego Boga. Stojąca u boku Jacques'a Ewa poruszała bezgłośnie ustami w muzułmańskiej modlitwie. Prudence obejmowała Emily wstrząsaną szlochem. — My pamiętamy jego ciało, lecz ty, o Panie, radujesz się jego duszą. Emily wyrwała się siostrze i pobiegła przed siebie. W ślad za nią ruszyła Maria. Z wiekiem oczy zapadły jej się głębiej w czarnej twarzy, kędzierzawe włosy pokryła siwizna. Nie przestając śpiewać, chwyciła dziewczynę za ramię i odprowadziła do domu.
Jacąues wpatrywał się w szary kamień, na którym wyryto napis: „Jean Jacąues Beauvilliers 1820—1845". Nalegał, by nie skracać nazwiska. To był jego syn. Beauvilliers. — A teraz, gdy jego dusza wróciła do Ciebie, Ojcze nasz w niebiosach, chwalimy Twoje imię. Amen. Ostatnie słowo powtórzyli zebrani, po nim zaś zabrzmiała kolejna pieśń i zawisła w chmurach nad Bonne Esperance. Po śmierci Jeana Clara ustaliła swą pozycję jako dziedziczka Bonne Esperance, musiała wszakże zyskać pewność, że Charles się z nią 254 KTO SIEJE WIATR pojednał. Na razie doskonałe maniery, wpojone mu w dzieciństwie, stanowiły wystarczającą gwarancję jego milczenia. Kiedy rodzina zebrała się w domu po nabożeństwie, Clara wymknęła się do stodoły, dołożywszy starań, by mąż wiedział, gdzie jej szukać. Wyczuwała w nim jakąś zmianę. Gdyby powodem był tylko romans z porucznikiem Shawem, wiedziałaby, jak Charlesa udobruchać. Rozpięła przód czarnej sukni. Zapach siana był podniecający. Śmierć była podniecająca. Pogładziła swe piersi, delikatne i blade na tle czarnej materii. Myślała nie o mężu, lecz o poruczniku Duncanie. Pamiętała jego twarde pożądliwe dłonie biegnące po jej ciele i chwytające za biodra, gdy głęboko w nią wchodził. — Claro. — Głos Charlesa wdarł się w pożądanie, które ją ogarnęło na wspomnienie kochanka. — Pragniesz mnie, prawda, Charlesie? — wolno odetchnęła. Lekko rozchyliła usta, gdy zaczął się ku niej zbliżać.
— Uznam dziecko za swoje, Claro. Geoffrey będzie nosił moje nazwisko. Czy tego chcesz? Clarze oczy zapłonęły. Pragnął jej, był gotów ją kupić. — Chcę ciebie — szepnęła. — Chcę ciebie tak bardzo, jak nigdy przedtem. — Udowodnij mi to. Zaskoczył ją, czym w równym stopniu podniecił, jak zaniepokoił. Zrzuciła suknię z ramion i ująwszy jego dłoń, uniosła do swych ust, a potem przesunęła po ciele. — Całą sobą, Claro. — Cofnął się, nie spuszczając z niej wzroku. — Całą sobą. — Idź tam — szepnęła Clara, gestem wskazując kąt stodoły, w którym piętrzyło się siano. — Patrz, napawaj się — mruczała niczym kotka. Wiedziała, ile przyjemności mu dostarczają jej seksualne upodobania. Charles usiadł, oparty o stertę siana. Clara poluzowała zapięcie spódnicy i odwróciła się tyłem do niego. Rozwiązała sznurówki halki, która w ślad za spódnicą opadła jej do stóp, i spojrzała na męża przez ramię. Była naga. — Widzisz, czekałam na ciebie, naga pod żałobną suknią. — Zauważyła, że Charles patrzy na zegarek, i zaśmiała się głębokim zmysłowym śmiechem. — Mamy mnóstwo czasu, Charlesie — rzekła, podchodząc ku niemu. — Weźmiesz mnie tutaj, w stodole? — Głos jej zmatowiał z podniecenia; przypomniała sobie, jak to samo uczynił porucznik Shaw w koszarach. 255 LUANSHYA GREER — Sprawdzałem godzinę. — Charles zesztywniał, gdy pogładziwszy go
po wewnętrznej stronie uda, przesunęła dłoń wyżej. — Śmierć Jeana ciebie też podnieciła — uśmiechnęła się Clara. — Myślałem o ojcu twojego dziecka. — Ponownie spojrzał na zegarek. — Dokładnie w tej chwili stoi przed plutonem egzekucyjnym — oznajmił i schował zegarek do kieszeni. Zobaczył, jak Clarą wstrząsa dreszcz, i nagle pułapka, w której tak długo go więziła, rozpadła się na kawałki. Był wolny. — Coś ty zrobił?! — syknęła. Wyciągnęła ku niemu dłonie z palcami rozcapierzonymi niczym szpony. Złapał ją za nadgarstki, nie dopuszczając do siebie, i z niesmakiem patrzył, jak próbuje się uwolnić. Teraz widział jedynie ciało, wykorzystane i zużyte, ciało, które straciło nad nim władzę. — Ojciec twojego dziecka został rozstrzelany za zabicie Jeana. — Odepchnął ją z taką siłą, że upadła na ziemię. Naga, na czworakach, kiedyś wzbudziłaby w nim niepohamowaną żądzę. Teraz po prostu wyszedł. Nie była w stanie go już zatrzymać. Długimi zdecydowanymi krokami przemierzył dziedziniec, kierując się prosto do swego powozu. Przechodził obok piwnic, kiedy wyszła z nich Prudence z Jackiem. — Witaj, synku. — Charles pochylił się, lecz chłopczyk schronił się za spódnicą Prudence. — Chcę z tobą porozmawiać. — On chyba cię nie poznaje — rzekła Prudence. — Przywitaj się z ojcem. Ogromne piwne oczy chłopca wolno przesuwały się z jej twarzy na twarz Charlesa. To były oczy dorosłego, myślące oczy, które to, co widziały, ważyły na własnej wadze sprawiedliwości.
— Chcę do mamy. Charles wyprostował się sztywno, jakby ogarnięty wielkim bólem. — Wyjeżdżam do Indii. — Odchrząknął. — Ale najpierw muszę ci o czymś powiedzieć. — Kątem oka zauważył, że Clara w żałobnej sukni biegnie do domu. — Suzanne żyje. — Suzanne? — powtórzyła oszołomiona Prudence. — Jest w misji na pograniczu i ma się dobrze. — Zanim zdążyła zadać mu więcej pytań, odwrócił się i wsiadł do powozu. Jack, który także dostrzegł Clarę, szarpał ciotkę za rękę. — Suzanne żyje! — Prudence wreszcie pojęła znaczenie słów Charlesa. Wybuchnęła radością. — Suzanne żyje! — Porwała malca w objęcia i pobiegła do domu. Z dzieckiem na rękach ruszyła do salonu, lecz przerażona przystanęła. Usłyszała pełen furii krzyk Clary. 256 KTO SIEJE WIATR - Wypędź tę czarną kobietę z mojego domu! — Claro, przestań! — usiłowała ją powstrzymać Emily. — Wypędź ją! — powtarzała Clara. Kiedy rzuciła się na Ewę, ojciec złapał ją za ręce i odepchnął, a potem, nie panując nad wzbierającym przez lata gniewem, spoliczkował z taką siłą, że głowa odskoczyła jej do tyłu. Clara nigdy przedtem nie widziała na jego twarzy takiej nienawiści. Ewa wyszła z domu, pełną piersią wciągając w płuca wiatr. — Wracaj, Ewo! — zawołał Jacques. Odwróciła się, wzrokiem prosząc go o zrozumienie. — Nie ma tu dla mnie miejsca — rzekła cicho. — Myślałam, że Jean był największą ceną, jaką musimy zapłacić za naszą miłość. Ale to nieprawda!
Zostaw mnie w moim świecie, proszę. — Po tych słowach wsiadła do powozu. Chrzęst żwiru pod kołami zagłuszył na chwilę wulgarne wrzaski Clary. — Suzanne żyje. — Do Jacques'a dotarło, co mówi córka, i doznał wrażenia, że ziemia chwieje mu się pod nogami, a góry nikną gdzieś w chmurach. — Suzanne żyje, ojcze — powtórzyła wyraźnie Prudence. Smutek Jacques'a przyćmiła nagła radość. Jeden z elementów spajających jego życie nie umarł. — Jedź już, Pauline. — Westbury trzymał lejce małej bryczki, do której pośpiesznie wsiadła Pauline ze swym synkiem. John miał siedem lat. Szczupły i jasnowłosy, pytająco patrzył na człowieka, którego uważał za ojca. — Ty nie jedziesz, ojcze? — zapytał. — Matkę boli głowa. — Westbury zerknął na dom i dostrzegł, jak koronkowa firanka porusza się na znak, że jego kłamstwo nie przeszło nie zauważone. Jednakże nic nie mogło go powstrzymać przed udzieleniem pomocy córce. — Wracaj szybko, Pauline. — Klepnął konia po zadzie. Na wieść o śmierci Jeana Westbury cierpiał niemal tak mocno jak Pauline. Wiedział, że żona pod żadnym pozorem nie pozwoli, by Pauline wzięła udział w żałobnym nabożeństwie w Bonne Esperance. — Z jakiego powodu? Czemu Pauline miałaby brać udział w modłach za niewolnika, którego ledwo znała? Ludzie będą się zastanawiać! — Słysząc to, Westbury uświadomił sobie, że Mary nigdy nie odstąpi od kłamstwa, w którym upływało ich życie. Kiedy wszedł do domu, na spotkanie wybiegła mu żona.
17 Kto sieje wiatr
257
LUANSHYA GREER — Dokąd pojechali? — zapytała. — Na przejażdżkę — odparł i wyminąwszy ją, ruszył do salonu. — Oni tam pojechali! — krzyknęła. — Czemu mnie okłamujesz? — To ty kłamiesz! — odwrócił się ku niej. — John jest ich synem i razem z Pauline będzie stał nad grobem Jeana. — Powiedziałeś Johnowi? — Straciła panowanie nad sobą, twarz jej się ściągnęła. — Nigdy cię nie zrozumiem! — Ponieważ nie rozumiesz naszej córki! Zadałaś kłam jej miłości! — Miłości? — powtórzyła tonem, który świadczył, jak bardzo czuje się znieważona. — A ty pozwoliłbyś, żeby całe życie znosiła hańbę? Brud? — Jaki brud? — Mówię o tym mężczyźnie. — Ona go kochała. Od nowa wybuchła kłótnia, tak często rozbrzmiewająca w domu Westburych. — Dalej jesteś gotów rzucić temu dziecku w twarz prawdę o jego pochodzeniu? — Mary zaatakowała męża z goryczą. — Może pewnego dnia będzie musiał stawić jej czoło — rzekł, ruszając do drzwi. — Ale nie we wstydzie. — Nienawidził awantur, nienawidził agresji, którą nawet w nim budziły. — To ty powinnaś się wstydzić, Mary! Żyjemy w kłamstwie! Kiedyś prawda wyjdzie na jaw. — Nigdy! — krzyknęła zdecydowanie. — Do końca moich dni prawdą będzie to, że on jest moim synem. Niech Bóg ma cię w swojej opiece,
jeżeli twoja dzisiejsza słabość miałaby temu zagrozić! Jadąc z synem u boku do Bonne Esperance, Pauline wiedziała, że między rodzicami z pewnością wybuchła kłótnia. W przeszłości wiele razy słyszała, jak się kłócili, i zawsze chodziło o nią. Teraz wszakże na widok otulonej mgłami Bonne Esperance była w stanie myśleć wyłącznie o Jeanie. Wyjęła z koperty pieniądze, które dostała od Emily na podróż do Anglii. — Na co są te pieniądze, Pauline? — zapytał poważnie John. — I dlaczego ojciec nie chciał, żeby matka nas widziała? — Nie wiem. — Wsunęła pieniądze z powrotem do koperty. — Matka uważa, że nie musimy jechać na to nabożeństwo. — A kto to w ogóle był? — Nie pamiętasz Jeana? — zapytała Pauline. Przeszło jej przez myśl, że słowa Johna jeszcze zacieśniły pajęczynę kłamstwa, którą wokół nich uprzędła matka. 258 KTO SIEJE WIATR — Nie. Ale ty go pamiętasz. — Tak. — Pauline umknęła spojrzeniem w bok. — Znałam go. — Więc dlaczego matka nie chciała, żebyś poszła? — On nie był biały. — Owinęła prawdę w cztery zgrabne słowa, z całej duszy pragnąc, by chłopiec zrozumiał. — Polubiłbyś go. — Dlaczego? — Był dobrym człowiekiem. — A teraz nie żyje. Dojechali do niskiego kamiennego muru, znaczącego granicę Bonne
Esperance. Poza nim znajdował się rodzinny cmentarz. — Jean nigdy do końca nie umrze — rzekła Pauline, wysiadając z powozu. Zawołała Emily, która stała samotnie koło kamienia upamiętniającego Jeana. Długą chwilę milczały. — Już po wszystkim — odezwała się Emily. John uśmiechnął się do niej i lekko skłonił, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. — Witaj. — Witaj, Johnie. — Emily ruszyła ku niemu, mając wrażenie, że z każdym stąpnięciem pusta przestrzeń, którą po sobie zostawił Jean, zmniejsza się, a ona przekracza granicę między dwoma epokami. Chłopak zauważył wyraz jej oczu i poczuł niepokój. — Pauline mówiła, że Jean był jej przyjacielem — rzekł z uśmiechem, starając się przełamać niesamowity nastrój. — Był twoim bratem, prawda? Pauline spojrzała na niego zaskoczona. Nikt nigdy nie opowiadał Johnowi o Jeanie. Matka tego dopilnowała. — Tak, był moim bratem. — Emily wyciągnęła do chłopaka rękę. — Chcesz przeskoczyć przez mur? — John potrząsnął głową. Nie rozumiał dlaczego, ale czuł się bezpieczniej, gdy od nagrobnego kamienia oddzielał go mur. — Zostanę tutaj — odparł z nieśmiałym uśmiechem Jeana. Emily pomogła Pauline przejść przez mur. Kiedy szły w kierunku kamienia, machinalnie sięgnęła do kieszeni i dotknęła listu, którego Jean nie przeczytał. Pauline stała wyprostowana, lecz twarz miała mokrą od łez. Podała Emily kopertę z pieniędzmi.
— Dziękuję ci. John Westbury nic nie rozumiał. Na co były te pieniądze? Dlaczego siostra oddaje je Emily w dniu pogrzebu nieznajomego o imieniu Jean? 259 LUANSHYA GREER — Przypomina go jak dwie krople wody — szepnęła Emily, zerkając na chłopca. Pauline otarła oczy i skierowała się ku Johnowi. — Możesz już zabrać mnie do domu, braciszku? — zapytała. Emily, odprowadzając wzrokiem jadący przez równinę powozik, uświadomiła sobie, że po śmierci Jeana prawda o pochodzeniu Johna nigdy nie ujrzy światła dziennego. Ukrywać ją będzie nie tylko pani Westbury, lecz także Pauline. Po raz kolejny dotknęła listu, wspominając zawarte w nim słowa. „Sukces zależy tylko od ciebie, Jean. W niczym nie jesteś gorszy od innych ludzi, wręcz przeciwnie: jesteś lepszy, gdyż narodziłeś się z wielkiej miłości i wydałeś owoc w postaci swego syna. Nikt nie może wymagać od ciebie posłuszeństwa poza Najwyższym!" Kiedy wracała do domu, w głowie układały jej się słowa, które wieczorem zapisała w dzienniku. „Jean Jacąues umarł, lecz nie można wraz z nim pogrzebać jego syna. On jest prawdą o przeszłości". Zgasiła lampę. Wyjrzała przez okno na przesuwający się za chmurami księżyc, gotowa do wejścia w nową epokę, której centralną postacią miast Jeana będzie John Westbury. Wówczas w jej myśli wkroczył ten dziwny chłopczyk, Jack Marsden,
nadaremnie z płaczem domagający się matczynej miłości; zdecydowanie zajął miejsce u boku Johna Westbury'ego — dwie najważniejsze osoby w przyszłości, którą usiłowała sobie wyobrazić. Nad wszystkimi wznosił się groźny cień Clary. Emily przeraziła nienawiść widoczna w twarzy siostry, gdy ojciec ją spoliczkował. Clara straciła męża i kochanka. Nic więcej nie pozostało jej do stracenia. ROZDZIAŁ SZESNASTY W środku misji stał biały kościół. W jego cieniu lepianki, zapełniające każde wolne miejsce w dolinie, wydawały się jeszcze mniejsze Nagie korzenie drzew w poszukiwaniu oparcia oplatały się wofcoł wysokich skał, a jaskrawopomarariczowe kwiaty niczym pochodnie rozświetlały poszarpaną linię nagich gór w dali. Suzanne oderwała wzrok od kościoła, który Thys zbudował dla wielebnego Phillipa, i wróciła do lektury listu. Otrzymała go od Emily. Pisywały do siebie od niemal trzech lat. 260 KTO SIEJE WIATR „Mam wrażenie, że wraz z nadejściem Nowego Roku wszystko się zatrzymało, Suzanne. Podczas gdy dokoła nas przeszłość ustępuje miejsca przyszłości wkraczającej do Afryki, my jesteśmy uwięzieni w czasie. Cieszę się, że tam u Ciebie osiągnięto wreszcie spokój. Cóż to była za krwawa wojna. Pochłonęła tyle ofiar. Wciąż opłakuję Jeana. A co u Ciebie, Suzanne? Jak się miewa Thys? Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu dasz mi znać, że spodziewasz się dziecka". Suzanne złożyła list i spoglądając na świątynię, zadała sobie pytanie, czy wiara wielebnego Phillipa ma jakieś podstawy. Jeżeli tak, to dlaczego Bóg,
którego on wielbi, nie da jej dziecka? Z kościoła wyszedł Thys w towarzystwie doktora Stevena i wielebnego Phillipa. Thys pragnął dziecka równie mocno jak ona. Obserwowała jego swobodny chód, zwinnie poruszające się ciało, teraz bardziej muskularne i wciąż budzące w niej podniecenie. Chciała urodzić jego dziecko i po raz kolejny zapytała siebie, co stoi temu na przeszkodzie. Zaraz wszakże odsunęła od siebie tę myśl i znowu zaczęła czytać: „Nie, Suzanne, myślę, że ojciec nigdy nie przeboleje jego śmierci. Chodzi po ziemi, którą zwykł nazywać «nieśmiertelną matką», patrzy na winorośl, lecz już jej nie widzi. Nie wkłada w pracę serca. Często się zastanawiam, czy pomimo szalejącej w Europie rewolucji nie tęskni za Francją. Ale jest jeszcze Ewa". Suzanne poczuła, że natychmiast musi porozmawiać z Thysem. Ze stronic listu wyzierała ku niej śmierć za życia. Thys musi otrzymać od matki błogosławieństwo dla ich związku albo oni także zostaną uwięzieni w czasie. — Wiem, dlaczego nie chcesz jechać, Thysie. — Suzanne leżała przytulona do męża. Pogładziła go po policzku. — Musisz jednak pojechać do matki. — Tak — odparł Thys. Oczy miał zamknięte. — Czy ty mnie słuchasz? — Kiwnął głową, wciąż nie otwierając oczu. — Kościół już od dawna jest gotowy. — Obiecałem wielebnemu Phillipowi, że jeszcze jakiś czas zostanę. — Nie, Thysie. — W końcu na nią spojrzał. — Wiesz, że musisz jechać. Przyciągnął ją ku sobie i mocno przytulił. — Suzanne, czego tak bardzo się boisz? — wyszeptał w jej szyję. Na
skórze czuła jego ciepły oddech. 261 LUANSHYA GREER — Nie będę dłużej cię słuchać. — Wyzwoliła się z jego objęć. — Kocham cię i chcę urodzić ci dziecko, Thysie. — Wizytą u mojej matki tego nie osiągniesz. — Powiedz, że matka jest ci obojętna — uważnie popatrzyła mu w oczy. — Powiedz, że nie obchodzi cię, że kiedy po raz ostatni ją widziałeś, pożegnała cię przekleństwem. Ja również boję się rozłąki, ale musisz jechać. Odwrócił od niej głowę, lecz pochyliła się, zmuszając, by na nią spojrzał. — Wiesz, gdzie twoja matka się osiedliła, prawda? — Odpowiedział skinieniem głowy. — Wiesz o tym od lat. Ja też wiem, Thysie. W Natalu. — A teraz przeprowadziła się do Transoranii, żeby być dalej od Anglików — dodał zmienionym głosem. — Thys — szepnęła Suzanne — jedź do niej. Westchnął głęboko i znowu przyciągnął Suzanne do siebie. — Długo mnie nie będzie. — Umówiliśmy się, że jak zbudujesz kościół i odwiedzisz matkę, pojedziemy do Gerrita na twoją farmę. — Polubisz Gerrita. Jego brzoskwiniową brandy też. Suzanne odprężyła się. Po raz pierwszy wspólnie stawili czoło sprawie, o której osobno bali się nawet myśleć. — Z błogosławieństwem twojej matki będziemy mieli dziecko, , Thysie.
— Potarła nosem o jego nos. — Na pewno. — Ustami delikatnie rozchyliła jego wargi. Z całych sił starała się odpędzić myśl o rozstaniu. Thys spojrzał w dół na przełęcz. Ulewne deszcze zmyły prowadzące do niej stopnie, a brunatna rzeka wijąca się na dnie wezbrała. Podczas jego poprzedniej bytności rzeka była tak wąska, że koń z łatwością ją przeskoczył. Teraz, szeroka i pełna zdradliwych wirów, rzucała wyzwanie śmiałkowi, który chciałby ją przekroczyć. Na skalnej półce daleko w dole dostrzegł rozbity wóz. Szkielety wciąż tkwiących w uprzęży wołów zostały oczyszczone przez padlinożerców i wybielone na słońcu. Wydawało się, że są ostrzeżeniem dla śmiałków. Koń cofnął się, nerwowo drobiąc nogami. Thys pogładził go po spoconej szyi i zeskoczył. Przed sobą widział wąską krętą ścieżkę, bardziej odpowiednią dla kozicy niż konia. Delikatnie pogładził chrapy zwierzęcia. 262 KTO SIEJE WIATR - Nie bój się — powiedział cicho w afrikaans. Koń szarpnął łbem i parsknął. — Chodź! — Thys poprowadził go ku ścieżynie. Z wielkiej skały zwisającej nad przełęczą dobiegło szczekanie pawiana, który, obnażywszy długie żółte kły, ostrzegał przed wkroczeniem na jego terytorium. — Wynoś się! — krzyknął Thys do małpy, ze skalnego tronu obserwującej intruza blisko osadzonymi, małymi oczkami. W tym samym momencie króla otoczył półkolem oddział jego poddanych. Przykucnąwszy, dołączyły do jego szczekania, potwierdzając, iż on rządzi tą krainą.
Koń stanął dęba i zarżał przestraszony widokiem ostrych groźnych zębów. Thys odczepił od siodła strzelbę i wycelował w małpy. Wrzask przerażenia targnął powietrzem, oddział jednocześnie się odwrócił, ukazując czerwone zady, i uciekł. Thys z uśmiechem opuścił lufę. Pawiany poznały już broń palną. — Chodź — zachęcił konia. — Mówią, że tu jest bezpiecznie. — Poprowadził wierzchowca, ostrożnie stawiając kroki na wąskiej dróżce. Końskie podkowy stukały o kamienie, ślizgały się i skrobały skałę. Pawiany powoli wróciły na swoje pozycje i w milczeniu obserwowały człowieka, jak gdyby czekały na nieszczęście. Nagle spod stopy Thysa osunął się kamień i długo spadał, obijając się o ściany, aż wreszcie runął na dno z głuchym odgłosem. Thys ruszył dalej dopiero, gdy ucichło echo. Matka, podobnie jak wielu jego pobratymców, musiała przed nim przebyć tę drogę. Przed oczyma stanął mu dokument, który zostawili dla Anglików: „Oto opuszczamy żyzną krainę, w której się urodziliśmy, gdyż spadły tu na nas niepowetowane straty i wielkie cierpienia, i wkraczamy na dzikie i niebezpieczne terytorium. Idziemy wszakże, ufność swą pokładając we wszystkowidzącym, sprawiedliwym i miłosiernym Panu, którego gniewu lękać się jest naszym obowiązkiem i któremu z pokorą okazujemy posłuszeństwo". Dlaczego ludzie mówią o Bogu, by wznieść między sobą mur? Dlaczego Suzanne odsunęła się od Boga, a tylu innych w wyszydzaniu Go znajduje rozkosz? „Masz powód do płaczu" — zabrzmiały mu w uszach ostatnie słowa ojca. „Wybrałeś Angielkę. Nie jesteś nam do niczego potrzebny" — zawtórował
głos matki. Z oddali dobiegło szczekanie pawianów. Thys tak był skupiony na ścieżce, że nie zauważył, jak daleko zaszedł. Spojrzał za siebie. 263 LUANSHYA GREER Pawiany przyglądały mu się z wysokiej grani. Ryk wody zagłuszył ich wycie i Thys stanął nad brzegiem rwącej rzeki. Wiedział, że można ją przebyć w jeden tylko sposób. Rozebrał się, zwinął ubranie w tobołek i przywiązał na głowie. — Tu jest bezpiecznie — pocieszył konia, prowadząc go na brzeg. Przerzuciwszy strzemiona przez siodło, wszedł do rzeki, ciągnąc za sobą opierającego się wierzchowca. Nurt pociągnął ich za sobą, koń jednak trzymał głowę wysoko. Thys płynął, poddając się prądowi. Uderzały go kamienie, niesione przez wartki nurt, wiry nieraz chciały porwać konia, ale nie puścił uzdy. Dotarł na drugi brzeg, porośnięty splątaną roślinnością, nad którym wznosiła się skała. Po pełnym guzów korzeniu starego drzewa wdrapał się na skałę. Koń z wielkim wysiłkiem szukał oparcia dla kopyt. Wreszcie stanął na śliskich kamieniach, zachęcany okrzykami Thysa, i wydźwignął się na brzeg, lśniący od wody. Thys rzucił się na ziemię z radosnym śmiechem. Pawiany obserwowały go w niemym zdziwieniu. — No, chodźcie tu! — krzyknął do nich. W odpowiedzi błysnęły nagimi zadami i umknęły w górę po skale do swego królestwa. Thys wstał, strącając z nagiego torsu kropelki wody. Wspiął się na
pobliskie skały. Aż po horyzont otwarła się przed nim niczym wielki dywan łąka porośnięta drobnymi kwiatkami, z których każdy rywalizował kolorem ze swym sąsiadem. Thys nie widział jeszcze tak " nieprawdopodobnie pięknego widoku. Usłyszał czułe wołanie gołębicy, cykanie świerszczy i świergot nieprzeliczonej rzeszy ptaków. Otaczająca go roślinność dawała schronienie zwierzętom i owadom. Dostrzegł, jak w oddali zrywa się do biegu spłoszona gazela, a niewielkie stado antylop rozgląda się z ciekawością. Na pewno nie zabraknie mu tu żywności. Poczuł się maleńki wobec ogromu Afryki, wobec ziemi, której setki kilometrów dzieliły go od matki. Wielebny Phillip usłyszał, że Suzanne wymiotuje, minął więc chatę i poszedł do kościoła. Wciąż nie potrafił nadziwić się wspaniałości swej świątyni. Ołtarz, wysoki i dumny, przykrywał biały obrus wyhaftowany przez Suzanne. Nad nim wisiał ogromny krzyż, wyrzeźbiony z twardego drewna. Pastor pamiętał, ile miesięcy Thys pracował nad nim, ile potu wylał, by z drzewa rosnącego ponad trzysta lat wydobyć kształt. 264 KTO SIEJE WIATR Przypomniały mu się słowa świętego Pawła do Galatów: „...Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus". Zatrzymał się przed ołtarzem i skłoniwszy głowę, ruszył do niewielkiej zakrystii, by przygotować komunię. Biorąc srebrny kielich, po raz kolejny ze zdziwieniem zastanowił się na łatwością, z jaką afrykańskie ludy w prostocie swej wiary przyjęły bogatą ceremonię Kościoła. Przesunął miękką szmatką po srebrze i zobaczył własne odbicie, zniekształcone krzywizną czary. Zadał sobie pytanie, czy
srebro nie zniekształca prostoty Chrystusowego przesłania. Jego zamyślenie przerwał odgłos lekkich kroków dochodzących z kościoła. — Jestem w zakrystii, Andreusie! — zawołał, odkładając kielich. Oczekiwał, że w progu z pochyloną kędzierzawą głową stanie młody chłopiec z plemienia Khosa, który mu pomagał. Jednakże nikt się nie pojawił. Zaciekawiony Phillip poszedł do kościoła. Pomiędzy rzędami drewnianych ławek klęczała Suzanne. Oczy miała zamknięte, twarz rozjaśnioną szczęściem. — Miałeś rację, ojcze wielebny — rzekła cicho. Milczał, pełen obaw, że jego słowa mogą zepsuć ten pierwszy nieśmiały krok, uczyniony przez Suzanne. — Bóg odpowiedział na moje modlitwy. — Jasnym wzrokiem spojrzała na krzyż. — Spodziewam się dziecka. — Suzanne oczekuje dziecka, ojcze — rzekła Emily. — Dostałam od niej list. Znalazła Jacques'a na cmentarzu, gdzie jak co dzień spędzał długie godziny przy kamieniu upamiętniającym Jeana, pośród grobów żony, panny Thurston i zwietrzałych nagrobków swoich dziadków. Dokładała starań, by odpędzić smutek, który zawsze go teraz otaczał. Po przygarbieniu ramion, głębokich zmarszczkach twarzy, siwiźnie na skroni poznać było wyraźnie, że ojciec dobiega sześćdziesięciu lat. — Wraca do domu? — zapytał. — Czy Thys przyjedzie z nią? — Mają inne rzeczy na głowie — odparła wymijająco Emily. Wolała przemilczeć, co wyczytała pomiędzy wierszami listu: Suzanne nigdy nie wróci do domu. — Thys pojechał do matki. Chcą, żeby im pobłogosławiła. — Dlaczego? — Jacąues lekko zmrużył oczy. — To przecież ich życie. 265
LUANSHYA GREER — Często mówisz o umiejętności wybaczania, którą tak ceniłeś w naszej matce. Powiedziałeś, że to największy dar od Boga, bo tylko wybaczając innym, sami znajdziemy wybaczenie. Jacąues odwrócił się od grobów, od Bonne Esperance i od Emily. Zapatrzył się w dal. — Prudence ma rację, ojcze. Bonne Esperance umiera, a ty wraz z nią. — Z niepokojem czekała na jego reakcję, lecz wciąż milczał. — Jean nie żyje! Nie żyje od prawie dwóch lat. Kochałam go jak nikogo innego, lecz pogodziłam się z jego śmiercią. — Po co mi to powtarzasz? — zapytał obojętnie. — Ponieważ pragnę odzyskać ojca. Jacąues w jej twarzy zobaczył twarz żony. — Czy masz jakieś lekarstwo na moje cierpienie? — z goryczą rzucił wyzwanie dobroci żony, która promieniowała z córki. — Czy umiesz uleczyć pustkę po Jeanie? Jakie ja mam prawo do szczęścia? — Nie wolno ci tak myśleć, ojcze — mówiła pośpiesznie Emily, bojąc się, że zabraknie jej odwagi. — Zatraciłeś się w rozpaczy, dla niej porzuciłeś i Bonne Esperance, i nas! — Jego oczy przypominały oczy skrzywdzonego dziecka. — Ale nie porzucaj Ewy! Jacąues ponownie się odwrócił. Emily wiedziała dlaczego. Ewa wróciła do swojego świata, Jacques'a pozostawiając tutaj. Jedyna nić, która te światy łączyła, znikła, gdy zginął Jean. Nagle rozległ się gniewny dziecięcy okrzyk: — Poczekaj na mnie! Przez dziedziniec niezgrabnie biegł trzyletni chłopczyk. To Geo-ffrey bezskutecznie próbował dogonić Jacka. Jack, niemal dwa razy od niego
starszy, bez trudu uciekał bratu, który zabrał mu matczyną miłość. — Odejdź! — krzyknął ze złością. — Zostaw mnie w spokoju! — A co z twoimi wnukami, ojcze? — Emily myślała nie tylko o Jacku i Geoffreyu, lecz także o Johnie Westburym, choć nie mogła o nim wspomnieć. — Jaka będzie ich przyszłość, jeżeli pozwolimy umrzeć naszej ziemi, zanim dorosną? Jack Marsden wszedł do małej mrocznej izby, czując dreszcz emocji na myśl, że znowu łamie zakazy. Matka często mu powtarzała, żeby tu nie przychodził, nie powinien bowiem „zadawać się z tymi ludźmi". Z jej słów wyzierał strach. Na początku Jack był posłuszny, pragnąc ją zadowolić, i tylko z daleka obserwował ciemnoskórych robotników. Zazdrościł im kąpieli w rzece, dziwił się, jak gwałtownie wybuchają wśród nich kłótnie, by równie szybko zgasnąć. Przyglądał 266 KTO SIEJE WIATR się szerokim otwartym gestom kobiet. Przede wszystkim jednak przysłuchiwał się ich muzyce. Poruszała w nim jakąś strunę, której nie potrafił nazwać. Sunday uśmiechem powitał białego chłopca wstępującego do mrocznej izby. Jack zobaczył błysk jego zębów i poczuł piżmowy zapach potu. Był podekscytowany, jak zawsze gdy odwiedzał ten obcy świat. — Takie haczyki robił mój ojciec — odezwał się cicho Sunday. Jack odnalazł w ciemności szczupłe palce z połamanymi paznokciami. — Mówił, że złapie się na nie sprytna ryba. — Idziemy dzisiaj na ryby? — zapytał Jack z entuzjazmem.
— Tam gdzie zabierał cię ojciec? — Tak — skinął głową Sunday. Jack dostrzegł blade wnętrze dłoni, na której spoczywał haczyk, i przesunął wzrokiem ku bosym stopom. Podeszwy też były blade, tak samo jak jego własne. — Idź stąd! — warknął, gdy w progu pojawił się Geoffrey. — Proszę. — Chłopczyk czekał nerwowo na granicy ciemności, zamykającej jego starszego brata w świecie, do którego on nigdy nie miał wstępu. — Matka będzie się gniewać. Idź sobie — nakazał Jack. Chłopczyk zdecydowanie przestąpił próg. — Chcę iść na ryby. Emily widziała, jak Geoffrey znika w chacie Sundaya, i przeczuwała, że będą kłopoty. Clara wyszła z domu, nawołując syna. — Geoffrey, gdzie jesteś?! Widziałaś Geoffreya? — zwróciła się do Emily. — A gdzie jest Jack? — odpowiedziała Emily i odeszła, by uniknąć dalszej rozmowy. Wzrok Clary powędrował ku chatom parobków. — Jest taki nieposłuszny — szepnęła do siebie. — Geoffrey! — krzyknęła, ruszając ku chatom. Emily patrzyła, jak sztywna spódnica siostry zamiata kurz z drogi prowadzącej do zakazanego miejsca. Od czasu gdy Charles wyjechał do Indii, nie pożegnawszy się z resztą rodziny, Clara całą uwagę przelała na młodszego syna, dziecko jej kochanka, który zginął rozstrzelany. — Wyjdź natychmiast, Geoffreyu — rozkazała, zatrzymując się w pewnej
odległości od drzwi. Pamiętała Titusa i jego syna Sundaya, za nic wszakże nie dałaby tego po sobie poznać. Złapała Geoffreya za 267 LUANSHYA GREER rękę, obrzucając obelgami Jacka, który przestraszony stał za nim. — Mówiłam ci, żebyś nie przyprowadzał tu Geoffreya! Nie waż się nigdy więcej tego robić! Odeszła, ciągnąc malca za sobą. Jack został sam w progu. Matka znowu go porzuciła. Wrócił do świata czarnych, do mrocznej izby. Sunday zauważył, że w oczach chłopca wzbierają łzy, jak tyle razy wcześniej siłą powstrzymywane. — Opowiedz mi — poprosił Jack, siadając obok niego na ziemi. — O sprytnej rybie? — zapytał Sunday z nadzieją, że nie będzie musiał znowu wracać do tajemnic Bonne Esperance. — O tym, co się tu wydarzyło. — Jack podniósł wzrok na Sundaya, swe jedyne źródło informacji. Zbierał je, by wreszcie wszystko zrozumieć. — Powtórz, co o dawnych czasach opowiedział ci ojciec. — Nie, to tylko opowieści. — Więc mi je powtórz. O niewolnicy. O dziecku. Powtórz wszystko, co mówił ci Titus. — Może to nie jest prawda — odparł wymijająco Sunday. — Opowiedz — uparcie prosił chłopiec. — Chcesz mieć kłopoty? — Sunday dobrze wiedział, do czego jest zdolna Clara. Titus mu opowiedział. — Chcę poznać prawdę. — Oczy dorosłego osadzone w twarzy dziecka
spoglądały rozkazująco wzrokiem białego pana. — Opowiedz. — To było dawno temu — zaczął posłusznie Sunday. — Dziewczyna była piękna, tak mówił ojciec. Na imię miała Ewa... Podczas gdy Sunday prowadził Jacka w przeszłość, Geoffrey czuł się schwytany w pułapkę, jakby stał w środku kręgu, który wokół niego zakreśliła matka. — Zostaliśmy powołani, by spełniać w życiu określone zadania. Twoje jest szczególnie odpowiedzialne — mówiła Clara do syna. — To ty przywrócisz rodzinie świetność i dostojeństwo, które w przeszłości były jej udziałem. Jack i Sunday pewnie są już nad rzeką, myślał Geoffrey. Sunday wziął swój haczyk na sprytną rybę. Może nawet jest z nimi John Westbury. John, prawie dorosły, był jego bohaterem, niedościgłym wzorem. Clara podsunęła synowi pod oczy ogromny i bardzo stary klucz. Geoffrey często się zastanawiał, do czego ten klucz służy, wisiał bowiem samotnie na ścianie, jakby miał jakieś specjalne znaczenie. A przecież nie pasował do żadnego zamka w domu, co sprawdził Jack. 268 KTO SIEJE WIATR - Pewnego dnia przekręcisz ten klucz w zamku. Przywrócisz rodzinie to, co słusznie jej się we Francji należy. Jednakże rodzina musi okazać się tego warta. Na jej honorze nie może być żadnej plamy. Słowa matki niczego nie wyjaśniły. Klucz dalej był tajemnicą. — To szlachetne powołanie, Geoffreyu. Wymaga ciągłego wysiłku i wielkich starań. Będziesz musiał poświęcić mu wszystko, co w tobie najlepsze. Czy ty mnie rozumiesz?
— Tak. — Idź teraz do swojego pokoju i zmów modlitwy. Serce mu zamarło. W głowie miał tylko jedną modlitwę, którą żarliwie odmawiał: by jakimś cudem znaleźć się nad rzeką z Jackiem i Sundayem. Gdy wszakże matka mocno ujęła go za rękę i poprowadziła do drzwi, wiedział, że będzie się musiał modlić inaczej: — Spraw, Boże, bym z Twoją pomocą zmył hańbę grzechu z tej rodziny. — O czym myślisz, Prudence? — zapytała Emily. — Wiesz, co się dzieje w Kapsztadzie? — Co takiego? — Całe miasto protestuje przeciwko wysadzeniu na ląd więźniów ze statku płynącego do Australii. Wiedziałaś, że rząd planuje zamienić Kraj Przylądkowy w kolonię karną? — mówiła Prudence, idąc winnicą i sprawdzając stan pączków i liści. — Powinniśmy powitać tych więźniów, czy raczej pomachać im na pożegnanie? — Emily podążała w ślad za siostrą. — Chcę ich zobaczyć — powiedziała Prudence gwałtownie. — Chcę zobaczyć ludzi, którzy pochodzą spoza Bonne Esperance. Którzy jeszcze są żywi. — Rozmawiałam z ojcem — odezwała się cicho Emily. — A on cię zignorował. Tam dalej jest cały pełen życia świat, Emily. — Przystanęła koło niskiego muru biegnącego wzdłuż winnicy i trąciła go końcem buta. Posypały się z niego okruchy. — A ty chcesz iść do tego nowego świata? — Może po prostu chcę trochę odetchnąć. Widzisz, jak tutaj wszystko się rozpada? Niedługo całą naszą ziemię pokryją chwasty. Nie potrafię tego
znieść. — O co chodzi, Prudence? — Emily wyczuwała, że siostra po raz pierwszy wypatruje swej przyszłości poza Bonne Esperance. — Proszę, powiedz mi prawdę. 269 LUANSHYA GREER — Powiedziałam ci przecież — skłamała Prudence. Prawda zaś była taka, że nie mogła patrzeć na powolną śmierć Bonne Esperance i ojca. — Pieniądze matki nie starczą już na długo, Emily, ale on nie chce mnie słuchać... Nie wiem, co robić. — Mówiłam ci już, że Suzanne spodziewa się dziecka? — zapytała Emily, podchodząc bliżej. — I nie wróci do domu. — Czy wiesz dlaczego? Z powodu przysięgi, którą złożyłyśmy z rozkazu Clary, pomyślała Prudence, lecz zachowała to dla siebie. — Ponieważ Thys Bothma zupełnie słusznie nie ma dla nas zbyt wiele czasu — odpowiedziała siostrze. Osada była cicha niczym grób. Thys przesunął wzrokiem po polanie, zapełnionej rzędami pośpiesznie wzniesionych lepianek. Uliczki pomiędzy nimi zostały wydeptane setkami stóp, teraz wszakże nikogo tu nie było, tu i ówdzie stały tylko niczym zjawy zniszczone wozy. W cieniu rzadko rosnących drzew pasły się krowy i woły, nad którymi z nieustannym brzękiem roiły się muchy. Niesiony nagłym podmuchem wiatru czerwony kurz zawirował pomiędzy budynkami. Thys miał przed sobą ludzką siedzibę, lecz nie było tu znaku życia. Koń niespokojnie rzucał głową,
stąpając ostrożnie, jak gdyby nie był pewien, co kryje się pod ziemią. Thys ruszył główną ulicą. Nagle zza otwartych drzwi jednego z domów dobiegł go cichy jęk, zajrzał więc do środka. W kącie leżał skulony człowiek, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. — Co się stało? — zapytał w afrikaans Thys, podchodząc bliżej. Dotknął ramienia leżącego i poczuł bijący od niego żar. Nachylił się, by spojrzeć temu człowiekowi w twarz. Zobaczył spuchnięte usta, błyszczące oczy i usta poruszające się w nieustannym bełkocie. Ogarnęło go przerażenie. — Szukam Theresy Bothma! — zawołał. Nieznajomy przewrócił oczyma, zaczął szybciej poruszać popękanymi suchymi ustami. Thys wybiegł na ulicę. Po kolei dopadał drzwi domów, pchnięciem otwierając je na oścież. — Matko! — wołał. — Tarcie! Anno! Na odgłos końskich kopyt podskoczył. Do osady wjeżdżali jeźdźcy, w drgającym pyle ich ciała zdawały się stanowić jedno z wierzchow270 KTO SIEJE WIATR cami. Thys pobiegł im naprzeciw. Jeden z mężczyzn zsiadł z konia. Na twarzy miał szal, zakrywający usta i nos. — Co ty tu robisz? — zapytał w afrikaans. — Nie wiesz, że nie wolno tu wchodzić? Thys spojrzał na pozostałych. Wszyscy byli zamaskowani. — Szukam matki. Mieszkała tu. Nazywa się Theresa Bothma.
— Bothma. — Thys nie wiedział, który z jeźdźców się odezwał. — Bothma. Theresa Bothma — zwrócił się do wszystkich. Przyglądali mu się w milczeniu. — Czy ona tu jest? — zapytał błagalnie. — Tak. — Jakiś mężczyzna wystąpił przed towarzyszy i ruchem głowy wskazał stojący dalej dom. — Reszta rodziny już nie żyje. Przed oczyma Thysa przemknęły twarze sióstr. Piękna Tarcie była już kobietą. Może nawet miała męża i dzieci. — Jaka rodzina? — zapytał z przerażeniem. — To była liczna rodzina. Thys złapał mężczyznę za kołnierz i zapytał przez zaciśnięte zęby: — Była? — Z szeptu przeszedł w krzyk. — Co się stało?! — Zaraza. — W słowie tym kryła się groza nieznanego. — Jaka zaraza? — Przynieśli ją ze sobą z Natalu. Gorączka — odparł ktoś. — Ta choroba zabija tak, jak czarni zabijają. Podstępnie, cicho i bezlitośnie — dodał następny. — Twoja matka wczoraj jeszcze żyła. — Wreszcie do uszu Thysa dobiegła wieść, którą tak pragnął usłyszeć. Pozostali wszakże zaraz odebrali mu nadzieję. — Przyjeżdżamy codziennie, żeby grzebać zmarłych. — Nie możemy dopuścić do rozprzestrzenienia się zarazy. — Musimy ją powstrzymać. W nagłej ciszy Thys ruszył w kierunku wskazanego domu. Mężczyźni patrzyli, jak wchodzi do środka, a wówczas jeden krzyknął: — Nie idź tam! — Trzymaj się z daleka, bo ciebie też zabije! — zawtórował jego
towarzysz, lecz Thys nie słuchał. Znalazł się pośród znajomych sprzętów. Oto fotel, na którym zawsze siadywał ojciec. Rodzinna Biblia. Stół, przy którym jedli, modlili się i kłócili. I łóżko. Zobaczył matkę przykrytą szorstkim kocem. Bił od niej żar. Położył dłoń na jej czole. Płonęło. Oczy miała zamknięte i głęboko zapadnięte w wychudłej twarzy, zmierzwione włosy sterczały na mokrej od potu poduszce, pomiędzy popękanymi ustami poruszał się język w poszukiwaniu wilgoci. 271 LUANSHYA GREER Thys szybko ściągnął z szyi chustę i zamoczył w stojącym obok wiadrze z wodą, a potem przytknął matce do ust. Natychmiast wysunęła napuchły język. — Matko, to ja, Thys. Theresa usłyszała syna. Wołał ją gdzieś spoza pieca, w którym ją zamknięto. Biegł do domu, a ona czekała na niego na progu. Włosy połyskliwą burzą spadały mu na czoło, był młody i silny. Wyrósł na przystojnego i dobrego chłopca. Dlaczego kłóci się z ojcem? Wyraźnie widziała, jak między nimi rośnie mur goryczy. Przy jej boku niespokojnie stały córki. Poczuła coś w dłoni i usłyszała własny głos: „Nie chcę twoich pieniędzy. Niczego od ciebie nie chcę". Żołnierze w czerwonych mundurach otoczyli farmę. Szukali jej męża, a Thys im pomagał. Patrzył jej w oczy pustym ślepym wzrokiem. Nagle ogarnęła ją wielka tęsknota za synem. Pragnęła go przytulić i powiedzieć, jak bardzo go kocha. — Thys, wybacz mi. Serce zaczęło mu walić, gdy usłyszał ten szept, wydobywający się ze
spalonych gorączką ust matki. Nie powiedziała nic więcej, jej przerywany oddech był zwiastunem śmierci. — Wychodź! — z progu zawołał jakiś mężczyzna. — Pogrzebaliśmy zmarłych. Odjeżdżamy. — Ja z nią zostaję. Thys nie wiedział, że kiedy to mówił, matka już nie śniła o nim, zapadła bowiem w wieczny sen. Po długim okresie suszy ziemia była twarda jak kamień. Thys, nie zważając na lejący się z nieba żar, kopał grób. Skończył, gdy słońce zniknęło za horyzontem. Potem na dnie grobu złożył ciało matki. Było lekkie jak piórko. Przeszedł go lodowaty dreszcz i zaraz zrobiło mu się gorąco. Wyczołgał się z grobu po osypującej się ścianie. Długo w noc zasypywał mogiłę. Nie dowiedział się, gdzie pogrzebano jego siostry, a zbyt był słaby, żeby szukać. Wszędzie wokół widział świeże nie oznaczone groby. Na mogile matki postawił krzyż, na którym wyrył napis: „Rodzina Bothmów", pragnął bowiem uczcić pamięć wszystkich krewnych. Kiedy wpychał krzyż w sypką ziemię, wzeszło słońce. Oczy go paliły, myśli goniły jak oszalałe. Zwrócił się ku chatce, w której mieszkała matka, lecz głowę rozłupał mu nagły ból, jakby ktoś wbił mu w czaszkę siekierę, i przestał widzieć. Padł na ziemię, zaczął czołgać się w kierunku domu, gdzie stało wiadro z wodą. 272 KTO SIEJE WIATR Nie wiedział, gdzie jest ani jak długo tu przebywa. Ciemność przychodziła i odchodziła, ciało paliły mu płomienie. Języki ognia widział też na
ścianach. W uszach zabrzmiały mu stłumione głosy przemawiające w afrikaans. — Nie żyje. — Ktoś położył mu dłoń na czole. — Spalmy dom. — Spalmy całą wioskę, może w ten sposób powstrzymamy zarazę. Płomienie skoczyły wyżej po ścianach wokół Thysa. Spróbował unieść powieki, lecz nie mógł. Spróbował wykonać jakiś ruch. Nadaremnie. Tętent setek kopyt zamarł w oddali. Thys słyszał, jak trzeszczy ogarnięty ogniem słomiany dach. Tym samym ogniem płonęło jego ciało. Nic nie pojmował. Nie potrafił się poruszyć. Palił się, lecz nie mógł wykonać żadnego ruchu. Poczuł, że ktoś go dźwiga i wynosi z domu. Szybko przesuwał się nad ziemią, owiewany chłodnym powietrzem, później znalazł się na ziemi. Czuł jej woń. Poczuł coś na ustach, lecz nie miało to żadnego smaku. Stracił przytomność. W ciemności migotały płomyki ognia, podpełzając coraz bliżej. Rozległy się czyjeś głosy i śmiech. Do uszu Thysa dobiegło dziwne słowo: „Tschepo". Zmusił się, by podnieść powieki, i w ciemności zobaczył czerń. Z nachylonej nad nim czarnej twarzy przyglądały mu się bacznie smoliste oczy. Znowu zapadł się w błogosławioną nieświadomość, wcześniej jednak raz jeszcze usłyszał to dziwne obce słowo. Tschepo. Słońce świeciło, lecz Thys nie był już taki rozpalony. Słyszał ryczenie bydła, rżenie koni, ludzkie głosy mówiące w narzeczu, którego nie umiał rozpoznać. Otworzył oczy. Widział. W niewielkiej odległości siedziała grupka Murzynów. Młody potężny mężczyzna o szerokiej twarzy i wesołych oczach ze śmiechem popatrzył na Thysa, potem wstał i zbliżył się ku niemu. Thys stracił przytomność.
Kiedy doszedł do siebie, była noc. Znowu go niesiono, a wokół słyszał tętent kopyt. Dusił go pył. Noc zmieniła się w dzień, dzień ustąpił nocy, a Thys płynął zawieszony w powietrzu. Pod sobą znowu miał twardą ziemię. Otaczała go cisza. Było mu zimno. Nad sobą widział srebrną tarczę księżyca. Usiłował skupić na niej wzrok, choć nie wiedział, co to jest. Nagle doszło go ujadanie. Twarz owiał mu gorący oddech psa. — Co się dzieje? — zapytał ktoś w afrikaans. — Spokój! Pies nie przestawał ujadać. Oddech miał śmierdzący. 18 Kto sieje wiatr 273 LUANSHYA GREER — Co to? — Dwie ogromne stopy zatrzymały się przed twarzą Thysa i pies umilkł. Thys spojrzał w górę i w świetle nikłego płomienia zobaczył mężczyznę o szerokiej ogorzałej twarzy. — Rizza! — usłyszał wołanie. — Rizza! Rizza pomogła Thysowi usiąść przy stole i podała mu miskę zupy. — To dobrze ci zrobi — zapewniła, karmiąc go łyżką. — Czas, żebyś zaczął porządnie jeść. Thys ostrożnie rozejrzał się po izbie. Nigdy wcześniej tu nie był. Dziesięcioro jasnowłosych i niebieskookich dzieci o poważnych twarzach przyglądało mu się w milczeniu. — Gdzie jestem? — zapytał w afrikaans. To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział po chorobie. — Jesteś Burem? — uśmiechnęła się Rizza. — Hendrik! — zawołała w kierunku otwartych drzwi, w których w płonącym słonecznym blasku
rysowała się zwalista sylwetka jej męża. — On jest Burem. — Burem — powtórzył Hendrik. Dziesięcioro dzieci zwróciło wzrok na ojca. — Jestem Burem — potwierdził Thys. Nie był pewny, dlaczego to takie ważne. — Skąd pochodzisz? — zapytał Hendrik, wchodząc do izby i zbliżając się do wyszorowanego do czysta stołu, przy którym siedział Thys. — To dziwne, że wcześniej cię tu nie widziałem. — Nie jestem stąd — odparł Thys. — Pochodzę z daleka. — W głowie mu się zakręciło, zamknął oczy. Rizza podała Thysowi kolejną łyżkę. — Dobra zupa — rzekła zachęcająco. — Musisz wrócić do sił. — Jak długo tu jestem? — zapytał. Dla niego równie dobrze mógł to być dzień jak rok. — Cztery tygodnie. — Hendrik usiadł i pochylony nad stołem, uważnie przypatrywał się Thysowi. — Więc nie jesteś stamtąd? — W jego oczach malował się strach. Thys widział taki sam strach w oczach zamaskowanych mężczyzn, których spotkał w osadzie matki. Spalili wieś, bo myśleli, że on też umarł. — No? — nie ustępował Hendrik. — Nie jesteś stamtąd? — Hendriku, on nie czuje się dobrze — upomniała go żona. — Skąd się tu wziąłem? — zapytał Thys. Przez głowę przemknęły mu mgliste wspomnienia ognia, koni, niezrozumiałej murzyńskiej mowy, czarnych twarzy i wyraz „Tschepo". — Znaleźliśmy cię — odparła spokojnie Rizza. — Porzucono cię na naszej ziemi. — Wskazała skórę wielkiego byka, która przykrywała
274 KTO SIEJE WIATR podłogę w rogu pokoju. Dwa długie pręty przywiązane po bokach tworzyły rodzaj noszy. — Leżałeś na tym. — Jak się nazywasz? — zapytał Hendrik, a Thys spojrzał na niego pustym wzrokiem, słysząc znów słowo „Tschepo". — Nie znasz swojego nazwiska? — Zostaw go, Hendrik — rzekła Rizza. — Dzieciaki, idźcie na dwór. — Klasnęła, a dzieci w milczeniu opuściły izbę. Thys nagle poczuł, że grozi mu niebezpieczeństwo. — Jestem Rheno Potgieter — powiedział. — Potgieter — powtórzył Hendrik. — Skąd pochodzisz? Thys odniósł wrażenie, że sidła kłamstwa mocniej się wokół niego zaciskają. Nie mógł im powiedzieć, że jest z angielskiej misji i że ma żonę Angielkę. — Z Kraju Przylądkowego — odparł. Przed oczyma stanęła mu Suzanne i ogarnęło go wielkie pragnienie, by uciec do niej. — Co robisz tak daleko od domu? I bez konia? Ze strzelbą, ale bez konia? Thys poczuł się tak, jakby Hendrik trzymał go na muszce. Ściany zaczęły się ku niemu zbliżać, ziemia pod stopami wirować. Nie potrafił złapać tchu. — Mówiłam ci, że ciągle jest chory. — W uszach zabrzmiał mu łagodny głos Rizzy, na twarzy poczuł jej dłoń. — Jeszcze nie wydobrzał, a ty go wypytujesz. — Musimy wiedzieć, z kim mamy do czynienia — odparł Hendrik. Thys zmusił się, by otworzyć oczy. Utkwił wzrok w Hendriku
i z wielkim wysiłkiem powiedział: — Wyjadę, jak odpracuję to, co jestem wam winien. — Nic nie jesteś nam winien. — Głos Rizzy był niczym pieszczota. — Musisz tylko wyzdrowieć. — Potrafię pracować — rzekł Thys. — I czuję się dobrze. — Thys nie żyje, Suzanne! — Słowa Phillipa echem odbiły się od kościelnych ścian, lecz Suzanne patrzyła na niego tak, jak gdyby nic nie powiedział. — Nie żyje. — Mocno ją przytulił. Wyrwała się z jego objęć i napięta jak struna stanęła przed nim. — Skąd wiesz? — Wysłałem mu wiadomość o dziecku. Nikt we wsi, w której mieszkała jego matka, nie przeżył zarazy. — Kto ci powiedział? — spytała szorstko. — Nie wierzę. — Sprawdziłem na wszelkie znane mi sposoby. 275 LUANSHYA GREER Wielebny Phillip nie ustawał w wysiłkach, by dowiedzieć się prawdy, odkąd posłaniec wrócił z informacją, że osada w Transgripie wymarła i została spalona przez czarnych, którzy ukradli bydło. Wielebny Phillip nic wówczas nie powiedział Suzanne, czekał, wysyłając coraz to nowych posłańców. Ludzie ci wypytywali wszędzie o Thysa Bothmę, odwiedzili wszystkie okoliczne farmy, nie znaleźli go wszakże wśród żywych. Tamtejsi mieszkańcy znali nazwisko Bothma jedynie z krzyża na grobie. Jeden z nich pamiętał pobyt wędrowca w osadzie i upewnił posłańców o jego śmierci; widział ciało Thysa, zanim czarni podłożyli ogień, po którym pozostały tylko zgliszcza.
— Cała rodzina Bothmów umarła — powtórzył Phillip, oczekując na jakąś reakcję Suzanne, oznakę bólu i żałoby. Nic dziewczynie nie mówił, dopóki nie zyskał ostatecznego potwierdzenia tej wiadomości. Kiedy spojrzał Suzanne w oczy, zobaczył, że stały się zimne jak lód. — I chcesz teraz mówić o Boskiej miłości? Czy powiesz mi, gdzie był Bóg, kiedy umarł Thys? Kiedy umierała cała jego rodzina? Jeżeli potrafisz mi to wyjaśnić, wtedy może posłucham o Bogu! — Wolno przekręciła obrączkę na serdecznym palcu, zsunęła i podała pastorowi. Wciąż była opanowana. Opuściwszy kościół, ruszyła na przełaj ku chatce, która była domem jej i Thysa. W progu przystanęła. Joanna, czarna dziewczynka, biegła za nią. — Suzanny! Suzanny! — wołała. Pokryte kurzem cienkie czarne nogi zastygły w niezręcznej pozie, gdy Suzanne sztywno się odwróciła. — Idź sobie — rzekła, po czym spojrzała na wielebnego PhiUipa: — A ty powiedz swojemu Bogu, żeby zostawił mnie w spokoju! — Pochylając się, znikła w środku chaty. Wielebny Phillip po raz pierwszy w życiu poczuł się zagubiony. „Gdzie byłeś? — zapytał w duchu. — Czy odwróciłeś się wtedy plecami?" — Słowa odbijały się echem od czaszki. „Odwrócił się — usłyszał w myślach wyraźny głos — nie ma Go tutaj". Wielebny Phillip patrzył na piękny kościół, który zbudował Thys, czując, jak wzbiera w nim niepewność. Ściskając w dłoni złotą obrączkę, spojrzał w niebo i szepnął: — Abba! Była mokra, bardzo mokra. Ze skraju łóżka, na którym siedziała,
ściekała woda. Suzanne nie opuściła chatki, odkąd cztery tygodnie wcześniej usłyszała o śmierci Thysa. Nie chciała widzieć ani wielebnego Phillipa, 276 KTO SIEJE WIATR ani doktora Stevena, a jadała tylko wówczas, gdy pożywienie przynosiła jej Joanna. Jednakże teraz ogarnął ją niepokój. — Jestem mokra — powiedziała. — Tak, Suzanny — uśmiechnęła się dziewczynka. Nie miała pojęcia, o czym Suzanne mówi. — Chcesz wody? Suzanne była w ósmym miesiącu ciąży, ale wydało jej się, że brzuch zanadto się obniżył, co więcej, był zupełnie nieruchomy. Delikatne poruszenia i kopania, które czuła od kilku miesięcy, nagle ustały. Przesunęła dłonią po wzniesieniu kryjącym jej dziecko. Nawet poprzez suknię wyczuwała zarys małego ciała. Dziecko się nie poruszało. Spojrzała na podłogę. Woda płynęła spomiędzy jej nóg, tworząc kałużę. — Sprowadź wielebnego Phillipa, Joanno — rzekła przez zaciśnięte z przerażenia gardło. — Sprowadź doktora Stevena. — Wody odeszły — rzekł cicho Steven do wielebnego Phillipa, który stał obok Suzanne, trzymając ją za rękę. — Czy z dzieckiem wszystko w porządku? — wyszeptała niespokojnie Suzanne. — Masz skurcze? — odpowiedział pytaniem lekarz. — Boli cię? — Nie — potrząsnęła głową i spojrzała na Phillipa. — Czy dziecko też umarło? Nie zostawiaj mnie! — krzyknęła, gdy Steven ruszył ku drzwiom. — Jestem tutaj — rzekł Phillip.
— Będziemy musieli wyciągnąć dziecko, Suzanne — powiedział lekarz, podchodząc ku niej ze słojem mikstury i blaszanym kubeczkiem. — Wypij to. — Suzanne cofnęła się przed nieprzyjemnym zapachem. — To środek przeczyszczający. Wypij. Steven przytknął kubek do jej ust. Wstrzymała oddech i przełknęła. Płyn podszedł jej do gardła, lecz zmusiła się, by ponownie połknąć. Jej dziecko będzie żyło. Na twarzy Stevena perliły się krople potu. Udało mu się chwycić główkę dziecka i stwierdził, że jest odwrócone twarzą do góry. Zanim zacznie ciągnąć, musi zmienić jego pozycję. — Przyj! — krzyknął. Suzanne kurczowo ścisnęła dłoń wielebnego, prąc z całych sił. Przeszył ją przeraźliwy ból, lecz nic się nie stało. — Jeszcze raz! — Doktor nie wypuszczał z rąk śliskiej główki. — Jeszcze! — Jeżeli dziecko ma żyć, musi je przekręcić i zaraz wyciągnąć. 277 LUANSHYA GREER Joanna obserwowała ich szeroko otwartymi oczyma, co jakiś czas ocierając lekarzowi pot z czoła. Wielokrotnie widziała, jak czarne kobiety rodzą, i zawsze było to łatwe. Po prostu kucały, a dziecko samo wyskakiwało. — Mam go — rzekł cicho Steven. Potem zaległa cisza, długa cisza. Suzanne liczyła uderzenia swojego serca, czekając na płacz, który się nie rozlegał. — Nie żyje! — krzyknęła, rzucając głową po poduszce. — Jest martwe! — Odepchnęła wielebnego Phillipa, który usiłował utrzymać ją na łóżku.
— Martwe! — Posłuchaj, Suzanne! — Przez jej krzyki przedarł się głos Phillipa. Do uszu Suzanne dotarły dziwne odgłosy. Cichutkie westchnięcie, coś jakby beczenie jagnięcia. Zamknęła oczy, nie dowierzając własnemu szczęściu. — To chłopiec — rzekł wesoło Steven. Suzanne poczuła na policzku coś delikatnego i ciepłego. Poruszało się i płakało. Jej synek żył. Odwróciła ku niemu głowę, a doktor z uśmiechem położył dziecko na poduszce. Twarzyczkę miało nabrzmiałą i czerwoną, oczy mocno zaciśnięte, czerwone usta szeroko otwarte do krzyku. Suzanne zaczęła płakać wielkimi łzami. Mocno przytuliła drżącego synka, dając wreszcie upust swej wielkiej żałości. Thys przewrócił się na ogromnym drewnianym łóżku. Wspomniał swój sen o Suzanne i boleśnie jej zapragnął. Naciągnął pierzynę na głowę, a w świetle wczesnego poranka wzór na bawełnianej powłoczce zatańczył mu przed oczyma. Thys czuł się dobrze. Wreszcie był zdrów i silny. Przez pół roku pracował na farmie Hendrika, odpłacając za opiekę i strawę; kupił też od niego dobrego konia. Przez cały ten czas udawało mu się zachować prawdziwe nazwisko w tajemnicy. Ludzie wciąż z przerażeniem szeptali o wymarłej wiosce, o śmierci, która zabrała wszystkich jej mieszkańców. Mówili tak, jak gdyby zaraza wciąż czyhała za oknami, jak gdyby cała rodzina Bothmów nie żyła. Thys nie przeczył. Pamiętał dobrze owego mężczyznę, który zjawił się na farmie, pytając o
Thysa Bothmę, ostatnią znaną osobę udającą się do wsi. Uwierzył, kiedy w odpowiedzi Thys wzruszył ramionami. — Mówią, że nikt tam nie przeżył. 278 KTO SIEJE WIATR Nie potrafił się zdobyć na pytanie, z jakich powodów mężczyzna go szuka. Może chodziło o to, że ludzie wciąż byli podejrzliwi, wciąż jak Hendrik obawiali się zarazy. To wówczas Thys podjął decyzję: kiedy odpracuje pobyt na farmie Hendrika i Rizzy, ruszy dalej. I wreszcie nadszedł ten dzień — dzisiaj Thys miał opuścić farmę. Przez pierwszego napotkanego posłańca zamierzał wysłać wiadomość do Suzanne. Afryka była zbyt wielka na długie rozłąki z ukochanymi osobami. Najpierw wszakże musi pojechać do Gerrita i powiedzieć mu, żeby się przygotował na powrót jego z Suzanne. Musi się upewnić, że Gerrit dobrze się czuje, jest przecież stary. Gdyby Thys nie zwlekał tak bardzo z wizytą u matki, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. Tego ranka Thys wstał z łóżka z piersią przepełnioną szczęściem. Mimo iż niczego nie pragnął tak bardzo, jak powrotu do Suzanne, wpierw zobaczy się z Gerritem. Po raz pierwszy w życiu miał poczucie, że postępuje słusznie. Suzanne przypatrywała się drobnej twarzyczce z noskiem rozpłaszczonym na jej piersi i delikatnymi różowymi usteczkami poruszającymi się w czasie ssania. Dziecko uniosło czyste błękitne oczy ku matce, na moment przestało ssać. Suzanne ujęła paluszek naciskający rytmicznie jej pierś, uśmiechnęła się, a w odpowiedzi małe usteczka zawinęły się wokół sutka i zaczęły ssać jeszcze mocniej.
