Grippando James W I E C Z N Y U C I E K I N I E R WRZESIEŃ 1960 NIKOZJA, CYPR Rozdział 1 łosi nazywali go Grekiem. Grecy — Sycylijczykiem. Tymczasem p...
13 downloads
14 Views
2MB Size
Grippando James WIECZNY
UCIEKINIER
WRZESIEŃ 1960 NIKOZJA, CYPR
Rozdział 1 łosi nazywali go Grekiem. Grecy — Sycylijczykiem. Tymczasem pochodził z Nikozji. Dziwnym zbiegiem okoliczności największe miasto jego ojczystego Cypru nosiło tę samą nazwę co miasto na Sycylii, gdzie przyszła na świat jego żona. — Sofia — wyszeptał w ciemności jej imię. Byli małżeństwem dopiero od jedenastu miesięcy. Obrócił głowę i popatrzył na żonę śpiącą pod cienkim bawełnianym prześcieradłem. W półmroku nocy ledwie dostrzegł ciemny łagodny zarys krzywizny jej biodra. Fala wieczornego skwaru skłoniła ich, by pójść do łóżka nago, co też skwapliwie wykorzystali, jak przystało na nowożeńców. Cypr był mityczną kolebką Afrodyty, bogini miłości, która mogłaby uchodzić ledwie za pokojówkę Sofii, gdyż ta była klasyczną włoską pięknością, władczą i porywczą kobietą o ciemnych włosach, urzekających oczach i gładkiej oliwkowej cerze. Grek mógł się uważać za szczęściarza, że zdobył taką żonę, i był wdzięczny opatrzności, że Sofia zdecydowała się zostawić rodzinę i wyjechać z nim na Cypr. Ale mógł jedynie pomarzyć, że dzięki niej nie będzie już musiał dłużej uciekać. — Sofia? Słyszałaś to? Nawet nie poruszyła głową spoczywającą na poduszce. Ostrożnie wstał z łóżka, przeszedł pokój na palcach i uchylił okno. Koronkowe firanki wisiały nieruchomo w ciepłym
W
9
nocnym powietrzu. Zahaczył brzeg jednej z nich palcem i odsunął delikatnie, żeby wyjrzeć na ulicę leżącą kilka metrów w dole. Zasłona nocy skrywała stulecia zniszczeń i dlatego Nikozja w blasku księżyca wydawała się piękna. Rozłożona u stóp Pentadaktylos, pięciopalczastej góry, była jednym z najstarszych miast świata, geograficznym sercem wyspiarskiego raju we wschodniej części basenu śródziemnomorskiego. Ukryci za grubymi murami z piaskowca Cypryjczycy bronili się tu przed hordami najeźdźców i okupantów co najmniej od początków imperium bizantyjskiego. W połowie dwudziestego wieku otworzył się kolejny krwawy rozdział historii, kiedy to pięcioletnie działania zbrojne ostatecznie położyły kres ponad osiemdziesięcioletniemu panowaniu Brytyjczyków na wyspie. Grek nie uczestniczył w tych walkach — przez co prawdziwi Grecy nazywali go Sycylijczykiem (a często jeszcze gorzej) - zdążył się jednak oswoić z nocnymi hałasami, w których często rozbrzmiewały huki wystrzałów. Kierując się wyłącznie instynktem, pomyślał, że właśnie tej nocy dojdzie do jeszcze innego rodzaju starcia, nie-mającego nic wspólnego ani z Grekami, ani z Turkami czy jakimikolwiek innymi występującymi na wyspie podziałami etnicznymi. Stojąc nieruchomo przy oknie małego jednoizbowego mieszkanka, nastawił ucha. Był pewien, że coś usłyszał, a przecież po żarliwym akcie seksu nie wybudzało go ze snu miękkie stąpanie kota po dachach sąsiednich domów. Cofnął się, obszedł łóżko i przysiadł na skraju wygniecionego materaca. - Sofio, obudź się. Wymamrotała coś i uniosła się na łokciu. Nawet o trzeciej nad ranem była piękna, chociaż w takiej chwili jej urodę mącił niepokój malujący się na twarzy. — Co się stało? - zapytała. 10
Nie odpowiedział. Ponownie zamienił się w słuch, oczekując powtórki hałasów, które go obudziły. I doczekał się — stłumiony głuchy łomot doleciał gdzieś z parteru budynku. —Idą! — rzekł napiętym szeptem, podrywając się z łóżka. Błyskawicznie sięgnął po ubranie. —Kto idzie? — zdziwiła się Sofia. W pośpiechu naciągnął spodnie. Łoskot przybrał na sile, przypominał już stukot kopyt dzikich rumaków wbiegających po drewnianych schodach. —Zależy im tylko na mnie, nie na tobie. —Komu? O kim mówisz?! — Posłuchaj. Nie mów im, że tu byłem. Powiedz, że... od szedłem od ciebie. Pocałował ją, nim zdążyła zaprotestować. Walenie pięściami w drzwi, jakie się rozległo, trudno było nazwać pukaniem. Po chwili ktoś natarł na nie ramieniem. Mogły wytrzymać jeszcze tylko chwilę. Grek nie zdążył już włożyć butów ani koszuli, nie miał też czasu, by cokolwiek zabrać. Chwycił tylko swój pistolet schowany w górnej szufladzie komódki z bielizną i dał nura przez otwarte okno na balkon. W tej samej chwili zamek wyskoczył z futryny i drzwi z trzaskiem rozwarły się na oścież. Doleciał go krzyk żony. — Sofia! — zawołał machinalnie, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, że jedynym tego efektem było zdradzenie miejsca swojego pobytu. -Jest za oknem! - wykrzyknął ktoś z głębi pokoju. Nie zwlekał dłużej. Chwycił biegnącą przy balkonie rynnę i wprawnie wdrapał się po jej mocowaniach na dach. Obluzowana dachówka zerwała się pod jego ciężarem, poleciała w dół i z donośnym trzaskiem rozprysła się na ulicy przed budynkiem. Złapawszy równowagę, zerknął przez ramię. Za nim na dach wspinał się jeden z morderców. Był ubrany w mundur policyjny. Grek postanowił nie strzelać, mając świeżo w pamięci histeryczny krzyk Sofii. Ale z dołu padły strzały, przy czym jedna kula trafiła go w dłoń. Aż krzyknął z bólu, wypuszczając rewolwer, który z trzaskiem zsunął się po dachówkach i poleciał w dół,
lądując zapewne w rynsztoku. Następna kula roztrzaskała glinianą dachówkę tuż przy jego stopie. Poderwał się do ucieczki. Przeskoczył krawędź spadzistego dachu i znalazł się na równej powierzchni. Przyspieszył kroku i wprawnie przeskoczył na dach sąsiedniego budynku, pokonując istny kanion ciągnącej się w dole wąskiej uliczki. Nie zwalniając, rzucił okiem przez ramię, żeby się przekonać, że biegnie za nim dwóch... nie, trzech mężczyzn. Pognał co tchu w piersi, nie bacząc na to, że przyspieszony puls nasila także krwawienie z rany po kuli, przez co zostawia za sobą wyraźny trop. Ale nie mógł się już zatrzymać. Spodziewał się, że lada moment kula wbije mu się w sam środek pleców. Prześladowcy byli wystarczająco blisko, żeby wyeliminować go z gry. Przeskoczył nad kolejnym zaułkiem i zwolnił nieco, żeby zaczerpnąć tchu. Teraz miał pod sobą nie dwa, ale cztery piętra ciągnących się na pochyłości zabudowań. Kamienice przy jego ulicy sięgały w przybliżeniu tej samej wysokości, lecz były zbudowane na stoku stromego wzgórza, toteż ich dachy znajdowały się stopniowo coraz wyżej. Tutaj już było zdecydowanie za wysoko, żeby zeskoczyć na ulicę. Pognał więc dalej po dachach, jak gdyby nieświadom, że kaniony leżących w dole ulic są coraz głębsze. Przestała go nawet boleć przestrzelona ręka, bo w żyłach krążyło za dużo adrenaliny, jednakże znaczny upływ krwi sprawiał, że coraz bardziej kręciło mu się w głowie. Uzmysłowił sobie, że nie ma szans, żeby ujść pogoni. Przede wszystkim musiał znaleźć 12
jakąś bezpieczną kryjówkę, w której mógłby przeczekać obławę. Tymczasem dachy domów stawały się coraz bardziej strome, a jedyną drogą w dół było już tylko przedarcie się przez linię ścigających go uzbrojonych agentów. Wdrapał się na szczyt kolejnego dachu i z ulgą popatrzył na rozciągającą się przed nim płaską przestrzeń. Był na szczycie rozległej budowli podobnej do hali produkcyjnej... Nie, to był hotel. Hotel Mykonos, najwyższy gmach w tej części miasta. Za nim nie było już dachów sąsiednich budynków. Nie było już przepaścistych uliczek, nad którymi mógłby przeskakiwać. Nie miał już dokąd uciekać. Podbiegł do krawędzi, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Pod sobą miał aż sześć kondygnacji. Cholera! - Odwróć się! Ten rozkaz tylko potwierdził jego obawy. Prześladowca mówił po włosku. Nie było powodu, żeby mu się sprzeciwiać. Grek odwrócił się powoli, twarzą ku swojemu przeznaczeniu. Pogoń zakończyła się tym, że stal naprzeciwko dwóch mężczyzn, którzy dyszeli równie ciężko jak on, lecz na ich twarzach malował się trudny do pomylenia wyraz zwycięstwa. - Na kolana! - rozkazał pierwszy z nich, mierząc z pisto letu prosto w jego pierś. Usłuchał bez sprzeciwu. Był zbyt skołowany i oszołomiony, by choćby próbować stawiać opór, nawet gdyby go naszła na to ochota. Tamci ostrożnie zbliżyli się na krok. Jeden z nich chwycił go pod ramię, drugi powoli zaszedł z lewej strony. Grek nie miał już żadnych szans, żeby dyktować poddanie na własnych warunkach. Nagle stracił grunt pod nogami, gdy obaj prześladowcy dźwignęli go w górę i przenieśli na samą krawędź dachu. - Co zrobiliście Sofii? - rzucił. 13
Ten z prawej podetknął mu lufę pistoletu pod nos. - A jakie to ma znaczenie? - rzucił, po czym splunął mu w twarz. - Czego chcecie? Tamten wzruszył ramionami. - Niczego. Jeszcze bardziej zacisnął ucisk na jego przedramienia i Grek nagle stracił grunt pod nogami. Poleciał do tyłu, w jednej chwili tracąc kontakt z podłożem. Poczuł się dziwnie, jak na skrzydłach ptaka, gdy przed oczyma ujrzał panoramę rozgwieżdżonego nieba, bliskiego jak na wyciągnięcie ręki. Zaraz jednak poczuł działanie grawitacji i runął w dół, jak meteor pozbawiony wszelkiej kontroli, obracając się coraz szybciej, to głową w dół, to nogami, to znów głową... Nie usłyszał nawet swego histerycznego krzyku, zagłuszonego przez ironiczny śmiech Sycylijczyków, zanim jego koziołkujące ciało spadło na bruk ciągnącej się w dole uliczki.
CZTERDZIEŚCI SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
Rozdział 2
M
ogłoby się wydawać, że są martwe, gdyby nie oczy. Smukłe ciemne gadzie sylwetki spoczywały bez ruchu tuż pod powierzchnią wody, równie ciemnej jak czarny atrament. Tuż nad nimi wisiało ciężkie zwrotnikowe powietrze przesiąknięte mdlącym zapachem wodnych lilii, którego nie poruszał nawet najlżejszy wiatr. Chyba jedynymi oznakami życia były dobiegające zewsząd odgłosy, rytmiczne porykiwania ryczących żab, trwożliwe wrzaski czapli i rybo-łowów, monotonne bzyczenie owadów. Mimo to można było wyczuć, że ów spokojny rytm natury w każdej chwili może się zmienić w alarmujący przejaw tachykardii. Błyski w ślepiach aligatorów czających się w wodach trzęsawisk mówiły same za siebie, gdyż w blasku latarek rozjarzały się na czerwono. W ich dzikim, rubinowym odcieniu czaiło się tylko jedno pragnienie: chęć nasycenia głodu. Bo noc na florydzkich Everglades była porą żerowania. Gwoli ścisłości, Phil Grayson przebywał poza granicą parku narodowego Everglades, gdzie polowania na aligatory w grudniu były zabronione. Nie przeszkadzało mu to jednak wybrać się na łowy na prywatne bagniska przylegające do parku. Stał więc na dziobie sześciometrowej łodzi wiosłowej, wpatrując się w te czerwone rozbłyski gadzich ślepi wyłaniające się z ciemności. Jego zamiłowanie do polowań wywodziło się z wczesnej młodości, z okresu wiatrówek i gołębi siadających 17
na liniach telefonicznych. Kiedy na ósme urodziny dostał od dziadka swój pierwszy jednostrzałowy karabin marki Harring-ton & Richardson, poczuł się jak prawdziwy łowca, choć długo jeszcze wolno mu było strzelać wyłącznie pod okiem ojca stojącego za plecami. Niemniej przez następne czterdzieści sześć lat to zamiłowanie tylko przybierało na sile, wraz ze wzrostem rangi polowań od przepiórek w Teksasie i kaczek w Arkansas do jeleni w Montanie i kanadyjskich łosi. Jednakże łowy na aligatora były dla niego czymś całkiem nowym. Prawdę mówiąc, tej zimnej jesiennej nocy na południu Florydy w ogóle po raz pierwszy miał okazję zetknąć się z królem tutejszych słodkowodnych rozlewisk. Poświęcił dwa dni na penetrację obrzeży Everglades, które znacznie się różniły od takich trzęsawisk, jakie sobie wyobrażał. Na północy jezioro Okeechobee zbierało wody z przepełnionych deszczówką rzek i strumieni. Nurt koloru herbaty podążał setki kilometrów na południe, aż na sam kraniec półwyspu, żeby dopiero tam skręcić na zachód i wpaść do Zatoki Meksykańskiej, rozpościerając się na falach szerokim wachlarzem niczym mleko rozlane na kuchennym stole. Na tysiącach podmokłych hektarów niepodzielnie królował pewien gatunek nadzwyczaj wybujałej kłóci, strzelistej bagiennej trawy, który zadomowił się tu zaledwie przed czterema tysiącami lat. To legendarne „morze traw" oddzielające zachodnie wybrzeże Florydy od wschodniego stanowiło zarazem niezwykłą w całej Ameryce Północnej ekologiczną anomalię, gdzie można było spotkać egzotyczne gady, manaty, tęczowo ubarwione nadrzewne ślimaki, różowe warzęchy i niesamowite orchidee, wysokie królewskie palmy i osoczyny zwane drzewami spalonego turysty. Tylko tu przypominające biblijną plagę chmary komarów potrafiły w jednej chwili obsiąść cały biały kajak, zamieniając go w czarny, a na niebie świeciły miriady gwiazd doskonale widocznych ze względu na brak poświaty miejskiego 18
oświetlenia. Grayson, który odwiedził już różne zakątki świata, nigdy wcześniej nie widział takiego miejsca. — Mogę się założyć, że ma co najmniej cztery metry -mruknął z południowym zaśpiewem jego przewodnik. — To nadzwyczajny okaz. Wypłynęli na to polowanie z dwoma przewodnikami i dwiema łodziami, ale każda wyruszyła swoim torem. Gray-sonowi przydzielono emerytowanego szeryfa okręgowego McFaya, który ze szczególną powagą traktował polowania na aligatory. Rzadko się uśmiechał, a kiedy już to robił, wyszczerzał nierówne zęby zażółcone od żutego tytoniu. Przypominał Graysonowi urzędniczą wersję kapitana Ahaba. Co prawda nie miał drewnianej nogi, ale brakowało mu serdecznego palca u lewej ręki, który stracił w miażdżącym uścisku gadzich szczęk zwierających się z siłą ponad dwustu kilogramów na centymetr kwadratowy. Nie można było wykluczyć, że odgryzł go ten sam potwór, który zostawił głębokie na trzy centymetry ślady - jak również jeden ze swoich zębów -w burcie łodzi. Przewodnik wyłączył elektryczny silnik — na tyle mocny, żeby popchnąć po powierzchni dwuosobową łódź, lecz dostatecznie cichy, by nie spłoszyć aligatorów uciekających z daleka na odgłos warkotu silników spalinowych. McFay był przywiązany do tradycyjnych szczegółów, dlatego do tej pory posługiwał się łodzią drewnianą, stroniąc od nowocześniejszych konstrukcji aluminiowych. Jaskrawy strumień światła z reflektora zdawał się jedynym przejawem nowoczesności, który mógł zaakceptować. Mimo to żywił bezgraniczny szacunek dla najbardziej szalonych łowców aligatorów, wyprawiających się na polowania tylko przy blasku księżyca. Grayson zwolnił blokadę kołowrotka swojej wędki. Mimo woli ciążyła mu w ręku, gdyż mógłby na nią złowić nawet rekina młota. Wędzisko było grubości kciuka, żyłka miała 19
wytrzymałość pięćdziesięciu kilogramów, a na jej końcu był zawiązany haczyk rozmiaru 14/0. — Niech się pan przygotuje, nim zarzuci przynętę — rzekł przewodnik. — Jak ten diabeł weźmie, linka napnie się z impetem wystrzału z pistoletu. - Dam sobie radę - odparł Grayson. Populacja florydzkich aligatorów, jeszcze nie tak dawno zagrożonych wyginięciem, rozrosła się do ponad miliona sztuk, teraz jeden przypadał na osiemnastu mieszkańców stanu. Jednakże nadal do polowań nie wolno było używać broni palnej o kalibrze większym niż 11,2 milimetra, a i to pod warunkiem wymierzenia śmiertelnego strzału w łeb zwierzęcia już po jego złowieniu. Doświadczeni myśliwi stosowali w tych łowach całą gamę broni, od kusz i wnyków po harpuny i proce. Ale McFay obsługiwał także wyprawy wędkarskie na wody zatoki, toteż małe aligatory łowił również na żywą przynętę. Mimo to czterometrowy gad i w nim budził wielki respekt. Grayson zarzucił przynętę w mrok nocy, z precyzją snajpera umieścił ją zaledwie kilka metrów przed błyszczącymi na czerwono punktami ślepiów czającego się tuż pod powierzchnią gada. Znajdowali się u wylotu wąskiego kanału wrzynającego się w litą ścianę trzymetrowej trawy o ostrych jak brzytwa źdźbłach. Z mocno bijącym sercem zaczął powoli wybierać linkę, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać. Nie miał jednak złudzeń, że oto niespodziewanie spod powierzchni mętnej wody wynurzy się wielkogębny okoń złakniony jego przynęty. Znajdowali się na obszarze, gdzie od czasów prehistorycznych toczyła się krwawa walka o przetrwanie. Na własne oczy widział jej przejaw, tuż przed zachodem słońca, i to jeden z bardziej krwawych. Grayson przyjechał na Florydę służbowo, chcąc się dowiedzieć czegoś więcej o ostatniej pladze Everglades, a mianowicie o pytonach. W ciągu pierwszych pięciu lat nowego tysiąclecia do Stanów Zjednoczonych 20
sprowadzono na sprzedaż ponad milion tych zwierząt, przy czym prawie połowa z nich znalazła nabywców w Miami. Nic więc dziwnego, że zatrważająca ich liczba pojawiła się też na Everglades, gdzie węże osiągały nawet osiem metrów długości i zaczynały poważnie rywalizować z aligatorami o to samo miejsce w łańcuchu pokarmowym. Poczuł nagle, że linka się napina. Wprawnym ruchem szarpnął wędziskiem ku górze, napinając ją do reszty. Stłumiony warkot, jaki doleciał z ciemności, sprawił, że zjeżyły mu się włosy na karku. Zaraz potem rozległ się głośny plusk, jaki mógłby towarzyszyć autobusowi wpadającemu do jeziora. Linka z wizgiem zaczęła się rozwijać z kołowrotka, podczas gdy parę metrów od łodzi coś naprawdę wielkiego rzuciło się z pluskiem w toń pomiędzy rozetami wodnej sałaty, liśćmi lilii i kępami kwitnącej rdestnicy. —Płynie prosto na nas! — zawołał McFay. —Idzie pod łódź! - odkrzyknął Grayson. Przy burcie woda się wzburzyła, bąble powietrza wyniosły na powierzchnię czerwonawy muł. Grayson mocniej pociągnął do siebie wygiętą w łuk wędkę. — Jest już na sterburcie! — krzyknął McFay. W tej samej chwili ogon wielkiego aligatora z trzaskiem uderzył w burtę łodzi. McFay poderwał się ze swego miejsca przy sterze, by pomóc klientowi z wybieraniem linki, gdyż silny gad zaczął ją napinać tak, że aż duża sześciometrowa łódź obróciła się w miejscu. — Musi mieć więcej niż cztery metry! - rzucił. - Niech pan trzyma mocno! Grayson poczuł nagle, że cierpnie mu lewa ręka. Po skroniach spływały strużki potu. — Nie... dam rady... — wystękał. Dreszcze w ręku przerodziły się nagle w nieznośny ból w klatce piersiowej, który błyskawicznie ścisnął mu gardło. 21
Wędzisko wyśliznęło się z jego spoconych dłoni i łukiem poleciało za burtę. Pod Graysonem ugięły się nogi, stracił równowagę i zachwiał się do tyłu. — McFay! - wycharczał, ale jego przewodnik był za daleko. Sztywno jak kłoda runął za burtę i głową w dół wpadł do mętnej wody. Nagle z kilku stron naraz spadły na łódź strumienie reflektorów, jak gdyby ktoś nacisnął kontakt i zapalił światło nad kanałem. Zewsząd rozległy się też okrzyki. Grayson szarpnął się raz i drugi w wodzie, zawołał o pomoc, lecz jego okrzyki utonęły w wybuchłych nagle hałasach, takich samych donośnych pluskach, które towarzyszyły łowom wielkich aligatorów. Sądząc po ich natężeniu, w jednej chwili w pobliżu łodzi pojawiło się co najmniej pięć tych gadów. Równocześnie na wodzie rozlały się plamy jaskrawych świateł. Przyszło mu do głowy, że głośne pluski mogą oznaczać podjęcie akcji przez spieszących mu z pomocą agentów Secret Service. Kapok powinien go utrzymać na powierzchni, poczuł jednak, że zanurza się w mętnej otchłani. Albo raczej jest w nią wciągany. Ból w klatce piersiowej był nie do zniesienia, mimo jego wysiłków nie ustępował. Poczuł również, że zesztywniałe członki nie reagują na polecenia oszołomionego umysłu. Miał wrażenie, że nie pozostało mu nic innego, jak poddać się siłom natury, ulec mrocznej toni, wziąć na siebie rolę trzeciej, najsłabszej strony w tej niezwykłej walce z wygłodniałym aligatorem i wszechmocnym, ściskającym go wpół pytonem. A przecież on, Phillip Grayson, był wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych. — Niech mnie pan złapie za rękę! - doleciał gdzieś z góry stłumiony okrzyk. 22
Nie był jednak w stanie wykonać najdrobniejszego ruchu. Nie mógł nawet podnieść głowy, żeby spojrzeć w górę. Nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nie mógł nawet zaczerpnąć oddechu. Oślepiło go jaskrawe światło, prawdopodobnie punktowych reflektorów, zaraz jednak dokoła rozlała się nieprzenikniona czerń.
Rozdział 3 yglądało na zdradzieckie. To zbocze po drugiej stronie góry. Cholernie strome. I skaliste. Po czter... Nie, na czterdziestkę. Jack Swyteck urodził się siódmego grudnia, dokładnie dwadzieścia pięć lat po ataku Japończyków na Pearl Harbor. I od tamtego czasu poruszał się po jednym wielkim polu minowym. - Nie stać mnie na niego - mruknął. Wraz ze swoim przyjacielem, Theo Knightem, stał pośrodku błyszczącego od chromu i szkła salonu wystawowego Classic Cars w Miami, spoglądając na pięknie odnowiony model mustanga GT390 fastback z roku 1968. Miał wrażenie, że kręci mu się w głowie od astronomicznej ceny tego auta. - Nie stać cię, żeby go nie kupić - odparł Theo. - Nie zamierzam robić aż tak wielkiego halo ze swojej czterdziestki. - Nie pamiętasz, jak ci tłumaczyłem? Na tym świecie są tylko dwa rodzaje ludzi: szczęściarze i nędzarze. Pewnego dnia każdy dorosły człowiek musi zadecydować, do której grupy należy. A dla ciebie nadszedł właśnie ten dzień. Idealnie gładka powłoka lakieru w odcieniu „highland green" połyskiwała w blasku halogenowych reflektorów. Trudno się było powstrzymać od chęci ujrzenia, jak będzie błyszczała w pełnym słońcu południowej Florydy.
W
24
Mijały właśnie cztery lata od czasu, jak jego ukochany mustang z 1966 roku, ze składanym dachem i fotelami obitymi źrebięcą skórą, poszedł z dymem, podpalony przez wkurzonych Kolumbijczyków odznaczających się specyficznym upodobaniem do przyciągania jego uwagi. Theo był u jego boku, gdy śmieciarze zabierali wypalony wrak na złomowisko, tak jak był przy nim w trakcie jego rozwodu, podczas karkołomnej ucieczki z Wybrzeża Kości Słoniowej oraz wszystkich innych ważniejszych zdarzeń, do których dochodziło od tamtej pory. Kiedy się poznali, Theo był zaledwie nastolatkiem, najmłodszym skazańcem oczekującym na wykonanie wyroku w celi śmierci. Potrzeba było kilku lat prawnych manewrów i składanych w ostatniej chwili apelacji, żeby ostatecznie dowieść niewinności chłopaka. I choć Jack wcale nie miał w planach nawiązywania przyjaźni z członkiem jednego z najgroźniejszych na Florydzie murzyńskich gangów, to jednak Theo się uparł, że musi z nawiązką spłacić dług wdzięczności swojemu adwokatowi. Czasami jednak Jack szczerze żałował, że nie uznał dotąd rachunków za wyrównane. — Nie sądzisz, że to z daleka śmierdzi kryzysem wieku średniego? — zapytał podejrzliwie. - Chłopie, całe twoje życie to jeden wielki kryzys. Wrócił sprzedawca z kluczykami od samochodu. Towarzyszyła mu narzeczona Jacka, Andie. Uśmiechała się, co należało uznać za dobry znak. Andie Henning, agentkę FBI, poznał w skrajnie niesprzyjających okolicznościach, gdyż tropiła właśnie przebiegłego porywacza, który upatrzył sobie na ofiarę ówczesną bliską znajomą Jacka. Od tamtej pory to z nią pozostawał w najdłużej trwającym związku od czasu rozwodu. Co ważniejsze, przynajmniej w tej sytuacji, można było oczekiwać, że osoba
25
doświadczona w negocjacjach z brutalnymi przestępcami zdoła wynegocjować naprawdę korzystną cenę w targach ze sprzedawcą używanych samochodów. - To ostateczna suma - powiedziała, podając mu kartkę z notatnika. Jack rzucił na nią okiem i przyznał: - Niezła robota. - Tylko spróbuj kiedyś powiedzieć, że nigdy niczego dla ciebie nie zrobiłam. - Może lepiej spróbujmy, jak się sprawuje ten mustang? — zaproponował sprzedawca. Andie rzuciła okiem na wygniecioną tapicerkę tylnej kanapy i zapytała: - Czyżbyście już przećwiczyli siedzenia, chłopcy? - A ty co? Zostajesz? - odrzekł Jack. - Mam umówioną wizytę u fryzjera. Moim zdaniem najwyższa pora, żeby wrócić do krótkiej, profesjonalnej fryzury. Nie sądzisz? Zatkało go, gdyż uwielbiał jej włosy, długie, kruczoczarne. Fantastycznie pasowały do hipnotyzujących zielonych oczu i szerokiej twarzy świadczącej o domieszce indiańskiej krwi, co pozwalało ją zaliczyć do klasy urzekających egzotycznych piękności. - Chcesz ściąć włosy? - zapytał z niedowierzaniem. - Oczywiście. Wszystkie kobiety tak robią, kiedy... Zaraz, chwileczkę. Przecież to ty kończysz czterdziestkę, a nie ja. Uff, co za ulga. - Bardzo śmieszne. - Kocham cię - dodała ciszej. Zaczęli sobie wyznawać miłość dopiero w sierpniu, a i tak Jackowi nie przychodziło łatwo obserwować, jak wręcz zakazane słowo powoli blaknie w słowniku zastrzeżonym dotąd wyłącznie dla jego pierwszego małżeństwa. 26
— Ja też cię kocham. Pocałował ją na pożegnanie, po czym odwrócił się do Theo spoglądającego łakomym wzrokiem na ten istny okaz historii automobilizmu. Nie zdążył nic powiedzieć, gdy przyjaciel wyrwał kluczyki z ręki sprzedawcy i rzucił swobodnym tonem: — No to jedziemy. Sprzedawca wcisnął guzik uruchamiający elektryczny mechanizm otwierania bramy salonu, po czym szybko zajął miejsce na tylnym siedzeniu, podczas gdy Theo usadowił się za obszytą skórą kierownicą i zacisnął na niej palce, jakby to było miejsce przeznaczone dla niego. — Nie sądzisz, że to ja powinienem prowadzić? - zapytał Jack. Theo uśmiechnął się od ucha do ucha. —Jestem już w łóżku, rozebrany, gotów wziąć w ramiona Beyonce Knowles, a ty mi mówisz, żebym się posunął, bo chce ci się spać? —Słucham? —Przecież to tylko jazda próbna, Swyteck. Nie sądzisz chyba, że zamierzam palić opony. To właśnie Jackowi najbardziej się u niego podobało. Theo jak nikt potrafił rzucić człowiekowi obelgę prosto w twarz, ale robił to w taki sposób, że nie można go było traktować poważnie. Jack uwielbiał ostrą jazdę, toteż gdy Theo przekręcił kluczyk w stacyjce i basowo zamruczał potężny widlasty ośmio-cylindrowy silnik, uśmiechnął się mimowolnie. Aż dreszcz przeszedł mu po plecach, zanim wóz wytoczył się powoli z salonu. Szybko opuścił szybę po swojej stronie. Był to jeden z tych poranków, jakie niemal automatycznie domagały się auta ze składanym dachem temperatura wynosiła dwadzieścia dwa stopnie, na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. 27
Należało sobie powtarzać w duchu, że za ten wspaniały grudniowy dzień w Miami trzeba będzie słono zapłacić w sierpniu. Jackowi przyszło na myśl, że starczy mu doświadczeń z jednym samochodem o przeciekającym brezentowym dachu i kiepsko działającym klimatyzatorze. Gdy tylko brama salonu automatycznie zamknęła się za nimi, Theo z piskiem kół wykręcił w stronę wyjazdu z parkingu przed sklepem. —Spokojnie, to nowiutkie opony — mruknął zaniepokojony sprzedawca. —Przepraszam - rzucił odruchowo Jack, jakby faktycznie poczuwał się do winy. Theo nawet się nie odezwał, całkowicie pochłonięty wyprowadzaniem mustanga na autostradę. — Może to maleństwo nie zakwalifikowałoby się jeszcze na wystawę - zawołał sprzedawca, przekrzykując ryk silnika — ale bez wątpienia jest kopią tego przerobionego mustanga, którym Steve McQueen jeździł w filmie Bullitt. Zielony lakier w odcie niu zgaszona zieleń, czarna tapicerka, potężny blokowy silnik o pojemności prawie czterech litrów, osiągający moc czterystu koni mechanicznych. Spotkałem wielu pseudofachowców od mustangów, którzy zarzekali się, że w słynnej scenie pościgu po ulicach San Francisco wykorzystano model „shelby", ale był to na pewno „fastback", dokładnie taki jak ten. Co jest dla pana tylko z korzyścią, bo w takim stopniu odrestaurowany „shelby" miałby wysoką sześciocyfrową cenę. Theo zdjął nogę z gazu i po chwili zatrzymał się przed skrzyżowaniem. Grupka zgrabnych młodych kobiet w spodenkach gimnastycznych i obcisłych nylonowych trykotach dreptała w miejscu przy krawężniku, czekając na zielone światło. Gdy tylko wbiegły na jezdnię, Theo dla żartu raz i drugi kopnął pedał gazu. Latynoska o bardzo długich nogach
28
uśmiechnęła się do nich i pomachała ręką. Jack odruchowo pozdrowił ją w ten sam sposób. Przyjaciel błyskawicznie złapał go za rękę z taką siłą, jakby chciał ją złamać. - Nigdy nie machaj na panienki. - Och, dajże spokój. Przecież Andie nie będzie się wściekała z tego powodu. - To nie ma nic wspólnego z Andie. Pierwsza zasada kierowców mustangów brzmi: nie wolno machać na panienki. Koniec, kropka. - Ale to przecież ona pomachała pierwsza - zaprotestował Jack. - Bez znaczenia. Możesz sobie tylko popatrzeć, uśmiechnąć się lekko, niedbale kiwnąć głową i zapytać: „Jak leci?". - Myślisz, że ktoś usłyszy to pytanie przez warkot silnika? - Jak będzie chciała, to odczyta z ruchu warg. - Więc co za różnica, czy nie pomacham jej ręką? - Jak będzie musiała czytać z ruchu warg, to na pewno dotrze do niej pytanie: „Jak leci?", a gdy zobaczy machanie ręką, od razu skojarzy: „Hej, tutaj! Poruczniku Dan! To ja, Forrest! Forrest Gump!". Dlatego nigdy, w żadnych okolicznościach, nie wolno ci machać ręką. Kapujesz? - Kapuję. Zmieniło się światło i mustang wystrzelił z miejsca jak rakieta. Jack włączył radio. Sprzedawca pochylił się w ich stronę i zawołał: - Oczywiście system nagłośnienia nie jest oryginalny, ale zostało dobrane radio z długimi falami i klasyczną skalą, po której przesuwa się gałką, żeby zachować wrażenie z lat sześć dziesiątych. Jack pokręcił gałką, chcąc złapać jakąś muzykę, ale teraz na falach długich dominowały stacje gadające po hiszpańsku.
29
Dopiero pod koniec skali jego uwagę przykuła anglojęzyczna stacja informacyjna. Spiker mówił podnieconym tonem: —...jeszcze oficjalnego komunikatu, lecz Associated Press donosi, że wiceprezydent Grayson był nieprzytomny, kiedy sanitariusze zabierali go helikopterem z prywatnej przychodni na skraju parku narodowego Everglades do szpitala imienia Jacksona w Miami. —Lepiej poszukaj jakiejś muzyki - rzekł Theo. —Zaczekaj. —Druga zasada kierowców mustangów... — zaczął tamten, lecz Jack błyskawicznie go uciszył. —Ja nie żartuję. Zamknij się. Reporter relacjonował z miejsca zdarzenia: — ...wiceprezydent spędził cały piątek na mokradłach Everglades ze specjalną komisją senacką zajmującą się obec nymi zagrożeniami dla tego wyjątkowego ekosystemu. Tego ranka wybrał się na polowanie w głąb prywatnej posiadłości na obrzeżu parku narodowego, gdzie mniej więcej pół godzi ny przed wschodem słońca doszło do tragicznego wypadku. Oczywiście powszechnie były znane wcześniejsze kłopoty wi ceprezydenta z sercem. Po ukończeniu czterdziestki przeszedł dwa poważne zawały, a przed dwoma laty musiał obchodzić swoje pięćdziesiąte drugie urodziny w szpitalu z powodu bólów w klatce piersiowej. Możemy się tylko domyślać, czy dzisiejszy wypadek także miał jakiś związek ze stanem jego zdrowia. Na razie nie dysponujemy żadnymi pewniejszymi informacjami. Pracownicy szpitala odmówili komentarzy, ograniczając się jedynie do potwierdzenia, że wiceprezydent został tam przetransportowany. A cała zachodnia część okrę gu Miami-Dade, gdzie doszło do wypadku, to dzikie tereny, prawie całkiem niezamieszkane. Dowiedzieliśmy się tylko, że osoby towarzyszące wiceprezydentowi na polowaniu są właś nie przewożone z powrotem do prywatnego ośrodka wypo30
czynkowego w Key Largo, gdzie wiceprezydent Grayson zatrzymał się wraz z przyjaciółmi. Nie umiem nawet powiedzieć, ile osób uczestniczyło w tym polowaniu, mam jednak nadzieję, że uda mi się z którąś z nich wkrótce porozmawiać i będę mógł przedstawić państwu dodatkowe informacje o tym tragicznym zdarzeniu. Włączył się spiker ze studia i zapowiedział: - Dalsze wiadomości za minutę. Zaczęła się przerwa reklamowa. Theo zatrzymał wóz przed następnym skrzyżowaniem. Do diabła - syknął Jack. - Nie wygląda to najlepiej. Theo pochylił się do wstecznego lusterka, poprawił ciem ne okulary na nosie i zapytał: - Twój staruszek dalej się kumpluje z wiceprezydentem? - Tak sądzę. W każdym razie uczestniczył w tym polowaniu.
Rozdział 4
J
ack u boku ojca obserwował lądowanie odrzutowca Air Force One. Ledwie zdążył podpisać dokumenty zakupu mustanga, kiedy Harry zadzwonił do niego z wiadomością, że wszyscy uczestnicy polowania - oczywiście poza wiceprezydentem - zostali przewiezieni jachtem z parku narodowego Everglades do klubu Ocean Reef. Ten ekskluzywny ośrodek w Key Largo dysponował własnym lotniskiem, toteż Jack pognał z Miami na południe, osiągając prędkości niemalże porównywalne z prędkością Air Force One. Sam Steve McQueen byłby z niego dumny. - To wszystko wydaje się takie nierealne — rzekł Harry, a jego słowa niemal całkiem utonęły w ryku silników odrzutowych dobiegającym z drugiego końca pasa. — Łódź Phila znajdowała się w innej części kanału, lecz po błyskach latarek i podnieconych głosach ludzi od razu się zorientowałem, że coś się stało. Wiesz, jaką bieganinę urządzają agenci Secret Service. Mój przewodnik próbował skierować łódź w przeciwną stronę, lecz jeden z agentów przeskoczył na nasz pokład, wyszarpnął mu drążek z ręki i zawrócił. Poczułem się tak, jakbym jechał tuż za limuzyną Johna Kennedy ego pędzącą w kierunku szpitala, tyle że wiozącą Phila. - Myślisz, że z tego wyjdzie? - Nie chcą nam nawet powiedzieć, czy jeszcze żyje, czy też nie, czy był to kolejny zawal, czy może coś innego. Nic nie wiem. 32
—Agenci Secret Service już spisywali twoje zeznania? —Tak. Nie mam pojęcia, co zwietrzyli, ale podczas przesłuchania czułem się tak, jakbym już potrzebował dobrego adwokata. Jedno z niepisanych praw adwokatów procesowych głosi, że jeśli masz przeczucie, iż potrzebujesz obrońcy, to prawdopodobnie tak jest. Kiedy Jack po raz ostatni był w Ocean Reef, miał piętnaście lat i urządzał z kolegami wyścigi w elektrycznych wózkach golfowych po należącym do ośrodka terenie mającym ponad osiemset hektarów. Już wtedy koszt wakacji w tym ekskluzywnym kurorcie daleko wykraczał poza możliwości finansowe rodziny Swytecków. Obecnie ledwie mógłby sobie na nie pozwolić ktoś pokroju Donalda Trumpa. Ocean Reef było więc idealnym miejscem na letni wypoczynek wiceprezydenta. Teren ośrodka z trzech stron otaczała woda, z czwartej graniczył z silnie strzeżonymi obiektami należącymi do władz stanowych i federalnych. Czterdziestu pięciu etatowych strażników, stały nadzór kamer oraz system monitorowania wód przybrzeżnych zapewniały spokój i bezpieczeństwo wypoczynku ludzi z elit władzy. Na drodze dojazdowej Jack minął długi na dwa kilometry sznur wozów reporterskich i transmisyjnych, ale żaden z nich nie został wpuszczony za bramę. Anteny nadawcze wszystkich ekip lokalnych oraz kilku sieci ogólnokrajowych były przygotowane do transmisji, przez co tworzyły istny gąszcz wieżyczek nowoczesnych systemów telekomunikacji przypominający ścięty mrozem las wyrastający z mangrowych zarośli i turkusowych zatoczek delikatnych piaszczystych wysepek. Helikoptery usunięto z placu na czas lądowania Air Force One, niemniej widać je było na horyzoncie, daleko poza rozległym polem golfowym, gromadką letnich rezydencji kosztujących ponad milion dolarów każda, kilkoma posiadłościami nad samą plażą osiągającymi 33
dziesięciokrotnie wyższe ceny oraz przystanią pełną jachtów, z których niejeden wart był tyle, że przy nim ceny domów wydawały się przystępne. Dwóch agentów Secret Service podjechało do nich zwykłym wózkiem golfowym przerobionym tak, że wyglądał jak miniaturowy bentley. Jack przywitał się z nimi, a w odpowiedzi padło zdawkowe: - Proszę wsiadać. - Dokąd jedziemy? - zapytał Jack. - Prezydent chce się z panami zobaczyć w swoim gabinecie. - W samolocie? - Nie, w barze Tiki. Agent Secret Service obdarzony poczuciem humoru należał do tego rodzaju zjawisk, jakich Jack ani trochę się nie spodziewał. Ledwie podjechali wózkiem do podnóża schodków, na ich szczycie otworzyły się drzwi odrzutowca. Poczuł silny przypływ adrenaliny, w jednej chwili zapominając o okolicznościach swojego pierwszego spotkania z prezydentem. Zresztą nie był to znany Air Force One, jako że pas lotniska w Ocean Reef nie pomieściłby boeinga 747, ale mniejszego C-32 także otaczała specyficzna aura. Jego ojciec ze śmiertelnie poważną miną ruszył za agentem po schodach. W wejściu powitała ich OUvia Thompson, trzy-dziestodziewięcioletnia blond szefowa prezydenckiego sztabu. Poprowadziła ich krótkim korytarzykiem przed zamknięte drzwi głównego przedziału. Zapukała, otworzyła je, po czym tonem pełnym szacunku zapowiedziała przybycie pana Swy-tecka z synem. - Witam, gubernatorze - rzekł prezydent, wstając z fote la, żeby się z nimi przywitać. Uścisnęli sobie dłonie i Harry przedstawił Jacka. Jemu prezydent także uścisnął dłoń, rzucając kilka ciepłych zdawkowych słów, jednakże na jego ustach gościł wymuszony 34
uśmiech. Można było podejrzewać, że nadeszły złe wieści o Graysonie. A może był to tylko efekt nagromadzonego brzemienia dwóch lat sprawowania władzy w Białym Domu? Jack miał okazję widzieć porównawcze zdjęcia ukazujące zmiany wyrazu twarzy poprzednich prezydentów. U wszystkich sprawowanie tak wysokiego urzędu wyraźnie przyspieszało procesy starzenia. W porównaniu z tamtymi Keyes i tak trzymał się nieźle. Cerę miał dosyć gładką i zdrową jak na pięćdziesięcio-latka, nie dorobił się jeszcze głębokich zmarszczek wokół ust jak Lincoln czy też obwisłych policzków jak Nixon. W jego wyglądzie następowały zmiany bardziej subtelne, jeśli nie liczyć włosów, których linia nad czołem stale się cofała od początku kadencji. Mimo to był przystojny. A jeszcze lepiej by zrobił, gdyby zdecydował się całkiem ogolić głowę, niczym Bruce Willis czy Yul Brynner. Na razie wszystko wskazywało, że będzie się starał zaczesywać włosy na coraz większą łysinę, żeby jak najdłużej zasłaniać widoczne już wysoko nad czołem ciemne znamię, jak u Gorbaczowa. Jack i Harry usiedli naprzeciwko prezydenta, a szefowa jego sztabu zajęła miejsce z boku. -Jak... — Harry — odezwał się pospiesznie prezydent, najwyraź niej chcąc uniknąć pytania o stan zdrowia Graysona. - Od jak dawna się znamy? Ojciec Jacka zamyślił się na chwilę. —Na pewno poznaliśmy się dużo wcześniej, ale z tego, co pamiętam, po raz pierwszy nawiązaliśmy poważniejszą dyskusję na krajowym konwencie gubernatorów w Milwaukee. —Pamiętam, że od razu cię polubiłem. —Dziękuję, panie prezydencie. —Mniej więcej tak samo, jak Sunny ego Phila. To przezwisko nadał właśnie Harry swojemu przyjacielowi ze względu na jego wiecznie pogodne usposobienie. 35
—Nie znosił, gdy się tak do niego mówiło — odparł teraz ze smutnym uśmiechem. —Ale świetnie do niego pasowało. —Owszem. Zawsze był uśmiechnięty, od kiedy pamiętam. —Znaliście się dużo wcześniej — rzekł prezydent. —Jeśli się nie mylę, w college'u obaj uprawialiście lekkoatletykę i występowaliście w reprezentacji uczelni Południowego Wschodu. —Cóż, to były zupełnie inne czasy i zupełnie inne powiązania. On należał do „Buldogów" z Georgii. Ja byłem „Aligatorem" z Florydy. Brzmienie słowa „aligator" zaledwie parę godzin po tym, jak nieprzytomnego wiceprezydenta wydobyto spod wody na Everglades, stało się zaczątkiem dłuższej niezręcznej ciszy. Prezydent sięgnął do miseczki z solonymi orzeszkami stojącej na stoliku, ale zaraz się rozmyślił. Jego sylwetka świadczyła wyraźnie, że dużo ćwiczy i dba o kondycję fizyczną. — Przykro mi, że muszę ci przekazać smutną wiadomość, Harry. Phil Grayson nie żyje. Jack poczuł ciarki na plecach i odruchowo zacisnął palce na dłoni ojca. Była lekko roztrzęsiona. Harry otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz natychmiast je zamknął, nie mogąc wydobyć głosu przez ściśnięte gardło. Zazwyczaj starał się nie okazywać po sobie żadnych emocji, wyglądało jednak na to, że ostatnie wydarzenia go przytłoczyły — polowanie na aligatory, pospieszna ewakuacja z Everglades, brak wiadomości o przyjacielu zabranym do szpitala, a teraz wieść o jego śmierci. Chyba po raz pierwszy sześćdziesięcioczteroletni były gubernator zrobił na synu wrażenie starego człowieka. —Przykro mi - szepnął w końcu Harry, opanowując emocje. Jak to przyjęła Marilyn? —Po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa? Dokładnie tak, jak można się było spodziewać. —Dobrze się czujesz, tato? — wtrącił zaniepokojony Jack. 36
Harry skinął głową. - Mniej więcej za dwadzieścia minut kancelaria Białego Domu wyda w tej sprawie oficjalny komunikat - podjął pre zydent. - A dziś wieczorem we wschodnim skrzydle wystąpię z telewizyjnym orędziem. Nakażę opuszczenie flag do połowy masztów na trzydzieści dni. Zastanawiam się też nad ogło szeniem żałoby narodowej. Nie chciałbym, żeby ten miesiąc przekształcił się w ogólnokrajowy wyścig do stanowiska zwol nionego przez Phila. Dwudziesta piąta poprawka do konsty tucji nie precyzuje, jak szybko powinienem podjąć decyzję, niemniej chciałbym jak najszybciej ogłosić nazwisko mojego kandydata na wiceprezydenta. Jack poruszył się niespokojnie. Rozmowa o kandydaturze następcy tak szybko po śmierci poprzednika wydawała mu się nie na miejscu. Ale w końcu większość waszyngtońskich obyczajów robiła na nim podobne wrażenie. - To mądra decyzja - odparł Harry. - Jak pan wie, wy cofałem się już z czynnego uprawiania polityki, lecz gdybym mógł służyć pomocą w ułożeniu krótkiego spisu kandydatów, byłbym zaszczycony. Prezydent uśmiechnął się smutno i spojrzał na szefową swojego sztabu. - Nie mówiłem ci chyba nigdy, że według mnie Harry jest najskromniejszym człowiekiem w amerykańskiej polityce? - Owszem, mówił pan — odrzekła. - Jesteś człowiekiem godnym zaufania, Harry. Bez wątpienia w czasie ostatniej kampanii zdobyłeś głosy wielu niezdecydowanych florydzkich wyborców na rzecz pary Keyes-Grayson. - Uczyniłem to z prawdziwą przyjemnością, panie prezydencie. - Aż nie chce się wierzyć, że już za niecałe dwa lata czeka nas kolejna kampania, w której Floryda znowu odegra kluczową rolę. 37
— Taki już kurs obrała polityka dwudziestego pierwszego wieku: Floryda, Floryda i jeszcze raz Floryda. — Jesteś jednym z najpopularniejszych gubernatorów w historii tego zwariowanego stanu. Gdyby nie wyraźne za pisy w konstytucji, oddałbym spore pieniądze, żeby wesprzeć twoje starania o trzecią kadencję. —Dziękuję za zaufanie, panie prezydencie, lecz ani trochę nie żałuję, że się wycofałem. —Mimo wszystko powinieneś żałować. Jesteś jeszcze młodym człowiekiem. —Nie tak młodym jak pan, panie prezydencie. Do tego starzeję się z dnia na dzień. —Do diabla, nawet nie nabyłeś jeszcze praw do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Twoja pozapartyjna działalność na rzecz usprawnienia walki ze skutkami kataklizmów budzi powszechne uznanie. —A mnie daje olbrzymią satysfakcję. —Nie mówiąc już o popularności. Jesteś tak samo znany wszystkim mieszkańcom Florydy mającym dość huraganów, jak i Kalifornijczykom nękanym trzęsieniami ziemi. - Prezydent pochylił się w fotelu i zajrzał Harry'emu głęboko w oczy. — Jesteś znany wszystkim wyborcom. —Panie prezydencie... —To, co razem z Philem próbowaliście zrobić dla Evergla-des, świadczy o twojej trosce o środowisko naturalne. I któżby lepiej od byłego gubernatora Florydy mógł znać problemy z imigrantami i nielegalnymi przybyszami z zagranicy. To kolejne dwa ważne punkty świadczące na twoją korzyść. — Wycofałem się z polityki, panie prezydencie, i... Keyes uciszył go powolnym, lecz stanowczym, przeczą cym ruchem głowy. — Nie chcę słyszeć twojej odmowy, Harry. Rozpatrywa łem tę samą krótką listę twoich osiągnięć już rok temu, kiedy 38
Phil wylądował w szpitalu. Od tamtej pory nic się na tej liście nie zmieniło. Dlatego pragnę, aby gubernator Swyteck został moim nowym wiceprezydentem. — Rety... — wymknęło się Jackowi. - Wyraziłbym się nawet mocniej — mruknął jego ojciec.
Rozdział 5 aszyngton ubrał się w żałobną czerń. Flagi opuszczono do połowy masztów. Rozpoczął się urzędowy okres żałoby narodowej. Nie miało to jednak nic wspólnego z czterdziestymi urodzinami Jacka. — Nasz naród utracił swego znamienitego i wiernego sługę powiedział prezydent Keyes w telewizyjnym orędziu transmitowanym z Białego Domu. - A ja ponadto straciłem bliskiego, drogiego mi przyjaciela. William Grayson był ósmym wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych, który zmarł w trakcie piastowania tego urzędu, jednakże dopiero pierwszym od czasu śmierci niedoszłego następcy prezydenta McKinleya w roku 1899, jak również pierwszym utopionym przez aligatora. Za bezpośrednią przyczynę śmierci uznano ostry zawał mięśnia sercowego, chociaż miało to głównie na celu przynieść pociechę bliskim zmarłego, którzy mogli w ten sposób zapomnieć o prawej stopie odgryzionej na wysokości kostki przez drapieżnego gada. Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się w poniedziałek na Kapitolu, gdzie na katafalku Lincolna wystawiono zwłoki Graysona w przybranej narodowym sztandarem dębowej trumnie. Rodzina, przyjaciele spoza rządowych kręgów oraz garstka lokalnych osobistości mieli okazję pożegnać zmarłego w jego rodzinnym Madison w Georgii dopiero w czwartek.