Do lepianki wszedł wielebny Phillip. Nie próbowała nawet okryć swej nagości. Patrzyła na niego wzrokiem nie zimnym, lecz pustym. Równie dobrze mógłby być nieznajomym. — Jan Pieterse z rodziną już tu jest — rzekł. — Będą szczęśliwi, jeżeli pojedziesz z nimi na farmę. Suzanne zwróciła spojrzenie na synka, który przestał ssać. Zasypiał, ale usta wciąż zaciśnięte miał na źródle słodkiego ciepłego mleka. — Wiesz już, jak go nazwiesz? — zapytał wielebny Phillip. — Pieter — odparła krótko Suzanne. — Powiedz im, że się zgadzam. Zaraz przyjdziemy. — Nie chcesz najpierw ich poznać? — Postąpił krok do przodu. — Są tu z synem. — Mówiłeś, że jest prawie niewidomy. — Tak. — W takim razie nie ma potrzeby, żebym mu się lepiej przyjrzała, niż on mnie. Przyjmuję propozycję pracy i będę opiekować się 279 LUANSHYA GREER ich synem. W zamian oczekuję jedynie domu dla siebie i dziecka... Daleko stąd — dodała po chwili. — Ile razy jeszcze odwrócisz się plecami do wszystkiego, co niesie ze sobą smutek, Suzanne? — zapytał. — Powiedz im, że jestem gotowa do wyjazdu. — Zapięła suknię. Dziecko na dobre już zasnęło i wypuściło pierś z ust. — Zaraz wyjdę. — Próbujesz odejść od Boga, Suzanne. Wstała i wyszła, niosąc dziecko w niewielkim wiklinowym koszu, który
upletli dla niej Murzyni. Suzanne ani razu nie spojrzała za siebie, gdy żelazne koła wozu toczyły się naprzód, coraz bardziej oddalając się od misji. Wzrok miała utkwiony w dziecku. — To zdrowy chłopak — rzekła pani Pieterse w afrikaans. Miała pięćdziesiąt lat i z godnością ukazywała światu głębokie zmarszczki świadczące o ciężkiej pracy. — Johan jest zadowolony, że z nami jedziesz — dodała, patrząc na swojego syna, który siedział obok ojca na koźle. — Myślałam, że jest o wiele młodszy — powiedziała po angielsku Suzanne. — Ma trzydzieści lat — odparła w swoim języku pani Pieterse. Wiedziała, że Suzanne ją rozumie, tak samo jak ona rozumiała angielski. — Ale dla mnie dalej jest dzieckiem. Suzanne mocniej przytuliła synka. Na grzbiety wołów spadł ze świstem bat. Jan Pieterse odwrócił się ku kobietom. — Czy ona jest wierząca? — zapytał w afrikaans. Żona uciszyła go, wymownie spoglądając na dziewczynę z niemowlęciem. Czy to była odpowiedź na jej modlitwy? Czy wracają na farmę z żoną dla syna i narodzonym już zdrowym dzieckiem? Wreszcie Suzanne odwróciła się na drewnianym siedzeniu. Misji nie było już widać. — Myślałeś o tym, żeby pojechać ze mną? — zapytał Steven wielebnego Phillipa, który wciąż patrzył przed siebie, choć wóz dawno już zniknął im z oczu. — Chyba już czas na zmianę. — Tak. — Phillip głęboko odetchnął. Rzeczywiście powinien na trochę
wyjechać z Afryki. — Tak — powtórzył i spojrzał na kościół, który nagle wydał mu się tak nie na miejscu, jak on sam. Dotknął złotej obrączki w kieszeni. — Pojadę z tobą. 280 KTO SIEJE WIATR ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Tego ranka Prudence obudziła się w ponurym nastroju. Niczym kamień ciążyła jej świadomość, że po raz kolejny musi uzmysłowić ojcu nieuniknioną ruinę Bonne Esperance, jeżeli rząd brytyjski zniesie podatek na francuskie wina. Aby uspokoić nerwy, przywołała całą wiedzę, którą zgromadziła, odkąd zadała pierwsze pytanie Claudel-le'owi, a w jej sercu zabrzmiał zew afrykańskich pór roku. W lipcu, drugim miesiącu zimy, jej ciało zawsze ogarniał niepokój. Ziemia jak kobieta czekała na rozpoczęcie cyklu płodności. Robotnicy przekopią grunt, wciąż rozmokły po porze deszczowej, a potem, gdy usunięte zostaną chwasty i kamienie, Prudence wepchnie dłonie w czerwoną ziemię, podniecona jej dotykiem. Jeżeli krzew winorośli umrze, nie wolno zastępować go nowym, gdyż nawet po śmierci stary ma władzę nad ziemią — nowy należy posadzić obok. Ziemia nauczyła Prudence, jak ma postępować z ojcem. Mimo iż Prudence długo czekała na swoją kolej, wiedziała, że jej czas jeszcze nie nadszedł. Jacąues był zdecydowany nigdy nie oddać jej miejsca, które uważał za własne. — Jeżeli nie chcesz mnie słuchać, to jesteś ślepy, ojcze! — krzyczała Prudence. — Więc pozostaw mnie w mojej ślepocie! — Jacąues siedział przy
biurku, tyłem do córki, pogrążony w zajęciu, któremu zawsze się oddawał w trakcie tych kłótni: przeglądał księgi. Liczby upewniały go, że ma rację, choć w głębi duszy wiedział, że słuszność jest po stronie Prudence. — Bonne Esperance doskonale prosperuje. Będzie przechodzić z pokolenia na pokolenie jako winnica, nie pastwisko. Emily w milczeniu wyglądała przez okno. Nienawidziła podobnych kłótni i zawsze dokładała starań, by pozostać z boku. — W takim razie nikt już jej nie odziedziczy! — Prudence zwróciła się ku siostrze. — Powiedz mu, Emily. Wytłumacz mu to! — Nawet po mojej śmierci Bonne Esperance będzie dalej kwitła! — Jacąues z trzaskiem zamknął księgę. — A jeżeli rząd brytyjski zdecyduje, że nie będzie dłużej ochraniał naszych win? — rzuciła wyzywająco Prudence. — W stosunku do ziemi nie ma żadnych „jeżeli"! — Nawet jeśli Disraeli mówi, że jesteśmy kamieniem młyńskim u szyi Anglików? 281 LUANSHYA GREER _ Nie potrzebuję brytyjskiego rządu, żeby przeżyć! — Mówisz jak Francuz! __ l^k — I wydaje ci się, że możesz mieszkać w tym wspaniałym europejskim domu, podczas gdy Afryka pożera nasze ziemie!: - Prudence pragnęła jakoś do niego dotrzeć, sprawie, by zrozumiał, dlaczego się z nim kłóci.Nie widzisz, że naprawdę mi zależy, o,cze? — Zależy> — Jacąues pobladł z wściekłości. Raz jeszcze w trakcie tej rozmowy Prudence dotknęła prawdy. - Jeżeli rzeczywiście ci zależy, to
może najwyższy czas, żebyś zaczęła przejmować się czymś innym. Twoja obsesja na punkcie te, ziemijest nienaturalna. Po tych słowach, które zawsze raniły Prudence najgłębiej, wyszedł. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Emily ogarnęło wrażenie, że w pokoju zabrakło powietrza.
.
— Prudence — odezwała się, podchodząc do siostry. — Ojciec tak 1?™????? ma rację. — Prudence odwróciła się do niej tyłem. — Może to rzeczywiście jest nienaturalne. Clara wygra! — rzekła, opuszczając głowę. — Clara? — spytała zaskoczona bmily. — Nie daj się zwieść pozorom, ona się nie zmieniła. Pamiętaj, jaka jest Clara. Zniszczy wszystko, byle dopełnić swej zemsty, a ojciec jej w tym pomaga.
.
.
Emily przeszedł dreszcz strachu. Wiedziała, ze Prudence ma rację. _ Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, ja je mam. — Mówiła o pieniądzach, z których Jean nie zdążył skorzystać. — Chciałaś kupie owce. Możesz to zrobić.
t . ;
__ już ;est za pózno. __ prudence położyła dłoń na ramieniu młodszej siostry. — Lecz wezmę je. — Zdziwiona Emily próbowała coś powiedzieć, Prudence jednak mówiła dalej. — Na Bonne Espe-rance świat się nie kończy. Poza nią jest życie, jest cała Afryka. _ Geoffrey! — z dworu dobiegło znajome wołanie Clary. Emily nie słuchała. Myślała o listach do Suzanne, na które nie dostała odpowiedzi. Wszystkie wracały z misji bez komentarzy, tylko ze stwierdzeniem faktu. Suzanne przebywała gdzieś daleko na tym wielkim kontynencie, a teraz w jej ślady chciała pójść Prudence. Emily poczuła się
słabo. Jeszcze nie wyzdrowiała po długiej grypie. — Dam ci te pieniądze, Prudence — rzekła. Postanowiła, że ona także musi rozpostrzeć skrzydła i znaleźć sobie miejsce w życiu poza Bonne Esperance. 282 KTO SIEJE WIATR Jack Marsden usłyszał wołanie matki. — Chce, żebyś do niej poszedł. — Jack miał prawie dziewięć lat i nadal żywił nadzieję, że pewnego dnia matka zacznie szukać jego. — No, idź! — Popchnął Geoffreya. Sunday tymczasem walczył z rybą, która przed chwilą połknęła haczyk. — Matka cię woła. — Chcę zobaczyć rybę. — Geoffrey nie znosił bezustannych pouczeń matki. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie sprosta jej wymaganiom. — Geoffrey! — krzyknęła ponownie Clara. — Idź! — ponaglił go Sunday. W dłoni trzymał podrygującą wędkę i nie odrywał wzroku od srebrnego grzbietu ryby, widocznego pod taflą wody. — Idź! — zawtórował mu Jack. — Geoffrey! — Matka wołała go ku sobie, zmuszała, by zrezygnował z dzieciństwa. Nie potrafił pojąć, dlaczego Jack może źle się zachowywać, a jej nic to nie obchodzi. — Już idę! — odkrzyknął wreszcie i z ociąganiem porzucił podniecające uroki łowienia ryb, biegnąc ku poważnej przyszłości, którą matka dla niego szykowała. Ryba przecięła powietrze i opadła na ziemię za plecami Jacka i Sundaya. Jej potężne ciało zakute było w połyskliwą zbroję łusek, nie potrafiła jednak obronić się przed haczykiem, który Sunday zrobił zgodnie z
naukami Titusa. — Czy to ta sprytna ryba, o której mówił twój ojciec? — To jej syn. — Sunday wyczuwał, że Jack za chwilę zacznie zgłębiać tajemnice przeszłości, szybko więc zmienił temat. — Potrzebny nam kamień. — Poszukam! — Jack zerwał się na nogi. Wróciwszy, przez moment stał z kamieniem wzniesionym nad głową ryby, a Sunday dostrzegł na jego twarzy dziwny wyraz. Kamień spadł z większą siłą, niż było to konieczne. Z rozpłaszczonej czaszki wyskoczyły oczy. — Zaniosę ją teraz Rosicie. — Sunday podniósł rybę i ruszył w kierunku domu. Jack obserwował czarnego mężczyznę, który stał się powiernikiem jego najskrytszych myśli, i znienacka zapytał: — Po co? — Żeby ją zjeść — wzruszył ramionami Sunday. — Jak się ożenisz, robisz to, co każe ci żona, tak mówi Rosita. — A kobiety wiedzą, co powinni robić mężczyźni? — spytał Jack z wyzwaniem w głosie. Nie znosił Rosity. Odkąd Sunday się z nią ożenił, nie miał już za wiele czasu na rozmowy. Przestał opowiadać 283 LUANSHYA GREER historie, które zawierały ziarnko prawdy o przeszłości. — Kobiety o niczym nie mają pojęcia — oznajmił, aczkolwiek patrzył pytająco na Sundaya. — Prawda? — Bardzo dużo wiedzą. — Sunday przepchnął ostro zakończony patyk przez rybie skrzela, po czym zarzucił go sobie na ramię. Oczy ryby wciąż zdawały się z przerażeniem wpatrywać w Jacka. — Kobiety bardzo dużo
wiedzą — powtórzył Sunday. — W takim razie powiedz mi, co takiego wie moja matka, o czym ja nie wiem — mówił Jack, podążając za Sundayem. — Czy to dotyczy mojego ojca? Mimo iż sporo dowiedział się od Sundaya o przeszłości, postać ojca dalej pozostawała dla niego tajemnicą. Wiedział tylko, że jest angielskim arystokratą, który wyjechał do Indii z brytyjską armią. Nikt — nawet matka — nigdy o nim nie wspominał, a ojciec nie przysyłał listów. Sunday odwrócił się i zobaczył zbliżającego się ku nim jeźdźca. — To panicz Westbury — rzekł, zadowolony, że teraz ma wymówkę, by opuścić Jacka. Doszły do niego krążące wśród służby pogłoski, że angielski lord nie jest ojcem Geoffreya, lecz nigdy nie powiedziałby tego Jackowi. Ostrzegła go przed tym Rosita. — Pójdę już — rzekł i szybko się oddalił. John Westbury wstrzymał konia na wzgórzu nad brzegiem rzeki. — Widzę, że złapałeś sprytną rybę! — zawołał do Sundaya. Sunday uśmiechnął się z radością do młodzieńca, który uratował go przed wiecznym wypytywaniem Jacka. — Tak — odparł, nie zatrzymując się. — To syn sprytnej ryby. Syn spryciarza. Tak jak ja. John Westbury zeskoczył z konia i zaczął schodzić nad rzekę. Miał już prawie czternaście lat. Jack ciekaw był, dlaczego tyle czasu spędza w Bonne Esperance. — Wyschła — stwierdził John na widok niskiego poziomu wody. — Gdzie jest Geoffrey? — Z matką — odpowiedział Jack. — A gdzie jest twoja matka?
— Moja matka? — powtórzył John. Jack miał zwyczaj zadawać dziwne pytania. — Jest w domu. — Po chwili spojrzał na przyjaciela. — O czym myślisz? — Zastanawiałem się... — Jack kopnął kamyk, który z pluskiem wpadł do wody. Na powierzchni zaczęły rozchodzić się brunatne kręgi. - Znasz mojego ojca? — spytał, nie odrywając od nich wzroku. 284 KTO SIEJE WIATR - Nie. Tylko raz go widziałem. — John przykucnął i zaczął bawić się źdźbłem brązowej trawy. — Czy Sunday znowu opowiadał ci o dawnych czasach? — Dużo już wiem — odparł cicho Jack. John spostrzegł w jego oczach groźbę, a jednocześnie wyraz zagubienia. — Ojciec Sundaya był niewolnikiem w Bonne Esperance. Nazywał się Titus i wszystko wiedział — dodał Jack. — Co ci powiedział Sunday? — John Westbury coraz częściej zastanawiał się nad pewnymi sprawami. Pamiętał sekret, który dzieliły jego siostra Pauline i Emily, związany z kamieniem upamiętniającym mężczyznę, o którym on nic nie wiedział. Mężczyzna ten na imię miał Jean i był bratem Emily. Syn niewolnicy, jak Titus, którego z kolei syn najwyraźniej tak wiele wie. — Chciałbym to usłyszeć. Opowiedz. — Nie umie wyjaśnić, dlaczego matka mnie nie lubi. — Jack rzucił następny kamień i obaj chłopcy obserwowali, jak po wodzie rozchodzą się kręgi. — Może to nie jest prawda — odezwał się John. — Co on ci mówił? Jack bez słowa odwrócił się i zapatrzył w odległy dom.
— Czy ty kiedykolwiek się zastanawiasz? — zapytał z wahaniem. — Nad czym? — John bezskutecznie dokładał starań, by nie okazać zakłopotania. — Kim jesteś? — zapytał Jack. — Wiem, kim jestem. — John położył się na plecach, wpatrując się w niebo. Doszedł do wniosku, że się mylił. Pytania Jacka były po prostu pytaniami dziecka, które umyślnie prowokuje starszych od siebie. — On wie — powiedział znacząco Jack. — Sunday wie. John poczuł się dziwnie zagrożony. Był w okresie dojrzewania i zadawał sobie pytania dotyczące własnej tożsamości. — Jack, co jeszcze ten niewolnik ci powiedział? — On nie jest niewolnikiem, tylko synem niewolnika. — Co jeszcze ci mówił?! — John nie potrafił ukryć irytacji. — Może on cię okłamuje. Przyszło ci to do głowy? Oni często oszukują. — Kto? — zapytał Jack. — Oni — wzruszył ramionami, z pogardą nadając miano kłamców wszystkim kolorowym. — Nie lubisz ich, co? — Nie. Co jeszcze ci mówił? 285 LUANSHYA GREER — Według ciebie to kłamstwa. — Jack spojrzał na niego z uwagą. — Czemu jesteś zły? — Nie jestem zły. — John wstał, otrzepał się z kurzu i ruszył ku miejscu, gdzie zostawił konia. — Wydaje mi się tylko, że słuchasz jego opowieści, a potem sam wygadujesz głupstwa.
— Dlaczego w takim razie przychodzisz tu i próbujesz ode mnie wyciągnąć, co wiem, skoro według ciebie to głupstwa? — Jack wyczuwał, że przyjaciel jest niespokojny, i nie dawał za wygraną. — Czemu jesteś zły? Co on może o tobie wiedzieć? — Powiem ci, czego ty nie wiesz, Jack! Powiem ci, dlaczego matka cię nie lubi! Bo jesteś kłamcą, ot co! — Kłamcą? — Jak czarni! — John przerzucił nogę przez siodło. — Fantazjujesz — dodał, po czym odjechał galopem. Chciał być jak najdalej od przeszłości, w której obaj się grzebali. — Sunday nie kłamie! — krzyknął za nim Jack, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Serce mu waliło. Pytania, które wciąż sobie zadawał, domagały się wyjaśnień. Puścił kaczkę, potem nabrał garść kamieni i zaczął jeden po drugim wrzucać w ciągle się powiększający krąg na wodzie. O Johnie Westburym wiedział jedno: miał matkę, ojca i ich miłość. Jack go nienawidził. Na widok stojącego na dziedzińcu znajomego powoziku Emily John bezszelestnie poprowadził konia za dom. Wiedział, że Emily przyjechała do jego siostry, a nie miał ochoty z żadną z nich rozmawiać. Skierował konia ku łące, na której pasło się stado owiec, zauważył bowiem, że jest tam ojciec. Musiał zadać mu pewne pytanie, bardzo ważne i pilne. — Dlaczego szkoła w Kapsztadzie? — Westbury gwizdnął na białoczarnego psa, który zaganiał owce. — Czy nie otrzymujesz odpowiednio dobrego wykształcenia? — Jak dorosnę, chcę studiować prawo — odparł John, niepewny jego reakcji. Czasami żałował, że ojciec nie jest młodszy, wtedy z pewnością by
go zrozumiał. — Czy możesz być tego pewny w twoim wieku? — zapytał Westbury. Zdawał sobie sprawę, że John przerasta go inteligencją. Pies rzucał się tam i z powrotem, pilnując owiec. — Poczekaj, aż będziesz starszy. — Mam prawie czternaście lat i wiem, czego chcę, ojcze. 286 KTO SIEJE WIATR Westbury zawsze czuł się nieswojo, gdy wnuk tak go nazywał. — Chcesz studiować prawo? — John skinął głową. — W Kapsztadzie? — Będę ciężko pracował. Zwrócę wszystko co do grosza. — Wierzę ci. — Westbury pomyślał o długu, którego nigdy nie będzie w stanie zwrócić wnukowi, o narastającym długu kłamstwa. — Zastanowię się. — A co z matką? — John wiedział, że matka się nie zgodzi na jego wyjazd, nawet za kilka lat. — Porozmawiasz z nią? — Jeszcze nie teraz. — Westbury skorzystał z pretekstu, że kilka owiec odłączyło się od stada, i odwrócił się tyłem do Johna. Świadom był, że nigdy nie będzie mógł szczerze o nim rozmawiać z żoną. Gwizdnął i pies, biegnąc zygzakiem, zagonił owce do stada. — Przywitałeś się z matką chrzestną? — Ona tu jest? — zapytał niewinnie John. — Tak. Idź do niej. — Ojcze... Jack Marsden opowiada niesamowite rzeczy... Wiele czasu spędza z czarnymi. — To dziwny chłopiec. Nie powinieneś go słuchać — odparł Westbury, aczkolwiek sam chętnie by posłuchał, o czym mówi Jack. Skupił uwagę na
psie myśląc, że po raz kolejny jest świadkiem pogardy, z jaką John odnosił się do kolorowych. — Nie rozumiem, czemu tak często bywasz w Bonne Esperance... Porozmawiam z matką o twoich planach — obiecał po chwili, choć wiedział, że tego nie zrobi. — Jesteś pewna, że możesz sama jechać do domu? — zapytała z troską Pauline. Emily nie wyglądała dobrze. — Chętnie cię odwiozę. — Nic mi nie jest, Pauline — zapewniła Emily, mimo iż czuła dziwną odrętwiałość w nogach. Miała wrażenie, że siły z niej uszły, postanowiła jednak się nie poddawać. — Proszę, zastanów się nad tym, co ci mówiłam — rzekła nagląco. Zaproponowała Pauline, że powie swemu ojcu, iż John Westbury jest jego wnukiem, synem Jeana. Ogarnęła ją wielka słabość, z ogromnym trudem wsiadła do powozu. Ujęła lejce, lecz nie czuła ich w dłoniach. — Wiem, ile to dla ciebie znaczy, ale bardzo cię proszę — rzekła. Chciała smagnąć konia lejcami, nie była jednak w stanie. — Jedź, Shaban! — zawołała. — Zawieź mnie do domu. Koń posłusznie ruszył, jak gdyby wyczuwał, że dzieje się coś złego. 287 LUANSHYA GREER — Czy Emily dobrze się czuje? — Z domu wyszła matka Pauline. — Jest bardzo blada. — Mówi, że nic jej nie jest — odparła Pauline, odprowadzając Wzrokiem powóz. — O czym dzisiaj rozmawiałyście? — spytała Mary Westbury. W uszach Pauline zabrzmiały słowa Emily: „Trzeba wreszcie
Wyjawić prawdę" i jej własna odpowiedź: „To niemożliwe. Wiesz o tym równie dobrze jak ja". — O Prudence. Wyjeżdża do Kapsztadu — skłamała Pauline. W uszach znów zadźwięczał jej głos Emily: „Znam powody, dla których pochodzenie twojego syna utrzymywane jest w tajemnicy, ale to nie może dłużej trwać". — Może Prudence znajdzie sobie męża w Kapsztadzie — przerwała jej rozmyślania matka. — Emily też powinna już wyjść za mąż. — Tak samo jak ja, matko — rzekła cicho Pauline i wróciła myślami do rozmowy z Emily. „Nie ma teraz ważniejszej sprawy niż powiedzenie prawdy o narodzinach twojego syna, Pauline". „Dlaczego nagle jest to takie ważne?" „Ponieważ on jest prawdziwym dziedzicem Bonne Esperance i jeżeli nie zostanie to ujawnione, Clara zniszczy życie dwóm młodym ludziom!" „A ilu ludzi zniszczy prawda?" — przypomniała sobie własne pytanie Pauline, którym zakończyła ową wymianę zdań. — Pauline, czemu tak zamilkłaś? — Pani Westbury z niepokojem przyglądała się córce. — O czym myślisz? — Myślałam, że może Prudence ma rację wyjeżdżając stąd — odparła Pauline. Geoffrey szarpał się z bratem, usiłując wyrwać mu książkę. Nagle rozległ się szelest wydzieranych stronic. — To moja książka! Matka powiedziała, że jest moja! — Zobacz, coś narobił! — W Jacku wezbrała wściekłość na widok kart wyrwanych z tak cennej dla niego książki. Rzucił się na brata i chwycił za
gardło. — Nienawidzę cię! Zabiję! — Zostaw go! — krzyknęła Clara, wbiegając do pokoju. Zdawało jej się, że nie widzi synów, lecz Charlesa Marsdena mordującego Duncana Shawa. Nie panowała nad sobą, kiedy gwałtownie odciągała Jacka od Geoffreya. — To ciebie powinno się zabić! — krzyknęła. 288 KTO SIEJE WIATR Jack zauważył wyraz jej oczu i usłyszał jad w głosie. Miał wrażenie, że przestaje istnieć, że nienawiść czyni go niewidzialnym. Matka wymierzyła mu siarczysty policzek. — Pochyl się! — rozkazała. — Nie! — Geoffrey pobiegł za matką, która ruszyła po wiszący na ścianie w charakterze wiecznej groźby dla Jacka bicz ze skóry nosorożca. — On nic mi nie zrobił, mamo. To była moja wina. Podarłem książkę. Clara odepchnęła go i z biczem w dłoni zbliżyła się do Jacka. Oczy miała niczym kamienie. Jack wiedział, że jak zawsze w takich przypadkach czeka go coś więcej niż kara, zasłużona czy nie. Matka ściągnęła mu spodnie. Usłyszał świst bata przecinającego powietrze i zawstydził się własnej nagości. Zacisnął zęby, czując znajome uderzenie bicza. Pod powiekami wezbrały mu palące łzy. Matka uderzyła ponownie. To było upokarzające, straszne i zdawało się nie mieć końca. Tak Clara odpłacała za poniżenie, którego doznała od jego ojca. — Nie! — krzyknął Geoffrey. — Jego to boli! Ona chce mnie zabić, pomyślał Jack drżąc z bólu. Wreszcie wymierzyła ostatni cios w pokryte śladami razów ciało i upuściła pejcz na dywan, w który wsiąkała jego krew. Nad sobą słyszał ciężki oddech matki.
— Do końca dnia zostaniesz w swoim pokoju — rzekła, po czym rozległo się skrzypienie jej butów. — Geoffreyu, chodź ze mną. — Jej krokom zawtórowały posłusznie kroki brata. — On jest wcielonym złem, synku. Nie wolno ci się do niego zbliżać. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Został sam, oddany na pastwę rozpaczy i poniżenia. Nie zdołał wciągnąć spodni, bo cały się trząsł. Zacisnął zęby i ponowił próbę. Twarz wykrzywił w grymasie bólu, gdy szorstki materiał przesunął się po ranach. Zamknął oczy, zmuszając się do zgody na ból. Do radości z bólu. Podniósł z podłogi książkę. Były to napisane po francusku przepowiednie Nostradamusa. Przyłożył wyrwane stronice na dawne miejsce. Jego wysiłki, by nauczyć się francuskiego i dowieść tym, że jest coś wart, poszły na marne. Chwycił brzegi kart w palce i mocno pociągnął, kończąc dzieło niszczenia. Koń kierowany instynktem przygalopował na dziedziniec. Emily siedziała przechylona na bok, bezwładnie kołysała się w takt poruszeń 19 Kto sieje wiatr 289 LUANSHYA GREER powozu. Jacąues jednym susem znalazł się przy nim, złapał za lejce i powstrzymał konia. — Emily! — krzyknął z przerażeniem. — Co się siało? — Emily spojrzała na wyciągniętą ku sobie dłoń ojca. — Gdzie ja jestem? — Usiłowała pozbierać myśli. Nic nie pojmowała. — Chyba zasnęłam. — Chciała wysiąść, kiedy jednak stopą dotknęła ziemi,
nogi się pod nią ugięły i upadła jak szmaciana lalka. — Emily! — Jacąues uniósł w ramionach kruchą postać córki. — Emily! — powtórzył, lecz ona nie słyszała. — Czy ciocia Emily umrze? — pytał Geoffrey starszego brata w ciemności. Gardło miał ściśnięte. — Myślisz, że ona umrze? Jack? — Usiadł, usiłując dojrzeć go w mroku. — Dalej cię boli? Jack leżał nieruchomo na brzuchu z twarzą ukrytą w poduszce. Ból po chłoście wciąż był niemal nie do zniesienia, lecz nie o ból tylko chodziło. Z każdym smagnięciem pejcza coś w duszy Jacka rozpadało się na kawałki. — Tak mi przykro — znowu odezwał się Geoffrey. — Nie chciałem podrzeć ci książki. Nie chciałem, żeby matka cię zbiła. — Śpij. Geoffrey mocno zacisnął usta. Kiedy Jack chce się go pozbyć, zawsze każe mu spać albo sobie iść. — Co on ci mówi, Jack? — Kto? — Sunday. — A co matka mówi tobie? — odpowiedział pytaniem Jack. — Nie wiem. Ja jej nie rozumiem. Jack, jaki był nasz ojciec? — Zapytaj matki. — Nie powie mi. Czy pupa dalej cię boli? — Aleś ty głupi. Geoffrey skulił się. Wiedział, że nigdy nie będzie taki mądry jak Jack, ale pragnął jedynie, by zostali przyjaciółmi. — Tak, jestem głupi — zgodził się ze smutkiem.
W pokoju zapadło milczenie i do uszu Geoffreya dobiegły strzępy rozmów, które dorośli prowadzili przyciszonymi głosami, oraz odgłos pośpiesznych kroków po wypastowanych podłogach. Wczesnym wieczorem w domu zjawił się lekarz. Geoffrey widział wyraz strachu na twarzy dziadka. Po raz kolejny zadał sobie pytanie, czy ciocia Emily umrze. Miał nadzieję, że nie. Była taka dobra. 290 KTO SIEJE WIATR — Boli coś panią? — pytał rzeczowym tonem lekarz. — Ma pani czucie w nogach? Emily potrząsnęła przecząco głową. Nie chciała mówić w obawie, że zaraz się rozpłacze. Nigdy w życiu nie czuła się tak zupełnie bezwolna. Lekarz unosił jej nogi i zginał, jak gdyby należały do kogoś innego. Nic przy tym nie czuła. Kiedy kładł jej nogi z powrotem na łóżko, westchnął z rezygnacją. — Czy będę jeszcze kiedyś chodzić? — zapytała, z wysiłkiem nadając głosowi zwykłe brzmienie. Lekarz unikał jej wzroku. — Będę? — Przykro mi... — Przykro? — Wtuliła twarz w poduszkę. Lekarz patrzył na nią ze współczuciem. Miała chęć krzyczeć. — Proszę powiedzieć o tym mojemu ojcu — rzekła szorstko. Lekarz wstał i bezszelestnie ruszył do drzwi. W progu przystanął i spojrzał na nią. Wciąż wierzyła, że może przywróci jej choć cień nadziei, jednakże odwrócił się i wyszedł w milczeniu. Kiedy wyszedł, zostawiając ją w więzieniu sparaliżowanego ciała, zebrała całą siłę woli i nakazała nogom się poruszyć. Nie posłuchały. Przygryzła
wargi, czując, jak wzbiera w niej gniew. Resztę życia spędzić musi w Bonne Esperance, zamknięta w jej granicach. Pragnęła podnieść się z łóżka i pobiec prosto przed siebie. Uciec do Suzanne, do Prudence, uwolnić się i żyć. Do pokoju wszedł Jacąues. Zobaczył córkę leżącą nieruchomo na łóżku, mocno zaciskającą powieki, jak gdyby chciała odgrodzić się od prawdy. Otworzył usta, lecz nie znalazł żadnych słów. Stanął tuż przy łóżku. Emily uniosła ku niemu wzrok i spróbowała się uśmiechnąć. — Wszystko w porządku, ojcze — szepnęła. Bez słowa objął ją mocno. — Tak, Emily, płacz — szepnął, wkładając w słowa całą swą miłość do niej, aż wreszcie straciła panowanie nad sobą i wy buchnęła szlochem. Prudence nie wiedziała, co przydarzyło się Emily, w przeciwnym razie natychmiast zrezygnowałaby ze swych planów i wróciła do domuJednakże Emily prosiła ojca, by siostry nie zawiadamiał o jej chorobie. Od kilku już miesięcy Prudence mieszkała w Kapsztadzie, w domu panny Thurston. Rozmawiała z wieloma ludźmi, próbując znaleźć jakąś drogę dla siebie, i wreszcie doszła do wniosku, że istnieje tylko jedna. Kryła się ona w głębi Afryki i była bardzo kusząca, aczkolwiek 291 LUANSHYA GREER niebezpieczna dla kobiety. Prudence zaczęła więc rozważać sposoby zmniejszenia niebezpieczeństwa. Była kobietą przedsiębiorczą i wiedziała, że nie może stracić takiej szansy. W Afryce ludzie, którzy gotowi byli podjąć ryzyko, mogli dużo zyskać. Stojąc nago przed owalnym lustrem, umocowanym między dwoma
komodami, przyjrzała się uważnie swojej twarzy, a potem przesunęła wzrokiem po całym ciele. Piersi miała okrągłe i jędrne, talię wąską, linię ust delikatną. Emanowała z niej kobiecość. Odsunęła włosy z twarzy i nadała ustom zdecydowany wyraz, po czym w skrzydłach lustra dokładnie się obejrzała. To dobrze, że ma prosty i silny nos, bo teraz on właśnie nadał jej rysom charakter. A zawsze zazdrościła Emily i Suzanne ich zadartych nosków. Po raz kolejny wróciła myślami do swoich planów. Rankiem kupiła spodnie, koszulę, kapelusz, buty i kurtkę, dociekliwej sprzedawczyni mówiąc, że to ubranie dla brata, który zbyt jest zajęty, żeby samemu zająć się sprawunkami, a ponieważ mają podobne rozmiary, postanowiła zrobić to za niego. W sklepie tylko przykładała kolejne części garderoby do siebie. Jeszcze ich nie przymierzyła. Wciągnęła spodnie. Były obcisłe, nie skrojono ich na pełne kobiece biodra. Włożyła przez głowę koszulę, na to skórzaną kurtkę i spojrzała w lustro, by podziwiać swoją przemianę. Wyglądała dziwacznie. Pod koszulą i kurtką wyraźnie rysowały się piersi. Wciąż była kobietą. Upchnęła włosy pod pilśniowy kapelusz i ponownie spojrzała w lustro. Wyglądała jeszcze śmieszniej. Rzuciła kapelusz na podłogę, a jej jasne włosy spłynęły falą na ramiona. Sięgnęła po wielkie nożyce, leżące na toaletce. Kiedy ostatni gruby kosmyk włosów spadł na podłogę, Prudence zerknęła w lustro. Mimo iż obcięła się na jeża, niewiele to pomogło. Winę ponosiły brwi, wygięte w łagodny, doskonale uformowany łuk. Przyłożyła nożyce do skóry, chwyciła włoski w palce i zaczęła
ciąć. Nad oczyma poczuła kłujący ból. Brwi miała czerwone i napuch-nięte, poraniła się nożycami. Przygładziwszy włosy, włożyła kapelusz. Teraz stała się niemal brzydka, zaczęła wreszcie przypominać mężczyznę. Zdjęła koszulę. Złapała leżącą na łóżku halkę, oderwała szeroki pas i ciasno owinęła nim biust. Kiedy wetknęła wolny koniec materiału pod spód i spojrzała do lustra, ledwo mogła złapać dech. Gorset, w którym zamknęła piersi, sprawił, że głowę i ramiona odsunięte miała do tyłu, ale skutecznie ukrył kobiece okrągłości. 292 KTO SIEJE WIATR Przesunęła dłonią po policzku i uśmiechnęła się. Dłonie miała odrobinę za wielkie, ogorzałe i szorstkie od pracy w winnicy. Kontrastowała z nimi delikatna cera twarzy, ale nie był to powód do zmartwienia. Słońce szybko sprawi, że twarz będzie równie ogorzała jak dłonie. Prudence włożyła koszulę i kurtkę. Patrząc na swe odbicie pomyślała, że jeżeli trochę poćwiczy, będzie mogła uchodzić za mężczyznę. Prudence z pokładu statku podziwiała Górę Stołową, dumnie wznoszącą się nad Kapsztadem. W duchu żegnała się z Bonne Esperance, którą dzieliły od niej widoczne na horyzoncie błękitne góry. Stężała, gdy obok siebie zobaczyła na relingu męską dłoń. — Dokąd pan jedzie? — zapytał nieznajomy, nie patrząc na nią. — Do interioru — odparła cicho. — Jak wszyscy. — Mężczyzna odwrócił się i oparł o reling, patrząc Prudence prosto w twarz. — Wierzy pan w te plotki o złocie? Uświadomiwszy sobie, że rozmówca nie rozpoznał w niej kobiety, nabrała
odwagi. — Dlaczego nie? — zapytała pewnym głosem. — Musi być jakiś powód, że Marais wyruszył na poszukiwania — dodała. Statek wznosił się i opadał na falach. Prudence usiłowała wpatrywać się w maszt, lecz to nie powstrzymało mdłości. W głowie jej się zakręciło i zobaczyła, że mężczyzna stoi przechylony głęboko za reling. Równocześnie zaczęli wymiotować w spienioną wodę, jęcząc jednym głosem. Towarzyszom podróży powiedziała, że nazywa się Pierre Chabrol. Razem jedli, śmiali się i razem przechodzili morską chorobę. Dopiero rankiem w piąty dzień rejsu Prudence, patrząc na zatokę Algoa, stwierdziła, że wreszcie może swobodnie chodzić po pokładzie. Miasteczko nad zatoką było opuszczone i zrujnowane. Wzdłuż niegościnnej plaży ciągnęły się nierówne rzędy domków, o brzeg rozbijały się z hukiem fale. Ze statku można się tam było dostać jedynie łodziami rybaków. Wiele ich podskakiwało na falach, podczas gdy właściciele targowali się o zapłatę. Ponieważ wiał silny wiatr i morze było niespokojne, żądali dwóch gwinei, cztery razy więcej niż zwykle. Piskliwe śmiechy tragarzy, którzy czekali na brzegu, by przeprowadzić pasażerów przez mieliznę, mieszały się z wołaniem głodnych mew. Prudence z wielkim podnieceniem patrzyła, jak rybak manewruje sterem, kierując się ku lądowi. Przez fale brnął im naprzeciw skąpo odziany tragarz. 293 LUANSHYA GREER — Ja pana wezmę — uśmiechnął się do Prudence, zanim nadbiegająca
wysoka fala zmiotła go z nóg. Kiedy się wynurzył, łapiąc powietrze, dodał: — Dwa szylingi sześć pensów. Nie bawiła się tak dobrze, odkąd przestała być dzieckiem. Prawie nagi tragarz niósł ją na barana przez fale, a ona wreszcie czuła się wolna. Kiedy stanęła pewnie na suchym lądzie, zapłaciła tragarzowi umówioną kwotę, po czym uważnie się rozejrzała. Miasteczko otaczały strome, pozbawione roślinności wzgórza. Było tu brzydko, lecz Port Elizabeth stanowił wrota do Afryki, a za pobliskimi wzgórzami czekała na Prudence przyszłość. Angus Macbride, wiekowy starzec, siedział na nagiej ziemi oparty o białą ścianę niewielkiego sklepiku. Spod nasuniętego na oczy kapelusza obserwował buty Prudence, maszerującej tam i z powrotem. Przy każdym kroku wznosiła tumany kurzu, które machaniem od siebie odpędzał. — Wóz w okolicach Kapsztadu kosztuje sześćdziesiąt funtów, a dobry koń dwadzieścia pięć — rzekła Prudence, ruchem głowy wskazując wóz wędrownego handlarza, wypełniony po brzegi towarami. — Więc ile pan za niego chce? — Jak przestaniesz sypać mi piaskiem w oczy, młodzieńcze, może będę mógł się zastanowić. — Szkocki akcent Angusa Macbride'a wydawał się w tym otoczeniu zupełnie nie na miejscu. — Doskonale. — Prudence w nasadzonym na bakier kapeluszu zatrzymała się tuż przed nim, biorąc się pod boki. — Niech pan się zastanawia. — Wierzchem dłoni wytarła usta z kurzu. — Daję panu sto pięćdziesiąt funtów za wóz i towary. — Aj, aj. — Angus Macbride zdjął kapelusz i zasłaniając się nim przed słońcem, popatrzył na Prudence. — Nie usłyszałem przez ten kurz, sir —
rzekł, po czym wrócił do poprzedniej pozycji. — A ile pan za to chce? — Prudence wcześniej sprawdziła ceny wszystkich rzeczy niezbędnych jej w nowym życiu wędrownego handlarza. Jednakże zdawała sobie sprawę, że ma przed sobą człowieka, którego niewiele obchodzą obowiązujące cenniki. W jego świecie on sam ustanawiał zasady. Angus Macbride wyjął z kieszeni spodni glinianą fajkę i wsadził w usta. Nie napełnił jej tytoniem ani nie zapalił. — No więc? Ile pan chce? — zapytała niecierpliwie Prudence. - Nie mam czasu, nie mogę całego dnia marnować na kłótnie. 294 KTO SIEJE WIATR — Może w takim razie obejrzy pan towary w wozie, sir. — Już to zrobiłem. — W pana interesie będzie, jeżeli zrobi pan to jeszcze raz — rzekł starzec z uśmiechem, po czym zamilkł, żując cybuch. Prudence bez słowa ruszyła w kierunku wozu. Szybko przesunęła wzrokiem po garnkach i patelniach, zegarach z kukułką, torebkach z ziarnem i nasionami, porcelanie, ustawionych w kącie belach bawełny. — Nie widzę prochu — rzekła. — Pewnie dlatego że tam nie ma prochu. — Proch to najbardziej zyskowny towar. Zwłaszcza kiedy handluje się z ludem Griąua. — To prawda. — Jeżeli doda pan proch — spojrzała w ciemne wnętrze sklepiku — może zapłacę więcej.
Starzec wyjął fajkę z ust. — Mówił pan, że skąd pan pochodzi? — Nic nie mówiłem. A ponieważ dość już mam tej kłótni, może będzie lepiej, jak bez dalszych korowodów tam wrócę. — Korowodów? — zachichotał Angus Macbride. — Korowodów — powtórzyła Prudence, świadoma, że wymknęło jej się słowo, którego mężczyźni raczej nie używają. — No więc? — zapytała szorstko. Starzec zmrużył powieki, najwyraźniej przypatrując się czemuś za jej plecami. Po chwili nagłym ruchem wsunął fajkę w usta. — Dwieście funtów — oznajmił, sztywno wstając i znikając na chwilę w sklepie. — Dwieście funtów?! — Razem z prochem. — Rzucił jej pod nogi dwa wielkie worki. — Słońce rozmiękczyło panu mózg. — Prudence odwróciła się, by w spokoju rozważyć propozycję, i stanęła jak wryta. Obserwował ich oparty o rosnące w pobliżu drzewo jakiś mężczyzna. Za nim stał koń, a opodal siedział w kucki odziany w skóry Murzyn z dłońmi zwisającymi luźno pomiędzy kolanami. — Hej! — Podeszła do dziwacznej grupki. — Ile by pan dał za proch? — Ja bym go nie pytał — odezwał się Szkot za jej plecami. — N0?— W kozach czy owcach? — W głosie mężczyzny brzmiały wesołe nuty, choć twarz miał poważną. — A ty co sądzisz? — zwrócił się do Murzyna, który nawet się nie poruszył. 295
LUANSHYA GREER — Pytałem pana — rzekła Prudence. Nieznajomy oczy miał orzechowe i roześmiane, twarz miłą i przystojną. Wzbudził w niej dziwny niepokój. — On chce dwieście funtów — powiedziała. Mężczyzna cicho się zaśmiał. Coś w jego zachowaniu sprawiało, że czuła się przy nim nieswojo. — Dwieście funtów! — powtórzył i minąwszy ją, ruszył w kierunku wozu. — Nie próbuj tutaj swoich sztuczek, Jimie Audsley! Odkąd cię znam, próbujesz mi ukraść ten wóz! — zawołał za nim starzec. — I trzymaj z dala twojego zapchlonego czarnucha! Jim Audsley, przejrzawszy zawartość wozu, odwrócił się ku Prudence. — Ile pan mu zaproponował? — On chce dwieście funtów. Jim Audsley zdecydowanie skinął głową. — Co to znaczy? — spytała ostrożnie. — Angus jest sprytny. — A ja? Audsley z cichym westchnieniem popatrzył na nią i usiadł obok starca na ziemi. Prudence nie wiedziała, co dalej robić. Żaden z mężczyzn nie zwracał na nią uwagi. — Nic nie macie do powiedzenia? — zapytała. Audsley zerknął na Macbride'a, ten zaś wzruszył ramionami. W Prudence zaczęła wzbierać złość. — Będziecie tak siedzieć? — Okaże się, kto wygra — powiedział cicho Audsley, podczas gdy Macbride pykał z pustej fajki. — Sto funtów. Nie damy ani grosza więcej,
ty szkocki złodzieju! — Zsunął mu kapelusz głęboko na oczy, wstał i podszedł do Prudence. — Sprawa załatwiona. Pomóż mi ładować moje rzeczy — oznajmił, po czym ruszył ku swojemu koniowi i Murzynowi. — Zaraz! — Prudence pobiegła za nim. — Jakie rzeczy mam ładować? — Dzielimy się wozem po połowie. — Audsley spokojnie odpinał popręg. — Wyobraża pan sobie, że za moje sto funtów dostanie pan połowę? — piskliwie zapytała oszołomiona Prudence. — Nie zamierzam brać udziału w tym targu — dodała, na powrót nadając głosowi niskie brzmienie. — Nie? — Nie — odparła stanowczo. 296 KTO SIEJE WIATR Kiwnął głową i zaczął od nowa mocować siodło na końskim grzbiecie. — Zanim się pokłócicie, dajcie mi najpierw moje sto funtów! — zawołał Macbride. — Możesz dalej żądać dwustu! — odkrzyknął mu Audsley. Prudence z gniewem rzuciła kapelusz na ziemię, wzbijając tym tuman kurzu. — No i...? — zapytał Macbride z fajką zwisającą mu z kącika ust. — Może się myliłem. — Prudence schyliła się po kapelusz, po czym zaczęła trzepać go o spodnie, by dać sobie czas do namysłu. Po chwili podeszła do Jima Audsleya, który spod lekko uniesionych brwi najpierw spojrzał znacząco na Murzyna, potem w niebo. — Jak zrozumiałem, chce mnie pan za wspólnika w tym przedsięwzięciu
— rzekła, wkładając kapelusz. W jego orzechowych oczach zamigotały iskierki śmiechu, szybko więc ciągnęła dalej. — To chyba dobry pomysł, bo nie znam tych ziem. — Co to znaczy? — zapytał cicho. — Zostańmy wspólnikami. Jak pan mówił. Starzec naciągnął kapelusz na oczy, jakby chciał się przed nimi ukryć, Jim Audsley zaś zerknął na Murzyna. Nagie czarne ramiona nieznacznie drgnęły. Prudence podeszła do Macbride'a. — Umowa stoi. Dajemy sto funtów. — Hejże! — Jim Audsley kilkoma susami pokonał dzielącą ich odległość. Kiedy spojrzał jej w twarz, poczuła każdą kobiecą okrągłość swego ciała. — Jestem Audsley. — Wyciągnął do niej dłoń. — Jim Audsley. Prudence zadrżała, serce jej mocniej zabiło. — A ja nazywam się Pierre Chabrol. — Słucham? — Na twarzy Audsleya malowało się kompletne niezrozumienie. — Pierre Chabrol — powtórzyła Prudence. — Z Francji. Z Euro??— Aha! — Ton jego głosu sugerował, że to wszystko wyjaśnia. — Themba, możesz załadować skóry. — Murzyn spojrzał na niego, nie zmieniając pozycji. — Ruszamy w drogę. — Nic nie załadujecie, dopóki nie dostanę mojej setki — odezwał się Angus, biorąc Prudence na muszkę. Dopiero wówczas sobie o nim przypomniała. Murzyn dalej się nie poruszył, Jim Audsley obserwował ich błyszczącymi oczyma.
297 LUANSHYA GREER — Zapłaci mu pan, panie Chabrol, czy mam go zastrzelić?! — zawołał wesoło. — Zapłacę, jak odłoży strzelbę — odparła Prudence, nie odrywając wzroku od lufy. — Słyszałeś, co powiedział ten dżentelmen, Angusie. — Tak — rzekł starzec, dalej mierząc do Prudence. Z ociąganiem wyjęła z kieszeni plik banknotów. — Sto funtów — przesunęła po nich palcem. Starzec nieznacznie opuścił strzelbę, chcąc sięgnąć po szeleszczące banknoty. Prudence kopnęła mu piaskiem w twarz, po czym złapała strzelbę za lufę i przewróciła go na ziemię. — Mam nadzieję, że z tobą nie będę miał takich kłopotów — powiedziała do Jima Audsleya, rzucając pieniądze na głowę starca, który na czworakach pośpiesznie zaczął je zbierać, by nie uleciały z wiatrem. — Zaprzęgnij woły — rozkazała Audsleyowi, wskazując pasące się opodal niewielkie stadko. — Cztery w zupełności wystarczą. — Woły? — odezwał się Angus Macbride, łapiąc ostatni banknot. — Nie było mowy o wołach! — Nie mam najmniejszego zamiaru ciągnąć tego wozu, chyba że mój wspólnik ma jakiś pomysł. — Hola! — Audsley uniósł ręce w proteście. — Nie będziemy chyba kraść wołów. — Mówiłem coś o kradzieży, przyjacielu? — Prudence zerknęła na niego z ukosa. — Pożyczam je do transportowania moich nabytków.
— Za woły należy się pięćdziesiąt! — Macbride podbiegł ku niej, wymachując plikiem banknotów. — A czy przeliczył pan pieniądze? — zapytała. Macbride szybko zabrał się do liczenia. Prudence zaś zwróciła się do Audsleya: — Kim jest ten Murzyn? — To mój lekarz. — Mam tu sto pięćdziesiąt funtów! — oznajmił zaskoczony Macbride. — Jesteś chory, że potrzebujesz lekarza? — Nie. On jest gwarancją na przeżycie — uśmiechnął się Jim Audsley. Ten dandysowaty Francuz zrobił na nim wrażenie mocnym charakterem. — To szaman? Murzyn siedział bez ruchu, przypatrując się jej uważnie. Skórę miał wysmarowaną dziwnie pachnącą maścią. ¦ Themba! — zawołał Audsley, wskazując woły. 298 KTO SIEJE WIATR Murzyn płynnym ruchem podniósł się z kucek i ruszył ku pastwisku. Kiedy mijał Prudence, obrzucił ją spojrzeniem smolistych oczu, w których dostrzegła błyski rozbawienia. — Czy on się w ogóle kąpie? — zapytała Audsleya. — Ty kupiłeś wóz, on zapewnia bezpieczną podróż — odparł Jim. Lekko zgarbiony Themba, gwiżdżąc, zbliżał się do stada wołów. Długi bat ze skóry nosorożca, trzymany pewną dłonią Themby, zwinął się w powietrzu, by spaść ze świstem na grzbiety wołów. Kurz niemal uniemożliwiał oddychanie. Prudence patrzyła przed siebie, w nieznane, stanowiące cel ich podróży. Za plecami grzechotały jej garnki i patelnie,
żelazne koła zgrzytały po piasku. Siedziała obok Jima Audsleya, mężczyzny, który ją pociągał. Skupiła myśli na rozległej krainie, która się przed nią rozpościerała. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Emily podejrzliwie przypatrywała się dziwnemu fotelowi na kółkach, który od dwóch tygodni stał w nogach łóżka. Ona od półtora miesiąca nie zrobiła kroku. — Skorzystasz z niego dzisiaj? — W drzwiach, jak co dzień, pojawił się Geoffrey. Marzył, by Emily wreszcie usiadła w fotelu, chciał bowiem wyjść z nią na spacer. — Nie, dzisiaj nie — padła niezmienna odpowiedź. Geoffrey westchnął i odwrócił się do wyjścia. — Dokąd idziesz? — zapytała Emily. Nikt nie potrafił tego zrozumieć: wszyscy w każdej chwili mogli sobie od niej pójść, zostawiając ją bardziej samotną, niż gdyby w ogóle nie zaglądali nawet do pokoju. — Nie wiem — wzruszył ramionami Geoffrey. — Gdzie jest Jack? — Nie wiem. — Kolejne wzruszenie ramion. — Kazał mi sobie iść. — Więc dokąd się wybierasz? — Donikąd. — Nie mógł jej wyznać, że postanowił już, dokąd pójdzie, gdy i teraz odmówiła przejażdżki. Nikomu nie mógłby powiedzieć, co zamierza zrobić. — Jak zmienisz zdanie, zawołaj mnie, 299 LUANSHYA GREER a ja przyprowadzę Rositę — rzekł na odchodnym. Zanim zniknął za drzwiami, cicho dodał: — Nie powinnaś się bać.
Sam był trochę przestraszony, gdy na palcach przemykał się do kuchni. Maria siedziała na zydlu, zbyt małym jak na jej rozłożyste biodra. Poruszając rytmicznie czarnymi tłustymi ramionami, obierała z twardej łupiny dziwacznie powykręcane słodkie ziemniaki. Geoffrey lubił słodkie ziemniaki. — Szukasz matki? — zapytała. — Nie. — Jest taka stara, że powinna już umrzeć, pomyślał, przyglądając się białym, skręconym w pierścionki włosom, które przypominały kłębki bawełny. — Ciocia Emily nie chce fotela. — Ciemne usta ściągnęły się, biała głowa pochyliła. — Myślisz, że kiedykolwiek na nim usiądzie? — Geoffrey chciał ją poprosić, by zdjęła ze ściany w salonie ogromny klucz. Sam kilkakrotnie próbował, lecz nie mógł w żaden sposób do niego sięgnąć. — Wiesz, co to za klucz? — zapytał nieoczekiwanie. — Ten wielki? — Jaki? — Maria nie odrywała wzroku od ziemniaków. Doskonale wiedziała, o czym chłopiec mówi. — Ten, co wisi w salonie. Maria kiwnęła głową, głośno wypuszczając powietrze z płuc. Klucz ją irytował. Był stary i brudny i bez powodu wisiał na ścianie. — Mogę go wziąć? — Po co? — Chcę go wyczyścić. — Czemu? — Nie wiem. — Więc po co ci on? Starzy ludzie zadają więcej pytań niż ja, pomyślał Geoffrey.
— Zdejmiesz mi go? — zapytał, zamiast odpowiedzieć. — Rosita! — zawołała Maria. Zwinięta w spiralę łupina spadła na drewniany stół. Maria nie podniosła głowy, gdy do kuchni weszła Rosita z naręczem bielizny. — Daj mu ten klucz. — Jaki klucz? — Rosita zwróciła na chłopca błyszczące ciepłe spojrzenie. Była piękna. — Klucz ze ściany w salonie — rzekł Geoffrey, wpatrując się w nią z podziwem. — Wiesz, który. — On ci pokaże. Ale nie mów nic matce, chłopcze! — Maria ani razu nie zmieniła pozycji, poruszały się tylko jej palce. Geof-freyowi przyszło do głowy, czy stołek nie jest częścią jej ogromnego tyłka. 300 KTO SIEJE WIATR Rosita zdjęła klucz i wsunęła w dłoń Geoffreya. Nie miał pojęcia, co ten klucz oznacza dla matki, lecz jego wciąż przerażał. Sama myśl, że kiedy dorośnie, będzie musiał zabrać go w jakiejś niezwykłej misji do Francji, budziła w nim grozę. A jeżeli nie pasuje do żadnych drzwi w domu, jak uda mu się we Francji znaleźć odpowiedni zamek? Nie chciał tam jechać. Ludzie nie mówili tam po angielsku. Jack mu powiedział, że dlatego uczy się francuskiego. Z tego też powodu Geoffrey postanowił, że ukryje klucz, a potem da Jackowi, który pojedzie do Francji. Geoffrey nie wiedział, że klucz jest symbolem, a symboli nie można ukryć. — Dziękuję, Rosito. — Twarz rozjaśnił mu szczęśliwy uśmiech. — Co chcesz z nim zrobić? — zapytała Rosita, gładząc chłopca po jasnych lokach. — Nie mów matce, że ci go dałam.
— Nic nie powiem. — Uświadomił sobie, że nawet ona boi się jego matki, i wepchnął klucz głęboko do kieszeni spodni. Po wyjściu Rosity Geoffrey na palcach wymknął się z salonu i skierował na schody prowadzące do pokoju na strychu, w którym kryła się tajemnica jego ojca. Nie wiedział, że w tym samym pokoju są schowane wspomnienia o Jeanie. Serduszko waliło mu z podniecenia, kiedy ze skrzyni wyjął czerwoną kurtkę. Ubrał się w nią. Rękawy zwisały mu do ziemi, poły spadały na stopy. Pomyślał, że jak dorośnie, też taką będzie nosił. Będzie taki jak ojciec. Zerknął na złotą koronę na naramienniku — też zostanie majorem! Zdjął kurtkę i wsadził klucz do jej kieszeni. Matka nigdy nie będzie tu szukać. Usłyszał, że ktoś wchodzi po schodach, zwinął więc kurtkę i szybko wepchnął do skrzyni. Czekał, starając się nie patrzeć tam, gdzie teraz znajdował się klucz i tajemnica jego przyszłości. — Witaj, Jack — powiedział pośpiesznie, gdy w progu stanął brat. — Cóż ty tu robisz? — Jack rozejrzał się po pokoju, w którym, jak mówił Sunday, niegdyś mieszkał syn niewolnicy. — Nic — wzruszył ramionami Geoffrey. — Wiem, co tu robiłeś. — No co? — zapytał Geoffrey głosem, w którym niewinność mieszała się z wyrzutami sumienia. — Bawiłeś się mundurem ojca. — Jest na mnie za duży. — Stanął obok brata. Pragnął mu powiedzieć, po co naprawdę tu przyszedł. — Znasz ten klucz? — Jaki? 301
LUANSHYA GREER — Ten, co nie pasuje do żadnych drzwi w domu. Teraz jest tam — rzekł Geoffrey, ruchem głowy wskazując skrzynię. — Dlaczego? — zapytał zdziwiony Jack. — Ja go nie chcę. Jest twój. — Aleś ty głupi! — odparł Jack i wyszedł, a Geoffrey poczuł się samotny jak nigdy. — Nie powiesz tak, jak zostanę żołnierzem! — wymamrotał za bratem. — Rosita!—W jego zamyślenie wdarło się wołanie Emily. — Chcę usiąść na fotelu! Chcę wyjść na dwór! Geoffrey skoczył do drzwi, w podnieceniu zapominając o samotności. — Rosita! Ciocia Emily chce skorzystać z fotela! — krzyknął. Żołnierka mogła poczekać. Emily nie wyobrażała sobie, jak wspaniałym doznaniem może być wiatr owiewający twarz, jak cudownym dźwiękiem jest szelest uginającej się wysokiej trawy. Buzia Geoffreya tryskała ożywieniem, błękitne oczy lśniły w słońcu. — Podoba ci się? Fotel jest wygodny? — pytał, biegnąc tyłem przed ciotką. — Jest bardzo wygodny, Geoffreyu. — Emily położyła dłoń na ręce Rosity, która pchała wózek. — Doskonały. — Smoliste oczy Rosity rozbłysły uśmiechem. — Emily? — szepnął do siebie Jacąues. Z winnicy dostrzegł córkę w fotelu przed domem. Wsiadł na konia i wolno ruszył w dół wzgórza. — Bardzo jej się podoba! — Geoffrey pobiegł naprzeciw dziadkowi. — Cioci Emily podoba się wózek, który jej zrobiłeś!
Jacąues zsunął się z konia i ukląkł przed fotelem. Ciepło uśmiechu córki rozgrzało mu serce. — Wszystko teraz się zmieni, ojcze. — Emily patrzyła mu w oczy, próbując przywrócić je do życia. — Będzie zupełnie inaczej. Przyrzekam. — To ślubowanie złożyła przede wszystkim sobie. Fotel na kółkach był odtąd co dzień widziany na Bonne Esperance. Emily i Pauline odprowadzały Jacques'a wzrokiem. Pauline wiedziała, o co zaraz Emily zapyta, i jeszcze zanim pytanie padło, odpowiedziała: — Moja matka całe życie przeżyła w kłamstwie, żeby chronić Johna. Zrobię jej krzywdę, jeżeli teraz powiem prawdę. 302 KTO SIEJE WIATR — Prawdą nie można wyrządzić krzwdy — odparła Emily. — A mój ojciec umiera, bo nie wie, że ma dla kogo żyć. Pauline patrzyła na zgarbione plecy Jacąues'a Beauvilliers, który jechał w stronę winnicy. — Czy teraz, kiedy John uczy się w szkole w Kapsztadzie, jest to możliwe? — spytała z nadzieją Emily. Pauline spojrzała na drewniany fotel, plisowaną spódnicę i spoczywające na poprzeczce bezwładne stopy. — Powiedz mu — rzekła. Emily ze zdziwienia zabrakło tchu. Ujęła przyjaciółkę za rękę. — Ale poproś go, żeby nikomu nie powtarzał — dodała Pauline, spuszczając wzrok. — Tylko Ewie. — Muszę troszczyć się o matkę. — Pauline starannie dobierała słowa. Emily czuła, jak serce jej wali. Pragnęła zerwać się z fotela, pobiec na
przełaj do winnicy, rzucić się ojcu w ramiona i zawołać głośno, tak by wszyscy ją słyszeli: „Jean miał syna!" Zdusiła w sobie radość. Poczeka, aż będzie mogła porozmawiać z ojcem sam na sam. Jacąues siedział na łóżku Emily, usiłując pozbierać myśli. Nie był pewien, czy słuch go nie myli. Bardzo pragnął uwierzyć, lecz nie śmiał. — Powtórz to, proszę — rzekł cicho. — Pauline i Jean mieli dziecko, ojcze. Tym dzieckiem jest John Westbury. — Emily czekała, aż do ojca dotrze prawda. Jego oczy zapłonęły. Ruszył ku drzwiom. — Jedź do Ewy, ojcze — poprosiła. — Powiedz jej. Jacąues odwrócił się w progu. — Dlaczego ukrywał to przede mną? — Chronił swoje dziecko. Jacąues doskonale wiedział, jak musiał się czuć jego syn, gdy odebrano mu dziecko, i nagle zrozumiał: Jean wstąpił do wojska, żeby znaleźć sposób na odzyskanie syna i ukochanej kobiety, na zdobycie szczęścia. Weszła Clara i zburzyła tok jego myśli. — Szukałam cię. Chciałam z tobą porozmawiać. — Znowu, Claro? — Obrzucił ją zimnym spojrzeniem. Clara w rozmowie poruszała tylko jeden temat, a był nim jego testament. — Wyjeżdżam do Kapsztadu — rzekł, ruszając do wyjścia. 303 LUANSHYA GREER — Do Kapsztadu? Masz zamiar odwiedzić prawnika? — Nie. Życzysz sobie, bym się upewnił, że moje sprawy są uporządkowane? — zapytał chłodno.
— Cóż, powinieneś pomyśleć o swoich obowiązkach. — Znam swoje obowiązki, Claro. — Jacąues otworzył drzwi i porozumiewawczo mrugnął do Emily. — Dobrze by było, gdybyś ty bafdziej przejęła się swoimi. Po wyjściu ojca Clara zwróciła się do siostry. Jej piękna twarz stwardniała, coraz wyraźniej przypominając maskę. — Czemu ojciec tak się zachowuje? — zapytała. — Nie jestem pewna, czy wiem, o co ci chodzi. — Od lat nie był w Kapsztadzie. — To prawda. — Emily wzięła ze stolika pamiętnik. — Według mnie najwyższy czas, żeby tam pojechał. — Otworzyła pamiętnik i spojrzała na Clarę. — Niczego mi nie potrzeba, dziękuję. Clara wyczuwała, że coś się zmieniło. Z dworu dobiegł tętent kopyt, podeszła więc szybko do okna. Dręczona niepokojem, w myślach pośpiesznie przebiegła wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. — Dokąd on jedzie? — zapytała. Emily, nie zwracając na nią uwagi, zapisała w pamiętniku: „Prawda wskrzesiła ojca". — Czemu nie miałby pojechać do Kapsztadu? — odezwała się. W oczach Clary zamigotało zmieszanie. — Czemu nie miałby odwiedzić ukochanej kobiety? Drzwi zamknęły się z trzaskiem i Emily została sama. Wzięła głęboki oddech i raz jeszcze przeczytała ostatni zapis, a potem dodała: j5Niech Bóg sprawi, by Clara nigdy się nie dowiedziała". Wyjazd Jacques'a obserwowała nie tylko Clara. Jack, ukryty W winoroślach, również zastanawiał się, czemu dziadek opuszcza Bonne
Esperance. Kiedy zobaczył, że koń galopuje ku przełęczy, domyślił się, że dziadek jedzie do niewolnicy, o której mówił Sunady. po kobiety, której nikt z rodziny nigdy nie wspominał, a która urodziła rriu syna, Jeana. Miasteczko Wynberg leżało w pobliżu Kapsztadu. Jacąues spędził tu noc w małym pensjonacie. Decyzję, by odwiedzić Johna, podjął niespodziewanie. Wiele czasu minęło, odkąd widział go po raz ostatni. Słyszał, że wysłano chłopca do szkoły, którą prowadziło angielskie małżeństwo. Kilkoro uczniów, pochodzących z odległych miejscowo304 KTO SIEJE WIATR ści, mieszkało w internacie. Część z nich przyjechała z Anglii, by w afrykańskim słońcu odzyskać zdrowie. Jacąues jechał przez miasteczko, jakby w całości przeniesione tu z Holandii. Ponad schludnymi uliczkami majestatycznie wznosiła się Góra Stołowa. Po jej zboczach pięły się fuksje, aloesy, cierniste grusze i figi. Jacąues znalazł biały dom górujący nad sąsiedztwem. Pociągnął za sznur od dzwonu, a wtedy z wnętrza dobiegł go tupot dziecięcych stóp i zdecydowany męski głos. — Jak wrócę, macie recytować płynnie! Drzwi otworzyły się, ukazując Jamesa Robertsona. Miał na sobie pomazany kredą ciemny surdut. Na widok dorosłego, który wkroczył w ten świat dzieci, zdziwił się nieco. — W czym mogę panu pomóc? — zapytał stanowczym tonem nauczyciela. — Jeśli to możliwe, chciałbym zobaczyć się z Johnem Westburym. Jestem przyjacielem rodziny.