W
40
Grypa nie pozwoliła pani Swyteck ruszyć się z łóżka, toteż Harry ponownie ściągnął Jacka. - Nazwisko? — rzucił im na powitanie agent Secret Service. Stali obaj na chodniku, w miejscu, gdzie wysiedli z taksówki, na wprost żelaznej furtki przegradzającej wejście na długi i kręty, wyłożony cegłami podjazd. Historyczne Madison zapisało się w dziejach Georgii tym, że unijny generał William Tecumseh Sherman odmówił jego spalenia w drodze nad morze. Graysonowie mieszkali w jednej z posiadłości ocalałych z wojny secesyjnej, należało więc uznać za ironię losu, że Phil Grayson został pierwszym wiceprezydentem, który stracił życie w trakcie piastowania tego stanowiska od czasu Jamesa Shermana — krewnego tegoż generała, miłośnika polityki spalonej ziemi, który jednak ocalił dom zamieszkany przez Graysona. A był to piękny budynek w greckim stylu, oddzielony od ulicy opadającym łagodnie trawnikiem gęsto obsadzonym kępami ołownika rozrastającego się w cieniu wyniosłych dębów, magnolii i dereni. Jack domyślał się, że wiosną ten trawnik jest bajecznie kolorowy, ale teraz był pogrążony w cieniu szarych deszczowych chmur, a mgła wisząca w powietrzu z minuty na minutę stawała się coraz zimniejsza. Jack kierował się informacjami, że nawet w grudniu w północnej Georgii bywa bardzo przyjemnie, teraz jednak odnosił wrażenie, że na mocy jakiegoś meteorologicznego prawa przekory nastąpiło załamanie pogody, kiedy na pogrzebie zjawił się gorącokrwisty mieszkaniec Florydy bez płaszcza i parasola. — Jack i Harry Swyteckowie - powiedział jego ojciec. Agent najpierw odszukał nazwisko na liście gości, a następnie potwierdził to jeszcze przez krótkofalówkę. Wreszcie brama się otworzyła i czarny town car przetoczył się podjazdem przed fronton domu. Do środka wprowadził ich 41
sekretarz zmarłego. Stary przyjaciel natychmiast pociągnął Harry ego do kółka bliskich znajomych, Jack został więc sam z tyłu, gdyż nie chciał tym razem być przedstawiany jako syn byłego gubernatora. Pierwszym, co przykuło jego uwagę, wcale nie była imponująca kolekcja antyków i bezcennych dzieł sztuki, lecz zapach. Przesuwne oszklone drzwi oddzielające foyer od salonu były szeroko otwarte, dzięki czemu powstawało wrażenie, że jest to jeden olbrzymi pokój ciągnący się przez całą długość budynku, przypominający bardziej altanę pełną tropikalnych kolcorośli, zielonych palm, białych róż i chryzantem. Dopiero później wzrok jego padł na wysoką brunetkę stojącą w drugim końcu salonu. Była po prostu oszałamiająca, nawet ubrana w sztywną ciemną żałobną garsonkę, ale w jej oczach krył się cień zmęczenia, jak gdyby w ten sposób chciała obwieścić całemu światu, że jest córką Phila Graysona. W jego kieszeni zaczął wibrować telefon komórkowy. Spojrzał na numer wyświetlony na ekranie. Dzwonił Theo, który odznaczał się szóstym zmysłem co do interesujących kobiet. Jack cofnął się na werandę, żeby odebrać połączenie. — Jak leci, kolego? — zaczął wesoło przyjaciel. Rozbrzmiewający w tle gwar głosów wypełniający salę baru Tavern od razu nasunął Jackowi myśl, że ów telefon jest tylko próbą zabicia czasu. —Mniej więcej tak, jak można się było spodziewać — odparł. —To kiepsko, prawda? Są tam jakieś dupeczki? —Theo, jestem na pogrzebie! —Zatem mam rozumieć, że są. O kim mówimy? Theo uwielbiał takie gry słowne, czerpał satysfakcję z pozornego nawiązywania znajomości przez swoich przyjaciół, co jak gdyby uprawniało go do odgadywania tożsamości wszelkich pięknych kobiet, na których ledwie spoczął wzrok jego rozmówcy, niezależnie od tego, czy uczestniczył on w weselu, 42
czy w pogrzebie. Ale Jack nigdy nie podejmował tej gry, toteż Theo natychmiast odpuścił. — W porządku. Masz rację. Przyznasz jednak, że córka Graysona może zwalić z nóg. —Chcesz zdobyć jej numer? -Nie. —Jack, Jack. Rozczarowujesz mnie. —Po pierwsze, jestem teraz związany z Andie. Więc dlaczego w ogóle o tym mówimy? —Bo wciąż jesteś kawalerem, zatem odruchowo zakładasz, że zdobycie pięknej kobiety jest poza zasięgiem twoich możliwości. A to błąd. —Posłuchaj. Nawet gdybym nie był z Andie i nie uczestniczył teraz w pogrzebie Phila Graysona, to przecież... ona ma dopiero dwadzieścia lat, a ja... no, sam wiesz... — trudno mu było to z siebie wydusić - ...jestem tuż przed czterdziestką. —Ty nic nie rozumiesz, chłopie. Każdy jej rówieśnik jest wciąż od matury uzależniony od internetowej pornografii, a zatem głęboko przeświadczony, że jedynym sposobem prawdziwego zadowolenia kobiety jest położyć się na wznak i pozwolić jej zrobić sobie loda. Mógłbyś zostać drugim Clarkiem Gable dla całego pokolenia Sary Lee. —Sara Lee to marka handlowa, ciemniaku. Z Clarkiem Gable grała Vivien Leigh. —Nie, chodziło mi o Tarę Lee... —Tak nazywała się plantacja, na której Scarlett... —Dobra, zapomnijmy o Clarku Gable. Jesteś jak Steve McQueen ze swoim nowym mustangiem. —Jasne. Muszę kończyć. —Czyli ofiarą losu... —Albo też marką handlową. Jack przerwał połączenie, zamknął aparat i schował do kieszeni. Mgła przerodziła się w drobną mżawkę, mimo to 43
pozostał jeszcze chwilę na werandzie, wsłuchując się w szelest kropelek deszczu na liściach ołownika. Po chwili w drugim końcu długiej werandy otworzyły się inne drzwi i na łyk świeżego powietrza wyszła z domu wdowa po wiceprezydencie. Wolał jej nie przeszkadzać w tej chwili intymności, gdyż dobrze wiedział, jak wyglądało dla niej tych pięć ostatnich dni — gorączkowe telefony z Everglades, czarterowy lot z Waszyngtonu, nerwowy przejazd do szpitala w Miami, wieści o śmierci męża. A to przecież był dopiero początek. Od tamtej pory musiała być stale narażona na kontakty z osobami publicznymi, które nie zostawiały jej wolnej chwili na prywatną żałobę. Pozostał jednak przy poręczy werandy, jakieś dwadzieścia metrów od Marilyn Grayson. Przyglądał się ukradkiem, jak wdowa sięga do kieszeni po papierosa i go przypala. Szmer nasilającego się deszczu działał niemal hipnotyzująco, tymczasem kobieta patrzyła przed siebie w zamyśleniu, stojąc obok dwóch wiklinowych foteli na biegunach, z których jeden już na zawsze miał pozostać w bezruchu. Po paru minutach wróciła z owej tajemniczej myślowej wyprawy, zdusiła niedopałek w popielniczce i podeszła do Jacka, żeby mu podziękować za przybycie. Poczuł się dziwnie, stojąc przed kobietą, którą wcześniej widywał setki razy, ale wyłącznie na ekranie telewizora. I jak zwykle zaskoczyło go, że znani z ekranu ludzie są w rzeczywistości sporo wyżsi lub niżsi, grubsi lub szczuplejsi, łagodniejsi albo bardziej opryskliwi, niż wynikałoby to z przekazu odbieranego nawet na dużym ekranie odbiornika systemu wysokiej rozdzielczości. — Jesteś synem Harry'ego Swytecka, prawda? - Tak, zgadza się - powiedział, odwracając się do niej. — Agnes nie mogła przyjechać, dlatego obaj z ojcem uznaliśmy, że moja obecność powinna stać się dowodem, jak bardzo cała rodzina Swytecków współczuje pani z powodu straty męża.
44
- Dziękuję. Bardzo cenię to, że zechciałeś tu przyjechać, aby mi to powiedzieć. Umilkła i popatrzyła przez rozległy trawnik na szpaler jodeł i orzeszników stojących wzdłuż ulicy. Jack odniósł wrażenie, że była Druga Dama jest już zmęczona ciągłymi wymianami błahych uwag, jak również oficjalnymi ceremoniami. I chyba ceniła sobie to, że jemu ani trochę nie przeszkadza to przedłużające się milczenie, że nie czuje się zobligowany do zapełnienia ciszy pustymi słowami. - Myślisz, że twój ojciec przyjmie oferowane przez prezy denta stanowisko? - zapytała w końcu. Zaskoczyła tym Jacka. Mimo że nie było żadnego oficjalnego komunikatu, wiedziała o planowanej przez prezydenta nominacji. - Szczerze mówiąc, teraz chyba wszystko zależy od Agnes. Nikt tak się nie cieszył jak ona z przejścia Harryego na polityczną emeryturę. - W pełni to rozumiem - odparła - choć nie umiem sobie wyobrazić, aby jakikolwiek inny następca sprawił Philowi większą satysfakcję. - To bardzo miło z pani strony... - Ale twój ojciec powinien mieć oczy szeroko otwarte, decydując się na objęcie tego urzędu. - Proszę się nie martwić - rzucił szybko. — Mój ojciec to poczciwy człowiek, ale też doświadczony polityk. Obróciła się, popatrzyła mu prosto w oczy i dodała ściszonym głosem: - Nigdy nie odważę się powiedzieć tego wprost twojemu ojcu... Od tej pory chyba w ogóle nie powinnam mówić mu niczego, czego nie chciałabym później usłyszeć w jego oficjal nych wystąpieniach. Dlatego powiem to tobie: mam poważne wątpliwości co do prawdziwych przyczyn śmierci Phila.
45
Jackowi dreszcz przeszedł po plecach. Nie chcąc urazić rozmówczyni, starannie dobrał słowa i odparł: —Pani Grayson, pani mąż zmarł z powodu zawału serca. —To oni tak twierdzą. Słowo „oni" wycedziła z naciskiem, jakby wspólnie należeli do jakiejś konspiracyjnej organizacji. — Ma pani powody, żeby w to wątpić? — zapytał ostrożnie. Zamyśliła się, po czym odparła z lekkim uśmiechem: — Wiem, co sobie o mnie pomyślałeś. Ze żałoba zmąciła mi w głowie, odebrała zdrowy rozsądek. Ale ja mam prze czucie, że jeśli sprawy z twoim ojcem potoczą się dalej w tym samym kierunku, i ty już niedługo nabierzesz takich samych wątpliwości. Gdyby tak się stało... - Sięgnęła do wewnętrz nej kieszeni żakietu, wyjęła swoją wizytówkę i podała mu. — ...Zadzwoń do mnie. Jack wziął od niej wizytówkę, nie mając najmniejszego pojęcia, jak zareagować. — Jak powiedziałam, mam poważne wątpliwości — po wtórzyła. - I zamierzam zrobić wszystko, żeby je wyjaśnić. Odwróciła się i odeszła, a Jack w osłupieniu spoglądał, jak się oddala, po czym wchodzi do domu zapełnionego gośćmi.
Rozdział 6
P
rezydent Keyes i Pierwsza Dama zajęli miejsca na środku podwyższenia, obok nich usiadł Harry Swy-teck z żoną. Za chwilę miała się rozpocząć telewizyjna transmisja z Pokoju Wschodniego skrzydła rządowego. Było to największe pomieszczenie w Białym Domu, najskromniej umeblowane, w przeszłości wykorzystywane do wielu różnych celów. To właśnie tu dzieci Teddyego Roosevelta urządziły sobie kiedyś tor przeszkód do jazdy na wrotkach i tu też złożono ciało Johna Kennedy'ego przed przewiezieniem go na Kapitol. Urządzano tu gwiazdki dla dzieci bądź tymczasowe żłobki dla potomstwa licznych gości przybywających do Białego Domu. Teraz zaś stłoczyli się tu zaproszeni goście, począwszy od licznej rodziny prezydenta Keyesa poprzez syna gubernatora Swytecka, rozmaitych urzędników prezydenckiej kancelarii, przywódców kongresowych i członków korpusu dyplomatycznego, a skończywszy na „innych dygnitarzach". Wpuszczono także garstkę korespondentów akredytowanych przy Białym Domu, jednakże większość dziennikarzy skupiła się przed wielkim monitorem ustawionym w sali konferencyjnej w skrzydle zachodnim. Chloe w samotności oglądała transmisję w swoim salonie. — Drodzy rodacy - zaczął prezydent, patrząc wprost w obiektyw kamery. - Niespełna tydzień temu nasz kraj doznał poważnej straty. 47
Chloe nie należała już do waszyngtońskiej elity, nie figurowała na żadnej liście wschodzących gwiazd dziennikarstwa. Jeszcze podczas studiów na Uniwersytecie Columbia marzyła o tym, żeby zdobyć stanowisko korespondenta Białego Domu. A kiedy na ostatnim roku uzyskała staż w kancelarii prezydenta Keyesa, wydawało się, że długoletnia wybitna kariera jest w zasięgu ręki. Nie miała wątpliwości, że trafiła w swoje przeznaczenie. Kiedy obowiązki nakazywały jej się stawić do pracy o dziewiątej rano, by po krótkiej przerwie na lunch pracować aż do siedemnastej, zjawiała się na stanowisku godzinę przed czasem, byle jaki lunch zjadała w pobliskim barze i kończyła pracę, gdy reszta ekipy już dawno rozjechała się do domu, zazwyczaj około dwudziestej. Oficjalnie została zatrudniona w biurze prasowym Białego Domu, gdzie miała okazję poznać całą nocną zmianę straży, jeszcze zanim autorzy przemówień przystąpili do pisania swych elaboratów i zanim gońcy przywieźli im zamówione chińskie dania z barów szybkiej obsługi. Mimo to nigdy się nie skarżyła. Szybko się nauczyła, że najlepsi ludzie przychodzą do pracy o osiemnastej, na równi z najgorszymi typkami z personelu - na tyle złymi, żeby straciła przez nich pracę. Złośliwi twierdzili, że od tamtej pory jej kariera zawodowa tylko staczała się po równi pochyłej. Chloe była przekonana, że bardziej przypomina to spadek ze szczytu bardzo wysokiego urwiska. — Zaraz po odebraniu wiadomości o śmierci wiceprezydenta Graysona spotkałem się z marszałkami oraz przywódcami większości obu izb parlamentarnych, po czym zwróciłem się do wszystkich członków Kongresu z prośbą o wytypowanie kandydatów na stanowisko wiceprezydenta. Bez apetytu grzebała w miseczce z przygrzaną w kuchence mikrofalowej prażoną kukurydzą z mandarynkami. Już była za chuda, czterdzieści pięć kilogramów jej ciała wydawało się przesiąknięte złością i rozgoryczeniem, ale brzmienie 48
głosu prezydenta Keyesa do reszty pozbawiło ją apetytu. Jej gabinet mieścił się w budynku Old Executive Office sąsiadującym z Białym Domem i tuż przed utratą pracy udało jej się zdobyć niebieską przepustkę zapewniającą dostęp do wszystkich pomieszczeń rezydencji poza prywatnymi kwaterami prezydenta. Należała do nielicznego grona szczęściarzy, którzy mieli okazję osobiście spotykać się z głową państwa, toteż doskonale pamiętała, jak Keyes wygląda w rzeczywistości, i nawet ziarnisty obraz na ekranie telewizora podczas transmisji jego wystąpienia nie mógł przyćmić tego, co przechowywała głęboko w pamięci. Dźwięk był bez skazy, ale obraz ją denerwował. Odłączono jej kablówkę za niepłacenie rachunków i teraz musiała polegać wyłącznie na antenie pokojowej. - Zasięgnąłem także opinii członków mojego sztabu, jak i wielu specjalistów spoza Kongresu. Prawdę mówiąc, utrata posady w Białym Domu stała się dopiero początkiem problemów Chloe, pierwszą kostką domina, która, padając, zainicjowała upadek wielu innych, spychając ją tym samym do dziennikarskiego rynsztoka. Jeszcze dwa lata temu pokręciłaby nosem na redakcję gazety, która nie wysyła swoich reporterów do sprawdzenia informacji otrzymanej z anonimowego źródła. Teraz pracowała dla brukowca, który anonimowym informatorom płacił w gotówce. I tylko w gotówce. - Wymieniłem jedynie dwie cechy niezbędne na tym sta nowisku — tłumaczył prezydent widowni telewizyjnej. — Po pierwsze, kandydat musiał być zdolny do objęcia funkcji pre zydenta kraju, a po drugie, musiał odznaczać się umiejętno ścią zgodnej współpracy z członkami obu partii i mieć szanse na akceptację obu izb parlamentu. Chloe odsunęła na bok miseczkę z popcornem i otworzyła na laptopie swoją pocztę elektroniczną. Na szczęście dla niej 49
sąsiad mieszkający piętro niżej miał niezabezpieczone łącze internetowe i jej modem radiowy wykorzystywał je bez trudności, a w dodatku za darmo. — W odpowiedzi do Białego Domu napłynęły setki re komendacji, wliczając w to wiele głęboko przemyślanych sugestii od uczniów piątych i szóstych klas szkoły Adamsa w Lexington w stanie Massachusetts. Chloe uśmiechnęła się ironicznie. Była to bardzo sprytnie wtrącona uwaga, tyle że ona straciła już zainteresowanie tego rodzaju retoryką. Przewinęła ekran poczty do najświeższych wiadomości e-mailowych od swego informatora. Korespondowała z nim już od dwóch tygodni, to znaczy od czasu, kiedy redaktor przydzielił jej ten temat. — Zapoznałem się uważnie z wszystkimi propozycjami i kiedy wczoraj po południu wróciłem do Białego Domu, by łem już zdecydowany. Chloe po raz kolejny przeczytała ostatnią wiadomość. Zapowiadał się materiał na wystrzałowy artykuł, chyba najważniejszy od czasu podjęcia przez nią ataków na Biały Dom zaraz po stracie pracy. Był tylko jeden szkopuł: musiała przekonać redaktora, żeby wyłożył na niego pieniądze. Zapłacił więcej, niż płacił do tej pory. Dużo więcej. „Dwieście pięćdziesiąt tysięcy — przeczytała w e-mailu. -To ostateczna oferta". — Drodzy rodacy, z przyjemnością informuję was, że moim kandydatem na następnego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych będzie mój bliski przyjaciel, jeden z najbystrzejszych ludzi, jakich udało mi się poznać, były gubernator Florydy, Harry Swyteck. Chloe wyłączyła telewizor. Pora było się zająć czymś naprawdę godnym jej uwagi. Podniosła słuchawkę telefonu i wzięła parę głębokich oddechów, nim zaczęła wybierać numer swojego redaktora. 50
Przerwała jednak i odłożyła słuchawkę, jakby wiedziała z góry, że usłyszy odpowiedź odmowną. W jej głowie niemalże rozbrzmiał jego głos: „Sama się przekonaj, czy będzie z tego materiał na artykuł. A jeśli jest taki bulwersujący, jak utrzymuje ten informator, zapłać mu dwadzieścia tysięcy i ani centa więcej". Dwadzieścia tysięcy. Facet był idiotą. Zresztą temat swoją wagą zdecydowanie przerastał kogoś takiego jak on. Już raz popełniła ten błąd, że zaufała ludziom mającym zdecydowanie mniejsze możliwości od niej samej. Nie mogła go powtórzyć. Była najwyższa pora, żeby przejąć kontrolę nad własnym życiem i zacząć grać według swoich reguł, a nie czyichś. Pospiesznie wystukała krótką odpowiedź na wiadomość od informatora i wysłała ją pod jego adres. Były tam tylko dwa słowa: „Spotkajmy się".
Rozdział 7
N
iezłe przyjęcie, co nie? — zagadnął Jack. — Oczywiście — odparła Andie — jeśli tylko spotkanie z przedstawicielami prasy bez dziennikarzy z „Play-girl" można nazwać przyjęciem. Stali przed bogato przybraną jodłą w Pokoju Błękitnym Białego Domu. Andie wyglądała olśniewająco w długiej czerwonej sukni, pomijając to, że wśród gości były dwie inne kobiety ubrane identycznie. Przyjęcie wydane dla sześciuset członków korpusu prasowego stanowiło półmetek prezydenckiego „świątecznego wyścigu psich zaprzęgów" organizowanego w Executive Mansion. Jak zawsze prezydent i Pierwsza Dama byli w pełni zaangażowani w dwugodzinną ceremonię uścisków dłoni, pozowania do zdjęć czy półminutowych rozmów, z których każda stanowiła prawdziwy test nadludzkiej siły woli w ćwiczeniu mięśni policzkowych. W rzeczywistości było to jednak istne „Who is Who" w korpusie prasowym Białego Domu, a Jack został nieformalnie obarczony obowiązkiem trzymania oczu i uszu otwartych w celu rozpoznania przyjaciół i wrogów ojca przed przesłuchaniami kongresowymi. Toteż teraz spoglądał przez całą długość Cross Hall, którym goście w szpalerze wybujałych czerwonych poinsecji przechodzili do sali jadalnej. Z każdego kąta wyzierała tu historia, lecz w oczach gości Jack dostrzegał przede wszystkim błyski fascynacji bliskością władzy. Można 52
było odnieść wrażenie, że ci ludzie są gotowi nawet poświęcić jakiś narząd, byle tylko zdobyć zaproszenie na takie samo przyjęcie w przyszłym roku, i niezależnie od tego, jak bardzo starali się teraz obniżyć rangę tego, w czym uczestniczyli, nie ulegało wątpliwości, że jeszcze przez długie miesiące przy każdej nadarzającej się okazji będą w rozmowach wtrącali zdania zaczynające się od słów: „Kiedy byłem na przyjęciu gwiazdkowym w Białym Domu...". — Wesołych świąt — odezwała się Andie, unosząc szkla neczkę do toastu. Jack podniósł swoją. - Całkiem niezła okazja, żeby wypić także za moją czterdziestkę, chociaż obchodziłem ją już parę dni temu. - Nadal nie mogę odżałować, że się nie zgodziłeś, byśmy z Theo wyprawili ci przyjęcie urodzinowe. — To w ogóle nie wchodziło w rachubę. Nie chcę żadnych przyjęć. - Kanapkę z krabem? - zapytał kelner. - Nie, dziękuję - odparł. Jedzenie było nawet dość kuszące. Szef kuchni Białego Domu przygotował dziesiątki potraw, począwszy od pieczonej piersi kurczaka z frytkami, a skończywszy na marcepanie. Nawet wykonany z piernika model Białego Domu wyglądał tak apetycznie, że chciało się skubnąć kawałek. Niemniej Jack czuł się tu wszystkim przytłoczony, jakby znalazł się w innym świecie. Obca wydawała mu się zarówno choinka ozdobiona migającymi lampkami w Pokoju Wschodnim, jak i mała orkiestra dęta komandosów marynarki wojennej grająca kolędy przy fortepianie koncertowym w foyer. —Czy zechciałby pan zrobić nam zdjęcie? — zapytał młody człowiek z wyraźnym brytyjskim akcentem. —Właśnie się zaręczyliśmy — dodała towarzysząca mu kobieta, pokazując złoty pierścionek na palcu. 53
— Mazel tow - rzuciła Andie. Jack rzadko słyszał z jej ust to określenie, doszedł więc do wniosku, że wyrwało jej się odruchowo, jak gdyby gwiazdkowe przeciążenie pobudziło w jej umyśle jakiś nerw ekumeniczny. Kiedy zrobił zdjęcie i zakochane gołąbki się oddaliły, Andie przysunęła się jeszcze bliżej, a po chwili wzięła go pod rękę i pociągnęła w stronę choinki, na której ozdoby wyglądały jak dwukaratowe diamenty w pierścionku na serdecznym palcu przyszłej narzeczonej. Święta jak zwykle stanowiły istny kamień milowy na drodze do pogłębiania wszelkich znajomości, toteż Jack mimowolnie zaczął się zastanawiać, ile panien tego wieczoru zdobędzie swoje wymarzone pierścionki z diamentami, ile z nich zarzuci ręce na szyje oblubieńców, wykrzykując pospiesznie oczekiwane „tak", a u ilu żołądek ściśnie się w ciasny supeł na samą myśl o zamążpójściu. Nie czuł się na siłach rozstrzygać którejkolwiek z tych kwestii, obawiał się jednak, że Andie może się zaliczyć do ostatniej klasy w tym niezwykłym kontinuum. — Wspaniały pierścionek - mruknęła Andie. W tej samej chwili rozległ się sygnał jego komórki i oboje się roześmieli z powodu tego mechanicznego odzewu na jej słowa. Sprawdził numer na ekraniku, ale go nie rozpoznał. —Chyba nie zamierzasz teraz rozmawiać? - zapytała Andie. —Nie przesadzaj, Aw. Jeszcze nigdy nie odbierałem telefonu w Białym Domu. Wcisnął klawisz połączenia i rzucił do mikrofonu „Halo?", ale nikt się nie odezwał. — A to oznacza, że nadal nie odebrałem telefonu w Białym Domu. Aparat zadzwonił po raz drugi. Tym razem rozległ się sygnał odbioru wiadomości e-mailowej. I tym razem Jack nie rozpoznał numeru nadawcy, lecz już pierwsza linijka tekstu przyprawiła go o ciarki na plecach. 54
— Co się stało? — zapytała Andie. Odruchowo zapragnął skasować odebraną wiadomość, ale już po chwili postanowił ją przeczytać do końca. Nie zdążył jednak. Nie miał uprawnień do indywidualnej ochrony ze strony Secret Service, zawczasu jednak odebrał stosowne ostrzeżenie, które teraz naprowadziło jego myśli na obowiązujące procedury. -Jack? Słyszał to, lecz się nie odezwał. Wziął Andie za rękę i pociągnął ją aż na południowy portyk, gdzie mógł liczyć na lepsze połączenie komórkowe. — Coś się stało? - zaniepokoiła się. Podsunął jej pod nos ekranik swojego aparatu i razem odczytali wiadomość. „Mogę wynieść twojego ojca na urząd prezydenta. To nie żart. Spotkajmy się". W jednej chwili to, że stali przed tylnym wejściem Białego Domu, zaledwie parę kroków od Gabinetu Owalnego, sprawiło, że poczuł się jak w świecie nierzeczywistym. —Oficjalnie właśnie się zaczęło - powiedziała Andie. —Co? — zapytał rozkojarzony. —Przyjechali czarodzieje. Paulette Sparks zajęła strategiczną pozycję w Sali Przyjęć, pod czujnym okiem Abrahama Lincolna spoglądającego z posągu. Harry Swyteck nie zdawał sobie sprawy, że od dobrych dziesięciu minut znajduje się na skrzyżowaniu nitek dziennikarskiego celownika Paulette. Nie ruszał się z tej sali mniej więcej od godziny, zajęty udzielaniem dziennikarzom krótkich uwag na temat swojej nominacji. — Szczęście go nie opuszcza. Zerknęła na przyjaciela, po czym znowu przeniosła wzrok na swój obiekt i dopiero wtedy odparła: 55
- No to patrz. - Chyba rzeczywiście chcesz się dzisiaj popisać, prawda? - I to cię dziwi? Zajmowała się przekazami z Białego Domu dla CNN International i według wszelkich znaków na niebie i ziemi miała szansę na uzyskanie pozycji stałego korespondenta sieci przy sztabie prezydenta, jednego z najmłodszych w całym korpusie prasowym. A przecież siedem lat wcześniej była zwykłą szeregową studentką inżynierii na Uniwersytecie Północno-Zachod-nim. I ku nieskrywanemu obrzydzeniu kadry z katedry fizyki pogrążyła jednego ze swoich przyjaciół budujących karierę w dziennikarstwie naukowym i uczyniła to z nieskrywaną przyjemnością. Później szybko zmieniła promotora i wzięła rozbrat z poprzednim środowiskiem. Liczne staże bardziej od zajęć uniwersyteckich nauczyły ją zasad pracy reporterskiej, toteż szybko została oddelegowana do stolicy. Sentymentalny reportaż o tym, jak jej ojciec, amerykański szeregowiec, w pewnej wietnamskiej wiosce poznał jej matkę tuż przed upadkiem Sajgonu, przyniósł jej dziennikarską Nagrodę Peabodyego, a tym samym otworzył drzwi ofertom z redakcji pism ogólnokrajowych. Jej poświęcenie połączone z rzetelnością oraz krytycznym, lecz profesjonalnym podejściem do kampanii wyborczej pary Keyes-Grayson szybko zjednało jej wiele szacunku w środowisku dziennikarskim, nie mówiąc już o zaproszeniach na świąteczne przyjęcia w Białym Domu. - Jeszcze jeden kieliszek świątecznego szampana powi nien całkiem rozwiązać język gubernatorowi — odezwała się teraz. - Zaraz po tym wkraczam do akcji. Jej przyjaciel uśmiechnął się szeroko. - Pod każdym względem masz przewagę nad nowicjusza mi. Mam na myśli tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że ajerkoniak z Białego Domu ma więcej koni niż kalorii.
56
Jej telefon komórkowy zaczął wibrować. Z przyjemnością zignorowałaby to połączenie, lecz wciąż była w pracy, jak gdyby całkiem się już od niej uzależniła. Ale numer, który pojawił się na wyświetlaczu, wprawił ją w niemałe zdumienie, gdyż nie widywała go od dobrych dziesięciu miesięcy. Dzwoniła jej młodsza siostra. Paułette ruszyła za kelnerem do przedsionka, żeby się uwolnić od gwaru panującego w sali przyjęć, i dopiero tu wcisnęła klawisz odbioru połączenia. - Chloe? To ty? - Paułette! Posłuchaj! Ostry ton siostry przyprawił ją o szybsze bicie serca. Odniosła wrażenie, jakby znów miała do czynienia ze spanikowaną i rozhisteryzowaną nastolatką. - Uspokój się! Weź głęboki oddech, jasne? A jeszcze lepiej kilka oddechów. Brałaś coś? - Nie, absolutnie! Połączenie się rwało, Paułette mogła się tylko domyślać, skąd siostra dzwoni. Kiedy rozmawiały po raz ostatni, Chloe była bliska omdlenia na tylnym siedzeniu taksówki około trzeciej w nocy, bo nie miała pieniędzy, żeby zapłacić za kurs. Dzwoniła wyłącznie wtedy, gdy znajdowała się w poważnych tarapatach. A przecież siedem lat wcześniej wcale nie znała swojej przyrodniej siostry z drugiego małżeństwa ojca, a w każdym razie nie tak, jak by sobie tego życzyła. Mimo to poczuła się osobiście dotknięta, kiedy Chloe popadła w załamanie nerwowe po tym, jak wyrzucono ją z pracy w Białym Domu wskutek podejrzeń o zażywanie niedozwolonych substancji. Oczywiście Chloe wyparła się jakichkolwiek kontaktów z narkotykami, ale odmówiła też pójścia na przymusowe leczenie. Paułette robiła, co w jej mocy, żeby pomóc siostrze stanąć na nogi, choć było to niełatwe zadanie, gdyż startowała z pozycji
57
osoby znienawidzonej za osiągnięcie tego wszystkiego, czego Chloe nie zdołała osiągnąć. - Coś się stało? — zapytała teraz. — Jestem na przyjęciu w Białym Domu, ale daj mi znać, gdyby moja obecność mog ła ci w czymś pomóc. - Nie, niczego nie potrzebuję... Tylko słuchaj! Wyrzuciła to jednym tchem, jakby nie mogła zaczerpnąć oddechu. - Co się dzieje, Chloe? - Pracuję. Nad pewnym materiałem. Naprawdę wystrza łowym. - Martwię się o ciebie. Pozostało to bez odpowiedzi. - Chloe, słyszysz mnie? Na drugim końcu linii rozległ się histeryczny okrzyk. - Chloe! Połączenie zostało przerwane. - Cholera! — syknęła Paulette, wybierając już numer policji.
Rozdział 8
C
hloe wcisnęła telefon komórkowy do kieszeni dżinsów, zła na siebie za przebieg tej rozmowy. Ale Paulette działała jej na nerwy. Zapięła suwak kurtki i ruszyła energicznym krokiem przed siebie. Zgodziła się na spotkanie z informatorem o dziesiątej na zadaszonym przystanku autobusowym przy Georgia Avenue. W ciągu dnia byłby to przyjemny spacer z terenu Uniwersytetu Howarda, ale po zmroku rysował się przed nią tylko długi i nieprzyjemny przemarsz. Z jej ust wydobywały się obłoczki pary, a w palce szczypał mróz. Niemniej przejazd samochodem nie wchodził w rachubę. Straciła prawo jazdy po tym, jak została przyłapana na prowadzeniu po pijanemu, toteż jej stary sebring od czerwca służył jedynie za tarczę strzelniczą dla ptasich sraluchów w bocznej uliczce na tyłach bloku, w którym mieszkała. „Brałaś coś, Chloe?". Jej siostrze wystarczyło dziesięć sekund rozmowy, by nabrać podejrzeń, że jest pod wpływem narkotyków. Chloe nie potrafiła nawet niczego wyjaśnić Paulette bez przyspieszonego bicia serca i złości ściskającej gardło. Wiedziała jednak, że nie ma sensu tłumaczyć, że jest na progu sensacyjnego odkrycia — o wiele bardziej sensacyjnego niż to, które kiedykolwiek mogłoby się pojawić na antenie po zapowiedzi „Paulette Sparks donosi na żywo z Białego Domu". W dodatku siostra musiałaby jej się otwarcie przyznać, że uczestniczy 59
w gwiazdkowym przyjęciu w Białym Domu. A to przecież zakrawało na ironię losu. Bo to właśnie ta głupsza z nich dwóch, za głupia nawet na to, żeby wystukać choćby jeden porządny artykuł do prasy, raczyła się teraz ajerkoniakiem z prezydentem i Pierwszą Damą. Tylko to wystarczyło, żeby Chloe poczuła mdłości. Miała ochotę wrzeszczeć na całe gardło. Nie po raz pierwszy. „Opanuj się, dziewczyno". Nawet ten krótki okrzyk w rozmowie z Paulette był wielkim błędem. Prawdopodobnie siostra rozmawiała już z ojcem, przekonując go przez telefon, że Chloe znów się stacza. No i co z tego? Przecież zaufany informator miał wkrótce zapewnić właśnie jej, a nie Paulette, pozycję sławnej waszyngtońskiej reporterki. Mrugający wyświetlacz na pobliskim rogu oznajmił, że jest godzina 21.57, a temperatura wynosi sześć stopni poniżej zera. Dość mocny wiatr dodatkowo wzmagał poczucie silnego mrozu. Chloe podciągnęła kurtkę wyżej pod szyję. Bardzo by jej się przydały rękawiczki, ale wczoraj zostawiła ostatnią parę w metrze. Pochuchała więc w dłonie i zatarła je, nie bacząc na to, że wyraźnie czuć od niej wódkę. Wciąż nie mogła się pogodzić z tym, że substancja całkowicie pozbawiona zapachu w kieliszku może być aż tak wyczuwalna w oddechu, lecz w końcu był to czysty alkohol. Aż nadto przekonała się o tym, gdy tylko straciła stanowisko wysłannika przy Białym Domu. Szybko wygrzebała w kieszeni miętówkę i wetknęła do ust. Poczuła na wargach chłód. Taki sam, jaki bił od niej. Lodowaty chłód. Zdecydowanie zbyt intensywny jak na taką idiotkę. Wiatr przybrał jeszcze na sile, zanim dotarła na umówiony przystanek autobusowy. Z trzech stron osłaniały go płyty pleksiglasu, które przynajmniej chroniły od przenikliwego zimna. W głębi ulicy na najbliższym skrzyżowaniu światła 60
zmieniły się z czerwonych na zielone. Kilka aut minęło przystanek i znowu zapadła cisza. Chloe usiadła na drewnianej ławeczce i ciasno skrzyżowała ręce na piersi, zerkając podejrzliwie w głąb pustej ulicy. Według wskazań termometru nad wejściem do banku temperatura wynosiła już minus siedem stopni i spadała z minuty na minutę, te zaś upływały w tempie zamarzającego syropu. Zgodziła się na to spotkanie na przystanku autobusowym, mając nadzieję, że będą bezpieczni wśród ludzi, w miejscu publicznym. Nie wzięła jednak pod uwagę, że niespodziewany mroźny front atmosferyczny całkiem wyczyści ulice z przechodniów. Punktualnie o dziesiątej wieczorem zadzwonił telefon. —Słucham, tu Chloe. —Cześć, Chloe - odezwał się mężczyzna. - To ja. Po raz pierwszy miała okazję usłyszeć jego głos, do tej pory kontaktowali się wyłącznie pocztą elektroniczną. Zdumiał ją jego akcent. Wymówił jej imię z twardym H, jak w niemieckich słowach Ich albo Nacht. —Czekam tu, zgodnie z umową — odparła. — Gdzie jesteś? —Obserwuję cię. Poczuła się nieswojo, jakby była rybką akwariową na wystawie. —Jesteś mi winna forsę. —Tak, wiem, ale... to nie takie proste - rzuciła desperacko, usiłując zapanować nad trzęsącym się głosem. Dużo łatwiej przychodziło jej zachować spokój, kiedy porozumiewali się mailowo, teraz dygotała na całym ciele niczym pierwszoklasistka przed wejściem do gabinetu dyrektora szkoły. Weź się w garść, do cholery! — Nie traktuj mnie jak szczeniaka! W jego głosie znów zaszeleściły twarde głoski. 61
—Musimy porozmawiać. —Porozmawiać? Dosyć gadania. Z trudem przełknęła ślinę. —Cierpliwości. — Pracujesz dla szmatławca, a szmatławce zawsze płacą swoim informatorom. Szmatławiec? Co to za język? —Przesłałam ci pocztą kopie poleceń przelewu. Nie widziałeś ich? —Masz mnie za idiotę, Chloe? Serce zabiło jej mocniej. Była przekonana, że dobrze podrobiła te dokumenty. —Przelew tak dużej sumy na konto zagraniczne musi trochę potrwać — odrzekła. —Dobrze wiem, do czego zmierzasz, suko. Chcesz mi wmówić, że łada chwila dostanę swoje pieniądze, a tymczasem wyciągniesz ode mnie całą historię za darmo, kawałek po kawałku. Mogłem sprzedać te informacje dowolnej gazecie, ale wybrałem waszą... —Postąpiłeś słusznie. —Skąd mogłem wiedzieć, że redaktor przydzieli ten temat nowicjuszce. Łudziłem się, że mając taką bombę w zanadrzu, poleci od razu do wydawcy. Wychodzi więc, że twojemu szefowi zależy głównie na zdjęciach gwiazd w krótkich spódniczkach i bez majtek. —Sprawa afery w Białym Domu wymaga trochę bardziej skomplikowanych negocjacji. Muszę dysponować czymś, czym mogłabym przynajmniej zaświecić redaktorowi w oczy, zanim uda mi się wyciągnąć od niego pieniądze. —Na początku jeszcze w to wierzyłem. Robiłaś wrażenie inteligentnej. Wygłodniałej. Spragnionej zemsty na prezydencie Keyesie po tym, jak cię wywalił z korpusu prasowego Białego Domu. Tyle że wiesz co, Chloe? Jestem przekonany, 62
że nie zamierzasz mi zapłacić ani centa. Zmienił się twój stosunek do mnie. Co się stało? Czyżbyś nagle postanowiła zrezygnować z marzeń o błyskawicznej karierze dziennikarskiej? Nie miała odwagi się przyznać, jak bliski był prawdy. Bo i w jakim celu miałaby jeszcze publikować taki bulwersujący materiał? Zęby cały świat z księżniczką Paulette na czele oskarżył ją o naginanie faktów? A poza tym wypłata dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów po prostu nie wchodziła w rachubę. —Proszę - wyjęczała. -Ja... —Zamknij się! Odruchowo ścisnęła telefon w dłoni, jakby się bała, że niechcący mogłaby przerwać połączenie. —Masz w ogóle pojęcie, z kim zadarłaś? — zapytał jeszcze ostrzejszym tonem. — Masz pojęcie?! —Uspokój się, dobrze? —Uspokajam się, gdy ludzie płacą mi należne pieniądze. A kiedy nie płacą, to ich zmuszam, żeby zapłacili. Wyprężyła się nagle, nie zwróciwszy uwagi, że ulicą nadjeżdża samochód. —Możemy to jeszcze załatwić — mruknęła. —Już i tak ci za dużo powiedziałem. Nie powinienem był w ogóle ufać dziennikarce. Nie zamierzasz mi zapłacić. Koniec, kropka. — Spróbujmy się zachowywać jak dorośli ludzie. Nie odpowiedział. — Halo? — odezwała się głośniej, ale w słuchawce pano wała cisza. Informator się rozłączył. Mogła zapomnieć o artykule opisującym aferę stulecia. Złożyła telefon i ściskając go w dłoniach, zapatrzyła się na chodnik przed sobą. Dopiero teraz zauważyła, że samochód skręca w stronę przystanku. 63
Nagle widok rozmazał jej się przed oczyma, a krew uderzyła do głowy. Tylko dzięki instynktowi uświadomiła sobie błyskawicznie, że to samo auto przejeżdżało na wprost przystanku kilka minut wcześniej, że musiało objechać dookoła wyłożoną płytami pleksiglasu wiatę, że mimo mrozu s2yba po stronie kierowcy jest do końca opuszczona, że człowiek siedzący za kierownicą musi być jej informatorem, że stała się nagle celem uzbrojonego zabójcy. I ten sam instynkt podpowiedział jej, że lada chwila z ciemności wystrzeli ku niej jęzor płomienia, rozlegnie się huk wystrzału zagłuszający jej histeryczny okrzyk. Nic takiego się jednak nie stało. Zapewne zamrugała oczami i dlatego przegapiła ten ostatni ułamek sekundy swojego krótkiego życia. Poczuła tylko gwałtowne uderzenie w środek czoła i nic więcej. Samochód odjechał. A jej bezwładne ciało osunęło się z ławki i padło twarzą w dół na chodnik.
Rozdział 9
J
ack i Andie z przyjęcia gwiazdkowego w Białym Domu udali się prosto do kwatery głównej FBI. Początkowo Jack był gotów przyznać Andie rację, że wiadomość pochodziła od jakiegoś szajbusa, któremu udało się zdobyć jego numer telefonu komórkowego. Wszystko zmieniło się po tym, jak ona powiadomiła o przekazie agenta specjalnego Staną Whitea, zastępcę komendanta waszyngtońskiego biura terenowego. Ten bowiem natychmiast wezwał Jacka na przesłuchanie, a Andie postanowiła mu towarzyszyć. Najwyraźniej w tej krótkiej wiadomości było coś, co kazało FBI potraktować ją jak poważną groźbę. Siedzieli teraz obok siebie przy dużym stole konferencyjnym. Naprzeciwko usiadł White w towarzystwie dwóch starszych agentów specjalnych FBI, specjalistki od tworzenia profili psychologicznych wykładającej w Federalnej Agencji Policyjnej w Quantico oraz dwóch agentów specjalnych z ochrony prezydenckiej Secret Service. Każde z nich miało już przed sobą kopię wydrukowanej wiadomości e-mailowej: Gratulacje dla twojego staruszka. Myślisz, że chciałby zostać prezydentem? Mogę mu to załatwić. Gwarantuję. Spotkajmy się. Poniedziałek. Druga po południu. Czekaj przed bocznym wejściem do Narodowego Muzeum Historii Naturalnej. Bądź sam. 65
— Bez wątpienia ma na myśli zabójstwo — orzekł White. — Jakim innym sposobem mógłby zagwarantować, że obecny wi ceprezydent będzie miał okazję zająć miejsce prezydenta? Agent od pięciu lat służył w dowództwie waszyngtońskiego oddziału FBI i najwyraźniej chciał już tylko doczekać na tym stanowisku gwarantowanej mu przez biuro emerytury w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Jack od pierwszej chwili zaliczył go do wymierającego gatunku. Był niemal pewien, że gdyby tylko w gmachu wolno było palić, White przypalałby jednego papierosa od drugiego. A gdyby noszenie krawata na służbie nie było obowiązkowe, natychmiast by go zdjął i rozpiął koszulę pod szyją. Teraz popatrzył wymownie na specjalistkę od profili psychologicznych, zachęcając ją do zabrania głosu. —Ta wiadomość jest bardzo podobna do poprzedniej — odezwała się kobieta. —Poprzedniej? - zdziwił się Jack. — Nie odbierałem wcześniej żadnych podobnych wiadomości. — Pan nie - wtrącił White. — Odbierał je ktoś inny. -Kto? —To informacja zastrzeżona, której FBI nie może panu ujawnić. —Macie już podejrzanego? — zapytał. —Jak dotąd opracowaliśmy jedynie profil psychologiczny rzekł ociężałe agent i ponownie zerknął na specjalistkę od profili, jakby chciał ją zachęcić do aktywniejszego udziału w rozmowie. —Mówiąc najprościej — rzekła — mamy do czynienia z maniakalnym samotnikiem, któremu się wydaje, że jest płatnym zabójcą na kontrakcie. —Czemu ktoś taki miałby się kontaktować ze mną, a nie bezpośrednio z moim ojcem? — zdziwił się Jack. Niespodziewanie włączył się inny agent. 66
- Mając do wyboru prawnika i polityka, doszedł widocz nie do wniosku, że prawnik będzie bardziej otwarty na pro pozycję zabójstwa za pieniądze. Niemal wszyscy przy stole skwitowali tę uwagę uśmiechami. Nawet Andie się uśmiechnęła. - Zdrajczyni - syknął do niej Jack przez zęby. - Przepraszam — bąknęła. - Bardziej prawdopodobne jest to - podjął White - że obawia się, iż każda próba nawiązania kontaktu z Har-rym przyciągnie uwagę służb specjalnych. Pan jest znanym obrońcą procesowym, mającym rozległe kontakty w swoim środowisku. To chyba oczywiste, że człowiek na pańskim stanowisku nie dopuści, żeby służby stojące na straży prawa kontrolowały pańską pocztę elektroniczną. - Powinien jednak podejrzewać, że zgłoszę tę sprawę do FBI. Dlatego podejrzewam, że jest to prędzej świr, który podnieca się świadomością rozpowszechniania swoich chorych zamierzeń. Wiele razy miałem do czynienia z takimi typami, kiedy prowadziłem wywiady z ludźmi odsiadującymi karę dożywocia. - Nie sądzę, żeby podniecał się rozpowszechnianiem swoich pomysłów - odparła szybko policyjna psycholog. — To autentyczna próba negocjacji. - Wyjaśnijmy sobie coś — rzekł stanowczo Jack. - Naprawdę podejrzewacie, że ten facet chce się spotkać ze mną jutro rano przed Instytutem Smithsoniańskim, żeby rozmawiać o cenie zabójstwa prezydenta? - Powiedzieliśmy tylko, że, naszym zdaniem, to nawiedzony samotnik — sprostował White. - Zatem jeśli zjawię się na miejscu spotkania jutro o drugiej po południu, on będzie tam na mnie czekał? — powątpiewał Jack. Zastępca komendanta wzruszył ramionami. 67
—Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. —Chwileczkę — wtrąciła Andie. — Do tej pory milczałam ze względu na moje bliskie relacje z Jackiem, ale zaczynam odnosić wrażenie, że to spotkanie może być niebezpieczne. —Andie chce przez to powiedzieć, że nawet jeśli jestem wspaniałą przynętą, to żałosna będzie ze mnie pułapka. — Przestań się zgrywać, Jack, bo przejdę na ich stronę. Agent specjalny uniósł szybko obie ręce, jakby przerywał na ringu zaciętą walkę bokserską. —Spróbujmy podsumować naszą sytuację. Po pierwsze, mamy realną groźbę pod adresem prezydenta. Po drugie, według nas jest ona wiarygodna. —Z powodów, których nie chcecie mi wyjawić - dodał Jack. —Po trzecie - ciągnął zastępca komendanta — znamy miejsce i termin spotkania -wyznaczonego przez autora pogróżki. Waszyngtoński deptak, zwłaszcza w okolicy Instytutu Smithsoniańskiego, to bardzo zatłoczone miejsce, szczególnie o drugiej po południu. Chcemy tylko, żeby Jack wtopił się w tłum turystów i zaczekał na tego człowieka. —Nie ma mowy — ucięła Andie. —Chyba ma pani rację - odparł White. - Trzeba by mieć sporo cywilnej odwagi, żeby wystąpić przed szereg i pomóc FBI w schwytaniu potencjalnego zabójcy prezydenta. —Nie brak mi cywilnej odwagi - powiedział Jack. —To nieprawda - rzuciła szybko Andie. —W końcu spotykam się z tobą. Zastępca komendanta znów szybko uniósł obie ręce. —Nie zamierzamy podejmować zbędnego ryzyka, Jack. Włożyłbyś kamizelkę kuloodporną, a cały teren byłby pod stałą obserwacją ubranych po cywilnemu agentów. No i miałbyś stałą łączność radiową z centralą dowodzenia akcją. —Zgoda. 68
—Co? - syknęła Andie. —Ale pod warunkiem, że do udziału zdołacie przekonać także Andie. Chcę, żeby to ona utrzymywała ze mną łączność radiową, bo z tego grona to właśnie jej zależy najbardziej, żebym wyszedł z tego cało. —Mówisz poważnie? - zdziwiła się. —Pytasz o swój udział w akcji czy o to, że naprawdę ci zależy, abym nie zginął? —O jedno i drugie. —Jestem pewien jednego i drugiego. —To rozumiem - odparł White. - Stanowisko godne podziwu.
Rozdział 10
P
aulette po raz pierwszy znalazła się w mieszkaniu siostry. Odebrała telefoniczne wezwanie w niedzielę o 3.12 nad ranem. Za bardzo się nie zdziwiła, bo jako korespondentka Białego Domu była przyzwyczajona do pilnych wezwań i telefonów o dowolnej porze dnia i nocy. Ale tym razem po napięciu wyczuwalnym w głosie porucznika policji od razu wyczuła, że ta sprawa nie ma nic wspólnego ze światowym rozbrojeniem, zamachami terrorystycznymi czy kolejnym głośnym waszyngtońskim skandalem. Pojechała więc prosto ze swojej willi w Georgetown do zakładu medycyny sądowej i już po paru sekundach wiedziała: — Tak, to Chloe. Niemniej siedem godzin później nadal czuła się odrętwiała. Słońce nie zdążyło się jeszcze przebić przez grubą warstwę ciemnoszarych chmur, a w dodatku odczuwała także lekkie oszołomienie po nocnych wydarzeniach. Drzwi mieszkania były otwarte na oścież, ale jej pozwolono tylko zajrzeć z daleka, spoza żółtej policyjnej taśmy rozciągniętej przed wejściem. W środku uwijał się fotograf, uwieczniający na kliszy dokładnie taki porządek, jaki zostawiła po sobie Chloe, poczynając od notebooka rozłożonego na fotelu, aż po puszkę z dietetyczną coca-colą stojącą na sąsiednim stoliku. Technicy z dochodzeniówki rozglądali się wszędzie w poszukiwaniu plamek krwi, śladów walki, czegokolwiek, co wskazywałoby 70
na istnienie brutalnego kochanka czy też mogłoby w inny sposób naprowadzić na historię zdarzeń, jakie się rozegrały. — Bardzo mi przykro z powodu śmierci pani siostry — ode zwał się detektyw Edwards — lecz na razie nie mogę pozwolić pani wejść do mieszkania. - Obiecuję, że nie będę niczego dotykać. Sprawiał wrażenie sympatycznego, ale był nieugięty. — Pani Sparks, czy pani się zdaje, że dopiero co zacząłem pracować w wydziale zabójstw tutejszej komendy policji? Skrzywiła się, jakby chciała powiedzieć: „Niewykluczone". Jednakże na jego twarzy malowały się doświadczenia wieloletniej kariery w policji. Zerkał na nią wzrokiem pełnym podejrzliwości, wokół ust rysowały się głębokie zmarszczki znamionujące zatroskanie. Świadczyły wyraźnie o nazbyt wielu nierozwiązanych sprawach i zdecydowanym niedostatku satysfakcji z pełnionej służby. - Ma pan za sobą dwadzieścia spraw? - zagadnęła nie śmiało. — Więcej. Dlatego świetnie rozumiem powody, dla któ rych najbliżsi ofiar bardzo chcieliby nam pomóc. Ale mimo to najlepiej jest zostawić sprawy w rękach zawodowców. Na wet jeśli rozmawiamy daleko od miejsca odnalezienia zwłok, nie można wykluczyć, że w domu ofiary znajdziemy dowody kluczowe dla oskarżenia zabójcy. A muszę ze smutkiem przy znać, że już widziałem, jak tego typu dowody były niszczone przez członków najbliższej rodziny ofiary. - W porządku, zaczekam - burknęła, chociaż było to wbrew jej naturze. Mimo to pozostała w przejściu, zaglądając ciekawie w głąb mieszkania siostry. Było bardzo skromne, nawet jak na warunki osiedla mieszkaniowego przy parku LaDroit. Pod jedną ścianą pokoju stało łóżko ze sprężynowym materacem i obszerny fotel, pod drugą stolik, dwa krzesła i niewielki telewizor. Obok szafy zwracał 71
uwagę masywny piecyk elektryczny. W ciasnej alkowie na tyłach prawdopodobnie urządzono kuchnię. Za nią znajdowała się łazienka. Samotne okno umieszczone w rogu wychodziło prosto na uliczkę. Z sufitu płatami odłaziła farba. Kilka rdzawych zacieków i wyczuwalny kanalarski odór świadczyły o stanie rur na wyższych kondygnacjach. Technik z dochodzeniówki przesuwał się powoli na czworakach przez środek pokoju, w wąskim strumieniu światła latarki uważnie badając powierzchnię starego powycieranego zielonego dywanu. Paulette uświadomiła sobie nagle, że w ten sposób pewnie mógłby bez trudu znaleźć coś pochodzącego sprzed dziesięciu czy nawet dwudziestu lat. —Czego pan szuka? - zapytała. —Szczęścia — odparł za niego detektyw Edwards. Ten krążył po pokoju niczym miłośnik sztuki w trakcie zwiedzania Luwru, metodycznie przyglądając się różnym rzeczom pod każdym kątem. Zatrzymał się pod prawą ścianą przed oprawionym w ramki zdjęciem. Poza nim na ścianach nie wisiały ani żadne obrazy, ani inne fotografie, jednakże Paulette stała za daleko, żeby dostrzec, co jest na zdjęciu. —Pani siostra znała wiceprezydenta? - zapytał detektyw. —Zdjęcie przedstawia właśnie jego? —Aha - mruknął Edwards. - Zostało chyba zrobione w jego gabinecie. Jest nawet dedykacja: „Dla Chloe z wyrazami szacunku, Phillip Grayson". —Chloe pracowała w korpusie prasowym Białego Domu. Została przydzielona do ekipy wiceprezydenta. Śledczy rozejrzał się po skromnej kawalerce. —I co się stało? —Postąpiła jak idiotka. Któregoś wieczoru balowała aż do świtu i zjawiła się rano w pracy, zionąc alkoholem, a w torebce miała skręty. Wyleciała w jednej chwili. — A więc narkotyki... - mruknął w zamyśleniu, zapisu jąc coś w notesie. — To mogłoby wyjaśniać, co wczoraj robiła 72
sama w nocy na ulicy. I mogłoby też wyjaśniać, dlaczego zarobiła kulkę. Paulette nie zaoponowała. - Mogę zobaczyć to zdjęcie? Edwards zdjął fotografię z haczyka, cofnął się do drzwi i podał jej. Widok siostry uwiecznionej bodaj w najszczęśliwszym momencie jej życia wywołał w Paulette gwałtowną falę emocji — smutku, złości, przerażającego poczucia straty. Pojawiło się też poczucie winy. W żadnym stopniu nie czuła się odpowiedzialna za śmierć Chloe. W tym zakresie nad jej uczuciami dominowało to, że dzieliło je siedem lat różnicy wieku, miały różne matki i nigdy nie mieszkały razem. Dopadło ją poczucie winy typowe dla siostry przyrodniej, wynikające głównie ze świadomości, że ich ojciec zawsze pragnął, aby obie „jego dziewczynki" wychowywały się razem. Co więcej, owo uczucie napełniło ją dużo głębszym smutkiem z powodu śmierci drugiej córki jej ojca, niż pozornie mogłaby odczuwać. - Byłyście blisko ze sobą? - zapytał Edwards. To pytanie tylko nasiliło ból i wprawiło ją w jeszcze większe zakłopotanie. —Wiele razy próbowałam zacieśnić z nią stosunki. Ale Chloe nie życzyła sobie żadnej pomocy, od nikogo. A jej decyzja o podjęciu współpracy z „Inquiring Star" była widomym sygnałem, że nie życzy sobie szczególnie pomocy ode mnie. —Kiedy widziałyście się po raz ostatni? —Nie rozmawiałyśmy od kilku miesięcy. Niespodziewanie zadzwoniła do mnie wczoraj wieczorem. - W jakiej sprawie? — Trudno dokładnie powiedzieć. Byłam tak zaskoczona... Wyczułam jednak, że czegoś się boi. Naszły mnie obawy, że znowu zaczęła brać... - Wyjaśnią to badania toksykologiczne zwłok. O czym wczoraj rozmawiałyście przez telefon? 73
— To była dziwna rozmowa. Najkrócej rzecz ujmując, Chloe chciała mnie zawiadomić, że rozpracowuje jakąś większą aferę. Ale to pewnie były zwykłe przechwałki. — Zwykłe przechwałki? Paulette westchnęła ciężko. —Moje relacje z Chloe były dosyć złożone. Z pewnością wiedziała, że wczoraj wieczorem będę uczestniczyła w gwiazdkowym przyjęciu w Białym Domu. To smutne, ale pewnie przez cały czas od wydalenia z korpusu prasowego wiceprezydenta myśli o mojej pracy w Białym Domu musiały ją doprowadzać do szaleństwa. Moim zdaniem wypiła trochę za dużo, a może nawet jeszcze gorzej, i w przypływie złości sięgnęła po telefon, żeby oznajmić mi, że kiedy ja raczę się prezydenckim ajerkonia-kiem, tracąc w ten sposób czas, ona pracuje nad najgłośniejszą publikacją prasową roku. —Nie powiedziała, jaką aferę rozpracowuje? —Nie. Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy w ogóle miała jakikolwiek materiał na publikację. Detektyw zawrócił w stronę komputera Chloe, który leżał na kanapie obok dużej otwartej paczki popcornu. Ekran laptopa był całkiem ciemny, lecz gdy tylko policjant poruszył myszką, natychmiast się rozjaśnił. Paulette poczuła się nieswojo na myśl, że to, na co śledczy teraz patrzy, było zapewne ostatnią rzeczą, na jaką spoglądała również Chloe przed tragiczną śmiercią od kuli zabójcy. Fotograf oznajmił głośno, że skończył swoje zadanie. Paulette cofnęła się za próg, żeby przepuścić go na korytarz. — Mogę teraz wejść? — zapytała Edwardsa. Śledczy jak urzeczony wpatrywał się w ekran komputera. — Detektywie? - zagadnęła Paulette. Podniósł głowę. Technik z dochodzeniówki skończył przeglądanie dywanu i przeniósł się w stronę przejścia do kuchni w alkowie. 74
- Tak, proszę tu podejść - odrzekł Edwards. - Niech pani na to spojrzy. Paulette dała nura pod rozciągniętą taśmą policyjną i weszła do pokoju. Na ekranie laptopa było wyświetlone okienko programu odbiorczego poczty elektronicznej, ukazującego w tabeli typowe dane, a więc adresy mailowe nadawców, daty odbioru poczty, tematy wiadomości. - Rozpoznaje pani któryś z tych adresów? - zapytał Edwards. Paulette przyjrzała się dokładniej. W zestawie przeważał typowy spam — przede wszystkim szalenie ważne zaproszenia od organizacji skupiających mężczyzn z zaburzeniami erekcji, znaczącą nadwagą i szybko rosnącymi zaległościami w spłatach kredytów bankowych. Ale nie zdążyła doczytać nawet do połowy długości listy, kiedy we framugę drzwi zapukał kolejny gość. - FBI - oznajmiła stanowczym tonem kobieta. - Proszę odejść od komputera. - Słucham? - zdziwił się Edwards. - Agentka specjalna Lloyd - przedstawiła się tamta, prześlizgując się pod policyjną taśmą. Wyciągnęła w stronę Edwardsa legitymację służbową i dodała: — Mamy nakaz przeszukania tego lokalu. - Od kiedy to FBI zajmuje się zabójstwami? - zapytał detektyw. - Czy mógłby się pan odsunąć, z łaski swojej? Potrzebny mi ten komputer. Paulette obejrzała się na stojących w drzwiach dwóch stróżów prawa o barczystych ramionach i masywnych szczękach, będących ewidentnym przejawem rozległych możliwości władz stanowych i federalnych. Dla nich najwyraźniej komputer Chloe był elementem jakiejś złożonej układanki, której istnienie dopiero zaczynało się ujawniać. Pospiesznie przeniosła z powrotem wzrok na ekran, jeszcze zanim uświadomiła 75
sobie, że w żadnej mierze nie zdoła zapamiętać listy korespondentów siostry. Zachowała jednak na tyle przytomności, żeby błyskawicznie wyciągnąć z torebki aparat komórkowy i zrobić zdjęcie ekranu laptopa. - Co pani robi? - zapytała ostro agentka Lloyd. - Nic takiego — odparła. - Zrobiła pani zdjęcie? - Muszę już lecieć. Na razie. Odwróciła się i dała nura pod taśmą na korytarz szybciej, niż którykolwiek z rosłych agentów federalnych zdołał się zorientować, co się dzieje. Nie zwolniła kroku, dopóki nie znalazła się w bramie na podwórze, z której skręciła na chodnik. Gwałtowny poryw zimnego wiatru omal nie zwalił jej z nóg, toteż oparła się szybko o dach swego samochodu. Uniosła telefon komórkowy do oczu i przywołała na ekran zrobione zdjęcie. Było odrobinę zamazane, uznała jednak, że duże powiększenie powinno umożliwić odczytanie poszczególnych wpisów z listy. Dominował na niej spam. Tylko parę wiadomości sprawiało wrażenie godnych uwagi, chociaż niezbyt istotnych w takiej chwili. Wreszcie wpadł jej w oko trzeci wpis od dołu strony. Była to wiadomość odebrana wczoraj po południu. Nadawca ukrywał się pod pseudonimem, będącym zapewne przypadkową zbitką liter i cyfr. Ale jej uwagę przykuł temat maila. Bardziej wyglądał na kopię początku właściwego tekstu wiadomości niż na specjalnie sformułowany temat. Sprawiał wrażenie zdecydowanie dłuższego niż ograniczone miejsce przeznaczone na tego rodzaju wpisy, toteż program odbiorczy poczty Chloe umieścił na końcu wielokropek: Mogę ci podać Keyesa na tacy. Gwarantuję. Spotkajmy się... Paulette poczuła na plecach ciarki mające niewiele wspólnego z lodowatymi porywami wiatru zimnego grudniowego frontu niżowego. Jeszcze dziesięć minut temu nawet ta 76
wiadomość nie zrobiłaby na niej specjalnego wrażenia, gdyby nie nagłe zainteresowanie FBI komputerem siostry, które diametralnie zmieniło jej podejście do sprawy zabójstwa. Poprzedniego wieczoru tych kilka słów rzuconych przez Chloe w rozmowie telefonicznej — być może nawet ostatnich słów wypowiedzianych przez nią w ostatnich chwilach życia — miało w sobie znikomo mały ładunek wiarygodności. Teraz jednak wszystko wskazywało, że Chloe rzeczywiście miała się spotkać ze swoim informatorem. A więc chyba naprawdę pracowała nad ważnym materiałem. Wstrząsającym.