— Z Johnem Westburym? — powtórzył James Robertson. — Czy coś się stało, że pan chce z nim rozmawiać? — Po prostu tędy przejeżdżałem — wyjaśnił Jacąues pośpiesznie. — Poszukam go. — Robertson dokładnie przyjrzał się gościowi, kiedy z niejakim ociąganiem wpuszczał go do środka. — Przyjaciel rodziny, mówi pan? — Sąsiad. — Rozumiem. — Nauczyciel wskazał Jacques'owi stojący w holu szezlong. — Zaraz wracam. Pan wybaczy, ale mam nadzieję, że nie zabierze mu pan dużo czasu. Uczymy się, rozumie pan. — Użył liczby mnogiej, siebie też włączając w to zajęcie. — Doskonale nam idzie. O tak, John Westbury ma przed sobą wspaniałą przyszłość — dodał, nie kryjąc dumy. Przez hol przeszła dziewczyna w szkolnym fartuszku. Na widok Jacques'a dygnęła grzecznie i nie zatrzymując się, zniknęła za jakimiś drzwiami. Jacąues wyraźnie wyczuwał zapach papieru i kredy, słyszał śpiewne głosy dzieci recytujących „Iliadę", a także mocne kroki mężczyzny, który tak podejrzliwie wpuścił go do świata będącego przedmiotem marzeń panny Thurston. W holu pojawił się John Westbury. — Dzień dobry, panie Beauvilliers — rzekł, pochylając głowę w uprzejmym ukłonie. Jacąues uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie zwrócił na niego większej uwagi, a teraz zobaczył przed sobą syna, tyle że z błękitnymi oczyma i lekko kręconymi jasnymi włosami. 20 Kto sieje wiatr 3°5
LUANSHYA GREER — Witaj, Johnie. — Podał mu rękę, którą John mocno uścisnął. Był wysoki jak na swój wiek i chociaż nie całkiem wyzbył się młodzieńczej niezręczności, to jednak w chłopcu widać już było mężczyznę. — Jak się miewasz? — Dziękuję, dobrze. — John czuł się nieswojo. Ledwo znał Jacques'a Beauvilliers i nie rozumiał celu jego wizyty. — U rodziców wszystko w porządku? — zapytał. — Tak. Byłem w Kapsztadzie i postanowiłem się z tobą zobaczyć. — Był pan w Kapsztadzie? — Tak. Zapadło milczenie. John był coraz bardziej skrępowany. Kiedy dziewczyna wróciła do holu, uśmiechnął się z ulgą. — Saro — zwrócił się do niej. Dziewczyna pokraśniała. — To moja przyjaciółka, Sara Ransome. Jest z Anglii i mieszka w internacie. Dziewczyna dygnęła. Miała twarz o delikatnych rysach. Spojrzała na Johna i znowu oblała się rumieńcem. James Robertson głośno odchrząknął. Czas wizyty dobiegł końca. Nauczyciel otworzył drzwi. — Dziękuję — rzekł Jacąues i wyszedł za próg. Odprowadziło go zaintrygowane spojrzenie Johna. Żadne słowo w trakcie rozmowy nie usprawiedliwiało tych odwiedzin. — Proszę przekazać ukłony moim rodzicom — rzekł. — I Pauline. — Przekażę. — Jacąues nie ufał sobie na tyle, by ponownie ująć dłoń młodzieńca. Nagle pojął, w jak głębokim kłamstwie żyje rodzina Westburych, i zapragnął natychmiast stąd odejść. Ta wizyta jeszcze
wszystko utrudniła. Na własne oczy zobaczył pajęczynę fałszu oplecioną wokół jego wnuka, a doskonale zdawał sobie sprawę, że nie może jej zniszczyć. — Dlaczego on tu przyjechał? — zapytała cicho Sara, gdy drzwi zamknęły się za gościem. — Kto to jest? — Wracajcie do lekcji! — Robertson klasnął w dłonie. — To nasz sąsiad — rzekł John, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. — Aha. — Sara musnęła ramieniem jego ramię, kiedy oboje szli za nauczycielem. Im Jacąues bardziej zbliżał się do rybackiej wioski, w której mieszkała Ewa, tym większe czuł ożywienie. Po raz pierwszy od śmierci Jeana miał powód, by odwiedzić żonę. 306 KTO SIEJE WIATR Z piaszczystej uliczki wybiegły dwa wychudzone kundle, z podnieceniem ujadając na konia. Z drzwi i okien krytych słomą chat patrzyły ciekawie twarze ogorzałe od słońca i morskich wiatrów. Wysoka chata Ewy miała kształt litery A. Jacąues oparł dłonie na siodle. Był szczęśliwy. Za chwilę zobaczy się z ukochaną. Przez szum fal dobiegł go jej głos. — Dzień dobry, Jacąues — powitała męża, jakby od jego ostatniej wizyty minęło niewiele czasu. Była niższa, niż zapamiętał, a lata i morski wiatr wyostrzyły jej rysy. Zsiadł z konia. Spojrzał na jej nagie brązowe stopy, potem uniósł wzrok. Oczy Ewy jak zawsze lśniły. Wyczytał z nich inne niż przedtem słowa, tak samo jednak stanowcze. Wzięła go za rękę; wiedziała, że odwiedził ją z
ważnego powodu. Zeszli na plażę i tam przekazał jej cudowną wiadomość. Fale z hukiem rozbijały się o skały, rozpryskując dokoła białą pianę. — John Westbury? — powtórzyła Ewa. — Czy mogę go zobaczyć? — Nie, ukochana. — Jacąues mocno ją przytulił. Jej ciało nie wzbudziło w nim już dawnej naglącej żądzy. Teraz miał wrażenie, jakby obudził się z koszmarnego snu i stwierdził, że dalej ma żonę u swego boku. — Jeszcze nie teraz. Być może nigdy. — Ale on gdzieś tam jest. Powiew wiatru zdmuchnął Ewie na twarz pasmo smolistych włosów. Jacąues delikatnie je odsunął. Zadawał sobie pytanie, jak to możliwe, że z wiekiem staje się coraz piękniejsza. — Jesteś głodny — rzekła nagle, chwytając go za rękę. — Chodź. Ruszyła przodem po skałach, prowadząc go po stromym zboczu do wioski i swojej chaty. Kiedy zamykała drzwi, obserwowały ich beznamiętne brunatne twarze wieśniaków. — On ma już czternaście lat — odezwała się cicho, jak gdyby także wiek ich wnuka powinien zostać zachowany w tajemnicy. — Skąd wiesz? — Jean bał mi się o czymś opowiedzieć, a ja pamiętam, kiedy to było. — Pogłaskała Jacques'a delikatnie po policzku. — Masz ochotę na rybę? To było tak, jakby Jean wrócił do życia, jakby w każdej chwili mógł tu wejść z ich wnukiem. Jacąues usiadł wygodnie na krześle, podczas gdy Ewa włożyła fartuch i podeszła do stołu, nie przestając mówić, zbyt podniecona, żeby się opanować. — Jest do niego podobny? — zapytała, odwijając rybę z liści.
— Tak. 307 LUANSHYA GREER — Tylko zewnętrznie? — Położyła rybę na stole. — Czy przypomina Jeana usposobieniem? — Prawie nie znam Johna. — Ale go widziałeś. Mówiłeś, że byłeś w szkole. — Ewa jednym cięciem otworzyła brzuch ryby. — A Pauline? Jest miła? — Tak wiele pytań. — Jacąues zamknął oczy, widząc przed sobą Johna, Pauline i Jeana. — Czternaście lat! — wykrzyknęła nagle Ewa. — Pewno jest wysoki. — Wyższy od ciebie. — Jacąues obserwował, jak Ewa czyści rybę. Była wciąż taka młoda, piękna i promieniejąca. — To dobrze, Jacąues, że do mnie przyjechałeś — szepnęła uszczęśliwiona. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Murzyńskie głosy wzbiły się do nieba. Radość zwycięstwa zmagała się z żalem i bólem, by wybuchnąć w długich jękach, jakby wieki ukrywanego smutku znalazły wreszcie ujście. W końcu zamieniły się w grzmiącą melodię. Smutek przeminął, gdy z wielką radością pochowano Marię, zwracając ją ziemi. Emily spojrzała na Rositę, której towarzyszyło dwoje dzieci. Choć po policzkach pięknej Murzynki płynęły łzy, jej twarz rozjaśnił uśmiech, a głos rozbrzmiewał w chóralnej pieśni. Obok stał Sunday z zamkniętymi oczyma. Nagle zaczął wydawać rytmiczne wysokie wołania i uderzać
piętami o ziemię, wzbijając przy tym tumany kurzu. Wkrótce wszyscy tupali, aż ziemia drżała. Emily zwróciła wzrok ku widocznemu w oddali białemu budynkowi. Wznosił się dumnie, spętany konwenansami. Nie był już tym prostym domem w kształcie litery L, który pamiętała z dzieciństwa. Przez lata wielokrotnie go powiększano, jakby kolejne ściany miały stanowić silniejszą zaporę przed Afryką. Za domem na niewielkim rodzinnym cmentarzu spali snem wiecznym zmarli. Wróciły do niej wspomnienia pełnych powagi dni, kiedy grzebano kogoś z rodziny. Wciąż czuła emocje, które wówczas powstrzymywała, jakby zbyt były wstydliwe, żeby je ujawnić. Teraz tupiące nogi i kołyszące się czarne ciała otoczyły ją rytmem Afryki. Obudził się w niej niepokój. 308 KTO SIEJE WIATR Wiedziała, jak maleńką cząstkę duszy jej ojca chowały w sobie te białe ściany. Tak samo jak otaczający ją żałobnicy należał do ziemi, w której mocno tkwiły jego korzenie. Nagle Emily przestraszyła się, że zaraz zginie w natłoku tancerzy. Pośpiesznie zaczęła układać w myślach list do Suzanne. „Droga Suzanne — zaczęła, starając się nie słyszeć niepokojącego rytmu. — Będę pisać tak długo, aż pewnego dnia moje listy nie zostaną mi zwrócone". Przed oczyma stanął jej stos odesłanych z misji zapieczętowanych kopert, podobnych do owego listu, którego Jean nigdy nie otworzył. Postanowiła, że tym razem dołączy list adresowany do misji. Może będą w stanie poinformować ją o miejscu pobytu Suzanne. A także Thysa i ich dziecka.
„Twoje dziecko ma już rok..." Nie, nie może o tym pisać, przecież nie jest pewna, czy dziecko żyje. Niczego już nie jest pewna. Tupot nóg i wznoszące się głosy znowu wdarły się w jej myśli. „Maria nie żyje, Suzanne". Suzanne czytała te słowa przez zasłonę łez, która zniekształcała litery. „Umarła wczoraj. Była nam tak bliska, że po jej śmierci czuję się bardzo samotna. Ty jesteś daleko... Boję się". Suzanne uniosła głowę, bo do małego ciemnego domku weszła Marie Pieterse z koszykiem pełnym jajek. — Widzisz, jak dobrze się niosą? — odezwała się w afrikaans. — To pomyślny znak. — Naprawdę? — Suzanne dyskretnie otarła łzy. — Co jest w liście? Suzanne spojrzała na brązowe jajka w koszyku. Były brudne, oblepione słomą i piórami. — To list od mojej siostry Emily — odparła, składając stronicę wpół. — Dobrze się czuje? — Tak. — Suzanne pragnęła, by Marie odeszła, zostawiając ją samą z listem i przeszłością, która wołała z jego kart. — Dziecko się obudziło — rzekła Marie i ruszyła w stronę kuchni położonej w kącie tego samego pomieszczenia. Dom był prymitywny, przesiąknięty stęchłym zapachem biedy. Cztery kwadratowe izby oddzielały od siebie gliniane ściany, zrobione z łajna podłogi wymagały nieustannego zamiatania. Twarde drewnia309 LUANSHYA GREER
ne łóżka, krzesła i gołe ściany czyniły życie mieszkańców jeszcze surowszym. Suzanne nie raziła brzydota otoczenia, przystosowała się, jakby próbowała w nim zatracić. Karała się za to, że pozostała wśród żywych po śmierci Thysa. Dziecko ponownie zapłakało, schowała więc list do kieszeni brzydkiej brązowej spódnicy. — Zastanowiłaś się nad tym, co ci mówiłam? — zapytała Marie. — Tak — odparła Suzanne, idąc do sąsiedniej izby, by zająć się dzieckiem. Marie nie odstępowała jej na krok. — Więc powiedz, co czujesz do mojego syna? — Nie jest mi obojętny — odrzekła Suzanne. Pulchne, kopiące nóżkami niemowlę uśmiechało się radośnie, jakby widok matki sprawił, iż moment przebudzenia zamienił się w cud. Suzanne tęskniła rozpaczliwie za Thysem, lecz wiedziała, że nigdy go już nie zobaczy. Podniosła synka, który gaworząc zaczął szarpać ją za włosy. — Lubię Johana. Jest dobry. — Współczujesz mu — rzekła zza jej pleców Marie Pieterse. — On cię kocha, dziewczyno. — Nie — odparła po angielsku Suzanne. Mówiąc własnym językiem czuła się bardziej bezpieczna. — Johan mnie lubi, to wszystko. — Obserwuję go, kiedy jest blisko ciebie. Nie muszę go pytać, wiem swoje — powiedziała Marie i wyszła do kuchni. Po chwili Suzanne stanęła obok niej. W koszyku było siedem jajek, a więc ktoś z domowników — z pewnością Marie — zje tylko jedno. — Dziecko bez ojca ma małe szanse w tym kraju — rzuciła Marie przez ramię. — Tu trudno przetrwać.
— Nie kocham twojego syna, już ci mówiłam. — Suzanne usiadła z dzieckiem na kolanach. Ze swego miejsca dostrzec mogła stojącego tuż za progiem Johana. Jego cień nieśmiało sięgał ku niej. — W naszym świecie jest mało miejsca na miłość. — Marie wytarła dłonie o fartuch. — Liczą się sprawy praktyczne. Zdrowy rozsądek. Suzanne po raz kolejny odczuła bolesną pustkę, jaką zostawił po sobie Thys. — Nie ma miejsca na miłość — ciągnęła Marie. — A twój mąż odszedł. — Cień głębiej wsunął się do chaty, na progu stanął Johan, wysoki, potężnie zbudowany. Olbrzym, który widzi tylko to, co niewidzialne. — Pomyśl, jaką twój syn będzie miał przyszłość? Może ją znajdzie w tej rodzinie? — Nie czekała na odpowiedź, mówiła 310 KTO SIEJE WIATR dalej: — Johan nie spodziewa się, że pokochasz go tak, jak on kocha ciebie. — Spojrzała na dziecko. — Wyrzyna mu się następny ząb? — Tak. — Suzanne wytarła z brody małego strużkę śliny i podsunęła mu swój palec do żucia. — Proponujesz mi swojego syna jako ojca dla mojego dziecka? — Oferuję twojemu dziecku nadzieję w kraju, gdzie każdy dzień ryty jest w granicie. — Marie wyciągnęła ręce po chłopczyka i posadziła go sobie na biodrze. — A teraz popatrzysz na kurki — rzekła, wychodząc na podwórze. Suzanne spojrzała na długi cień Johana. Gdyby potrafiła uwierzyć, że jest Bóg, do którego można wołać, zrobiłaby to teraz. Z oddali dobiegły okrzyki Jana Pieterse. Próbował zapędzić strusia do
zagrody, gdzie czekała samica. Struś dreptał z arogancją, wykręcając ku Janowi długą szyję i sycząc z niezadowoleniem. W wielkich czarnych oczach malowała się groźba, że może zacząć kopać. — Coś mi się wydaje, że Emir nie chce żony, którą twoi rodzice mu wybrali — roześmiała się Suzanne. — A jest ładna? — zapytał Johan, rękami wymacując drogę na podwórze. Suzanne zobaczyła, że strusia wreszcie doprowadzono do wybranki, by zapewnić dostawę piór dla francuskich modniś. — Twoja matka znowu mnie przekonywała — odezwała się cicho. — Nie słuchaj jej. — Do nóg Johana z nerwowym gdakaniem zbiegły się kury. — Ona uważa, że powinnam za ciebie wyjść. — Suzanne nabrała garść paszy i rzuciła na ziemię. — Wiem, co matka ci mówi. — A ty tego pragniesz, Johanie? — Chciała zapomnieć o Thysie. Marie Pieterse miała rację: na tym świecie liczą się tylko sprawy praktyczne. — Niczego od ciebie nie chcę. — W głosie Johana brzmiała rezygnacja. — Ale moją żoną i dzieckiem zaopiekuję się troskliwie. Rozległ się strzał i pani Pieterse rozgniewana pobiegła do zagrody strusi. — Nie strzelaj, Janie! Te pióra to nasze jedzenie! — krzyczała. — Słyszałeś, po co masz pióra? — Jan Pieterse opuścił broń, obrzucając ptaka złym wzrokiem. Struś odpowiedział mu tym samym. — Albo zadasz się z tą samicą, albo odstrzelę ci wszystkie pióra! — Zostanę twoją żoną — szepnęła Suzanne, zamykając oczy. — Dziękuję. 311
LUANSHYA GREER Kiedy ujął jej dłoń, zrozumiała, jak wielkie i łagodne uczucie jej oferuje. W tej chwili pogodziła się w końcu z ostatecznością śmierci. W odległości półtora tysiąca kilometrów od Suzanne Thys mierzył się z gniewem Gerrita i słowami prawdy. — Nie! Nie przyjmuję tego do wiadomości i dalej ci nie wierzę! — krzyczał Gerrit. — Musimy walczyć, żeby obronić nasze ziemie przed drapieżnikami, przed lwami, lampartami, hienami i ludźmi! Musimy stawiać płoty i naprawiać je, kiedy wrogowie się przez nie przedrą. Musimy walczyć o każdą kroplę wody, co dzień musimy walczyć o przetrwanie. A ty uciekasz od miłości? Miłość to dar od Boga. Thys patrzył na przyjaciela w pomieszaniu. Wytłumaczył mu wszystko w dniu swego przyjazdu. Pokonał wiele kilometrów surowego i dzikiego kraju tylko po to, żeby się z nim zobaczyć, żeby postąpić właściwie. — Nie mów mi, co jest słuszne! — ciągnął Gerrit, choć Thys się nie odezwał. — Masz żonę i do niej powinieneś iść! A może jesteś tak zaślepiony przesądami jak twoja rodzina? Czy to, że odrzucili Angielkę, że odrzuciliby każdego obcego, dalej więzi twoje serce? — Moje serce nie jest związane. Pojadę do Suzanne, mówiłem ci przecież! — Kiedy? — Gerrit rozłożył ręce w geście niedowierzania. — Czas rozdziela ludzi bardziej niż odległość, Thys. Nie słucham twoich wymówek. Musisz być z Suzanne. — Przyjechałem zobaczyć się z tobą! — wykrzyknął zrozpaczony Thys. — Nieprawda! Jesteś tu, bo boisz się miłości. Ale ja nie mam zamiaru
przyjąć pod dach tchórza. — Gerrit palcem wskazał ziemię, którą razern przejęli na własność, ziemię, o którą samotnie walczył, by zachować ją dla Thysa i jego żony. — Nie zamieszkasz tu, dopóki Suzanne nie będzie z tobą. Nie jesteś mi potrzebny. Thys wiedział, że przyjaciel ma słuszność. Gerrit nosił w sobie mądrość natury, a jego korzenie tkwiły głęboko w afrykańskiej glebie. — Przyjechałem, bo zdałem sobie sprawę, ile czasu cię nie widziałem. I to mnie przeraziło — próbował tłumaczyć. — Bać się należy tylko tego, że przemijający czas uśmierci miłość. Nie pozwól na to. — Suzanne wie, gdzie jestem. Wie, dlaczego tu jestem. Wysłałem jej wiadomość przez gońca. 312 KTO SIEJE WIATR — I dostałeś odpowiedź? Powierzyłeś miłość gońcowi? A czy on dotarł do Suzanne? Czy jest żywy? Thys uświadomił sobie, ilu gońców ginęło z rąk czarnych maruderów. Przeszył go nagły dreszcz strachu. Czy Suzanne w ogóle dostała jego wiadomość? — Sprawy praktyczne niewiele mają wspólnego z miłością i odwrotnie — odezwał się cicho Gerrit, wspominając żonę i syna. Zginęli zamordowani, gdy czas ich rozłączył. — Będę czekać, aż wrócisz tu z żoną, a wówczas gorąco was powitam. Thys poczuł dziwną ulgę, zdał sobie bowiem sprawę, że dłużej nie musi być głuchy na głos serca. — Pojadę — rzekł, a w oczy Gerrita powrócił ciepły blask.
— Dziękuję, że o mnie myślałeś. Podeszli razem do wozu, w którym mieszkał Gerrit. Żelazne koła zapadły się w ziemię niczym fundamenty. — Zbudujemy dom dla ciebie i twojej Angielki — powiedział Gerrit, spoglądając na dwóch Murzynów uwijających się konno pośród bydła. — Czy kropelka brzoskwiniowej brandy sprawi ci przyjemność? — zapytał z błyskiem w oku. — Dzięki tej brandy pojawiają się dzieci tam, gdzie ich dotąd nie było. Thys uśmiechnął się do człowieka, który stał mu się bliższy niż rodzony ojciec, i poczuł wielką dumę. Gerrit był prawdziwym Afrykanerem, człowiekiem Afryki, dotąd nie zepsutym przez chciwość. — Pojedziesz tą samą drogą, którą przyjechałeś? — Gerrit zajął się sprawami praktycznymi. — Pojedziesz przez Thaba Nchu? — Thys skinął głową. — Thaba Nchu — powtórzył Gerrit, mając nadzieję, że jego młody przyjaciel wkrótce powróci. Wiedział, jak bardzo będzie mu brakowało Thysa. Wąska metalowa obrączka wsunęła się na serdeczny palec lewej dłoni Suzanne, kapłan przemówił po holendersku. Słowa dotyczyły małżeństwa; wraz z nimi zamknęła się przeszłość, choć Suzanne wciąż jeszcze słyszała głos wielebnego Phillipa poślubiającego ją Thysowi, odległy, odbijający się echem od niezmierzonego minionego czasu. — Czy ty, Suzanne Beauvilliers, bierzesz sobie za męża tego mężczyznę, Matheusa Stephanusa Bothmę? — Tak. — W uszach Suzanne zabrzmiała jej własna odpowiedź. Johan skierował ku niej głowę, Suzanne zaś spojrzała na panią Pieterse trzymającą w objęciach syna Thysa.
313 LUANSHYA GREER — Pocałuj pannę młodą — odezwał się ojciec Johana, przewidując przyjemność, jaka czeka jego syna. Johan dotknął wargami ust Suzanne, objął ją i przytulił. Suzanne nie czuła nic. Od czasu gdy Thys zostawił za sobą Thabu Nchu, minęły cztery tygodnie i oto znów stał nad przełęczą, przez którą teraz sączył się wąski strumyczek wody. Wspominając ryk wzburzonej rzeki, którą widział tu poprzednim razem, uświadomił sobie, ile pór roku przeszło od rozstania z Suzanne. Kiedy zsiadł z konia i poprowadził go ku wąskiej ścieżce, z góry zaszczekał pawian, po czym stanąwszy na tylnych nogach, obnażył długie żółte kły, ostrzegając intruza, by nie ważył się iść dalej. — Zejdź mi z drogi! — krzyknął Thys, a jego głos wibrującym echem odbił się od skalnych ścian. Nagle pojawiły się inne pawiany. Całe stado wpatrywało się w Thysa, nasłuchując jego krzyku. — To moje terytorium! — wytężył głos, by przekrzyczeć echo. — Przyszedłem po żonę. Suzanne poczuła, że Johan przysuwa się do niej na łóżku. Gdy położył ręce na jej piersiach, odwróciła głowę na poduszce i zamknęła mocno powieki. — Kocham cię, Suzanne — szepnął, kładąc się na niej. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki, spod których stoczyła się łza. Nie mogła jej wytrzeć, tak samo jak nie mogła wymazać z pamięci poślubnej nocy z Thysem. Johan wszedł w nią. Poczuła ból. Rosnąca namiętność Johana nie wywołała w niej pożądania.
Nie potrafiła zapanować nad emocjami i wybuchnęła płaczem. Johan osunął się na nią, przez jego ciało przeszedł dreszcz. — Przepraszam — wyszeptał. — Przepraszam. W odpowiedzi położyła dłoń na ręce męża, lecz odsunęła się od niego. Białe ściany kościoła lśniły w słońcu. Thys wciąż czuł w dłoniach śliską mokrą glinę, z której formował łuk nad ogromnymi rzeźbionymi drzwiami. Wciąż czuł w dłoniach krągłe piersi Suzanne, w nozdrzach zapach jej ciała. Wbiwszy ostrogi w boki konia, galopem zjechał w dół znajomego zbocza do misji. 314 KTO SIEJE WIATR Przypomniał sobie, jak jechał tu po raz pierwszy; pokonał setki kilometrów tylko dlatego, że jakiś nieznajomy powiedział mu o pielęgniarce imieniem Suzanne. Przed oczyma stanęła mu ukochana spoglądająca z wnętrza namiotu, promieniująca radością, gdy wreszcie go poznała. Ze wszystkich kierunków nadbiegły dzieci, kiedy wstrzymał konia niedaleko chaty, z której oboje uczynili swój dom. Zagwizdał jak dawniej i czekał. Morze czarnych twarzy przyglądało mu się bacznie i nagle poczuł się jak obcy. — Witaj, Joanno — rzekł, lecz dziewczynka odwróciła się na pięcie i uciekła, a w ślad za nią cała reszta. Thys miał wrażenie, że na gardle zaciska mu się pętla. Nie odrywając wzroku od chatki, zagwizdał ponownie. Przez głowę przebiegły mu słowa Gerrita: „Nie możesz pozwolić, by rozdzielił was czas".
— Szuka pan czegoś? — W drzwiach kościoła stanął wysoki szczupły mężczyzna. — Potrzeba panu czegoś? — Szukam Suzanne — odparł Thys, przypatrując się nieznajomemu w koloratce. — Suzanne? — powtórzył pastor, lekko zaskoczony. — Gdzie jest wielebny Phillip? — Thys zsiadł z konia i bacznym wzrokiem obrzucił inne zabudowania. — Gdzie są doktor Steven i wielebny Phillip? — Wyjechali do Anglii. Teraz ja prowadzę misję. Nazywam się Frederick Mortimer. — A gdzie jest Suzanne?! — Thys poczuł, że piersi opasuje mu żelazna obręcz. Znalazł się w samym środku koszmaru. — Szukam mojej żony. Na twarzy Fredericka Mortimera odmalowało się wielkie zdziwienie. — Kim pan jest? — Nazywam się Thys Bothma. Co się tu stało? Co się stało z moją żoną? Gdzie ona jest?! — Thys Bothma? — powtórzył pastor głosem bez wyrazu. — To niemożliwe! Dzieci ostrożnie podeszły bliżej. — O co tu chodzi? — Thys wpadł w panikę. — Niech mi pan powie! — Mówiono, że pan umarł — rzekł Frederick Mortimer, wpatrując się w ziemię. — Ojciec Phillip dowiedział się, że pan nie żyje. 315 LUANSHYA GREER W i??&?) chwili śmierć runęła na Thysa. Poczuł, jak okrążają go zimne ściany mogiły matki, i z dna grobu spojrzał na księdza.
__ ? Suzanne? — zapytał. Pastof spuścił głowę. Thys długo czekał na odpowiedź. Wreszcie Mortimef skierował na niego swe bladoniebieskie oczy. __ ^ówiono, że pan umarł. Thys, sam nie wiedząc czemu, skierował konia na drogę prowadzącą do osady, gdzie mieszkał Jan Pieterse z rodziną. Wysłuchał opowieści wielebnego Mortimera w milczeniu pełnym gniewu __ gnieWu na samego siebie. Musiał przyznać Gerritowi rację: pozwolił, żeby czas ukradł mu Suzanne. Teraz, wiele dni drogi od misji w głowie wciąż niczym dzwon kościelny huczały mu słowa kapłana.
.
.
.
.
. . .'
__ Wielebnemu Phillipowi powiedziano, ze pan nie żyje. Czarna gorączka, mówili. Prosił gońców, by pana szukali, ale wszyscy wracali z tą sama informacją. Cała pańska rodzina umarła. Pan także. Thys przypomniał sobie człowieka, który odwiedził Hendrika i Rizzę i ????1 ° ?i?8°__ Stizanne wyszła za mąż. — Pastor dokładał starań, by mówić rzeczowo- — Odkryłem miejsce jej pobytu, kiedy przez handlarza wysłałem jeden z wielu adresowanych do niej listów. Ten przyszedł na moje nazwisko. — Wręczył Thysowi list od Emily. Teśli pan wie, gdzie przebywa moja siostra Suzanne, proszę wysłać je>ten list- Błagam, niech pan spróbuje ją odnaleźć". Czarny atrament na białym papierze, równe pismo Emily upewniły Thysa, że tego koszmaru nie przeżywa samotnie. __ (jdzie ona jest? — zapytał, oddawszy pastorowi list. — Widział 13. ??.??
__ powiedziałem wszystko, co wiem, panie Bothma. — Ton głosu wielebni0 Mortimera pełen był łagodności, Thys wszakże wyczuwał, że pastor pragnie, by ta rozmowa dobiegła końca. — Tyle do mnie dotarło. Suzanne mieszka z mężem, Johanem Pieterse. Mają dziecko, Mai3- dziecko, syna. Mieszka z mężem, Johanem Pieterse". Słowa stora niczym melodia katarynki rozbrzmiewały mu w uszach, -po dlatego że się boisz — nieoczekiwanie zagłuszył je głos Gerrita. — Nie możesz pozwolić, żeby rozdzielił was czas". -pnys patrzył przed siebie, usiłując nie słyszeć tych słów i głosów. Z kornik widocznego w oddali niewielkiego domu unosiła się w niebo 316 KTO SIEJE WIATR wąska smuga dymu. Suzanne z pewnością gotuje, gotuje dla swego męża i syna. Dym unosił się w niebo, które już wkrótce zamknąć miało okiennice nocy nad światem. Thys zesztywniał, dostrzegając mężczyznę kopiącego oczyszczony kawałek ziemi przy domu. Za nim spacerował struś, który ostrymi krótkimi ruchami wysuwał ciekawie głowę do przodu. Thys wiedział, kim jest ten mężczyzna. Johan na dźwięk końskich kopyt uniósł głowę, dłoń zaciskając na stylisku łopaty. — Kto tu jest?! — zawołał w afrikaans do zbliżającego się jeźdźca. — Szukam wody — odparł Thys. Jego gorycz zmieniła się we wstyd, gdy zobaczył ślepe oczy Johana. — Macie wodę? — powtórzył. Z domu dobiegł płacz dziecka. — Tak. — Johan nie zwrócił uwagi na płacz. — Tam niżej płynie
strumień. — Dziękuję. Johan stał przy jednym z wielu wykopanych w ziemi dołów. Obok leżały dorodne szczepionki. — Sadzi pan drzewa — rzekł Thys do męża Suzanne. — Pieprzowce — odparł Johan i nieoczekiwanie zwrócił twarz wprost na Thysa, jakby był w stanie go zobaczyć. — Moja żona lubi ich zapach — opuścił powieki. — Dają miły cień. Thys ponownie spojrzał na dom, gdy usłyszał śpiew Suzanne. — Mój synek śpi tylko wtedy, gdy żona mu śpiewa — rzekł Johan, jakby czytając w jego myślach. Wierzchowiec Thysa zaczął nerwowo tańczyć w miejscu, jak gdyby odczuwał napięcie panujące między mężczyznami. — Jest pan tu obcy. — Tak. — Thys nie był w stanie nic więcej powiedzieć. Wbił pięty w boki konia i galopem odjechał. — Kto to był? — Na dźwięk głosu Suzanne Johan gwałtownie się odwrócił. — Nieznajomy — odparł i wziął dziecko na ręce. — Czego chciał? — Suzanne przypatrywała się niewyraźnej sylwetce Thysa na tle zmierzchającego nieba. Był już bardzo.daleko. — Wody. — Nie pojechał po wodę — rzekła Suzanne, odwracając się do męża. — Znasz go? — To był obcy — powtórzył Johan, chociaż wiedział, że to nieprawda. — Rano możemy zacząć sadzić. — Uśmiechnął się do
317 LUANSHYA GREER Suzanne, zadowolony, że może ukryć się za swoim kalectwem. — Kiedy nasz syn urośnie, będzie wdrapywał się na te drzewa i dotykał nieba. — Przyciągnął ją do siebie. Ponad dzieckiem, które wciąż trzymał na rękach, wtulił twarz w jej złote włosy. — Drzewa są cieniem prawej ręki Boga. — Co się stało? — Wyczuwając jego niepewność, mimowolnie odwróciła się w kierunku, w którym odjechał Thys. — Kto to był? — Szukał wody. Thys z końskiego grzbietu patrzył w przeszłość, która uwięziła Suzanne. Wiedział, że ich miłości nie zabrał ani czas, ani przypadek. Jego rodzice sięgnęli po nią zza grobu. „Masz powód do płaczu" — znowu zabrzmiały mu w uszach ostatnie słowa ojca. „Nie jesteś nam do niczego potrzebny" — niczym echo zawtórowała matka. „Tschepo". Z podświadomości wyłonił się ów dziwny wyraz. „Tschepo". Thys nabrał głęboko powietrza. Odwrócił wzrok od małego domku Suzanne i spojrzał przed siebie, w nieznane. Wypuszczając powietrze z płuc, popędził konia, z każdym krokiem coraz bardziej zwracając myśli ku przyszłości, którą zbuduje z Gerritem. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Jim Audsley siedział oparty o ścianę wozu. Kapelusz zsunął na oczy, skrzyżowane nogi wyciągnął ponad grzbietami wołów. Niczym kołysanki słuchał wynurzeń ?i????'? Chabrola. Nie kończącym się pogaduszkom wspólnika towarzyszył trzask bata, którym Themba poganiał zwierzęta.
— ...i po wyjeździe z Natalu wróciłem do Kraju Przylądkowego. Wtedy postanowiłem, że powinienem ruszyć dalej na północ, jeśli w ogóle chcę zobaczyć coś w tym kraju. — Bicz spadł na grzbiety wołów. Prudence przerwała, zerkając na Jima Audsleya. — Wtedy też postanowiłem zająć się handlem. Po raz kolejny Audsley zadał sobie pytanie, dlaczego jego towarzysz podróży opowiedział mu tyle kłamstw. Wiele razy słyszał odmienne wersje tej samej historii. 318 KTO SIEJE WIATR — Ale gdybym wiedział, że w zamian za wszystkie moje starania dostanę owce, chybabym się tak nie trudził — dodała Prudence. Audsley otworzył jedno oko i spojrzał na podążające za wozem owce. Razem z nimi szedł jego zmęczony koń, pilnowany przez chudego jak szkielet czarnego chłopca. Themba przyprowadził go w dzień po opuszczeniu ostatniej osady Griąua, w której handlowali. Audsley nigdy o nic Themby nie pytał. Czarna magia go nie interesowała, chyba że chodziło o upewnienie się, iż ma w niej sprzymierzeńca. — Czy ty mnie słuchasz? — Pytanie Prudence jak zwykle go zaskoczyło. Czemu miałby słuchać? — Przez cały ten czas, kiedy jesteśmy razem, niczego się o tobie nie dowiedziałem — powiedziała z pretensją, a Audsley musiał się z tym zgodzić. — Czy masz coś do ukrycia? — Nie więcej niż ty. — Głębiej naciągnął kapelusz na twarz i przyjął wygodniejszą pozycję na twardym drewnianym siedzeniu, odpędzając muchy, które z głośnym bzyczeniem towarzyszyły zaprzęgowi. Z zajęciem przyglądał się ptakom siedzącym na grzbietach wołów. Gdy Themba ciął
woły batem, ptaki opuszczały chwiejną grzędę, by zaraz na nią wrócić i kontynuować posiłek składający się z ukrytych w skórze zwierząt kleszczy. Prudence ukradkiem zerknęła na Jima Audsleya. Im dłużej byli razem, tym bardziej czuła się w jego towarzystwie kobietą. Pragnęła znów być sobą. — Hej, Jacob! Uważaj na owce! — krzyknęła do chłopca, który z powagą kroczył, w dłoniach dzierżąc patyk większy od siebie. Malec, pociągając głośno nosem, przez chwilę wlepiał w nią ogromne okrągłe oczy, potem podbiegł ku oddalającym się od stada owcom i mocnymi razami zagonił na miejsce. — Themba, powiedz mu, żeby nie bił owiec! — zawołała w języku khosa. Murzyn znieruchomiał z uniesionym do góry batem. — Mów po angielsku — upomniał ją Jim Audsley. — On nie jest Anglikiem. — Prudence zeskoczyła z wozu i ruszyła ku Thembie. Musiała szybko nauczyć się języka, by zdobyć przewagę nad wspólnikiem. Audsley zrzucił kapelusz z twarzy i wciągając z irytacją powietrze, przysłuchiwał się Prudence i Thembie, którzy wymieniali jakieś niezrozumiałe dla niego uwagi. Czasami nie potrafił zrozumieć 319 LUANSHYA GREER zachowania Thernby. Stary Murzyn traktował ?i????'? Chabrola z wielkim szacunkiem. — Jak to jest, że nie nauczyłeś się strzelać, a wszystko inne przychodzi ci z łatwością? — zapytał obojętnie. — Boisz się broni? — Doskonale wiem, że według ciebie mężczyzna musi umieć strzelać,
polować, bić się, pić, awanturować i zachowywać gorzej niż zwierzę, bo inaczej nie jest mężczyzną! — Skończyłeś? — Audsley uśmiechnął się krzywo, Prudence zaś poczuła, że policzki jej czerwienieją. — Tak, panie Audsley, skończyłem — odparła, mocniej szarpiąc linę prowadzącą zaprzęg. Dostrzegła, że czarne ramiona Themby zatrzęsły się od śmiechu, i wróciła na wóz. — O jednym zapomniałeś. O kobietach. — Jim Audsley wymówił to słowo z wielką lubością, a Prudence poczuła znajomy dreszcz. — Naturalnie — dodała. — Kobiety. — Piersi jej się uniosły, jakby chciały rozerwać ciasno owijający je bandaż. Jechali dalej przy akompaniamencie kół zgrzytających o kamienie, na których wóz niebezpiecznie kołysał się na boki. Prudence, chcąc uniknąć dalszej rozmowy, z uwagą przypatrywała się krajobrazowi. Wokół nich ku niebu wznosiły się potężne skały, niektóre zbite w grupki, inne pochylone, trzymające na grzbiecie następne, jeszcze inne leżące płasko na wysuszonej ziemi. Wydało jej się, że zbłądzili na zatrzymane w czasie pole bitwy olbrzymów: tu i ówdzie pozostały odziane w zbroje ciała zabitych, reszta zaś, niosąc rannych, usiłowała odejść. — Ciągle gadasz, a nigdy nie mówisz o kobietach — odezwał się z przekorą Jim Audsley. — Ty zaś o niczym innym nie mówisz i najwyraźniej tylko o tym myślisz. Przeklęte owce! — Prudence zauważyła, że Audsley przygląda jej się ciekawie spod ronda kapelusza. — Czy coś się stało? — Obawiała się dnia, kiedy jej przebranie zostanie odkryte, a równocześnie niecierpliwie
go wyczekiwała. — Zastanawia mnie, czemu się golisz dwa razy na dzień. — Odsunął kapelusz i obrzucił wzrokiem stado owiec. — Co ci się w nich nie podoba? — Od wszystkich dostajemy tylko owce. To mi się nie podoba! — Lud Griqua nie ma nic innego na wymianę. — Niedługo my też nie będziemy nic mieli! — Trzeba było o tym pomyśleć, zanim się pan zdecydował ruszyć na północ, panie Chabrol! 320 KTO SIEJE WIATR Ich kłótnię przerwał gwizd Themby, który dostrzegł pasącą się w oddali grupkę gazel. Audsley sięgnął po strzelbę i wepchnął głęboko do lufy nabój. Jego szerokie usta uniosły się, odsłaniając zęby, mocne ogorzałe dłonie pewnie trzymały broń. Rozległ się wystrzał i Prudence przymknęła powieki. Miała wrażenie, że pocisk w nią trafił. — Ja zastrzeliłem, ty oprawiasz — oznajmił Audsley. Prudence, z trudem przełykając ślinę, wyciągnęła spod paska nóż. Zeskoczyła z wozu. Jim Audsley, odłożywszy broń, przygotowywał się do snu. — Dobranoc — rzekła, odwiązując jego konia, po czym galopem ruszyła ku ich następnemu posiłkowi. Kiedy nóż przeciął delikatne białe podbrzusze, żołądek podszedł jej do gardła. Krew wciąż była ciepła. Prudence zamknęła oczy i wepchnęła dłoń do środka. Nauczyła się już, że najpierw należy usunąć wnętrzności. Pod
palcami poczuła gorącą lepkość. Zrobiło jej się niedobrze. Otworzyła oczy i zobaczyła parę zakurzonych brunatnych stóp. Themba wyciągał dłoń po nóż. — On śpi — rzekł w języku khosa. Z ulgą przystała, by Murzyn zajął się oprawianiem byczka. Z czarnej twarzy Themby zdawała się emanować odwieczna mądrość. — Wiesz? — zapytała cicho Prudence. — Mfazi? Choć wiedział, że ona jest kobietą, Prudence pośpiesznie zaprzeczyła. — Ndoda — rzuciła prowokacyjnie. — Ndoda? — Themba zakołysał się ze śmiechu. — Ndoda? — Gwałtownie potrząsnął głową i wskazał na nią palcem. — Mfazi! Z mięśniami ramion napiętymi niczym liny jednym ruchem zdarł skórę z gazeli. — Czy on wie? — spytała Prudence, wycierając zakrwawione dłonie w piasek. Themba w odpowiedzi cicho się zaśmiał. — A ty jak się domyśliłeś? — Łokciem trącił worek z magicznymi kośćmi, który wisiał mu u pasa. — Ale mu nie powiedziałeś? Głęboki serdeczny śmiech upewnił Prudence, iż pan czarnoksiężnika nie ma pojęcia, że towarzyszy mu kobieta. — Ja oprawiłem, ty gotujesz! — Jim Audsley obudził się przestraszony. Tusza gazeli spadła mu na głowę, a krew zaczęła kapać 21 Kto sieje wiatr
321
LUANSHYA GREER z ronda kapelusza. — Rozpalę ogień, bo ty dalej nie masz pojęcia, jak się do tego zabrać — dodała Prudence, po czym ruszyła ku niewielkiemu
mrowisku. — Czekaj! — Audsley z wściekłością zeskoczył z wozu, wymachując mięsem. — A ty z czego się śmiejesz? — zapytał Themby, który wzruszył ramionami i spoważniał. — Tak jest lepiej. Prudence, kopiąc dół koło kopca, zapytała obojętnie: — Kazałeś Thembie odprzęgnąć woły? — Sam mu każ! — Odprzęgnij woły! — zawołała w narzeczu Prudence, a Themba natychmiast pośpieszył wykonać polecenie. Z pomocą pobiegł Jacob, poruszając się niczym marionetka. — Wygląda na to, że nauczył cię magii — rzekł Audsley. — Może. — Spojrzała na niego, ogarnięta nagłą pewnością siebie. Ogień już płonął. — A teraz ja ciebie nauczę, jak gotować w mrowisku. — Ten szaman jest mój! — wybuchnął Audsley. — Słyszysz? — Ja cię nauczę gotować, a ty nauczysz mnie strzelać. — Chcesz strzelać? — zapytał zdziwiony. — Tak samo jak ty będziesz gotował. — Nożem ścięła czubek mrowiska. — Najwyższy czas, żebyśmy równo podzielili się obowiązkami. Połóż to tu — ruchem głowy wskazała mięso, po czym cofnęła się, gdy je rzucił na rozpaloną do czerwoności powierzchnię. — Wiesz, czemu mrowisko zatrzymuje ciepło? Ponieważ jest zaimpregnowane kwasem mrówkowym, przez co zamienia się w rodzaj wapiennego pieca. Jeżeli w czubku wykopiesz kilka dziur, możesz gotować kilka rzeczy naraz, a żar utrzyma się przez wiele godzin. Uniosła wzrok i zorientowała się, że mówi do siebie. Jim Audsley był już
koło wozu, gdzie usiadł i zsunął kapelusz na twarz. — Teraz możesz nauczyć mnie strzelania — oznajmiła. Audsley wyciągnął strzelbę spod wozu. — Wyceluj i pociągnij. — W ten sposób? Audsley poczuł, że kapelusz spada mu z głowy. Lufa była wycelowana prosto w jego twarz. — Coś robię źle? — zapytała niewinnie Prudence. — Jesteś szalony — odparł i zerknął na Thembę. — A ten z czego się śmieje? — Martwi cię, że on się śmieje? — Pan mnie martwi, panie Chabrol. 322 KTO SIEJE WIATR - Po prostu czekam, aż nauczysz mnie posługiwać się bronią. — Opuściła lufę i odeszła, wołając Thembę. Szaman pomimo swego podeszłego wieku ruszył za nią sprężystym krokiem. Pochód zamykał mały Jacob. — Niech on nie dotyka broni! — Audsley pobiegł za nimi. — Wszystkich nas pozabija! — Wyrwał Prudence strzelbę z dłoni. — Może nas zabić myślą — odparła Prudence. — Rozumiem, że jesteś już gotów. — Kiedy sięgnęła po strzelbę, dotknęła dłoni Audsleya i poczuła, że słabnie. — Chyba lepiej będzie, jeżeli ty pozostaniesz przy strzelaniu, ja przy gotowaniu, a Themba przy myśleniu — rzekła, po czym pośpieszyła ku mrowisku. Audsley, przeklinając głośno, z rozmachem kopał w ziemię, a z każdym
ruchem na czubku jego buta zbierało się coraz więcej kurzu. — Przeszedłem całą drogę do tego zapomnianego przez Boga miejsca i za towarzysza mam francuskiego lalusia!!! — wrzasnął. — Ciągle gada! Nigdy się nie kąpie! W dodatku próbuje przekabacić na swoją stronę mojego szamana! Z twarzy Themby nie schodził uśmiech. Audsley z furią ruszył ku Murzynowi. Nagle stanął jak wryty. Po raz pierwszy zobaczył od tyłu idącego wspólnika. Jego pupa miała kształt gruszki i kołysała się kusząco. Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, nic jednak nie powiedział. Jacob, skulony w zagłębieniu konara, spał smacznie, wyglądając jak część drzewa. Themba odpoczywał pod wozem, Prudence i Audsleya rodzielało ognisko. Czuwanie pośród śpiących było dla Jima Audsleya zajęciem niezwykłym. Przysłuchując się odgłosom nocy, uświadomił sobie, jak bardzo tęskni za Londynem, gwarem ludzkich rozmów i bezpieczeństwem zatłoczonych miejskich ulic. Przed oczyma stanęła mu ostatnia noc z Annę. W dłoniach wciąż czuł delikatną krągłość jej pośladków. Do jego uszu doszło cykanie świerszczy, które przywiodło mu na myśl trzeszczenie statku. Odbywał na nim dobrze zasłużony rejs do Australii. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Górę Stołową, od razu wiedział, że jest w niej coś wyjątkowego. Kolonia odmówiła przyjęcia skazanych, co go dodatkowo zachęciło. Każdego, kto sobie wyobraża, że może mieszkać w kraju wolnym od więźniów, z pewnością łatwo oskubać. Przez nikogo nie zauważony wyskoczył za burtę i nago popłynął do brzegu po wzburzonym morzu, to wsysany przez wysokie na trzy
323 LUANSHYA GREER metry bałwany, to wyrzucany na powierzchnię niczym piłka. Przez cały czas nie opuszczała go świadomość, że w głębi ciemnych wód czają się rekiny. Nieoczekiwanie znalazł się u podnóża kapsztadzkiej twierdzy. Wartownikowi, który do jego nagiej piersi przytknął lufę, powiedział, że jest żołnierzem i że z wałów zmiótł go porywisty południowo-wschodni wiatr. Później opuścił twierdzę, ubrany w jask-rawoczerwony mundur, który ukradł owemu żołnierzowi i który zaraz potem sprzedał burskiemu buntownikowi. W zamian dostał ubranie, konia i szamana Thembę. Jego uwagę przykuło ciche sapanie Prudence. Na czworakach podkradł się ku niej. Kiedy uniósł z jej twarzy kołnierz kurtki, zaczęła przez sen opędzać się od moskitów. Audsley nachylił się, w migotliwym świetle ogniska uważnie przyglądając się obliczu wspólnika. Jak na mężczyznę, który musi się golić dwa razy dziennie, policzki miał niezwykle gładkie. Przed uszami biegła linia delikatnego jasnego meszku. Audsley dmuchnął nań i szybko się cofnął, by dłoń odganiająca moskity nie trafiła go w twarz. Zatrzymał spojrzenie na wzniesieniu biodra. Odchylił połę kurtki i przyjrzał się sztywnym z brudu spodniom. Jeszcze coś sobie przypomniał. Choć Pierre Chabrol golił się dwa razy dziennie, to nigdy nie mył się w jego obecności. Ilekroć w swej wędrówce trafili na rzekę, Chabrol natychmiast znajdował sobie nie cierpiące zwłoki zajęcie. Audsley ostrożnie wyciągnął dłoń ku pośladkom, nie mogąc opanować ciekawości. Kiedy powoli położył ją na sztywnym materiale, pod spodem
wyczuł jedyną w swoim rodzaju pulchność damskiego tyłeczka. Krew zawrzała mu w żyłach i wbrew woli zacisnął dłoń. __ Co to było? — Prudence usiadła i zaczęła szarpać go za ramiona, podczas gdy on udawał pogrążonego we śnie. — Obudź się! — wrzasnęła mu prosto do ucha. — Coś mnie dotknęło. __ Co?__Spojrzał na nią i ze zdziwienia odebrało mu mowę. Jak mógł tak się dać oszukać? Pierre Chabrol jest kobietą! Porwał kapelusz i wsadził na głowę. __ Wezmę strzelbę. — Wstał i rozejrzał się dokoła. __ Spałeś na warcie i nawet nie masz przy sobie strzelby?! — Schowałem ją przed nim. — Ruchem głowy wskazał Thembę. Szaman ze swego legowiska pod wozem odpowiedział mu spojrzeniem bez wyrazu, po czym wydobył strzelbę spomiędzy stosu skór i rzucił Audsleyowi. 324 KTO SIEJE WIATR - Powiedz, gdzie to jest, a ja to zastrzelę — rzekł Audsley, pragnąc ukryć zażenowanie. — Gdzie to jest? — Co? — To, co cię dotknęło. — Nie wiem, co to było. — Nie wiesz? — spojrzał na nią uważnie. — Nie wiesz, co to było, ale mnie budzisz, żebym to zastrzelił? Jego oczy miały wyraz, którego Prudence wcześniej nie widziała. — Skąd mam wiedzieć, co to było, skoro spałem! — wykrzyknęła i czym prędzej wróciła na swoje posłanie, otulając się szczelnie kurtką.
— Śpij — powiedział Audsley, kładąc się po drugiej stronie ogniska. — Masz przy sobie strzelbę? — rozległo się w ciszy jej stłumione pytanie. — Tak. — Dłonie same mu się zacisnęły na wspomnienie kobiecego ciała, którego dotykał przez ułamek sekundy. — Jutro ruszamy do Thaba Nchu — rzekł ciepło. — Zgadzasz się? Prudence zadała sobie pytanie, dlaczego nagle obchodzi go jej zgoda. — Thaba Nchu to serce Afryki — dodał. — Tak jak Monachium jest sercem Europy. — Naprawdę? — Nie wiedziałeś? — Nie. — Prudence pojęła już, na czym polega zmiana w jej wspólniku. Rozmawiał z nią. — Dobrze się czujesz? — Jak nigdy. — Posłał w ciemność swój krzywy uśmieszek. — Zastanawiałem się, czy płomienie na twoich plecach całkiem zgasły. — Jakie płomienie? — zapytał i usiadł, próbując obejrzeć swoje plecy. — Jak się kładłem, leżałeś po drugiej stronie ogniska. Jak się obudziłem, byłeś koło mnie. Wygląda na to, że we śnie musiałeś się przetoczyć przez ognisko. Dobranoc. Prudence naciągnęła kołnierz kurtki na twarz, zostawiając go samego z tymi słowami. Jego wszakże nie ciekawiło, co właściwie partner miał na myśli. Z zamkniętymi oczyma zastanawiał się, jak długo uda mu się trzymać z dala od niej. Wędrowali przez Transoranię w kierunku północno-zachodnim. Od Thaba Nchu dzieliły ich cztery dni drogi. Themba powiedział, że 325
LUANSHYA GREER Burowie mają na wymianę niezwykłe kamienie, a Jim Audsley natychmiast pomyślał o diamentach. — Ciekawe, gdzie poszedł Themba? — odezwała się Prudence, prowadząc zaprzęg. — Nie powiedział ci? — Audsley śmignął batem nad grzbietami wołów i uchylił się, gdy bat wrócił do niego. Teraz zawsze szedł za Prudence. Kołysanie jej bioder było cudem. — Powiedział, że wzywają go przodkowie — odparła, zmagając się z liną, za którą ciągnęła woły. — Aha. — Tym razem bat zaczepił o zwisający konar. Audsley odwrócił się do Jacoba. — Ściągnij go, chłopcze. — Malec zręcznie niczym małpka wdrapał się na drzewo, odplątał bat i rzucił na ziemię. — Nareszcie! — nieoczekiwanie wykrzyknął Audsley. — O co chodzi? — Nareszcie możemy się wykąpać. Prudence podejrzliwie spojrzała przed siebie. W oddali zobaczyła przecinającą równinę brunatną wstążkę rzeczki. — Mógłbyś mieć przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby rozbierać się za krzakami. — Prudence odwróciła się plecami do Jima Audsleya, udając, że sprawdza coś w wodzie. — Czemu? — zapytał, ubrany jedynie w swój krzywy uśmieszek. — Komu niby mam okazywać względy? — Mogłeś śmiertelnie wystraszyć chłopca. — Ruchem głowy wskazała Jacoba. — Jasne! — Audsley znienacka złapał Prudence i powlókł w kierunku
rzeki, choć krzyczała i kopała go ciężkimi butami. — Co ty wyprawiasz! — Jeżeli mam dalej z tobą jechać, wolę, żeby w wozie przyjemnie pachniało. Wrzucił ją do rzeki. Prudence, wynurzywszy się na powierzchnię, gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Jim Audsley wskoczył za nią i zanurkował. Poczekała, aż wypłynie, i z całej siły wepchnęła go pod wodę. Potem, ślizgając się po dnie, wygramoliła się na brzeg. — Zostaw mnie w spokoju! — zawołała. — Nie zostawię, dopóki się nie wykąpiesz, panie Pierre! — Szarpnął ją za rękaw, aż wreszcie jej ramię wyśliznęło się z kurtki. Okręciła się na pięcie, gdy wypuścił pusty rękaw, a wówczas nasiąknięta wodą skóra świsnęła w powietrzu i trafiła Audsleya w twarz. Prudence szybko zdjęła kurtkę i zaczęła wywijać nią nad głową jak bronią. On 326 KTO SIEJE WIATR jednak złapał kurtkę, pociągnął i Prudence wpadła twarzą do rzeki. Kaszląc i bełkocząc, podniosła głowę. Z nosa i krótkich włosów spływała jej woda. — Jak śmiesz!!! — wrzasnęła. — Co ty wyprawiasz?! — Zaraz panu pokażę, panie Chabrol! — Rzucił się ku niej i jednym szarpnięciem rozerwał koszulę. — Nie dotykaj mnie! Chwycił koniec mokrego materiału, owiniętego wokół jej piersi, i zakręcił nią jak bączkiem. Ciągnął tak długo, aż zobaczył drugi koniec bandaża, po czym skoczył na nią i wepchnął pod wodę. Usiłowała z nim walczyć, lecz
nie puszczał jej rąk. Jim Audsley nie mógł złapać tchu. Pełne jędrne piersi połyskiwały jasno w słońcu, obmywane wodą. Przeniósł wzrok na jej twarz. Usta miała lekko rozchylone, wzrok zamglony. Pożądanie rozpaliło mu krew i przyciągnął dziewczynę do siebie. Nieruchomym gorącym powietrzem targnął przeraźliwy krzyk. Prudence nie była w stanie się opanować, bo nad sobą zobaczyła twarz Claudelle'a. Z szybkością błyskawicy powróciło tragiczne przeżycie z przeszłości. Audsley zrobił kilka kroków w płytkiej wodzie, patrząc w pomieszaniu na Prudence, która z twarzą wykrzywioną przerażeniem wciąż krzyczała. Mały Jacob, obserwujący ich ze swego miejsca na konarze, ze zdziwieniem podrapał się w głowę. Owce i woły, nie przerywając żucia, obojętnie patrzyły na rzekę. Kiedy Audsley wdrapał się na brzeg, Prudence natychmiast ucichła. Bardzo go to zaskoczyło. Spojrzał za siebie i zobaczył, że dziewczyna płacze. — Wszystko w porządku — odezwał się cicho. — Odchodzę. — Nie! — jęknęła, ruszając ku niemu na czworakach. — Nie? — powtórzył bezgłośnie. Kompletnie zagubiony, w panice pobiegł po swoje ubranie. Prudence wyszła z wody. Nie potrafiła zrozumieć, co właściwie się stało, przecież od tak dawna dręczyła ją bolesna tęsknota za jego ciałem. Często wyobrażała sobie, co by się stało, gdyby Jim odkrył, że ona jest kobietą i że go pragnie. Próbując okryć swą nagość podartą koszulą, wydostała się na brzeg. Audsley, już ubrany, odwiązywał konia. — Dokąd się wybierasz?! — zawołała.
— Wyjeżdżam — odparł krótko, wskakując na siodło. 327 LUANSHYA GREER — Nie! — Jednym susem znalazła się przy wozie i porwała broń, którą w niego wycelowała. — Nigdzie nie pojedziesz! — Chcesz, żebym został? — Nic już nie rozumiał. — Zawarliśmy umowę! — Zawarłem umowę z mężczyzną! — To byłam ja. — Kobieta, która udawała mężczyznę. I to nazywasz umową? — Zawarłbyś umowę z kobietą? — Kobietą? — Ze mną. — Nie. — Więc czy miałam inne wyjście? — Kiedy zawrócił konia, gotów do odjazdu, uniosła strzelbę. — Ani kroku dalej. — Będziesz strzelać? — roześmiał się. Jacob zamknął oczy, gdy Prudence wyżej uniosła strzelbę, zaciskając palec na spuście. — Strzelaj! — krzyknął Audsley, wbijając pięty w boki konia. Zamknęła oczy i pociągnęła za cyngiel. Strzelba wypaliła i odrzuciła ją na ziemię. Prudence w bezsilnej złości słuchała szyderczego śmiechu Jima. — Idź do diabła! — Cisnęła strzelbę na ziemię. — Idź do diabła, Jimie Audsley! — krzyknęła za nim, choć zdawała sobie sprawę, że już jej nie słyszy. Otoczony obłokiem kurzu, niknął w oddali. — Wracaj! — w gardle dławiły ją łzy. — Proszę, wróć! — Upadła na ziemię.
Przeszłość wróciła i odgrodziła ją od pierwszego mężczyny, który sprawił, że poczuła się kobietą. Z twarzą ukrytą w dłoniach, zwinięta na ziemi, kołysała się rytmicznie. Słońce paliło ją w kark, ostre kamyki uwierały w kolana, lecz ona nie czuła nic poza wielką tęsknotą i pragnieniem. Jim Audsley był zaledwie kropką na horyzoncie. Zesztywniała, czując kogoś za plecami. Skuliła się w sobie. Poszukała wzrokiem strzelby, lecz jej nie znalazła. Tuż obok zatrzymały się czarne stopy z szeroko rozcapierzonymi palcami. Do uszu Prudence doszedł trzask suszonej zwierzęcej skóry, nozdrza wypełnił gorzko-słodki zapach, na ramieniu poczuła czyjąś dłoń. Pochylał się nad nią Themba o mądrych oczach. — On wróci — rzekł po angielsku. Krew w jej żyłach znowu popłynęła swobodnie, spojrzenie Them-by dodawało otuchy. — Ty mówisz po angielsku — odezwała się cicho. Themba skinął głową i podał jej strzelbę. 328 KTO SIEJE WIATR Jim Audsley leżał na płaskiej skale w palącym słońcu. Przez chwilę śledził wzrokiem postrzępioną chmurkę, która zaraz zniknęła. Gorący wiatr szumiał w długiej suchej trawie. Na kapeluszu Jima coś się nieznacznie poruszyło. Przez przymrużone powieki obserwował cienki zielony ogon wijący się po brązowym filcu. Podniósł do ronda wskazujący palec i maleńka zielona stopka ostrożnie na niego weszła, potem druga... Kameleon przyglądał się Jimowi jednym okiem, siedząc zupełnie bez ruchu. Po bokach jego
jaskrawozielonego ciała biegły niebieskie i różowe pasy. — Głodny jesteś, co? — Jim uniósł zwierzątko ku swej twarzy. — Nie ma tu za wiele much, prawda? — Rozejrzał się wkoło, jakby sam szukał owadów. Uśmiechnął się krzywo, bo z oddali dobiegło skrzypienie kół wozu. — Coś mi się widzi, że twój następny posiłek już jest blisko, Charlie — rzekł unosząc palec, by kameleon mógł wrócić na rondo kapelusza. — Ona jest mi winna połowę tego wozu, przyjacielu, a człowiek nie rezygnuje z takiej umowy. — Wiedział jednak, że nie dlatego wraca do Prudence. Fascynowała go. — Prr! — zawołała Prudence na woły. — Prr! Pomóż, Themba! — krzyknęła, gdyż bydlęta, zginając przed wiatrem grube brunatne karki, ciągle szły ku niej, grożąc stratowaniem. Rozległ się przenikliwy gwizd Themby i zaprzęg stanął. Po zboczu zjeżdżał Jim Audsley. Na jego widok Themba poprowadził małego Jacoba w cień pobliskiego drzewa. — Zgubiłeś się? — zapytała Prudence, gdy Audsley zatrzymał się o kilka kroków przed nią ze swym zwykłym krzywym uśmieszkiem na twarzy. — Wróciłeś po strzelbę? — W odpowiedzi tylko szerzej się uśmiechnął. Prudence odchrząknęła i wyżej uniosła podbródek, patrząc na niego wyzywająco. — Wróciłeś po swoją połowę, tak? — Niewykluczone. — Jeżeli ci się wydaje, że dalej masz do tego prawo... Głos zamarł jej w krtani. Audsley zeskoczył z konia i ruszył ku niej. — Od czasu jak mnie zostawiłeś, nauczyłam się strzelać. — Mówiła z dużą pewnością siebie, lecz on się nie zatrzymał. — Themba?!
— zawołała mimo woli, kiedy Jim Audsley stanął tak blisko, że czuła na sobie jego oddech. — Czego chcesz? Po co wróciłeś? — Po mojego wspólnika — rzekł, ustami muskając jej usta, nos, powieki. — Ciebie. — Jego oddech był niczym pieszczota. ? — Na imię mi Prudence. 329 LUANSHYA GREER __ prUcJence. — Wolno zbliżył usta ku jej wargom i poczuła, że sutki jej tw^dnieją pod koszulą. — Czy zwykle tak się przedstawiasz? przesuI1ął dłońmi po jej bokach, mocno ujął pośladki. Poczuła między nogami gorącą wilgoć, przytuliła się do niego, lecz zaraz odsunęła, bo coś załaskotało ją w czoło. Spojrzała w górę i zobaczyła, jak ogon kameleona chwieje się i owija wokół ronda. __ ?^? pan kameleona na kapeluszu, panie Audsley — rzekła, znowu się do nie§° Przytulając. __ Faktycznie — odparł, językiem delikatnie pieszcząc jej wargi. __ j)jaczego nosi pan kameleona na kapeluszu, panie Audsley? __Kamele°n przypomniał Prudence młodszą siostrę, a myśl o Emily zawiodła ja w przeszłość, z której wreszcie zniknął Claudelle. __ 2 powodu much. — Wziął zwierzątko na palec i ruszył ku zaprzęgoWb gdzie posadził je na drewnianym jarzmie. Gestem dłoni powstrzyrHał Prudence, by nie zbliżała się zbytnio. — Musi się skoncentrować. Wokół wołów z bzyczemem latał roj much. Kameleon wysunął język z szybkością błyskawicy, złapał owada i zjadł, poruszając dolną szczęką ??? 2?? bezzębny starzec, a jednocześnie toczył wzrokiem w poszukiwaniu
następnej. Themba trącił Jacoba łokciem, mrucząc coś pod nosem, i chłopiec niechętnie odwrócił spojrzenie od Jima i Prudence idących ramię w ramię do wozu. Audsley wczołgał się do środka, gdzie zaraz dostał w twarz miedziany01 czajnikiem wiszącym na ścianie wozu. Ostrożnie odstawił naczynie °a b°k i usadowił się na podłodze obok Prudence. __ -frochę tu za twardo. — Sięgnął po skórę leżącą na wierzchu sterty pociągnął i stos skór zwalił mu się na głowę. Prudence wybuchęł3 śmiechem obserwując, jak się spod nich gramoli. Coś z głuchym odgłosem spadło na skrzynię nad nimi. — To cię bawi? __Chwyci J3- za kostki i przyciągnął ku sobie. Spójrz^3 na niego z rosnącym pożądaniem, którego żaden śmiech nie był w stanie ukryć. W jej oczach dostrzegł rodzącą się zmysłowość. Ich wargi się spotkały. Prudence otworzyła usta, gdy jego dłoń zesunęła się po jej boku ku piersiom. Całym ciałem odpowiadała na pieszczoty i pocałunki. __ q0 to? — zapytał Audsley czując, że coś mu kapie na głowę. __ Miód — odparła Prudence, oblizując wargi i wybuchając serdeczny111 śmiechem. — Przewróciłeś słój z miodem. — W jej oczach ierałv błyski rozbawienia i pożądania. — Cali jesteśmy w miodzie! 330 KTO SIEJE WIATR Z uśmiechem patrzył, jak spływa na nią złocista ciecz. — Nie możemy pozwolić, żeby się zmarnował — rzekł. Przez białe brezentowe ściany przebił się kolejny krzyk rozkoszy, a wóz
hałaśliwie zakołysał się na boki. Themba uniósł głowę i ukradkiem zerknął na Jacoba. Chłopiec siedział z podbródkiem wspartym na kościstym kolanie, w wielkim zdziwieniu wpatrując się w wóz. Szaman wbił mu łokieć w żebra i malec zwrócił na niego ogromne, pozbawione wyrazu oczy. Themba zamknął powieki i oparł się o drzewo, gestem wskazując, by chłopiec zrobił to samo. Po krótkiej ciszy dobiegł ich głos Jima Audsleya. — Wspólnicy? — Wspólnicy. — W głosie Prudence brzmiała głęboka i słodka nuta rozkoszy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Jack Marsden chwycił brata za kołnierz, szarpnął i rzucił na drzewo. Głowa zadudniła o pień. Geoffrey nie próbował się bronić. Jack przyskoczył do niego, złapał za włosy i pociągnął do tyłu, chcąc zmiażdżyć mu twarz na twardej nierównej korze. Geoffrey miał posiniaczone policzki, krew lała się z rozcięcia ponad brwiami. Spokój Bonne Esperance, nad którą czuwały fioletowe góry, legł w gruzach. Jack Marsden miał dziewiętnaście lat. Geoffrey dopiero skończył piętnaście i nie stanowił dla pałającego nienawiścią brata godnego przeciwnika. — Na litość boską, co ty wyprawiasz? — John Westbury podjechał ku nim galopem i zeskoczył z konia. — Zostaw go, Jack! Jack nie słyszał go ani nie widział. Jedną ręką przyciskał Geoffreya do drzewa, drugą, zaciśniętą w pięść, wymierzał mu cios. — Powiedziałem, żebyś go puścił! — John z siodła wyjął strzelbę i wystrzelił w powietrze. Jack obejrzał się z ciekawością, jakby odgłos
strzału przywrócił go do rzeczywistości. — Puść brata — powtórzył cicho John, celując prosto w niego. — Ty strzelałeś? — Jack wpatrywał się w lufę, z której cieniutką smużką unosił się dym. — Masz jakąś sprawę w Bonne Esperance? — Powiedziałem, żebyś puścił Geoffreya. 331 LUANSHYA GREER — A ja cię pytałem, z jaką sprawą przychodzisz na naszą ziemię? — Jack puścił brata, cały gniew zwracając na Johna. — Mówisz jako prawnik, sąsiad czy intruz? — Nie znosił Johna Westbury'ego, jego wyniosłości i buty. — Miałem nadzieję, że jako przyjaciel — odparł John, zachowując spokój. — Przyjaciel? Czy jego matka kazała ci się nim opiekować? — wskazał gniewnie Geoffreya, który oparty o drzewo z wysiłkiem wstawał z ziemi. — Jesteś przyjacielem jego matki? — Ona jest też twoją matką. — John chciał chłopcu pomóc, lecz Geoffrey ruszył w kierunku domu. — Nic mi nie jest, to tylko zadrapania. — Głęboka miłość, którą w dzieciństwie darzył brata, nie uległa zmianie, choć ciągle nie potrafił pojąć, dlaczego Jack tak bardzo go nienawidzi. Próbując wytrzeć krew z twarzy, uśmiechnął się do Johna. — Muszę się umyć! — To prawda! — krzyknął Jack, tracąc panowanie nad sobą. — Umyj się, zanim matka cię zobaczy! No, dalej! Idź się umyć! — Co ty wygadujesz?!