Rozdział 11
J
ack wysiadł z metra na stacji Instytutu Smithsoniańskiego, wyszedł na ulicę i ruszył deptakiem w kierunku Kapitolu. Postępował ściśle według instrukcji zawartych w odebranym mailu. A co ważniejsze, robił wszystko pod ścisłym nadzorem FBI. - Widzimy cię - powiedziała Andie przez radio, jej głos rozległ się w miniaturowej słuchawce tkwiącej w jego uchu. — Jeśli mnie słyszysz, przejdź maksymalnie na lewy skraj chod nika. Jack posłusznie ruszył w lewo, pocieszając się świadomością, że w takiej chwili nie jest pozostawiony sam sobie. Było pochmurne poniedziałkowe popołudnie, jednostajnie szare niebo sprawiało wrażenie tak samo zimnego i obojętnego jak frontony otaczających go kamiennych budowli czy też marmurowe postumenty pomników. Przystanął u podnóża schodów prowadzących do muzeum, odwrócony plecami do Madison Drive i głównej części deptaka. Nie uśmiechało mu się zostać bohaterem, a zwłaszcza martwym. Cały park National Mail był o tej porze zatłoczony. Jack pocieszał się jednak świadomością, że tylko on w tym tłumie turystów ma na sobie kevlarową kamizelkę kuloodporną naszpikowaną podsłuchowymi układami elektronicznymi FBI. — Jestem na miejscu - odezwał się cicho, chcąc pocieszyć Andie. 78
— Lepiej nic nie mów, dopóki nie będziesz musiał — odrzekła. — Jeśli on zauważy, że poruszasz ustami, od razu nabierze obaw, że masz na sobie mikrofon z nadajnikiem. Jack przystanął i zaczął się nerwowo przyglądać grupkom turystów wchodzących do muzeum i wychodzących z niego. Długi na cały kwartał granitowy fronton budynku był utrzymany w stylu klasycznym, a to, że on rozpoznawał w architekturze symptomy stylu beaux-arts, świadczyło wyraźnie, że już przekroczył czterdziestkę. Po raz ostatni zwiedzał to muzeum jako nastolatek, w ramach jednej z nostalgicznych wypraw, jakie Harry Swyteck zorganizował w nadziei na odnowienie ich stosunków, na tej samej zasadzie, na jakiej wcześniej próbował je lekceważyć, udając, że nic ich nie łączy. Z całej tej wyprawy niewiele pozostało mu w pamięci, i to nie dlatego, że diament Hope okazał się dużo mniejszy, niż przypuszczał, ale też dlatego, że wciąż nie mógł rozstrzygnąć, czy lepiej popełnić samobójstwo, czy też prędzej zabójstwo, zanim ojciec zdąży go przeciągnąć przed stanowiskami pozostałych 126 milionów gatunków ziemskich zwierząt. Zadzwonił jego telefon komórkowy. Spojrzał na ekran, ale widniała na nim tylko informacja, że przychodząca rozmowa jest spoza miejscowej strefy, a numer wywołującego nic mu nie powiedział. Wcisnął klawisz połączenia i błyskawicznie odebrał kolejne instrukcje: „Wejdź do rotundy, obejdź wypchanego słonia i wyjdź przeciwległymi drzwiami". Połączenie zostało przerwane, nim zdążył jeszcze cokolwiek zauważyć. Miał wrażenie, że jest wodzony za nos, ale zaraz sobie uświadomił, że w wejściu do muzeum są zapewne bramki wykrywaczy metalu. Tak więc rozmówca znalazł wyśmienitą sposobność, żeby sprawdzić, czy nie jest uzbrojony. Nie był, naszły go jednak obawy, że bramka może wyłapać urządzenia podsłuchowe, przez co akcja spaliłaby na panewce. 79
Głos Andie, który popłynął ze słuchawki, podsunął mu wniosek, że jednak możliwe jest czytanie w myślach drugiej osoby. - Nie przejmuj sie wykrywaczami metalu. Muzeum ma bardzo ograniczony budżet, więc ochrona włącza bramki tylko sporadycznie. Najwyraźniej twój rozmówca o tym nie wie. Nie przekonało go to do końca, gdyż pomyślał, że pierwszy lepszy terrorysta uzbrojony w bazookę mógłby się w ten sposób dostać do środka, podczas gdy uczciwy obywatel biorący udział w łowach na potencjalnego zabójcę prezydenta miał szansę wylądować za kratkami. Pokonał jednak granitowe schody i minąwszy obrotowe drzwi, wszedł do środka. Rotunda wyglądała równie imponująco jak za czasów jego młodości, chociaż sporo się tu zmieniło. Imitacja afrykańskiej wioski otaczającej ośmiotonowego wypchanego słonia pośrodku holu wyglądała bardziej naturalnie niż kiedyś. I jak można było oczekiwać w Ameryce po jedenastym września, w wejściu do muzeum stała bramka wykrywacza metali. Jednakże zgodnie z zapowiedzią Andie przeszedł przez nią, nie wzbudzając alarmu. Ochrona nie wyłapała ani elektronicznego sprzętu FBI, ani też obecności kamizelki kuloodpornej, którą miał pod ubraniem. Przystanął na chwilę, żeby przyjrzeć się dokładniej słoniowi, ale gdy jego myśli zaprzątnęło pytanie, czy autor wiadomości może być republikaninem, okrążył ekspozycję i wyszedł z muzeum od strony pasażu. Zatrzymał się na szczycie schodów, mając nadzieję, że lada moment zadzwoni telefon. Ale otaczały go jedynie odgłosy ruchu ulicznego na Madison Drive oraz szum wiatru w pozbawionych liści gałęziach drzew rosnących w pasażu. Na wprost niego przeszła młoda kobieta z malcem w spacerówce, na ławce siedział mężczyzna pogrążony w lekturze gazety. U podnóża schodów przewodnik udzielał przyjezdnej grupie uczniów krótkiej lekcji historii. Jackowi przyszło na
80
myśl, że jego rozmówca się rozmyślił. Zaczął już podejrzewać, że padł ofiarą głupiego kawału, gdy niespodziewanie tuż za nim rozległ się męski głos: - To dla ciebie. Nie zdążył odpowiedzieć - nie zdążył się nawet odwrócić, żeby zobaczyć, jak wygląda tamten człowiek — kiedy cała ekipa agentów FBI błyskawicznie wkroczyła do akcji. Zarówno facet czytający gazetę, kobieta idąca z wózkiem, jak i przewodnik wraz ze swoimi słuchaczami wszyscy skoczyli nagle w ich stronę z bronią gotową do strzału. - Rzuć broń! - Nie jestem uzbrojony! - Rzuć to! Mężczyzna wrzasnął histerycznie i skoczył na Jacka. Obaj zwalili się na posadzkę i potoczyli w dół granitowych stopni. Jack osłonił rękoma głowę, obawiając się, że lada chwila padnie strzał napastnika inicjujący kanonadę agentów FBI. Ten jednak wcale nie zamierzał krzywdzić Jacka, ściskał go tylko kurczowo w jawnym przerażeniu. W słuchawce rozlegał się głos Andie, lecz Jack nie potrafił rozpoznać ani słowa poprzez dzikie wrzaski napastnika i gromkie komendy dowódców oddziałów FBI. Jeden z agentów wreszcie zdołał go odciągnąć od szarpiącego się panicznie mężczyzny, który znieruchomiał dopiero w objęciach trzech czy czterech innych ubranych po cywilnemu agentów federalnych. - Nie ruszaj się! - wrzeszczeli na niego. - Ja nic nie zrobiłem! - odkrzykiwał, po czym dorzucał kilka gwałtownych słów hiszpańskich. Jeszcze ktoś inny pociągnął Jacka do tyłu, w stronę ławki. Ale nawet jak usiadł, upłynęło dobrych kilka sekund, nim uzmysłowił sobie, że to nie jest agent FBI, lecz Andie. Musiała pędem przybiec tu z furgonu dowodzenia zaparkowanego mniej więcej w połowie długości pasażu. 81
—Nic ci nie jest? — zapytała. —Nie, nic. —Świetnie się spisałeś. —Skoro tak uważasz... Popatrzył z zaciekawieniem, jak grupa agentów stawia mężczyznę na nogi. Był ubrany w starą marynarską kurtkę, znoszone granatowe dżinsy i tenisówki nie do pary. Spod robionej na drutach wełnianej czapki wyłoniły się posklejane, skołtunione włosy. Trudno było powiedzieć, kiedy po raz ostatni się golił i brał kąpiel, ale z pewnością nie było to w ostatnim tygodniu, a może nawet i w ubiegłym miesiącu. Ręce skuto mu kajdankami za plecami, przestał się więc szarpać. Ale nie przestał wykrzykiwać: — Mugole! Harry, otoczyły mnie mugole! Jack uświadomił sobie, że te okrzyki są skierowane do Harry ego Pottera, a nie do jego ojca, Harry ego Swytecka. Gniewne okrzyki nie umilkły, nawet kiedy FBI pociągnęło człowieka do wyjścia. Jack i Andie popatrzyli na siebie znacząco. Przez chwilę wyglądało na to, że żadne z nich nie chce się odezwać pierwsze. Wreszcie to ona zaczęła: —Dziwny jest ten świat, prawda? —O wiele bardziej, niż można by sądzić, mugolu. —Co chcesz przez to powiedzieć? Jack obejrzał się na schody, przed którymi dwóch agentów usiłowało wpakować podejrzanego na tylne siedzenie służbowego auta. —Jego akcent... - rzekł w zamyśleniu. — Bez wątpienia latynoski. Facet, z którym rozmawiałem przez telefon, też mówił z wyraźnym obcym akcentem, ale zupełnie innym. —Twierdzisz, że to nie ten sam mężczyzna? Jack obejrzał się jeszcze raz. Jeden z agentów przeklinał pod nosem, wycierając ręce o trawę. Wyglądało na to, że 82
zatrzymany narobił w gacie, choćby tylko po to, żeby maksymalnie utrudnić agentom zadanie. - Dałbym sobie rękę obciąć - odparł Jack. Zjawił się policyjny fotograf. Liczna grupa techników już zdążyła przegrodzić wejście do muzeum żółtą policyjną taśmą i przystąpić do zbierania dowodów rzeczowych. —Agent Henning uznał — odezwał się fotograf — że powinniście to zobaczyć. —Co? - zapytała Andie. - Oryginalny materiał dowodowy został już zabezpieczo ny, ale mam zdjęcie zawartości koperty, którą znaleziono przy tym gościu. Jack nie czekał na swoją kolej, przesunął się i popatrzył nad ramieniem Andie na ciekłokrystaliczny ekranik aparatu cyfrowego. Fotografia przedstawiała kartkę z odręcznie napisaną wiadomością: Miałeś przyjść sam. Zanim zdążył się odezwać, Andie zawróciła i pognała schodami w dół. Pobiegł za nią. Dopadli sedana, kiedy już ruszał od krawężnika. Andie bez wahania złapała klamkę i szarpnięciem otworzyła drzwi. - Kto ci to dał?! Obdartus wybałuszył na nich oczy jak spodki. - Cały czas próbowałem wam to wytłumaczyć! Jakiś starszy pan dał mi pięćdziesiąt dolców, kazał podejść do czło wieka czekającego na szczycie schodów i powiedzieć: „To dla ciebie". — Jak on wyglądał? -Jak mugol! Jak zwyczajny mugol! Andie popatrzyła na kierowcę. — Zabierzcie go do kwatery i przygotujcie wszystko do przesłuchania. 83
Agent skinął głową. Andie zatrzasnęła drzwi i samochód odjechał. —Uwierzyłaś mu? — zagadnął Jack. —Owszem — odparła, wodząc spojrzeniem wokół wejścia do pasażu, jakby wyczuwała szóstym zmysłem, że nadal są obserwowani. — W dziecinny sposób daliśmy się nabrać na przynętę.
Rozdział 12
D
ochodziła północ, kiedy ostatecznie Jack i Andie zasiedli do kolacji z Harrym Swyteckiem. Główna jadalnia hotelowa była już zamknięta, zajęli więc stolik w barze, w którym barman z nocnej zmiany wraz z dwoma biznesmenami oglądali wieczorne wiadomości w telewizji. Był to dość typowy, urządzony na ciemno pokój klubowy z wiśniową boazerią, kasetonowym sufitem i szkarłatnymi draperiami, kojarzącymi się Jackowi z ucztami dziewiętnastowiecznych zbójców i piratów, zażerających się kawiorem i palących cygara, mające im dopomóc w podjęciu decyzji, którego kongresmana trzeba kupić w następnej kolejności. Ledwie zasiedli w głębokich, obitych skórą fotelach, Harry uśmiechnął się szeroko, jak gdyby odpoczynek od ciągłej obecności przedstawicieli mediów przynosił mu ulgę, podczas gdy Jack z taką samą ulgą przyjmował bliską obecność agentów Secret Service zajmujących sąsiedni stolik. Zakres ochrony bardzo się poszerzył wraz z nominacją jego ojca, lecz nawet Andie, będąca agentką FBI, nie potrafiła odgadnąć, ilu agentów w danej chwili zostanie przydzielonych do ochrony nowego prezydenckiego kandydata. —Proszę wybaczyć - rzekł uniżenie kelner - lecz menu, jakie o tak późnej godzinie może zaproponować szef kuchni, jest bardzo ograniczone. —W takim razie poprosimy trzy koniaki - zaordynował szybko Harry. 85
Przesłuchanie przed komisją senacką związane z wyłonieniem kandydatury Harry'ego miało się odbyć w ciągu dziesięciu dni, jednakże okres ten musiał ulec wydłużeniu wobec wydarzeń tego dnia. FBI wydało Jackowi stanowczy zakaz udzielania jakichkolwiek wypowiedzi przedstawicielom mediów w związku z wszczętym dochodzeniem, nie powstrzymało to jednak sieci informacyjnych od uczynienia z niego centralnej postaci najważniejszej informacji tegoż wieczoru, o czym mogli się przekonać, spoglądając teraz zza baru na ekran włączonego telewizora. „Dziś po południu w wejściu do Instytutu Smithsoniań-skiego rozegrały się mrożące krew w żyłach sceny, kiedy tajni agenci FBI obezwładnili i aresztowali człowieka w związku z aferą określaną przez naszych informatorów z Białego Domu jako następstwo poważnych i wiarygodnych pogróżek wymierzonych w prezydenta Keyesa. Więcej o tej sprawie, łącznie z ekskluzywną informacją o kluczowej roli syna Harry ego Swytecka w dzisiejszym aresztowaniu, powie nam nasza reporterka z Białego Domu, Paulette Sparks...". Barman sięgnął po pilota i przełączył odbiornik na kablową stację informacyjną ESPN. —Jak to możliwe, żeby każda sieć informacyjna na tej ziemi dysponowała podobnym ekskluzywnym doniesieniem? - zdziwił się Harry. — Bo mamy do czynienia z dziennikarstwem poprawności politycznej — odparła Andie. — Stąd te wyłączne, powszechnie znane informacje. Harry na krótko zainteresował się przebiegiem meczu hokejowego transmitowanego w telewizji, lecz ewidentnie nie mógł zapomnieć o nadanej przed chwilą elektryzującej wiadomości. — Więc jak to jest, synu, kiedy wszyscy uważają cię za bohatera? - zapytał. Jack pokręcił głową. 86
—To miał być twój wieczór, a nie mój. —No cóż, wygląda jednak na to, że będzie to wieczór dwóch bohaterów. - Co przez to rozumiesz? — Nawiązuję do sugestii prezydenta, którą uznałem za słuszną. Otóż Keyes chce, żebyś na czas przesłuchań przed komisją senacką formalnie objął stanowisko mojego główne go doradcy. - Mówisz poważnie? -Jak najbardziej. Co ty o tym sądzisz, Andie? - Myślę, że... wszystko zależy od Jacka. - Nie mam żadnego doświadczenia w zakresie przesłuchań przed komisją senacką. - Nic wielkiego. Będziesz dysponował zespołem najlepszych amerykańskich prawników na czas tego przesłuchania. —A więc w przeciwieństwie do adwokata Olliego Northa mam naśladować roślinę doniczkową? —Nic podobnego. Zrozum, że nie zamierzam udawać, iż opinia publiczna nie ma żadnego wpływu na moją nominację. Wystarczająco dużo farby drukarskiej zużyto na wyliczanie rozbieżności między mną a prezydentem, kiedy jeszcze byłem gubernatorem, dlatego też obarczyłem swojego adwokata specjalnym, pierwszoplanowym zadaniem ułożenia wszystkich tych niepokojów do snu. Poza tym jesteś moim synem i masz doskonałego adwokata. Dlaczego więc miałbyś występować w moim imieniu? Kelner przyniósł zamówiony koniak, ale na sam widok pękatej butelki Harry nie zdołał się opanować i ziewnął szeroko. —Jestem skonany — rzekł. — Zostawię was samych, a sobie wezmę tylko lampkę do łóżka. Zgodnie z planem mam się na jutro przygotować do roli kongresmana gotowego na objęcie gorącego wakującego stanowiska. Więc może lepiej i wy idźcie wcześniej spać, Jack. 87
- Jeszcze nie wyraziłem zgody na objęcie nowej posady -odparł Jack szybko. - Zgodzisz się. Prześpij się z tym problemem. Spotkamy się w lobby o dziewiątej. Pożegnali się i w towarzystwie agentów Secret Service Jack zszedł do lobby. Dopiero na dole odważył się spojrzeć na Andie. Mimo bardzo późnej pory odznaczała się wyjątkowo bystrym, przenikliwym spojrzeniem. Bardzo mu się podobała w obcisłych sweterkach i mógł tylko żałować, że tak rzadko nosi je na Florydzie. - Mam wrażenie, że nie polecisz ze mną jutro z powrotem do Miami - powiedziała. Pokręcił kieliszkiem z resztką koniaku. - Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, o co tutaj chodzi. - Zatem rozumiem, że polecisz prosto do Waszyngtonu. Mogłam się tego domyślać. - Mylisz się. Uwielbiam Miami. - I z tego powodu miałbyś nie wyjeżdżać? Bo uwielbiasz Miami? - Dobrze wiesz, co się za tym kryje. - Chyba musimy szczerze porozmawiać, Jack. Z trudem przełknął ślinę. Te pozornie niewinne słowa boleśnie raniły z niewiarygodną dokładnością, niczym śmiercionośny zastrzyk zatruty jadem wieloletniej znajomości. Najlepszą obroną jest atak. - Podejrzewam, że będę musiał się tu przeprowadzić, kiedy ojciec zostanie wiceprezydentem. Co ty wówczas zrobisz? - Chcesz powiedzieć, że nie będę się mogła przeprowadzić razem z tobą? - Owszem. Może teraz nie jest to jeszcze aż tak bardzo oczywiste, ale gdzieś za pół roku nasze stosunki staną się bardzo napięte. 88
— Spróbujmy więc temu przeciwdziałać. - To jest możliwe tylko teoretycznie. — Nie cierpię teoretycznych rozwiązań. - To może lepiej napijmy się jeszcze. — Przestań, Jack. Czy pomyślałeś choć przez chwilę, jak trudna jest dla mnie ta sytuacja? - A jest trudna? - Chodzi mi o samą znajomość z synem wiceprezydenta. Nawet dzisiaj wieczorem musiałam odebrać z pięćdziesiąt telefonów od ludzi, którzy postanowili mnie uprzedzić, że pokazują cię w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej. — Dzisiejszy dzień był niezwykły. -Jutro też będzie niezwykły, pojutrze także. - Dopóki nie skończą się przesłuchania przed komisją kongresową. Andie zareagowała całkiem irracjonalnie. — Naprawdę myślisz, że właśnie tak to powinno wyglą dać? Nawet jeśli twój ojciec obejmie fotel wiceprezydenta, ty będziesz mógł wrócić do wcześniejszego spokojnego życia? - Oczywiście. Chyba zapominasz, że ojciec był guberna torem. Nie powstrzymało mnie to przed tym, żeby wieść ta kie życie, jakie chciałem. — Tylko że Tallahassee to nie Waszyngton. A co ze mną? - Nie rozumiem. — Naprawdę ciężko pracowałam na swoją karierę. Jak są dzisz, jak koledzy z Biura przyjmą wiadomość, że spotykam się z synem wiceprezydenta? Na jakie sprawy będę mogła teraz liczyć? Kto będzie chciał ze mną pracować, jeśli, zda niem wszystkich, wystarczyłby mi jeden telefon, żeby według kaprysu wywalić z roboty każdego, od sprzątaczki po dyrek tora naczelnego FBI? Jack spuścił głowę. Poczuł się zakłopotany tym, że nigdy do tej pory nie postrzegał ich relacji w takim świetle. 89
—Znajdziemy jakieś wyjście. Bo przecież się kochamy, prawda? —Tu nie chodzi o to, jak bardzo się o siebie nawzajem martwimy - powiedziała. Z trudem przełknął ślinę. Owa przemiana pojęcia miłości na troskę była dla niego złym znakiem. — Naprawdę sądzisz, że ostatnie wydarzenia będą mogły nas odmienić? — A ty myślisz, że nie? -Nie. — I to mnie właśnie przeraża, Jack. Nie dostrzegasz nawet tego, co nieuniknione. Próbował spojrzeć jej w oczy, ale szybko odwróciła wzrok. Miał wrażenie, że mózg mu się zaraz przegrzeje, tak gorączkowo poszukiwał w pamięci magicznych słów. Wydawało się, że nagle wszystkie utraciły swą moc. — Przepraszam - mruknęła Andie. — Nie chciałam prze prowadzać tej rozmowy już dziś wieczorem. —Cóż, to równie dobra pora jak każda inna. Wstała i sięgnęła po płaszcz. —Muszę się położyć. —Ja także — odparł, podnosząc się z miejsca. Niespodziewanie zadzwonił jego telefon BlackBerry, a dźwięczny sygnał gongu od razu zakomunikował mu, że ma do odbioru „świeżą" wiadomość głosową, pochodzącą, jak się okazało, sprzed czterech godzin. Bezprzewodowa sieć telefoniczna w Waszyngtonie była bardzo kiepska. Idąc za Andie w stronę windy, uniósł aparat do ucha i włączył odtwarzanie nagrania. „To wiadomość dla Jacka Swytecka od Paulette Sparks z CNN International". Na chwilę zapadła cisza. Jack pomyślał, że równie dobrze mógł wybrać kontakt z jakimś innym reporterem, ale Paulette znał jeszcze z okresu poprzedzającego nominację jego 90
ojca. Już wtedy uważał ją za ważną personę i osobowość telewizyjną w politycznym światku stolicy. „Chciałabym się z tobą spotkać - padło wreszcie. — Jeszcze dziś wieczorem, jeśli to możliwe. Najpóźniej jutro z samego rana. Mam ważną sprawę, o której musimy porozmawiać. Bardzo ważną". Znowu zapadła cisza. Jack wyczuł, że nie są to pauzy dla efektu. Takie łamanie się głosu i nagłe zamilknięcia były w jawnej sprzeczności z jej pewnym, śmiałym zachowaniem na wizji. A ten wniosek jeszcze nasilił jego zaciekawienie. „I nie chodzi tu o kolejne dziennikarskie śledztwo dotyczące roli twojej czy twojego ojca w waszyngtońskich klikach. Prawdę mówiąc, chcę porozmawiać całkowicie prywatnie". Znowu zapadła cisza. „W pewnym sensie chodzi... o sprawę osobistą. Zadzwoń do mnie. Proszę". Wiadomość dobiegła końca. Jack opuścił telefon i zamyślił się głęboko. —Kto dzwonił? - zapytała Andie. —Dziennikarka. —Jak powiedział kiedyś Ronald Reagan: „No i masz babo placek". —Nie, to raczej coś zupełnie innego. Mówiła, że chodzi o sprawę osobistą. —Zabawne - odrzekła Andie, kiedy otworzyły się przed nią drzwi windy. — Co jest zabawne? - zdziwił się. Weszła do środka. — Wydawało mi się, że w Waszyngtonie nie istnieją spra wy osobiste.
Rozdział 13
P
unktualnie o szóstej rano wsadził Andie do taksówki stojącej przed hotelem. — Tylko pamiętaj, Jasiu. Kiedy zaczniesz się wdrapywać na Wzgórze Kapitolu bez pomocy swojej Małgosi, uważaj, żebyś się nie przewrócił i nie zgubił korony. — Bardzo śmieszne — mruknął i pocałował ją na pożeg nanie. Miała już zarezerwowany bilet na ranny samolot i zgodnie z tym, czego się obawiała, musiała lecieć sama. Jack kiepsko spał tej nocy. Nawet nie za bardzo przejmował się całą tą hordą waszyngtońskich prawników. Miewał już wcześniej do czynienia z takimi typkami. Bardziej martwiła go niespodziewana wiadomość od Pau-lette Sparks. Poszedł z powrotem na górę, wykąpał się i ubrał. Był pewien, że siódma rano to wystarczająco cywilizowana pora na telefon do dziennikarki, wziąwszy pod uwagę wyraźne zdenerwowanie, jakie słyszał w jej głosie podczas nagrywania wiadomości. — Dzięki, że zadzwoniłeś — powiedziała. — Możesz się ze mną spotkać za pół godziny w kawiarni Caribou przy Pennsylvania Avenue? Spotkanie z prawnikami miał wyznaczone na wpół do dziesiątej. 92
—O co chodzi? —Nie możemy o tym rozmawiać przez telefon. Musimy się spotkać. Powiedziała to takim tonem, jakby rzeczywiście nie miał innego wyjścia. — W porządku, przyjadę — odparł. Tak bardzo starał się zdążyć na czas, że zanim się zorientował, minął wejście do kawiarni. Paulette siedziała już nad drugą filiżanką kawy, kiedy wszedł do środka i przeprosił za spóźnienie. Podziękowała mu jednak uprzejmie, że zechciał poświęcić jej czas. Przyszło mu na myśl, że albo ma do czynienia z najmilszą reporterką pod słońcem, albo ona naprawdę czegoś chce od niego. —Bardzo mi się podobają pani doniesienia z Białego Domu — zaczął. —Dziękuję. Miejmy nadzieję, że to się szybko nie zmieni. Powiedziała to z uśmiechem, w którym było zdecydowanie za dużo autentycznego ciepła jak na znaną osobowość telewizyjną. W dodatku była ładniejsza niż na ekranie telewizora. Pewnie ze względu na delikatniejszy makijaż. —Widziałam tę wiadomość, którą dostałeś e-mailem w sobotę powiedziała. —Poważnie? Miała pozostać tajemnicą. —Jestem reporterką waszyngtońską. Mam do czynienia z wieloma rzeczami, które powinny zostać tajemnicą. —Przykro mi, ale nie mogę rozmawiać na ten temat. —Rozumiem. Musiałam już obiecać FBI, że nie wspomnę o tej sprawie na antenie. —Dziennikarz potrafiący dochować tajemnicy to coś niezwykłego - zauważył Jack - przynajmniej do czasu, aż FBI złapie lepszy trop autora pogróżek kierowanych pod adresem prezydenta. —Bardziej kieruję się tym, żeby nie zepsuć śledztwa w sprawie zabójstwa mojej siostry. 93
Oniemiał. —Przykro mi. O niczym nie wiedziałem. Kiedy to się stało? —W sobotę wieczorem. Została zastrzelona na przystanku autobusowym niedaleko stąd na kilka godzin przed tym, jak odebrałeś tego e-maila. — Chcesz powiedzieć, że te sprawy są ze sobą powiązane? Wyjęła z torebki telefon komórkowy, przywołała na ekra nik fotografię i popchnęła aparat po blacie w jego stronę. —Sam oceń. —Co to jest? —Zdjęcie ekranu komputera Chloe z zestawieniem odebranej poczty elektronicznej. Zrobiłam je tuż przed tym, jak do jej mieszkania wtargnęło FBI z sądowym nakazem przeszukania i zabrało komputer. Przyjrzyj się tematowi wiadomości trzeciej od dołu ekranu. Jack nie pamiętał dokładnie treści odebranego e-maila, ale tekst z ekranu komputera Chloe w jednej chwili obudził skojarzenia. Mogę ci podaćKeyesa na tacy. Gwarantuję. Spotkajmy się... A w wiadomości przysłanej jemu było: Mogę uczynić twego ojca prezydentem. Gwarantuję. Spotkajmy się... —Dziwne, nie sądzisz? - zapytała Paulette. —Jak brzmiała pełna wiadomość? —FBI nie chciało mi jej pokazać, a wciąż nie mogę znaleźć informatora, który by ją udostępnił. —Ja nie będę twoim informatorem. —Jeszcze nie potrzebuję cię w tej roli. Jak będę potrzebowała, dam ci znać. Wtedy zobaczymy. Nie umiał powiedzieć, czy żartuje, czy mówi to serio, choćby w jakimś stopniu. Ponownie spojrzał na ekran telefonu komórkowego. — Nie rozumiem kontekstu. Z jakiego powodu twoja sio stra miałaby odebrać tego typu wiadomość? 94
Najpierw westchnęła ciężko, a następnie w dużym skrócie opowiedziała mu całą historię. Uderzyło go zestawienie faktów: Chloe ostatnio zbierała materiały dla „Inquiring Star", a wcześniej pracowała dla wiceprezydenta Graysona, odbywała staż w korpusie prasowym Białego Domu. —Dlaczego straciła tę pracę? —Podobno została przyłapana ze skrętem w torebce. —Czyżbyś w to nie wierzyła? —Chloe uparcie zaprzeczała, jakoby skręt należał do niej. Tłumaczyła, że ktoś musiał go podrzucić. Wcześniej w to nie wierzyłam, ale teraz już sama nie wiem. —Co spowodowało tę zmianę? —Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że przysporzyła mi sporo kłopotów w mojej pracy w Białym Domu. —Właśnie z tego powodu, że stamtąd wyleciała? — Oczywiście. Ale także przez plotki. -Jakie plotki? Paulette uśmiechnęła się smutno. —No i jesteśmy. —Jesteśmy? Gdzie? — Dokładnie w tym miejscu, o którym wspominałam wcześniej. Gdzie zaufasz mi do tego stopnia, żeby zostać mo im informatorem. — W jakiej dziedzinie? —Owych pogróżek, zwłaszcza tych, które się jeszcze ewentualnie pojawią. I śledztwa, a konkretnie ewentualnego przełomu w kwestii identyfikacji autora wiadomości, jaką dostałeś. —Niby dlaczego miałbym w tych sprawach być twoim informatorem? —Ponieważ nie przychodzę do ciebie w roli reporterki. Chcę tylko wyjaśnić, co spotkało moją siostrę. Ja ze swej strony mogę cię wtajemniczyć w wiele spraw, których nie masz 95
szans poznać jako nowicjusz w Białym Domu. Wystarczy, że mi zaufasz. - Przecież nawet się nie znamy. Nie mogę ci niczego obiecać. - Wolisz grać twardziela? Jak chcesz. I tak powiem ci o pewnych sprawach. Ostatecznie wspólna wiedza to potęga. -Jeśli się nie mylę, znane powiedzenie mówi tylko: „Wiedza to potęga". - Ale nie w Waszyngtonie. Tutaj prawdziwą potęgę sta nowi umiejętność zaprzeczania. Jeśli podzielę się z tobą swoją wiedzą, pozbawię cię możliwości zaprzeczenia, wtedy zyskam nad tobą przewagę. Jack zamyślił się głęboko, chcąc sobie to wszystko przetrawić. Niespodziewanie z jego pamięci wypłynęły słowa wypowiedziane wczoraj przez Andie: Nie dostrzegasz nawet tego, co nieuniknione. - W porządku, zamieniam się w słuch - odparł. - Przystaję na twoje warunki. - W ubiegłym miesiącu dowiedziałam się od przyjaciela z Białego Domu - zaczęła - że Chloe próbowała wejść w kontakt z wiceprezydentem. Była tak natrętna, że doszło aż do tego, iż wezwał mnie do swego gabinetu szef sztabu Graysona i namawiał, bym po cichu spróbowała coś z tym zrobić, zanim do akcji wkroczy FBI. - FBI? Przecież twoja siostra była dziennikarką, która wcześniej pracowała dla wiceprezydenta. Miała pełne prawo szukać z nim kontaktu. - Owszem, szukać kontaktu, ale nie prześladować go. - Zatem twoja siostra prześladowała wiceprezydenta? - To zależy od definicji prześladowania. Pewne fakty z przeszłości Chloe przemawiały przeciwko niej. - Masz na myśli powód wykluczenia z korpusu? - Nie, co innego. - Upiła łyk kawy, zanim podjęła: - Wymagania wobec stażystów w Biały Domu są dosyć surowe, 96
nakazują im, jak się ubierać, gdzie się pokazywać, a co najważniejsze, jak się zachowywać w obecności przełożonych. - Chloe naruszyła te zasady? - Biały Dom to jedyne miejsce, gdzie prezydent przestaje być sławą. Dlatego stażystom nie wolno wyczekiwać na korytarzach, na których wcześniej czy później musi się pojawić prezydent albo wiceprezydent, ani też wystawać pod drzwiami, gdzie na pewno będą musieli jednego z nich spotkać. Chloe należała do wąskiej grupy stażystów, którzy dostali niebieską przepustkę, umożliwiającą wstęp do skrzydła zachodniego. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że przez to woda sodowa uderzyła jej do głowy. W każdym razie Chloe zaczęła, że się tak wyrażę, łazić za Graysonem krok w krok. —I jak się to skończyło? —Już wiesz, wyleciała z korpusu. - Ale za narkotyki. —Taki był oficjalny powód — wycedziła Paulette. —Znów słyszę w twym głosie niedowierzanie. - Nic na to nie poradzę. Sama jestem dziennikarką — przypomniała grobowym tonem. - Poza tym to śmierć mojej siostry stała się przyczyną naszego spotkania. — Chyba zaczynam cię rozumieć. Nadal jednak nie poj muję, do czego ma to nas doprowadzić. - Do tego e-maila - odparła z naciskiem, potrząsając te lefonem komórkowym. - Podejrzewam, że nie była to pierw sza wiadomość, jaką Chloe dostała pocztą elektroniczną od potencjalnego informatora. Bo z jakiego innego powodu FBI miałoby niespodziewanie przejmować dochodzenie i rekwirować jej komputer? Zakładam więc, że wymiana korespon dencji między Chloe i tym gościem trwała od kilku tygo dni, może nawet dłużej. Sam zauważyłeś, że jeśli porówna się wiadomość odebraną przez Chloe, zawierającą obietnicę skompromitowania Keyesa, z wiadomością, jaką ty dostałeś, 97
oferującą wyniesienie twojego ojca na stanowisko prezydenta, daje to do myślenia. Może więc jednak istniał ważny powód, dla którego moja siostra tak uporczywie próbowała się skontaktować z wiceprezydentem? Może usiłowała mu przekazać tę samą prawdę. —Co do przygotowywanej próby zabójstwa? —Nic podobnego. Jeszcze nie rozumiesz? Podstawowym słowem w całej tej sprawie nie jest „pogróżka", ale „informacja". Chloe weszła w posiadanie informacji mogącej skompromitować Keyesa i zrobić Graysona prezydentem. Autor odebranego przez ciebie e-maila także twierdzi, że mógłby skompromitować Keyesa i wynieść na jego urząd twojego ojca. Właśnie dlatego FBI odmówiło mi dostępu do pełnej treści poczty odebranej przez Chloe. —O rety — wyjęczał Jack. — No więc jak? - zagadnęła Paulette. - Umowa stoi? Jack miał już na końcu języka pytanie o charakter tej umowy, ale mina reporterki przypomniała mu błyskawicznie, że chodzi o zaufanie. —Mam rozumieć, że proponujesz, byśmy zostali wspólnikami? —Od FBI niczego więcej się nie dowiem. Zresztą pewnie szybko się przekonasz, że i tobie nie będą chcieli niczego powiedzieć. Ale ja mam swoje źródła, a ty masz swoje. Jeśli nawiążemy współpracę, może uda mi się wyjaśnić, co spotkało moją siostrę. A tobie może uda się odkryć, w co wdepnął twój ojciec, póki nie jest jeszcze za późno. —Brzmi to sensownie. —Wyda ci się jeszcze bardziej sensowne, jeśli znajdziesz trochę wolnego czasu w ciągu najbliższej godziny. Jack spojrzał na zegarek. Mógł jej poświęcić tę godzinę. — Na co miałbym go przeznaczyć?
98
- Mam umówione spotkanie, w którym mógłbyś mi towarzyszyć. - Co to za spotkanie? - Z kimś, kto jest tak przerażony, że boi się z kimkolwiek rozmawiać, oczywiście z powodu groźnych ostrzeżeń ze strony FBI. Niewykluczone, że jest to jedyny człowiek mogący zidentyfikować autora wysłanej pod twoim adresem wiadomości mailowej. - Masz na myśli tego włóczęgę, który wczoraj przekazał mi kartkę od autora pogróżek? - Właśnie. - Nawet mnie FBI nie ujawni jego tożsamości. Zatem jak zamierzasz go odnaleźć? - Przez swoich informatorów. - Widzę, że dostęp do nich traktujesz jak rzecz pierwszoplanową. - No, proszę - mruknęła z ironicznym uśmiechem. Szybko się uczysz.
Rozdział 14
S
pacer malowniczym odcinkiem Pennsylvania Ave-nue zaprowadził Jacka i Paulette do parku Lafayette, ogólnodostępnego trzyhektarowego terenu zielonego sąsiadującego od północy z terenem Białego Domu. W południowo-wschodniej bramie minęli posąg markiza Gilberta de Lafayette, francuskiego bohatera amerykańskiej wojny wyzwoleńczej i symbolu francuskiej „wzajemności" w II wojnie światowej w trakcie wyzwalania spod okupacji Paryża. Kwartał dalej na północ znajdowała się katedra episkopalna Świętego Jana Chrzciciela, nieoficjalna świątynia personelu Białego Domu od czasu, gdy James Madison niemal dwa wieki wcześniej zarezerwował dla władz federalnych całą ławkę numer 54. — Nazywają ten przybytek kościołem prezydentów — po wiedziała Paulette, kiedy zbliżyli się do głównego wejścia. Na szczycie schodów prowadzących do świątyni siedziało czterech żebraków, z których dwóch albo spało, albo było nieprzytomnych. — To oni powinni zostać wiceprezydentami — odezwał się Jack. Paulette uśmiechnęła się smutno i zapytała: —Próbujesz drwić ze stanowiska swojego ojca czy z mojego Kościoła? —Jesteś wierząca? —Dziwi cię to? 100
- Tylko dlatego, że większość waszyngtońskich reporterów, jakich do tej pory spotkałem, uważała się za równych bogom. - Podejrzewam więc, że ego rozdęte do niebotycznych rozmiarów będzie dla ciebie czymś zupełnie nowym, nawet jak na adwokata procesowego. - Strzał w dziesiątkę - przyznał Jack. Ledwie stanęli u podnóża granitowych schodów, słońce przebiło się przez chmury i rozjaśniło złotawym blaskiem kopuły oraz zewnętrzne, pokryte żółtym stiukiem ściany budowli. Poranne powietrze wciąż było chłodne i rześkie, Jack zastanawiał się przez chwilę, ileż to nocy ci bezdomni musieli spędzić, trzęsąc się z zimna, przed drzwiami Domu Bożego odległego zaledwie o kilkadziesiąt metrów od Białego Domu. - Zaczęłam regularnie tu przychodzić, kiedy dostałam przydział na relacje z Białego Domu - powiedziała Paulette. -Niemniej, szczerze mówiąc, podczas mojej pierwszej wizyty byłam przede wszystkim ciekawa, kogo tu spotkam. Właśnie w ten sposób natknęłam się na Juana. - Na kogo? - Mojego informatora. - „Księżniczko — zaczął, podnosząc się z miejsca na schodach. Como estds?". - Muy bien, gracias. Jack popatrzył na nią ze zdumieniem. - Znasz hiszpański? - Słabo. Ale Juan nie przywiązuje do tego większej wagi. Przypomniało mu się nagle zamieszanie, jakie sprowokowała jego abuela, żeby skonfrontować akcent jego znajomych z wiedzą wnuka, a zwłaszcza z dialektem typu „Speedy Gonzalez". Przedstawiła ich sobie, lecz zamiast uścisnąć dłoń Jacka, Juan uściskał serdecznie Paulette i rzucił: - Jest piękna, prawda? 101
Jack w jednej chwili nabrał przekonania, że Juan nie był jej informatorem. — Siadajcie — powiedział tamten, szerokim gestem wska zując stopnie schodów przed kościołem. — Mi casa es su casa. Mimo że jego uśmiech odsłaniał braki w uzębieniu, wyraźnie nie miał braków w serdeczności. Miał na głowie czapeczkę z emblematem waszyngtońskiej drużyny „Redskins", czarne rękawiczki oraz błękitne spodnie do gry w golfa, które tak bardzo musiały wkurzyć żonę któregoś kongresma-na, że postanowiła je bez zgody męża wrzucić do pojemnika z używaną odzieżą na potrzeby Armii Zbawienia. Juan był olbrzymem o łagodnym usposobieniu, a szeroka blizna na czole skłoniła Jacka do wniosku, że prawdopodobnie stał się ofiarą barowej bijatyki, wywołanej zapewne przez podchmielonych konusów z głęboko zakorzenionym kompleksem Napoleona. —Mniej więcej od pół roku spotykamy się tu regularnie z Juanem co dwa tygodnie — powiedziała Paulette. —Poznaliśmy się w La Casa - dodał Latynos. —La Casa to przytułek dla bezdomnych, głównie Latynosów dodała Paulette pospiesznie. — Pracowałam tam jako wolontariuszka. Jack starał się za wszelką cenę ukryć zdumienie, lecz Paulette z minuty na minutę okazywała się osobą diametralnie różną od stereotypu, jaki nosił w pamięci. —Mam dla was dobre nowiny — rzekł Juan. —Znalazłeś naszego człowieka? - zagadnęła pospiesznie Paulette. -Si. —Możesz nas do niego doprowadzić? - podchwycił Jack. -Nie. —Dlaczego? - zapytała Paulette. —Bo się ukrywa.
102
—Przed kim? —Todo el mundo. — Przed całym światem. —Moim zdaniem on świetnie wie, że FBI wykorzystuje go jako przynętę - zauważył Jack. — Pewnie dlatego nie obciąża się go żadnymi oskarżeniami. Warto sprawdzić, czy człowiek, który go użył jako pośrednika, nie skontaktuje się z nim po raz drugi. Paulette nie sprzeciwiła się tej opinii. —Rozmawiałeś z nim, Juan? —Claro. Wyszło, że to przyjaciel de un amigo mojego przyjaciela. Jack pospiesznie wyliczył, że należy z tego zdania usunąć jedną aluzję dotyczącą przyjaciela i dwie związane z klasycznym pojęciem gringo. —Nie mówił ci nic o człowieku, który zapłacił mu za to, żeby zagadnął do mnie na schodach przed muzeum? —Un viejo. —He lat mógł mieć ten... starzec? - zapytał szybko Jack. —Był w wózku inwalidzkim. —W wózku inwalidzkim? —Si. W fotelu na kółkach. Tu sabes? A może i ty słabo znasz angielski? Paulette ledwie się powstrzymała, żeby nie wybuchnąć śmiechem. —Owszem - rzekł Jack. - Wiem, co to wózek inwalidzki. —Czy twój bezdomny przyjaciel powiedział ci jeszcze coś na temat tego mężczyzny? — podchwyciła szybko Paulette. —Że jest jak Anthony Hopkins. —Przypomina Anthony ego Hopkinsa? - zapytała. — Czy też raczej jest fanem Anthony'ego Hopkinsa? —Jest nim. Bohaterem tych samych filmów. —Chodzi ci o Hannibala Lectera?
103
—Nie, tego drugiego. - Juan zaczął się rytmicznie kiwać, uniósłszy ręce nad głowę, mrucząc powszechnie znaną melodię Sirtaki z filmu o Greku Zorbie. —Chodzi ci o Anthonyego Quinna? - wtrąciła Paulette. — Si, si. El Griego. O Greka. Obok ich stolika przeszła wolontariuszka z pobliskiego schroniska, roznosząca kubki parującej kawy. Juan przywołał ją tak energicznie, jakby chciał się poderwać z miejsca. Jack wciąż pamiętał o czekającym go rannym spotkaniu, uzyskawszy więc zapewnienie Juana, że ten o niczym nie zapomni, pożegnał się z nim i pociągnął Paulette do wyjścia, od którego skierował się w stronę Białego Domu. Na najbliższym skrzyżowaniu, gdy znaleźli się na wprost Executive Mansion, oboje popatrzyli na siebie znacząco. — Co o tym sądzisz? - zapytał. — Jestem prawie pewna, że człowiek, który wysłał e-maila do ciebie, był także autorem wiadomości, którą dostała moja siostra. Myślę, że jeśli poznamy pełną treść przekazu do Chloe, zarazem poznamy też przyczynę, dla której została zastrzelona. —Tego samego byłaś pewna jeszcze przez spotkaniem z Juanem. —Zgadza się. Ale wcześniej dysponowałam tylko teorią. Teraz jestem już przekonana co do jej słuszności. —Co cię ku temu skłoniło? —Zabójca Chloe równie dobrze mógł się poruszać w wózku inwalidzkim. —Czemu tak sądzisz? —Coś pękło w relacji między nim a Chloe. Postanowił się jej pozbyć, a zamiast tego nawiązać kontakt z tobą. Wyznaczył jej miejsce spotkania na przystanku autobusowym, pod który mógł swobodnie podjechać, wymierzyć do niej z pistoletu, 104
a potem uciec niepostrzeżenie. Czysta robota z pewnym rezultatem jak na kogoś, kto nie może się poruszać na własnych nogach. Jack zamyślił się na chwilę. - Prawdę mówiąc, to logiczne wyjaśnienie. - Rzecz jasna. Jeśli weźmiesz pod uwagę sposób, w jaki FBI odcięło od dopływu informacji najpierw ciebie, a potem mnie, to wyjaśnienie staje się jeszcze bardziej wiarygodne. Ten facet rzeczywiście musi coś mieć na prezydenta Keyesa. Możliwe, że zdradził już to Chloe, tyle że ona nie przywiązała do tego należytej wagi. Zabił ją więc, żeby nie wyjawiła opinii publicznej jego sekretów, bo wówczas straciłyby wartość. I teraz zapewne szuka u ciebie nowego sposobu sprzedania informacji, wierzy bowiem, że jeśli twój ojciec zostanie zaprzysiężony na wiceprezydenta, nic mu nie przeszkodzi, żeby objąć najważniejszy urząd w państwie. - Akurat tej ostatniej części nie rozumiem. Jeśli facet zna sposób na obrzucenie błotem prezydenta, dlaczego nie zaszan-tażuje bezpośrednio jego bądź jego popleczników? Dlaczego zwraca się właśnie do mnie, syna kandydata na stanowisko wiceprezydenta? - Do tego jeszcze nie doszłam. Wszystko jednak wskazuje, że FBI próbuje odciąć nam dostęp do starego Greka poruszającego się w wózku inwalidzkim. Mimo wszystko powinniśmy go odnaleźć. - Ile takich osób może mieszkać w Waszyngtonie? - Nie mam pojęcia - odparła z rezygnacją. - Ja też - przyznał szczerze. - Coś mi jednak mówi, że wkrótce go odnajdziemy.
Rozdział 15
O
taczali go sami prawnicy. Naliczył ich w sumie trzynastu. Zebrali się w wyłożonej orzechową boazerią sali konferencyjnej na ósmym piętrze kancelarii Carter & Brooke, cieszącej się doskonałą reputacją waszyngtońskiej firmy prawniczej, która miała wesprzeć komisyjne przesłuchania Jacka i Harry ego. Pomieszczenie zostało urządzone na wzór miniaturowej sali rozpraw, gdyż wykorzystywano je do prób generalnych przed wystąpieniami w ważnych procesach, a Jack mógł się tylko domyślać, jakie to polityczne machlojki były tu poddawane próbom. „Zgadza się, szanowni sędziowie przysięgli, mój klient zamawiał rutynowe opryski z samolotów, kiedy na plantacjach pomidorów pracowali najemni emigranci, nie wątpię jednak, że zapewnione im przez właściciela upraw szerokie sombrera stanowiły co najmniej dostateczną ochronę przed rakotwórczymi pestycydami". Na przekór wszelkim teoriom i zasadom etyki zawodowej w takich właśnie salach przesłuchiwano egoistycznych bogatych biznesmenów w krzyżowym ogniu pytań, po to tylko, żeby łatwiej było ich przekonać do odmowy składania zeznań przed sądem, gdyż sprawa została już potajemnie ułożona polubownie z reprezentantami strony przeciwnej. Tego dnia podobnej próbie miał zostać poddany Harry Swyteck. Biorący po osiemset dolarów za godzinę prawnicy mieli się wcielić w role przedstawicieli komisji kongresowych 106
pod czujnym nadzorem prowadzącej to przedstawienie szefowej prezydenckiego sztabu Ołivii Thompson. - Proszę po raz ostatni — odezwała się, jęknąwszy cicho. — Niech pan tak formułuje swoje odpowiedzi, żeby uniknąć demonstrowania otwartego konfliktu z członkami administracji. Prezydent Keyes popiera wprowadzenie całkowitego zakazu produkcji broni zaczepnej. - A ja nie - odparł Harry. - Jestem przeciwny jakimkolwiek ustawowym regulacjom popychającym nas w stronę społeczeństwa, w którym uzbrojeni są wyłącznie przestępcy. - Ojciec ma rację - wtrącił Jack. - Proszę sobie wyobrazić wprowadzenie w tym kraju prawa zakazującego obscenicz-ności. Wtedy już tylko prostytutki mogłyby uprawiać seks. I tak trwała ta słowna przepychanka, aż przeciągnęła się nawet poza porę obiadową. Grudniowy dzień był krótki, więc dawno zdążyło się ściemnić, nim dopiero po wpół do ósmej wieczorem limuzyna zabrała Jacka z ojcem z powrotem przez miasto. Harry wysiadł pierwszy, był umówiony z Agnes w restauracji marokańskiej. Jack czuł się wykończony, wiedział jednak, że jeśli wróci do hotelu i od razu pójdzie do łóżka, obudzi się koło trzeciej nad ranem i będzie musiał tępo gapić się w sufit aż do wschodu słońca. - Możemy pojechać dalej w kierunku Massachusetts Ave-nue? zwrócił się do kierowcy. - Oczywiście. A konkretnie dokąd? Jack wyjął z portfela wizytówkę i odczytał adres: - Observatory Circle numer jeden. - Do domu wiceprezydenta? -Tak. - Jak pan sobie życzy. Jack wiedział z doniesień telewizyjnych, że wdowa po zmarłym wiceprezydencie zajęła się pakowaniem rzeczy prywatnych rodziny Graysonów. Nie rozmawiał z Mariłyn od 107
czasu stypy zorganizowanej w ich rodzinnym domu w Georgii. Ale wizytówkę zachował i teraz, w świetle wydarzeń ostatnich dni, jej słowa dotyczące niezwykłych okoliczności śmierci męża wydały mu się niemalże prorocze: „Mam przeczucie, że jeśli sprawy z twoim ojcem potoczą się dalej w tym samym kierunku, i ty już niedługo nabierzesz wątpliwości. Gdyby tak się stało, zadzwoń do mnie". Zadzwonił pod podany numer, odchyliwszy się na oparcie kanapy limuzyny. Za przyciemnionymi szybami auta zapadła niemal całkowita ciemność, gdy wyjechali z rzeki miejskich świateł i zagłębili się w tonący w mroku Dumbarton Oaks Park. Zadzwonił pod numer komórkowy i kiedy Marilyn odebrała, przedstawił się pospiesznie jako „Jack, syn Harry ego Swytecka". — To miło, że postanowiłeś się do mnie jeszcze odezwać, Jacku, synu Harry ego Swytecka. Przemknęło mu przez myśl, że chyba doszukuje się drugiego dna w jej niewinnym żarciku, niemniej odebrał to jako przyjacielską radę, żeby w tym mieście nigdy nie wyjawiać od razu swoich koneksji rodzinnych, które miałyby na rozmówcy zrobić wrażenie tym „synem Harryego Swytecka", jeszcze zanim dotrze do niego, że przedstawił się jako Jack. —Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale nie mogę zapomnieć o naszej krótkiej rozmowie, do jakiej doszło w pani domu, i dlatego mam... —Wątpliwości? - wpadła mu w słowo. - Tak szybko? —Niestety, tak. —Kiedy chciałbyś porozmawiać? —Jestem teraz w okolicy pani domu, więc gdyby było to możliwe... —Twoje towarzystwo sprawi mi wielką radość. Zaraz powiadomię Secret Service, żeby cię wpuścili.