Jack umilkł, słysząc głos Johna, lecz trząsł się z furii. Sam już nie wiedział, przeciwko komu jest ona skierowana. — Może chciałbyś ze mną porozmawiać — odezwał się John zwykłym rzeczowym tonem. — A niby o czym? — syknął Jack. — Wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy. — Nie jestem już dzieckiem i niepotrzebna mi twoja rada, Johnie Westbury! — Może w takim razie potrzebujesz broni. — John podał mu strzelbę. — Skoro nie jesteś już dzieckiem, użyj tego przeciwko bratu. — W oczach Jacka dostrzegł błyski zmieszania, które postanowił wykorzystać. — Weź — nalegał, pilnie obserwując jego reakcję. — No, dalej. Strzelaj. — Zostaw nas samych. — Pomiędzy nimi nieśmiało stanął Geoffrey. John opuścił strzelbę, obrzucił wzrokiem obu braci i zawrócił w stronę wierzchowca. Nagle przystanął, wsuwając dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. — Bądź tak dobry i przekaż matce to zaproszenie od mojej matki. — Podał Geoffreyowi pergaminową kopertę. — Naturalnie zaproszona jest cała rodzina. 332 KTO SIEJE WIATR - Czyżby nasza rodzina była wystarczająco dobra? — odezwał się Jack, wpatrując się w kopertę. — To zaproszenie od mojej matki. — Głos Johna nie wyrażał więcej ciepła niż jego oczy. Jack jednym spojrzeniem ogarnął jego szerokie bary
w doskonale skrojonej marynarce, długie szczupłe nogi w spodniach z nienagannym kantem. John Westbury był młodym człowiekiem z wielką przyszłością w zawodzie prawnika. A Jack był nikim. John odjechał drogą prowadzącą wśród winnic. Geoffrey za wszelką cenę chciał porozumieć się z bratem. — Z pewnością na przyjęciu ogłoszą jego zaręczyny z Sarą Ransome. — Dostrzegł na kopercie kroplę krwi i szybko wytarł ją o kurtkę. — Myślę, że ty powinieneś dać to matce — rzekł, wyciągając do brata rękę. — Czy ty się kiedyś zastanawiałeś nad nami, Geoffrey? — cicho zapytał Jack. — Nad naszą rodziną? — Nie. — Geoffrey wzruszył ramionami, dotykając rany nad okiem. Krew zaczęła już zasychać. — Wierzysz w to, co mówi ci matka? — O czym? — Chcesz wiedzieć? — Jack przybrał konfidencjonalny ton. — Chcesz wiedzieć, jaka naprawdę jest nasza rodzina? Co robi nasz dziadek i dokąd jeździ? Z kim się zadaje? Chcesz wiedzieć, czemu John Westbury traktuje nas z wyższością? — Czemu miałby patrzeć na nas z góry? — Geoffreya niewiele to obchodziło, lecz przecież Jack wreszcie z nim rozmawiał. Wreszcie okazał mu zaufanie. — Chodź — rzucił Jack, oddalając się wielkimi krokami. — Dokąd? — Geoffrey pobiegł za nim, zdecydowany zrobić wszystko, by nie przerwać tego pierwszego bliższego kontaktu z bratem. Geoffrey czuł ból w całym ciele, kiedy z Jackiem jechał konno do Kapsztadu. Odnosił wrażenie, że brata otacza ponura mroczna aura. Jack
zdawał się odcięty od świata, zatopiony bez reszty w myślach. — Dałem zaproszenie Rosicie. Powiedziała, że je wyczyści i przekaże cioci Emily — odezwał się Geoffrey obojętnie, jakby podróż do Kapsztadu w nieznanym celu była dla niego codziennością. — Powiedziałem jej też, że idziemy na ryby. Na całą noc. Nie wrócimy przed nocą, prawda? 333 LUANSHYA GREER Jack skinął głową. Geoffrey poczuł pulsujący ból w ranie nad okiem i przyłożył do niej dłoń. — Goi się — oznajmił z przekonaniem. Jack wrócił do swojego świata, a Geoffrey starał się zapomnieć o bólu w czasie tej wędrówki, na końcu której czekała tajemnica. Malajska wioska rybacka jeszcze spała. Rzędy miniaturowych domków w kształcie litery A wyglądały bardziej nędznie i ponuro, gdy nie otaczało ich gwarne ruchliwe życie. — Gdzie jesteśmy? — ostrożnie spytał Geoffrey. Jack zeskoczył z konia i wpatrywał się w jeden z domków. — Pójdziesz ze mną — oznajmił, ujmując wodze. — Powiedziałeś, że chcesz poznać prawdę od dziadku. — Ale ja nic nie rozumiem. Gdzie my jesteśmy? — Chodź! — Jack gwałtownym ruchem ściągnął go z siodła. Z ciemności wybiegł kundel i ujadając rzucił się na nogi Jacka. Potraktowany kopniakiem uciekł ze skomleniem. Geoffreyowi postępek brata zmroził krew w żyłach. Jack kolejnym kopniakiem otworzył drzwi i wepchnął Geoffreya do chaty. — Popatrz, Geoffreyu! Oto nasz szlachetny dziadek Beauvilliers, o
schedę po którym zgodnie z wolą naszej matki mamy walczyć! Słowa Jacka odbiły się echem w nędznie umeblowanej mrocznej izdebce. Geoffrey wytężył wzrok, próbując dostrzec postać poruszającą się w łóżku. — Jacąues? — rozległ się kobiecy głos. — Spójrz na naszego dziadka, Geoffreyu! — Jack złapał brata za kołnierz i pchnął. Geoffrey bezwolnie niczym kukła przeleciał przez szerokość izby. — Widzisz, czyja krew płynie w naszych żyłach?! Człowieka, który czuje się dobrze jedynie w towarzystwie niewolnicy. Popatrz na nich! Jack szarpnął brata za włosy. Geoffrey zobaczył dziadka, leżącego w łóżku z kobietą, nagą i ciemnoskórą. — Oto czym jesteśmy, bracie! Wyzbądź się wszelkich złudzeń! Z hukiem trzasnęły drzwi. Geoffrey mimowolnie wyciągnął dłoń ku miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał Jack, widząc, że dziadek podnosi się i zbliża ku niemu. Ciemnoskóra kobieta okryła się pościelą. Było mu niedobrze. Pragnął krzyczeć, lecz nie potrafił wydobyć z siebie głosu. 334 KTO SIEJE WIATR — Geoffrey. Dziadek wyciągnął ku niemu dłoń i wówczas chłopak odzyskał mowę. — Nie dotykaj mnie! — Cofnął się i biegiem ruszył ku drzwiom. Za progiem przez chwilę stał oszołomiony, podczas gdy wokół otwierały się wszystkie drzwi i okiennice, z których wpatrywały się w niego ciemne twarze. Otaczali go zewsząd. Brunatne twarze ubogich z wielkimi dziurami zamiast oczu.
— Geoffrey — usłyszał za plecami głos dziadka i uciekł. Biegiem dopadł konia, wskoczył na siodło. — Szybciej — poganiał wierzchowca, dławiony łzami. — Nienawidzę cię! — wykrzyknął ku dziadkowi. Jacąues Beauvilliers stał w progu chaty Ewy jak skamieniały. Prawda oświetliła jasnym płomieniem ciemne strony jego życia, niszcząc młodego człowieka. Ewa ujęła dłoń męża. — Idź do nich, Jacąues — powiedziała cicho. — Wracaj tam, gdzie twoje miejsce. — Dlaczego? — W jego pozornie obojętnym głosie kryło się pragnienie śmierci. — To twoi wnukowie. — A John Westbury? — Spojrzał Ewie w oczy, szukając w nich odpowiedzi. — Gdzie jest moje miejsce, Ewo? Jack szedł obok fotela Emily, który Rosita pchała skrajem winnicy. Świadom był, że ciotka nie spuszcza z niego oczu. Geoffrey przekonał Clarę, iż owej nocy łowili ryby, a przyczyną jego skaleczeń był upadek z konia. Jednakże ciotka Emily najwyraźniej nie uwierzyła w ani jedno słowo. — Dokąd zabrałeś Geoffreya? — Choć nie pytała oskarżycielsko, Jack odwrócił głowę. — Nie jestem stróżem mego brata. — Jack... — Był jej bardzo drogi, lecz nigdy nie potrafiła znaleźć sposobu, by przebić wysoki mur, który wokół siebie zbudował. Przypominał jej ojca. Obaj byli obcy w świecie, w którym przyszło im
żyć. — Rosito, proszę, zostaw nas samych — rzekła. — Tak, psze pani. — Rosita zerknęła wymownie na Jacka. — Zaopiekuj się panną Emily. — A potrafisz? — zapytała Emily, gdy Rosita nie mogła już usłyszeć. — Potrafisz troszczyć się o innych? 335 LUANSHYA GREER — Mówiliśmy o Geoffreyu. — Drewniane kola fotela zgrzytały na żelaznych piastach. — Ja mówię o Geoffreyu. — Wzdrygnęła się, gdy chłodny wiatr powiał przez bezlistną winorośl. — Zabrałeś go do dziadka, prawda? — Fotel zatrzymał się. Mimo obaw Emily ciągnęła dalej: — Zawiozłeś go do dziadka i Ewy. Mam rację? — Myślałem, że najwyższy czas, by się dowiedział. — Dlaczego? — Sięgnęła za siebie i pogładziła dłoń na poręczy. — Kogo próbowałeś zranić? — Nie wypuszczała z uścisku jego ręki. — Mów do mnie, Jack. Spojrzał na nią. Chociaż w kącikach jej oczu pojawiły się już zmarszczki, a od ust do szyi biegły głębokie bruzdy cierpienia, wciąż wyglądała niemal jak dziecko. Przywodziła mu na myśl ptaka ze złamanym skrzydłem. — Kto ciebie zranił, ciociu Emily? — Przykląkł przed nią. — Kto posadził cię na tym wózku? Emily poczuła się nieswojo i odwróciła wzrok. — Widzę wyraźnie, że nie masz zamiaru ze mną rozmawiać, Jack — rzekła szorstko. — Ależ ja rozmawiam, ciociu Emily.
— I o czym? — zapytała z gniewem rosnącym wbrew jej woli. — Może lepiej będzie, jak zawołasz Rositę. — Nie możesz mi odpowiedzieć? — To było tak, jakby Jack po raz pierwszy w życiu próbował się z kimś porozumieć. — Zadajesz pytania, ale nie słuchasz odpowiedzi! — Nie odpowiedziałaś mi — rzucił, odwracając się od niej. Emily patrzyła na jego zgarbione plecy. W dzieciństwie garbił się tak samo. Zapragnęła wstać i mocno go przytulić. — Czy według ciebie jestem w stanie zaakceptować swoje kalectwo tylko wówczas, gdy kogoś o nie obwinie? Czy ty właśnie to próbujesz robić? — Dostrzegła, że przez jego ramiona przeszedł lekki dreszcz. — Uważasz, że miłość dziadka do Ewy ma cokolwiek wspólnego z tym, kim jesteś albo co czujesz do Geoffreya? — Ale ma wiele wspólnego z tym, jak traktuje mnie matka! — odparł Jack z goryczą. — Jakżeż to rozumiesz? — Emily zauważyła pęknięcie w odgradzającym go od świata murze i spróbowała je powiększyć. — Uczucia twojej matki nie są w stanie zmienić ciebie. — A co ona czuje? Czego we mnie tak nienawidzi? - Nie mów tak. — Emily ze smutkiem potrząsnęła głową. 336 KTO SIEJE WIATR — Dlaczego? — Pochylił się nad wózkiem, zaglądając jej w oczy. — Ty wiesz, ciociu. Powiedz mi. Nagle Emily wspomniała małego Jacka, którego tak często próbowała pocieszyć. Nie mogła znieść cierpienia tamtego dziecka.
— Proszę, zawołaj Rositę. — Co we mnie jest takiego? — nalegał. — Jestem zmęczona. Proszę, odwieź mnie do domu. — Pragnęła wziąć go w objęcia, opowiedzieć o jego ojcu, Charlesie Marsdenie, o zamordowaniu Jeana, o miłości jego matki do ojca Geoffreya, porucznika Shawa, lecz nie mogła. To jeszcze bardziej by go zniszczyło. — Odpowiedz mi na jedno pytanie — rzekła zamiast tego. — Czy ty potrafisz kochać? Zacisnął zęby. — Może jestem taki jak dziadek — odparł wymijająco. — Niewart miłości. — Czy twoim zdaniem wartość miłości sądzi się według osoby kochanej? — zapytała. — W przypadku Johna Westbury'ego to prawda. Jego ślub z Sarą tylko dlatego budzi takie podniecenie, że dzięki niemu John poprawia swoją pozycję. Udowadnia, że jest wiele wart. Jego matka jest szczęśliwa. Czegóż więcej mogłaby dla niego pragnąć? — A ty mu tego zazdrościsz? — Zazdroszczę, że on nie jest mną. Emily zabrakło tchu na widok wielkiej pogardy, jaką Jack do siebie żywił. Nie potrafiła mu nic odpowiedzieć. A w dodatku sprawił, że jej myśli z niechęcią wróciły do rodziny Westburych, Pauline i Jeana, zbliżającego się ślubu... W domu Westburych od wczesnych godzin poranka wrzała gorączkowa praca. Podłogi zostały wyszorowane do czysta, okna tak długo przecierano, aż lśniły jak lustra, meble nawoskowano. Pauline pomagała matce rozwieszać uprane pokrowce na krzesłach.
Wyschną na wczesnym słońcu, a potem trzeba je zdjąć, żeby nie spłowiały. Dzień, którego Pauline w głębi ducha od dawna się obawiała, wreszcie nadszedł. Dzisiaj zostanie im oficjalnie przedstawiona dziewczyna, z którą jej syn zamierza się ożenić. Pauline znała Sarę Ransome od czasów, gdy John chodził z nią do szkoły. Patrzyła, jak z upływem lat dziecięca przyjaźń zamienia się w uczucie głębsze, i konsekwencje ją przerażały. Jednakże matka 22 Kto sieje wiatr 337 LUANSHYA GREER pozostawała beztroska. Już dawno przekonała samą siebie, że John jest jej synem, uwierzyła we własne kłamstwo, powtarzane od dwudziestu pięciu lat. — Czy ty się w ogóle nie martwisz, matko? — zapytała Pauline, odsuwając mokre pokrowce, które wiatr rzucił jej na twarz. — Jeśli John ją kocha, to zupełnie naturalne, że powinni się pobrać. Sara pochodzi z dobrej angielskiej rodziny. — Mary Westbury nie przerwała przypinania prania do sznura rozwieszonego między drzewami. — Matko, nie możemy dłużej udawać. Nie możemy ukrywać kłamstwa. — Kłamstwa? — powtórzyła Mary Westbury, wyjmując z kieszeni fartucha klamerki. — Teraz najważniejsi są John i Sara. Powiem im prawdę. Będą mieli dzieci... — Pauline przerwała. Rozległo się pianie koguta. — Musisz się z tym pogodzić. — Pogodzić? — Mary z taką siłą wepchnęła klamerkę na sznur, że pękła jej w dłoni. Wyrzuciła dwa zbędne kawałki drewna i gniewnie zwróciła się
do córki. — Kiedy zhańbiłaś mnie i ojca dzieckiem mieszańcem, zhańbiłaś też wszystko, w co wierzymy. Pogwałciłaś nasze dusze! A teraz mi mówisz, że mam się z tym pogodzić? — Szybkim ruchem wyjęła z kieszeni następną klamerkę. — Jedyna prawda jest taka, że wychowałam Johna jako własnego syna i całe życie poświęciłam, by zmazać twoją hańbę. Teraz widzę, że znowu chcesz mnie obrazić. — A kogo obrażają kłamstwa? — Pauline podeszła do niej z wyciągniętą ręką. — Matko. — Mary cofnęła swe kościste ramiona. — Obrażają Johna i dziewczynę, która ma zostać jego żoną. Mary rozwiesiła resztę pokrowców, złapała kosz i pośpiesznie ruszyła w stronę domu. Pauline pobiegła w ślad za nią. — I obrażają Jeana! Jedynego mężczyznę, którego w życiu kochałam! Tę prawdę John musi poznać. Musi się dowiedzieć, że kochałam jego ojca. Mary przystanęła i wolno się odwróciła. Pauline zauważyła starcze fałdy na jej szyi. Matka oczy miała bardziej wyblakłe niż niegdyś, a powieki cienkie jak papier. — Chcesz mu powiedzieć? — Tak — odparła Pauline i w oczach matki zobaczyła wyraz, który widziała przedtem tylko raz: gdy zapytała, co zrobią z dzieckiem, jeśli urodzi się czarne. — Muszę powiedzieć mu prawdę. 338 KTO SIEJE WIATR — Jeśli to zrobisz, zaprzeczę każdemu słowu! — Mary wyprostowała się, pewnym ruchem chwytając kosz pod pachę. — A wtedy okaże się, że ty kłamiesz, Pauline!
John obudził się i natychmiast wyszedł z domu. Przeszkadzał mu zapach pasty i mydła, rozumiał wszakże, że to niezbędne. Dzisiaj był wielki dzień w życiu jego matki, a on zamierzał cieszyć się na równi z nią. — Widzę, że mama nie pozwala ci odpocząć — rzekł do Pauline, która minęła go z wiadrem brudnej wody. — Jestem pewien, że Sara będzie pod wrażeniem. — A to ważne? Zaczepna nutka nie uszła jego uwagi, ruszył więc za siostrą. — To nie moja wina, że nie wyszłaś za mąż. Pauline odwróciła się ku niemu. Widząc jej zaciśnięte mocno usta, zaśmiał się i zrobił krok do tyłu. — No dobrze, to moja wina. — Musimy porozmawiać — odezwała się cicho Pauline. John czekał. Sam nie wiedział, czemu nerwy ma tak napięte. Pauline podała mu kubeł i obejrzała się na dom. — Chcesz się upewnić, że jestem naprawdę zakochany? — Może. — Razem ruszyli wysypaną żwirem ścieżką. — Nie miałem pojęcia, czym jest miłość, dopóki nie poznałem Sary. Czy ty poznałaś to uczucie? — Spuścił wzrok. — Przepraszam. — Poznałam. — Pauline przystanęła. — Tak. Wiem, czym jest miłość. — Kim on był? — W oczach Johna rozbłysła ciekawość. — Nie wiedziałem. — On umarł. — Czy dlatego nigdy o nim nie mówisz? — Johnie. — Pogładziła go po ramieniu, potem ujęła za rękę. — Trudno mi to wyrazić na głos, a tobie jeszcze trudniej będzie wysłuchać. Ale
proszę cię, postaraj się słuchać sercem. — Nie musisz o niczym mi mówić, Pauline. — W zakłopotanie wprawiło go rosnące rozgorączkowanie siostry. — Gdzie mam wylać wodę? — Mieliśmy dziecko, Johnie. Ty jesteś tym dzieckiem. John stał niczym posąg, tylko powieki leciutko mu drgały, jakby słowa Pauline trąciły jakąś strunę w jego podświadomości. 339 LUANSHYA GREER — Ty jesteś moim dzieckiem, ale musiałam cię oddać. — W oczach Pauline wezbrały palące Izy. — Co więcej, musiałam też zrezygnować z twojego ojca. — Kim on był? — zapytał głucho John. Pauline drugą rękę położyła mu na ramieniu. — Kim? — Nazywał się Jean... — Woda chlupnęła jej na nogi. John, wypuściwszy wiadro z rąk, pobiegł przed siebie. Zaczęła go gonić. — Był jedynym mężczyzną, jakiego w życiu kochałam, Johnie, i bardzo kochał ciebie! — zawołała za nim. — Był mieszańcem! — Pogarda w jego słowach była jak uderzenie w twarz. — Synem niewolnicy. Kolorowym! — Johnie! — Podeszła do niego i chwyciła za ramiona. — Nie dotykaj mnie! — wybuchnął z nienawiścią, odpychając szorstko jej dłonie. — Ale co to za różnica? — Łzy strumieniem płynęły po policzkach Pauline, gdy widziała, jak syn się od niej odsuwa. — Mówiłam ci, że go kochałam. — Gdy znowu zaczął biec, ruszyła za nim. — Proszę, wysłuchaj mnie! — John nie oglądając się za siebie, zniknął w stajniach.
Po chwili, schylony nisko na końskim grzbiecie, wyjechał galopem, zmuszając Pauline do zejścia mu z drogi. — Johnie! — krzyknęła, lecz nawet na nią nie spojrzał. — Ty suko! Ty bezwstydna dziwko! — Z domu wyskoczyła matka, obrzucając ją wyzwiskami. — Tylko mi teraz powiedz, że zrobiłaś słusznie, zwalając swoją winę na jego barki! To twój wstyd, nie jego! — Wstyd? Wina? — Ruszyła matce naprzeciw, gnana głębokim gniewem. — Czy mój syn tyle tylko dla ciebie znaczy? Westbury także wyszedł z domu i teraz próbował stanąć między żoną a córką. — Poszukam go i przywiozę z powrotem. — Do tego zakłamanego domu?! — krzyknęła Pauline. — Do kobiety, która uważa go za swój krzyż? Nie! — Wolnym, choć zdecydowanym krokiem minęła ojca, zbliżając się ku matce. — Widziałam Johna, gdy usłyszał prawdę. Wstydził się. Mój syn przez ciebie się wstydził! — rzuciła jej prosto w twarz. — Za to ty nie miałaś za grosz wstydu! — Matka nie pozostała dłużna. — Błagam, uspokójcie się — wtrącił Westbury. — A czego miałam się wstydzić? — Pauline zakrzyczała ojca. — Teraz dopiero wiem, co przeżywał Jean. Jakie zniewagi musiał 340 KTO SIEJE WIATR znosić, ponieważ ludzie tacy jak ty uważali, że jest gorszy, bo ma inny kolor skóry. To ty jesteś gorsza, nie mój syn! — Jak śmiesz! — Mary z rozmachem spoliczkowała córkę. — Śmiem, bo przez ciebie wspaniałego chłopca, mojego syna,
przygniotła sterta bzdurnych przesądów! — Po purpurowej twarzy Pauline strumieniami płynęły łzy. — Ale jeżeli to prawda, matko, jeżeli to prawda, że on jest gorszy, lepiej byś zrobiła, gdybyś go zabiła zaraz po urodzeniu! — Pauline jak burza wbiegła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Zapadła cisza. — Nasza córka ma rację, Mary — odezwał się cicho Westbury. — Nasza córka się myli! — Żona spojrzała na niego zimno. — Do końca życia nie przestanę przeczyć każdemu jej słowu. John Westbury był jak nieprzytomny. Nie wiedział, dokąd ani skąd tak pędzi. Słońce z zenitu posyłało na ziemię palące promienie. Spieniony koń już się potykał, wreszcie chłopak rozpaczliwie zapragnął odpocząć i pozwolił, by zwierzę się zatrzymało. Zsunąwszy się z siodła, runął na ziemię i skulił się w cieniu drzewa. W głowie mu pulsowało, był wyczerpany. Przypomniał sobie czarnego przyjaciela Jacka o imieniu Sunday. Głęboka pogarda, jaką czuł do wszystkich kolorowych, zmaterializowała się goryczą w jego ustach. Przed oczyma stanął mu dzień żałobnego nabożeństwa za Jeana i owo słabe uczucie zakłopotania, które go wówczas, choć był jeszcze dzieckiem, ogarnęło wobec faktu, że jego siostra poszła na grób mieszańca. Lecz przecież sam był mieszańcem. Tamten człowiek był jego ojcem. Spojrzał na swoje opalone ramię. Przesunął po nim paznokciami, potem wbił je w skórę, pozostawiając na niej krótkie białe rysy. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Zgiął się wpół i zwymiotował. Mocno zacisnął powieki, w prawej skroni czuł kłujący ból. Cały się trząsł i ledwo widział.
Usiłował trzymać głowę nieruchomo. Poprzez koszmarny ból i zmącony wzrok docierały do niego przeróżne obrazy. Wspomnienie Malaja, który żebrał przed kancelarią prawniczą Mathera i Beuselin-cka na Long Street, gdzie pracował. Jak gdyby patrząc w lustro, zobaczył na własnej twarzy pogardę, kiedy żebrak wyciągnął ku niemu brunatną dłoń. — Gdyby oczyścili ulice z tych ludzi, w Kapsztadzie mniej byłoby chorób — rzekł wówczas do Sary, szybko mijając żebraka, żeby nawet wzrokiem jej nie musnął. 341 LUANSHYA GREER Jasno zrozumiał, że dalej czuje taką samą odrazę do kolorowych. Jednakże teraz stał się jednym z nich. Ból głowy był niewyobrażalny, powalił go na ziemię. John zamknął powieki i próbował leżeć nieruchomo, lecz nie mógł opanować dreszczy. Widział siebie, jak leży pod drzewem, jeden z mieszańców, którzy budzili w nim taki wstręt. Potem uświadomił sobie, że płacze. Mieszaniec pod drzewem płakał. Zagubiony w dzikim gąszczu przesądów wpajanych mu od dzieciństwa, próbował odnaleźć samego siebie. — John! John Westbury! — usłyszał wołanie z oddali. Z trudem uniósłszy powieki, przez czerwoną mgłę zasłaniającą mu oczy zobaczył mężczyznę. Był to Jacąues Beauvilliers. Według Mary Westbury, kobiety, którą dotąd uważał za matkę, najgorszy, zasługujący na największą wzgardę człowiek. Człowiek, którego krew płynęła w jego żyłach, jego dziadek. Johna znowu chwyciły torsje. „John Westbury nie wrócił jeszcze do domu — napisała Emily w pamiętniku, po czym zanurzyła pióro w kałamarzu. — Pauline wini siebie
za to, co się stało: że pozwoliła, by przesądy matki rozpleniły się niby chwasty w umyśle jej syna. Myśli o powrocie do Anglii. — Postawiła kropkę i z namysłem spojrzała przed siebie. — Jak kolor skóry może wpływać na to, kim jest człowiek?" W głowie zabrzmiał jej głos Jeana: „Muszę udowodnić, że jestem wart, by być jego ojcem". Przed oczyma mignęła jej jego twarz. — Komu udowodnić, Jean? — zapytała na głos. — Emily? Nie śpisz, Emily? — Zza drzwi dobiegło wołanie Clary, pośpiesznie więc zamknęła pamiętnik, odłożyła pióro i sięgnęła po książkę. — Wejdź — rzekła, udając zatopioną w lekturze. Pokój wydał się mniejszy, wręcz ciasny, gdy weszła Clara. Choć dobiegała już pięćdziesiątki, wieku, w którym — jak niegdyś uważała Emily — wszyscy ludzie powinni umierać, wciąż była uderzająco piękną kobietą. — Czy są jakieś wieści o Johnie Westburym? — zapytała, przysiadając sztywno w rogu łóżka. Ubrana była w suknię z ogromną sterczącą krynoliną. Clara wygląda dziwacznie, pomyślała Emily, choć tę opinię zachowała dla siebie. — Nic nie słyszałam — odparła i wróciła do lektury. — Dlaczego tak cię to interesuje? — Doskonale wiedziała, że Clara rzadko pyta o innych, chyba że sprawa dotyczy jej bezpośrednio. —Nie sądziłam, 342 ¦¦i KTO SIEJE WIATR że wiele uwagi poświęcasz rodzinie Westburych. — Przerażała ją myśl, że Clara jakimś sposobem odkryła powód wyjazdu Johna. Przypomniała
sobie zdanie, które zapisała w swoim dzienniku niemal ćwierć wieku wcześniej, gdy John przyszedł na świat: „Niech Bóg sprawi, by Clara nigdy się nie dowiedziała". — Martwię się o panią Westbury. — Clara powiodła wzrokiem po pokoju, jakby szukając źródła nieprzyjemnego zapachu. — W końcu tak wiele dla niej znaczył. Jak Burowie nazywają takie późne dziecko? A laat... — A laat lammetije — skończyła za nią Emily. — Cóż to za brzydki język! — Clara skrzywiła się z niesmakiem. — Naturalnie John udowodnił, że nie może spełnić oczekiwań matki. Wstyd, doprawdy. — O czym mówisz, Claro? — zapytała Emily, zamykając książkę. — Chodzi ci o Sarę Ransome? — Może jej rodzina nie chciała się na to zgodzić? — Clara strzepnęła z sukni niewidzialny pyłek. — Przecież wysłali ją do Kapsztadu, żeby wyleczyła płuca, a nie poślubiła owczarza. — John Westbury nie jest owczarzem — rzekła Emily, dokładając starań, by nie okazać irytacji. — Jest niezwykle obiecującym młodym prawnikiem. — Tak. — Clara odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. — Doskonale sobie radził, zważywszy, że... — Że co? — Trudno powiedzieć, że ma uprzywilejowane pochodzenie. — Przepraszam, Claro, ale ta kwestia mnie nie zajmuje. — Człowiek musi pogodzić się z faktami określającymi jego pozycję w świecie. — Jaka w takim razie jest pozycja Jacka? — Emily podjęła wyzwanie. —
W końcu Jack dziedziczy tytuł po ojcu. Clara prychnęła w odpowiedzi, po czym wstała. — A przy okazji — przystanęła w drodze ku drzwiom — zastanawiam się nad ulepszeniami, których można dokonać w domu. — Niczego mu nie brakuje. — Ten dom to ruina, Emily! Może nawet byłoby lepiej zbudować nowy. — Claro! — zawołała Emily wstrząśnięta do głębi. — Zrujnowany czy nie, ale to nasz dom! — Najwyraźniej w ostatnich czasach nie odwiedzałaś naszych sąsiadów — uśmiechnęła się Clara. — Obawiam się, że twoja protes343 LUANSHYA GREER tancka skłonność do ubóstwa jest już cokolwiek niemodna. Wszyscy wprowadzają udogodnienia. Winnice przynoszą wielkie zyski i nasz status musi znaleźć odzwierciedlenie w sposobie życia. Musimy pokazać ludziom, że jesteśmy bogaci. Będą nas traktowali z większym szacunkiem. — Zapomniałaś, że brytyjski rząd może niedługo zlikwidować podatki na francuskie wina. Lord Palmerston już o tym mówi. A Prudence dawno to przewidziała. — Prudence mówiła o wielu rzeczach — ucięła Clara, nie ukrywając pogardy, jaką wciąż czuła do Prudence. — Zbyt wielu. — I zazwyczaj miała rację — dodała szorstko Emily. — Gdzież więc jest teraz? — Clara pozwoliła sobie na następny uśmieszek. — Zajmuje się handlem? Czy to właśnie ostatnio o niej słyszałaś? Handluje skórami, prochem i owcami? — Ależ Claro! — odparła Emily bezbarwnie, aczkolwiek z uporem, —
Czy wydaje ci się, że dzięki pięknemu domowi rodzina coś zyska? — Tak, to, co ta rodzina zmarnowała! — W głosie Clary brzmiała gorycz, która z wiekiem tylko rosła. — Odzyska godność. — Spodziewasz się, że Geoffrey przywróci ci godność? — zapytała z wielkim zdziwieniem Emily. — Albo Jack? Clara obrzuciła siostrę zimnym spojrzeniem i odwróciła się, jakby pytanie nie warte było odpowiedzi, po czym zamknęła za sobą drzwi. — A może zrobi to John Westbury? — rzekła z namysłem Emily. Jacąues Beauvilliers nie wrócił do Bonne Esperance od dnia, gdy wnukowie wpadli niczym burza do chaty Ewy. Dnie spędzał samotnie na plaży, obserwując rybaków ciągnących sieci, nocami leżał pogrążony w myślach. Kiedy słońce utonęło w morzu za horyzontem, po raz ostatni zaczerpnął w płuca słonego powietrza i zaczął wspinać się na klifowy brzeg w kierunku wioski. Z nisko pochyloną głową kroczył boso wąską ścieżką. Spodnie zawinięte miał do kolan, szerokie rękawy białej koszuli wydymał mu wiatr. Przystanął, by złapać oddech, i stopy zapadły mu się w miękkim piasku. Spojrzał ku wiosce, wspominając czasy, gdy całą drogę przebiegał bez zadyszki, a piękna młoda Ewa czekała na niego na 344 KTO SIEJE WIATR brzegu. Od tamtej pory upłynęło wiele lat i tyle się zdarzyło. Był w stanie zmierzyć się przeszłością tylko wówczas, gdy miał pewność, gdzie jest jego miejsce.
Pochylił głowę, zaczerpnął powietrza i z wysiłkiem podjął wspinaczkę, zaraz wszakże przystanął. U podnóża klifu stał nieruchomy jak posąg młody człowiek. Zarys jego postaci drgał w odbijających się od piasku promieniach zachodzącego słońca. Jacąues bezgłośnie poruszył ustami, jakby próbując coś powiedzieć. Młody człowiek ruszył ku niemu. Serce Jacques'a zabiło szybciej. Wreszcie stanęli twarzą w twarz. — Dziadku — rzekł John Westbury. Spojrzał w piwne oczy Jacques'a i zobaczył w nich małego chłopca uwięzionego w ciele starca. Jacąues schylił głowę i nie patrząc na młodzieńca, położył mu na ramieniu dłoń. Po chwili wahania przyciągnął go ku sobie. Była późna nocna godzina, lecz nikt nie okazywał zmęczenia. Ewa przygotowała posiłek, a jej oczy tańczyły pomiędzy Jacques'em a wnukiem. Znowu była młodą dziewczyną, tylko długi warkocz posrebrzony siwizną zdradzał lata, w czasie których syn Jeana dorósł, stając się mężczyzną. A mimo iż ten przystojny blondyn w niczym nie przypominał jej syna, Ewa w swym małym domku czuła obecność Jeana. — Pojedziesz do Sary i wszystko jej powiesz. — Jacąues odsunął się do stołu, z którego Ewa cicho i szybko sprzątała puste naczynia. — Ona kocha ciebie, Johnie. Ciebie, a nie kogoś wydumanego. — Jak mam jej o tym powiedzieć? — John nie potrafił tego pojąć, lecz w tej mrocznej izbie czuł się jak u siebie. Miał wrażenie, jakby przez całe życie znał Ewę i Jacques'a, choć wciąż czuł niepokój. Człowiek, którego przez całe życie uważał za ojca, był jego dziadkiem, jak Jacąues, matka była babką, a siostra matką. Pochylił głowę, na chwilę tracąc poczucie rzeczywistości, po czym spojrzał na Ewę.
— Dlaczego nie powiedzieli mi prawdy? — zapytał. — Skąd wzięło się tyle strachu? — Skąd? — Jacąues pokiwał głową. — Masz rację dziwiąc się temu. Ale czasami boimy się nie o siebie, Johnie. Ewa patrzyła, jak dwaj mężczyźni obejmują się ponad stołem. 345 LUANSHYA GREER — Opowiedz mi o nim — poprosił John, mocno ściskając dłoń dziadka. W ciepłych twardych palcach, które splatały się z jego własnymi, odnalazł nieoczekiwanie bezpieczeństwo. — Opowiedz mi o moim ojcu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Leniwą ciszę niedzielnego popołudnia w miasteczku Wynberg zburzyło stukanie końskich kopyt po brukowanej ulicy. Rudy kot podniósł głowę, przeciągnął się i arogancko przedefilował tuż przed jeźdźcami, muskając ogonem pęcinę konia Jacques'a Beauvilliers. Jacąues z uśmiechem zwrócił się do jadącego obok Johna, wspominając wizytę, kiedy to mógł rozmawiać z wnukiem tylko jako sąsiad i musiał dla siebie zachować prawdę o jego pochodzeniu. Teraz czuł, że łączy ich niema więź zaufania, jak gdyby przeszłość nie istniała. Jedynie góra otoczona aureolą białych chmur była taka jak dawniej. Jacques'owi wydało się, że ten kamienny masyw się uśmiecha. — Państwo Robertsonowie są opiekunami Sary — odezwał się John rzeczowo i obojętnie. — Choć teraz więcej dla niej znaczą niż rodzice. — Jej rodzice są w Anglii? — Jacąues wyczuł, że John pragnie oderwać myśli od czekającej go rozmowy. — Wysłali ją tutaj do szkoły ze względu na zdrowie, i została. Jacąues
wstrzymał konia o kilka domów przed szkołą, widział bowiem, że John traci odwagę. Dotknął jego dłoni kurczowo ściskającej wodze. — Powiedziałeś mi, że Sara cię kocha. — W cichym głosie Jacques'a brzmiała mądrość podeszłego wieku. — Dlatego została. — Tak — odparł John bez przekonania. Sara zbiegła ze schodów, przeskakując po dwa stopnie naraz, gdy usłyszała trzask otwieranych drzwi i pełne podniecenia wołanie Jamesa Robertsona: — Do kaduka, to John Westbury! Saro, John wrócił! Sara pragnęła rzucić się ukochanemu w ramiona, jednakże powstrzymał ją lęk. Nie wiedziała, dlaczego odwołano jej wizytę w ro346 KTO SIEJE WIATR dzinnym domu Johna i wyobrażała sobie najgorsze — że John zmienił zdanie. Na ostatnim stopniu oparła się o poręcz, bojąc się zrobić następny krok. Obawy dręczące ją przez cały tydzień wróciły ze zdwojoną mocą. Przyjechał powiedzieć prawdę: nie chce się z nią żenić. Uniosła delikatnie zarysowany podbródek i z wysiłkiem uśmiechnęła się na powitanie. — Saro — rzekł John nieśmiało, podchodząc ku niej. — Witaj, Johnie. Nie patrzyła na niego, pewna, że on widzi jedynie pospolitą dziewczynę, z której w samą porę zrezygnował. — Pamiętasz pana Beauvilliers? — John odwrócił się do dziadka, uprzejmym gestem wskazując dziewczynę. — To Sara Ransome.
— I zaraz dodał: — A to mój dziadek. Jacąues dostrzegł zmieszanie dziewczyny. — Już się znamy — wyciągnął do niej rękę. Sara w odpowiedzi nieśmiało się uśmiechnęła, a on w jej twarzy zobaczył porcelanową urodę swojej pierwszej żony Emily. — Sara i John muszą porozmawiać — zwrócił się do pana Robertsona, ruszając ku drzwiom. — Już pan jedzie? — zapytał Robertson. Wyczuwał splątane emocje pomiędzy tą trójką i nie bardzo wiedział, czego po nim oczekują. Wyciągnął do Jacques'a rękę w niezgrabnym geście zaproszenia. Dwa palce nieznacznie odsunięte były od reszty, jakby stale trzymał w nich kredę. — Może napije się pan herbaty? Moja żona jest w sąsiednim pokoju. Proszę ze mną. — Podał Jacques'owi otwartą dłoń, upuszczając wreszcie wyimaginowany kawałek kredy. — Obawiam się, że czeka mnie długa podróż do domu. — Jacąues zerknął na Sarę i Johna, którzy stali wpatrzeni w siebie, i poczuł, jak z barków spada mu wielki ciężar. — Mam nadzieję, że znajdą państwo czas, by odwiedzić Bonne Esperance. Dziękuję, panie Robertson — rzekł z serdecznym uśmiechem. — Do widzenia. — Cóż... — powiedział James Robertson do dębowych drzwi, kiedy Jacąues zamknął je za sobą, przekręcając mosiężną gałkę. — Cóż... — Przestąpił z nogi na nogę, jak gdyby się zastanawiał, do kogo teraz przemówić. We własnej szkole czuł się intruzem i nie wiedział, co ma dalej robić. — Nie będzie herbaty! — Strzepnął nie istniejące okruszki kredy z klapy marynarki. — A może napijecie się czegoś zimnego? — zapytał, choć wiedział, że młoda para go nie słucha, i z uprzejmym uśmiechem wycofał się za próg.
— Te okładki są okropne! 347 LUANSHYA GREER Szybko uskoczył, widząc w progu żonę z naręczem książek, które przytrzymywała podbródkiem. — John! — Zaskoczona uniosła głowę, a James Robertson z przerażeniem patrzył, jak jego cenne książki jedna po drugiej spadają na ziemię. — Gdzieś ty był? Wiesz, jak się martwiliśmy? — Elizabeth! — Usiłował zawrócić ją z drogi, używając swego nauczycielskiego tonu. — Siejesz książkami — rzekł niemądrze i zaczął zbierać je z podłogi. — Nie zwracajcie na nas uwagi — wymamrotał, ciągnąc żonę za rękę. — Wybaczcie. — Podniósł ostatnie egzemplarze i wepchnął Elizabeth do klasy. Kiedy wreszcie zostali sami, John wyciągnął do Sary rękę. — Muszę z tobą porozmawiać — rzekł uroczyście, a Sarę ogarnęło przerażenie. — Słucham — odparła cicho. — Możemy wyjść? — Lepiej powiedz mi to tutaj. — Z pochyloną głową czekała, aż spadnie cios. — Nie jestem ubrana do wyjścia. — Przesunęła palcami po niebieskiej domowej sukni. John wziął jej dłoń w obie ręce. — Proszę — powiedział krótko. Sara siedziała przed Johnem na koniu, który wolno stąpał w dół ulicy. Zielone okiennice na tle białych ścian wydały jej się uszami, podsłuchującymi każde słowo ich rozmowy.
— Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, przyjmę ją bez sprzeciwu — mówił John rzeczowo, jak doświadczony prawnik oddzielając uczucia od faktów, kiedy już tym samym bezbarwnym tonem powiedział jej prawdę o swym pochodzeniu. — Zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciała mnie poślubić — zakończył. — W takim razie może najpierw pomóż mi zejść z konia, zanim pozwolisz mi odejść. Myślałam, że mnie porzuciłeś. — Odetchnęła z ulgą. — Czemu teraz miałabym cię opuścić? — zapytała żartobliwie, a jemu zrobiło się lekko na duszy. — Kiedy prosiłeś mnie, żebym za ciebie wyszła, zgodziłam się. Powiedziałam, że najbardziej na świecie pragnę zostać twoją żoną i matką twoich dzieci. Wówczas mi wierzyłeś. — Odwróciła się ku niemu na siodle i zarzuciła mu ręce na szyję. — Czemu moje uczucia miałyby się zmienić na wieść, że twoim ojcem jest ktoś inny? — Potarła nosem o jego nos. — Czy będę w końcu sama musiała zeskoczyć z konia? — Ale wszystko się zmieniło, Saro. 348 KTO SIEJE WIATR - Czy twoje uczucia się zmieniły? — Przesunęła palcem po jego ustach. — Wydajesz mi się taki sam jak przedtem. — Zamilkła i z jej twarzy na chwilę znikł wyraz radości. — Ale mam do ciebie wielki żal — powiedziała i odsunęła się, jemu zaś serce zamarło. — Czy wiesz, jakie to okropne uczucie, kiedy jedyny człowiek, którego kochasz, odchodzi bez słowa? Byłam zrozpaczona, bo myślałam, że ci na mnie nie zależy. Johna z wolna zaczęła ogarniać wielka radość. — Pragnęłam umrzeć. — Sara patrzyła mu w oczy z powagą, jakby od
niego zależało jej życie. — Czy ty naprawdę mnie kochasz? — Przez jej twarz przemknął wyraz zdziwienia, gdy John, nie mogąc się dłużej powstrzymać, wybuchnął śmiechem. — Żartujesz sobie ze mnie! — Tak. — Mocno ją przytulił. — Żartuję sobie. Sidła przesądów, które o mało go nie zniszczyły, nagle przestały go więzić dzięki szczerej i niewinnej miłości tej dziewczyny. Wyznał, że jest mieszańcem, i ta prawda przeszła obok Sary, nie raniąc jej, nie dotykając nawet. Geoffrey, dostrzegłszy wjeżdżającego do Bonne Esperance dziadka, schronił się za domem. Nie widział go od owej strasznej nocy, kiedy z bratem odwiedzili rybacką wioskę. Krążąc nerwowo po ogrodzie, przysłuchiwał się dochodzącej z domu kłótni. — Nigdy ci nie uwierzę! — krzyczała Clara histerycznie. — To kłamstwo! Geoffrey poczuł skurcze żołądka, głos matki bowiem obudził wspomnienia z dzieciństwa: pełne nienawiści wrzaski, którymi smagała Jacka równie mocno jak batem. Zasłonił uszy, lecz to nie pomogło, ruszył więc biegiem w głąb ogrodu. — Pogodzisz się z tym, Claro! — Jacąues zniżył głos, usiłując odzyskać spokój, z którym rozpoczął tę rozmowę. — John Westbury jest synem Jeana i moim prawowitym dziedzicem. — Nie! — krzyknęła Clara. — Nie będę dłużej słuchać tych kłamstw! — Claro, uspokój się, proszę — rzekła Emily. — Ojciec powiedział ci prawdę. Clara zwróciła na siostrę lodowaty wzrok.
— Wiedziałaś o tym? — szepnęła. Emily skinęła głową. Clarze zdało się, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Myślami powędrowała w przeszłość, do małego ciemnoskórego 349 LUANSHYA GREER chłopca, którego jej ojciec trzymał w ramionach, potem do chłopaka biorącego udział w konnych wyścigach na plaży. Jean wciąż był obecny w ich życiu. — Lecz on umarł — niemal niedosłyszalnie wyszeptała Clara. — Jean umarł! — Wzniosła głos do krzyku. — Umarł! — Miał dziecko — rzekła spokojnie Emily. — Nie. To nieprawda. — Czemu miałbym kłamać? — Ojciec wyciągnął ku Clarze rękę. — Nie dotykaj mnie! Zawsze mnie okłamywałeś! — krzyczała z goryczą. — Okłamywałeś matkę. Zabrałeś jej miłość, zabrałeś jej pieniądze, żeby zbudować Bonne Esperance, i rzuciłeś tej brudnej niewolnicy! — syknęła. Jej oczy ciskały pioruny. — Jean jest martwy. — Skierowała się ku drzwiom. — Nie żyje. — Zostaw ją, ojcze! — krzyknęła Emily, gdy Jacąues ruszył za Clarą, która z hukiem zamknęła mu drzwi przed nosem. Światło błyszczące jeszcze przed chwilą w jego oczach zgasło i nagle wydał się Emily bardzo stary. Przygarbił plecy, głowę zwiesił nisko na piersi. — Dobrze się czujesz? — Podjechała ku niemu na swym fotelu. — Ojcze? — Już jest za późno. — Jacąues zwrócił ku najmłodszej córce poszarzałą twarz i pusty wzrok. — Wciąż pamiętam ją jako małą dziewczynkę. Ja to
dziecko skrzywdziłem. Geoffrey siedział na brzegu rzeki i puszczał kaczki na wodzie. Wziął kolejny kamyk do ręki i zamachnął się, lecz coś go powstrzymało. Zacisnął mocno dłoń, patrząc w kierunku domu. W uszach wciąż dzwonił mu przeraźliwy krzyk matki. Nikomu nie opowiedział o nocy, kiedy Jack zawiózł go do dziadka, jednakże orientował się, że to, co teraz dzieje się w domu, bezpośrednio się łączy z tajemnicą, którą poznał w rybackiej wiosce. Wypełniło go dziwne uniesienie. Nie wiedział dlaczego, lecz był przekonany, że stanie się wolny, jeśli wyjdzie na jaw przyczyna wzajemnej nienawiści matki i dziadka. — Dziadek jest zmęczony — rzekła ostrzegawczo Emily, gdy Geoffrey wrócił do domu. — Niech zostanie. — Jacąues poklepał córkę po dłoni. Z lekkim uśmiechem spojrzał w jasne oczy wnuka. — Chyba musimy porozmawiać. — Bardzo bym chciał — powiedział Geoffrey, spoglądając na ciotkę. — Posiedzę z nim, jeśli mi pozwolisz. 350 KTO SIEJE WIATR — On myśli, że ja umieram — odezwał się Jacąues. — Nie — zaprzeczył zakłopotany Geoffrey. — Przykro mi. — Niech ci nie będzie przykro — szepnął Jacąues. Emily powiodła wzrokiem od starca dobiegającego kresu swych dni do młodzieńca na progu życia, po czym skierowała fotel ku drzwiom. — Będę z Clarą — rzekła. — Uciekłeś, kiedy przyjechałem — powiedział cicho Jacąues, gdy drzwi
się za nią zamknęły. — Dlaczego? — Bałem się — przyznał Geoffrey. — Co się stało między wami? Mimo iż na granicy dojrzałości, Geoffrey wciąż jest rozpieszczonym dzieckiem, pomyślał Jacąues. — Między twoją matką a mną? — Odetchnął głęboko, zanim zaczął mówić. — Matka cię uwielbia. Nigdy o tym nie zapominaj, Geoffreyu. — Zaczął obracać w palcach guzik przy kamizelce. — Co Jack ci powiedział? — Chcę to usłyszeć od ciebie — odparł cicho chłopiec. Jacąues nagle uświadomił sobie, dlaczego był taki samotny. Odsunął się od własnych wnuków, a oni byli krwią z jego krwi. — To długa historia — rzekł. Geoffrey przystawił krzesło do fotela dziadka. — Zawsze pragnąłem tylko jednego: by miejsce mojego syna na tej ziemi nigdy nie zostało zapomniane. — Przerwał, pogrążając się w myślach. — Jeżeli to zrozumiesz, myślę, że będziesz w stanie zrozumieć wszystko inne. — Kiedy to dziecko się urodziło? — Clara w zupełnym milczeniu wysłuchała Emily. — Pauline sama musiała być prawie dzieckiem, jeżeli to, co mówisz, naprawdę się zdarzyło. — Widziałam dziecko, Claro. Trzymałam je w objęciach. I to ja zawiozłam je do Jeana. — A więc byłaś obecna przy narodzinach Johna Westbury'ego? — Clara uniosła wysoko brwi. — To doprawdy niezwykłe! — Naturalnie że nie, Claro! Ale o wszystkim wiem. — Skąd w takim razie masz pewność, że John Westbury jest synem Pauline? Dzieckiem Jeana? — W ostatnich słowach brzmiała nienawiść. — No, powiedz.
— Wiem, ponieważ to prawda. Pauline o wszystkim ci powie, jeżeli ją zapytasz. — I mam jej wierzyć?! Równie dobrze mogę chyba uwierzyć pani Westbury. Kobieta, której jedyną ambicją w życiu jest doskonalenie 351 LUANSHYA GREER siebie, z całą pewnością nie będzie kłamać, żeby do swych aspiracji dołączyć Bonne Esperance! — Może jednak skłamie — powiedziała do siebie Emily, wspominając to, co Pauline mówiła jej o matce. — Przepraszam, nie dosłyszałam? — Clara ochoczo podchwyciła nieostrożne słowa siostry. — Czy powiedziałaś, że pani Westbury byłaby zdolna do kłamstwa? — Wątpię, czy jest szczęśliwsza od ciebie, że prawda wychodzi na jaw... Emily nie dokończyła jeszcze zdania, a już zaczęła go żałować. Clara wyprostowała się, jakby przybyło jej sił. Idąc do drzwi, sztywną obręczą krynoliny potrąciła siostrę. — Wybacz, ale chciałabym odpocząć. Rosito, proszę przyjść po pannę Emily! — zawołała wesoło przez drzwi. — Pragnie już opuścić mój pokój. Pani Westbury nalewała herbatę ze srebrnego czajnika, usiłując powstrzymać drżenie rąk. Nie zwiodło jej zainteresowanie, jakie Clara okazywała rodzinie Westburych. Przyszła pod pretekstem wręczenia prezentu dla Johna i Sary, słyszała bowiem, iż ich ślub odbył się już w Kapsztadzie i że Pauline wyjeżdża do Anglii. — Tyle się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku tygodni — ciągnęła Clara.
— To całkiem zrozumiałe, że Pauline chce teraz opuścić dom. Filiżanka zadrżała w dłoni pani Westbury i trochę herbaty wylało się na spodek. — Tak mi przykro. Zaraz przyniosę następną — powiedziała i zwróciła się do męża, który siedział sztywno na drugim końcu pokoju, z dala od obu kobiet. — Może nalejesz Clarze herbaty, a ja pójdę po filiżankę. — Czy pańska żona dobrze się czuje? — zapytała Clara, uśmiechając się z troską, gdy pani Westbury pośpiesznie opuściła pokój. Filiżanka i spodek zadzwoniły, upuszczone na stół. Chlusnęła herbata. Pani Westbury, usiłując zachować równowagę, oparła się mocno o blat i utkwiła wzrok w powiększającej się plamie na czerwonym kraciastym obrusie. — Mary. — Do kuchni wszedł jej mąż. — Powiem Clarze, że jesteś chora, i poproszę, by odwiedziła nas innym razem. — Nic mi nie jest. — Uniosła głowę, odsuwając się od niego. — Bądź tak dobry i zanieś do salonu herbatę dla mnie. — Uspokoiła już 352 KTO SIEJE WIATR nerwy i teraz patrzyła na plamę, jakby to była jej wina. — Najlepiej zrobisz, jak zamoczysz obrus w zimnej wodzie. — Doskonale wiesz, dlaczego ta kobieta tu przyjechała, Mary. Czemu chcesz z nią rozmawiać? Niech sobie myśli, co jej się podoba. — Wyobrażasz sobie, że pozwolę, by uszły jej na sucho te bezczelne aluzje? O nie! Nie zrzuci hańby swojej rodziny na moją! — Mary... — Na widok zdecydowania żony Westbury nisko pochylił
głowę. — Jest tylko jedna prawda i dla dobra nas wszystkich błagam cię, żebyś się z nią pogodziła. — Tak. Jest tylko jedna prawda — powtórzyła z uśmiechem, po czym ruszyła do drzwi, przed sobą niosąc tarczę swej prawdy. Nad kominkiem wisiał w złoconych ramach portret Johna West-bury'ego jako małego chłopca. Denerwował Clarę, wyraz oczu tego dziecka przypominał jej bowiem Jeana, choć z drugiej strony dodawał jej otuchy. Zaszczytne miejsce, jakie obraz zajmował w pokoju, musiało coś znaczyć. — Przepraszam, ale przez ten ślub Johna i nagłą śmierć mojej siostry w Anglii jestem trochę wytrącona z równowagi. — Mary Westbury weszła do pokoju. — Domyślam się, że mówiąc o Pauline nawiązywała pani do plotek, które nawet do mnie doszły. Jestem przekonana, że zdaje sobie pani sprawę z tego, iż są całkowicie bezpodstawne — rzekła z uśmiechem. — Ale to miło, że obchodzi panią samopoczucie Pauline. — Tyle przynajmniej mogę zrobić. Obawiam się, że mój ojciec jest starym człowiekiem, którego po prostu wykorzystano. — W progu pojawił się Westbury z czystą filiżanką i spodkiem. — Obie wiemy, jacy są ludzie. — Kochanie, może nalejesz herbaty — rzekła do męża Mary, po czym zwróciła się do Clary. — Wiem, naturalnie. Ale jakże to przykre dla waszej rodziny. Takie złośliwe plotki muszą być bardzo denerwujące, zwłaszcza że nie zdarza się to po raz pierwszy — zakończyła łagodnie. Clara wzięła filiżankę z rąk Westbury'ego, unikając jego wzroku. — Doskonale zdajemy sobie sprawę, że pewni ludzie zdolni są do wszystkiego, byle tylko zniszczyć to, czego nie mogą mieć. Bonne Esperance zawsze budziła zawiść. — Nagle coś jej przyszło do głowy i spojrzała na portret nad kominkiem. — Choć nie można wykluczyć, że to
John jest ich celem. Słyszę, że doskonale sobie radzi. I jest taki 23 Kto sieje wiatr 353 LUANSHYA GREER przystojny. Skandal z pewnością mu się nie przysłuży. Ani jego małżeństwu. Westbury odwrócił się i zamknął oczy. Każde słowo, które obie kobiety wypowiadały, wycelowane było w rozmówczynię, lecz każde trafiało w niego. — Wątpię, czy te dziwaczne plotki kiedykolwiek dotrą do uszu Sary czy ludzi, między którymi teraz John się obraca. — Mary odparła atak. — Ale pani rodzinie musi być niezwykle trudno żyć z takimi pogłoskami. Ludzie z winnic nie są na tyle subtelni, żeby zrozumieć, skąd się one biorą. Westbury opuścił pokój, ledwo zauważony przez obie kobiety. Myślał tylko o tym, że jego córka niebawem wyruszy w rejs do Anglii. Stracił ją i wnuka, lecz jeszcze bardziej bolał nad tym, iż utracił odwagę. — Nauczyliśmy się nie zważać na plotki — rzekła Clara. — Bez wątpienia słyszała pani te stare opowieści o młodym parobku, który kiedyś u nas pracował. — Parobku? — Mary Westbury otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. — Nigdy nie zwracałam uwagi na plotki, pani Claro. Swoją drogą, nie mogę pojąć, jak pani ojciec to wytrzymywał. — Mężczyźnie trudniej potępiać plotkarzy. — Clara postawiła filiżankę na szydełkowej narzucie okrywającej poręcz fotela. — Naturalnie jest pani w stanie powstrzymać plotki o swoim synu... — uśmiechnęła się. — Lekarz, który opiekował się panią przy porodzie, może przecież wszystko
potwierdzić. — To nie będzie konieczne — odparła Mary z większą pewnością w głosie. — Nikt nie musi potwierdzać narodzin mego dziecka, pani Claro. — Naturalnie. — Clara podniosła się z fotela. Usłyszała już to, co chciała, nie miało więc sensu przedłużanie tej wizyty. — Pragnęłam jedynie zapewnić panią, że moja rodzina pod żadnym pozorem nie da wiary takim bzdurom. — Ale przyszła pani, żeby rozwiać resztki wątpliwości? — Pani Westbury nie mogła się powstrzymać przed ostatnim ciosem i Clara spojrzała na nią zaskoczona. — Nigdy, w żadnej sytuacji mój syn nie poniży się aż tak, żeby zgłaszać pretensje do Bonne Esperance. Może być pani tego pewna. Clara wyprostowała się, a jej obfity biust napiął obcisły gors sukni. — Taki pomysł nawet nie zaświtał mi w głowie. Dziękuję za herbatę — rzekła z uśmiechem, pewna, że pani Westbury wpadła w zasadzkę. 354 KTO SIEJE WIATR Krzyki mew, głośne targowanie się przewoźników i nawoływania rybaków, zachwalających wspaniały smak różnych gatunków ryb, wzmagały jeszcze gwar panujący w kapsztadzkich dokach. Gotów do rejsu do Anglii statek stał zacumowany na pełnym morzu; pomiędzy nim a dokiem kursowały łodzie, podskakując na przybrzeżnych falach. John Westbury pociągnął do tyłu Sarę i Pauline widząc, że koło nich wyładowano wielką sieć pełną ryb. Lśniące pomarańczowe wzory na łebkach połyskiwały w słońcu, gdy ryby wiły się, bezskutecznie usiłując wrócić do bezpiecznego morza. Pauline wpatrywała się w pewnego siebie młodego mężczyznę, który obejmował ją i Sarę. Wiedziała, że nigdy nie
zapomni wyrazu jego twarzy, kiedy powiedziała mu, czyim naprawdę jest synem, jednakże niczym największy skarb przechowywać będzie w pamięci wspomnienie jego prostego ślubu z Sarą. Był to symbol jej zaślubin z Jeanem, zaślubin, których im zabroniono. — Słucham? — Hulający po dokach wiatr sprawił, że Pauline mocno trzymała kapelusz, usiłując zrozumieć, co woła syn. — Powiedział, że będziemy do ciebie pisać! — krzyknęła Sara. — Dalej cię nie słyszę — odparła Pauline. — Chcecie rybę? Tanią rybę? — głośno pytał uśmiechnięty malajski chłopiec z nawleczonymi na patyk rybami. John ujął Pauline pod ramię i poprowadził w kierunku łodzi. — Popilnuję bagażu! — krzyknęła za nimi Sara. — Nie ma powodu, żebyś wyjeżdżała. Dobrze o tym wiesz — rzekł, patrząc jej prosto w oczy. — Musisz być wolny, żeby zacząć nowe życie... Matka też. — To jest to samo życie. — Z uśmiechem pochylił głowę. — Czemu się śmiejesz? — zapytała Pauline. — Właśnie sobie uśmiadomiłem, ile rzeczy uszło mi na sucho, kiedy byłaś tylko moją siostrą. — Ona jest urocza — rzekła Pauline, spoglądając na Sarę. — A ty jesteś bardzo podobny do Jeana. — Coś mi się wydaje, że lepiej jeździł konno — odparł wesoło John, wspominając liczne historie, które o ojcu opowiadał mu dziadek. — I bardzo cię kochał. Zapadła wymowna cisza. Po chwili John objął matkę. — On cię kochał. — rzekł. — Ja też cię kocham.
Do Sary zbliżył się energiczny młody malajski przewoźnik, szybkim spojrzeniem obrzucając bagaż Pauline. 355 LUANSHYA GREER — Chodźmy. Przewiozę panią. — Nie! — Sara, nie wypuszczając waliz, które przewoźnik usiłował zabrać, zaczęła gorączkowo wymachiwać i wołać: — Pauline! John! — Nie chce pani łodzi? Woli pani czekać? — Malaj odwrócił się, by odejść. — Chcę łódź! — wykrzyknęła. — To znaczy, nie ja, Pauline chce. Malaj, nie pojmując, o co jej chodzi, przystanął. Sara tymczasem próbowała zwrócić jakoś na siebie uwagę Johna. — John, Pauline, szybko! Mamy łódź. Chodźcie tu! Malaj uniósł trzcinowy kapelusz i poskrobał się w głowę. Kiedy John i Pauline wreszcie podeszli, wrzucił do niewielkiej łódki bagaż. — Chyba już na mnie czas — rzekła Pauline. Przeszył ją nagły ból, lecz nie dała nic po sobie poznać i zwróciła spojrzenie na podskakującą na falach łódkę. Malaj, któremu kapelusz mimo porywistego wiatru jakimś cudem trzymał się na głowie, wyciągnął ku niej szczupłą dłoń. Gdy jego brązowe place zamknęły się na jej białej ręce, odwróciła głowę ku synowi. — Dbaj o siebie — powiedział John. — Obiecuję. — Umie pani pływać? — Przewoźnik, kołysząc się w rytm poruszeń łódki, uśmiechnął się szeroko. — Nie — odparła i mocniej ściskając jego dłoń, zeszła do łodzi, która
uciekła jej spod stóp. Malaj szybko położył jej drugą dłoń na ramieniu i posadził na wilgotnej drewnianej ławeczce. — Czy ta łódź na pewno jest bezpieczna? — zapytała, nerwowo zerkając na morze. — Wszystko w porządku, pani. Ja umiem pływać. — Szczerząc w uśmiechu zęby, wiosłem odepchnął się od nabrzeża. Pauline kurczowo trzymała się burt podskakującej na falach łódki i patrzyła na Johna, który stał obejmując Sarę. Kiedy uniósł dłoń na pożegnanie, zamknęła oczy. Przed sobą miała jedynie Jeana, w pamięci tylko owo ostatnie z nim spotkanie, kiedy postanowili razem wyjechać do Anglii. Odwróciła głowę i spojrzała na góry. Szare ściany twierdzy drżały lekko we mgle. Sama nie wiedząc dlaczego, pewna była, że tajemnica śmierci Jeana na zawsze pozostanie zamknięta w jej murach. Młody Malaj obserwował ją ze zdziwieniem. — Pani wyjeżdża na zawsze? — zapytał. 356 KTO SIEJE WIATR — Tak, na zawsze. — Jej wzrok powrócił ku malejącej w oddali sylwetce syna. — Żegnaj, Johnie — szepnęła. Wino było dojrzałe i wyborne, prawdziwe wino z Kraju Przylądkowego, ciężkie i o bogatym bukiecie. Jacąues wypluł trunek z ust, po czym podał szklankę wnukowi. — Doskonale dałeś sobie radę, Jack. To dobre wino, a jeżeli mamy rywalizować z Francuzami, musimy mieć najlepsze. — Spojrzał na winiarza Gunthera Wagnera, ten wszakże odwrócony tyłem sprawdzał temperaturę w kadzi. — Zgadzasz się, Gtintherze? Możemy stanąć do
walki, prawda? — Musimy o tym porozmawiać. — Wagner wytarł dłonie w swój obszerny biały kitel. Był świadom, że nie udało mu się zastąpić Claudelle'a. Jego stosunki z właścicielem nigdy nie wyszły poza relację pracodawca-pracownik. — Może nie będziemy w stanie rywalizować, panie Beauvilliers. — Za taki trunek Anglicy gotowi będą zapłacić dodatkowe podatki! Nasze wina sławne są w całej Europie — argumentował Jacąues, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że brytyjska polityka po raz kolejny wtargnęła w jego życie. J— Jeżeli Brytyjczycy mogą Francuzom zaoferować jedynie obniżone podatki na wino, wątpię, czy musimy się martwić stałym sojuszem. — Brytyjscy żołnierze walczyli ramię w ramię z Francuzami w Chinach — odezwał się Jack. — Może już są sojusznikami. — Nieraz próbowali doprowadzić nas do ruiny, ale nigdy im się to nie udało. — Jacąues podążył za wnukiem w głąb piwnic. — Nie możesz pozwolić, by polityka cię niepokoiła! Między tobą a ziemią nic nie może stanąć — mówił z dawnym zapałem. — Bez względu na to, co oni robią, ty musisz walczyć! Jack od kilku miesięcy udowadniał, że potrafi walczyć. Odkąd Geoffrey opowiedział mu o Johnie Westburym, dokładał starań, by dziadkowi udowodnić swoją wartość. Walczył, lecz nie o schedę. Walczył o siebie. Świadom był, że dziadek poddaje go próbie. — Chyba pokazałem, że umiem zadbać o ziemię i winorośle, dziadku. — Poczuł na sobie spojrzenie Jacques'a i zarumienił się. — Umiem? — To było jedyne pytanie, na które odpowiedź pragnął usłyszeć.
— Rozumiesz ziemię, to prawda. — Jacąues w słabym świetle przesunął wzrokiem po rzędach drewnianych kadzi. — I winorośl, która na niej rośnie. Wszystko pojąłeś. 357 LUANSHYA GREER Jack w napięciu czekał na dalszy ciąg. Dziadek nigdy nie wspominał tamtej nocy, kiedy to Jack zawlókł Geoffreya do chaty Ewy, nigdy też nie czynił mu z tego powodu wyrzutów, jednakże obaj czuli się w swojej obecności trochę nieswojo. — Czy jeszcze czegoś powinienem się nauczyć? — zapytał Jack ostrożnie. — Tak — odparł Jacąues, uważnie przyglądając się wnukowi. — Czy ty umiesz kochać? — Ojcze! — od progu dobiegł ich ostry niczym brzytwa głos Clary. — Spróbuj tę ziemię pokochać — powiedział cicho Jacąues, po czym zwrócił się w stronę córki. — Twój syn doskonale się sprawił, Claro, powinnaś mu pogratulować. — Jack, czy możesz zostawić nas samych? Nie zwróciła najmniejszej uwagi na jego słowa i Jacques'a po raz kolejny zadziwiło, jak całkowicie ignoruje swego starszego syna. Poczekał, aż Jack odejdzie, po czym wolno zapytał: — Masz mi coś do powiedzenia, Claro? Może coś o twoim synu? Bo nie mam zamiaru znowu rozmawiać na temat Johna Westbury'ego. — Obawiam się, że musimy o nim porozmawiać. — Clara pragnęła wstrząsnąć ojcem, uświadomić mu, co jej uczynił. — Widziałam się z panią Westbury... Potwierdziła, że John jest jej synem.
Jacąues pochylił głowę. Poczuł bolesne ukłucie w piersi. — Pani Westbury odkryła twoje kłamstwo, ojcze — mówiła dalej Clara. — Nalegam, by całą sprawę raz na zawsze wyjaśnić! Przyznaj, że Jean umarł bezpotomnie, i staw czoło prawdzie! Jacąues otworzył usta, usiłując zaczerpnąć powietrza. W całym ciele czuł ból, nogi miał ciężkie jak z żelaza. — Bonne Esperance jest moja i będzie należeć do Geoffreya — ciągnęła Clara, nie zauważając jego cierpienia. — Skoro upierasz się przy kłamstwach, którymi karmiła cię Ewa, to proponuję, żebyś do niej wrócił, mnie zostawiając przywrócenie tej rodzinie szacunku u ludzi, który jej ukradłeś. — Odwróciła się i wyszła. Po raz pierwszy od powrotu ojca miała świadomość wygranej. Jacąues pochylił się, rękami bijąc powietrze i otwierając usta w bezgłośnym wołaniu o pomoc. Klatka piersiowa mu się zapadła, żebra wbijały w płuca. Oparł się o drzwi. Sylwetka Clary odchodzącej w kierunku domu kołysała mu się w oczach. Odwrócił się, usiłując skupić wzrok na kadziach. Mimo iż jęczał głośno z bólu, zaczął się ku nim czołgać. 358 KTO SIEJE WIATR Złapał się metalowej obręczy na kadzi i podciągnął do góry. Uderzył twarzą o drewniane klepki. Ze wszystkich sił starając się nie poddać bólowi, z zamkniętymi kurczowo powiekami przesunął dłoń do kurka, po czym z ogromnym trudem go przekręcił. Kiedy poczuł na spodniach ciepły płyn, odepchnął się i przeturlał do następnej kadzi, gdzie także przekręcił kurek.
Jack czekał ukryty za murem, aż matka wejdzie do domu. Słysząc szum i krótki chrapliwy oddech dziadka, wbiegł do piwnicy. Jacąues czołgał się wzdłuż rzędu kadzi w płynącym szerokim strumieniem czerwonym winie. Oczy miał dzikie i otoczone czarnymi obwódkami, cerę popielatą, z ust ciekła mu ślina, z czoła kapał pot. — Chcesz schedy? — wykrztusił, z trudem łapiąc powietrze. — Bierz ją! — Oczy uciekły mu pod czaszkę. Osunął się, obijając o metalowe obręcze beczki, zanim upadł twarzą do ziemi. Leżał w zupełnym bezruchu. W ciągle powiększającej się kałuży wina Jack przewrócił go na plecy i wziął na ręce. Jacąues otworzył oczy i zaczął poruszać ustami. Wołał Ewę. Jack wstał ze starcem w objęciach i poniósł przez piwnicę to kruche, nadspodziewanie lekkie ciało, przez cały czas słysząc jedynie słabe wołanie: — Ewo! Z rękoma ułożonymi po bokach, umyty i uczesany, Jacąues leżał pod świeżo wykrochmaloną białą pościelą, czekając na śmierć. Nieustannie poruszał ustami. — Wciąż woła Ewę — rzekła Emily do stojącego u jej boku Jacka, powstrzymując łzy. — Chcesz zobaczyć się z Ewą? — zapytała Clara, pochylając się nad ojcem. — W takim razie przekonaj nas, jaki jesteś dobry. — Zza paska wyciągnęła jakiś dokument i podsunęła mu pod zamknięte oczy. — Wiesz, czego chcę, prawda, ojcze? Jack odwrócił się i wyszedł. — Claro! — Emily popchnęła swój fotel ku siostrze i wyrwała papier, który Clara natychmiast odebrała. Oczy jej błyszczały.
— Nie może umrzeć, nie podpisawszy testamentu, Emily. — Nie potrafisz go kochać nawet w chwili jego śmierci! — krzyknęła przerażona Emily. — Wiem, czego on chce! — odpowiedziała podniesionym głosem Clara. 359 LUANSHYA GREER Emily pragnęła wstać z fotela, wyrwać Clarze testament i wyrzucić ją z pokoju, lecz nie mogła nic zrobić, by powstrzymać siostrę przed dręczeniem ojca. — Jack! — krzyknęła, przejeżdżając fotelem za próg. — Gdzie jest Jack? — Ledwo musnęła wzrokiem Geoffreya, który czekał pod drzwiami sypialni, i skierowała się ku frontowemu wyjściu. — Jack, jesteś mi potrzebny! Rosita wybiegła z kuchni. Twarz miała mokrą od łez. Wciąż czuła pod dłoniami konające ciało, które Clara kazała jej umyć, wciąż słyszała szept: „Ewo!" — Panicz Jack wyjeżdża. — Rosita otworzyła frontowe drzwi. — Paniczu Jacku! — zawołała, lecz on popędził tylko konia. — Dokąd on jedzie? — zapytała Emily, zwracając fotel do Geoffreya. — Dokąd? — Nie wiem. — Geoffrey miał wrażenie, że jest bezsilny niczym małe dziecko. — Twoja matka dręczy naszego ojca. — Emily patrzyła na niego błagalnie. — Proszę, powstrzymaj ją. Geoffrey spojrzał na drzwi sypialni. Jeżeli teraz stanie przeciwko matce, uczyni tym samym pierwszy krok ku dojrzałości. Kiedy wszakże zobaczył
matkę w progu, zawahał się. — Nic więcej nie mogę dla niego zrobić — rzekła. Mijając syna, trąciła go ostrą krawędzią testamentu. — Już długo z nami nie pobędzie. Cała odwaga Geoffreya gdzieś się rozwiała. Bezradnie spojrzał na Emily, która cicho rzekła: — Wejdź i pożegnaj się z nim. Geoffrey stanął przy łóżku. Jacąues wciąż nieznacznie poruszał ustami. Geoffrey wiedział, kogo dziadek wzywa. Tak wiele pragnął powiedzieć temu starcowi, który nieoczekiwanie znalazł miejsce w jego sercu, lecz nie potrafił. Odwrócił się ku Emily i nagle odwaga, którą stracił w obecności matki, powróciła. Zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom. — O co chodzi, Geoffreyu? Umarł? — spytała zimno Clara. Stała w salonie pod swoim ślubnym portretem. — Ja tego nie chcę, matko — rzekł Geoffrey, wzrokiem wskazując na testament, który trzymała w dłoni. — Nie potrafię sprostać twoim oczekiwaniom i Bonne Esperance nigdy nie będzie należeć do mnie. Przykro mi. Jestem jak ojciec. Nie ma dla mnie miejsca w twoim świecie. 360 KTO SIEJE WIATR - Wynoś się. — Głos Clary był zaledwie szeptem. — Wynoś się! 1— krzyknęła. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, zaczęła drżeć na całym ciele. Odwróciła się w stronę portretu. Ojciec zdawał się patrzeć na nią, jak gdyby zaraz miał wyciągnąć ku niej rękę. Kurczowo ścisnęła testament i nagle zachwiała się na nogach.
— Ojcze? Ojcze! — krzyknęła kładąc dłoń na obrazie i tamta mała dziewczynka, która darzyła go głębokim uwielbieniem, wybuchnęła wielkim szlochem. — Nie zrobiłeś nic złego, ojcze—rzekła Emily. — Całe twoje życie wypełnione było miłością. — Usiłując panować nad emocjami, odsunęła z wilgotnego czoła Jacąues'a kosmyk srebrnych włosów. — Ja nigdy nie zapomnę. Zawsze będę pamiętać o Jeanie. — Pochyliła głowę nad jego piersią. Nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez, które teraz zaczęły kapać na pościel. — Wybacz Clarze. Ona nie wie, co czyni. Jacąues przestał poruszać ustami. Otworzył oczy. Nieznacznie się uśmiechnął, a potem, poruszając z wysiłkiem dłonią, znalazł jej ramię i pogładził. W ostatnich swoich chwilach znalazł siły, by ją pocieszyć. Nad morzem wstawał dzień w ciepłej żółtej poświacie. Nisko nad ziemią wisiała jeszcze mgła. Jack, z włosami zlepionymi potem, ciężko oddychając, walił w drzwi Ewy. Był tak wyczerpany, że nie zwrócił uwagi na kundle, które ujadały mu u stóp. W progu stanęła wreszcie Ewa. — Dziadek umiera — powiedział Jack, cofając się przed nią bezwiednie. — On cię woła. Musisz pojechać. Ewa weszła do małej izdebki, przez chwilę stała, potem spod stołu wyciągnęła zydel, który z trzaskiem przesunął się po podłodze, pobalansował na jednej nodze i wreszcie znieruchomiał. — Ewo, musisz pojechać. — Nieśmiało zbliżył się ku niej, lecz się nie poruszyła. — On umarł — odezwała się szeptem. — Twój dziadek nie żyje. Jej pewność nim wstrząsnęła. — Dlaczego płaczesz? — zapytała.
Dopiero wówczas Jack uświadomił sobie, że po policzkach płyną mu łzy. Po raz pierwszy w swym dorosłym życiu płakał i ogarnięty wstydem, odwrócił się do niej tyłem. 361 LUANSHYA GREER Ewa podeszła i pogładziła go po plecach. — płacz — rzekła łagodnie. — Nie po nim, ale za nas. On już znalazł spokój. — Uśmiechnęła się z wielkim smutkiem. — Teraz na nas kolej. — Panie, on kochał. Nie miał wiary ani nadziei, lecz miał miłość. — Emily przykryła twarz Jacques'a prześcieradłem. — Żegnaj, ojcze. Na ramieniu wciąż czuła lekki dotyk jego dłoni. Część trzecia 1862-1880 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Suzanne stała ukryta pod zielonym baldachimem liści pieprzowców, rosnących w pobliżu domu. Zwinęła w kulkę pognieciony papier i mocno ścisnęła. To był list od Emily. Przed nią, wznosząc tumany pyłu, przegalopował struś, na którym jak na koniu siedział jej jedenastoletni syn. — Uważaj, Pieter! — zawołała w afrikaans, wybiegając spod drzew. Chłopiec jeszcze popędził strusia, wbijając mu pięty w boki tuż przed bezużytecznymi skrzydłami. — Pieter! — krzyknęła z przerażenia. Jan Pieterse na chwilę oderwał uwagę od orki. — Musi się nauczyć sam o siebie dbać — powiedziała Marie Pieterse, niosąc naręcze suchego prania. — Co jest w tym liście? — zapytała, wrzucając bieliznę do ogromnego wiklinowego kosza.
— Przysłał ci go ktoś z rodziny? — Umarł mój ojciec. — Suzanne nie miała ani chwili dla siebie, a bezustanne wypytywanie Marie Pieterse już od dawna ją drażniło. Schowała list do kieszeni. — Uważaj, żeby cię nie kopnął, Pieter! — zawołała do syna, który zeskoczył z grzbietu strusia. Oczyma duszy zobaczyła przerażający obraz — chłopca z czaszką rozłupaną na dwoje. — Zepsujesz go — stwierdziła Marie Pieterse, znikając z koszem w chatce. Jakże to? — pomyślała z goryczą Suzanne. — Dlaczego mój syn ma być przygotowany na ciężkie życie? — zapytała głośno. Zmęczyła ją wieczna walka z surową afrykańską ziemią, dość już miała pyłu, który wkradał się wszystkimi szczelinami do domu. Nienawidziła suchych upalnych wiatrów we dnie i przenik365 LUANSHYA GREER liwie zimnych nocy, a perwersyjna przyjemność, którą Marie Pieterse i jej mąż zdawali się czerpać z cierpienia, budziła w niej odrazę. — Widziałaś, mamo? — Pieter uniósł ku niej piegowatą twarzyczkę. — Widziałaś, jak szybko jechałem? — Podniecony, odwrócił się ku strusiowi, który rozzłoszczony truchtał w kółko. — Ale jest wściekły! — Widzę. — Suzanne krajem spódnicy otarła mu oczy z pyłu, potem zajrzała w uszy. Chłopiec zmarkotniał. — Dziecko, ale ty jesteś brudny! — Ujęła jego twarz w obie ręce. — Kazałam ci myć uszy codziennie. — Jeszcze słyszę. — Zmarszczył nos, a Suzanne pośpiesznie go odepchnęła. W jego pucołowatej buzi zobaczyła Thysa. — Idź się natychmiast umyć!
Patrzyła, jak z ociąganiem idzie w stronę strumienia. Dłonie wepchnięte miał głęboko w kieszenie workowatych spodni, ramiona zgarbione, za to rozczochraną głowę zadziornie trzymał w górze. Już odzyskiwał poczucie własnej godności, zachwiane przez matkę. Suzanne usiadła na ułożonych na ziemi pniach, wyjęła list Emily i rozprostowała na kolanach. Zgięcia zamieniły schludne pismo siostry w faliste linie. Wróciła myślami do swej niewielkiej sypialni w Bonne Esperance. Zobaczyła tapety w delikatne wzorki i białe koronkowe firanki, we wspomnieniach poczuła zapach rosnącego za oknem eukaliptusa. Przypomniała sobie głęboką zieleń winnicy, nad którą wznosiły się czarodziejskie góry, i nieoczekiwanie ogarnęła ją wielka tęsknota za domem. Jakiś dźwięk wdarł się w jej myśli. Zerwała się na równe nogi. Serce waliło jej głośno, w ustach miała sucho. Usłyszała wołanie ptaka, jakim przyzywał ją Thys. Rozejrzała się uważnie. Rozsądek mówił jej, że się przesłyszała, przecież Thys nie żyje. Lecz wołanie rozległo się ponownie. Wybiegła z cienia drzew i przymrużyła oczy, nagle oślepiona słońcem. — Słyszałaś, mamo? — Zesztywniała na widok zbliżającego się ku niej wielkimi susami Pietera. — Słyszałaś? — Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu, dumny ze swego osiągnięcia, kiedy wszakże zobaczył utkwiony w siebie wzrok matki, podbródek zaczął mu się trząść. — Nigdy więcej tego nie rób — Szarpnęła go ku sobie za wypłowiałą koszulę. — Nigdy! 366 KTO SIEJE WIATR
— Dlaczego? — W jego cętkowanych szarych oczach malowała się zraniona duma. — Posłuchaj, przecież tak śpiewają ptaki. — I znowu zagwizdał. Suzanne wymierzyła mu siarczysty policzek. — Przestań! — krzyknęła, odwróciła się na pięcie i ruszyła do domu. Pieter ze łzami gniewu kopał w ziemię. Umył uszy, jak mu kazała. Potrafił jeździć na strusiu, rżnąć piłą grube pnie, ukręcić łeb kurze, a ona wciąż nie jest z niego dumna. Postanowił, że nie będzie się do niej odzywał do końca dnia, wieczorem przed pójściem spać nie pozwoli się pocałować i nigdy nie będzie uczył się angielskiego, jak sobie życzyła. — Co jeszcze było w tym liście? Słysząc głos Marie, Suzanne podskoczyła. Nie dostrzegła jej w ciemnym kącie kuchni. — Mówiłam ci. — Wzięła miotłę i machinalnie zaczęła zmiatać pył w stronę drzwi. — Mój ojciec umarł. Marie Pieterse zamilkła w swym kącie. Suzanne spojrzała na kupkę piasku u swych stóp. — Chcę pojechać do domu — odezwała się znienacka. — Wracam do domu. — Z kim chcesz pojechać? — zapytała Marie, wychodząc z cienia. — Nie rozumiem. — Z kim pojedziesz? — powtórzyła gniewnie Marie. — Z moim synem. — A co będzie z moim synem? Co z Johanem? Suzanne z latami zaczęła pogardzać Marie Pieterse. To, co na początku
brała za wielką siłę, odwagę w obliczu surowej ziemi, teraz uważała za głupotę. Bo czyż mądre było uparte pozostawanie tutaj, w tak surowych warunkach, gdzie ciężka praca bez końca nie przynosiła żadnych korzyści? — Mój syn musi się uczyć — tłumaczyła teściowej, która patrzyła na nią zimno. — Musi iść do szkoły. — A nauczą go, jak tutaj przeżyć? — Może wcale nie będzie mu to potrzebne! — Suzanne zamaszystym ruchem wymiotła za próg śmieci, które zawirowały wokół jej stóp. Świadoma była, że Marie nie odrywa od niej oczu. — Chcę pojechać do domu! — zawołała, błagając o zrozumienie. 367 LUANSHYA GREER Marie nerwowo mięła w palcach suknię. Odwróciła się i bez słowa zniknęła w ciemności. — Suzanne — w progu pojawił się schylony Johan. — Pieter cię potrzebuje. — Natychmiast ruszyła do wyjścia, lecz ją powstrzymał. — Chce ci coś pokazać. — Na włosach poczuła jego ciepły oddech, na ramionach łagodny uścisk i ogarnęło ją wielkie pragnienie, by uciec. — Pozwoliłem mu kierować wozem. — Wozem? — powtórzyła ze ściśniętym gardłem. — Twój syn dorasta, Suzanne — rzekł, a ją ogarnął wstyd. Zdawała sobie sprawę, iż Johan wyczuwa dzielący ich dystans. — Powiedz mu, że doskonale sobie radzi. — Puścił jej ramię i w mroku kuchni ruszył ku swej matce. Suzanne siedziała na wozie i obserwowała ostry profil syna, który całą uwagę skupiał na prowadzeniu koni.
— Pewnego dnia może zawieziesz mnie tym wozem daleko stąd, Pieter — rzekła, usiłując przełamać jego rezerwę. — Dokąd? — zapytał nie patrząc na nią. — Na targ? — Dalej. — Dotknęła jego dłoni kurczowo trzymających lejce. — Bardzo, bardzo daleko. — Dlaczego? — Wykrzywiając usta, kazał koniom skręcić za róg. — Mnie się tu podoba. Czy tata pojedzie z nami? — zapytał, kiedy już wyprostował zaprzęg. — Nie. Na ich widok Jan Pieters uniósł znad roboty swą wypraną z wszelkich emocji twarz. — No i...? — Pieter z płonącą twarzą zatrzymał konie i rzucił matce zwycięskie spojrzenie. — Czy umiem powozić? — Tak, umiesz — odparła z uśmiechem Suzanne. Pieter odwrócił się na koźle i wesoło zawołał do Jana Pieterse: — Dziadku, ona mówi, że umiem powozić! Suzanne poczuła znajome przygnębienie. Niewidzialne wrota jej więzienia znowu się za nią zamknęły. — Miód, herbata, kawa! — Gerrit, spoglądając na Thysa płonącym wzrokiem, przerzucał stos towarów na werandzie małego domku. Nad głowami zwisały im zebrane w pęki fioletowe kwiaty, z których pięknem kontrastowała sucha łodyga pnąca się po drewnianej podpórce. Na niewidocznej nitce kołysał się pająk w poszukiwaniu nowego miejsca na pajęczynę. — I to! — Gerrit pod368 KTO SIEJE WIATR
niósł ogromny sagan z drucianą rączką. — Wszystko za jedno kościste bydlę! — Gdzie on ma wóz? — zapytał Thys, odprowadzając wzrokiem Jima Audsłeya, który opuszczał ich ziemie. Wokół konia tłoczyły się owce, pilnowane przez Jacoba, teraz wysokiego młodzieńca. Uwiązany na postronku szedł jeden z byków Gerrita z kośćmi znaczącymi się ostro pod brunatną skórą. — Skąd on pochodzi? — Z Anglii. — Gerrit z dumą oglądał sagan myśląc, jak wspaniałą brzoskwiniową brandy w nim zrobi, po czym porozumiewawczo mrugnął do Thysa. — Wdowie Heunis i jej córce chyba będzie smakować moja brandy. Thys oderwał wzrok od jeźdźca, który odjeżdżał z ich bykiem — zapłatą za towary, będące na tym odludziu luksusem. Gerrit zdecydował się na nie, pragnął bowiem zdobyć wdowę Heunis dla siebie, a jej córkę dla przyjaciela. Thys miał wrażenie, że rozciągająca się przed nim ziemia płacze z bólu. Od pięciu lat nie spadła kropla deszczu. Spojrzał z nadzieją na niebo, po którym mknęły chmury, zbierając się w obiecujące mroczne grona. Wyczuwał pragnienie dręczące ziemię pod jego stopami, wiedział wszakże, że chmury znikną, nie zostawiwszy daru dobroczynnej wody. Zanim spadnie na ziemię, wypali ją słońce. — Chyba zabiorę się do tego od razu — rzekł Gerrit, wchodząc do domu z żelaznym saganem w ręku. Myślał tylko o wdowie Heunis, jej córce i brzoskwiniowej brandy. — Zaprosimy wszystkich sąsiadów. Urządzimy wspaniałe przyjęcie. — Ziemia umiera. Co my teraz zrobimy? — Deszcze przyjdą. Jeśli nie dziś, to jutro. — Gerrit przez przymrużone
powieki spojrzał na chmury. Nie miał zamiaru pozwolić, by susza, która niszczyła ich ziemię, odwiodła go od planów. — Słyszałem, że jest niezłą kucharką. Mówiłem ci już o tym? Thys patrzył, jak sylwetka jeźdźca maleje w oddali. Nagle pozazdrościł mu swobody, tego, że przemierza konającą ziemię, nawet o tym nie myśląc, ponieważ nie jest jej właścicielem. — Wygląda na silną. I ma sporo ciała. — Gerrit szturchnął Thysa w żebro. — Zauważyłeś, jakie ma jasne włosy i czerwone usta? — zapytał, usiłując nakierować rozmowę na córkę wdowy Heunis. — Nie chcę kobiety — odparł krótko Thys. Włosy zaczęły mu siwieć na skroniach, a rysy wciąż przystojnej twarzy złagodniały z wiekiem. 24 Kto sieje wiatr 369 LUANSHYA GREER — Każdy mężczyzna potrzebuje kobiety. — Gerrit miał głowę białą jak śnieg, brodę pokrywał mu postrzępiony zarost, lecz oczy błyszczały jak u młodzieńca. — To naturalne: mieć kobietę. — Spojrzał na ukochaną ziemię, która umierała z każdym dniem. — Ziemia też potrzebuje kobiecej ręki. Właściwie wystarczy jej ślad kobiecych stóp. — W pamięci stanął mu ów dzień, gdy Thys wrócił bez Suzanne, gdy sami wprowadzili się do domu, który został dla niej zbudowany. — Powiedział, że ma za dużo owiec, żeby jechać wozem — wrócił myślami do Jima Audsleya, ledwo rozpoznawalnego teraz na horyzoncie. — Podobno zostawia wspólnika na wozie, kiedy jeździ handlować. Wcale nie przypomina Anglika. Wybiera się na północ po złoto. Do Transwalu. — Pokiwał głową. — Anglicy widzą złoto w mrowiskach
— zachichotał, po czym dodał: — Jego wspólnik jest kobietą. — Jeżeli deszcze wkrótce nie spadną, będziemy musieli wyprowadzić bydło gdzie indziej. — Thys wyszedł na werandę i usiadł na drewnianej ławce zrobionej przez Gerrita, na której słoje tworzyły regularny wzór. Oparł się wygodnie, położył nogę na kolanie i łokciem wytarł kurz z buta. — Jeden z nas będzie musiał znaleźć jakąś pracę. — Gdzie? — Nie mam pojęcia. — I co będzie robił? — Może jednak spadnie deszcz. — Thys naciągnął kapelusz na oczy. — Kiedy wdowa Heunis z córką mają przyjść? — powrócił do najbardziej interesującego Gerrita tematu. — Mówiłeś, że ma na imię Theresa, tak? — Kącikiem oka zauważył, że twarz Gerrita rozjaśnia się w uśmiechu. — Jasne włosy i czerwone usta? — pytał żartobliwie. — A wdowa? — Siwa, lecz wydaje mi się, że była blondynką — odparł Gerrit, siadając obok Thysa. — A jej usta? No cóż... — Obciągnął koszulę na wydatnym brzuchu. — Czerwone? — zapytał Thys. — Krwiste. — Gerrit zerknął na niego z ukosa. — Ale mógłbym z tym wytrzymać. Gerrit się nie mylił, pomyślał Thys, spoglądając na wdowę i jej córkę. Przy kuchni ustawili się w długą kolejkę po brandy mężczyźni, kobiety natomiast trzymały się z tyłu. — Macie ładny dom — odezwała się Theresa do Thysa. Policzki miała zaróżowione, usta czerwone, tak jak mówił Gerrit. — Mama się
370 KTO SIEJE WIATR boi, że będziemy musiały zostawić nasz dom, jeśli deszcze wkrótce nie spadną. — Nieśmiało spuściła wzrok. — Dokąd pójdziecie? — zapytał Thys, odsuwając się od niej. Wciąż tęsknił za Suzanne i ta kobieta wydała mu się odpychająca. Spojrzał na matkę Theresy. Wszystko w niej było kwadratowe, nawet krwiste usta. — Ludzie mówią o połączeniu wszystkich farm — rzekła, rozglądając się za Gerritem. Wreszcie dostrzegła go w kuchni, gdzie nalewał sąsiadom brzoskwiniową brandy do metalowych kubków. Zmarszczyła grube brwi. — Dlaczego mężczyźni tam się zebrali? Radzą o suszy? — Może ma pani ochotę na brzoskwiniową brandy? — zaproponował pośpiesznie Thys. — Takiej dobrej Gerrit jeszcze nie zrobił. — Wdowa pociągnęła nosem z obrzydzeniem, jak gdyby podsunął jej zdechłego szczura. — Nie lubi pani brandy? — zapytał, po czym z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do Theresy. — A pani? Theresa potrząsnęła przecząco głową i jej jasne włosy opadły na pulchne ramiona. — Mój ojciec lubił — rzekła. — I umarł przez to — prychnęła wdowa. — Czy Gerrit o tym wie? — zapytał Thys z widoczną troską. — Jeżeli nie wie, zaraz mu powiem — zapewniła wdowa, wydymając usta. — Brzoskwiniowa brandy to wymysł samego diabła. — Panie wybaczą, ale chciałbym nalać sobie kropelkę. — Thys z uśmiechem ruszył do kuchni. Czuł, że w ślad za nim podąża pełne wstrętu spojrzenie wdowy.
— Jest taka, jak mówiłem, no nie? — Gerrit z błyszczącym wzrokiem podał pełny kubek chudemu mężczyźnie, bardzo już pijanemu. — Lepiej stąd wyjdź, przyjacielu. Za mało tu miejsca. Chudzielec zatoczył się koło Thysa na ścianę. — Jasne usta i czerwone włosy — ciągnął Gerrit, najwyraźniej także nietrzeźwy. — Mówiłem prawdę, Thys? — Ale myliłeś się co do brandy. — Najlepsza, jaką dotąd zrobiłem! — zaprotestował Gerrit, zaglądając do sagana. — Co z nią nie tak? — Chodzi o to, że ona jest wdową. — Thys przepuścił kolejnego mężczyznę unoszącego z kuchni pełny kubek. — To znaczy? Dlaczego owdowiała? 371 LUANSHYA GREER — Przez diabła, który wymyślił brzoskwiniową brandy. — Thys odwrócił się do drzwi. — Ale nie martw się, jest pewna, że może człowieka oduczyć picia — dodał i szybko wyszedł. Dom otaczały kręgiem wozy, mające za sobą długą drogę. Thys spostrzegł, że na jednym z nich młoda kobieta karmi niemowlę. Krągła pierś i dziecięca główka lśniły w świetle kołyszącej się na wietrze latarni. Nagle ogarnęła go tęsknota za Suzanne, zapragnął ukryć twarz na jej piersi i usłyszeć łagodne bicie jej serca. — jak? — Tuż za nim stanął Gerrit. — W jaki sposób wdowa powstrzyma mężczyznę od picia? — Jest silną kobietą. — Lubisz ją?
— Kogo? — Córkę. — Gerrit zachwiał się na nogach, zaraz jednak złapał równowagę. — Jest ładna. — Nie spodobała ci się? — zapytał Gerrit z nadzieją. — Nie będę cię zmuszał. Jestem gotów zrezygnować z wdowy, jeżeli córka ci nie odpowiada. Jim Audsley ściągnął koszulę przez głowę i zerknął do wnętrza wozu. Prudence leżała w kącie, przykryta kocem. Słysząc go, zwinęła się w kłębek. Włosy miała długie, splecione w luźny kok na czubku głowy. — Mówił, że to dobre zwierzę — odezwał się James. — Wygląda nieźle. Chuderlawe, ale tu i tam ma trochę mięsa. Prudence usiadła. Włosy opadły jej na gołe ramiona, które z wiekiem, tak samo jak piersi, nieco się zaokrągliły. — Co zrobimy, Jamesie? — To pytanie zadawała codziennie, za każdym razem uzyskując inną odpowiedź. — Mam pomysł. — Wdrapał się do wozu i na czworakach ruszył ku niej. W twarz trafiła go poduszka, którą zasłonił się niczym tarczą. — O co znowu chodzi? — Chcę mieć dziecko! Niedługo będzie już za późno. — Masz rację. — I wiesz, czemu dotąd nie zaszłam w ciążę? Wiesz? — Nie. — Rzeczywiście nie miał pojęcia. Ze swej strony dokładał przecież starań. — Powiedz mi. — Dlatego! — Gestem wskazała wóz. — Chcę mieć dom, normalny dom. Chcę mieć płot!
372 KTO SIEJE WIATR — Płot? Dom? — Ze zgrozą zakrył sobie głowę poduszką. — Ożeniłem się z tobą — rzekł ze zdziwieniem. — Stałaś koło mnie, kiedy starosta udzielał nam ślubu. To ci nie wystarczy? — Nie rozumiesz? — Zarzuciła mu ramiona na szyję. — Zostawiasz mnie tu z owcami, a sam sobie jedziesz. — Nie dom. Nie. — Przesunął dłonią po jej piersiach. Uśmiechnął się, gdy sutek stwardniał pod pieszczotą jego palca. — Po co nam dom? — Widząc w oczach Prudence znajomy zmysłowy błysk, pochylił się ku niej. — Jadę do Trans walu. Prudence naciągnęła koc aż po samą brodę. — Wrócę — zapewnił pośpiesznie. — Nie! — odepchnęła go szorstko. — Jeżeli pojedziesz do Trans walu, nigdy już nie wracaj! — A jak znajdę złoto? — Znowu się ku niej nachylił. Znał tylko jeden sposób, by odwrócić jej uwagę, a był nim miłosny akt. Podobnie jak Prudence lubił te gierki, które go poprzedzały. — Mówią, że w Trans walu jest złoto. — A diamenty tutaj! Widział pan gdzieś diamenty, panie Audsley? — Prudence czuła, jak zaczyna pulsować w niej pożądanie, jednakże pragnienie domu i dziecka było silniejsze. — Chcę mieć dom! — Ujęła jego twarz, by nie dopuścić do pocałunku. — Kocham cię i chcę mieć dom! — Tak — wymamrotał w jej szyję. — I nie cierpię twoich owiec!
— Naszych owiec. — Codziennie jest ich więcej. Ty chyba nawet tego nie zauważyłeś. Co spojrzę, stado jest większe. — Westchnęła, gdy zaczął przesuwać ustami od jej szyi do piersi. — I liczba pasterzy rośnie. James, jeżeli nie zbudujesz mi domu, to proszę, nie wracaj z Trans-walu. — Nie wrócę — mruknął zgodnie. — Kiedy wyjeżdżasz? — zapytała, gdy w nią wszedł. — Nawet Themba się rozmnożył — szepnęła, wbijając mu paznokcie w barki. — Jak te owce. — A połowa należy do mnie. — Ale nie domu, którego nie zbudujesz, ani ziemi, której nie nabędziesz. — Plecy wygięły jej się w łuk, biodra uniosły ku niemu. — Nie — zgodził się, postanawiając, że wyjedzie wczesnym rankiem, zanim Prudence się obudzi. 373 LUANSHYA GREER — Wyjedziesz, zanim się obudzę, prawda? — spojrzała na niego uważnie i zrozumiała, że tak się stanie. Zamknęła oczy, gdy coraz głębiej w nią wchodził. Może tym razem zajdzie w ciążę i sama zbuduje sobie dom. Emily kilkakrotnie czytała list, który nadszedł trzy dni wcześniej. Chłonęła niesamowite i wspaniałe wieści o życiu Prudence, razem z siostrą przeżywała przygody, przynajmniej na chwilę zapominając o tym, że jest przykuta do fotela. „Nie wiem, ile tysięcy kilometrów przejechaliśmy na naszym wozie, lecz wiele przeżyłam lekcji, jak żyć z mężczyzną, który nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu dłużej niż przez pół roku. To takie dziwne, Emily, ale
chyba go kocham. Wszystko w nim mnie złości. Ma w sobie diabła i nasze małżeństwo odpowiada mu tylko wówczas, gdy pragnie kobiety. To dziwne. Wydaje mi się, że znalazłam miłość." Emily uśmiechnęła się. Ten mężczyzna, James Audsley, w liście opisany z mieszaniną gniewu i miłości, odkrył w Prudence kobietę, aczkolwiek Emily wątpiła, czy ją ujarzmił. „Najsmutniejsze jest to, że muszę się pogodzić z brakiem potomstwa. Wyobrażam sobie twoją minę. Ja i dziecko! Zapewniam cię jednak, że to bardziej potrzeba ciała niż moje pragnienie. Ale ten kiepski żart Natury już wkrótce należeć będzie do przeszłości." Emily zaczęła obliczać wiek Prudence i ze zdziwieniem zaparło jej dech — siostra skończyła już czterdzieści cztery lata! Nie potrafiła wyobrazić jej sobie nawet o dzień starszej niż wówczas, gdy opuściła dom. Lecz dziwna sprawa, jej wiek widać było w liście. „Tak więc ostatecznie postanowiłam przejąć na własność ziemię, na której teraz pasą się owce. To wydaje się łatwiejszym rozwiązaniem niż wędrówka ze stadem, na każdym postoju bowiem zyskuję nowego pasterza lub żonę pasterza i ciągle rodzą się im dzieci. Zdecydowałam, że w środku mojej ziemi zbuduję dom. Naturalnie daleko mu będzie do Bonne Esperance, ale będzie to dom. Jak miewa się ojciec?" Emily przymknęła oczy. Nie zdołała powiadomić Prudence o śmierci ojca. „Wyobrażam sobie, jak się śmieje, kiedy mu mówisz, że mam owczą farmę." Emily spojrzała w okno. Winorośle uginały się od ciężkich gron, piwnice były pełne, lecz nie mogli sprzedać wina. „Powiedz ojcu, Emily, że nawet otoczona przez owce nie przestaję myśleć
o Bonne Esperance." 374 KTO SIEJE WIATR Pukanie do drzwi oderwało Emily od lektury. — Kto tam? — zapytała, kładąc złożony list na biurku. — Proszę wejść! W progu pojawił się Jack. Przystanął zakłopotany, jak gdyby nie czuł się na miejscu, i bardzo w tym momencie był podobny do dziadka. — Co się stało, Jack? — Mój ojciec wrócił. — Słucham? — patrzyła na niego oszołomiona. — Wrócił lord Marsden? Gdzie teraz jest? — zapytała, myślami wędrując w przeszłość. Przed oczyma stanął jej dzień, gdy poznała lorda, elegancko jedzącego śledzie pod osłoną jedwabnej chusteczki. — Kiedy przyjechał? — Nie wiem, co robić. Prosił, żebym przyjechał do twierdzy. — W takim razie musisz tam pojechać. — Dlaczego? — Jack spojrzał jej w oczy. — Przecież go nie znam. Porzucił moją matkę. — Nie, Jack. — Emily potrząsnęła głową, wspominając gnębionego poczuciem winy mężczyznę, który wreszcie wyrwał się spod uroku Clary. Nigdy nie wierzyła, że Charles Marsden zabił Jeana. — To dobry człowiek, bez względu na to, co mówi twoja matka. A poza tym jest twoim ojcem. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Lord Marsden z wysokich murów twierdzy patrzył na panoramę Kapsztadu. W latach jego nieobecności powstały rzędy nowych domów, biegnących ku Górze Stołowej. Mimo iż kolonia przeżywała ciężką
depresję, miasteczko zamieniło się w rojne i gwarne miasto, a jego granice znacznie przesunęły się na północ. Nowe osiedla wyrosły tam, gdzie za jego pamięci była dziewicza ziemia. Szyny kolejowe wiły się stalową wstęgą przez tereny, dawniej nawet nie zbadane. Długie ramię Imperium Brytyjskiego sięgnęło głębiej w czarny kontynent, próbując odebrać to, co wzięli zwycięscy Burowie. Jednakże za afrykańską przygodę płacili słono podatnicy i coraz częściej rozlegały się głosy, by wycofać z Kraju Przylądkowego kosztowne regimenty. Charles Marsden, przesunięty do pracy biuro375 LUANSHYA GREER wej w randze pułkownika, świadom był, że także na niego są łożone owe „niepotrzebne wydatki". Zastanawiał się, w którym momencie jego życie potoczyło się złą drogą. Dlaczego z wojen, w których brał udział, wyszedł nie tknięty? Dla niego stanowiło to dowód, iż cała jego służba w armii brytyjskiej nic nie zmieniła, najmniej w nim samym. Wieczór, kiedy to po raz pierwszy zobaczył Clarę w sali balowej, wciąż stał mu żywo przed oczyma. W pamięci przebiegł ostatnie dwadzieścia sześć lat swego życia, zatrzymując się tylko na chwilach cierpienia i bolesnego poczucia klęski. Wspominał, jak Clara wykorzystywała syna, by go poniżać. Jego syn złożony został w ofierze dla Bonne Esperance, lecz Jacąues Beauvilliers tej ofiary nie przyjął. Potem odrzuciła go także Clara, matczyne uczucia koncentrując na Geoffreyu, synu Duncana Shawa. Lord Marsden niespodziewanie powrócił myślą do śmierci Jeana i straszliwej świadomości, iż był jej przyczyną. Z wysiłkiem odsunął od siebie to
wspomnienie, starając się przypomnieć sobie Jacka. Kiedy ostatni raz widział syna, chłopiec wołał matkę. — Charles Marsden? Odwrócił się od okna i zobaczył przed sobą człowieka w skórzanej kurtce i podniszczonych spodniach wepchniętych w schodzone wysokie buty. Mężczyzna ten miał potarganą siwą brodę i błyszczące szare oczy, które śmiały się z ogorzałej twarzy. — Czy pan jest lordem Marsdenem? — Modulowany angielski akcent kłócił się z prymitywnym strojem przybysza. — Nie pamięta mnie pan? — Obawiam się, że nie. — Charles wyprostował się sztywno. — Czy ja pana znam? — Nie przypomina pompy i wspaniałości Indii, prawda? — Mężczyzna obrzucił wzrokiem twierdzę. — Ale jest to fascynujący kraj o bardzo niepewnej przyszłości. — Major Stringer! — Charles nareszcie go rozpoznał. — Pułkownik. — Stringer cofnął się przed wyciągającym do niego rękę Marsdenem. —Nie podchodź za blisko. Rozumiesz, nie mogę się myć, zaraz by mnie wytropiono. Charles ze zdziwieniem potrząsał głową. Czy ten niechlujny żołdak to naprawdę Stringer, któremu tak bardzo zazdrościł wojennych zasług? — Kiedy wróciłeś, by zaszczycić swą obecnością to piękne wybrzeże? — Pułkownika Stringera nie oszukał czerwony mundur, pod 376 KTO SIEJE WIATR którym Charles ukrywał swą tuszę. — Widzę, że przyzwyczaiłeś się do wygody fotela.
— Wszystkim nam się to zdarza. — Marsden wciągnął brzuch. — Słyszałem, że w chwale odszedłeś w stan spoczynku. — Jaka chwała może być w emeryturze? — Stringer podrapał się w brodę dłonią spaloną do słońca. — To pierwsza oznaka haniebnej śmierci. Jak biurko, za którym cię posadzili! Przecież to istna trumna dla żołnierza! — A ty swoje biurko porąbałeś na ognisko? — zapytał lekko Charles. — Po prostu wywęszyłem przygodę — powiedział Stringer z płonącą podnieceniem twarzą. Kiedy się zbliżył, Charles zrozumiał, dlaczego powinien trzymać się od niego z daleka. — Powiedz mi, czy pamiętasz, co mówiłem o przyszłości Afryki? Że na tej ziemi trzeba się będzie nauczyć nowego sposobu prowadzenia wojny? Bur okaże się przebiegłym przeciwnikiem. — Bur? — uśmiechnął się Marsden. — Nie prowadzimy wojny z Burami. — Mówisz jak rząd, który rozważa jedynie najprostszą drogę utrzymania ich w ryzach, podczas gdy oni coraz częściej zerkają na Tamizę. Zapamiętaj moje słowa. Burowie już niedługo dojdą do wniosku, że bierny opór nie ma sensu. A oni wiele nauczyli się od tej ziemi. Tak samo jak czarni. — Stringer uśmiechną! się szeroko, wbijając brudny palec w pierś Marsdena. — Ależ im się będą podobać wasze jaskrawoczerwone mundury! To taki łatwy cel. — A więc gotów jesteś wziąć się za Burów? — zapytał Charles. Jego uwagę zwrócił odgłos kroków na schodach prowadzących na mury. — I proszę, żebyś ruszył ze mną. Na szczycie schodów stanął mężczyzna ubrany w eleganckie cywilne ubranie. — Masz towarzystwo? — Pułkownik Stringer był zirytowany
pojawieniem się cywila, który wtargnął w jego wojenny świat. — Porozmawiamy później! Jack stał nieruchomy jak posąg. Zobaczył ojca w czerwonej mundurowej kurtce i przypomniał sobie nagle, jak kiedyś zastał na strychu małego Geoffreya, wyglądającego komicznie w za wielkim mundurze. — Jack? To ty, Jack? — pytał z niedowierzaniem Charles, wpatrując się w twarz wysokiego mężczyzny, swojego syna, którego ostatni raz widział jako kilkuletniego chłopca. — Ale urosłeś! 377 LUANSHYA GREER Ozdobne biurko, które pułkownik Stringer nazwał trumną, stało na lśniącej podłodze z żółtego drewna w niewielkim gabinecie. Lord Marsden wspomniał niedawną rozmowę i nie zajął zwykłego miejsca za biurkiem. Fotel podsunął Jackowi, sam zaś przysiadł na blacie — wieku trumny. — Matka czuje się dobrze — odezwał się piskliwie Jack, całą siłą woli walcząc ze zdenerwowaniem. — Tak, czuje się świetnie. — Przyglądał się ojcu, próbując zrozumieć, dlaczego matka tak go nienawidzi. — Wszyscy czujemy się dobrze. — Z jednej strony pragnął zapewnić Charlesa, że nikt za nim nie tęsknił, z drugiej wiele by dał, żeby przerzucić most nad przepaścią lat, które ich dzieliły. — A Bonne Esperance? Jak sobie radzi przy depresji? — Charles rozmawiał z synem jak z nieznajomym. — Twój dziadek z pewnością już nie żyje. Przypuszczam, że teraz ty kierujesz majątkiem? — Tak jak prosiłeś, nie mówiłem nic Geoffreyowi — powiedział Jack wyczekująco.
Charles umknął spojrzeniem w bok. — Geoffrey pragnie się z tobą zobaczyć — ciągnął Jack. — Potrzebuje twojej pomocy. — W jakiej sprawie? — Charles wstał gwałtownie. — Wątpię, czy Geoffrey może czegokolwiek ode mnie potrzebować. — Chce wstąpić do armii. — Dlaczego? — Dlaczego? — powtórzył z uśmiechem Jack. — Bo jest twoim synem. Bo jest do ciebie podobny. Sam to widzę. — Charles przyglądał mu się ze zdziwieniem. — Jak mówi ciocia Emily, ja jestem podobny do dziadka. — To prawda, jesteś bardzo do dziadka podobny. Pewnie powiedziała ci o tym matka — powiedział Charles, wracając do biurka. — Powinieneś się cieszyć, że jeden z synów chce pójść w twoje ślady. — I czeka na pomocną dłoń, tak? — Jack wyraźnie słyszał niesmak w głosie ojca. — Naturalnie, tego pragnie matka. — Nie, matka ma inne plany względem niego — odparł Jack ważąc słowa. — Tobą pogardza. Charles przyglądał się uważnie słojom na blacie biurka. Milczał. — Co jest powodem? — spytał szorstko Jack. Charles oderwał wzrok od blatu i spojrzał na syna. Czuł, że czoło pokrywają mu krople potu, wyjął więc z kieszeni białą nakrochmaloną chusteczkę. 378 KTO SIEJE WIATR — Obawiam się, że nie będę w stanie pomóc Geoffreyowi. Opuszczam twierdzę — rzekł rozmijając się z prawdą, nie przyjął bowiem jeszcze
propozycji pułkownika Stringera. — Proszę, przekonaj Geoffreya, żeby nie tracił czasu na wizyty u mnie. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Co jest powodem? — Ponieważ nie jestem jego ojcem — odparł Charles. Wreszcie Jack poznał tajemnicę. Informacja ta była bronią, której całe życie szukał, bronią, która mogłaby zniszczyć brata. Podniósł się z fotela i rzekł cicho: — Nigdy mu o tym nie mów. — Spojrzał ojcu w oczy. Po raz pierwszy pod mundurem zobaczył skrzywdzonego człowieka i wspomniał Geoffreya stojącego dumnie w czerwonej kurtce. — To go bardzo zrani — rzekł błagalnie. W odpowiedzi poczuł na ramieniu nieśmiały uścisk. Charles poddał się współczuciu, które dostrzegł w synu. John Westbury bezskutecznie próbował przekrzyczeć wrzaski rozgorączkowanego tłumu, który szczelnie wypełniał białą salę sądową. Sędzia na próżno stukał młotkiem. Prawo i Przesądy spotkały się twarzą w twarz. — Panie Westbury, proszę przerwać wywód — rzekł sędzia znad pincenez spoglądając na Johna, który stał przed rozgniewanym tłumem. Jego odwaga, a także wołanie o sprawiedliwość nie uszły uwagi sędziego. — Żądam, by w sali zapanował spokój! — krzyknął. Pod jego surowym wzrokiem hałas przeszedł w pomruk niezadowolenia, wkrótce przerwany głośnym miauczeniem. Sędzia zwrócił na winowajcę lodowate spojrzenie. — Może chciałby pan zająć moje miejsce, sir? Jako sędzia, ławnicy i kat w jednej osobie! — Przez tłum przeszedł nerwowy śmiech. Kiedy zapadła cisza, sędzia skinieniem głowy dał znak Johnowi, by kontynuował.
— Wysoki sądzie — zaczął John, odwracając się do sali z poszumem czarnej togi. Błyszczącym od gniewu wzrokiem przesunął po morzu wrogich białych twarzy. Wyczuwał płynącą od publiczności wrogość i spojrzał na Murzyna stojącego z pochyloną głową, oskarżonego, którego bronił przed zarzutem zamordowania białego pracodawcy. — Jeżeli ten człowiek zostanie przez sąd uznany za winnego, grozi mu kara śmierci. — Zamknął oczy, gdy tłum odpowiedział wiwatami. Sędzia ponownie zastukał młotkiem. 379 LUANSHYA GREER — Proszę o spokój! W przeciwnym razie będę musiał opróżnić salę! — ...Az tego kraju na zawsze zniknie sprawiedliwość — dodał John. Podszedł do wypełnionych ławek i kiedy zapadła cisza, ciągnął dalej: — Jakaż to ma być sprawiedliwość, skoro żądacie usunięcia jedynego niebiałego członka ławy przysięgłych? Rzucam wyzwanie każdemu z obecnych tutaj, kto stwierdzi, że taki proces byłby uczciwy! Wyciągnął rękę ku mężczyźnie na ławie oskarżonych. Z czarnej twarzy patrzyły na niego wzrokiem schwytanego zwierzęcia ogromne przerażone oczy. — Czyż temu człowiekowi ma być odmówione prawo do uczciwego procesu? A może on ma takie samo prawo, by usunąć jedenastu białych, którzy mają go sądzić? — Zwrócił się ku ławie przysięgłych, przesuwając po nich wzrokiem, aż wreszcie napotkał jedyną czarną twarz. — Ten przysięgły został wybrany zgodnie z procedurą, a mimo to odważyliście się zażądać jego usunięcia! — Znowu stanął twarzą do sali. — Ponieważ
ma taki sam kolor skóry jak oskarżony? A może żądacie, żeby sądzili go biali, ponieważ ciąży na nim zarzut zamordowania białego człowieka? Dlaczego? Ponieważ... — podszedł do barierki i pochylił się w stronę tłumu— ...nie jest biały! Jeżeli tego człowieka usunie się z ławy przysięgłych, składam wniosek, by usunąć z kraju brytyjskie prawo. — Odwrócił się do oskarżonego, którego życie wisiało na włosku. — Składam wniosek, Wysoki Sądzie, o uznanie oskarżonego winnym bez podejmowania czynności procesowych, jeżeli życzeniom obecnych na tej sali stanie się zadość! Wrócił na swoje miejsce, odprowadzony okrzykami tłumu. Poczuł nad prawym okiem kłujący ból, zwiastun migreny. Przyciskając palce do skroni, zobaczył siebie leżącego pod drzewem i wymiotującego żółcią, kiedy przyszło mu stanąć twarzą w twarz z własną przynależnością rasową. — Cisza! — huknął sędzia, lecz zarówno jego głos, jak i uderzenia młotka utonęły w chaosie panującym w sali. W powietrzu we wszystkich kierunkach latały papierowe strzały. Johna trafiła w ramię twarda biała kulka. Podniósł wzrok i napotkał zimne spojrzenie młodego człowieka. Rozprostował pognieciony papier na kolanie. Przez kartkę biegł nagryzmolony niezgrabnymi literami napis: „Wielbiciel czarnuchów". 380 KTO SIEJE WIATR — Katinka Westbury — westchnęła Emily, trzymając w ramionach pucołowate niemowlę. Dziewczynka włoski miała kasztanowe, nosek zadziornie zadarty i poważnym wzrokiem przyglądała się światu. — Jest
piękna. — Zabiorę ją, żebyś mogła napić się herbaty. — Sara wyciągnęła ręce po dziecko. Na widok matki niemowlę zagruchało radośnie. — Ja też myślę, że jesteś piękna — powiedziała, tuląc córeczkę do piersi. — Jak twój ojciec. Emily rozkoszowała się poczuciem ciepła i bezpieczeństwa, jakiego doznawała w tym domu, domu Sary i Johna w Kapsztadzie. Myślami pobiegła w przeszłość, do dni, kiedy w tajemnicy zaniosła malutkiego Johna Westbury'ego na spotkanie z jego ojcem. — Wtedy zapłakał — odezwała się niespodziewanie. — Jeden jedyny raz widziałam łzy Jeana. Płakał ze szczęścia na widok syna. — Uniosła filiżankę i wróciła do teraźniejszości. — Jak się miewa John? Mówią, że staje się sławny. — Mówią? — uśmiechnęła się Sara. — Masz na myśli jego rodzinę. Emily kiwnęła głową, po czym upiła łyk herbaty. Czuła się trochę niezręcznie. — Wiem, dlaczego nas odwiedziłaś — rzekła Sara, uprzedzając jej słowa. — Ale John nie pojedzie. — Pani Westbury umiera — powiedziała cicho Emily. — Wiem. — Sara mocniej przytuliła córkę. — Dlaczego między nimi jest tyle goryczy? Dobiegł ich huk zamykanych frontowych drzwi i odgłos kroków, które echem odbijały się w holu. Sara z chmurną nagle twarzą skierowała się ku wyjściu. — Popatrz, kto przyszedł, Katinko. Tatuś! — Witaj, Emily. — John, uprzejmie skinąwszy głową, pocałował żonę w
policzek i pogładził główkę córki. Podszedł ku Emily i ujął ją za rękę. — Jak się czujesz? — Dobrze, Johnie, dziękuję. — Zaniepokoiło ją jego widoczne roztargnienie. — Masz prześliczną córkę. — I uważasz, że powinienem z dumą zaprezentować ją mojej babce! Bardzo mi przykro. Obawiam się, że to niemożliwe. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. — Czy upewniła się, że dziecko jest białe? — ciągnął zimno. — Czy ucieszyłaby się z dziecka, gdyby było czarne, panno Beauvilliers? — John, proszę, przestań — wtrąciła zakłopotana Sara. 381 LUANSHYA GREER — Dlatego tu jesteś, prawda? Chcesz mi zaproponować, żebym odwiedził babkę? Przykro mi, ale stawka jest zbyt wielka, by rozmieniać ją na drobne uciszaniem obaw ludzi pokroju mojej babki. Codziennie spotykam ich w sądzie. — Ona umiera, Johnie — rzekła cicho Sara. — Saro! Właśnie byłem świadkiem, jak podeptano sprawiedliwość w sali sądowej wypełnionej po brzegi ludźmi, którzy skazali człowieka tylko dlatego, że był czarny. Ja rozumiem ich uczucia. Mnie też tak wychowano i nie potrafię tego zapomnieć. Dzisiaj w sądzie widziałem przesądy, którymi karmiła mnie babka! — A teraz ją potępiasz — rzekła chłodno Emily. — Jakże dorosłeś! — Stałem się jednym z „nich". — Johna bolała głowa, lecz trzymał ją wysoko. — Wiesz, kim są „oni", Emily? Wiesz, kim ja jestem? — W takim razie ludzie, którymi tak pogardzasz, wygrali tę bitwę. Moja
siostra Clara byłaby zachwycona widząc, jak bardzo się nad sobą użalasz. — Proszę, nie mów tak. — John odwrócił się do okna. — Kiedy się urodziłeś, zmuszono twojego ojca, żeby się ciebie wyrzekł. Został wygnany, potępiony. — Może nie powinien był się na to godzić. — Ale to uczynił! I przez to dał ci szansę. — Emily do bólu zaciskała dłonie. — Umarł dla ciebie. I dla twojej córki. A mimo to ty się oburzasz z powodu strachów twojej babki. Właśnie to są przesądy, Johnie. Kiedy czujemy, że zagraża nam czyjaś pozycja, bogactwo czy nawet wykształcenie, wtedy hołdujemy przesądom. Jeżeli natomiast masz na tyle odwagi, by ten płomień, który dzisiaj w tobie zapłonął, odwrócić od siebie ku niesprawiedliwości spowodowanej przez strach, wówczas prawda wyzwoli ludzi takich jak twoja babka czy Clara. Podejdź do samych wrót piekła, Johnie, i mocno nimi potrząśnij. — A więc czekałeś, aż umrze twoja matka, by zgłosić pretensje do Bonne Esperance? — Clara wyniośle spoglądała na Johna West-bury'ego. — Ona przynajmniej była ponad to. — Chodzi mi o kraj, nie o Bonne Esperance. — Wepchnąwszy dokument w jej dłoń, ruszył do drzwi. — Sara pyta, czy odwiedzisz nas wkrótce na farmie — zwrócił się do Emily. — Ha! — wykrzyknęła Clara. — Nie wyobrażajcie sobie, że nowa pani domu Westburych odniesie towarzyski sukces w przeciwieństwie do twojej matki. — Pogardliwie pstryknęła palcem w dokument. — Bo ja wciąż wierzę, że była twoją matką. 382 KTO SIEJE WIATR
Emily zobaczyła, że siostra tą insynuacją zraniła Johna do żywego. — Czy jest jakiś powód, dla którego życzysz sobie, żebym przechowywała ten dokument? — Clara wyciągnęła ku niemu papier, trzymany w dwóch palcach. — Jeżeli jesteś niepewny swego pochodzenia, to bardzo dziwne, że potwierdzenia szukasz u naszej rodziny. Mnie ten papier nie jest potrzebny. — Rozsunęła palce i dokument sfrunął na podłogę. Emily, niezdolna dłużej powstrzymać gniewu, popchnęła swój fotel wprost na siostrę. — Jak śmiesz się zachowywać w tak obraźliwy sposób! — A więc ta gierka jest twoim pomysłem? — Clara wyszarpnęła kraj sukni spod kółek fotela. — Cóż za oryginalność! — Pomysł był mój — odezwał się stary John Westbury. Nikt go nie zauważył w progu. Był przygarbiony, jakby przygięty do ziemi przez nieustannie wiejący wicher, lecz z twarzy biła mu pewność i zdecydowanie. Nie tak wyglądał, kiedy Clara widziała go po raz ostatni. — Czekałem ponad dwadzieścia lat na tę chwilę, zbierając w sobie odwagę. Wbrew pani nadziejom, lady Marsden, prawda nie zostanie pogrzebana wraz z moją żoną — wskazał leżący na podłodze dokument. — To zaprzysiężone oświadczenie, w którym stwierdza się, że John jest synem mojej córki Pauline i Jeana Jacques'a Beauvilliers, pani przyrodniego brata. Wszedł do pokoju i schylił się po dokument. John ruszył mu z pomocą, lecz został powstrzymany gestem. — Kiedy pani nienawiść zraniła moją córkę, zraniła też mnie. — Starzec podniósł dokument. — Zraniła moje tchórzostwo. Dłużej nie
będę milczał. Nie uwierzyła pani nawet własnemu ojcu. — Patrzył na Clarę ze zdziwieniem, które wkrótce ustąpiło miejsca smutkowi. — Niech pani to weźmie. Clara posłuchała. — Dziękuję. — Pochylił głowę. — Proszę, by nigdy więcej nie postawiła pani nogi w moim domu, lady Marsden — rzekł, po czym skierował się ku drzwiom drobnymi starczymi krokami, lecz z godnością. Widząc, że John prowadzi dziadka do powozu, Jack wyszedł spod cienistej arkady, gdzie stał oparty o biały łuk pod dzwonem niewolników. 383 LUANSHYA GREER — Zadowolony jesteś z powrotu na wieś? — uśmiechnął się przyjacielsko. — Mojej córce Katince pobyt tutaj wyjdzie na zdrowie — odparł John. Do jego dziadka podszedł Murzyn w średnim wieku i pomógł mu wsiąść do powozu. — To Sunday. Uczył nas łowić ryby. — Jack nie zapomniał pogardy, jaką John żywił do Sundaya. — Pamiętasz? — Tak. — John spojrzał na Murzyna i napotkał szeroki uśmiech, taki sam jak wówczas, gdy Sundayowi przed laty udało się złapać rybę. — Jak wasza farma? — zapytał, wsiadając do powozu. Zignorował Sundaya, nie chciał wracać do przeszłości. — Pytasz o Bonne Esperance? — Jack przesunął wzrokiem po posiadłości. Dom i mur otaczający dziedziniec były w opłakanym stanie. — Winorośle rodzą dużo owoców — rzekł z uśmiechem. — Byliśmy przygotowani na załamanie się rynku win. W głowie zadudniły mu słowa Gunthera Wagnera, wracającego do
Europy: „Wino z Kraju Przylądkowego umarło". — Hej, ty! — zawołał stary John Westbury, wskazując Jacka palcem. — Myślę, że twoja matka cię potrzebuje. — Przerwał, by zaczerpnąć powietrza. — Bonne Esperance należy do ciebie. Gdy powóz z turkotem opuścił dziedziniec, Jack poczuł na ramieniu dłoń Geoffreya, który całą scenę obserwował ukryty za węgłem domu. — A więc prawnika nie interesuje Bonne Esperance! — odezwał się Jack. — Ani mnie — odparł Geoffrey. Jackowi zdawało się, że słyszy płacz umierającego marzenia. — Nagle nikt nie chce Bonne Esperance — rzekł, spuszczając wzrok ku ziemi. — Ty chcesz. — Ja?! — wykrzyknął Jack gniewnie. — Teraz, kiedy nic nie jest warta, ty wyjeżdżasz, jakbyś mi coś darował? — Obudziła się w nim gorycz, tak dobrze mu znana z dzieciństwa. — Matka mówi, że ta posiadłość jest twoja! — Ale ja nigdy jej nie pragnąłem. — Geoffrey nie próbował już kupić miłości brata, lecz jego pomoc. — Nasz ojciec wrócił do kraju. Wyjechał i nikt nie wie, gdzie teraz jest, ale ja go odszukam. Jack nie wiedział, co odpowiedzieć. Po raz pierwszy odezwało się w nim uczucie zbliżone do braterskiej miłości. 384 KTO SIEJE WIATR Szuflada z różanego drewna zatrzasnęła się z hukiem. Clara wypuściła z dłoni mosiężny uchwyt, który z trzaskiem opadł na miejsce. — Skoro uważasz, że ten dokument nie ma wartości, to dlaczego chowasz
go w szufladzie? — zapytała Emily. — Czemu go nie spalisz? Kiedyś lubiłaś palić ogniska. — Nie trzeba — odparła Clara, wsuwając ostry nosek buta w dziurę w dywanie. -*- Czasami się zastanawiam, czy ten dywan kiedykolwiek porządnie wyczyszczono. A przy okazji, odprawiłam resztę służby. — Co zrobiłaś?! — krzyknęła Emily za wychodzącą z pokoju siostrą. — Kogo odprawiłaś? — Ledwo zarabiali na jedzenie, a my musimy nauczyć się oszczędzać. — Clara zawróciła z drogi. — Proponuję, żebyś sprzedała dom w Kapsztadzie. — Nigdy! — odrzekła Emily. Czuła się bezużyteczna, przykuta do wózka, podczas gdy wokół tyle było pracy. Powiodła wzrokiem po wypłowiałych ze starości brokatowych zasłonach. — Nigdy nie sprzedam domu panny Thurston. — Pozwolisz, żeby Bonne Esperance wcześniej umarła? — Już jest martwa. Walczysz o trupa, Claro. — Pochyliła ze smutkiem głowę, uświadamiając sobie znaczenie własnych słów. — Nie pozwolę na odprawienie Rosity i jej rodziny. Chcesz ich skazać na głodową śmierć. — A ty wolisz raczej umrzeć z nimi? Chcesz być męczennicą? — Jeżeli odprawisz Rositę, dołożę starań, by ten dokument przypięto do każdego drzewa w Kapsztadzie — zagroziła Emily. — I ja mam się tego przestraszyć? Z jakiego powodu? Twarz Clary przecinały głębokie bruzdy. Emily patrzyła na kobietę, o której ojciec kiedyś powiedział, że wciąż ma ją przed oczyma jako kochające słodkie dziecko. Gorycz zniszczyła jej duszę i zamieniła serce w kawał lodu.
— Wiele czasu minęło, zanim zrozumiałam — odezwała się, popychając fotel w kierunku siostry. — Nigdy nie chodziło ci o Bonne Esperance. Twoim celem było zniszczenie ojca, ponieważ pokochał inną kobietę. — Clara stężała, słuchając słów prawdy. — Zanim zaczniesz znowu mówić o przywróceniu godności naszej rodzinie, proponuję, żebyś najpierw popatrzyła na siebie, Claro. Zasiałaś wiatr i zbierać będziesz burzę. 25 Kto sieje wiatr 385 LUANSHYA GREER Odgłos kół toczących się po drewnianej podłodze ucichł, lecz słowa Emily dalej brzmiały w powietrzu. Clara spojrzała na górną lewą szufladę biurka z różanego drewna. Wewnątrz znajdowało się pisemne stwierdzenie faktu, któremu z takim wysiłkiem całe życie usiłowała zaprzeczać. Nagle poczuła się brudna, znowu skalana miłością ojca do Ewy. Czy w małej szufladzie zdoła na zawsze ukryć swą hańbę? Mosiężny uchwyt wysunął się z jej palców, drewno przesunęło po drewnie. Clara przeczytała uważnie dokument. Jego treść stanowiła dla niej groźbę, lecz co oznaczała dla Johna Westbury'ego? Powiedział, że chodzi mu o kraj. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Wieść o odkryciu diamentów u zbiegu rzek Vaal i Hart szybko rozeszła się po południowej Afryce. Znajdujący się na skraju bankructwa kraj odnalazł obietnice bogactwa w przezroczystych kamieniach, po których od tak dawna ślepo toczyły się wozy Burów. Ze wszystkich stron świata przybyli ludzie i ruszyli na północ w poszukiwaniu fortuny. Rząd brytyjski także rozumiał znaczenie tego odkrycia i natychmiast chciwie wyciągnął dłoń.
Zarówno czarne plemiona, jak i Burowie burzyli się, gdyż niemal spod stóp zabierano im ziemię. Pułkownik Stringer podjął się przesunięcia brytyjskich wojsk na północ. — Niewątpliwie dostrzegasz nowe możliwości? — zapytał Char-lesa Marsdena. Jechali na czele grupy dziesięciu równie brudnych jak oni mężczyzn.—Dość już było kłopotów z granicą między Basuto a tak zwanym Wolnym Krajem Oranii. Republika Burów zanadto się rozrosła. Charles skinął głową, wpatrzony w deliryczną pustynię, która się przed nimi rozpościerała. Gorący wiatr wiał mu w twarz, pokrywając ją kolejną warstwą kurzu. Charles zawsze przywiązywał ogromną wagę do higieny i elegancji, większą nawet niż do pobożności, jednakże odkąd przystał do pułkownika Stringera, odkrył coś dziwnego. Żył życiem tego lądu i poczuł się prawdziwym mieszkańcem Afryki. Zerknął na przytroczony do końskiego grzbietu worek, w którym znajdował się jego mundur. W chwilach kiedy miał wrażenie, że jego wojskowa duma ginie bez śladu pod naporem nieustannych pouczeń 386 KTO SIEJE WIATR Stringera o specyfice wojny w buszu, otwierał wór i w widoku czerwonego munduru znajdował pocieszenie. — Opowiedz mi o żonie — ni z tego, ni z owego odezwał się Stringer. — Jest Francuzką, prawda? Wspomniałeś, jak mi się wydaje, że jest hugenotką. — Tak — odparł Charles, nie podejmując tematu. — Każdy z nas zostawił żonę, Charlesie. — Stringer wypluł przeżuty tytoń, który natychmiast oblepił piasek. — Nigdy nie potrafiłem pojąć,
dlaczego kobiety poświęcają tyle energii na usidlenie mężczyzny tylko po to, żeby go zmienić — zachichotał. — Czarni mają rację. Idź do następnej, zanim pierwsza zacznie grymasić. Mówią, że w Du Toit Span jest pierwszorzędny burdel. Wiem już, czemu prostytutki są takie wesołe. Zmieniają mężczyzn, zamiast zmieniać tego jedynego, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi. — Pstryknął palcami przed nosem Charlesa, żeby zwrócić jego uwagę. — Zejdź z obłoków! — zawołał, po czym ciągnął dalej: — Miałem żonę. Ostatni raz widziałem ją na Oxford Street, ubraną w amerykańskie spodnie dla kobiet! — ryknął głośnym śmiechem. Charles przeciągnął się, by złagodzić napięcie w ramionach. — Mam syna... Dwóch synów — rzekł, unikając wzroku Stringera. — Jeżeli kiedykolwiek na swojej drodze napotkasz żołnierza nazywającego się Geoffrey Marsden... — przerwał, jak gdyby zapomniał, co chciał dalej powiedzieć. — Wydaje mi się, że zamierza iść w moje ślady. — Więc wyślij mu ten mundur. — Stringer wskazał wór przy siodle. Zdawał sobie sprawę, iż Marsden wciąż marzy, że pewnego dnia kraj wezwie go na ratunek. — Jeżeli cokolwiek mi się przydarzy... — Charles spojrzał mu w oczy — gdybyś go spotkał... — Wzruszył ramionami i nie dokończył zdania. Stringer także zamilkł. Wsadził do ust świeżą prymkę tytoniu, myśląc, że oto lord Marsden próbował obnażyć przed nim duszę. Ogromne obozowisko otaczała zewsząd równina, porośnięta tu i ówdzie karłowatymi krzakami i mizerną trawą. W cieniu rzadkich drzew niczym mrówki roili się ludzie. W powietrzu latały we wszystkich kierunkach bezwartościowe kamienie, odrzucane przez pełnych zapału kopaczy, którzy na krok nie opuszczając swych działek o powierzchni trzech
metrów kwadratowych, przesiewali piasek. 387 LUANSHYA GREER Pomiędzy nimi krążyli złaknieni łatwej zdobyczy przedstawiciele wszystkich ras i stanów. — Jeżeli przyszedł pan po swoje pięćdziesiąt procent, panie Audsley, to dostanie je pan z lufy tej oto strzelby! Jim Audsley sam nie wiedział, co go bardziej dziwi: Prudence w jaskrawoczerwonej sukni z turniurą, chaotyczna muzyka dobywająca się z pianina za jej plecami czy może szyld kołyszący się na drewnianym budynku. Na szyldzie widniał napis: „Salon pani Audsley". — To moje nazwisko! Umieściłaś moje nazwisko nad wejściem do zamtuza! — A dlaczego nie? Jesteś wszak znawcą tego typu miejsc. Poza tym ja też się tak nazywam. Czyżbyś zapomniał? — Nie ożeniłem się z burdelmamą! — Ożeniłeś się z mężczyzną! — Prudence wybuchnęła śmiechem, lecz wciąż trzymała męża na muszce. — To by było lepsze! — Ponownie spojrzał na szyld. Miał wrażenie, że śni. — Czemuś to zrobiła? — Z powodów finansowych! — Prudence wypięła pełny biust. Wszystko w niej było pełniejsze niż wówczas, gdy wyruszał na poszukiwanie złota, także usta, podkreślone jaskrawą szminką. — Dzięki tobie poznałam najważniejsze męskie potrzeby. — Co ty masz na twarzy? — Zrobił krok w jej kierunku, mrużąc oczy. — Jesteś pomalowana?