108
Rezydencja wiceprezydenta, przeznaczona pierwotnie na siedzibę nadzorcy obserwatorium astronomicznego, nosiła wszelkie znamiona architektury w stylu królowej Anny z końca dziewiętnastego wieku, włączywszy w to cylindryczną basztę obserwacyjną oraz szeroką werandę opasującą na parterze cały budynek. Strażnik przy bramie sprawdził dokumenty Jacka, zanim przepuścił limuzynę na długi podjazd prowadzący do wejścia. Marilyn Grayson powitała go w drzwiach, po czym wprowadziła do foyer wystarczająco obszernego, by pomieścił się w nim odrębny kominek i fortepian koncertowy. Wokół instrumentu piętrzyły się szare kartonowe pudła. - Wybacz mi ten bałagan - powiedziała. - Pakowałam się dziś od samego rana. Zaprosiła go do mieszczącej się po drugiej stronie foyer biblioteki. Tu przyciągał uwagę wiszący nad kominkiem portret pierwszego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, na którym, zdaniem Jacka, John Adams wyglądał tak, jakby miał za chwilę kichnąć. Z regałów na książki i stolików do kawy zniknęły już wszystkie rodzinne fotografie, a ich miejsca nie zajęły jeszcze ozdoby gwiazdkowe. Marilyn Grayson, podobnie jak podczas stypy w Georgii, robiła wrażenie osoby szalenie dystyngowanej, i choć nie zakończył się jeszcze okres żałoby, wyglądała na dużo bardziej wypoczętą i zrelaksowaną niż podczas ich poprzedniego spotkania. Zapytała o zdrowie Harry'ego, a Jack, chcąc się odwzajemnić w podobny sposób, zapytał o jej córkę, która właśnie w tej chwili, jak gdyby wiedziona szóstym zmysłem, wkroczyła do pokoju. Wyglądała tak samo oszałamiająco nawet bez makijażu, ubrana w wygniecione niebieskie dżinsy i sportową bawełnianą koszulkę. - Mam nadzieję, że pamiętasz Elizabeth? - odezwała się pani Grayson.
109
— Mieliśmy okazję zamienić parę słów — odparł pospiesznie. Elizabeth wytarła dłonie o koszulkę, zanim wyciągnęła do niego rękę na powitanie. —Przepraszam za swój wygląd — powiedziała. — Jesteśmy w trakcie pakowania. —W pełni to rozumiem — odrzekł. — Przeprowadzki nigdy nie należą do przyjemności, lecz proszę przyjąć moje wyrazy ubolewania z powodu okoliczności, które wymusiły właśnie tę przeprowadzkę. —Tak, rzeczywiście są wkurzające. —Elizabeth - syknęła jej matka. —Proszę, mamo. To słowo już dawno utraciło tę nieprzyzwoitą konotację, jaką cieszyło się w waszym pokoleniu. Mam rację, Jack? Musiał się chwilę zastanowić nad odpowiedzią. —Mam wrażenie, że w tych okolicznościach muszę wziąć na siebie rolę przedstawiciela pokolenia przejściowego. —Sprytnie - podsumowała z uśmiechem Elizabeth. —Jak długo zabawisz w stolicy? —Tylko tyle, ile będzie potrzeba mojemu ojcu, żeby przejść wszelkie wymagane przesłuchania przed komisjami kongresowymi. -Ja będę pomagać mamie jeszcze przez jakiś tydzień. Może zjedlibyśmy kiedyś razem lunch? Mogłabym cię wprowadzić w wiele tutejszych sekretów. —Sekretów? —Chodzi mi o takie rzeczy, że na przykład kuchnia i jadalnia znajdują się na różnych piętrach. No i pojawia się tu duch odziany w koźlą skórę, lecz jak dotąd zauważyły go tylko dzieci Mondale'ów. —Nie wątpię, że Jack będzie bardzo zajęty — wtrąciła pani Grayson.
110
- Sprawia wrażenie na tyle dorosłego, żeby decydować za siebie. - W rzeczy samej dokładnie o to mi... - zaczęła gospodyni, najwyraźniej chcąc szybko zmienić temat na dużo bardziej bezpieczniejszy, lecz córka przerwała jej w pół słowa: - Mama myśli, że chcę się wprosić na randkę, a tego się panicznie boi. Mój narzeczony był po czterdziestce, z czym po prostu nie mogła się pogodzić. - Po czterdziestce? - zdziwił się Jack. - Wielkie nieba... - No to jak? Zjemy razem lunch? - zapytała Elizabeth. Nie miał najmniejszego zamiaru sprawdzać teorii Theo, że tego typu piękność z Georgii ma wystarczająco dużo życiowego doświadczenia, żeby umawiać się wyłącznie z mężczyznami z pokolenia Y, do tego uzależnionymi od pornografii, a ponadto desperacko poszukuje swojego własnego Clarka Gablea. Poza tym, rzecz jasna, był związany z Andie. - Myślę, że... - Jeśli odmówisz, postaram się obfajdać wszystkie łóżka w tym domu, zanim twój ojciec zdąży się tu wprowadzić. - No cóż, jeśli traktujesz sprawę w tych kategoriach... - Świetnie. Umówimy się telefonicznie - rzuciła beztrosko, po czym uśmiechnęła się szeroko, zawróciła na pięcie i zostawiła ich samych. Była Druga Dama ociężale klapnęła na fotel i ruchem ręki wskazała miejsce na drugim, stojącym naprzeciwko. - Ach, ta Elizabeth... - mruknęła, kręcąc głową. - Odzie dziczyła temperament po ojcu. - To chyba dobrze, jak mi się zdaje - rzekł nieśmiało Jack. Nie odpowiedziała. - Zatem czym mogę ci służyć, Jack? - zapytała po chwili. Przygryzł wargi, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. - To był dla mnie bardzo dziwny tydzień...
111
— Śledziłam uważnie cały jego przebieg w wiadomościach telewizyjnych — odparła. W wiadomościach... Jeśli nie dysponowała innym źródłem informacji, pewnie nic nie wiedziała o sobotnim e-mailu od człowieka, który utrzymywał, że może wynieść Harry'ego Swytecka na urząd prezydenta. Ale teraz jego uwagę zaprzątało co innego. — Czy mówiąc o „uważnym śledzeniu całego przebiegu ty godnia", miała pani na myśli także zabójstwo Chloe Sparks? - Kogo? - zapytała. - Nigdy nie słyszała pani tego nazwiska? Wzruszyła ramionami. —A powinnam je słyszeć? —W ubiegłym roku odbywała staż w korpusie prasowym Białego Domu i została oddelegowana do ekipy wiceprezydenta. Później wydalono ją z powodu... - Ach, tak, przypominam sobie. Chodziło o narkotyki. - W sobotę wieczorem została zamordowana. Pani Grayson przez chwilę wchłaniała tę nowinę. - Nic o tym nie słyszałam. - Z tego, co zdążyłem się zorientować na podstawie wpi sów w Internecie, jej śmierć odbiła się dużo głośniejszym echem w rodzinnym Chicago niż tutaj. Waszyngtońskie me dia w większości koncentrowały się na tym, że Chloe była młodszą przyrodnią siostrą znanej reporterki z Białego Do mu, Paulette Sparks. —Zatem współczuję Paulette. Zawsze uważałam ją za klasową reporterkę. Natomiast jej siostra... no cóż, można tylko żałować, że tak dobrze zapowiadająca się dziennikarka aż tak szybko stoczyła się na dno. —Nim została zastrzelona, podjęła pracę w redakcji „In-quiring Star". Wdowa w defensywnym odruchu skrzyżowała ręce na piersiach. Było jasne, że wszyscy przedstawiciele stołecznej 112
elity stanowili podstawowy cel takich brukowców jak „In-quiring Star". —Teraz, kiedy o tym wspomniałeś, odnoszę wrażenie, że gdzieś czytałam o tym zabójstwie. —Chloe była w trakcie targów z anonimowym informatorem, który zarzekał się, że jego informacje pomogą obalić prezydenta Keyesa. —Oho, teraz już przypominam sobie, w jakim kontekście słyszałam o tym zabójstwie w wiadomościach telewizyjnych. —Nie wszystkie szczegóły zostały ujawnione opinii publicznej. Wiem o tym od Paulette Sparks, która wyjawiła mi także, iż Chloe szukała sposobu nawiązania kontaktu z wiceprezydentem. Podobno szukała go tak intensywnie, że aż FBI przesłuchiwało Paulette na temat potencjalnych źródeł jej siostry. Wie pani coś bliżej na ten temat? -Nie. Jack zawahał się, gdyż miał nadzieję, że zdobędzie jakieś nowe informacje. Ale Marilyn milczała. —Chyba pan w to wszystko nie wierzy - odezwała się w końcu. —Owszem, wierzę. Ale szczerze mówiąc, przyjechałem tu w nadziei, że dowiem się czegoś więcej o tajemniczym informatorze Chloe i jej staraniach nawiązania kontaktu z wiceprezydentem, w kontekście wątpliwości, o których wspominała pani podczas stypy po śmierci męża. —Cóż, nie miałam o tym wszystkim pojęcia, stąd też moje wątpliwości musiały wynikać z zupełnie innych przyczyn, prawda? Najwyraźniej próbowała jak najszybciej zamknąć uchylone przez niego drzwi. —Najwyraźniej tak. —Ale gotowa jestem zawrzeć z tobą umowę, Jacku, synu Harry ego Swytecka. Wyznam ci, skąd wzięły się moje 113
wątpliwości co do przyczyn śmierci Phila, jeśli ty mi powiesz, co FBI próbuje ukryć przed całym światem i co spowodowało, że FBI postanowiło wykorzystać cię do zaaranżowania w sobotnie przedpołudnie tego spotkania z bezdomnym człowiekiem przed wejściem do muzeum. Zamyślił się. Decyzja o przekazaniu jej treści anonimowego emaila nie należała do łatwych, nawet jeśli Paulette Sparks, w końcu przedstawicielka mediów, wiedziała już o nim wszystko. — Ma się rozumieć, przebieg tej rozmowy pozostanie tyl ko między nami - dodała szybko wdowa. - Daję ci na to moje słowo. Jack wciąż jednak nie mógł podjąć decyzji. Rozmawiał z zagadkową kobietą, wdową po wiceprezydencie Graysonie. Z niewyjaśnionych przyczyn nie potrafił powiedzieć jej o wszystkim. Może wynikało to ze sposobu, w jaki ona nawiązała z nim kontakt podczas stypy. Bo przecież wtedy zdobyła jego zaufanie. —Zawarła pani swoiste przymierze — powiedział, po czym zamilkł na dobre. —Słucham. Jakie? — odparła po chwili. —Byłe Drugie Damy tego kraju mają pierwszeństwo. Proszę... Uśmiechnęła się smutno, jakby chcąc wyrazić swoje współczucie dla niego. I po chwili opowiedziała mu o wszystkim.
Rozdział 16
Z
tymi wszystkimi truciznami czy bez nich? - zapytał Theo. Knight był ostatnim człowiekiem, którego Jack spodziewał się zastać na koniec dnia w hotelowym barze. Przed nim stała niewielka kolumna pustych kieliszków do wódki. Za owe „trucizny" miały służyć klasycznie sól i cytryna. —Dzisiaj nie mam nastroju na tequilę - odparł. - Co ty jeszcze robisz w stolicy, do diabła? —Zasięgam języka. —W jakim zakresie? —Sekretarza szkolnictwa. W końcu sprawy edukacji nie są mi obce. „Dajemy fory". „Nie zastawiamy żadnego dziecka". „Pij mleko". —„Nie zostawiamy żadnego dziecka", Einsteinie. Pytałem poważnie, co ty tutaj robisz? —Prawnicy twojego ojca chcieli ze mną rozmawiać. Cholera, już traktują mnie jak ozdobną roślinę doniczkową. —Nikt mnie nie uprzedził. — Usłyszałem, że zachodzi obawa, iż ktoś zrobi aferę wo kół warunków ugody, na której podstawie wywalczyłeś dla mnie odszkodowanie od władz Florydy za cztery lata bez prawnie spędzone w celi śmierci. Jack błyskawicznie przetrawił tę wiadomość. Potrzebny był niezależny akt prawny, żeby wywalczyć od władz stanowych odszkodowanie za niesłuszne uwięzienie. Ale to podpis 115
Harry'ego widniał pod końcową ugodą, dzięki której Theo mógł kupić Sparkys Tavern. - No to jak? — powtórzył przyjaciel. - Z truciznami czy bez nich? - Jutro z samego rana mam kolejne spotkanie z kilkoma prawnikami oraz szefową sztabu Białego Domu. - A zatem bez trucizn - uznał Theo, przesuwając w jego kierunku kieliszek czystej teąuili. - Nie słyszałeś, co powiedziałem? Nie zamierzam dzisiaj pić. - Pamiętasz, chłopie, na co postanowiliśmy się przerzucić, kiedy twoja była żona zdecydowała się na ciastko z kremem? - Na tequilę. - A kiedy twoja przyjaciółka, Mia, zapragnęła sią przefarbować, żeby pod przybranym nazwiskiem wyjechać z miasta? - Też na tequilę. - A gdy Renę wybrała pracę dobroczynną w Afryce zamiast żarliwego życia erotycznego w Miami? - Również na teąuilę. - No właśnie. Mamy więc własną tradycję. A przecież trudno się wyłamywać z tradycji, prawda? - Mówisz tak, jakby Andie już postanowiła się ze mną rozstać. - Cóż, pewnie tak postanowi, jeśli w porę nie zdołasz się uwolnić od tych paskudnych waszyngtońskich nawyków. - Rozmawiałeś z nią? - Owszem. Chciałaby wrócić do Miami, Jack. Uważa, że Kapitol jest nie dla niej. - Czuję się przez to po prostu żałośnie. - Bo jesteś żałosny. Jack uniósł kieliszek. - Wypijmy za to. Wychylili wspólny toast. 116
— Nieźle - skwitował Theo. Jack skrzywił się, jakby wypił kieliszek benzyny. — Mam nadzieję, że nie zaczynamy w ten sposób dobrej serii — rzekł, po czym od razu wychylił drugi kieliszek. Stuk nął pustym szkłem o kontuar i dodał: - Za... zwis wiceprezy denta Graysona. Poczuł się tak, jakby specjalnie wybrał najlepszy moment na to, żeby Theo zachłysnął się tequilą. —Chcesz powiedzieć... że facet... nie mógł...? —A znasz inne znaczenie słowa „zwis"? —No... nie wiem. Jak politycy traktują te... zaburzenia erekcyjne?... —Przestań udawać głupka, dobrze? On miał permanentny zwis. —Skąd to wiesz? —Od wdowy po nim. —Kiedy ci powiedziała? —Zaraz po tym, jak jej córka zaprosiła mnie na lunch. — Robisz ze mnie wała? -Nie. —Chłopie, nie mógłbyś mi odstąpić tej randki? Jednoczesna zabawa z matką i córką to przedmiot moich najwspanialszych fantazji erotycznych. —Po pierwsze, nie chodzi o randkę. Ona chce mnie tylko wprowadzić w pewne tajniki dotyczące okresu, kiedy jej ojciec był wiceprezydentem. —Zapowiada się nawet lepiej niż zwykła randka - mruknął Theo, po czym dodał, naśladując ton Elizabeth Grayson: — Och, Jack, czułam się taka samotna. Jak Greta Garbo. Jak córka farmera. „Lonelygirll5" na liście kontaktów internetowych. Pocałuj mnie, głupcze. Pocałuj mnie natychmiast! Zabrzmiało to na tyle wyzywająco, że biznesmen siedzący przy sąsiednim stoliku błyskawicznie wstał i ruszył do wyjścia. 117
—Nawet gdyby to była zwykła randka — podjął Jack — Marilyn Grayson już dawno przekroczyła pięćdziesiątkę. —Cholera... Zatem mogłaby być twoją... siostrą. —Lepiej zamknij się i posłuchaj. Miała naprawdę uzasadniony powód do tego, żeby nawiązać rozmowę o okolicznościach śmierci męża. —Zamieniam się w słuch. —Poza problemami z prostatą Phil Grayson cierpiał na arteriosklerozę. —Chcesz powiedzieć, że wystarczyłby mu jeden głębszy... —Otóż to. Problem polega na tym, że nie można brać żadnych leków na prostatę, jeśli ma się arteriosklerozę. Pamiętasz, jak brzmi hasło reklamowe z telewizyjnych wstawek dotyczących leków na prostatę? —Jeśli twoja erekcja trwa krócej niż cztery godziny, zadzwoń do przyjaciółki swojej kochanki. —Nie o tym ostrzeżeniu mówię. Nie można brać leków na polepszenie ukrwienia, jeśli się cierpi na arteriosklerozę. Mogą spowodować gwałtowny wzrost ciśnienia krwi, a w następstwie śmiertelny zawał. —I to miałoby świadczyć... —Wyniki badań toksykologicznych zwłok wiceprezydenta Graysona nie ujrzały jeszcze światła dziennego, ale wkrótce zostaną opublikowane, więc pewnie dlatego Marilyn Grayson rozmawiała ze mną tak szczerze. Za kilka tygodni cały świat się dowie o tych kłopotach zmarłego. I dowie się też, że wiceprezydent zażył nadzwyczaj wysoką dawkę środków podnoszących ciśnienie na kilka godzin przed śmiercią. —A w dodatku zmarł podczas wyprawy myśliwskiej, w której uczestniczył również twój ojciec? —1 co z tego wynika? —Ze twój ojciec jest gejem? —Przestań się wreszcie zgrywać. 118
- Że Grayson prawdopodobnie miał jakąś kochankę w Mia mi Beach. I co z tego? Myślisz, że był w tym zakresie wyjątkiem? — To tylko jedno z możliwych wyjaśnień - rzekł Jack. Marilyn Grayson skłania się ku całkiem innemu. — Ze były dwie napalone dziewczyny w Miami Beach? Może nawet matka z córką? - Theo jednym haustem opróżnił następny kieliszek. - Cholerny szczęściarz. - Przypadkiem nie masz już dość? Bo dla mnie pozostają tylko dwa wyjaśnienia. Jedno takie, że Grayson zażywał ta bletki, żeby uprawiać seks z kobietą, która nie jest jego żoną, chociaż zdawał sobie sprawę, że tego typu środki szybko przy prawią go o śmiertelny zawał serca. — Z pewnością nie był pierwszym facetem o słabym sercu, który zdecydował się podjąć takie ryzyko. - To prawda. Tylko czy na pewno zdradzał żonę? — To po co miałby brać niebieskie tabletki, do diabła? - A jeśli ktoś mu podał tego typu środki? Oczywiście bez jego wiedzy? — Rozpuszczone w drinku albo rozprowadzone w czymś do jedzenia? - Na przykład. Niemalże widać było, jak nad łysiną Theo zapala się żaróweczka. - To jest to, chłopie! — Czyli co? - Przysięgam, że to samo Trina musiała robić mnie, bo przez całe wczorajsze popołudnie byłem półprzytomny i nie mogłem dociec, gdzie się podział „Pan Szczęściarz", ale kiedy w końcu Trina pojawiła się za barkiem w salonie... —Przestań. Tu nie chodzi o ciebie. —Przepraszam. - Chcę powiedzieć, że ktoś mógł się dowiedzieć o arteriosklerozie wiceprezydenta i naszprycować go lekami z powodów 119
całkiem innych niż perspektywa przygodnego seksu z nieznajomą. —Niby z jakich to innych powodów? —Właśnie żeby go zabić, geniuszu! To stąd wzięły się wątpliwości Marilyn Grayson dotyczące okoliczności śmierci męża. —Rety — mruknął Theo. — Zabójstwo z wykorzystaniem viagry... To coś jak skrzyżowanie Gotowych na wszystko z bohaterami Dwudziestu czterech godzin. —Tyle że nie chodzi o zabójstwo Kennedy ego czy zamach na Lincolna. Tego rodzaju zamach nie wymagałby poświęceń od nikogo. —Zatem pozostaje pytanie, komu najbardziej zależało na śmierci Phila Graysona i komu opłacałoby się upozorować to tak, żeby nie wyglądało to na zabójstwo. —Chyba znam kogoś, kto mógłby mi pomóc odpowiedzieć na te pytania, kogoś, kto dotąd nie mówił mi wszystkiego szczerze. —Myślisz, że ona też mogłaby wciągnąć w tę sprawę swoją matkę? —Nie - odparł stanowczo Jack, zachowując śmiertelną powagę. - Bo jej siostra już nie żyje.
Rozdział 17
J
ack wrócił do pokoju hotelowego dopiero o wpół do jedenastej wieczorem. Z pomocą tequili serwowanej przez Theo zdołał się pogrążyć w głębokim śnie, z którego po kwadransie wyrwał go telefon. - Idź do łóżka, Theo - mruknął bełkotliwie do słuchawki. Na drugim końcu linii przez chwilę panowała cisza. - Jack? - rozległ się w końcu kobiecy głos.