— Tak — odparła, ustępując drogi wychodzącemu z budynku mężczyźnie. — Żyjemy w latach siedemdziesiątych, nie w średniowieczu. — Do widzenia, pani Audsley. — Mężczyzna uchylił zakurzonego kapelusza. — Mam nadzieję, że pan zapłacił? — obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. — Naturalnie. — Czym? — Diamentami. — Zwrócił się do Jima. — Twarda jest, ale dziewczyny są dobre. Jim Audsley ze zdziwieniem odprowadził mężczyznę wzrokiem, potem rozejrzał się po rzędach namiotów i drewnianych szałasów ustawionych wzdłuż piaszczystych uliczek. Jak okiem sięgnąć stały wypełnione po brzegi towarami wozy handlarzy, a dźwięki pianina nie zdołały zagłuszyć rytmicznego stukotu młotków. 388 KTO SIEJE WIATR Zdjął kapelusz i rzucił niczym rękawicę. Zakaszlał, kiedy z ziemi uniósł się tuman pyłu. — Siedziałaś na diamentowym polu i sprzedałaś je, żeby otworzyć dom publiczny?! — To było moje — Prudence uniosła dumnie głowę i ponownie wycelowała w niego broń. — Ty mi nie zbudowałeś żadnego domu. Ten dom jest mój. — A ziemia dokoła? Na naszej ziemi pełno jest intruzów! — Themba powiedział, że tu nie ma diamentów — odparła z
zakłopotaniem. — Poza tym sprzedałam owce, więc po co miałabym zachować pastwiska? Nie urodziłam się na owczarza. — Sprzedałaś całą tę ziemię? — zapytał zdziwiony Audsley. — Mówiłam ci już. Themba stwierdził, że nie ma tu diamentów. Powiedział, że są pod domem. — Przyznanie się do błędu nie sprawiło jej przyjemności. — A ja nie chciałam kopać pod domem. Jim Audsley bez słowa spojrzał na kołyszący się szyld i westchnął głośno. — Będziemy tak przez całe popołudnie rozmawiać na schodach? A może zaryzykujemy wejście do środka? — spojrzała na niego z komiczną powagą. — Czy dlatego spodnie tak ci się zsuwają z bioder, że kieszenie masz wypchane złotem zdobytym w trakcie twoich eskapad? — Gdzie się podział ten zapchlony szaman? — Wezwali go przodkowie — patrzyła ponad jego głową, jakby w ogóle go tu nie było. — Więc nie zamierzasz wejść? — Nie. — Doskonale. — Przez chwilę stała na schodach, kręcąc strzelbą jak parasolką. — Tęskniłam za tobą — rzekła cicho. Pod grubą warstwą makijażu dostrzegł znajomy figlarny uśmieszek. — Czy już mówiłem, że pośladki masz okrąglejsze? A nawet trochę obwisły. — Jim poszukał ustami jej ust, widząc jednak, że zamierza się na niego poduszką, cofnął się gwałtownie. Nie znajdując punktu oparcia na śliskiej pościeli, razem z poduszką spadł na podłogę. — Cóż to jest? — zapytał, ściągając za sobą prześcieradło. — Jedwab — wyjaśniła przechylona przez krawędź łóżka Prudence. Choć przybyło jej lat, w oczach wciąż miała zmysłowy ogień. — Co powiedziałeś? Co mianowicie mi obwisło?
389 LUANSHYA GREER — Tylko troszeczkę. — Zaczął wdrapywać się z powrotem na łóżko. Doszedł do wniosku, że jedwab jest bardzo przyjemny w dotyku. — Do twarzy ci z twoim wiekiem. — Co takiego?! — Poduszka ponownie poszybowała w jego stronę, wrócił więc na podłogę, by uniknąć ciosu. — O jakim wieku mówisz?! — zawołała Prudence. — Podejrzewam, że w poduszkach jest kaczy puch, żeby pasowały do jedwabiu. —Wróciwszy na łóżko, pochylił się nad nią. — Ile żądasz za takie luksusy? — Ja nic nie żądam. — Odwróciła od niego głowę. Uświadomiła sobie swoje lata i nieoczekiwanie poczuła się brzydka. — Zatrudniam kobiety i im się płaci. — Hej! — Jim przesunął palcem po jej podbródku i szyi. — Czemu posmutniałaś? Bo powiedziałem, że twoja pupa trochę obwisła? — Złapał ją całą garścią za pośladek. — Zauważyłem to tylko dlatego, że tak dobrze cię pamiętam. — Zobaczył, że oczy znów jej zabłysły, i mocno ją pocałował. — Była powódź — rzekła nieoczekiwanie. — Przez lata panowała susza, a potem nagle zaczęło padać. Zalało wszystkie szyby. — Cmoknął ją w nos. — Dom się zawalił... i płot też. — Teraz ona pocałowała jego. — Themba miał rację. Wsunął język w jej usta. — Czemu przestałaś mówić? — zapytał po chwili, przesuwając wargi na jej szyję.
— Pod domem były diamenty, ale tylko na powierzchni. Wystarczyło, żeby otworzyć interes. — Piersi masz pełniejsze... choć wcale nie obwisły. Zamruczała, czując znajomy dotyk jego warg. — I naturalnie połowa należy do pana, panie Audsley. — Całość. — Jego usta wędrowały w dół jej brzucha. — Salon pani Audsley w całości należy do mnie. Thys gwizdnął ostro na woły, które mocno parły do przodu. Trzymając się drewnianego jarzma, obcasami wyrył w suchej ziemi głębokie bruzdy, nim zaprzęg wreszcie stanął. Rozległy obszar pokryty budynkami, wozami i namiotami, o którym mu opowiadano, okrywał mrok. Tylko ogniska migoczące w ciemności potwierdzały, że dotarł do celu podróży. Przez panujący tu gwar przebijała skoczna melodia, wygrywana na pianinie. 390 KTO SIEJE WIATR — Myślisz, że diamentami sprowadzisz deszcz, Thysie? — W uszach zabrzmiało mu pytanie Gerrita. — Na polach diamentowych nie chcą Burów! Jedyna praca, jaką tam znajdziesz, to praca służącego! Będziesz służącym, jak czarny! Thys ułożył się do snu na wozie, wspominając swoją odpowiedź: — Dobrze płacą za wynajem zaprzęgu. — I kupisz za to deszcz! — kpił Gerrit. Jego ostry ton przywiódł Thysowi na myśl ojca. — Myślisz, że za to kupisz sobie powrót Suzanne? — Wiedział, że Thys nie przestał jej kochać, że ciągle za nią tęskni. — Dla nich będziesz obywatelem drugiej kategorii, zapamiętaj to sobie. Może
nawet dadzą ci chleba, ale to będą tylko okruchy! Ja się stąd nie ruszę. Umrę na tej ziemi, a nie będę czołgał się pod brytyjski stół! Słyszysz, Thysie? Te diamenty staną się końcem republiki. Thys zszedł z wozu, zdecydowawszy, że nie będzie czekał na* świt, by pojechać do miasta. Smagnął batem grzbiety wołów, starając się nie wspominać pożegnalnej rozmowy z przyjacielem. — Kiedy wrócisz, Thysie? — zapytał Gerrit, wyczerpawszy wszystkie argumenty. Nagle poczuł się samotny, świadom krótkiego czasu, jaki mu.pozostał na ich kawałku ziemi. — Będę czekał na ciebie. — W końcu wyrzekł jedyne słowa, jakie Thys przed wyjazdem pragnął ułyszeć. Czując w nozdrzach drażniące dymy z ognisk, Thys ciekawie przyglądał się ciemnym zarysom wozów i namiotów stojących po obu stronach dobrze udeptanej ulicy. W uszy uderzyła go głośna skoczna muzyka, spojrzał więc na szyld, wiszący nad drewnianym domem, do którego prowadziły trzy stopnie. „Salon pani Audsley" — głosiły ozdobne litery. — Tschepo! — usłyszał nagle i ruszył w kierunku znajomego słowa, które wciąż nawiedzało go w snach. — Tschepo! — rozległo się ponownie. Thys szarpnął za lejce i przyśpieszył kroku. Wtem na powrót znalazł się w niebycie maligny, ktoś go niósł, słyszał śmiech i to samo słowo: „Tschepo". Wynędzniały pies zaszczekał i gwar głosów ucichł. Thys wkroczył w nie znany świat. — Szukam Tschepo — rzekł do kręgu ciemnych twarzy, które z wozu przyglądały mu się w milczeniu. — Znacie Tschepo? — zapytał. Potężny, odziany jedynie w zwierzęce skóry mężczyzna zeskoczył z wozu na ziemię.
391 LUANSHYA GREER — Tschepo — rzekł głębokim głosem, a Thys zrozumiał, że oto stanął twarzą w twarz ze swym wybawcą. — Uratowałeś mi życie — powiedział patrząc w piwne, ocienione gęstymi rzęsami oczy, w których czaił się śmiech. — Tschepo uratował ci życie? — Mężczyzna uważnie przyjrzał się Thysowi. — Dlaczego Tschepo miałby ratować życie białemu? Czarny człowiek tylko zabija! Czy twoja biała matka nie mówiła ci tego? — Uratowałeś mi życie — powtórzył Thys. — Wyniosłeś mnie z płonącej wioski. — Dlaczego? — Tschepo zrobił krok do tyłu i założył ręce na piersi, rozbawieniem maskując podejrzliwość. — Z jakiego powodu? — Nie wiem. Ale to zrobiłeś. — A teraz twoje życie należy do mnie, mam rację? — Porwał z wozu strzelbę i zaczął nią wymachiwać. — Ale ja pragnę tego, nie twojego życia. Możesz mi to dać, Burze? Możesz dać mi broń? — Nie, choć mogę cię nauczyć, jak jej używać. — Myślisz, że nie wiem? — Rozległ się wystrzał. Tschepo wzruszeniem ramion skwitował drzazgi spadające z konarów samotnego drzewa, pod którym stali. — Bur pod drzewem jest martwy! — Zwinął się ze śmiechu, potem, zanim wskoczył na wóz, obrzucił jeszcze Thysa zaciekawionym spojrzeniem. — Jak się nazywasz? — zapytał z mroku. — Thys Bothma. — Thys Bothma — powtórzył Tschepo. — Idź teraz spać, Thysie
Bothma. Załatwimy interes, jak wstanie słońce. — Tak, Tschepo. Załatwimy interes, jak wstanie słońce. — Thys czuł narastające podniecenie. Właśnie odzyskał utraconą przeszłość, a tam znajdowała się Suzanne. Jim Audsley siedział na tyłach domu, balansując na niskim murku. Nogi miał wyprostowane, stopy w nowych skórzanych butach skrzyżowane. Przed nim ciągnęła się kolejka Murzynów ze skórami i drewnem na opał, on zaś w księdze notował każdy grosz, który im płacił. Swobodna poza i ton świadczyły, że trzyma interes w garści. — Chcę zobaczyć się z panią — usłyszał pełny wahania kobiecy głos. Uniósł głowę znad księgi. Z boku kolejki stała blada szczupła dziewczyna. Całą scenę z enigmatycznym uśmiechem obserwował ze swego wozu Tschepo, koło którego siedział Thys, żując źdźbło trawy. 392 KTO SIEJE WIATR — Jest w środku — odparł Audsley i krótkim gestem wskazał obite gazą drzwi, nie przerywając przeglądania stosu skór. Spojrzał w czarną twarz mężczyzny, który chciał je sprzedać. — Nędzne. Jaka jest twoja cena? — Odchylił się lekko i j ego nowy kapelusz zsunął mu się na czoło. — Woda — szepnął Thys ze wzrokiem wbitym w dom publiczny. — Sprzedamy im wodę. — Wodę? — Tschepo spojrzał na niego ciekawie. — Moją wodę? — Naszą — uśmiechnął się Thys. Pokój był mroczny, zawieszony ciężkimi czerwonymi zasłonami z aksamitu. Prudence, słysząc ciche pukanie, odwróciła się do drzwi i zobaczyła jasne włosy dziewczyny, która głęboko dygnęła w progu.
— Dzień dobry, proszę pani. — Jak się nazywasz? — Prudence zmrużyła oczy, by lepiej jej się przyjrzeć. — Ile masz lat, dziecko? — Szesnaście, proszę pani. — Dziewczyna była wyraźnie zdenerwowana. — Wystarczy, proszę pani. Prudence z zakłopotaniem wróciła za biurko. — Obawiam się, że nie mam dla ciebie pracy — rzekła, machając ręką. Pragnęła, żeby dziewczyna jak najszybciej sobie poszła. — Przykro mi. — Proszę pani... — Nie mam pojęcia, czego tu szukasz — przerwała jej Prudence, gestem dłoni wskazując drzwi. — Jestem czysta, proszę pani, mówię po angielsku — rzekła dziewczyna, podchodząc do biurka. — Potrzebuję pieniędzy. Proszę. — Żeby wykarmić całą rodzinę, jak przypuszczam. Nie zatrudniam dzieci. Nie mam dla ciebie pracy. Wracaj do matki. — Matka mnie tu przysłała. Powiedziała mi, na czym polega praca w pani domu. Wiem, co mam robić. Prudence uniosła głowę, poruszona błagalnym tonem dziewczyny. — Jak się nazywasz? — Marianna, proszę pani. — Doskonale, Marianno. Dam ci pracę, ale nie taką, jakiej szukasz. Umiesz liczyć bez pomocy palców? — Dziewczyna patrzyła na nią bez wyrazu. — W takim razie cię nauczę. Nauczę cię praktycznej strony tego interesu. Nie będziesz obsługiwać klientów. — Prudence! — zawołał nagląco Jim Audsley, lecz nie zwróciła na niego uwagi.
— Umiesz parzyć herbatę? 393 LUANSHYA GREER Marianna skinęła głową. — To idź do kuchni, a jak wrócę, na biurku ma stać filiżanka herbaty. I czekaj... ile jest dwanaście dodać sześć? — Przystanęła, choć nie spodziewała się odpowiedzi. — Osiemnaście, proszę pani — odrzekła Marianna. Audsley zawołał ponownie. Prudence ujęła dziewczynę za ramiona i ruszyła z nią do wyjścia. — Powiem panu Audsleyowi, że już nie jest jedyną osobą, która w tym domu umie liczyć! — Woda jest cenniejsza niż diamenty — przekonywał Thys Jima Audsleya, a Tschepo z uśmiechem patrzył, jak jeden biały sprzedaje drugiemu białemu jego wodę. — Pańska oferta jest za niska. Jeżeli ją pan podwoi, zastanowię się nad zrobieniem interesu z panem. — O co chodzi? — W progu stanęła Prudence, zasłaniając oczy przed słońcem. — Thys Bothma! Nie mogę wprost uwierzyć! — Zrobiła krok do przodu, puszczając drzwi, które odbiły się od futryny z głośnym trzaskiem. — To naprawdę Thys Bothma! Jim Audsley obserwował ich bez słowa, Tschepo poprawił się na koźle. — Prudence Beauvilliers? — wymamrotał Thys. Zaskoczony Audsley szeptem powtórzył jej nazwisko. — Wzrok mnie nie mylił! To rzeczywiście ty! — zarzuciła Thysowi ręce na szyję, a potem, trzymając go za ramiona, cofnęła się o krok. — W dodatku przystojniejszy! O wiele przystojniejszy niż dawniej. To przez te
siwe skronie! — Ujęła go za dłoń i poprowadziła w stronę domu. — Tyle czasu minęło, tyle czasu... — Woda — rzekł cicho Jim Audsley. — On przyszedł sprzedać wodę. — To ją kup. Zawsze lubiłeś się kąpać! — odparła Prudence i śmiejąc się, zniknęła z Thysem za drzwiami. — Widzę, że mnie potępiasz — rzekła Prudence, podając Thysowi filiżankę herbaty. — Wciąż taki sam kalwiński Bur. — Kim ty jesteś, Prudence? — Jestem kobietą interesu — powiedziała, machnięciem ręki odprawiając Mariannę. Thys patrzył, jak dziewczyna znika za progiem niczym lekki powiew wiatru. 394 KTO SIEJE WIATR — I zatrudniasz burskie dzieci? Co się z tobą stało, Prudence? Co cię tak zmieniło? — Życie! — Wyzywająco uniosła głowę, poprawiając turniurę i siadając obok niego na eleganckim krześle. — Nie wierzysz, że życie może kobietę zagnać do domu publicznego? — Jesteś nierządnicą?! — Twarz miał surową, oczy pełne smutku. — Jestem właścicielką domu publicznego, nie nierządnicą. A ty kim jesteś? Powiedz mi — rzekła oskarżycielsko — gdzie jest moja siostra Suzanne? Dlaczego od niej uciekłeś? — Są inne sposoby zarabiania na życie, Prudence. Nie trzeba zatrudniać głodujących dzieci w zamtuzie! Mogłaś zająć się czymś innym. — Ach, Bur mnie poucza! — Prudence nie ukrywała gniewu.
— A ty co robisz? Prowadzisz interesy z tym czarnym renegatem Tschepo? Ależ twój ojciec byłby z ciebie dumny! Bezskutecznie usiłowała pod maską brawury ukryć, jak bardzo ją zranił. Pod ciężkim makijażem właścicielki domu publicznego Thys dostrzegł Prudence, którą pamiętał z przeszłości. — Mam ziemię i mam miłość do Suzanne — wzruszył ramionami. — Ale ona jest żoną innego. — I jaką znalazłeś sobie wymówkę? Winna temu jest śmierć twojego ojca? Thys milczał, jednak zaczynał płonąć w nim gniew. — Co było, minęło, a ja tylko próbuję zarobić na życie. — Prudence podniosła się z krzesła. — Osądzasz mnie, Thysie, ale twój osąd niewiele mnie obchodzi. — Spojrzała przez okno na Tschepo i wóz. — Przecież ty sprzedajesz broń czarnym. Żeby zabijali Anglików, prawda? Thys zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom. — Zostań, Thysie! Nie gniewaj się! — zawołała Prudence. Położył dłoń na mosiężnej klamce. — Przyjechałem, żeby sprzedać wodę. Nie handluję bronią. — Ja też próbuję zarobić na życie. I potrzebuję wody. — W oczach wezbrały jej łzy. Wytarła je pośpiesznym gestem, po policzkach rozmazując węgiel, którym uczernione miała rzęsy. — Dasz wiarę, że jestem kobietą zamężną? Ten człowiek przed domem to mój mąż i bardzo go kocham. — Węgiel szczypał ją w oczy, ponownie więc przesunęła po nich dłonią. — Jestem kobietą zamężną, która próbuje zarobić pieniądze i ma nadzieję, że jej oszczędności pewnego dnia mogą uratować Bonne
Esperance. Wciąż tego pragnę. 395 LUANSHYA GREER Thys krajem koszuli delikatnie wytarł węgiel z kącika jej oka. Zamrugała i dotknęła jego dłoni. — Nie dziwię się, że Suzanne cię pokochała. — Wkrótce wrócę! — zawołała Suzanne, szarpiąc za lejce. Doszła ją wieść o powrocie wielebnego Phillipa do misji i zapragnęła go zobaczyć. Nie wiedziała czemu, może oczekiwała z jego strony pociechy. W jej wspomnieniach wiązał się nierozerwalnie ze śmiercią Thysa. Obejrzała się na wysokiego młodzieńca, swego syna, i ponownie pomachała. — Do widzenia, Pieter! — krzyknęła ze sztuczną wesołością. Pieter, świadom cichego dramatu, który rozgrywał się między rodzicami, nie uniósł dłoni, lecz zwrócił spojrzenie na dom, gdzie w progu stała bez ruchu Marie Pieterse. Wyczuwał panujące w powietrzu napięcie i miał wrażenie, że dłużej tego nie zniesie. Kiedy zobaczył, że ojciec ze strzelbą pod pachą oddala się od domu, ruszył za nim. Nigdy wcześniej nie widział w jego rękach broni. — Co będziesz robił? — zapytał. — Gdzie pójdziemy z tą strzelbą? — Zostaw mnie samego — odparł cicho Johan. Peter spojrzał na niknący w oddali powozik matki. — Trzeba porąbać drewno — rzekła Marie Pieterse. — Dlaczego matka jedzie do misji? — zapytał. Przestał wierzyć w historyjkę o powrocie wielebnego Phillipa. — Drewno na opał! — Marie wręczyła mu siekierę. — Czeka nas długa
surowa zima. Johan kolanami przytrzymywał strzelbę lufą wycelowaną prosto w niebo. Z kieszeni wyjął kawałek papieru. Kartka zawierała tylko dwa słowa: „Bądź wolna". Położył ją na ziemi obok siebie i przycisnął kamieniem. Schylił głowę ku lufie, w usta wziął zimną twardą stal. Dłonią przesunął po strzelbie w poszukiwaniu spustu. „Bądź wolna, Suzanne" — rzekł w duchu. Polano rozpadło się na dwie części pod ostrzem siekiery Pietera. Na odgłos wystrzału zerwały się do lotu przestraszone ptaki. — Ojcze! — Pieter upuścił siekierę, pełnym biegiem ruszając w stronę, gdzie oddalił się Johan. Maria Pieterse wyszła przed dom. Struś przystanął na szeroko rozstawionych nogach i zwrócił łeb w kierunku zarośli, skąd doleciał wystrzał. 396 KTO SIEJE WIATR Zza domu wybiegł Jan Pieterse, wołając do żony: — Co to było?! Kto strzelał?! — Johan — odparła Marie cicho. Powóz pędził po wysuszonej ziemi. Suzanne podróżowała w przeszłość, czyniąc plany, jak zabierze tam ze sobą syna i Johana. Zdawała sobie sprawę, że nie może rozdzielić Pietera z człowiekiem, którego uważał za ojca, a równocześnie wiedziała, że jeśli chcą przeżyć, muszą uciec. Skaże na powolną śmierć siebie i syna, jeśli zabraknie jej odwagi, by wyrwać się ze sztywnych biblijnych praw, wyznawanych przez rodzinę Pieterse. Owe prawa były dla niej nieznośne niczym kajdany, związały ją z mężczyzną,
do którego żywiła sympatię, lecz którego nie kochała. Jak mogła walczyć z zimnym kalwinizmem, dla Jana Pieterse ważniejszym od miłości? Po raz pierwszy od dawna poczuła nadzieję. Miała wrażenie, że w wierze wielebnego Phillipa może znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania. Szarpnęła lejcami, pragnąc szybciej się o tym przekonać. Jan Pieterse usypał kopczyk piasku na grobie syna. Pieter stał z boku ze wzrokiem wbitym w ziemię. — Nie zmówisz modlitwy? — zapytała Marie z rozpaczą, gdy mąż odwrócił się od grobu — Odebrał sobie życie — odpowiedział, nie oglądając się za siebie. — Pomódl się za jego duszę! — Pobiegła za mężem. — Błagam, Janie, wybacz mu! — Kiedy sprowadziłaś tę kobietę pod nasz dach, mówiłem ci, że nie chcę mieć niewierzącej pomiędzy nami, ale mnie nie usłuchałaś — odparł lodowato Jan. — Nie usłuchałaś i nasz syn umarł wbrew Boskim prawom. — Zwrócił pełne goryczy spojrzenie na Pietera. — Twoja matka skazała go na wieczne potępienie. Pieter przez łzy patrzył na nagi grób. Suzanne przyglądała się starcowi, który siedział naprzeciw niej przy wyszorowanym do czysta stole. Ledwo mogła uwierzyć, że wielebny Phillip znowu tu jest. — Wróciłeś do Afryki, żeby tu umrzeć? — Afryka stała się moim domem. — Oczy w przezroczystej białej twarzy lśniły mądrością. — Dlaczego? Nie rozumiem. 397
LUANSHYA GREER — Ty nie darzysz nienawiścią Afryki. — Wielebny Phillip patrzył na Suzanne z czułością. Była dla niego prawie jak córka i od dawna cierpiał, że nie potrafi dotrzeć do niej ze swą wiarą. — Tak samo nie darzysz nienawiścią Boga. — Może więc to On nienawidzi mnie. — Spojrzała pastorowi w oczy, jak gdyby szukała w nich wybaczenia dręczącej ją winy. — Nigdy nie kochałam Johana. Dał mi wszystko, ale ja nigdy go nie pokochałam. Ciągle tęsknię za Thysem i nie potrafię pogodzić się z tym, że Bóg go zabrał... A może potrafisz mi wyjaśnić, dlaczego to uczynił? Wielebny Phillip potrząsnął głową. Jak po tych długich latach miał powiedzieć jej prawdę? — Mówisz, że On jest Bogiem miłości? — pytała z wyrzutem. — Suzanne — mocno ścisnął jej dłoń. — Nie wróciłem do Afryki tylko po to, żeby tu umrzeć. Zostawiłem tu nie załatwioną sprawę. Popełniłem błąd. — Błąd? O czym ty mówisz? Żadne z nich nie zareagowało na tętent galopującego konia i gniewne okrzyki dochodzące z dworu. — Powiedz mi! — Suzanne przeczuwała, że zaraz dowie się o czymś, o czym nie ma odwagi słuchać. — Gdzie jesteś, matko? — od progu dobiegł głos Pietera. — To mój syn — rzekła cicho i pośpiesznie podniosła się od stołu. Pieter stał przed nią, lecz wyglądał dziwnie obco, jak nieznajomy. — Mój ojciec umarł — rzekł i rzucił jej pod stopy niewielkie zawiniątko. — Zwrócił ci wolność, a ja proszę, żebyś uwolniła się także ode mnie.
Obdarzył cię swoją miłością, a ty skazałaś go na potępienie!... Nie jesteś moją matką. Suzanne chciała pobiec za nim, jednakże wielebny Phillip ją powstrzymał. Bezsilnie patrzyła, jak syn na zawsze odchodzi z jej życia. — Puść mnie! — krzyknęła. — Pozwól mu odejść. Wyrwała się pastorowi, wypadła za próg. — Pieter! — krzyknęła rozdzierająco. Stała nieruchomo niczym kamienny posąg, palcami uczepiona framugi. Wielebny Phillip cierpiał wraz z nią. Dostrzegł zatkniętą na wierzchu zawiniątka kartkę i przeczytał dwa słowa: „Bądź wolna". — Czy to właśnie czyni twój Bóg? — rzekła Suzanne z rozpaczą. - Zabił Thysa! Zabił Johana i zwrócił syna przeciwko mnie! 398 KTO SIEJE WIATR - krzyczała histerycznie. — Czy takiego Boga wielbisz, wielebny Phillipie? — Tak — odparł cicho, podchodząc ku niej. — Nie! — potrząsnęła głową. — Nie chcę mieć z Nim nic do czynienia! — Cofała się, jak gdyby za kapłanem kroczył sam Chrystus. — Trzymaj swego Boga z dala ode mnie! — Jej wołanie odbijało się echem po misji. — Ja również tego nie pojmuję, Suzanne. — Chwycił ją za ramiona i mocno przytrzymał, choć z nim walczyła, kopała i bluźniła. — Nienawidzę twojego Boga! Pastor ujrzał błysk uniesionego nad ich głowami obosiecznego miecza Pana.
— Thys nie umarł, Suzanne. — W jednej chwili zaprzestała walki. Zesztywniała. — Thys żyje — powiedział cicho. Spojrzała na niego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. Z jednego koszmaru weszła w drugi. Była zgubiona. — Thys nie umarł? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Nie! Kłamiesz! Wielebny Phillip patrzył w męce na jej rozpacz. — Abba! — szeptem wezwał Boga. — Nie! Nie! — krzyczała, wijąc się na ziemi niczym zranione zwierzę. — Thysie! — zawołała, a wielebny Phillip zrozumiał, że miecz Pana spadł i ją zdruzgotał. Z zamkniętymi oczyma powtarzał w myśli słowa Księgi Izajasza: „Na krótką chwilę porzuciłem ciebie, ale z ogromną miłością cię przygarnę". Suche jeszcze poprzedniego dnia równiny zamieniły się w dywan drobnych kwiatków, zrodzonych z nocnego deszczu. Ich główki gięły się pod ciężarem żelaznych kół wozów, na których spali członkowie rodziny Tschepo. — Z kim tu handlujesz? — zapytał Thys, gdy znaleźli się na terenie misji, wielkiej i dobrze urządzonej, choć z pozoru pustej. Bicie kościelnego dzwonu przywiodło mu na myśl wielebnego Phillipa, lecz poza tym nic nie przypominało misji, którą tak dobrze pamiętał. — Ze świętobliwym Unsworthem. — Tschepo zatrzymał wóz, zeskoczył na ziemię i ruszył ku korpulentnemu duchownemu, który wyszedł przed domek sąsiadujący z kościołem. — Witaj, przyjacielu! — zahuczał pastor radośnie, klepiąc gościa kordialnie po plecach. — Witaj. Widzę, że masz więźnia. 399
LUANSHYA GREER — Jest moją własnością. — Tschepo wybuchnął śmiechem. — Pan Thys Bothma. — Proszę wejść. — Wielebny Unsworth, kładąc dłoń na ramieniu Tschepo, ruszył w kierunku schludnej plebanii. Thys poszedł za nimi. Pozostali członkowie rodziny ułożyli się do drzemki w cieniu drzewa. — Mój przyjaciel Tschepo mówi, że pańskie życie należy do niego — rzekł Unsworth, przepuszczając Thysa w drzwiach. — Proszę wejść. Napije się pan wina? Pomimo uprzejmości gospodarza Thys czuł się nieswojo. Zauważył, że Tschepo bacznie się im przygląda, jak gdyby sprawdzał, po czyjej stronie stoi Thys. — Wy się nie znacie? — zapytał ze zdziwieniem. — Nie — odparł Thys, stojąc w progu. Tschepo zawahał się, zamyślił na chwilę. — Pogadamy o interesach, jak skończycie swoją białą rozmowę. On zna angielski — rzekł z uśmiechem, cofając się ku swoim. — Jakie interesy prowadzi pan z Tschepo? — zapytał Thys, gdy wszedł za Unsworthem do chłodnego pokoju. Nie potrafił ukryć zaskoczenia na widok zgromadzonych tu luksusowych sprzętów. — Proszę mi wybaczyć. — Pastor klasnął w dłonie i z łóżka umknęła naga czarna dziewczyna. — Jedna z moich pacjentek — wyjaśnił, podchodząc do tacy zastawionej butelkami. — A jakie interesy pan prowadzi, panie Bothma? — Razem z Tschepo handlujemy wodą. A pan sprzedaje mu broń?
— Trzeba zarabiać na chleb — rzekł Unsworth, podając gościowi kieliszek. — Ufam, że pije pan wino, a nie piwo warzone przez czarnuchów. — Dlaczego zbroi pan tych ludzi? — Wzrok Thysa spoczął na zakurzonej Biblii przy łóżku, na której stała butelka brandy. — Oni panu ufają. — Niech mi pan wierzy, drogi przyjacielu, nadejdzie czas, kiedy te dzikusy nie będą wybierać pomiędzy Burem, Anglikiem czy samym Bogiem. Jednakże — pastor opadł na fotel, którego siedzenie pod jego ciężarem obwisło aż do podłogi — na razie zachęcam ich, by używali broni przeciwko sobie wzajemnie. Największa wojna na tej pięknej ziemi odbędzie się między czarnymi plemionami. To bardzo korzystne dla Brytyjczyków. Dla mojego plemienia. — Uśmiechnął się, wbijając swe żabie oczy w Thysa. — Choć może nie dla pańskiego. Rozumie 400 KTO SIEJE WIATR pan, panie Bothma, ja służę jedynie królowej. I Bogu — dodał po namyśle. — Tschepo uważa pana za przyjaciela. — Bo nim jestem! — Twarz pastora rozjaśnił pełen zadowolenia uśmiech. — On chce broni, więc mu ją sprzedaję. Może ta broń jest bezużyteczna, ale on i tak się na tym nie zna. A kiedy nadejdzie pora, wrócę do domu. — Nic pana nie obchodzi ta ziemia i ludzie? Jak dostanie pan to, czego chce, odejdzie pan? — Zostawię słowo Boże — odparł Unsworth z udanym zdziwieniem. — To korzystna zapłata za ich ziemię. A może uważa ją pan za swoją? — uśmiechnął się, spuszczając ciężkie powieki. Thys podniósł się z krzesła i postawił kieliszek na stole. Słuchając tego
człowieka uwierzył we wszystko, co jego ojciec mówił o Anglikach. — Zabierzecie naszą ziemię i nasz język — powiedział, przed oczyma mając ojca wiszącego na szubienicy w otoczeniu brytyjskich żołnierzy. — A wtedy my was zabijemy. Unsworth popatrzył na Thysa, jakby chciał wryć sobie w pamięć każdy szczegół jego twarzy. — Niech pan powie swojemu czarnemu przyjacielowi, że jestem gotów do rozmowy o broni — rzekł, po czym machnięciem dłoni odprawił go jak służącego. Przed nimi wolno toczył się wóz z ukrytą pod stosem skór bronią. — Dlaczego ten misjonarz tak cię rozgniewał? — zapytał Tschepo. — Bur uważa, że czarny człowiek nie powinien mieć broni? Nie ufasz nam? — Uważam, że ty nie powinieneś ufać temu misjonarzowi — odparł cicho Thys. — A czy on może nam ufać? — Tschepo trącił go w bok. — I ty? — Otworzył szeroko oczy, w których malował się wyraz lekkiego zdziwienia. — Czego Bur chce ode mnie? Mojej wody czy ziemi? Dlaczego mi towarzyszysz? Lubisz czarnych? — Mówiłem ci. — Bo uratowałem ci życie? To chyba nie jest powód. W gruncie rzeczy Thys sam nie wiedział. Fascynowała go godność, a zarazem uniżoność uosabiane przez Tschepo, jednakże to, co zaczęło się powrotem do przeszłości, z czasem nabrało głębszego sensu. 26 Kto sieje wiatr 401
LUANSHYA GREER — Pamiętaj, że ty też nie możesz mi ufać, Burze! - - Tschepo stoczył się z kozła na wóz i naciągnął koszulę na głowę, gotów do snu. — Ile dni zajmie podróż na twoje ziemie? — spytał Thys. — Zobaczysz — odparł sennie Tschepo. Koła toczyły się z łoskotem, uwożąc Thysa w serce Afryki. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Pozory dawnej świetności Bonne Esperance rozwiały się bez śladu, gdy promienie wczesnego słońca wdarły się do pokoju, padając na poznaczone śladami po obrazach ściany. Gołe okna były brudne, framugi popękane. Kiedy Rosita zdejmowała ostatnią zasłonę, płatki farby przywarły do brokatu, ja gdyby chciały stąd uciec. — Moje dzieci już są dorosłe. Poradzą sobie — uśmiechnęła się Rosita, bardzo w tej chwili podobna do matki. Maria rozpłakałaby się, gdyby nas teraz zobaczyła, przeszło Emily przez myśl. — Sunday mówi, że znajdzie jakąś pracę, więc pojadę z panią. — Nie będzie żadnej pracy dla Sundaya. — Emily zamknęła oczy, gdy Jack odebrał od Rosity zasłonę i włożył do pudła. Całe jej życie znikało w pudłach. — Powiedz Sundayowi, żeby zwrócił się do pana Westbury'ego — odezwała się Clara. — Może jego polityczne ideały nie kończą się tam, gdzie zaczyna się prawdziwe życie. Musisz je zrolować! — zwróciła swój gniew na Jacka, wyrzucając zasłony na podłogę. — Bóg wie, po co w ogóle coś zabieramy. Bez wątpienia już wkrótce odbiorą nam cały kraj. — Kto? — zapytała zimno Emily. — Zaczynam wierzyć, że tobie sprawia to przyjemność. Cierpienie bardzo
ci odpowiada, prawda, Emily? — Jakie cierpienie? Jest wielu ludzi bardziej od nas nieszczęśliwych. Oni nie mają domu w Kapsztadzie, do którego mogą się przeprowadzić — odparła Emily, po czym zwróciła się do Rosity, by uniknąć wzroku siostry. — Teraz zajmiemy się dywanem. Czy możesz zawołać Sundaya? — Tak, panno Emily. — Rosita pośpiesznie opuściła pokój, wyczuwając, że za chwilę wybuchnie kłótnia. 402 KTO SIEJE WIATR - Długo byłam cicho — rzekła Clara. — Milczałam, gdy jadłaś mamałygę jak czarni, i milczałam słuchając twoich kazań o tym, że ubóstwo wyszlachetnia duszę! Bez przerwy nam przypominasz, że to twój dom w Kapsztadzie nas uratuje! Że chociaż jesteś kaleką, to właśnie ty poprowadzisz nas do ziemi obiecanej! — W oczach Clary płonął gniew. — A ja ci powiem, dlaczego popadliśmy w biedę! To kara za grzechy ojca, które ty pochwalałaś! — Jak śmiesz nieustannie o wszystko go oskarżać! — Nie, Emily, winę zrzucam na ciebie. To ty czerpiesz jakąś perwersyjną przyjemność z ubóstwa, które na nas spadło. To ty zachęcałaś Geoffreya, żeby się poświęcił, dzięki czemu ubędzie nam jedna gęba do wyżywienia. — To nie jest żadne poświęcenie, matko. Ja tego pragnę — odezwał się Geoffrey, wchodząc niespodziewanie. Clara z przerażeniem patrzyła na jego jaskrawoczerwony mundur. Ruszyła ku synowi, lecz drogę zastąpił jej Jack. — Nie — rzekł stanowczo, odgradzając matkę od brata. — Jak śmiesz tak do mnie mówić?!
— Geoffrey wyjeżdża. Nic więcej nie możesz do tego dodać. — Doprawdy? Powiedz szczerze, Geoffreyu. To Jack cię do tego namówił, mam rację? — Nie, matko. — Geoffrey drżał na całym ciele, mundur jednak ukrył jego strach. — Jack próbował mnie powstrzymać. To była moja decyzja. — Podejmując ją myślałeś o ojcu? — zapytała z nieoczekiwaną łagodnością Clara. — O Charlesie Marsdenie? Emily uniosła głowę, słysząc w jej głosie nutkę, którą umiała już rozpoznawać, i czekała, kiedy Clara rzuci na stół swoją ostatnią kartę. — Myślę, Geoffreyu, że już najwyższy czas, żebym ci opowiedziała o twoim ojcu — mówiła Clara jeszcze ciszej, niemal uwodzicielsko. — Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego jesteś dla mnie taki wyjątkowy? Przerwał jej Jack. — Chciałbym z tobą porozmawiać, matko. — Zdecydowanie biorąc ją za ramię wskazał drzwi. — Ośmielasz się znowu wtrącać w życie Geoffreya?! — Ośmielam się, matko. Geoffrey usunął się na bok, przepuszczając matkę. — Jedź — szepnął mu Jack. — Nie! — wykrzyknęła Clara. 403 LUANSHYA GREER — Jedź, Geoffreyu — powtórzył Jack stanowczo i wyprowadził Clarę do kuchni. Dopiero tu puścił jej ramię. — Dobrze wiem, że jesteś gotów posłać brata na śmierć, byle tylko zachować Bonne Esperance, chociaż została z niej tylko ruina. —
Zawróciła ku drzwiom, próbując go wyminąć, on jednak złapał ją za ręce i powstrzymał. Clara wyczuła w nim gniew dorosłego mężczyzny, użyła więc ostatniej włóczni, jaka jej pozostała. — To ty powinieneś wyjechać! Geoffrey jedzie do twojego ojca, nie swojego! — Czekała na efekt tego ciosu, ale Jack wcale nie był wstrząśnięty. — Słyszałeś, co powiedziałam?! Tętent końskich kopyt cichł szybko w oddali. Jack brutalnie odwrócił matkę twarzą ku sobie. — Jeżeli kiedykolwiek powiesz Geoffrey owi prawdę o jego ojcu, to wiedz, że nie tylko stracisz go na rzecz armii, lecz także na rzecz jedynego człowieka, w którym pragnie widzieć ojca. Ja się pogodziłem z twoją haniebną przeszłością, a ty, jeśli Geoffrey jest ci rzeczywiście drogi, powiesz sobie, i w to uwierzysz, że porucznik Duncan Shaw nigdy nie istniał. Po jego wyjściu Clara stała nieruchomo. Po chwili podeszła do stołu i jednym zamaszystym ruchem zmiotła z niego stos talerzy. O mdłości przyprawiał ją zapach kukurydzianej kaszki, bulgocącej w wielkim saganie na kuchni. Skupiła gniew na saganie. Choć para ją parzyła, chwyciła gar za ucha i zrzuciła na podłogę. Żółta rzeka gotującej się kaszki spłynęła po czerwonych płytkach, otaczając ją kręgiem. Geoffrey obejrzał się na Bonne Esperance. Po raz pierwszy w życiu czuł się absolutnie wolny. Wbił ostrogi w boki wierzchowca, bez żalu zostawiając za sobą dom. W idealnie dopasowanym mundurze i wypastowanych do połysku czarnych wysokich butach jechał ku przyszłości, którą zapewnił mu Jack.
Jack wyjął czerwoną kurtkę ze skrzyni na strychu. Złote warkocze na wywatowanych ramionach zamieniły się w poszarpany kłębek nici, materiał luźno zwisał, maleńkie dziurki znaczyły drogę moli. Jack uśmiechnął się na wspomnienie stojącego w drzwiach Geoffreya w nowym eleganckim mundurze. Kiedy zwijał kurtkę, by odłożyć ją na miejsce, poczuł pod palcami coś twardego. Ostrożnie wsunął dłoń do kieszeni munduru. Oto znalazł zgubiony klucz, klucz do symbolicz404 KTO SIEJE WIATR nego zamka gdzieś we Francji, o którym matka mówiła, że pewnego dnia otworzy drzwi, a wtedy nazwisko Beauvilliers znów będzie szanowane. Poranne słońce błyszczało w lusterku powieszonym na drzewie i rzucało refleksy na twarz Johna Westbury'ego, który wolno przesuwał brzytwą po brodzie. Przerwał, dostrzegłszy w lustrze Sarę. Pomimo zaawansowanej ciąży usiłowała dogonić ich siedmioletnią córkę Katinkę, biegnącą w stronę stajni. — Chodź tutaj! — zawołała, przystając dla złapania tchu. — Wracaj tu zaraz i włóż buty. — Nie są mi potrzebne! — odkrzyknęła dziewczynka. — Daj małej spokój. — John wzrokiem odprowadzał córkę. Rude kręcone włosy rozwiewał wiatr, szczupłe nogi zwinnie stawiały długie kroki. — Robi, co chce — rzekła zadyszana Sara, dłońmi obejmując swój wydatny brzuch. — Wcale mnie nie słucha. — Rośnie zdrowo na łonie natury. A ty masz drugie dziecko, o które musisz się troszczyć.
Odwróciła się, zdążył jednak zauważyć w jej oczach cień strachu. Wytarł brzytwę w ręcznik i zawiesił ją na sęku. — Nic złego się Katince nie stanie, Saro — łagodnie próbował dodać żonie otuchy. — Znowu wyjeżdżasz? Agitacja wyborcza? — zapytała bezbarwnym głosem. Spostrzegł, jak bardzo się zmieniła. Zmiany następowały stopniowo, tak wolno, że umykały jego uwagi. — Żyjesz teraz wyłącznie dla polityki. Poświęcasz jej każdą chwilę. Na wszystkich drzewach w promieniu wielu kilometrów wisi podobizna Johna Westbury'ego, ale dla ciebie to za mało. — Saro, kochanie... — Dostrzegł strach w jej oczach. — Co się stało? — Słyszę, co ludzie o tobie mówią. Widzę, jak na mnie patrzą. — Przytuliła się do niego. — Wkroczyłeś w inny świat i to mnie przeraża. — A jeśli nikt inny nie ma odwagi, by w ten świat wkroczyć? Co wtedy? — Dlaczego to musisz być ty? — zapytała z dawną słodyczą. — Dlaczego? — Ponieważ jestem w stanie zająć niedostępną dla innych pozycję w polityce białych. 405 LUANSHYA GREER — A czy ty wciąż jeszcze wiesz, kim są ci inni? Czy jeszcze wiesz, kim sam jesteś, Johnie? Wróćmy do Kapsztadu. Tam cię rozumieją, zgadzają się z poglądami, o które walczysz. — Dlatego właśnie tu jestem. Tutejsi ludzie muszą zrozumieć swoje uprzedzenia. — Oni mnie przerażają — rzekła drżącymi wargami Sara. Patrzyła na
niego błagalnie. — A co z rodziną Emily? Ich też zmuszono do opuszczenia własnej ziemi. Czy mają więcej praw niż ludzie, po których stronie ty walczysz? — Mają białą skórę i przez to są uprzywilejowani. — Czy teraz im to pomoże? Z domu wyszedł stary pan Westbury. Zgięty niemal we dwoje, przymrużonymi oczyma patrzył w słońce, jak gdyby zdziwiony, że znowu je widzi. Wolnym krokiem podszedł do stojącego tuż przy drzwiach krzesła i ostrożnie usiadł. — Chcę urodzić dziecko w Kapsztadzie. Pojadę do państwa Robertsonów. — Sara z pochyloną głową wolnym krokiem wróciła do domu. John został sam. Miał wrażenie, że przepaść dzieląca go od żony powiększa się, a on nie wie, w jaki sposób przerzucić nad nią most. Czas pokonał tę młodą dziewczynę, która niegdyś go uratowała sprzed bram piekła. Pomiędzy drzewami pojawił się jeździec. Miał na sobie eleganckie ubranie i najwyraźniej nie był przyzwyczajony do długiej jazdy po wertepach. Wstrzymał konia i niezgrabnie zeskoczył na ziemię. Zanim zwrócił się do Johna, otrzepał z kurzu marynarkę. — Dzień dobry. Szukam majątku o nazwie Bonne Esperance. Może mi pan powiedzieć, gdzie to jest? — W tamtym kierunku. Jakieś pięć kilometrów stąd — odparł John, odwracając się od mężczyzny, którego wziął za kolejnego windykatora długów. Myślami wciąż krążył wokół żony i jej obaw. — John Westbury! — wykrzyknął nagle nieznajomy. — Pracował pan u Mathera i Beuselincka, prawda?
John rzucił mu zaciekawione spojrzenie. — Ja teraz u nich pracuję, sir. — Młody człowiek skłonił się, uchylając kapelusza. — To dla mnie naprawdę ogromny zaszczyt, że pana spotykam. Z wielkim zainteresowaniem śledzę pańską karierę. — Dziękuję. 406 KTO SIEJE WIATR — Nazywam się Ralph Saunders — wyciągnął do Johna dłoń. — Życzę powodzenia — rzekł, po czym z niejakim ociąganiem wrócił do swego wierzchowca. — Jak to daleko stąd? — Pięć kilometrów. — Bardzo się cieszę, że pana poznałem, sir. — Wgramolił się na konia i lekko uniesiony nad siodłem, powiedział: — Do widzenia. John dostrzegł Sarę w oknie. Nie rozumiał dlaczego, ale podziw młodego człowieka sprawił, że poczuł się bardzo samotny. „Dlaczego mi się wydaje, że śmierć znowu jest blisko nas?" Emily spojrzała na kilka skrzyń z rzeczami, które stały w ogołoconej sypialni, po czym zanurzyła pióro w kałamarzu. Kiedy patrzyła, jak od stalówki rozchodzą się po atramencie kręgi, zdało jej się, że sama w nim tonie. Z salonu dochodziły czyjeś głosy, lecz nie zwróciła na to uwagi. „Może Bonne Esperance już umarła". Nagle rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi i wołanie Rosity: — Musi pani przyjść, panno Emily! Szybko! — Drzwi są otwarte — odparła Emily. Gruba Rosita aż drżała z podniecenia. Jej białe lśniące zęby odbijały się od ciemnych warg, rozciągniętych w najszerszym uśmiechu, jaki Emily
widziała od miesięcy. — Idziemy! — Służąca pośpiesznie skierowała fotel do drzwi. — Wszyscy na panią czekają. Jack słuchał w milczeniu. Słowa Saundersa dawały niewyobrażalną nadzieję i bał się, że jeżeli mu przerwie, wszystko runie niczym domek z kart. — Nasz klient pragnie wykupić cały zapas wina, a także zapewnić sobie wyłączność na dostawy w ciągu najbliższych trzech lat — mówił Saunders, spoglądając na kamienne oblicze Clary. — Stawia także warunek, by wino było natychmiast gotowe do ekspedycji. — To niemożliwe — sprzeciwił się Jack. — Z pewnością widzi pan, w jak opłakanym stanie znajduje się posiadłość. Potrzeba sporych sum, żeby zacząć produkcję wina w ilościach, o których pan mówi. — Bądź cicho, Jack — ostro przerwała mu Clara, po czym z uśmiechem zwróciła się do prawnika: — Przyjmujemy pańską ofertę. — Przyjmujemy?! — Jack z pogardą spojrzał na matkę. — Co ty wiesz o zniszczeniu, jakiemu uległy winnice? Potrafisz mi powiedzieć, w jaki sposób ziemię, która latami leżała odłogiem, zmusimy, by rodziła jak za najlepszych lat? Potrafisz? 407 LUANSHYA GREER — Mój klient także taką ewentualność wziął pod uwagę — wtrącił prawnik. W tym momencie w progu pojawiła się Emily. — Dzień dobry pani — powitał ją z uprzejmym uśmiechem. — Proszę mówić dalej — rzekła cicho Emily. — Mój klient gotów jest dać kapitał potrzebny na odbudowę winnicy jako
zaliczkę na wina. — Spojrzał na Jacka pytająco. — Przypuszczam, że to pan będzie zarządzał majątkiem? — Tak — odparł Jack. — Jeżeli pański klient gotów jest dać nam zaliczkę, to naturalnie przyjmiemy ofertę. — Trzeba będzie znaleźć odpowiedniego gwaranta. — Saunder-sowi sprawiała przyjemność rola posłańca przynoszącego dobre nowiny. — A dodatkowym zastawem pod zaliczkę będzie oczywiście posiadłość. — Proszę mi wybaczyć — wtrąciła Emily. — Niezupełnie rozumiem. Kim jest ten klient? — Obawiam się, że tego nie mogę pani powiedzieć. — Nie wie pan? — zdziwiła się Emily. — Czy to ważne? — wtrąciła Clara jadowicie. — A może żałujesz, że przed nosem przeszła ci okazja zainstalowania rodziny w twoim domu w Kapsztadzie? — Jedną chwilę — przerwał matce Jack. — Wciąż pozostaje otwarta kwestia gwaranta. — O, z tym nie powinno być żadnego problemu — odparł z uśmiechem prawnik. — Sąsiad państwa, pan Westbury, doskonale się nadaje. — John Westbury? — powtórzyła Clara ze zgrozą. — On ma potwierdzić naszą wiarygodność? — Jestem przekonany, że mój klient przyjmie go bez zastrzeżeń. Nie istnieją chyba żadne przeszkody? — zapytał zdziwiony prawnik. — Państwo, jak sądzę, go znają? — Kim jest pański klient? — nie ustępowała Emily. Clara milczała, kipiąc oburzeniem. — Żałuję ogromnie, ale nie wolno mi ujawnić nazwiska tej osoby.
— Zgoda — zdecydował Jack. — Zapewniam, że zdobędę wymagane gwarancje, panie Saunders. Dołożę starań, żeby załatwić wszystko jak najszybciej. Emily, aczkolwiek przerażała ją anonimowość dobroczyńcy, odsunęła na bok obawy. Nie zamierzała odbierać Jackowi niespodziewanej szansy, od tak dawna wyczekiwanej. 408 KTO SIEJE WIATR Droga do farmy Westburych wydawała się dużo dłuższa niż przed laty. Pomiędzy owcami na pastwisku Jack dostrzegł dziewczynkę jeżdżącą konno na oklep, przed domem — siedzącego nieruchomo na krześle starego Westbury'ego. „To mało skomplikowana prośba, Johnie — ćwiczył w myślach przemowę. — Jeżeli poprzesz farmerów, zyskasz kolejnych zwolenników w twojej politycznej kampanii". Doszedł do wniosku, że nie tak chce to wyrazić, zaczął więc od nowa, sam zaskoczony tymi słowami: „Wygląda na to, że twoja gwarancja całkowicie wystarczy". W domu zapaliły się światła. Na dwór wyszła Sara, ujęła starca pod ramię i poprowadziła do środka. — Katinka, czas wracać do domu! — zawołała. Dziewczynka posłusznie zawróciła konia. — Chce pan widzieć się z moim ojcem? — Uniosła buzię ku Jackowi, gdy wstrzymał wierzchowca przed domem. — Odprowadzę konia. Pan jest Jack Marsden, prawda? — zapytała, sięgając po wodze, a jej delikatne różowe usta wygięły się w promiennym uśmiechu. Była urocza. — Już pana kiedyś widziałam.
— Tak — odparł Jack, zeskakując z siodła. — A ty jesteś Katinka Westbury. — Jack! — Na progu stanął John, a Jack po raz kolejny powtórzył w duchu swoją kwestię. — Zna pan mojego ojca? — odezwała się Katinka, trzymając wodze. Zachwiała się, gdy koń rzucił łbem do tyłu. — Nie wiedziałam — dodała wesoło. — Miło cię widzieć, Jack — powitał go John. — Czy mogę coś dla ciebie zrobić? — Prawdę mówiąc, tak... — Jack już miał zacząć swoją prośbę, lecz pod otwartym i przyjacielskim spojrzeniem Johna opadły z niego wszelkie konwenanse. — Potrzebuję twojej pomocy. Powóz toczył się w kierunku Bonne Esperance z jedną tylko niewielką torbą przytroczoną do dachu. Torba należała do wielebnego Phillipa; Suzanne, zapełniając zaledwie dno, zamknęła w niej kilka drobiazgów, które syn rzucił jej pod nogi. Szła wolno śladem żelaznych kół powozu, rozglądając się po rzędach zaniedbanych winorośli. Wiatr szumiał w zeschłych liściach, a ona słyszała echo dziecięcych krzyków. — Chodź tu, Suzanne! — wołała ze śmiechem Prudence. — Coś ci powiem! Thys Bothma bardzo cię lubi! Myślę, że jest w tobie zakochany! — Jej chichot ucichł wśród krzewów. 409 LUANSHYA GREER — Czy on cię pocałował? — rozległ się w jego miejsce dziecinny głosik Emily. — Och, to dziwne, że mu pozwoliłaś. Suzanne drgnęła, gdy za plecami usłyszała gwizd ptaka. Serce zaczęło bić
jej szybciej. Przed sobą zobaczyła morze płomieni i usłyszała własny krzyk:' — Ojcze, Jean się pali! — Może nie o Thysa Bothmę należy się martwić — dźwięczny głos Clary przebił się przez trzask ognia. Płomienie zmieniły się w czerwone mundury brytyjskich żołnierzy. Charles Marsden siedział dumnie w siodle, za nim stał Thys z wyrazem zagubienia w oczach. Suzanne usłyszała głuche kopnięcie i zza jej pleców wychynął Willem Bothma, kręcąc się wolno na sznurze, aż odwrócił się twarzą do niej i uśmiechnął, kiedy pętla zacisnęła mu się na gardle. — Kto to? — Emily, przytrzymując zasłony, które Rosita na powrót zawieszała, spojrzała przez okno. — Ktoś przyjechał. Rosita zgięła się wpół i wyjrzała na zewnątrz. — To powóz — oznajmiła. — Wiem, że to powóz, Rosito, ale nikt z niego nie wysiadł. Rosita z westchnieniem ponownie wyjrzała przez okno. — Nikt nie wysiadł — zgodziła się. Emily zepchnęła zasłonę z kolan, a Rosita, dźwigając teraz cały ciężar brokatowej materii, zachwiała się na stołku. Emily skierowała swój fotel do drzwi. Koło powozu stał nieruchomo woźnica w cylindrze na bakier. — Dobry wieczór — rzekł z lekkim ukłonem. — Dobry wieczór — odparła Emily, po czym obrzuciła uważnym spojrzeniem pusty powóz. Woźnica obojętnie odwrócił głowę, jakby nic niezwykłego się nie działo. Emily chrząknęła, by zwrócić jego uwagę. — Czy jest jakiś powód pańskiej tu obecności? — zapytała z uprzejmym
uśmiechem. — Mój pasażer zaraz przyjdzie — odrzekł zakłopotany. — Rozładuję bagaż — dodał, nie chcąc kontynuować rozmowy. Z takim pietyzmem zdejmował jedyną niewielką trobę, że Emily się zirytowała. — Proszę mi jednak coś wytłumaczyć, mój panie! Podjeżdża pan pod frontowe drzwi, zdejmuje... — Zamilkła. Zza ostrego zakrętu podjazdu wyszła jakaś kobieta. — Kto to? — szepnęła Emily. 410 KTO SIEJE WIATR Kobieta zerwała się do biegu i włosy w kolorze starego złota zsunęły się jej na ramiona. — Suzanne! — wykrzyknęła Emily, kiedy siostra rzuciła się jej w objęcia. Woźnica z zażenowaniem marszczył nos, gdy tuliły się czule. Upuścił na ziemię torbę i rzekł: — Należy się pół korony. — Nie mam pół korony — odparła Suzanne, wycierając mokre policzki. — A ty, Emily? — Też nie mam — roześmiała się przez łzy. Woźnica rozzłościł się nie na żarty. Najwyraźniej bardzo rozbawił je fakt, że on nie dostanie zapłaty. Porwał torbę, by się jakoś zabezpieczyć, na co Suzanne wybuchnęła histerycznym śmiechem. — To nie jest tyle warte! — wykrzyknęła. — Niech pan to weźmie! — Emily rzuciła mu zerwany z szyi wisiorek. — I co ja niby mam z tym zrobić? — zapytał ponuro. — Niech pan to zje!
Suzanne skierowała fotel Emily do salonu. W progu przystanęła, wstrząśnięta wyglądem pokoju. Blada jak kreda wodziła wzrokiem wokół, szukając śladu dawnego wykwintu. Rosita, skończywszy zawieszanie zasłon, niezgrabnie zeskoczyła ze stołka i z zachwytu klasnęła w dłonie. — Panienka Suzanne! To naprawdę panienka! — zawołała z czułością, po czym przykryła usta dłonią. — Och! Sypialnia panienki! Gdzie panna Suzanne będzie spała, panno Emily? — zapytała, jak zwykle zajęta sprawami praktycznymi. — Nie zostanie bez dachu nad głową, Rosito — rzekła Emily, kładąc dłoń na ręce siostry. — Czy mogę zobaczyć mój pokój? — spytała cicho Suzanne. Pamięć płatała jej dziwne figle. Zapomniała już, że lęk, który teraz ją ogarnął, odczuwała tu zawsze, nawet w czasach największej świetności rodziny. Nagle przypomniała sobie o źródle tego uczucia. — Gdzie jest Clara? Nie czekała na odpowiedź. Podeszła do drzwi swojej sypialni, znajdujących się na końcu korytarza. Położyła dłoń na klamce. Nie było koronkowych firanek. Pokój ogołocono ze wszystkich sprzętów, a delikatne tapety, pożółkłe i spłowiałe, zwijały się na brzegach. 411 LUANSHYA GREER Emily podtoczyła swój fotel do siostry. — Teraz już będzie dobrze, Suzanne. Jack ma wielkie plany. Bonne Esperance wróci do życia. — Nie. Zbyt wiele się zdarzyło. — Suzanne podeszła do okna. Nie rósł już za nim eukaliptus. — To nie tylko bieda, prawda? — zapytała siostrę,
która wydała jej się dziwnie staromodna i odległa. Fotel niczym pułapka zatrzymał Emily w przeszłości, która zniknęła bez śladu. — Wszystko minęło — rzekła Suzanne. Emily ujęła jej dłoń i pogładziła stwardniałą skórę, świadczącą o latach ciężkiej pracy. — Pisałam ci o Johnie Westburym — powiedziała. Suzanne skinęła głową. — Jest teraz politykiem i będzie walczył przeciwko temu, co nas doprowadziło do obecnej sytuacji. Masz rację, to nie tylko bieda. John wrócił tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Wrócił do swoich początków, do domu. Suzanne, to twój dom. Nigdy nie będziesz mogła od niego uciec. — Widząc w oczach siostry sprzeciw, dodała: — Nie wierzysz? Spróbuj. Pokryty śluzem noworodek miał czarne jak smoła włosy i ciemną skórę. Odbierając poród Elizabeth Robertson nie słyszała ostatniego krzyku rodzącej ani pierwszego oddechu dziecka. W uszach brzmiały jej słowa Sary, wypowiedziane w dniu przyjazdu. — Jeżeli będzie miało ciemną skórę, zabierzecie je, znajdziecie mu dom i zapomnicie, że urodziło się żywe. — Sara głos miała ostry i nic w jej zachowaniu nie przypominało owej miłej, szczerej dziewczyny, którą Robertsonowie pokochali jak własną córkę. — Dlaczego? — przerwał jej wówczas James, unosząc dłoń niczym uczeń, który chce zwrócić na siebie uwagę nauczyciela. — Nie rozumiem, Saro. — Spojrzał na nią bezradnie, blady z przerażenia. — Przecież to twoje dziecko. Co za różnica, czy będzie białe? To dziecko. Dziecko Johna! — Które może go zniszczyć — odparła z przekonaniem Sara. Nagle pochyliła się i chwyciła za brzuch, czując pierwsze skurcze.
— Przyrzeknijcie, że postąpicie tak, jak mówię! Przyrzeknijcie! — patrzyła na nich błagalnie pełnymi bólu oczyma. — Nigdy nie odbierałam porodu! — zaprotestowała Elizabeth, wzrokiem szukając pomocy u męża. — Nie pozwolę, żebyś ryzykowała własne życie. — Robertson usiłował mówić stanowczo. — Nie można zrzucać odpowiedzialności na Elizabeth. 412 KTO SIEJE WIATR — W takim razie John nic cię nie obchodzi — rzuciła wyzywająco Sara. — Gdyby ci na nim zależało, zrobiłbyś wszystko, żeby to dziecko mu nie zagroziło... Przyrzeknijcie, błagam was. Przyrzekli. Z ociąganiem, niechętnie przyrzekli oboje, że jeżeli dziecko nie będzie białe, umieszczą je w sierocińcu i wymażą z pamięci. W pełne udręki rozmyślania Elizabeth wdarł się płacz dziecka. Na zakrwawionych prześcieradłach, pomiędzy nogami Sary leżał noworodek. Chłopczyk. Ciemnoskóry chłopczyk, wciąż połączony z matką pępowiną. — Powiedz — ciężko dysząc, wykrztusiła Sara. Elizabeth opuściła wzrok, niezdolna odpowiedzieć. Mechanicznym ruchem odcięła pępowinę. Sara z wysiłkiem podniosła się na łokciach. — Zabierzcie je! — wykrzyknęła i opadła na poduszki, kryjąc w nich twarz. Elizabeth odwróciła się do męża. James Robertson wziął na ręce dziecko, którego przyszłość zależała od niego. Maleńkie ciałko wiło się w jego dłoniach, drobne kończyny machały w poszukiwaniu jakiegoś oparcia w przerażającym świecie poza łonem matki. Uniósł noworodka ku twarzy
Sary. — Popatrz na dziecko. Popatrz! To twój syn. Jesteś mu potrzebna. — Nie! — Z kurczowo zaciśniętymi powiekami odwróciła głowę od syna, którego dawniej mogłaby kochać, którego koloru skóry nawet by nie zauważyła, tamten czas wszakże już przeminął. Elizabeth wrzuciła łożysko do kubła, sprzątnęła po porodzie i otuliła żałośnie płaczące dziecko w biały kocyk. — Idź — rzekła do męża. Podniósł na nią oczy, a po policzku wolno stoczyła mu się łza. Elizabeth wiedziała, że uronił tę łzę nie tylko nad dzieckiem, lecz także nad dziewczyną, którą przyjęli do serca jak własną córkę. Dziewczyna ta umarła, kiedy jej mąż John wstąpił na polityczną arenę, by walczyć o prawa kolorowych. Stanęła wówczas w obliczu strachu, którego istnienia przedtem nawet nie podejrzewała. James Robertson z dzieckiem w ramionach stał przed ścianami starego klasztoru. Z każdym krokiem zbliżającym go do tego miejsca coraz bardziej oddalał się od swych najgłębszych przekonań, od wiary w ludzką godność. Nie pamiętał bicia dzwonu ani momentu, kiedy otworzyły się przed nim drzwi. Nagle zobaczył bladą zakonnicę o jasnych oczach. Za nią 413 LUANSHYA GREER stała Murzynka w średnim wieku. Dostrzegłszy zawiniątko, od razu się domyśliła, że jest w nim kolorowe dziecko. Wyraz winy na twarzy Jamesa Robertsona powiedział jej wszystko. — Czego pan chce? — zapytała irlandzka zakonnica. Dłonią, wokół
której opleciony miała różaniec, odchyliła kocyk, spojrzała na dziecko, po czym wyciągnęła przed siebie ręce, jakby jej pytanie nie wymagało odpowiedzi. — Znalazłem go — rzekł drżącym głosem Robertson. Przestąpił z nogi na nogę. — To podrzutek. — Tak — powiedziała cicho siostra, podając dziecko Murzynce. — Jego nazwisko? — Villiers — odparł pośpiesznie, przypomniawszy sobie Jeana Beauvilliers, którego historię opowiedział mu John Westbury. — Imię? — Twarz zakonnicy przez cały czas ich rozmowy ani na moment nie zmieniła wyrazu. — A może jest muzułmaninem? — John. — Villiers to bez wątpienia afrykanerskie nazwisko — rzekła poważnie zakonnica. — Johannes — poprawił się natychmiast Robertson. — Nazywa się Johannes Villiers. — Johannes Villiers — powtórzyła zakonnica, a Murzynka skinęła głową. — Tak. — James z uwagą przyglądał się swoim zabrudzonym butom. — Czy razem z dzieckiem znalazł pan kartkę z nazwiskiem? — zapytała z niewzruszonym spokojem zakonnica. Murzynka nie odrywała od niego nieruchomego spojrzenia. — Tak się nazywa — rzekł James. — Wszystkie dzieci powinny mieć imię i nazwisko, zwłaszcza dzieci porzucone. Zakonnica skinęła głową, wyciągnęła bladą dłoń, lecz nie do uścisku. Chwyciła za klamkę, by zamknąć drzwi.
— Do widzenia — powiedziała. Dostrzegł, że Murzynka patrzy na niego tak, jak gdyby to ją zostawiono właśnie w sierocińcu. — Czy mogę tu przychodzić? — niespodziewanie zapytał, blokując nogą drzwi. — Chciałbym go odwiedzać. — Dlaczego? — Zakonnica obrzuciła go badawczym spojrzeniem. W oczach Murzynki zapłonęła nadzieja, jak gdyby od odpowiedzi zależało jej życie. 414 KTO SIEJE WIATR — Może lepiej będzie, jeżeli nigdy nie przyjdę. — Patrzył, jak wraz z tymi słowami umiera jej nadzieja, potem niepewnym krokiem ruszył ku bramie. W pewnej chwili obejrzał się i zobaczył przyciśnięte do szyb nosy: z brunatnych twarzyczek wpatrywały się w niego ogromne okrągłe oczy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Geoffrey wbił ostry kamień w twarde drzwi celi, przesuwając palcem po zagłębieniu, które już udało mu się wyżłobić. To była litera G. Wyrycie jej zajęło mu wiele dni, wiedział jednak, że w tej mrocznej celi spędzi długi czas. Usłyszał, jak otwiera się zapadka po drugiej stronie, po omacku wyjął więc ruchomą cegłę ze ściany. Pokrywka na metalowej misce zadzwoniła, kiedy przez otwór wsunięto naczynie do celi. Geoffrey pośpiesznie uniósł nakrycie i zanim owalna plama światła zniknęła, zobaczył posklejaną w grudki owsiankę. — Kim jesteś?! — zawołał do człowieka, który przyniósł mu jedzenie. — Odezwij się do mnie.
Zapadka z trzaskiem wróciła na miejsce. Geoffrey w ciemności ostrożnie sięgnął po miskę, po czym włożył cegłę na miejsce. Sunąc wzdłuż szorstkiej ściany, dotarł do rogu, gdzie usiadł na wilgotnej ziemi, w którą nieustannie sączyło się morze, twierdza bowiem wyrastała tuż na jego brzegu. Zaczął jeść, nabierając owsiankę palcami. Po raz kolejny zadumał się nad nagłym i niespodziewanym końcem swych marzeń, nad wypadkami, które sprawiły, że został pozbawiony nieskazitelnego munduru i wrzucony do tej celi. Żołnierze z jego oddziału z bronią gotową do strzału stali wyprostowani jak struna w długim szeregu. — Celuj! — rozległ się wrzask sierżanta. Geoffrey wciąż leżał na ziemi z bronią na ramieniu i wyczekiwał na ostatni możliwy moment, by się podnieść. — Marsden! Geoffrey poderwał się na nogi, stając na baczność. Ponury sierżant zbliżał się ku niemu. Geoffrey pamiętał skrzypienie jego butów. 415 LUANSHYA GREER — Wyobrażasz sobie, że nazwisko Marsden uprawnia cię do specjalnego traktowania, chłopcze? — huknął mu w ucho. — Że możesz nie słuchać rozkazów? — Nie, panie sierżancie — odparł Geoffrey. Wspominając to, znowu poczuł gniew, jaki budziła w nim ignorancja dowódcy. — Próbowałem wyjaśnić, że musimy podnosić się tak jak oni. Podnosić się z bronią gotową do strzału. — Jak „oni"? To znaczy kto? — Nieświeży oddech sierżanta owiał mu
twarz. — Burowie, panie sierżancie. — Wolisz więc uczyć się od tych obdartych Burów?! — Oni nauczyli się tego od tej ziemi, panie sierżancie. Gdyby teraz napadli nas ludzie z plemienia Khosa, każdy żołnierz skończyłby z włócznią albo kulą w głowie. — Aha! — Sierżant wbił swe podobne do paciorków oczy w Geoffrey a, ponownie ziejąc mu w twarz stęchłym od tytoniu oddechem. — Ojciec cię tego nauczył, co? On i ten sławny pułkownik Stringer? — Nie, sir. Ludzie. — Ludzie! — Głos sierżanta wyrażał niezmierne zdziwienie. Geoffrey z trudem przełknął twardą grudę owsianki, odkaszlnął i wrócił myślami do sierżanta, żołnierzy, których ćwiczono, jak gdyby wszystkie wojny toczyły się zgodnie z zasadami ustalonymi przez brytyjskich wojskowych, oraz do własnej naiwności, gdy z uporem odmawiał wykonania rozkazu. — Armia nie może sobie pozwolić na spanie w wygodnych piżamach! Jesteś idiotą! — Krew tych żołnierzy spadnie na pana, bo zginą przez pańską głupotę! — krzyknął w odpowiedzi, a potem poczuł gwałtowne szarpnięcie za włosy. — Wrzucić go do karceru! Wilgotny chłód przenikał do kości. Geoffrey wytarł miskę dłonią, po czym dokładnie ją oblizał, by nie uronić nic ze swego posiłku. Wpatrując się w ciemność, znalazł ostry kamień i na czworakach ruszył ku drzwiom. Przesuwał po nich ręką, aż pod palcami wyczuł drewnianą ramę i słowa
wyryte niemal czterdzieści lat wcześniej: Willem Bothma. Nazwisko nic mu nie mówiło, oznaczało nieznanego towarzysza niedoli. Obok litery G zaczął ryć E. — Marsden! 416 KTO SIEJE WIATR Geoffrey cofnął się, oślepiony światłem, które wpadło przez szeroko otwarte drzwi, i stracił równowagę. Tuż przed twarzą zobaczył wypolerowane do połysku buty. — Masz okazję pokazać, ile jesteś wart, Marsden — w chrapliwym glosie sierżanta pobrzmiewały mściwe nuty. — Będziesz miał okazję wprowadzić swoje teorie w czyn. Twojego ojca czeka awans. Wreszcie jest na tyle stary, że można zakończyć awanturę, którą on i pułkownik Stringer zaczęli. — Sierżant rechocząc chwycił Geoffreya za kołnierz koszuli i podniósł z ziemi ku swej kwadratowej twarzy. — Ktoś musi pojechać do niego z informacją, że dostał awans i przechodzi w stan spoczynku. Stać nas na utratę jednego człowieka. Wybrano ciebie. Zwolnił uścisk i Geoffrey zwalił się na ziemię. Wpatrując się w błyszczące buty, zaczął płakać. Wreszcie miał spotkać ojca. Marsden zębami oderwał kawałek suszonego mięsa. Polubił ten słonawy smak. Zapomniał o wytwornym zachowaniu przy stole. O swoich sześćdziesiątych urodzinach także zapomniał. Żył teraz w świecie stworzonym przez pułkownika Stringera, w którym czasu nie odmierzały zegary czy kalendarze, lecz pory roku. Stringer, żując suszone mięso, omawiał plan wkroczenia na teren misji. — Wejdziemy o brzasku — rzekł. — Kiedy niczego nie będzie się
spodziewał. — Zgłaszał jakieś kłopoty? — zapytał Marsden i wypluł chrząstkę. — On nie ma żadnych kłopotów poza tymi, których sam jest przyczyną. Dziwni ludzie, ci misjonarze. — Stringer także splunął do ognia. — Ten najwyraźniej ma specjalny układ z Bogiem, że będzie brał udział we wszystkich diabelskich sprawkach, by potem móc raportować o sukcesie albo porażce wroga! — wybuchnął śmiechem, odgryzając następny kawałek mięsa. — Zapytałem kiedyś Unswortha, dlaczego zaskoczyło go, że Burowie próbowali zamknąć drogi do misji. Po tych drogach podróżują handlarze bronią, a jak przypuszczam, często korzysta z nich także Unsworth. Odpowiedział mi wtedy, że czarni na północy potrzebują ochrony. Zapytałem: „Przed kim?" Odparł: „Przed samymi sobą". Czarni nie mają żadnego szacunku dla Burów, choć z drugiej strony według Unswortha niewiele ich też obchodzi, jakiej narodowości jest biały. Im wszystko jedno, Bur czy Anglik. — Może uważają, że to ich kraj. — Burowie? 27 Kto sieje wiatr 417 LUANSHYA G.REER — Czarni. — Może. — Pułkownik Stringer poklepał Charlesa po ramieniu, po czym wstał i przeciągnął się. Wszystkie mięśnie bolały go po długiej drodze, którą wspólnie przebyli. — Chyba dadzą się przekonać, że jesteśmy im potrzebni — rzekł z uśmiechem. — Właściwie dlaczego mamy czekać do świtu, stary?
Marsden i Stringer, którym oczy błyszczały z radości jak płatającym figle dzieciom, razem pociągnęli za sznur od dzwonu. — Byłem chórzystą w opactwie Westminster! — wykrzyknął Charles. — A ja ministrantem u Świętego Pawła! — Stringer wybuchnął śmiechem, spoglądając na plebanię z dachu kościoła. W oknie zamigotał płomień lampki oliwnej, chwilę później drzwi domku Unswortha zostały otwarte. — Szkoda, że nie mamy już głosów jak ministranci! Charles zobaczył tylko jego poruszające się usta, słowa bowiem zagłuszyło bicie dzwonu. — Przyszedłem po ciebie, wielebny! — zawołał Stringer, przykładając do warg dłonie, które otwierał i zamykał, by powstało upiorne echo. Unsworth stał nagi na środku misji, patrząc w niebo. Na jego różowy tłusty brzuch padało światło z kołyszącej się lampy. — Kto to?! — krzyknął do gwiazd. Przymknął ciężkie powieki, chroniąc oczy przed światłem. — To ty, przeklęty czarnuchu!!! — wrzasnął. — Nie znasz mnie?! — huknął Stringer. — Ale ja ciebie znam, wielebny, i przyszedłem po ciebie! Pastor z przerażeniem patrzył na dwie sylwetki zsuwające się zręcznie po łuku kościelnych wrót i zeskakujące na ziemię. — Widzieliśmy już gorsze rzeczy, Unsworth — powiedział Stringer, wodząc spojrzeniem po jego wystającym brzuchu i skurczonej męskości. — Dzwon twojej misji wzywa nas przed oblicze Boga nagimi, tak jak przyszliśmy na ten świat. — Widząc, że z domu wybiega czarna dziewczyna, dodał: — Choć zwykle pojedynczo, — Nie miałem pojęcia, że pan dzisiaj przyjedzie, pułkowniku
— tłumaczył Unsworth, usiłując rękami przesłonić swą nagość. — Nie jestem przygotowany na taki zaszczyt. — Ani my! — zaśmiał się Stringer, po czym gwizdnął przez palce. — Ale jestem pewien, że moi ludzie nie poczują się urażeni. 418 KTO SIEJE WIATR Z ciemności wyłoniła się grupa brudnych mężczyzn i z ochrypłym śmiechem otoczyła Unswortha. — Potrzebujemy snu, jedzenia i informacji. Niektórzy mogą mieć ochotę na inne rozrywki — rzekł Stringer. — Oto pułkownik Charles Marsden, a to wielebny Unsworth, który w czarnej Afryce pełni misję dla swojej królowej, ojczyzny i kieszeni. Unsworth, wreszcie odziany, częstował gości winem. — To wino z Kraju Przylądkowego. O wiele lepsze niż podejrzewałem. Odrobina luksusu, którą za słoną cenę nabywam od pewnej uroczej kobiety. — Upił łyk. — Bardzo dobre to winko, tak. Potrzebne mi do komunii. — Opuściwszy powieki, próbował odzyskać pewność siebie. — Skąd pochodzi? — zapytał Charles, gdy smak na podniebieniu przeniósł go w dawno zapomnianą przeszłość. Sięgnął po butelkę i zobaczył, że są na niej jedynie resztki nalepki. — Kiedyś pijałem podobne wino. Z winnicy Bonne Esperance. — Nie wiem, skąd pochodzi — odparł Unsworth. — Zanim dokonam zakupu, zawsze się upewniam, że wszystkie nalepki usunięto, ponieważ nie jestem pewien pochodzenia trunku, jeżeli rozumiecie, o co mi chodzi. — Może teraz porozmawiamy o tym, co się dzieje na tych terenach. — Stringer zzuł buty, odsłaniając ciemne z brudu stopy, i z widoczną
przyjemnością poruszył palcami. Unsworth podszedł do okna. — Co dla nas masz, wielebny? — Jest raczej spokojnie, choć powiedziałbym, że kłopoty czają się za rogiem. — Dlaczego? — Stringer wepchnął do ust prymkę tytoniu. — Za którym rogiem? — Diamentowe pola. Upiorne miejsca, przesycone ludzką chciwością... Czyż nie jest prawdą, że zarówno czarni, jak Burowie są bardziej niż niespokojni? — Z jakiego powodu? — zapytał Stringer, chociaż dokładnie znał odpowiedź. — Może z powodu praw, które nasz rząd całkiem słusznie rości sobie do tych terenów? — wysunął przypuszczenie Unsworth. — A może oni uważają, że to jednak nie jest brytyjska ziemia? — Charles upił kolejny łyk. Przypomniał sobie, co kiedyś Thys powiedział mu o dążeniach Burów: oni pragną żyć w pokoju na własnej 419 LUANSHYA GREER ziemi. — W końcu Du Toit Span i New Rash położone są w granicach Republiki Burskiej. — Ale te tereny należą do człowieka, który życzy sobie znaleźć się pod opieką Brytyjczyków. — Unsworth nadął się z dumy, siebie też zaliczając do Imperium. — Jak mi się wydaje, nazywa się Nicolas Waterboer. — Pozostali pretendenci najwyraźniej są odmiennego zdania — rzekł z uśmiechem Stringer. — Wolne Państwo Oranii, Adam Kok, królestwa Rolong i Thlaping. Barwna zbieranina, a wszyscy roszczą sobie
prawo do pól diamentowych. To dziwne, że aż tak wielu pragnie posiadać wyjątkowo nieatrakcyjny kawałek ziemi. Znasz tych ludzi, prawda? To Burowie czy czarni? — zwrócił się nieoczekiwanie do Unswortha. — I Burowie, i czarni. — Pastor wychylił kieliszek do dna. — Prawdę mówiąc, rozmyślnie zawarłem z nimi znajomość. — Po raz pierwszy w czasie ich rozmowy usiadł. Pewny był, że jak na sznurku doprowadzi ich do Thysa Bothmy, który zagrażał jego interesom z Tschepo. — Czy kiedykolwiek spotkaliście Bura, który bez istotnego powodu zadawałby się z czarnymi? Stringer nie spuszczał z Marsdena zaciekawionego wzroku, kiedy wracali do swych koni. — Znasz Thysa Bothmę, tego Bura, o którym mówił Unsworth, prawda? — Nie uszedł jego uwagi wyraz twarzy Marsdena, gdy pastor wymienił nazwisko. Charles wsiadł na konia i z góry spojrzał na pułkownika. — Znam. — Ale nic nie powiedziałeś? — Stringer przerzucił nogę nad siodłem. Gdy jeźdźcy ściągnęli wodze, konie wpadły na siebie i stanęły dęba. — Ten człowiek nic mnie nie obchodzi — odparł Charles, odprowadzając wzrokiem pękatego Unswortha, który szedł przez misję. — Ma w sobie zadatki na polityka. — Rzeczywiście. — Pułkownik wzruszył ramionami. — Kim jest Thys Bothma? — Powiesiliśmy jego ojca. — Charles zawrócił konia. Znów czuł wstyd, jak podczas egzekucji Willema Bothmy. — Thys Bothma poprzysiągł zemstę na Anglikach — rzucił przez ramię do Stringera. — Zobaczymy
wszakże, jakie informacje wielebny zbierze na poparcie swoich oskarżeń. 420 KTO SIEJE WIATR Pojawienie się Unswortha w wiosce Thys przyjął z głęboką podejrzliwością. Nie spuszczał z niego wzroku. Dostrzegł, jakim uśmiechem pastor skwitował fakt, że Thys mieszka wśród czarnych, a czarne dziecko, mały syn Tschepo, z ufnością trzyma go za rękę. W stojących kręgiem lepiankach kipiało życie. Ludzie ubrani byli w dziwaczną mieszaninę europejskich i narodowych strojów. Nie wszyscy, jak zauważył Unsworth, byli smoliście czarni; w żyłach niektórych płynęła mieszana krew. — Bur i ja handlujemy wodą — rzekł Tschepo, oglądając się na huczący za ich plecami wodospad, po czym gestem dłoni przywołał Thysa. — Czyżby pan nie wiedział, wielebny, jak białe nierządnice lubią się kąpać? Zauważyłem, że nie przywiózł pan broni — dodał. — Nie o broń tym razem mi chodzi — odparł pastor. Ku nim wolno zbliżał się Thys z chłopcem, który nie odstępował go na krok. — Interesują mnie twoje drzewa, Tschepo. Muszę ci pogratulować ich bogactwa na twojej ziemi. — Wasz Bóg je tu posadził. — Tschepo pięścią uderzył w skórę, na której siedział, nakazując Thysowi, by zajął miejsce obok niego. — Teraz chce moich drzew! Tobie zależy na wodzie, jemu na drzewach — uśmiechnął się do Thysa. — A ja chcę tylko mojej ziemi i broni, żeby ją chronić. — To jest twoja ziemia — powiedział pastor. Zauważył, że Thysa i malca, który usadowi! się mu na kolanach, łączy wielka sympatia.
— Drzewa na twojej ziemi warte są wiele pieniędzy, Tschepo. Ludzie na polach diamentowych marzną, a tam nie ma żadnego drewna na opał. Sowicie ci zapłacę. — Nierządnice też mi płacą. — Ale ja dam ci gwarancje. — Unsworth sięgnął do kieszeni. — Oto umowa wiążąca dla obu stron — rzekł, podając mu dokument. — Nie podpisuj — powiedział cicho Thys. Tschepo zauważył błysk gniewu w oczach Unswortha. Oparł się wygodnie na łokciu, oczekując na przedstawienie. Oto o jego ziemię będą walczyć dwaj biali. — Wcale nie o drzewa ci chodzi — zwrócił się Thys zimno do pastora. — Chcesz tej ziemi, bo blokuje dostęp do pól diamentowych— Skoro mój przyjaciel tak mówi, chcę rozmawiać o mojej ziemi, wielebny — rzekł Tschepo. — Co pan odpowie mojemu przyjacielowi? — Przyjaciel! — Spojrzenie żabich oczu przeniosło się na Thysa— Spodziewasz się, że twój przyjaciel jest w stanie obronić twoj^ 421 LUANSHYA GREER ziemię przed żądaniami Brytyjczyków? Że będzie walczył z całą brytyjską armią? — Ale ty będziesz walczył, tak? — zapytał Thys, przesadzając chłopca na drugie kolano. — Żeby chronić siebie? — Twój przyjaciel niepotrzebnie się niepokoi, Tschepo — odparł Unsworth z pogardą. — Przybyłem, żeby ci zaproponować pośrednictwo w handlu twoimi drzewami. Tschepo nie spuszczał z niego badawczego wzroku.
— Kiedy mi mówisz, że sprzedasz moje drzewa, mówisz mi, że one będą „twoje"! A „twoje" drzewa mają korzenie w ziemi. O nie! To są moje drzewa! Mają korzenie w mojej ziemi. A ja mam strzelby! — I masz pomoc w wykorzystaniu tych strzelb. — Unsworth wstał i otrzepał z kurzu obwisłe pośladki. — Tak więc będziesz handlował jedynie z dziwką? I z Burem! — Uśmiechnął się szeroko i pomachał umową. — Na razie o tym zapomnijmy, wątpię jednak, czy Brytyjczycy zapomną o twoim przyjacielu. Z wysiłkiem wsiadł do powozu i wygodnie usadowił się na miękkich poduszkach. Kiedy siedzący na koźle młody Murzyn zaciął konia, Unsworth po wielkopańsku pokiwał dłonią na pożegnanie. — Brytyjczycy mają dobrą pamięć, panie Bothma! A teraz, jak sądzę, przypomną sobie o panu. — W takim razie dowiedzą się, że nie mam dla nich czasu — odparł Thys, robiąc unik przed ciosem bawiącego się chłopca. — Masz czas tylko dla siostry nierządnicy — rzekł Tschepo ze wzrokiem utkwionym w szczupłą młodą dziewczynę, która w wielkiej drewnianej misie mełła kukurydzę. Przy każdym ruchu jej nagie, połyskujące od potu piersi podskakiwały. — Nawet Bur potrzebuje kobiety. — Mam kobietę. — Thys z dzieckiem w ramionach podniósł się z miejsca. — Jakoś jej nie widzę. — Tschepo rozejrzał się z udanym zdziwieniem. — Jest w moim sercu. Tschepo nagle spoważniał. — Co się stało? — Thys kucnął obok niego. — Słyszałem w poszumie wiatru, przyjacielu... Zabiorą mi ziemię. Biali zabiorą mi ziemię.
— Będę jej z tobą bronił. — Ty? — Wyraz smutku w oczach Tschepo jeszcze się pogłębił. — Jesteś biały jak oni! 422 KTO SIEJE WIATR — Jestem twoim przyjacielem. — I do mnie należy twoje życie? A kiedy nie będzie skrawka ziemi, który mógłbym nazwać swoim, czy twoje życie dalej będzie moje? Thys poczuł w dłoni jedwabistą rączkę syna Tschepo. Mała buzia zapłonęła, rozjaśniając się w pełnym miłości uśmiechu. — Moje życie należy do ciebie. Prudence siedziała nieruchomo za biurkiem. Miała wrażenie, że ściany napierają na nią, kiedy słuchała Unswortha. Pastor był pewny, że ona podziela jego poglądy. Wilgotne różowe usta wykrzywiał w wyrazie niesmaku na samą wzmiankę o Burach. — Handel bronią? Doprawdy? — Patrzyła na niego wyniośle. Ręce ostrożnie trzymała na biurku. Lekko powykrzywiane palce świadczyły, że zaczyna dręczyć ją artretyzm. — Proszę powtórzyć nazwisko, bo zapomniałam. Jak się ten człowiek nazywa? — zapytała obojętnie. — Thys Bothma. Pani ma jakieś interesy z nim i jego wspólnikiem Tschepo, czarnym renegatem i złodziejem. — Rzeczywiście, handlujemy wodą. To dziwne. Słyszałam takie same opowieści o handlu bronią w związku z panem, panie Unsworth... I o złodziejstwie — dodała z uśmiechem. — Proszę się do mnie zwracać „wielebny" — poprawił Unsworth. Na twarzy Prudence z wolna pojawił się wyraz pogardy.
— Obawiam się, że nic nie wiem o Thysie Bothmie, poza tym że dzięki niemu możemy naszym klientom proponować gorącą kąpiel. — Wstała i obeszła biurko. — A teraz proszę rni wybaczyć, ale mam wiele pracy. — Jak idą pani interesy? — Unsworth ani drgnął. — Bardzo dobrze — odparła, podchodząc do drzwi. — Jak niewątpliwie i pańskie. Do widzenia, panie Unsworth — zakończyła z dłonią na porcelanowej gałce. — Zakładam, że domyśla się pani, dlaczego pytam o jej stosunki z tym Burem? — Pastor potoczył się do drzwi, patrząc na Prudence obleśnie. — Ale naturalnie może panią łączyć z nim zupełnie inny związek, którego sługa Kościoła nie jest w stanie sobie wyobrazić. — Istotnie, to możliwe. — Prudence z rozmachem otworzyła drzwi. Ku swemu zdziwieniu zobaczyła za nimi Jima Audsleya. — Słyszałeś chyba dość, Jamesie? — Ruchem głowy wskazała mu, by wszedł. — Mówił pan, że słyszał o mnie, iż doskonale radzę sobie 423 LUANSHYA GREER w interesach. Otóż dzieje się tak dlatego, że starannie wybieram tych, z którymi je zawieram. Do widzenia. Kiedy ją mijał, poczuła, jak rozmyślnie ociera się ramieniem o jej piersi. — Może znowu się zobaczymy, pani Audsley? — rzekł z nieszczerym uśmiechem. — Może nie. — Stanowczym ruchem zamknęła za nim drzwi i głęboko odetchnęła. — O kim mówiliście? — zapytał Audsley. — Kto to jest Thys Bothma?
— Taktyka człowieka pokroju Unswortha nie pasuje do ciebie, Jamesie! — odparła, wracając do biurka. — A jeśli on ma rację? — nalegał z wyraźnym zdenerwowaniem. — W jakiej sprawie? — Położyła dłonie na obitym skórą blacie i spojrzała na swoje spuchnięte stawy. — Nic dobrego nie wyniknie dla interesu, jeżeli Anglikom wpadnie do głowy pomysł, żeby go tutaj szukać... Znałaś go, zanim po raz pierwszy tu przyjechał, prawda? — Oczywiście, że znam Thysa Bothmę. — Rzuciła mężowi ostre spojrzenie. — Co się z tobą dzieje? Czy ja kiedykolwiek wypytuję cię o twoją przeszłość? — Nie. — Audsley podszedł do tacy z butelkami. — Gdzie się podziały pieniądze, Prudence? — Odwrócił się, w wyciągniętej ręce trzymał butelkę. — Dlaczego etykietki z wina zostały usunięte, panno Beauvilliers? — To dziwne, że tyle go wypijasz, skoro ci nie smakuje — odparła, unikając jego wzroku. Milczeniem pominęła swoje panieńskie nazwisko. — Dlaczego mi nie powiedziałaś? — Postawił butelkę na biurku. — To twoja rodzina, prawda? Bonne Esperance to twój dom i stamtąd sprowadzasz wino! — Czy to ważne? Sam mówiłeś, że to dobre wino. Przysporzyło nam klientów, a jakoś nie zauważyłam, żebyś miał coś przeciwko osiąganym dzięki temu zyskom! Nastała cisza. Jim nie odparował ciosu. Stracił dawną energię, był już tylko alfonsem. W oczach nie błyskały mu już złośliwe ogniki, w których się zakochała, krzywy uśmieszek rzadko pojawiał się na jego wargach.
Prudence ogarnął smutek. — James — odezwała się cicho — wszyscy mówią o złocie w Pilgrim's Rest. Dlaczego tam nie jedziesz? 424 KTO SIEJE WIATR — Jestem ci tu potrzebny. — Jedź. Wiem, co cię uszczęśliwi. — Zarzuciła mu ramiona na szyję, przytulając twarz do brokatowej kamizelki. — Te ubrania nigdy do ciebie nie pasowały. Proszę, jedź. — Bardzo ci na nim zależało? — Jamesie! — zawołała ze zdziwieniem. — Ty jesteś o mnie zazdrosny! — A mam powód? — Och, Jamesie. — Na powrót ukryła twarz na jego piersi, rozmazując sobie makijaż. — Jak ja cię kocham. — Od jej promiennego uśmiechu pojaśniało w pokoju. — Ujmujesz mi lat! Jesteś zazdrosny?! — Czy mam powód? — Jakże byś pokochał Bonne Esperance! Och, Jamesie, jakże oni by cię kochali. — Wzięła głęboki oddech. — Ale nie mogę cię dłużej zatrzymywać. Jedź, tylko wracaj jak najszybciej! — Pamiętała falę ciepła, która w przeszłości ogarniała ją przy każdym jego powrocie. — Nie jesteś moją własnością, Jamesie. Ja cię kocham. Thys wtoczył na wóz ostatnią beczkę wody. Syn Tschepo biegł za beczką, radośnie pokrzykując, jakby każdy okrzyk dodać miał sił Thysowi w jego ciężkiej pracy. — Misjonarz zastawił na ciebie pułapkę, Thysie Bothma. Nie idź do nierządnicy — odezwał się Tschepo.
Chłopiec, zeskoczywszy z wozu, podbiegł do Thysa i zaborczo chwycił go za rękę. — Nie mam zamiaru się ukrywać. — Myślę, że jednak się ukrywasz, Thysie Bothma — odrzekł Tschepo. — Ale mój syn przyprowadzi cię z powrotem. Zostawiwszy za sobą setki kilometrów, Geoffrey czuł, że przybywa mu sił. Każdy dzień przybliżał go do ojca, chociaż ilekroć Geoffrey był przekonany, że jest tuż, oddział gdzieś znikał, niczym dym rozwiewał się w powietrzu. Śledzenie pułkownika Stringera okazało się zadaniem niemal nie do wykonania. Rozejrzał się po płaskiej jak stół równinie, usianej tu i ówdzie skałami i kaktusami. Jego uwagę przyciągały dwie góry z szerokimi szczytami. Miał przeczucie, że tym razem, gdzieś za nimi, znajdzie Charlesa Marsdena. Pochyliwszy się nad szyją wierzchowca, ponaglił go do szybszego biegu. Koń bez trudu wydłużył krok na równej ziemi. 425 LUANSHYA GREER Ulica była wystarczająco szeroka, by zawrócił na niej zaprzęg wołów, a pokrywający ją czerwony piasek, nieustannie deptany i ubijany kołami wozów, stał się twardy jak skała. Charles Marsden wstrzymał konia przed mężczyzną siedzącym w cieniu namiotu. Stolik do przesiewania, przy którym pracował poszukiwacz diamentów, był z trzech stron obramowany listwą. Stringer stanął koło Charlesa i obaj patrzyli, jak mężczyzna żelaznymi grabkami przyciąga do siebie grudkę ziemi. Trzema szybkimi ruchami rozbił ją, wybrał kamienie, a pozostałości zmiótł z blatu. — Tak się to robi — rzekł Stringer, kierując wzrok na szyld kołyszący się
nad wejściem do domu publicznego. — Pójdziesz ze mną do Salonu pani Audsley? — Poczekam tutaj — odparł Marsden i zsiadł z konia. Mężczyzna tymczasem zajął się następną grudką. — Wydaje mi się, że boisz się pani Audsley, Charlesie — zauważył Stringer. Zdjąwszy kapelusz, przetarł głowę rękawem. — Dziwki? — zdziwił się Marsden. — Kiedy zaprowadzi cię do Thysa Bothmy, będę przy tobie. Stringer poprowadził konia w stronę domu publicznego, przygładzając brodę i trzepiąc kapelusz o kolano. Na schodach dwie hoże dziewczyny wygrzewały się w słońcu. — Dzień dobry paniom — powitał je grzecznie, one jednak w milczeniu obrzuciły go obojętnym spojrzeniem. — Dzień dobry panu — odpowiedział sam sobie i po drewnianych schodach wszedł do środka. — Widziałaś pana Audsleya, Marianno? — zapytała Prudence, wchodząc do kuchni i przepatrując garnki i patelnie, jakby coś zgubiła. — Nie mogę go nigdzie znaleźć... Nagle zamilkła. W otwartych drzwiach sta! stary Murzyn. Pochylił głowę, gdy Marianna dała mu kawałek chleba. — Był głodny, więc dałam mu jeść i powiedziałam, żeby sobie poszedł — wyjaśniła i gwałtownie zamachała rękoma. — Idźże stąd! Sio! — Zostaw go! — rzekła Prudence. Zapadła chwila ciszy. — Czemu wróciłeś, Themba? — Mfazi mnie potrzebuje. — W starych mądrych oczach Themby zabłysła radość, usta rozciągnęły się w bezzębnym uśmiechu. — Pan Audsley odjechał — rzekła bezbarwnie Prudence.
426 KTO SIEJE WIATR — Odjechał — zgodził się Themba. — Dobrze. — Prudence wyprostowała się i zwróciła energicznym tonem do Marianny: — Przygotuj kąpiel i zaprowadź go do pokoju na końcu korytarza. — Pani Audsley! — wykrzyknęła dziewczyna ze zgrozą. — Chyba nie chce pani powiedzieć, że on tu będzie spał? — Zrób, jak powiedziałam, Marianno — poleciła Prudence. — Bo będę musiała ci przypomnieć, że kiedy ciebie przyjęłam do tego domu, potrzebowałaś więcej niż kąpieli. — On wróci — odezwał się Themba. — Czy zastałem tu kogo?! — do kuchni dotarło wołanie Stringera. — Salon jest otwarty, pani Audsley? — Odpraw go — rzekła Prudence, nie odrywając spojrzenia od Themby. Marianna dygnęła i ruszyła do drzwi, nagle jednak drogę zastąpił jej Stringer. — Pani Audsley? — z uśmiechem skłonił się obu kobietom, nie wiedząc, która jest właścicielką lokalu. — Pani Audsley to ja. Przykro mi, ale salon jest zamknięty. — Prudence zmierzyła wzrokiem jego niechlujne ubranie. — W południe zawsze zamykamy, jak każda inna firma, sir! — Jestem na służbie u Jej Królewskiej Mości, pani Audsley — uchylił kapelusza, szeroko się uśmiechając. — A chociaż sprawia to, że dla mnie w południe nie ma odpoczynku, niestety nie należy do moich obowiązków wypróbowanie pani towaru.
Prudence upuściła zasłonę czując, że z wrażenia ma gęsią skórkę. Charles Marsden patrzył w okno ze swego miejsca obok przesiewającego ziemię poszukiwacza diamentów. Odwróciła się do Stringera z nonszalancją i usiadła za biurkiem. — A więc to jest pański wspólnik. Prawdę mówiąc, wcale nie wygląda godniej od pana. — W jej głowie tłoczyły się wspomnienia o Charlesie Marsdenie i Clarze; zapragnęła porozmawiać i w ten sposób nawiązać jakiś kontakt z przeszłością i Bonne Esperance. — Czyżby armia zarzuciła już zwyczaj noszenia munduru?... Cóż więc mogę dla pana zrobić? — spytała, aczkolwiek świadoma była, iż obecność Stringera w jej domu jest konsekwencją wizyty Unswortha. — Podobno handluje pani z czarnym o imieniu Tschepo. Wodą, jak słyszałem. 427 LUANSHYA GREER — A także drewnem na opał i skórami. Miałby pan ochotę na kąpiel, skoro pan już tu jest? Czy też pańska królowa wysłała pana w misji, w której czystość nie jest niezbędna? Stringera rozbawiła jej złośliwość. — Jak przypuszczam, zdaje sobie pani sprawę z tego, że podczas gdy ważą się prawa własności do pól diamentowych, mogą na tym terenie narastać niepokoje? — Ważą się na stronę brytyjską? — uśmiechnęła się Prudence. — Na polach diamentowych zawsze wybuchały niepokoje, pułkowniku Stringer, nie pamiętam wszakże, by armia brytyjska kiedykolwiek proponowała mi ochronę. — Uważnie mu się przyjrzała przez monokl.
— Czysty brud — rzekła z udanym zdziwieniem. — Chyba powinnam zaoferować panu tę kąpiel bezpłatnie, byłby to mój dobrowolny datek na armię brytyjską. — Opuściła monokl, znikło jej rozbawienie. — Powodem pańskiej wizyty jest Tschepo? Prosty czarny handlarz niepokoi Imperium Brytyjskie? — Mówi się, że jest z nim pewien Bur, a my mamy słuszne powody przypuszczać, że może on buntować czarnych. Jest dobrze uzbrojony. — Doprawdy? — Przymknęła oczy, utwierdzona w swych podejrzeniach co do Unswortha. — Mówi pan o Burze nazwiskiem Thys Bothma? — Pani go zna? — W takim samym stopniu, w jakim zna go pański przyjaciel Charles Marsden. — Wbiła w niego szczere spojrzenie. — Madam w domu publicznym nie pracuje w swojej branży, pułkowniku. To by było trochę tak, jak mieć psa i samemu szczekać... — Ale handluje pani z tym Burem? — Wodą. Wydaje mi się, że handlem bronią, i to z niezłym zyskiem, zajmują się inni słudzy Jej Królewskiej Mości. — Wstała i wolno ruszyła do wyjścia. — Znam Thysa Bothmę tak samo dobrze jak setki innych Burów, którzy tu się przewijają w poszukiwaniu pracy. Obawiam się, że nie mogę panu w niczym pomóc — rzekła, po czym szeroko otworzyła drzwi. — W takim razie sam będę musiał z nim porozmawiać. — Stringer przystanął za jej plecami. — To wydaje się rozsądne. Prudence zrobiła krok do tyłu czekając, aż pułkownik wyjdzie. — Kiedy się go pani spodziewa? — zapytał, poważniejąc nagle. Lekko
uniósł brwi, a w oczach zapaliły mu się ogniki. — Beczki na wodę czekają na podwórku, pani Audsley, i wszystkie są puste. 428 KTO SIEJE WIATR Marianna stała w powozie, wymachując zamaszyście rękoma. — Niech się pan zatrzyma! — krzyknęła w afrikaans. — Nie może pan dzisiaj do nas przyjechać! — Skierowała konia w stronę wozu napełnionego beczkami z wodą. Thys powstrzymał zaprzęg wołów. — Nie może pan przyjechać! — ponowiła ostrzeżenie Marianna. Koń cofnął się gwałtownie przed mokrymi od potu wołami. — Pani Audsley mówi, że nie może pan dzisiaj przyjechać. W mieście są żołnierze. Brytyjscy żołnierze. Szukają pana. — W jej głosie brzmiała nuta solidarności z krajanem. Thys, patrząc na widoczne w oddali Du Toit Span, poczuł znajomy gniew. — Powiedz pani Audsley, że jak zwykle dostarczę wodę — odparł i szarpnął liną, by zmusić do ruchu zapierające się w miejscu woły. — Ale ona mówi, że pan nie może przyjechać. Brytyjscy żołnierze pana szukają. — Dlaczego? — zapytał Thys i uniósł bicz wysoko nad grzbietami wołów. — Jest pan Burem — rzekła Marianna, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. Bicz spadł ze świstem. — Nie może pan jechać! — Nagle zauważyła czarną buzię, wyglądającą ciekawie spomiędzy beczek. Był to syn Tschepo. — Co to za dziecko? — zapytała ze wstrętem. — Moje — wyzywająco odparł Thys. — Powiedz pani Audsley, że będę
jak zwykle. Wóz z dudnieniem przetoczył się drogą. Marianna wskoczyła na swoją bryczkę. — Może słusznie zrobią, jak cię zaaresztują! — krzyknęła do Thysa, kiedy się z nim zrównała. — Nie jesteś Burem. Prudence zza zasłony obserwowała czekających cierpliwie przy pustych beczkach Marsdena i Stringera. W mieście dostrzec mogła także innych obcych, którzy przemykali się między namiotami lub stali oparci leniwie o budynki. Po chwili odwróciła się i spojrzała na trzymany w dłoni list od Emily. „Tak się cieszę, że Twoja herbaciarnia doskonale prosperuje, Prudence. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że herbata może okazać się popularnym napojem na polach diamentowych, Ty wszakże zawsze odznaczałaś się głową do interesów. Mój świat otworzył się dzięki Tobie i Suzanne. Cóż za smutne życie wiodła nasza siostra! Dalej nie jest tu szczęśliwa i pragnie wyjechać. Dlaczego tak 429 LUANSHYA GREER bardzo obawia się Bonne Esperance? O Thysie mówi tak, jak gdyby umarł, a przecież wie, że żyje. Czasem mi się wydaje, że to Suzanne umarła". Prudence opadła na krzesło, wpatrując się w list, choć teraz go nie czytała. Wszystkie myśli skupiła na Thysie. Marianna powiedziała jej, że postanowił przyjechać bez względu na okoliczności. Wiedziała, że tylko w jeden sposób może uchronić tego uparciucha, który z wiekiem stał się jeszcze bardziej uparty, przed wejściem prosto w objęcia pułkownika Stringera.
Zastała Mariannę w jej małym pokoiku, skromnie umeblowanym, lecz bardzo schludnym. — Nie wrócę do tego człowieka! — wykrzyknęła dziewczyna. — Muszę zająć się rachunkami! — Usiadła przy stole pod oknem, na którym leżała księga. — Zrobisz, jak powiedziałam! — Prudence zatrzasnęła księgę i wyrwała z dłoni dziewczyny pióro, po czym wetknęła je w kałamarz. Atrament chlupnął na biały wy krochmalony obrus. — Natychmiast pojedziesz do Thysa Bothmy i przekażesz mu moje słowa. — Nigdy! — Marianna uniosła wzrok znad plamy, która najwyraźniej jeszcze bardziej ją zdenerwowała. Prudence wyczuwała płonącą w niej furię. — On żyje z czarnymi i ma czarne dziecko! Niech wpadnie w pułapkę, którą zastawili na niego Anglicy. Moi ludzie nie potrzebują takich jak on! — Twoi ludzie? Jacy „twoi" ludzie, Marianno? Gdzie oni byli, kiedy tu przyszłaś, przysłana przez matkę do dziwki? — To kłamstwo! — zacisnęła z gniewu usta Marianna. — Jak pani śmie! — W jej oczach nie pozostał nawet ślad niewinności, która przed laty chwyciła Prudence za serce. — Bo to prawda, Marianno. A życie Thysa Bothmy, być może, zależy ode mnie, i nie pozwolę, żeby moja siostra znowu go utraciła. Pojedziesz do niego i powiesz, że Suzanne czeka na niego w Bonne Esperance — rzekła wolno i zdecydowanie. — Powiesz mu, żeby wracał do domu! — On już znalazł sobie dom — odparła drżącymi wargami Marianna, nie próbując nawet ukryć płynących po policzkach łez. — Z czarną kobietą i czarnym dzieckiem!
— Pojedziesz, Marianno! — Prudence złapała ją za ramię i siłą uniosła z krzesła. — Widzę w tobie ten sam ślepy upór, który kiedyś rozdzielił Thysa i Suzanne. Drugi raz tego nie zniosę! 430 KTO SIEJE WIATR Pojedziesz do Thysa Bothmy i powiesz mu, że moja siostra Suzanne czeka na niego. Jeżeli nie, opuścisz ten dom i wrócisz do białej biedoty, skąd przyszłaś. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Thys, obserwowany uważnie przez Tschepo, ładował wóz, a mały chłopiec chodził za nim krok w krok. W wiosce panowało ożywienie. Szykowano się do przeprowadzki. Kozy i owce zaganiano w stada, dobytek wyciągano z chat i wrzucano do wielkich koszy, które balansowały na głowach stojących w szeregu kobiet. Dzieci kręciły się z tyłu, trochę zagubione, podczas gdy dorośli, zajęci swoimi sprawami, nie zwracali na nie uwagi. — Gdzie jedziesz, Thysie Bothma? — zapytał ostro Tschepo. — A ty gdzie jedziesz, Tschepo? — Odwróciwszy się, Thys w twarzy przyjaciela dostrzegł podejrzliwość. — Do siostry nierządnicy, tak? Tam właśnie się wybierasz, Thysie Bothma? — pytał nieufnie Tschepo. Wyciągnął w stronę Thysa złożony papier. — Twoja królowa powiedziała mi, gdzie mam jechać. Widzisz, ona do mnie pisze! Zobacz! Czapka twojej królowej. —Wskazał wytłoczoną koronę. — Jadę do Kapsztadu. — Synek Tschepo wskoczył za nim na wóz. Thys chwycił malca i wierzgającego podał ojcu. — Weź swego syna.
— Oddajesz mi go? Nazwałeś mego syna Adamem, a teraz mi go zwracasz? Teraz, kiedy twoja królowa zabrała mi ziemię, ty oddajesz mi syna? — Thys nigdy jeszcze nie widział takiej wrogości w oczach Tschepo. — Zabierasz mi swoje życie, bo tak ci kazała twoja królowa? — Tschepo wolno kręcił głową. — Wy, biali, nie rozumiecie, że naszym umowom przyglądają się słońce i księżyc. Powiedz to swojej królowej! — Obrzucił spojrzeniem wioskę. — Pojedziemy z tobą — oznajmił. — Nie możecie. — Thys położył mu dłoń na ramieniu. — To nie jest moja królowa. Mówiłem, że jadę do Kapsztadu, do Suzanne. — W takim razie my też pojedziemy do Kapsztadu. A może jedziesz do Anglików, Burze? Dlaczego tam jedziesz? Dlaczego teraz? — W przymrużonych oczach Tschepo malowała się nieufność, widział bowiem, jak rozpada się w proch przeznaczenie, które przedtem dostrzegał w skrzyżowaniu się ich losów. - Dlaczego? 431 LUANSHYA GREER — Mówiłem ci. Jadę do mojej kobiety! — Nie. Powiedziałeś, że jedziesz do siostry nierządnicy... Ale jedziesz do nich! Przyszedłeś od nich i do nich wracasz! Jesteś jak sługa boży Unsworth, łączy was kolor skóry. Thys spuścił głowę. Nie wiedział, jak przekonać Tschepo, że nie zawiódł jego zaufania. — Ona jest Angielką, tak mówiłeś. Jedziesz do Kapsztadu z powodu Angielki, a nie chciałeś nigdy czarnej kobiety? — Ona jest moją kobietą! — krzyknął rozpaczliwie Thys. — Tak samo jak ty nienawidzę Anglików. Nie jadę do nich, tylko do mojej kobiety!
— Obiecywałeś, że będziesz walczył — przypomniał Tschepo, a ton jego głosu podawał w wątpliwość wszystkie słowa i czyny Thysa. — Zabierają nam ziemię. Dlaczego teraz nie walczysz? — Spojrzał na syna, który przytulił się do nogi Thysa. — Czemu tak jest, że tylko dziecko umie trafić ci do serca, Burze? Thys przesunął wzrokiem po twarzach ludzi Tschepo. Ich milczenie krzyczało o zdradzie. — Wiesz dobrze, że to nie jest zdrada. — Czuł, że przyjaźń łącząca go z tymi ludźmi umiera, i zagubiony ruszył w kierunku swojego wozu. — Chcę być z moją kobietą — rzekł, błagając o zrozumienie. — Ona jest wszystkim, czego pragnę. — Ale ty należysz do mnie! — Tschepo rzucił mu te słowa do stóp niczym kajdany. — To ty mi powiedziałeś, że uratowałem ci życie, panie Bothma, i to ty do mnie przyszedłeś! A teraz ja pójdę z tobą i ty mnie uratujesz. Tschepo zawołał coś w swoim narzeczu i w odpowiedzi rozległo się powolne „Ehhh". — Ehhh — powtórzył. — Oni się zgadzają. Mówią, że pójdą z tobą! Ehhh! Thys głaskał po głowie czarnego malca, podczas gdy Tschepo, głośno tupiąc, ponownie krzyknął coś do swych ludzi. „Ehh!" — brzmiała odpowiedź. Tschepo mocno poklepał Thysa po ramieniu. — Ehh, panie Bothma! Pójdziemy z tobą do Kapsztadu! — Gwizdem przywołał konia, wskoczył mu na grzbiet. — Biały człowiek powie nam, gdzie teraz będziemy mieszkać. Wyzwanie kryjące się w tych słowach uderzyło Thysa w samo serce.
— Mówiłem ci, gdzie zamieszkam, Tschepo. Z moją kobietą. — Z pomocą malca zaczął rozwijać skórzaną linę do prowadzenia 432 KTO SIEJE WIATR zaprzęgu. Przed oczyma stanął mu dom, który Gerrit dla nich zbudował, i jego myśli skupiły się wokół Suzanne. — Będziemy żyli na mojej ziemi. — My żyjemy na naszej ziemi, Burze — rzekł cicho Tschepo. — Ależ tu czuć wilgocią! — W ciemność i ciszę salonu domu panny Thurston wdarł się wesoły głos Emily. Okiennice były zamknięte, w powietrzu unosił się zapach stęchlizny, meble stały niczym zgarbione duchy, a podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu, który unosił się w popielatych tumanach i osiadał na białych pokrowcach. Suzanne weszła ostrożnie do pokoju, a kiedy mocny południowowschodni wiatr poruszył okiennicą, gwałtownie zwróciła głowę w stronę okna. Za nią wtoczył się fotel Emily, popychany przez Katinkę Westbury i Rositę. — Kto tu mieszkał? — zapytała Katinka. Burza rudych włosów opadła jej na twarz, gdy pochyliła się nad Emily. — Otwórz okiennice, Rosito! — Emily klasnęła w dłonie. Bardzo chciała uwolnić się od wspomnień, które otoczyły ją ciasnym kręgiem. Słyszała pannę Thurston odliczającą rytm walca, za sobą czuła kucającego w progu Raphusa Jeremiaha Caesara. — Dom bez słońca jest domem bez miłości. Otwórz okiennice! — Pomogę! — zawołała Katinka, podbiegając do Rosity, która zmagała się z haczykami. Suzanne uważnie rozglądała się po pokoju.
— Będziesz tu szczęśliwa — rzekła Emily. — Dom jest blisko miasta i będziesz tu miała sporo zajęć. — Gdzie byłaś, kiedy ona umarła? — zapytała Suzanne. — Odeszła w spokoju. — Emily wspomniała kruche dłonie panny Thurston i jej wzrok spoczywający na angielskim pejzażu. Wpadające przez otwarte okiennice światło rozeszło się po pokoju niczym złoty pył. — O, tak jest lepiej! Katinko, chodź do mnie, dziecko. — Dziewczynka natychmiast do niej podbiegła. — Idź na górę z Rositą i poszukajcie w sypialni paczki. Powinna być w skrzyni pod oknem. — Co w niej jest? — zapytała z ożywieniem Katinka, wyobrażając sobie pełne napięcia chwile przed otwarciem pakunku. — Przynieś ją tutaj, to zobaczysz. — Chodźmy szybciej, Rosito! — Idę już, idę — roześmiała się gruba Murzynka, rzucając Emily bezradne spojrzenie. 28 Kto sieje wiatr
433
LUANSHYA GREER Emily z głębokim smutkiem patrzyła na stojącą w oknie nieruchomą Suzanne. Poczekała, aż Katinka, która skakała po dwa stopnie naraz, i wolniej poruszająca się Rosita dojdą na górę, po czym rzekła: — Nie możesz wciąż uciekać, Suzanne. Nie wiesz, czy Thys się ożenił. Prudence po prostu widziała go z dzieckiem. — Czarnym dzieckiem. — Suzanne odwróciła się do Emily. W jej oczach, w których zapisały się wszystkie przeżyte lata, nie było blasku. — Uważam, że Katinka dla własnego dobra nie powinna za długo przebywać na słońcu. — Zerwała z fotela pokrowiec, po czym dodała:
— Ułożę sobie życie. — Patrzysz na Katinkę, jakby była nieczysta, a przecież wiesz, że płynie w niej nasza krew. Ale dlatego że Thys... — Nie mów o Thysie! — wykrzyknęła Suzanne. — Myślisz, że w moim wieku wciąż mogę żywić nadzieję na miłość? To uczucie już umarło. Jej słowa zagłuszył tupot Katinki i dziewczynka wpadła do pokoju z halką w ręce. — O to chodziło? Tak? — pytała zadyszana. — To należy do pani? — Ale tam jest pajęczyn! Chyba będę musiała zostać i pomóc pannie Suzanne — oznajmiła Rosita, otrzepując swój imponujący biust. — Dam sobie radę — rzekła Suzanne. Emily przyciągnęła ku sobie dziewczynkę i przyłożyła do niej halkę. — Wyprostuj się, Katinko. Chcę zobaczyć, ile jeszcze musisz urosnąć, zanim ta halka będzie na ciebie dobra. — Emily myślami wróciła do dnia ślubu ojca, kiedy to, mając tyle lat co teraz Katinka, dostała od Ewy tę halkę. — Czyje to jest? — zapytała Katinka, otwierając szeroko ze zdumienia oczy. — Uważasz, że jest śliczna? — Tak. — Więc czy to ważne, do kogo to należy, dziecko? Teraz jest twoja! — Naprawdę? — Ile masz lat? — Dziesięć, już prawie jedenaście — odparła z dumą Katinka. — W takim razie jest twoja. — Moja? — Zielone oczy Katinki lśniły niczym szmaragdy. — Wygląda
jak suknia ślubna. 434 KTO SIEJE WIATR — No to z pewnością nie nadaje się dla mnie — rzekła Emily i spojrzała na Suzanne, która zaszyła się w kącie, zatopiona we własnych myślach. — Ta halka jest bardzo stara — rzekła poważnie Katinka, przesuwając dłonią po materiale. — Jest tak stara jak pani? — W istocie. Prawie tak stara jak ja. — Kiedy Suzanne się ku niej odwróciła, z wielką łagodnością powiodła ją w przeszłość, której musiała stawić czoło, jeśli chciała zbudować dla siebie przyszłość. — Tę halkę uszyto dla mnie, kiedy się urodziłam. Zrobiła ją kobieta, która przyjmowała mnie na świat. Suzanne zamknęła oczy przed obrazem zmarłej matki i groźnym wspomnieniem Ewy trzymającej w objęciach nowo narodzone dziecko. — Ale przeszłość minęła — mówiła dalej Emily. — Odeszła bezpowrotnie, a my jesteśmy tutaj. Katinko, mam*ci powiedzieć, dlaczego tu teraz jesteśmy? — Dziewczynka skinęła głową, choć zajęta halką nie słuchała uważnie. W wyobraźni krążyła po sali balowej na swoim ślubie. — Sprawiła to miłość. Suzanne patrzyła na Emily wzrokiem, w którym nie było nawet śladu miłości. Stringer z zaciętą twarzą gniewnie żuł tytoń. Podstarzała właścicielka domu publicznego przechytrzyła go, a jej maniery pogłębiały tylko jego złość. Jadąc obok Charlesa Marsdena w kierunku ziemi Tschepo, mógł myśleć tylko o tym, jak pani Audsley się z nim pożegnała. Stała w oknie swego pokoju, wpatrzona w puste beczki na wodę. Kiedy ruszył do drzwi,
zwróciła się do niego z kpiącym uśmiechem: — Wygląda na to, że pan Bothma wywęszył pański przyjazd, pułkowniku. Szkoda, że nie okazał pan dość rozsądku, by skorzystać z proponowanej kąpieli. — Posłała mu wyniosłe spojrzenie. — Ta kobieta wcale nie jest dziwką! — Stringer wypluł przeżuty tytoń, który końskie kopyta natychmiast wdeptały w ziemię. — Pochodzi z dobrej rodziny! Jest inteligentna i bez wątpienia szlachetnie urodzona! — Czy nie dlatego właśnie jest szefową? — Marsden nie potrafił ukryć uśmiechu, rozbawiony gniewem przyjaciela. — Czy wiesz, że diamenty z Kraju Przylądkowego są tak czyste, i bez skazy jak szkło, a doskonałością struktury przewyższają brazylijskie? — zapytał, próbując oderwać jego uwagę od pani Audsley. 435 LUANSHYA GREER — Udało ci się jakiś zwędzić? — Stringer spojrzał na niego z irytacją, wpychając w usta następną porcję tytoniu. — Niestety nie. — W takim razie nie mam zamiaru o nich słuchać! — Odchylił się na siodle, by rozprostować mięśnie ud. — Mówię ci, ta kobieta nie jest dziwką! — Nagle zmrużył oczy. W oddali dostrzegł błysk metalu. W tej samej chwili zobaczył to Charles i dał znak jadącym za nim ludziom. Bez słowa cała grupa rozpierzchła się galopem. A kiedy kurz wzniesiony przez końskie kopyta opadł, na równinie nie pozostał ślad człowieka. — Pułkowniku Stringer! — wołał Geoffrey, przepatrując aloesy i rozrzucone na równinie skały. — Pułkowniku Marsden!
W ciszy zatrzeszczało jego siodło. Nie wiadomo czym spowodowany zbliżał się ku niemu wirujący obłoczek kurzu. Świerszcze cykały hałaśliwie, ziemia szeptała w skwarze południowego słońca. Puls Afryki, wydobywający się z głębi ziemi, dudnił w ciele Geoffreya. Zgrzytnął metal o kamień. Geoffrey nad płaskim szczytem wznoszącej się obok skały zobaczył wycelowaną w siebie lufę. — Nazywam się Geoffrey Marsden! — krzyknął w błyszczące usta śmierci. — Przyjechałem w imieniu Jej Królewskiej Mości. Nad skałą ukazała się twarz mężczyzny. Geoffrey stężał, potem gwałtownie się odwrócił, słysząc za plecami jakiś szelest. W zaroślach stał na szeroko rozstawionych nogach drugi mężczyzna, dotąd zupełnie niewidoczny. — Kogo szukasz? — zapytał Charles młodego intruza, który wpadł w zastawioną na niego pułapkę. — Pułkownika Marsdena — odparł Geoffrey, wodząc wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego. Serce mu waliło. Żadnego nie znał i czuł, że obaj mają wrogie zamiary. — Więc go znalazłeś — oznajmił Stringer, zbliżając się do Geoffreya. A choć się uśmiechał, trzymaną na biodrze strzelbę wycelowaną miał prosto w jego stronę. — Pułkownik Marsden, do usług. Jaką masz do mnie sprawę, chłopcze? — Szukam mojego ojca — odparł Geoffrey, wpatrując się w lufę. Uświadomił sobie, że za jego plecami stanął drugi mężczyzna z bronią luźno zwisającą u boku. Kawałek mięsa nadziany na patyk skwierczał nad ogniskiem, krople tłuszczu z sykiem spadały w płomienie. Stringer z wielkim
436 KTO SIEJE WIATR zdziwieniem wpatrywał się w Charlesa Marsdena, nie zważając na to, że mięso się pali. — On wcale nie musiał cię znaleźć, Charlesie. Jak długo szukałeś, chłopcze? Nie udałoby ci się to, gdyby ta dziwka nie wytrąciła mnie z równowagi! Charles wstał i zaczął powoli chodzić wokół ogniska. Zahukała sowa, lecz nikt jej nie usłyszał. — Do diabła z nimi, Charlesie! — Stringer z furią spojrzał na spalone mięso, po czym wrzucił je do ognia. — Wyobrażasz sobie, że jak nadejdzie mój czas, potulnie odsunę się w stan spoczynku? Do diabła z nimi, powiadam! Nikt nie będzie nam mówił, kiedy mamy odchodzić. — Wracam — odparł Charles cicho, lecz zdecydowanie. Chwilę patrzył poprzez tańczące płomienie na Geoffreya. — Wypełnię rozkaz. — Dlaczego? — zapytał z rozpaczą Stringer. — Nigdy cię tu nie znajdą. Powinni cię byli odesłać na emeryturę dwa lata temu! — roześmiał się. — Niech sobie zatrzymają te cholerne pieniądze, niech je przeznaczą na rezydencję gubernatora. A jeszcze lepiej niech je wydadzą w tym domu publicznym! — Wracam. — Charles nie odrywał wzroku od młodzieńca, który stanowił symbol jego porażki. — Ty powinieneś zostać z pułkownikiem Stringerem. — Dlaczego? — zapytał Geoffrey czując, że w pewnym sensie dobiegła kresu podróż jego życia. — Powiedziałeś, dlaczego ciebie do mnie wysłali. — Przypomniawszy
sobie ów dzień, kiedy rozmawiał z Jackiem, położył dłoń na ramieniu Geoffreya. — Czekają nas wojny, do których armia brytyjska nie jest przygotowana, żołnierze nawet sobie nie wyobrażają takiego sposobu prowadzenia walki. — Wracam z tobą — rzekł Geoffrey do człowieka, którego całe życie wielbił, a którego dopiero teraz wreszcie spotkał. — Pojadę z tobą do Anglii. — Nie! — Charles odwrócił się, uciekając przed szacunkiem w jego oczach. — Twoje miejsce jest tutaj — powiedział stanowczo. — Moje miejsce jest przy moim ojcu. Całe życie tęskniłem za tobą i teraz nie możesz znowu mnie zostawić. Charles w zagubieniu słuchał tego wołania, dotknęło w nim bowiem struny, którą od lat uważał za martwą, równocześnie zaś wśród splątanych emocji zaczęła się w nim budzić dawna godność. Położył dłonie na ramionach Geoffreya. 437 LUANSHYA GREER — Zadaniem ojca jest kierować syna na drogi, które uważa za słuszne — mówił z ciepłem, od dawna nieobecnym w jego sercu. — Twoje miejsce jest przy pułkowniku Stringerze, moje na emeryturze. Wrócę do twierdzy zgodnie z przekazanymi przez ciebie rozkazami, Geoffreyu. Będę miał na sobie mundur, który jak daleko sięgam pamięcią, zawsze nosiłem z dumą... Największą zaś dla mnie satysfakcją będzie świadomość, że mój syn walczy za ojczyznę. A twoją ojczyzną, Geoffreyu, jest Afryka. Po tych słowach podszedł do konia i zaczął odpinać worek od siodła. — Kiedy spotkasz swojego brata, powiedz mu — rzekł, pod palcami
czując złote epolety — powiedz, że ostatnie rozkazy wypełniłeś godnie, jak przystało na Marsdena. Powiedz mu, że skorzystałeś z ojcowskiej rady. Wczesnym rankiem Charles Marsden podszedł do konia. Miał na sobie mundur. Sztywny kołnierz ocierał mu się o podbródek i podkreślał sardoniczny wyraz twarzy. — Charlesie, to samobójstwo! — Stringer z furią patrzył na jaskrawą czerwień kurtki, w słońcu widoczną z daleka. — A co mówiłeś o moim biurku? — odparł Charles. Z uśmiechem zwrócił się do Geoffreya: — Wypełniłeś rozkazy i twoi przełożeni dowiedzą się o tym. — Wskoczył na siodło. Geoffrey w panice ruszył ku niemu, lecz pułkownik go powstrzymał. Wiedział, że tylko w jeden sposób może Charlesa ochronić przed nim samym, i wzrokiem wskazał śpiących przy dopalającym się ognisku ludzi. — Obudź ich — szepnął. Charles Marsden, nie oglądając się za siebie, galopował przez równinę. Słońce nieśmiało rzucało pierwsze promienie na dwie góry o płaskich szczytach, otulając je słabą poświatą. Do ostrego jak brzytwa źdźbła trawy rozpaczliwie przywierała kropla rosy, której krótkiemu żywotowi zagrażał wstający dzień. Bose czarne stopy pozostawiały za sobą ślad w postaci niewielkich obłoczków kurzu. Grupa w milczeniu wędrowała przez szarą poranną mgłę, prowadzona przez Tschepo, zaślepionego przez podejrzliwość. — Czym się kłopoczesz, Thysie Bothma?! — zawołał do tyłu. Thys w siodle przed sobą trzymał śpiącego synka Tschepo, którego 438 KTO SIEJE WIATR
czarna kędzierzawa główka odcinała się wyraźnie od jego białej piersi. — Moi ludzie cię nie niepokoją? Mój syn nie trafia ci do serca? Thysowi wyczerpały się już argumenty. Kolor skóry świadczył przeciwko niemu i stanowił kryterium, według którego Tschepo ze swymi ludźmi go osądzali. — Twoim ludziom potrzebny jest dom, Tschepo, ale ty go nie szukasz! Twój syn potrzebuje domu. — Zabrano nam dom, Burze! Nie mamy domu! — W takim razie musisz poszukać innego. — Razem z tobą? — Tschepo przewrócił oczyma w udanej wesołości. — Teraz biały człowiek wybierze nam dom? Tak? — Anglicy dali ci ziemię w ramach rekompensaty. Zaprowadź tam swoich ludzi! — Tam? Opowiedz mojemu synowi o tej ziemi, której nie chce biały człowiek! — Przesunął wzrokiem po idących za nim w szeregu ludziach. — Powiedz moim ludziom, że mogą mieć ziemię! Ziemię, na której panuje śmierć. Powiedz im, że najpierw oni i ich dzieci muszą tam umrzeć, żeby ich krew dała jej życie i żeby biali znowu mogli im ją odebrać! Thys z rozpaczą zwiesił głowę. Była w tych słowach prawda, od której usiłował się odgrodzić, gdyż więziła go, nie pozwalała zbliżyć się do Suzanne i otaczała murem nieufności Tschepo. — Potrafisz im to wytłumaczyć, Burze? — ciągnął Tschepo. — Powiedz im, jak Bóg kazał białemu człowiekowi postawić znaczki na kawałku papieru i zażądać ziemi naszych przodków. — Naszą ziemię także zabrali, Tschepo. — Thys dokładał starań, by
zachować spokój wobec tych ataków. Przed nimi wznosiły się dwie góry o płaskich szczytach. — Musimy walczyć z ich żądaniami w sądzie. Takie jest prawo. — Prawo? — Tschepo zmarszczył się w żałosnym uśmiechu. — Białe prawo? Ono mnie zna? — pytał z wielkim zdziwieniem. — Jak białe prawo może podzielić granicami ziemię, na którą bez ograniczeń pada deszcz i patrzy księżyc? Nie, Burze! Białe prawo nic nie wie o ziemi naszych ojców i dzieci. My musimy o nią walczyć! Daremność tych słów obudziła w Thysie wspomnienie jego własnego bezsilnego pragnienia zemsty na Brytyjczykach. — To nie ma sensu. — Spojrzał w błyszczące ciemne oczy i poczuł, jak na szyi zaciska się mu znajoma pętla nienawiści. — Musimy nauczyć się żyć razem. Jesteśmy jednym narodem. 439 LUANSHYA GREER Tschepo uciszył go nagłym gestem dłoni, przywodzącym na myśl ruchy zwierzęcia wietrzącego niebezpieczeństwo. Zręcznie zeskoczył z konia, po czym nisko zgięty pobiegł przed siebie. Zniknął w ciemnej mgle wiszącej tuż nad ziemią, w mrocznym cieniu rzucanym przez góry. Adam, syn Tschepo, obudził się i Thys mocniej go przytulił. W ciszy zbliżało się ku nim nieznane niebezpieczeństwo. Odbijające się od srebrnego granitu gór o płaskich szczytach słońce oślepiło Charlesa Marsdena. Spuściwszy wzrok, jedwabną chusteczką wytarł czoło. Cały spływał potem, który natychmiast wsiąkał w grubą materię munduru. Nieświadom był tego, że przed nim i za nim, zachowując stały dystans,
jadą ludzie Stringera. U podnóża gór nie widział schowanych w cieniu Murzynów i kura. Tschepo i Thys leżeli obok siebie na skałach. Tschepo zastukał lufą w kamień, by zwrócić na siebie uwagę Thysa, po czym głową wskazał nadjeżdżającego ku nim żołnierza w czerwonym mundurze. — Jest twój! Jeden za twojego ojca. Thys zamknął oczy. — Nie zastrzelisz go? — Tschepo nachylił się ku niemu. — Czerwony mundur to twój przyjaciel? — Przyciągnął do siebie broń i położył palec na spuście. Kiedy wycelował, Thys rzucił się na niego, jednakże jego krzyk utonął w huku wystrzału. Adam, ukryty w wąskiej szczelinie skalnej, zobaczył, jak Thys spada na jego ojca i łapie go za ramię, potem w słońcu błysnęła lufa, którą Tschepo przystawił Thysowi do gardła. — Twój angielski przyjaciel jest martwy — rzekł, a w jego błyszczących ciemnych oczach paliły się ogniki zdrady. — Twoje życie należy do mnie. Przez równinę galopował koń z pustym siodłem, ciało okryte czerwonym mundurem leżało w absolutnym bezruchu. — Mordercy! Bandyci! — w ciszę wdarł się krzyk Geoffreya, uwalniając nienawiść, która doszła do punktu wrzenia. Adam ze swojej kryjówki widział nadjeżdżających półkolem jeźdźców. Śmierć żołnierza najwyraźniej stała się sygnałem do ataku. Jakiś Murzyn gwizdem ostrzegł swych pobratymców, którzy daremnie próbowali zerwać się do ucieczki. Biali ich okrążyli. Tschepo 440 KTO SIEJE WIATR strzelbą odepchnął Thysa i wziął na cel wznoszącego okrzyki mężczyznę. Grzmiąca salwa echem odbiła się od granitowej skały, za którą krył się
strzelec. Na oczach Adama głowa ojca eksplodowała w powietrze. — Biały bandyta! Morderca! — krzyknął Geoffrey. Thys schylił się. Został ostrzeżony. Pod jego stopą pękł uderzony pociskiem kamień. Adam w całym ciele poczuł wibracje, głębiej wepchnął się do szczeliny i zamknął oczy. Z przerażeniem słuchał strzałów, zagłuszających krzyki kobiet i dzieci. Thys kucnął, gotów biec naprzód, w tym samym jednak momencie upadł, kopnięty w plecy przez Murzyna, który ponad nim skoczył do ataku na Geoffreya. Ciemne metalowe ostrze przeszyło pierś białego młodzieńca. Murzyn zaczął ściągać go z siodła, coraz głębiej wbijając włócznię, aż wreszcie obaj runęli na ziemię. Pułkownik Stringer próbował powstrzymać swoich ludzi, a kiedy rozkazy nie odnosiły skutku, wystrzelił w powietrze. Jednakże kobiety i dzieci dalej padały bez życia na ziemię. Stringer ponownie strzelił, ale nie był w stanie położyć kresu zabijaniu. Jego ludzie, ślepi i głusi na wszystko prócz żądzy odwetu, wymknęli się spod jego władzy. Thys spod ciała Tschepo wyciągnął strzelbę. Tymczasem Murzyn stanął nad Geoffreyem w rozkroku i szerokim nożem rozciął mu gardło. Uniósł nad głowę ostrze, z którego cienkim strumyczkiem spływała krew, i zaczął krzyczeć z triumfem. Oszalały z przerażenia Adam pobiegł do Thysa, by skryć się w jego ramionach. Jednaże Thys mrużył oczy, biorąc na cel czarną pierś, przepełnioną dumą z powodu śmierci Geoffreya. Nacisnął spust i strzelba siłą odrzutu uderzyła go w ramię. Trafiony Murzyn okręcił się, padł na ziemię w wolnym piruecie, podniósł głowę i spojrzał na Thysa. W ciemnych oczach malowało się zaskoczenie. Z jego dłoni wysunął się nóż i spadł po
kamieniach, zostawiając za sobą krwawą smugę. Na skale stanął biały człowiek. Thys poczuł przystawioną do pleców lufę, odwrócił się, a wtedy mężczyzna z całej siły uderzył go w szczękę. Z krwią sączącą się z kącika ust Thys w milczeniu patrzył na Stringera. — Nie słyszałeś, co Brytyjczycy robią z takimi jak ty, Bothma? Widziałeś, co robimy! — Pułkownikowi głos drżał z wściekłości, wywołanej bezsensowną rzezią, której nie był w stanie powstrzymać. — Dlaczego to się stało? — zapytał, gestem wskazując zabitych. — Zabraliście ich ziemię — odparł Thys czując, że Adam tuli się mu do nóg. — Ziemię jego ojca. 441 LUANSHYA GREER Stringer spojrzał na syna Tschepo, który stał przed Thysem, próbując go osłaniać, lecz widział jedynie krew płynącą mu do stóp. Czuł na sobie oczy zarówno żywych, jak i umarłych, i wszystkie patrzyły na niego z twarzy jednego czarnego dziecka. — Czy to była jedyna odpowiedź? — Stringer spojrzał na równinę. Koło ciał Geoffreya i Charlesa leżały zakrwawione zwłoki Tschepo i wielu spośród jego ludzi. Słońce rzucało na ziemię palące promienie, wielkie stado much bzyczało hałaśliwie. — Czy twoja zemsta była tego warta, Bothma? — Wskazał Charlesa Marsdena, którego mundur dalej lśnił niepokalaną czystością. — Czy kiedykolwiek uda ci się zmyć z dłoni krew niewinnych? Czy to dziecko kiedykolwiek zapomni? Thys oparł się o twardy pień drzewa. Wciąż był w środku tego koszmaru, który tak nieoczekiwanie się rozpętał. Wciąż słyszał krzyki kobiet i dzieci, widział rozpadającą się na kawałki głowę Tschepo. Przede wszystkim
jednak widział Charlesa Marsdena i przeraziła go ironia losu. — Weź ze sobą chłopca — w jego myśli wdarł się głos Stringera. — Daruję ci życie, ponieważ on sprawi, że nigdy nie zapomnisz. Ja także nie zapomnę. Wszyscy będziemy z tym żyli. Czy to nas czegoś nauczy? — Odwrócił się plecami, wydając polecenia swym ludziom, którzy kopali groby. Jack ledwo słyszał nieustanną paplaninę Katinki Westbury, zajęty przezroczystym płynem, który spływał z kręconej miedzianej rury do kadzi. — Czy to brandy? — zapytała Katinka, wstrzymując oddech. — Co to jest? — Czysty spirytus. Dopiero z niego robi się brandy — odparł Jack. z dumą. Wciąż się nie mógł przyzwyczaić od pełnych uwielbienia spojrzeń Katinki i jej podziwu. Szła za nim, gdziekolwiek się ruszył. Kiedy się oglądał, zawsze napotykał jej roześmianą buzię i wpatrzone w niego zielone oczy. — Ojciec mówi, że uratowałeś Bonne Esperance — mówiła. — Powiedział, że gdyby nie ty, Bonne Esperance dawno by umarła. — Naprawdę? — uśmiechnął się Jack. — A powiedział też, że bez jego gwarancji niczego bym nie mógł zrobić? — Ujął ją za ramiona i odsunął z drogi. — I że piwnice to nie miejsce dla małej dziewczynki? — Nie jestem mała. — Oblała się rumieńcem. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego on nie dostrzega jej uczuć. Żałowała, że nie jest kobietą. Widywała Jacka z kobietami. — Mam już prawie dwanaście 442 KTO SIEJE WIATR
lat! — oznajmiła z dumą, woląc spoglądać na jego odbicie w miedzianej kadzi niż wprost na niego. — Morderco! — Piwnice przeszył przeraźliwy okrzyk i Katinka na krzywiźnie metalu zobaczyła zniekształcone oblicze Clary. — Bądź przeklęty! — Clara odepchnęła dziewczynkę i rzuciła się na Jacka. — Morderco! Katinka schowała się pomiędzy kadziami, dłonie kładąc na uszach, by nie słuchać wrzasków Clary. Przypomniały jej się coraz częstsze kłótnie między rodzicami, choć nie były aż tak straszne. Skuliwszy się, zamknęła oczy, nie chcąc nic widzieć. — Ty trzymałeś nóż, który przeciął gardło mojemu synowi, i włócznię, którą wbito mu w pierś! — Clara rozryła paznokciami policzki Jacka. Na niego zrzuciła winę za krew rozlaną na dalekich równinach. Zbyt wielki to był ciężar. Rysy Clary zastygły w okropną maskę pogardy, rozpaczy i goryczy. — Sprawiedliwe jest tylko to, że twój ojciec zginął z moim synem, a ty będziesz nosił jego tytuł, a więc dziedziczysz też hańbę i wstyd — rzekła wychodząc z piwnicy. Katinka odsunęła dłonie od twarzy i spojrzała na Jacka. Nie poruszył się, wpatrzony nie widzącym wzrokiem w drzwi, z policzkami zalanymi krwią. Nagle nogi się pod nim ugięły i padł na kolana. W niemym żalu kołysał się rytmicznie w tył i w przód. Dziewczynka nie wiedziała, jak go pocieszyć. Pragnęła go wziąć w objęcia, wytrzeć krew z twarzy, powiedzieć, że to nieprawda. Zamiast tego jednak stała przy nim bez słowa, nieśmiało trzymając dłoń na jego ramieniu. Nic nie mogła mu powiedzieć.
Żebrzące dziecko szarpało brudną rączką za suknię Suzanne, która szła z głową uniesioną wysoko, głucha na jego prośby. Na wieść o śmierci Charlesa i Geoffreya jej serce jeszcze bardziej skamieniało, a resztka nadziei umarła. Dziecko nie ustępowało. — Głodny, paniusiu, pić! — Odejdź! — odepchnęła czarną rączkę. — Nic dla ciebie nie mam! — Poszła dalej z koszem pełnym owoców i warzyw. — Ja głodny. Chcę jeść. — Kazałam ci odejść! — Uderzyła w rączkę, która znowu sięgała do jej sukni. — Zostaw mnie w spokoju! — Ze wstrętem spostrzegła otwarte rany na ramieniu chłopca. — Ja głodny, paniusiu! — zawołał za nią z rozpaczą. — Pić! 443 LUANSHYA GREER Suzanne przyśpieszyła kroku, potem zaczęła biec, lecz głos małego żebraka ciągle ją ścigał. Z koszyka wypadł pomidor, tuż pod jej stopami rozbijając się na miazgę o barwie krwi. Wbiegłszy po schodach, usiłowała drżącymi rękoma włożyć klucz do zamka, ale nie była w stanie. Oparła głowę o drzwi, by się uspokoić. — Ja głodny — usłyszała i znowu zobaczyła wyciągniętą czarną dłoń. Obróciła klucz w zamku i drzwi otworzyły się na oścież. Wpadła do środka. Chłopiec próbował wepchnąć się za nią, odskoczył wszakże przerażony, kiedy zaczęła krzyczeć. Krzyczała na czarną Afrykę, którą uosabiał, a która po raz kolejny wkroczyć chciała w jej życie. — Wynoś się stąd! — Zatrzasnęła przed nim drzwi. Oczy wypełniły jej
łzy gniewu i poczucia winy, kiedy chłopiec szarpał za klamkę. — Wynoś się! — Nie potrafiła opanować skłębionych emocji i gniewu, który skierowany był na nieznane źródło strachu. Ów strach dopadał ją za każdym razem, gdy widziała czarne dziecko. Rzuciwszy koszyk z zakupami na podłogę, skierowała się do salonu. — Jeść! Pić! — podążało za nią słabe wołanie chłopca. Suzanne zamknęła drzwi i zapadła cisza. Nagle w uszach zabrzmiał jej glos wielebnego Phillipa: „...co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili...". — Nie! — krzyknęła, dostrzegając Biblię panny Thurston. Leżała tam gdzie zawsze, na małym stoliku pod oknem. Do tej pory Suzanne tylko ją odkurzała, teraz jednak miała wrażenie, że spośród jej kart wzywa ją wielebny Phillip. Złapała Biblię i z rozmachem rzuciła przez pokój. — Zostaw mnie w spokoju! — krzyknęła, kiedy księga odbiła się od ściany i ze złamanym grzbietem spadła na podłogę. Cienkie jak opłatki stronice chwilę drżały, potem opadły. Suzanne ogarnęła furia na widok otwartej księgi, która rzucała jej wyzwanie, która ją wołała. — Trzymaj swojego Boga z dala ode mnie! — dobiegł z przeszłości jej własny krzyk. — Trzymaj Go z daleka! — zawołała i zobaczyła, że stronica wolno się odwraca. Ogarnął ją strach. Chwyciła za oprawny w skórę grzbiet, by zamknąć księgę, a wówczas w oczy wpadły jej słowa: „Byłem głodny, a nie daliście Mi jeść, byłem spragniony, a wy nie daliście Mi pić". Suzanne odepchnęła Biblię, jakby okładka parzyła ją w palce. Zgięła się wpół, a po policzkach strumieniem płynęły jej łzy. Ból, który tak długo w sobie nosiła, wreszcie znalazł ujście. Usłyszała, że stronice znowu drżą w
powietrzu, i spojrzała na Biblię. Zabrakło jej 444 KTO SIEJE WIATR tchu, kiedy w uszach zabrzmiały jej słowa: „Byłem głodny, a nie daliście Mi jeść". — Kłamca! — krzyknęła, rzucając się na podłogę. W dłoń wbiła drzazgę, lecz tego nie czuła. Złapała Biblię i mimowolnie przeczytała na otwartej karcie: „Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych..." Zamknęła powieki i palące łzy przesłoniły te słowa. Zaczęła drzeć kartki. „Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie, byłem nagi, a przyodzialiście Mnie..." Zatrzasnęła księgę. Ogarnęła ją panika. Czy przestała istnieć? Uniosła głowę, gdy poczuła na barkach wielki ciężar, który wszakże nie przygniatał jej do ziemi, lecz dźwigał do góry. — Odejdź — szepnęła. — Zostaw mnie w spokoju. — Nieoczekiwanie zyskała pewność, że nie jest sama. Drżała na całym ciele. Miała świadomość, że jest otoczona, zanurzona w nadziemskiej obecności. — Przeczytaj — rozkazał cichy głos. Suzanne przesunęła palcami po ostrych kantach księgi. — Przeczytaj. Uniosła wzrok. Pokój zdawał się wypełniać światłem. Wszystko lśniło, meble połyskiwały, a snopy światła przesuwały się w powietrzu i tańczyły przed nią i dokoła niej. Czuła, że spada. Spada z wielkiej wysokości, lecz podtrzymywana jest przez moc, płomień i intensywne ciepło. Miała poczucie całkowitego bezpieczeństwa.
„Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle". Zaczęła się czołgać po podłodze, nie wypuszczając ze ściśniętych kurczowo rąk Biblii, a nie wypowiedziane słowa szły w ślad za nią. „Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć". Usiłowała się podnieść, lecz nie potrafiła. — Przeczytaj — rozkazał głos i jej wzrok powędrował ku Biblii. Skórzany grzbiet pękł, gdy księga się otworzyła. „Oto Ja odbieram ci z ręki puchar, co sprawia zawrót głowy; już nigdy więcej nie będziesz piła kielicha mego gniewu". Suzanne czytała księgę Izajasza, a każde słowo zapadało jej w duszę i skierowane było tylko do niej. „W przystępie gniewu ukryłem przed tobą na krótko swe oblicze, ale w miłości wieczystej nad tobą się ulitowałem, 445 LUANSHYA GREER mówi Pan, twój Odkupiciel". Przestała drżeć. „Ja i tylko Ja jestem twym pocieszycielem". Spokój, jakiego dotąd nigdy nie zaznała, zagościł w niej bez reszty. „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim". Choć łzy płynęły jej po policzkach, choć serce miała złamane i krwawiące, wiedziała, że usłyszała głos Boga. Przemówił wprost do niej i porwał ku sobie. W chwili całkowitej rozpaczy odkryła głębię Boskiej miłości i Duch Święty napełnił ją słodyczą obcowania z Bożym Synem, Jezusem Chrystusem. Thys trzymał syna Tschepo przed sobą na siodle, ciałem osłaniając śpiące
dziecko przed oślepiającymi promieniami słońca. Jego marzenia o odnalezieniu Suzanne umarły podczas rzezi. Teraz pragnął jedynie znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie mógłby zabrać ze sobą chłopca. Na horyzoncie, otulony chmurami, wznosił się majestatycznie błękitny łańcuch gór. Za nimi znajdował się jego dom, za nimi była Suzanne, Thys wszakże nie odczuwał radości. Był wyczerpany, na barkach ciążyły mu niczym kamień przeżyte lata. Jedynie chłopiec, którego obejmował ramieniem, przypominał mu, że wciąż żyje. — Kapsztad? — Z zaspanej buzi patrzyły na niego z bezgraniczną ufnością wielkie czarne oczy. — Jeszcze nie. — Thys zamknął powieki. Znowu zobaczył strzelbę Charlesa, którą pochowano razem z nim. I Geoffreya, jego syna. W pamięci Thysa wielki otwarty grób pochłaniał nie tylko Mars-denów, ale i matkę, ojca, a także niezliczone ciała czarnych. Wszyscy zapadli głęboko w afrykańską ziemię. Thys zrozumiał strach, który Suzanne czuła przed tą ziemią. Miał wrażenie, że sam został wessany w glebę wraz z krwią niewinnych, że sam umarł. — Nie wierzę własnym oczom! — wykrzyknęła Emily, rozglądając się ze zdziwieniem po pokoju. Mały Murzynek, piszcząc z radości, uciekał przed goniącą go grupką. Wygodny fotel, w którym panna Thurston zasiadała z taką dumą, znikł pod ciemnoskórymi dziećmi, walczącymi ze sobą o poduszki. — Emily, chyba nie odmówisz mi zgody, prawda? W końcu panna Thurston zawsze chciała mieć tutaj szkołę. — Spędziwszy dzieci z fotela, Suzanne popchnęła je w kierunku drzwi. — Biegnijcie teraz na dwór i
czekajcie, aż obiad będzie gotowy. 446 KTO SIEJE WIATR — Szkołę? Panna Thurston była za stara na prowadzenie podobnego przedsięwzięcia, tak samo jak ty. Emily nie posiadała się ze zdumienia. Suzanne była jak odmieniona. Tryskała energią, w jej oczach lśniła radość. Wprost odmłodniała. — Poza tym — ciągnęła Emily — co się stało z kobietą, która się wzdrygała pod dotknięciem czarnej dłoni? — Przyrzekam, że zaopiekuję się domem. Nazwę go nawet „Szkołą panny Thurston". — Suzanne uklękła przed fotelem siostry i ujęła jej dłonie. — I zapewniam cię, że sąsiedzi nie będą mieli pretensji. Wkrótce te dzieci będą miały tak doskonałe maniery jak my. Lepsze nawet, mam nadzieję — dodała z uśmiechem. — Ty naprawdę masz zamiar się tym zajmować? Skąd weźmiesz pieniądze? — Sięgnięcie do sakiewek szybko ucisza ludzkie sumienie — odparła Suzanne, oglądając się na drzwi, w których pojawiła się kędzierzawa główka. — O co chodzi, Johannes? — My na dworze — rzekł nieśmiało Johannes Villiers, który uciekłszy z katolickiego sierocińca, stanął pewnego dnia na progu jej domu. — My na dworze i czekamy. — Na co oni czekają? Na mannę z nieba? — zapytała podejrzliwie Emily. — Albo miskę ciepłej zupy, w zależności od tego, co pojawi się pierwsze. — Suzanne ruszyła do wyjścia. — To dzieci ulicy, Emily. Niektóre nigdy nie miały dachu nad głową, niektóre uciekły z domu. Jakoś nie wierzę, że
zmusisz mnie, bym je wyrzuciła. Thys zsiadł z konia u wylotu ulicy, przy której, jak mu powiedziano, mieszka kobieta opiekująca się sierotami. Trzymając opierającego się Adama za rękę, wiódł go do nieznanego angielskiego świata, który w obu budził przerażenie. — Nie możesz ze mną zostać, Adamie. Potrzebujesz opieki i musisz się uczyć. — Thys zdawał sobie sprawę, że Gerrit nie zaakceptuje murzyńskiego dziecka. Co więcej, przestał już ich wspólny kawałek ziemi uważać za swoje miejsce na ziemi. — Nie! — Chłopczyk zaparł się piętami w bruk. Bał się rzędu murowanych domów. Miał wrażenie, że białe ściany nachylają się ku niemu, a błyszczące okna są niczym szpiegujące oczy. Wykrzywił buzię w podkówkę, błagalnie wpatrując się w Thysa. — Nie! Zostanę z tobą. Thys ujął go mocno za ramiona. Poczuł, że malec drży, i spojrzał mu prosto w oczy. 447 LUANSHYA GREER — Nie mamy gdzie mieszkać, Adamie. — Chcę być z tobą! — Nie! Nie mam dokąd pójść! — Odwrócił go i wskazał mu kamienicę. — Tam jest twój dom. Idź już! — Popchnął go lekko w plecy. Wyprostował się, a kiedy chłopiec obejrzał się na niego, wykrzyknął: — Ja ciebie nie chcę! Te słowa odniosły wreszcie skutek. Chłopiec w panice pobiegł przed siebie. Thys wskoczył na konia i galopem ruszył w przeciwnym kierunku. Adam przystanął. Obrócił się dokoła własnej osi, patrząc na białe domy,
które niczym w pułapce zamykały go w wąskiej uliczce. Szerokie błękitne niebo znikło, pocięte na dziwne kawałki ostro zakończonymi dachami. Do jego gołych stóp po bruku wyciągały się groźne cienie. Zaczął drżeć z przerażenia, gdy tętent kopyt ucichł w oddali. — Co się stało? Adam poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Podniósł oczy i zobaczył uśmiechniętą białą kobietę. — Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy — rzekła Suzanne do cofającego się przed nią dziecka. — Ale mogę cię nakarmić, jeśli jesteś głodny. — Nie pierwszy raz widziała przerażone dziecko, zostawione na progu jej domu, i wiedziała, jak powinna postępować. Spokojnie szła za nim. — Kto cię tu przyprowadził? Jak się nazywasz? — Syn Tschepo — odparł cicho chłopczyk. Thys bez ruchu siedział na koniu, czekając tuż za rogiem. Mimo iż zdawał sobie sprawę, że musi zostawić chłopca, bolało go serce i nie potrafił odjechać, póki się nie upewni, że ta dziwna kobieta, o której ludzie mówili mu szeptem i w tajemnicy, jak gdyby nie była całkiem rzeczywista, naprawdę zaopiekuje się Adamem. Zsunął się z siodła i cicho obszedł narożny dom. Przez chwilę bał się spojrzeć, bał się, że Adam stoi i płacze tam, gdzie go zostawił. W końcu zebrawszy siły, wyszedł na ulicę i staną! jak wryty, a cały świat wokół zamarł. Adam patrzył w twarz pochylonej nad nim kobiety. Kobieta wyprostowała się, biorąc Adama za rękę. Thys przyśpieszył kroku, potem zaczął biec. — Suzanne! — dogonił ją krzykiem. — Suzanne!
Odwróciła się, oboje zastygli w bezruchu. Po chwili z promieniejącą twarzą wolno ruszyła mu naprzeciw. Zatrzymała się o kilka kroków przed nim, słodko uśmiechnięta. 448 KTO SIEJE WIATR — To ty. Syn Tschepo patrzył na nich i zadawał sobie pytanie, co się dzieje w tym dziwnym świecie. Dlaczego Thys, którego kochał jak ojca, chwyta w objęcia tę nieznajomą panią? — Suzanne! — szepnął Thys. Przytuleni do siebie, mieli wrażenie, jakby nigdy się nie rozstawali. Jej gorące łzy spływały mu po policzku. Minione lata gdzieś się rozpłynęły. — Czy osierocone dziecko może zamieszkać u ciebie? — Tak, nie odtrącę żadnej sieroty — odparła i mocniej go objęła, drżąc na całym ciele. Suzanne z ręcznikiem przewiązanym w pasie wodziła spojrzeniem od stojącego w kącie Adama do Thysa, który siedział w wannie z parującą wodą. — Nie wiem, który z was gorzej wygląda! — Zerwała ze ściany ogromną ryżową szczotkę. — Od kogo mam zacząć? Adam zaszył się w kącie. Szczotka zbliżała się ku Thysowi. — Ojej! — krzyczał Thys, gdy Suzanne zaczęła szorować mu plecy, i chłopiec zachichotał, choć był trochę zaniepokojony. Z dłońmi ściśniętymi między kolanami patrzył, jak Suzanne trzyma Thysa za ramię i twardą szczotką przesuwa tam i z powrotem po jego skórze. — W życiu nie widziałam tyle brudu na jednym człowieku! — Zajrzała
mu w twarz. — Jak sprzedawałeś wodę Prudence, mogłeś parę kropli wykorzystać dla siebie! — Nie przerywając szorowania, zerknęła na Adama, który z przerażeniem pomieszanym z zachwytem skulił ramiona. Wiedział, że zaraz przyjdzie jego kolej. — Hej, mały! — Machnęła szczotką i kilka kropel mydlanej wody spadło na jego hebanową rękę. — Przypuszczam, że pod tą warstwą brudu rzeczywiście jesteś czarny! — Patrz! —Adam podszedł do wanny, wyciągając rękę do Thysa. Bąbelki piany na jego skórze pękły i spłynęły. Zaskoczony wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą były. — To mydło — wyjaśnił Thys poważnie. Na ramię opadły mu włosy Suzanne i przesunął po nich palcami. — Są ciemniejsze — rzekł, wspominając ich dawny złoty kolor. — A twoje są siwe. Do twarzy ci z tym. — Suzanne nabrała garścią wody i nalała mu na czubek głowy. — Tylko że na razie nie widać ich spod brudu. — Jakie są moje? — Chłopczyk na chwilę wsadził głowę do wanny. Jego czarne, ciasno skręcone kędziory pozostały zupełnie suche. 29 Kto sieje wiatr 449 LUANSHYA GREER Suzanne wybuchnęła śmiechem. Adam rozpromienił się szczęściem. Wyczuwał łączącą Suzanne i Thysa miłość, i chociaż niewiele rozumiał, bardzo chciał być z nimi. — Teraz stopy — rozkazała Suanne, patrząc spragnionym wzrokiem w pełne pożądania oczy Thysa. Nagle Adam złapał go za nogę i uniósł tak
wysoko, że Thys zsunął się do wody. — Dziękuję, ale wolałabym trochę niżej — rzekła Suzanne. — Nie jesteśmy tacy młodzi i zwinni jak ty, młodzieńcze. — Ale nie jesteśmy też za starzy — szepnął Thys w afri-kaans. — Nie — odparła Suzanne, szorując mu nogę. — Nigdy nie będziemy za starzy, choć może będziemy mieć za mało miejsca. Chłopiec ze zdziwieniem patrzył na nich, nie pojmując rozmowy w dziwnym języku. — Kocham cię — szepnęła Suzanne. — Bardzo cię kocham. — Na wspomnienie Pietera spochmurniała. — Nasz syn wygląda tak samo jak ty. — Stopa! — Chłopczyk wepchnął się między nich i wyciągnął z wody drugą nogę Thysa, który ponownie stracił równowagę i zanurzył się w wannie po czubek głowy. Suzanne weszła do sypialni z twarzą rozgrzaną po kąpieli i głową zawiniętą w biały ręcznik. Thys, który siedział przy małym łóżeczku w kącie, gestem nakazał jej milczenie. — Zasypia? — spytała szeptem. Thys skinął głową. Adam jedno oko miał zamknięte, drugie otwarte, jak gdyby na czymś go przyłapano. — Gdzie jest księżyc? — zapytał. Patrzył na biały sufit tak, jakby się obawiał, że zaraz na niego spadnie. — Śpij już. — Thys położył mu dłoń na policzku i chłopczyk zamknął oczy. — Suzanne — szepnął Thys. Zanim usłyszał jej ciche kroki, wyczuł, że się ku niemu zbliża. Pogładziła go delikatnie po szyi, po plecach. Uniósł ku niej głowę.
— Gdzie są gwiazdy? — pisnął cicho głosik i dwoje ogromnych oczu utkwiło w nich spojrzenie. Chłopczyk spał smacznie, cichutko posapując. Suzanne i Thys leżeli bez ruchu, nadzy, przytuleni. Suzanne przeszył dreszcz, gdy poczuła znajome ciepło jego gładkiej skóry. 450 KTO SIEJE WIATR Zaczął odwijać ręcznik z jej głowy, aż wreszcie długie wilgotne włosy o barwie starego złota opadły mu na twarz. — Nie schowasz się przede mną — szepnęła, odsłaniając mu oczy. — Wiesz, jak o tobie śniłem? A w końcu mi się zdawało, że to marzenie umiera, że już jest martwe. — Wiem, mówiłeś. — W jego oczach zobaczyła to samo co zawsze pragnienie, ale także cień, pozostawiony przez lata utraconej nadziei. — Pojedziemy na twoją farmę — rzekła niespodziewanie, muskając ustami jego usta. — Zamieszkamy z Gerritem, jak dawno temu planowaliśmy, i zabierzemy ze sobą Adama. — A co z twoją szkołą? Co się stanie z dziećmi? — Kogoś znajdę. — Delikatnie go pocałowała. — Może gdzie indziej też są dzieci, które potrzebują pomocy. — W Afryce jest wiele dzieci. — Odwrócił od niej głowę, gdy powtarzał słowa Tschepo. — Suzanne — szepnął i lata rozłąki rozpłynęły się bez śladu. Thys mocno ją przytulił, suchymi mocnymi wargami otwierając jej usta. Suzanne poczuła, jak budzi się w niej znajome pożądanie. Mimo upływu czasu nie umarło. Wtulała się w Thysa, jak gdyby próbowała się w nim
ukryć. Nic się nie zmieniło — poza jednym: nie mieli poczucia zagrożenia, które w przeszłości zawsze im towarzyszyło; jego miejsce zajęła tchnąca spokojem, głęboka i wierna miłość. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Fotel na biegunach skrzypiał rytmicznie pod niewielkim ciężarem starca. Sędziwy John Westbury głowę miał pochyloną, na kołnierz koszuli spadały mu białe jak śnieg włosy, kościste dłonie zacisnął na poręczach. Siedząca pod ścianą domu Katinka zadawała sobie pytanie, czy dziadek wie, dlaczego między rodzicami coraz częściej dochodzi do kłótni. Z domu dobiegł głos Sary. — Błagam, Johnie, nie jedź! — Dlaczego? — zapytał spokojnie John, choć ostra nuta w jego głosie sprawiła, że Katinkę przeszedł dreszcz. — Z jakiej przyczyny miałbym ulegać twoim strachom? No, powiedz! 451 LUANSHYA GREER — Ponieważ cię kocham! — krzyknęła Sara. Katinka zamknęła oczy. Nie mogąc dłużej tego znieść, długimi susami pobiegła do stajni. — Boję się o ciebie!... Katinka zamknęła wrota i głos matki ucichł. W stajni pachniało świeżym sianem. Młoda klacz arabska parsknęła przyjacielsko i Katinka położyła głowę na jej szyi. Klacz wpatrywała się w dziewczynę ogromnymi ciemnymi oczyma. — Shasaan — szepnęła Katinka i koń wsunął miękkie chrapy w jej włosy. — Wytłumacz mi, dlaczego nie powinienem jechać na zebranie
— mówił z gniewnymi błyskami w oczach John Westbury. — Dlaczego za każdym razem, kiedy mam przemawiać, ty próbujesz za wszelką cenę mnie powstrzymać? Sara w milczeniu skierowała się do wyjścia. John podążył za nią. Nie mógł zrozumieć, czemu Sara tak się zmieniła. — Powiedz, czego się boisz. — Kłamstwa! — wykrzyknęła Sara. — Twoje życie jest kłamstwem, każde słowo wypowiadane do ludzi jest kłamstwem! — Jakie kłamstwo jest w sprawiedliwości, o którą walczę? — Prawda kryjąca się za jej słowami jeszcze bardziej go rozgniewała. — Czyż nie byłoby kłamstwem, gdybym odwrócił się od swego ludu? — Twojego ludu? — spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. — A co ty o nim wiesz? Co wiesz o życiu kolorowych w tym kraju, skoro sam żyjesz jak biały? Cieszysz się wszystkimi przywilejami białego człowieka, bo udajesz białego! Zastanawiałeś się kiedyś, co by się stało, gdyby twoja biała skóra pociemniała? Myślisz, że twoi zwolennicy, bezpieczni w swoim białym liberalizmie, pozostaliby przy tobie? — Sara wybuchnęła rozpaczą, którą tłumiła od czasu urodzenia dziecka. Nie panując nad sobą, w końcu rzuciła mężowi prawdę w twarz. — Nasz syn to wystarczająco wielka cena! — Syn? — powtórzył z głębokim niedowierzaniem. W głowie wirowały mu pytania, które zawsze czaiły się gdzieś na granicy świadomości, lecz których nie miał odwagi zadać. Dlaczego tak nalegała, że pojedzie do Kapsztadu urodzić dziecko? Dlaczego James Robertson z takim wstydem mówił mu, że dziecko urodziło się martwe? Dlaczego Robertsonowie tak nieoczekiwanie
wyjechali do Anglii? A przede wszystkim dlaczego rana, którą wyczuwał w Sarze, mimo upływu lat nie chciała się goić? 452 KTO SIEJE WIATR — Powiedz mi wszystko. — Trzymał ją mocno za ramiona, patrząc uważnie w oczy. — Powiedz mi prawdę. — Nasz syn urodził się żywy — zaczęła, szukając w sobie odwagi, by mówić dalej. Nagle znowu zobaczyła dziecko na pościeli pomiędzy swymi nogami i poczuła, jak pęka jej serce. — Ale o jego pochodzeniu mówił kolor skóry... Oddałam go, ponieważ zagrażał tobie. — Coś ty zrobiła?! — Choć głos Johna był zaledwie szeptem, Sara się przeraziła. — Nie pojmujesz? — odparła, po raz pierwszy okazując ból, który od tak dawna znosiła w samotności. — Porzuciłam go, żeby chronić ciebie! — Gdzie on jest? — Nie wiem. — Musisz wiedzieć! — Potrząsnął nią z całej siły. — Gdzie on jest?! — Oddano go do przytułku. Ale ja nie wiem! Nie wiem! — Gdzie?—Nagłym ruchem przyciągnął ją do siebie. — Powiedz! — Nie mogę! — Wyrwała się z jego uścisku i pobiegła do drzwi. Nagle cena, którą wówczas zapłaciła, okazała się za wysoka. — Uciekł z sierocińca! To jeden z tych ludzi, o których walczysz! Jest gdzieś tam! — Gwałtownie machnęła ręką. — Nasz syn jest ofiarą, której żąda biała polityka! Czubki trzcinowych kapeluszy robotników poruszały się rytmicznie pośród winorośli. Sprowadzone z Francji odmiany doskonale się przyjęły,
brandy robiona na zamówienie anonimowego odbiorcy okazała się doskonała, a Jack stał się ekspertem od powolnego procesu destylacji. Jednakże nie czuł dumy. Jakaś cząstka jego duszy umarła i leżała pogrzebana na zakurzonej równinie obok ojca i przyrodniego brata, serce zamknął przed światem. Żył w nieustannym strachu, że kruchą ścianę, którą wokół siebie zbudował, może zburzyć cieplejsze uczucie. — Kto to jest? — zapytała Katinka. Młoda Murzynka stała oparta o drzewo, gryząc długie źdźbło trawy i wpatrując się w Jacka. — Czeka na ciebie? — Nie. — Jack obejrzał się na kobietę, jakby nigdy przedtem jej nie widział, i dalej szedł z Katinka brzegiem winnicy. — Zmieniłeś się — rzekła cicho. Shasaan trąciła ją pyskiem w plecy. — Przestań! — zwróciła się ze śmiechem do klaczy. 453 LUANSHYA GREER — Po prostu się postarzałem. — Dostrzegł, że w oczach dziewczyny maluje się smutek, jak gdyby zdawała sobie sprawę, że zanim stanie się kobietą, musi pożegnać dzieciństwo. — Tak jak ty. Zaturkotały koła odjeżdżającego powozu i Jack spojrzał ku domowi. Katinka uważnie go obserwowała. Mimo iż wciąż łączyła ich przyjaźń, ani słowem nie wspomnieli owego zajścia w piwnicy. — To twoja matka? Dokąd jedzie? — Nie mam pojęcia i nic mnie to nie obchodzi. Jack dosiadł konia, Katinka wskoczyła na grzbiet swej klaczy. Jeździła na oklep. Długimi opalonymi nogami ścisnęła białe boki zwierzęcia i uniosła głowę, gdy arab zerwał się do biegu. Jackowi ta dziewczyna przypominała
Ewę godnością i wdziękiem. — Ile masz lat? — zapytał. — Prawie czternaście. Zauważył, że w jej głosie nie było tej radości, z jaką mu oznajmiła, że niedługo skończy dwanaście. — Czy to, co robi mój ojciec, jest słuszne? — zapytała nagle, zawracając w jego kierunku konia. — Myślisz, że on ma rację? — Naturalnie — odparł Jack ze zdziwieniem. — Dlaczego pytasz? — Jeżeli to słuszne, dlaczego matka tak się boi? — Umknęła spojrzeniem w bok. — Bardzo się boi. Wiesz dlaczego? — Może dlatego że wszystko, co ma jakąś wartość, budzi obawy. — Jack wzruszył ramionami. Wyczuwał, że Katinka czeka na bardziej szczerą odpowiedź. — Czy w domu dzieje się coś złego? — zapytał ostrożnie. — Mama kiedyś powiedziała, że życie ojca jest w twoich rękach. — Jack spuścił wzrok. — Czy to prawda? — zapytała. — Naprawdę życie ojca zależy od ciebie? Spojrzał jej w twarz. Teraz nie zobaczył już młodej kobiety, tylko dziecko, błagające o wyjaśnienia. — Gdyby tak było, zaufałabyś mi? — Jego wierzchowiec otarł się łbem o klacz Katinki. — Zaufałabyś? — powtórzył, ale ona milczała. — W takim razie zapytam inaczej. Czy wiesz, co to jest poczucie godności osobistej? — Tak mi się wydaje. — No więc? — O to walczy mój ojciec — odparła, marszcząc brwi. — Dla
kolorowych. 454 KTO SIEJE WIATR — Twój ojciec dał mnie poczucie godności. Choć nie miał żadnego powodu. — Może cię lubi — wreszcie jej twarz rozjaśniła się uśmiechem. — Tak jak ja. — Czekaj! — krzyknął, bo popędziła konia. — Będziesz wieczorem na zebraniu?! — zawołała zza burzy długich rudych włosów. — Ojciec mówi, że to bardzo ważne. — Będę, naturalnie. Shasaan, powstrzymana nagle, zaczęła drobić w miejscu. — Ja też! — krzyknęła Katinka i pognała konia galopem w kierunku farmy Westburych. Arabska klacz znikła w oddali. Jack uświadomił sobie, że chciałby popędzić za dziewczyną. Pragnął jej. Ogarnął go wstyd. Była dzieckiem, miała tyle lat, że mogłaby być jego córką. Zawrócił konia i spojrzał na czekającą kobietę, która wypluła źdźbło trawy i ruszyła w jego kierunku. Nie poczekał na nią, lecz ponaglił wierzchowca, kierując go ku piwnicom. Katinka pędziła przed siebie, włosy rozwiewał jej wiatr. Próbując oderwać się od swych myśli, wciąż poganiała Shasaan. Lecz Jack jej nie odstępował. Pragnęła go objąć, położyć mu głowę na piersiach. Wyobrażała sobie, jak Jack dłońmi wędruje po jej ciele, niemal czuła jego oddech na swej skórze. Zadrżała, ściągnęła wodze i zeskoczyła z konia. Pobiegła do drzewa, wtykając spódnicę za pasek. Szczupłą stopą poszukała oparcia na sękatym pniu i zaczęła się wspinać. Natrafiwszy na
zagłębienie pomiędzy dwoma wysokimi konarami, wyprostowała się i spojrzała ku Bonne Esperance. Dostrzegła, że Jack kieruje się do piwnic. Zaraz pochłonie go świat, który zawsze ją fascynował. Nawet kiedy nie przebywał w piwnicach, często w ich pobliżu czekała, w wilgotnym mroku wyczuć bowiem mogła jego obecność. Położyła dłonie na piersiach. Stanik sukienki był już za ciasny jak wszystkie jej ubrania, lecz nie ośmieliła się powiedzieć o tym matce. Bała się, że wraz ze zmianami, które zaszły w jej ciele, zmieni się też jej życie, że zabronią jej biegać swobodnie po okolicy i widywać Jacka. Oddychała z trudem, odpięła więc ledwo trzymające się guziki na piersi. Jedwabista skóra zalśniła, gdy po raz pierwszy padły na nią promienie słońca. Katinka nie wiedziała czemu, lecz wyobraziła sobie 455 LUANSHYA GREER usta Jacka na swych piersiach i poczuła żar między nogami. W ustach miała sucho. Ogarnął ją wstyd. Pośpiesznie zapięła sukienkę. By jakoś uciszyć pulsujący wzgórek między udami, mocno przycisnęła do niego dłoń. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że płacze. Z zamkniętymi oczyma oparła się o pień drzewa. Jej ciałem wstrząsały pierwsze niepojęte porywy, którym towarzyszyło wielkie poczucie winy. Czoło pokryły jej krople potu, słyszała własny spazmatyczny oddech. Wreszcie jej ciało się uspokoiło, oddech wrócił do zwykłego rytmu. Otworzyła oczy i spojrzała na Bonne Esperance. Wiedziała, że to doznanie ma coś wspólnego z bliską już kobiecością. I z Jackiem. Zawstydzona, opuściła nisko głowę.
Shasaan spokojnie pasła się opodal. W drzwiach piwnicy wyczekująco stanęła młoda Murzynka. Jack odprawił ją krótkim machnięciem dłoni, po czym wrócił do kadzi, pod którą rozpalał ogień. Postanowił, że skupi się na pracy, by odpędzić owe zaskakujące myśli o Katince. Miał wrażenie, że stanął twarzą w twarz z najmroczniejszymi pragnieniami swej natury, stanowiącymi dowód na to, iż zło, o które nieustannie oskarża go matka, rzeczywiście w nim gości. Jego stosunek do Katinki w ułamku sekundy z głębokiej sympatii do dziecka przemienił się w namiętne pożądanie. Lecz on się nie podda pokusom. Nie wolno mu. John Westbury to jedyny człowiek, który kiedykolwiek naprawdę mu zaufał. Nic tego zaufania nie może zniszczyć. Katinka to dziecko, nie przestawał sobie powtarzać. Języki ognia na polanach pod kadzią buchnęły pełnym płomieniem. To będzie dobra brandy, wyjątkowa. Jack, patrząc w swoje odbicie na błyszczącej miedzi, zapomniał o danej Katince obietnicy. Całkiem wyleciało mu z głowy zebranie. Brandy, którą zrobi dziś wieczorem, będzie doskonała. Emily spojrzała na pojedyncze nakrycie, leżące przed nią na ogromnym stole w jadalni, i zwróciła się ku Rosicie, która z wazą pojawiła się w progu. — To pani ulubiona. Z soczewicy — oznajmiła służąca, z dumą stawiając naczynie na środku stołu. — Zaraz naleję. — Odwróciła twarz od obłoku pary, który uleciał, gdy zdjęła pokrywkę. — Gorąca. Akurat taka, jak pani lubi. — Dlaczego jem sama? — zapytała Emily ze wzrokiem utkwionym w puste krzesło Clary.
456 KTO SIEJE WIATR — Panicz Jack jedzie na zebranie. Mówi, że nie ma czasu jeść. — Rosita cmoknęła z dezaprobatą. — Za ciężko pracuje. — A Clara? — Emily udawała obojętność. Puste miejsce ją przerażało. — Gdzie jest moja siostra? — Lady Marsden wyjechała. — Tylko pod nieobecność Clary Rosita wymawiała jej tytuł z taką wyniosłą pogardą. — Dlatego ugotowałam zupę. Ona jej nie lubi. — Wyjechała? Dokąd? Nie wiedziałam, że Clara dzisiaj się gdzieś wybiera. Rosita wzruszyła ramionami, kołysząc obfitym biustem, i odwróciła się do drzwi. — Dokąd? — nie ustępowała Emily, popychając wózek w ślad za nią. — Nie wiem — odparła Rosita. Cofnęła się zdziwiona, kiedy Emily minęła ją w progu. — Zupa wystygnie! — jęknęła na myśl o staraniach, które włożyła w jej przygotowanie. — Będzie do niczego! Emily zatrzymała się przed komodą z różanego drewna i ujęła mosiężny uchwyt najmniejszej szuflady. Jej oczom ukazały się bezładnie upchane tu od lat papiery. Wpadła w panikę, uświadomiwszy sobie, że po raz pierwszy do śmierci Geoffreya szuka dokumentu dotyczącego Johna Westbury'ego. Dawniej nieustannie sprawdzała, czy jest na miejscu. Oboje z Jackiem zdecydowali, że najlepiej go tu zostawić i nawet o nim nie wspominać, zwłaszcza że zagrażał jedynie Clarze. Pośpiesznie przerzuciła zawartość szuflady, po czym blada jak ściana cisnęła papiery na ziemię. Dokumentu nie było.
— Co pani wyprawia, panienko Emily?! — krzyknęła z irytacją Rosita, zbierając rozrzucone kartki. — Gdzie jest Jack? Pojechał już na zebranie Johna Westbury'ego? — Emily pchała wózek w kierunku drzwi. — O co chodzi? — Rosita dreptała niezgrabnie za fotelem. — Pani zostanie. Ja pójdę zobaczyć. — Zdążyła postawić nogę na progu, gdy pojawił się Jack. — Widzi pani! — rzekła uspokajająco. Sama nie wiedziała, czemu poddała się panice. Jack szybkim krokiem je wyminął. Obejrzał się, słysząc za sobą skrzyp fotela. — Czy twoja matka wyjechała? — zapytała Emily. — Jestem spóźniony. Proszę mi wybaczyć, ciociu Emily. Obiecałem, że wezmę udział w zebraniu. 457 LUANSHYA GREER — Jack! — krzyknęła przeraźliwie Emily. Nigdy nie słyszał, by tak krzyczała. Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem niczym złapane w potrzask zwierzątko i Jack jednym susem znalazł się przy niej. — Co się stało?! — Po raz pierwszy zobaczył ciotkę jako bezradną kalekę. Emily jedną rękę położyła na jego dłoni, drugą pogładziła go po twarzy. — Jedź szybko, Jack. Jedź. Dokument zniknął. Po policzku spłynęła jej łza, zostawiając szeroki wilgotny ślad. Z ostro zakończonego dachu ratusza spływały do ziemi poruszane wiatrem kolorowe flagi. Dęta orkiestra radośnie, acz fałszywie wygrywała
grzmiące melodie, znikające za horyzontem słońce odbijało się czerwienią w połyskujących instrumentach. Wychudzeni młodzi Murzyni, oparci o ściany sklepiku, obojętnie obserwowali ceremonię. Przed przypiętą do drzewa podobizną Johna Westbury'ego stała z przekrzywioną główką czarna dziewczynka i palcem wodziła po zarysie jego twarzy. — Nie wierzę, że w tym kraju może istnieć separacja rasowa, dlatego jako wybrany przez was poseł do parlamentu walczyć będę o jeden niepodzielny naród. — Głos Johna Westbury'ego przemawiającego w sali wzniósł się ponad orkiestrę. — Propozycja, by odebrać prawa wyborcze pewnym grupom, o czym już dyskutuje się w parlamencie, nie oznacza nic innego jak sianie niezgody — mówił John z mocą, przesuwając wzrokiem po zgromadzonym tłumie, jak gdyby zwracał się do każdego z osobna. Sara, rozglądając się po sali, zobaczyła Clarę, która siedziała sześć rzędów dalej. Katinka, spostrzegłszy zdenerwowanie matki, ścisnęła jej rękę. — On zaraz tu będzie — szepnęła, w duchu ponaglając Jacka, i oblała się pąsem na wspomnienie swego wstydu. — Obowiązujące od ponad czterdziestu lat prawa wyborcze dla wszystkich ras obecnie stanowią przedmiot dyskusji moich szanownych kolegów posłów. Mówi się o podniesieniu wymaganego dochodu do wysokości pięćdziesięciu funtów i zarobków do wysokości dwudziestu pięciu funtów. Takie warunki stawiają prawa wyborcze poza zasięgiem kolorowej ludności. Katinka wpatrywała się w drewniane drzwi z płonącymi z podniecenia policzkami. Kiedy matka trąciła ją łokciem, poczuła wyrzuty sumienia. Nie słuchała przemówienia uważnie. Twarz ojca jak zawsze
458 KTO SIEJE WIATR wyrażała siłę i zdecydowanie, choć wydawała się zmieniona. W oczach miał wyraz bólu i Katinka przypomniała sobie kłótnię rodziców. W myślach zaklinała Jacka, by wreszcie przyszedł. — Mówią o wykluczeniu własności dzierżaw wieczystych z wymogów uprawniających do uzyskania praw wyborczych. Czy wiecie, co to oznacza, przyjaciele? To przemyślna intryga, mająca na celu odebranie tych praw kolorowym. Tak zwane nieograniczone prawa wyborcze traktowane są jako groźba dla obywateli. Których wszakże? Białych? Katinka skuliła się w krześle, kiedy ojciec pochylił się ku publiczności. Wyczuwała, jak w sali rośnie niepokój. Ludzie rozmawiali ze wzburzeniem. Spojrzawszy na matkę, jeszcze bardziej się przeraziła: Sara ledwo oddychała. Jakiś mężczyzna stojący za ojcem usiłował zwrócić na siebie jego uwagę. Kiedy mu się to wreszcie udało, potrząsnął przecząco głową. — Nie zgadzasz się ze zdaniem, że polityka imperialna jest haniebna, Jamesie? — zapytał z uśmiechem John Westbury, po czym zwrócił się do zebranych. — Czy pozwolicie, aby pogardę w waszym własnym kraju wykorzystywano jako broń przeciwko ludziom należącym do waszego narodu? Pozwolicie, aby godność naszych kolorowych afrykańskich braci zdeptały buciory obcego imperium? Pozwolicie, aby godność Afrykańczyków zmieniła się we wstyd, zgodnie z zamiarami polityków? A dlaczego naszym politykom pogarda jest tak niezbędna? Ponieważ ich celem jest zdobycie nowo odkrytych bogactw tej ziemi! Chciwość stanie się środkiem ucisku w tym kraju. Mamy powody do dumy z naszej
ojczyzny, a w szczerej dumie nie ma miejsca na chciwość! Ci, którzy utracili dumę, muszą jej szukać we własnym sercu lub pomiędzy tymi ludźmi na zewnątrz! — palcem wskazał drzwi. Sara opuściła powieki. Zastanawiała się, po co Clara tu przyszła. — Czemu Jack się spóźnia? — szepnęła do Katinki, jednakże zagłuszył ją gwar niezadowolenia. — Ci ludzie są naszymi braćmi! W żyłach wielu z nich płynie nasza krew, a w żyłach wielu z nas płynie ich krew! — John Westbury podniósł głos, by usłyszano go wśród okrzyków sprzeciwu. Clara dłonią w rękawiczce wyjęła z torebki sztywny pergamin. — Podajecie w wątpliwość moje słowa? Nie chcecie mi uwierzyć? — John oparł się o drewniany kościelny pulpit. Cloete, który zaproponował, by przynieść pulpit do ratusza, poruszył się niespokojnie. To, co mówił John, stało w jaskrawej sprzeczności ze słowem 459 LUANSHYA GREER Bożym, które James Cloete co niedzielę głosił przy tym samym pulpicie. — Jednakże nie tylko o prawa czarnych będę walczył jako wasz przedstawiciel, lecz także o prawa Burów, którym po raz kolejny Brytyjczycy odebrali ziemię, których język zakazany został przez parlament! Będę walczył o prawa Burów, a także potomków przybyszy z Azji i naszych półkrwi braci i sióstr! O prawa nas wszystkich! John Westbury przesunął wzrokiem po zebranych. Na chwilę zatrzymał się na Clarze, która siedziała sztywno na krześle, w drżącej dłoni trzymając jakiś papier. Poprzysiągł sobie, że ta zgorzkniała kobieta o twarzy porytej głębokimi bruzdami nigdy więcej nie stanie na jego drodze, lecz oto jej
obecność dodała mu bodźca, by dalej mówić. — Ponieważ oni są naszymi braćmi i siostrami, drodzy przyjaciele — ponownie wskazał drzwi. — Gdzieś tam jest zagubione, bezdomne dziecko. Nie ma dokąd pójść, żadnego kawałka ziemi nie może nazwać własnym. Każdy z nas mijał kiedyś to dziecko, nie mając dla niego nic poza współczującym spojrzeniem. — Panie Westbury! — Zapadła cisza, gdy rozległ się ostry głos Clary. — Czy mogę zadać panu pytanie, panie Westbury? John lekko się uśmiechnął. Doskonale wiedział, czego dotyczyć będzie to pytanie. — Proszę, lady Marsden. Clara wstała i wszystkie głowy zwróciły się ku niej, wszystkie oprócz jednej. Sara Westbury patrzyła przed siebie. Przerażona Katinka wodziła wzrokiem od Clary do drzwi. — Czy jest jakiś powód, dla którego dopiero wówczas, gdy uzyskał pan miejsce w parlamencie dzięki głosom obecnych tu ludzi, z takim zapałem oddał się pan sprawie kolorowych? — zapytała, wbijając w niego ciemne wąskie oczy. — Tak, lady Marsden, bardzo istotny. — Dłonie Johna zacisnęły się na drewnianym pulpicie. — A jest nim ludzka godność, sprawa niezwykłej wagi dla każdego z nas — rzekł, patrząc jej prosto w oczy. — Zmiana praw w naszym kraju będzie dla mnie osobistą obrazą, ponieważ to jest mój kraj, tak samo jak pani. — Zarzucam panu kłamstwo! — krzyknęła piskliwie Clara. — Zarzucam panu kłamstwo, ponieważ przyjął pan taką postawę z pobudek osobistych! — Uniosła dokument nad głowę. Była w pełni świadoma, że jego
zawartość także jej przyniesie szkodę, lecz o to nie dbała. Zaślepiona żądzą zemsty, przepełniona nienawiścią, nawet nie słyszała odpowiedzi Johna. 460 KTO SIEJE WIATR — A dowodem jest to! — krzyczała, wymachując dokumentem. — Oto zaprzysiężone oświadczenie, stwierdzające, że w pańskich żyłach płynie mieszana krew, której się pan wyparł, aby zdobyć swoją obecną pozycję naszego białego reprezentanta! — Podała dokument stojącemu przed nią mężczyźnie. — Oskarżam pana o kłamstwo, panie Westbury. Okłamał pan ludzi, których jest przedstawicielem, a ten dokument podważa każde wypowiedziane przez pana słowo. John obserwował krążący z rąk do rąk dokument. Clara wyszła z sali. Nagle poczuł się wolny. Katinka spojrzała w czerń nocy, widoczną przez uchylone drzwi. Nie rozumiała nic z tego, co zaszło. Ojca zasłonił wymachujący pięściami tłum. — Ojcze! — krzyknęła bezradnie. John Westbury czuł na sobie zimne spojrzenia swoich zwolenników i słyszał cichy gwar, towarzyszący czytaniu dokumentu. Gniewne krzyki umilkły, gdy ludzie niczym owce zaczęli pchać się do wyjścia. Jakaś kobieta obejrzała się z pogardą tak wielką, że niemal namacalną. Odrzucony z powodu koloru skóry przez swych współobywateli, po raz pierwszy zrozumiał lęki Sary. Jack zobaczył, że z ratusza wybiegają ludzie. Obok pędem przejechał
powóz matki, płosząc mu konia. — Co się stało?! — zawołał do mijających go w słabym świetle latarń ludzi. Zwisające z dachu ratusza proporczyki opadły z trzaskiem, kiedy na podtrzymujące je sznury wpadła pani Cloete, popychana przez męża. Pastor zbyt był zajęty zastanawianiem się, co zrobi ze skalanym pulpitem, by przejmować się jaskrawymi trójkątami wlokącymi się po ziemi. Jack przystanął w progu. Ostatni uczestnicy zebrania w pośpiechu opuszczali salę. John Westbury stał za pulpitem, zaciskając na nim dłonie i wpatrując się w Sarę i Katinkę, które siedziały w opustoszałym rzędzie. — Witaj, Jack — uśmiechnął się John. — Spóźniłeś się. — Bardzo przepraszam, ale byłem zajęty i zapomniałem spojrzeć na zegarek. Przy pracy czas tak szybko ucieka... — Czas? — John wzruszył ramionami, schodząc z pulpitu. — Myślę, że czas wracać do domu. — Ponad powywracanymi krzesłami podał rękę Sarze, która ujęła ją mocno, i razem ruszyli w kierunku drzwi. Katinka pozostała na miejscu. 461 LUANSHYA GREER — Dzisiaj wieczorem w politykę tchnięto trochę świeżego powietrza, Jack — odezwał się John. — Twoja matka była tak uprzejma, że przemówiła w moim imieniu. — Objął Sarę i wyszedł z nią za próg, po czym przystanął i rzekł: — Nie wiń jej, Jack. Wyjawiła prawdę. Katinka nie spuszczała wzroku z Jacka. — Ojciec miał rację, prawda? — zapytała, gdy koło niej usiadł. — Tak. — Poklepał ją uspokajająco po dłoni, jak gdyby była małym dzieckiem. — On miał rację, Katinko.
John otworzył drzwiczki powozu przed Sarą. — Katinko! — zawołał w stronę ratusza. — Pójdę po nią — rzekł. Nagle grupa mężczyzn zagrodziła mu drogę. — Słucham panów — uśmiechnął się uprzejmie, choć zawrzał w nim gniew, bo w ich wykrzywionych twarzach wyczytał uprzedzenie, z którym tyle lat wcześniej spotykał się na sali sądowej. — Mówiła prawdę — odezwał się jeden o szczurzej twarzy. Jego towarzysze postąpili krok do przodu. — Wszystko, co mówiła, to prawda. — Tak, to prawda. John zobaczył błysk stali. Poczuł uderzenie w żołądek i ukłucie między żebrami. Ze zdziwieniem spojrzał na szczurzą twarz nieznajomego. — Trzymaj się swoich, czarnuchu! Słowa ugodziły go boleśnie. Zachwiał się i zaskoczony własną słabością, spuścił wzrok. Z kamizelki wystawała mu krótka drewniana rękojeść, odpychając na bok miedziany guzik. Guzik odpadł, czarne nitki zwisały luźno. John stracił oddech z bólu. Zacisnął dłoń na rękojeści. Upadając, zobaczył nad sobą Sarę, która próbowała go podtrzymać. W górze kołysała się flaga, niczym baldachim sięgając aż do ziemi. Obok zobaczył następną. Mała Murzynka w zabawie zanurkowała pod płachtą materiału. Znalazła się po drugiej stronie flagi. Przypięty do drzewa plakat wolno się odwrócił i John pomyślał, że rozpoznaje widniejącą na nim twarz. Sara płakała. Mówiła coś, lecz on jej nie słyszał. Próbował powiedzieć „przepraszam", jednakże nie zdołał poruszyć wargami. Widział nad sobą córkę. Jej usta otwarte były szeroko w bezgłośnym krzyku.
Nie krzycz, Katinko, rzekł w myślach. Mama nie lubi, jak podnosisz głos. 462 KTO SIEJE WIATR Poszukał wzrokiem Sary, ale odeszła. Wszyscy odeszli. Dlaczego nikogo przy nim nie było? Dlaczego zgasły wszystkie światła? Dlaczego zapadła ciemność? — Nie żyje — usłyszał gdzieś obok głos Jacka Marsdena. Kto nie żyje? — zastanawiał się John Westbury. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY W pokoju panowała cisza. Clara spała. Jej długi siwy warkocz wił się po ogromnej puchowej poduszce. Nagle ktoś szarpnął za kołdrę. 'Clara obudziła się przerażona. Nad sobą zobaczyła Jacka. Gniewnym spojrzeniem smagnął ją po twarzy. — Co tu robisz?! — krzyknęła. — Wynoś się z mojego pokoju! — Cofnęła się przed nim gwałtownie, a gdy chwycił ją za ramię, wbiła mu w rękę paznokcie. Pomimo głośnych protestów wywlókł ją z łóżka i pociągnął po podłodze ku drzwiom. Usiłowała uchwycić się framugi, lecz okazał się silniejszy i tylko złamała paznokcie. Zaraz potem poczuła pod nogami zimne płytki holu. Podczas szarpaniny rozdarła nocną koszulę i kiedy syn wyrzucił ją przez frontowe drzwi na dwór, poczuła na skórze nocny chłód. Zapierając się nogami w ziemi, nie rezygnowała z walki. Zdołała się wyrwać i chciała zawrócić do domu, jednakże Jack chwycił ją mocno za ramiona i powlókł przez dziedziniec. Koszula nocna rozdarła się do końca i odsłoniła pełne niegdyś piersi, zwisające niczym puste worki. — Nie! — krzyknęła Clara, widząc przed sobą popękane białe ściany
domostwa niewolników. — Puść mnie! Pomocy! Jack kopniakiem otworzył niskie drewniane drzwi, po czym wrzucił matkę do wnętrza. Clara przeleciała po śliskiej od brudu polepie i wpadła na ścianę. Odór stęchlizny zapierał jej dech. Jak zaszczute zwierzę poczołgała się ku słabemu światłu dochodzącemu przez drzwi, skąd dostrzec mogła niebo i zbliżające się ku niej płomyki pochodni. Dobiegł ją gwar podnieconych i przestraszonych murzyńskich głosów. Wyciągnęła ku nim ręce, prosząc o pomoc. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, w izbie zapadła ciemność. Clara z wysiłkiem uklękła i zaczęła walić w nie heblowane drewno. Poraniła ręce do krwi, wołała syna, lecz na próżno. 463 LUANSHYA GREER Otoczona stęchlizną i kompletną ciemnością, wiedziała, że Jack nie okaże jej litości. Emily nic nie wiedziała o śmierci Johna Westbury'ego. Obudziła się z drżeniem. Z niespokojnego snu wyrwały ją jęki i krzyki siostry. Spała niespokojnie, przeczuwała, że stało się coś złego, bo kiedy Clara wróciła do domu, w jej oczach malowała się dziwna, niemal zmysłowa satysfakcja. — Pozostanie w barakach niewolników aż do śmierci! — Przez koronkowe firanki w otwartym oknie niczym poryw gwałtownego wichru wpadł do sypialni glos Jacka. Emily zapragnęła poznać przyczynę jego rozpaczy, lecz była uwięziona przez kalectwo. Wychylona poza krawędź łóżka, wsparła dłonie o podłogę. Kiedy jej nogi bezwładnie osunęły się na ziemię, podpelzła w stronę okna.
Podciągnąwszy się na parapet, zobaczyła Rositę i Sundaya. Trzymali pochodnie, których płomienie odbijały się w ich pełnych przerażenia oczach. Jack przybijał do drzwi baraku niewolników poprzeczną deskę przy akompaniamencie coraz głośniejszych wrzasków Clary. — Co ty robisz, Jack?! Co się stało?! — zawołała Emily, bezsilnie bębniąc rękami po parapecie. — Matka dostawać będzie kaszę i wodę! — Jack z furią zwrócił się do przerażonych służących. —Nikt nie może się do niej zbliżyć oprócz mnie. Jeśli ktokolwiek udzieli jej pomocy, zabiję go. Słyszycie?! — Głos Jacka rozchodził się po całej winnicy. — Moja matka ma ręce splamione krwią Johna Westbury'ego. Zostanie tutaj, dopóki jej krew nie splami moich rąk. Jack powrócił do zabijania drzwi, Emily zaś bezwładnie osunęła się na podłogę. W głowie zawirowały jej wspomnienia o Jeanie. Płakał, tuląc niemowlę o kręconych jasnych włoskach. A teraz John Westbury umarł. W pamięci stanęły jej słowa, które zapisała w pamiętniku, kiedy na wiadomość o śmierci Geoffreya i Charlesa z ust Clary bluzgnął na głowę syna potok przekleństw, w uszach zabrzmiało błaganie Jacka, zwracającego się do matki o zrozumienie. Otwarcie płakał po stracie brata i po stracie ojca, którego śmierć Clara potraktowała jako słuszny wyrok losu. Ich kłótnia na nowo rozgorzała w umyśle Emily. — Geoffrey był synem jedynego mężczyzny, jakiego w życiu kochałam! — mówiła Clara. — Mężczyzny, którego twój ojciec postawił przed plutonem egzekucyjnym. Taka jest prawda, a ty zabroniłeś mi przekazać ją Geoffreyowi. I ty pozwoliłeś, by oddal życie za mordercę swojego ojca. 464 KTO SIEJE WIATR
- Jaka prawda? — Jack wybuchnął skrywanymi od lat uczuciami. — Prawdą jest to, że cię kochałem, matko. Kiedy byłem dzieckiem... tym dziwnym dzieckiem. „Naznaczony diabelskim pocałunkiem"... czy nie tak mówiłaś? „Naznaczony"? Nie, to ciebie pocałował diabeł. Słuchałem ludzi, którzy znali twoją przeszłość, i od nich dowiedziałem się prawdy. Pamiętasz Titusa, matko? Emily, pogrążona bez reszty we wspomnieniach, nie zdawała sobie sprawy, iż Rosita przenosi ją na łóżko. — Musisz pamiętać Titusa! A jego syn pamięta dziewczynę, na którą Titus rzucił przekleństwo. Dziewczynę, która usiłowała zabić Jeana i jego matkę. Tą dziewczyną byłaś ty! Opowieściami o tobie ludzie straszą dzieci! Emily otworzyła oczy i zobaczyła na sobą łagodną twarz Rosity. — Dobrze się pani czuje, panienko Emily? Musiała minąć chwila, zanim Emily uwolniła umysł od strasznych wspomnień. — Co się stało, Rosito? — Młody pan Westbury nie żyje! — Murzynka potrząsnęła głową. — Dla tego chłopca i jego matki nie ma już drogi. Sunday mówi, że nie ma już dla nich drogi, panienko Emily. Przy chybotliwym płomieniu lampy Emily pisała w pamiętniku. Krzyki Clary wciąż dochodziły do jej pokoju, gniew Jacka dalej ją przerażał. „Nadszedł dla nas mroczny okres. Na Clarę niczym całun spadła jej własna nienawiść, a Jack na zawsze się od matki odwrócił". Emily oderwała wzrok od kartki. Po chwili namysłu starannie zapisała: „Dlaczego tak jest, że ludzie obelżywie mówią o sprawach, których nie
pojmują?" Pomyślała o nieustannych plotkach dotyczących życia i śmierci Johna Westbury'ego oraz pogardzie, którą Sara będzie musiała znosić do końca swych dni. Zadawała sobie pytanie, czemu Sara zdecydowała się pozostać w Afryce, zamiast wrócić do Anglii, i przed oczyma stanęła jej twarz ojca Pauline siedzącego nad grobem wnuka. Starzec nie potrafił pojąć, dlaczego wciąż stąpa po ziemi, skoro wszyscy, których kochał, odeszli. Potem przypomniała sobie, z jaką godnością Katinka stała przy grobie, i pomyślała o Ewie. „I dlaczego instynktownie chcą zniszczyć to, co rozumieją". Mimo iż zdecydowanie i wyraźnie postawiła kropkę, po niej dopisała jedno słowo: „Ale". 30 Kto sieje wiatr 465 LUANSHYA GREER Powóz podskakiwał na wykrotach. Siedząca obok Katinki przygarbiona Emily była nieobecna duchem. Nie mogła uwolnić się od ostatniego słowa zapisanego w pamiętniku: „Ale". — Chodź, Katinko — rzekła, kiedy wjechali do rybackiej wioski i woźnica zdjął z dachu jej fotel na kółkach. — Chciałaś poznać prababkę. Katinka mocno ujęła rękę Emily. Oczy miała czerwone i zapuch-nięte pó wielu dniach płaczu. — Ojciec ją znał, prawda? — zapytała, patrząc na małą chatkę, w progu której stała stara Malajka. — Czy to ona? — Tak. — Emily wyciągnęła ramiona do Rosity, by przeniosła ją na fotel, i uśmiechnęła się do zbliżającej się ku nim wolno Ewie. Rosita kopnięciem
odgoniła żółtego kundelka, który ujadał przy jej nodze, po czym odwróciła się tyłem do brunatnych twarzy. — To nie jest w porządku — szepnęła do Emily. — Dziecko nie powinno tu przychodzić. Katinka, stojąc na stopniu powozu, przypatrywała się Ewie. — Dzień dobry — rzekła. — Jestem Katinka. Ewa uniosła ku dziewczynce głowę. W jej zapadniętej i pomarszczonej twarzy oczy wciąż lśniły ciepłym blaskiem. — Słyszałam — odezwała się cicho. — Bardzo mi przykro, dziecko. Katinka, przygryzając wargi, spuściła wzrok. Ująwszy dłoń Emily, zeszła po stopniach powozu. Rosita z oczyma pełnymi łez odwróciła głowę, kiedy zobaczyła, jak dziewczynka podbiega do Ewy i mocno ją obejmuje. Patrząc na nie, Emily w myślach pisała w swoim pamiętniku: „Ale istnieje jeszcze miłość". — Pójdę do niego! — oznajmiła Emily, podtaczając swój fotel przed czarne drzwi do piwnicy. Ze środka dochodziła dziwaczna muzyka i śpiew Jacka, powiększające tylko przerażenie Rosity. — To wstyd, panno Emily! — Rosita sztywno odwróciła się w stronę baraku niewolników. Panowała tam cisza, nie słychać było żałosnych lamentów Clary. — Jego matka tam umrze! — Rosito — przerwała jej Emily. — Chcę z nim porozmawiać. — Pani chce z nim rozmawiać? — Służąca uniosła ze zdziwieniem ręce. — Będzie pani słuchał taki pijany? Nie! Sunday tam poszedł. To diabeł, powiedział. - W takim razie odejdź! — krzyknęła Emily. 466
KTO SIEJE WIATR Zaskoczona Rosita cofnęła się i wolno odwróciła. Kiedy wszakże Emily otworzyła drzwi, szybko do niej podbiegła. Zrozumiała, że nic nie odwiedzie Emily od jej zamiaru, i bez słowa zwiozła fotel po schodach. — Niech pani będzie ostrożna — szepnęła, wycofując się z piwnicy. W rodzinie, której ona, a wcześniej jej matka całe życie służyły, działo się tyle zła. Sam diabeł musiał maczać w tym palce. Jack leżał na stercie worków i nucił fałszywie. W ręce trzymał butelkę brandy. Podążając za wzrokiem grających na dziwacznych instrumentach Murzynów, zwrócił zamglone oczy ku schodom. — Ciocia Emily! — zawołał z uśmiechem. Spróbował wstać, zaraz jednak z powrotem osunął się na worki i pociągnął za sobą młodą Murzynkę, zarzucając jej ramię na piersi. — Chcesz przyłączyć się do zabawy, ciociu? — Dziwaczna orkiestra umilkła, krzyknął więc gniewnie: — Nie kazałem wam przestać! Grajcie dalej! Mozart! Co o tym myślisz, ciociu? Mozart też był hulaką, prawda? — Chcę z tobą porozmawiać, Jack — rzekła ze spokojem Emily. — Poproś tych ludzi, żeby wyszli. — Dlaczego? — Mocniej objął dziewczynę. — Czy ich obecność cię obraża? Wyglądałaś tak kiedyś? — zapytał, zdzierając z Murzynki sukienkę. — Czy moja matka tak wyglądała? — Obrażasz tę dziewczynę, Jack — powiedziała Emily. — I obrażasz Johna Westbury'ego. — On nie żyje! John Westbury nie żyje! — Brandy chlupnęła z butelki. Jack spojrzał ze zdumieniem na mokry rękaw. — Och, wódka mi się rozlała!
— Roztrwoniłeś pamięć o Johnie Westburym jak tę wódkę, Jack! Natychmiast wypuść