- Andie? - zapytał, zdziwiony, że nie potrafi rozpoznać jej po głosie. - Nie, mówi Elizabeth Grayson. Usiadł tak szybko, że aż zakręciło mu się w głowie wskutek wypitej tequili. - Przepraszam - dodała nieśmiało. - Chyba nie wyciągnęłam cię z łóżka? - Nic nie szkodzi. I tak musiałem wstać, żeby odebrać telefon. Zaśmiała się, najwyraźniej zakładając, że był to żart. Tymczasem Jack zdał sobie nagle sprawę, że wypił o kilka kieliszków za dużo. Zabiję cię, Theo, pomyślał. - Dowiedziałam się od matki, o czym rozmawialiście w bibliotece - ciągnęła Elizabeth - i muszę przyznać, że nie dzwoniłabym, gdybym nie sądziła, że to konieczne. Dzwonię z recepcji hotelowej. Mógłbyś zjechać na dół? Musimy poroz mawiać. 121
W jednej chwili obudził się do końca. Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni miał do czynienia z rzucaną przez kobietę bombą typu „musimy porozmawiać". — Tak, jasne. Daj mi pięć minut. Wyskoczył z łóżka, wciągnął dżinsy i sweter. Kilka porcji zimnej wody chlapniętej na twarz przywróciło jego cerze normalny odcień, nie mógł tylko nic zaradzić na przekrwione białka oczu. Znalazł się w hotelowym foyer najdalej po trzydziestu sekundach. Elizabeth siedziała na kanapie w pobliżu fortepianu koncertowego. Jeszcze raz przeprosiła za to, że wyciągnęła go z łóżka, co oznaczało, że zapewne wyglądał znacznie gorzej, niż mu się wydawało. Podeszła do nich kelnerka z hotelowego baru, zamówili więc dwie filiżanki kawy bezkofeinowej. Kiedy ponownie zostali sami, Elizabeth zaczęła cicho: — Na pewno zachodzisz w głowę, co tak pilnego przygna ło mnie tu o tak późnej porze. — Niezupełnie — odparł niezbyt pewnym głosem. Obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem i uśmiechnęła się wyrozumiale. — No, dobra - dodał śmielej. - Może trochę. Uśmiechnęła się szerzej. Ale pochwyciła jego wzrok i za pytała: — Czemu się tak przyglądasz? Dotarło do niego, że niezbyt dyskretnie lustrował całe lobby. —Jesteśmy sami czy może gdzieś po kątach czają się agenci Secret Service? —Jesteśmy sami. Córce byłego wiceprezydenta nie przysługuje ochrona służb specjalnych. Nawet dzieci byłych prezydentów mają zapewnioną ochronę tylko do ukończenia szesnastego roku życia. Będziesz miał jeszcze okazję, żeby się o tym wszystkim dowiedzieć. —Jasne. Przepraszam. Zatem co mówiłaś? 122
Wzięła głębszy oddech i zaczęła ponownie: —Szkoda mi matki. Biedactwo nie dopuszcza do siebie myśli, że ojciec mógł ją zdradzać, i dlatego nie umie się pogodzić z tym, że to nie dla niej bral niebieskie tabletki, ryzykując życie. —Chcesz mi powiedzieć, że wiedziałaś o kochance ojca? —Tobie powinno wystarczyć samo nazwisko: Chloe Sparks. —Była co najmniej trzydzieści lat od niego młodsza - zaprotestował machinalnie, jeszcze zanim zdał sobie sprawę, że z dnia na dzień zaczyna się coraz częściej wyrażać jak czterdziestolatek. —Trzydzieści jeden. To pewnie dlatego na samą myśl, że mogłabym się umawiać ze starszymi mężczyznami, moja matka reaguje aż tak nerwowo, chociaż nie ma w tym za grosz logiki. Z jego pamięci wypłynęła niezręczna chwila, kiedy Elizabeth przy matce zaprosiła go na lunch. —W każdym razie to właśnie Chloe Sparks była jego przygodą. Chyba od pierwszego dnia stażu w Białym Domu wzięła sobie za punkt honoru, żeby zaciągnąć do łóżka któregoś z wysoko postawionych polityków. Mierzyła bardzo wysoko i mój ojciec okazał się na tyle naiwny, żeby chwycić przynętę. —Była to przygodna znajomość czy poważniejszy romans? —Romans. —Skąd o tym wiesz? —Na miłość boską, przecież jestem córką Phila Graysona. Robiło mi się niedobrze, kiedy widziałam, jakim spojrzeniem wodził za Chloe. Po nich obojgu doskonale było widać, co ich łączy. —I to ma być twój dowód? Widziałaś po nich, że łączy ich romans? —Nie próbuj lekceważyć tego, co chcę ci wytłumaczyć. Myślisz, że powinnam dysponować wynikami badań DNA z plam na sukni wieczorowej, żeby mieć pewność, co się święci? 123
Kelnerka przyniosła kawę. Jack ponownie zaczekał, aż się oddali, nim podjął: — Więc co chcesz mi przez to powiedzieć? Elizabeth rozerwała torebeczkę i wsypała całą porcję sło-dzika do swojej filiżanki. —Kilka rzeczy — odparła. — Po pierwsze to, że w wyniku sekcji zwłok ojca znaleziono w jego krwi viagrę, co według mnie prowadzi do oczywistego wniosku, że miał kochankę. —Nie podzielasz więc zdania matki, iż ktoś znający naturę jego problemów ze zdrowiem mógł celowo podać mu te środki, żeby wywołać kolejny zawał. —Nic z tych rzeczy. Łykał viagrę w pełni świadomie. —Załóżmy więc, że miał romans. Tylko czy ta ostatnia przygoda, która doprowadziła do jego śmierci, była związana z Chloe, czy z kimś innym? —Tego nie wiem. I szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Może ujmę rzecz inaczej: nie ma to nic wspólnego z powodem, dla którego poprosiłam cię o dzisiejszą późną rozmowę. — Czyli jest coś więcej? Przytaknęła ruchem głowy. —Owszem, jest coś, co chciałabym wyjaśnić jak najszybciej. Martwi mnie to, jakie wnioski mogłeś wyciągnąć po rozmowie z matką co do roli prezydenta Keyesa w całej tej sprawie. —A konkretnie w czym? —Na pewno potrafisz się domyślić, że nie tylko ja jedna wiedziałam o romansach ojca. Część bardzo wpływowych ludzi musiała skakać pod sufit z radości, kiedy Chloe została przyłapana z narkotykami w torebce i wyleciała z korpusu prasowego. —Na pewnym poziomie mogę sobie wyobrazić, że niektórych to uszczęśliwiło. Tylko czy nikt się nie bał, że dziewczyna narobi szumu i nagłośni sprawę romansu z wiceprezydentem? 124
„Całuj i gadaj" to w dzisiejszym świecie dość dochodowa gra dla dziewcząt. —Cały urok takiego rozwiązania polegał na tym, że z chwilą wykrycia narkotyków u dwudziestodwuletniej stażystki została ona całkowicie pozbawiona wiarygodności. Jakiekolwiek uwagi dotyczące jej kontaktów seksualnych z wiceprezydentem łatwo było przedstawić jako czysty wymysł czy wręcz obrócić przeciwko niej, gdyby chciała rozpowszechniać plotki. —Cóż, brzmi to przekonująco - rzekł Jack, odwołując się do sposobu myślenia adwokata procesowego od spraw karnych. — W ten sposób można uznać, że Chloe zachowała się jak ostatnia idiotka, przychodząc do pracy ze skrętem w torebce. —Otóż to — przyznała Elizabeth. — I właśnie dlatego uznałam, że powinniśmy niezwłocznie porozmawiać. —Nadal nie jestem pewien, czy do końca rozumiem powody owej niezwłoczności. —Matka powiedziała o anonimowym e-mailu, jaki dostałeś od człowieka utrzymującego, że mógłby obalić prezydenta Keyesa. Chyba rozumiesz, że od razu zaczęłam się zastanawiać, jakimi informacjami może dysponować ktoś taki. I na myśl przyszło mi tylko jedno: oto w końcu ktoś byłby gotów oskarżyć urzędników Keyesa o pohańbienie i bezprawne wyrzucenie z pracy Chloe Sparks, co miało służyć zamaskowaniu potencjalnego skandalu seksualnego w Białym Domu. Jack zamyślił się nad tym, ale zaraz uświadomił sobie, że nawet dużo słabsze przykrywki bywały już przyczyną burzliwego zakończenia niejednej kariery politycznej. —Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jakimi danymi może dysponować tenże potencjalny informator. Być może chodzi właśnie o to, co podejrzewasz. —Jeśli tak, z przykrością przyjęłabym fakt, że twój ojciec godzi się nadstawić karku i zaryzykować reputację na stanowisku, z którym wiążą się tego rodzaju plotki. 125
- Jesteś pewna, że to tylko plotki? - Przyjechałam tu, żeby jedno powiedzieć ci z całym przekonaniem. Otóż urzędnicy z Białego Domu nie mieli nic wspólnego z podrzuceniem narkotyków do torebki Chloe. Jack zamyślił się nad właściwym kontekstem użytych przez nią słów. - Można by odnieść wrażenie, że wiesz na pewno, że ktoś podrzucił jej tego skręta. Popatrzyła mu głęboko w oczy. - Jedyne, co chcę ci przekazać, to to, że urzędnicy nie mieli z tym nic wspólnego. Nawet mimo braku snu i lekkiego kaca po tequili Jack pojął dokładnie, co ona chce przez to powiedzieć. - W takim razie pozostaje jedno ostatnie pytanie - rzekł. - Jakie? - Czy narkotyki zostały podrzucone przez żonę wiceprezydenta, czy przez jego córkę? Po jej wargach przemknął cień uśmiechu, odpowiedziała jednak poważnym tonem: - Mogę ci podać co najmniej jeden bardzo ważny powód, dla którego nigdy nie poznasz odpowiedzi na to pytanie. - Zamieniam się w słuch. Pochyliła się niżej, przesunąwszy się na sam brzeg kanapy, i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała: - Bo tej rozmowy nigdy nie było. Wstała pospiesznie i sięgnęła po płaszcz. - Dobrej nocy, panie Swyteck. Jack ze zmarszczonymi brwiami odprowadził ją wzrokiem przez hol, dopóki nie zniknęła mu z oczu za obrotowymi drzwiami hotelu.
Rozdział 18 okół ekspresu do kawy rozchodził się słodki, kwiatowy aromat. - To Jamaica Mountain Grown - powiedział prezydent Keyes, nieudolnie naśladując akcent karaibski. - Najlepszy gatunek. Harry? Frank? Napijecie się ze mną? Nadzwyczaj swobodne zachowanie prezydenta miało stwarzać pozory, że nie jest to rutynowe przesłuchanie agenta Secret Service Franka Madery, byłego dowódcy ochrony wiceprezydenta Graysona. Spotkanie zostało zorganizowane na prośbę, a raczej na żądanie Harryego Swytecka, dlatego też trzej mężczyźni zasiedli w „Pokoju Traktatowym", osobistym prezydenckim gabinecie sąsiadującym z sypialnią Lincolna w części mieszkalnej Białego Domu. Keyes rozsiadł się w wielkim, obitym skórą fotelu i położył nogi na brzegu „Stołu Traktatowego", imponującego mahoniowego biurka w stylu wiktoriańskim, stojącego pierwotnie w sali posiedzeń rządu. — Z przyjemnością odparł agent Madera. Prezydent napełnił drugą filiżankę płynem z dzbanka z filtrem tłoczkowym. - A ty, Harry? - Już północ, panie prezydencie. Jeszcze trochę tej smoły i nie zmrużę oka aż do świtu. — Nie żartuj. Mogę ci załatwić każdy gatunek kawy, jaki tylko chcesz.
W
127
W okresie kadencji Keyesa egzotyczne odmiany kawy w Białym Domu pełniły równie ważną funkcję jak żelki za czasów Ronalda Reagana. To pewnie zaważyło, że Harry poczuł, iż nie może odmówić. — Chętnie. Tylko coś delikatnego. Prezydent nacisnął guzik interkomu łączący z kuchnią. -James, gubernator chciałby się napić delikatnej kawy. — Którą mam zaparzyć, panie prezydencie? Keyes uśmiechnął się szeroko, jakby dobieranie gatunku kawy do czyjegoś gustu sprawiało mu największą, wręcz szczenięcą radość. - Może tę indonezyjską zjadaną przez małe nadrzewne torbacze, które nie trawią ziaren kawy, więc zbieracze wygrzebują je z kupek zwierzęcych odchodów? - Chodzi o Kopi Luwak, panie prezydencie? - O, właśnie. Zaparz nam cały dzbanek. -Już się robi. Keyes wyłączył interkom. - Na pewno ci posmakuje, Harry. Ma specyficzny ziemisty aromat z lekką czekoladową nutą. Zdecydowanie niezwykły. — Mogę to sobie wyobrazić. — Niektórzy nazywają ten gatunek gównianym Luwakiem z tego powodu... —Chyba już wystarczy na temat kawy - uciął Harry. Jego ostrzejszy ton zaskoczył prezydenta. —A może wolałbyś jednak bezkofeinową? — zapytał. - Proszę wybaczyć, panie prezydencie, ale jestem stale pode nerwowany od czasu, jak mój syn dostał tego e-maila, w którym ktoś się zarzeka, że mógłby obalić urzędującego prezydenta. -Już ci mówiłem, że tego typu rzeczy zdarzają się średnio raz w tygodniu. - Nie wątpię - przyznał Swyteck. - Ale dzisiaj dotarła też do mnie bulwersująca informacja o pewnej byłej stażystce 128
z korpusu prasowego Białego Domu, którą znaleziono na ulicy martwą. Moim zdaniem te dwie sprawy się ze sobą łączą. Mówiłem już panu przez telefon, że chciałbym uzyskać odpowiedzi na kilka pytań dotyczących Chloe Sparks. — Właśnie dlatego poprosiłem tu Franka — odrzekł pre zydent. - Powie ci o tej stażystce wszystko, co będzie cię in teresowało. Harry przeniósł spojrzenie na agenta Maderę. Agent specjalny Frank Madera, mający za sobą piętnaście lat służby w Białym Domu, zaczynał karierę w waszyngtońskim oddziale terenowym FBI. Od podstawówki różni ludzie mówili mu, że wygląda na agenta Secret Service — miał bowiem sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, atletyczne bary, a do tego był dość przystojny i zawsze poważny — on jednak uważał, że awans do służb ochrony prezydenckiej zapewniła mu wzorowa praca w skomplikowanym dochodzeniu dotyczącym głośnej sprawy oszustwa. Jego pierwszym dużym zadaniem była osobista ochrona prezydenta elekta Keyesa i już na inaugurację służby Madera znalazł się twarzą w twarz z nowym zastępcą naczelnego wodza. Szybko stał się jednym z najbardziej zaufanych jego agentów, nikogo więc specjalnie nie zdziwiło, gdy zaledwie po trzynastu miesiącach służby został oddelegowany przez prezydenta do osobistej ochrony wiceprezydenta. - Proszę śmiało pytać - odezwał się agent Madera. - Może zacznijmy od przyczyn, dla których zostałeś szefem osobistej ochrony Phila. - Otóż ta dziewczyna, Chloe Sparks, była niepewna. Gdy usłyszała zarzuty dotyczące posiadania narkotyków, naznaczyliśmy ją jako potencjalnego handlarza. —Frank sprawiał wrażenie człowieka skutecznie łatającego czarne dziury - wtrącił prezydent. —Ale z drugiej strony został uznany za potencjalnego autora pogróżek... 129
—To brzmi niewiarygodnie — uznał Harry. —I co stąd wynika? —Proszę wybaczyć — rzekł z naciskiem Harry — ale chciałbym zakończyć tę rozmowę na takim gruncie, jakbym był skończonym idiotą. Nasłuchałem się wystarczająco dużo plotek, by dojść do wniosku, że miało to o wiele więcej wspólnego z ratowaniem libido wiceprezydenta niż z faktycznym stosowaniem przez nią narkotyków. Prezydent zrobił kwaśną minę, ale Harry wpatrywał się w niego z intensywnością lasera, chcąc w ten sposób w zarodku obalić rosnący mur dezinformacji. —W porządku — odezwał się Keyes. — Phil miał swoje własne sposoby. Chloe Sparks robiła mu niedwuznaczne propozycje, które należałoby uznać za zwykłe prześladowanie, on jednak przyjmował jej zabiegi, że się tak wyrażę, zdecydowanie cieplej od nas. Właśnie z tego powodu poleciłem Frankowi, aby przedstawił wiceprezydentowi wszelkie aspekty tej sprawy ze szczegółami. Chciałem powstrzymać Phila od romansowania z tą dziewczyną. —Znałem Phila nie gorzej niż pan — odparł Harry. — Jak raz coś sobie postanowił, nikt nie zdołał go powstrzymać. Nawet sam prezydent. W pokoju na chwilę zapadła martwa cisza, jakby słowa Harryego roztoczyły wokół Keyesa lodowaty kokon brutalnej rzeczywistości. —Zależy mi wyłącznie na dotarciu do prawdy - dodał Swyteck. — W przeciwnym razie wycofam swą kandydaturę z wyścigu do stanowiska wiceprezydenta. —Daj spokój, Harry. Nie przesadzaj. —Mówię poważnie. Chcę poznać prawdę o Chloe Sparks, inaczej wycofuję swoją kandydaturę. Nie wyglądało na to, żeby blefował. Prezydent zamrugał szybko. 130
—W porządku - odparł, westchnąwszy głośno. — Frank, powiedz całą prawdę. —Słucham, panie prezydencie? - wybąkał z niedowierzaniem agent ochrony. —Dobrze słyszałeś. Przedstaw gubernatorowi prawdziwą przyczynę, dla której zostałeś oddelegowany do ochrony wiceprezydenta Graysona. Agent Madera poruszył się niespokojnie, ale najwyraźniej nie potrafił przeciwstawić się woli prezydenta, a już na pewno nie w obecności osób trzecich. —Do moich głównych zadań należało troszczenie się, by nic z tego, co zrobi czy zadecyduje wiceprezydent, nie pozostało w sprzeczności z interesem narodowym. —To bardzo ładny slogan — rzekł Harry. - A co oznacza w praktyce? —Sam już to wyartykułowałeś, Harry - wtrącił prezydent. — Nie potrafiłem powstrzymać Phila. Gdybym zezwolił na rozkwit tego romansu z praktykantką, zakończyłoby się to zwykłym skandalem obejmującym pospolitą małżeńską zdradę. Wcześniej czy później zostałby przyłapany na gorącym uczynku. —Tak więc agent Madera wcielił się w rolę przyzwoitki Secret Service? - podsumował Harry. — Jak w wypadku Johna Kenedyego i Marilyn Monroe? —Kiedy sprawa dotyczy seksu - rzekł oschle Keyes -trudno znaleźć w Waszyngtonie sprawę bez precedensu. —Więc chcesz mi powiedzieć, że Chloe Sparks była z Phi-lem Graysonem w dniu jego śmierci? Agent Secret Service głośno przełknął ślinę, usłyszawszy to pytanie, skierowane skądinąd do prezydenta. —Otóż dobra nowina wygląda tak, że odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie. —Więc dlaczego był tak naszprycowany viagrą? 131
—A któż ci to powiedział? —Dowiedziałem się od Jacka — przyznał Harry. —Twój syn zadał sobie wiele trudu, jak widzę. —Owszem. Własnymi metodami zdobył potwierdzenie, że w chwili śmierci wiceprezydent Grayson był wręcz na-szprycowany środkami typu viagra. Właśnie dlatego domagam się ujawnienia prawdy. Czy ta dziewczyna towarzyszyła mu podczas wyprawy na Florydę? Prezydent spojrzał na agenta Secret Sendce, po czym rzekł: —Frank, przedstaw całą prawdę naszemu kandydatowi na zwolnione stanowisko. —Tak jest, panie prezydencie - rzucił agent Madera. — Miała mu towarzyszyć, ale coś stanęło jej na przeszkodzie. Może zbyt duże zainteresowanie mediów pobytem wiceprezydenta na Florydzie, może zbyt liczna gromada osób biorących udział w tej wyprawie... Któż to wie? —Ale mimo wszystko wziął zawczasu dużą dawkę viagry? zapytał Harry. —Prawdopodobnie przyjął zwykłą dawkę, która powinna przynieść efekt po upływie trzydziestu sześciu godzin. Zakładam, że chciał być gotów na wypadek, gdyby ona jednak się pojawiła. Harry zamyślił się na chwilę, ale raczej dlatego, że z satysfakcją pomyślał, że w końcu udało mu się dotrzeć do prawdy. — Więc jak mamy w tej sytuacji traktować sprawozdania z badań toksykologicznych? — zapytał. —Na szczęście koroner chyba nie zamierza ich udostępniać opinii publicznej przed upływem tego tygodnia - odparł szybko prezydent. —Ale i tak pojawią się przecieki. Musimy mieć jakiś plan na taką okoliczność. Keyes uśmiechnął się smutno. 132
—Cieszę się, że mówisz w liczbie mnogiej. —Nie mam wyboru — odrzekł Harry. - W przeciwnym razie media miałyby na czym żerować. A ponieważ byłem z wiceprezydentem tamtego wieczoru, kiedy umarł, zamierzam poświęcić sporo czasu na szukanie wyjaśnień spraw, które mają bardzo mało wspólnego z moimi kwalifikacjami na stanowisko wiceprezydenta. —I to ci nie przeszkadza? Harry zamyślił się na krótko. Zaraz jednak podniósł wzrok i odparł: —Widzę to w taki sposób: Mogę odrzucić nominację i stanąć wobec oskarżeń o to, że zaaranżowałem wyjazd Phila na Florydę, by mógł tam spotkać się ze swoją kochanką, byłą stażystką korpusu prasowego Białego Domu, albo też przyjąć nominację i zetknąć się z podobnymi oskarżeniami. —Nie brak ci inteligencji, Harry. —Ani też naiwności, skoro dałem się wciągnąć na powrót w tę samą rozgrywkę. —Mam przez to rozumieć, że wyrażasz zgodę dla wyższych racji? —Jedynie pod warunkiem, że uzyskam pańskie zapewnienie, iż agent Madera został oddelegowany do ochrony wiceprezydenta wyłącznie ze względu na... bezpieczeństwo narodowe, jak sam się pan wyraził, a nie po to, by zatuszować potencjalny skandal. —Masz na to moje słowo. Obaj przez chwilę spoglądali sobie głęboko w oczy, przy czym prezydent wypatrywał takich oznak mowy ciała, które by go przekonały, że kłamstwa między nimi są nie do przyjęcia — jeśli nie wręcz całkowicie wiarygodne. —W takim razie wciąż może pan na mnie liczyć — odezwał się w końcu Harry. - Z jednym zastrzeżeniem. —Jakim? 133
Swyteck spoważniał jeszcze bardziej. — Nie życzę sobie kolejnych bomb z opóźnionym zapło nem w rodzaju Chloe Sparks. I żadnych sekretów, niezależnie od ich natury. Bo w przeciwnym razie nawet agent Madera nie powstrzyma mnie przed skopaniem pańskiego dupska na sino. Prezydent uśmiechnął się szeroko, mimo że Harry zachował poważną minę. — To bardzo uczciwe warunki, przyjacielu. Obaj wstali i uścisnęli sobie dłonie, przy czym prezydent najpierw ujął rękę Swytecka obiema dłońmi, zaraz jednak podniósł lewą rękę i położył na ramieniu gubernatora. —Skoro już mowa o bezpieczeństwie — rzekł — mam wrażenie, że powinniśmy dokładniej przedyskutować sprawę tego anonimowego e-maila, którego odebrał Jack. Coś mi się zdaje, że on wciąż nie daje ci spokoju. —Prawdę mówiąc, każdy, kto się zarzeka, że potrafi doprowadzić do upadku urzędującego prezydenta, kwalifikuje się tylko do zakładu psychiatrycznego — odparł Harry. — Lecz skoro w tej sprawie mój syn znalazł się na pierwszej linii frontu, muszę przyznać, że faktycznie ta sprawa nie daje mi spokoju. —Świetnie to rozumiem. Wiem, że FBI cię zapewniało co do bezpieczeństwa syna, lecz w zakresie osobistej ochrony ja ufam wyłącznie Frankowi. Dlatego chcę wydać polecenie, żeby to właśnie on zatroszczył się o twoje bezpieczeństwo. —Doceniam ten gest, lecz naprawdę nie jest to konieczne. — Będę nalegał. Frank ma wieloletnie doświadczenie w zakresie ochrony Phila, więc łatwo mu się będzie przesta wić na nowe warunki. Jutro z samego rana wydam odpo wiednie rozporządzenia. - Prezydent pochylił się nad stołem i dopił ostatni łyk zimnej kawy. - Wyglądasz na zmęczonego, Harry. Lepiej idź do łóżka. 134
— Rzeczywiście, jestem skonany. Dziękuję, panie prezy dencie. Szybko pożegnał się z Keyesem oraz z nowym agentem specjalnym odpowiedzialnym za bezpieczeństwo wiceprezydenta i wyszedł z pokoju północnymi drzwiami. Agent Ma-dera leniwie przeniósł wzrok na prezydenta. Najwyraźniej nie chciał odzywać się pierwszy, ale Keyes też tylko w milczeniu spoglądał na niego badawczo, jakby chciał ocenić jego reakcję. Toteż w końcu ochroniarz bąknął: —Za dużo mu pan powiedział. —Nic nie szkodzi. Harry Swyteck chce zostać wiceprezydentem, tyle że z niewłaściwych pobudek. A chce tego bardziej, niż daje po sobie pokazać. Dlatego uznałem, że jeśli znajdzie się w kręgu wtajemniczonych co do romansu Chloe Sparks z Philem Graysonem, nie będzie miał wyboru i posłusznie stawi się w szeregu. —Aż tak bardzo mu pan ufa? —Owszem, zwłaszcza teraz, kiedy objąłeś dowództwo jego osobistej ochrony. —Bardzo sprytnie przedstawia pan tę sprawę w kategoriach bezpieczeństwa osobistego. — Nie wątpię jednak, że Swyteck również świetnie to rozumie. Pozostaje tylko pytanie, jak daleko zechce sięgnąć wzrokiem poza tę kwestię. Keyes wstał i podszedł do okna. Mimo zimnej grudniowej nocy miejskie światła zalewały południowy trawnik Białego Domu przyjemnym ciepłym blaskiem. —Myślisz, że... - Urwał w pół zdania. —Tak? - podjął Madera. —Mam złe przeczucia związane z jego synem. —Rzeczywiście, trochę za bardzo się zaprzyjaźnił z Pau-lette Sparks w tym krótkim okresie od przybycia do Waszyngtonu. 135
—Nie mówiąc już o Marilyn i Elizabeth Grayson. —A wszyscy są podekscytowani z powodu tego idiotycznego emaila. Prezydent oparł się ramieniem o ramę okna i zwrócony plecami do agenta Madery rzekł, jakby mówił do swojego odbicia w grubej kuloodpornej szybie: —Może kieruje mną paranoja, ale zaczynam się zastanawiać, czy Jack Swyteck już odkrył, że romans Phila Graysona ze stażystką korpusu prasowego nie ma absolutnie nic wspólnego z groźbą nagłego zakończenia prezydentury Keyesa. —To byłoby ziszczenie się naszych najgorszych obaw — odparł Madera. Prezydent pokręcił głową do swoich myśli i zapytał grobowym głosem: — Chcesz wiedzieć, jakie są moje najgorsze obawy, Frank? Agent nie odpowiedział. Keyes był z wykształcenia historykiem i w chwilach napięcia nerwowego odnosił wrażenie, że wszystkie upiory Białego Domu unoszą się ze szczelin między klepkami podłogowymi specjalnie po to, żeby go prześladować. —Czy wiesz, że właśnie do tego pokoju wniesiono prezydenta Garfielda, kiedy został postrzelony latem tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku? —Czyżby ta świadomość nie pozwalała panu zasnąć, panie prezydencie? Boi się pan, że padnie ofiarą zabójcy? —Mniej więcej - przyznał Keyes, odwracając się do niego. Najbardziej obawiam się tego, że cały świat pozna tajemnicę, którą na razie zna tylko Grek, a ja nie będę mógł nic na to poradzić.
Rozdział 19
G
rek był ostatnim klientem otwartego do późna pubu Mahoneya. Powoli minął szereg opustoszałych stolików za przepierzeniami i zatrzymał się przed laminowanym kontuarem. — Co podać, staruszku? Barman był młody, niski i żylasty, stanowił więc dokładne przeciwieństwo Greka, którego postura robiła wrażenie nawet wtedy, gdy siedział. - Setkę i piwo - rzucił. Piwo miało mu zastąpić kolację. Albo śniadanie. W każdym razie posiłek, jaki o pierwszej w nocy mógł spożyć człowiek nękany poważnym problemem i cierpiący na bezsenność. Niemniej kontakt z alkoholem ograniczał do tych chwil, kiedy ból w plecach nie dawał mu spokoju - a borykał się z nim okresowo już prawie od pięćdziesięciu lat, to znaczy od tamtej nocy, kiedy bandyci zrzucili go z dachu budynku w Nikozji, żeby nacieszyć wzrok widokiem jego okrwawionego ciała leżącego na bruku. Nieraz słyszał od lekarzy, iż jest szczęściarzem, że żyje, i jeszcze większym szczęściarzem, że nie został sparaliżowany do końca życia. Ci jednak nie znali Demetriego Pappasa. Szczęście nie miało tu nic do rzeczy. Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Było to wyświechtane powiedzenie, ale Grek żył zgodnie z tą myślą. Pływanie w Morzu Śródziemnym pozwoliło mu odzyskać dawną sprawność fizyczną. Po dwa kilometry dziennie 137
przez ponad czterdzieści lat. Do tego jazda na rowerze. Na początku sto kilometrów dziennie stanowiło jego normę. Wreszcie poczuł się znowu gotów do biegania. W swoim życiu ukończył osiem maratonów i bardzo mu zależało na przebiegnięciu jeszcze co najmniej jednego, nim przekroczy siedemdziesiątkę. Nadal z uśmiechem politowania oglądał odcinki starego serialu Ironside. Doskonale wiedział, że to on mógłby być tym człowiekiem w wózku inwalidzkim, ale zamiast tego czuł się jak Ironman. Barman postawił przed nim kieliszek i szklankę. Greg wychylił najpierw wódkę, po czym błyskawicznie rozprawił się z piwem. — Jeszcze raz to samo. W głowie mu szumiało, ale nadal był zdolny do logicznego myślenia. Nigdy się nie upijał do stanu zatrucia organizmu, bo nawet na chwilę nie chciał zaćmić zdolności trzeźwej oceny sytuacji. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy musiał podjąć ważną decyzję. Pierwotny plan spalił na panewce. Nieodwołalnie. Chloe Sparks zawiodła na całej linii. Powinien był się domyślać, że nie ma co liczyć na większe pieniądze z redakcji „Inquiring Star", gdy tylko naczelny odmówił udziału w negocjacjach i przekazał jego sprawę młodej, niedoświadczonej reporterce. Dlatego teraz podstawowego znaczenia nabierał plan rezerwowy. Który polityk nie zechciałby zapłacić hojnego okupu za to, żeby jednej nocy zostać wyniesionym z podrzędnego urzędu na stanowisko głowy państwa? W każdym razie na Cyprze byłoby to nie do pomyślenia, i to nie tylko ze względu na źle pojętą lojalność zapisaną przez Szekspira w wersach Otella. — To za ciebie, Jago - mruknął, po czym jednym haustem opróżnił drugi kieliszek wódki, ledwie ten stanął przed nim na kontuarze. 138
Barman strzelił wyłącznikiem i zgasił jaskrawy neon w reklamie piwa ustawionej w oknie lokalu. — Przykro mi, ale zamykamy, staruszku - rzekł. - Nie da się wypić jeszcze kawy? — Jest otwarty bar kawowy naprzeciwko. Grek mruknął gardłowo, bardziej zły na siebie niż na cokolwiek innego. Nie powinien był pokładać zaufania w kimś pokroju Jacka Swytecka - nie tylko adwokacie, ale jeszcze syna polityka. Zresztą cóż to za nazwisko: „Swyteck"? Najwyraźniej dotarło do Stanów Zjednoczonych dzięki godnej pogardy służbie takich urzędników imigracyjnych jak ci z Ellis Island. Grek kojarzył tylko Jozefa Swateka pochodzącego z Galicji. A może z Pragi? W każdym razie z kręgu wpływów rosyjskich. Pieprzonych wpływów rosyjskich. Uniósł wysoko szklankę i dopił ostatni łyk piwa. Jego „plan C" opierał się na uroku osobistym, choć nie zdołał dotąd ustalić, cóż to takiego. Poza nim w barze nie było już nikogo, a barman rzeczywiście sprawiał takie wrażenie, jakby chciał iść do domu. - Dwadzieścia dolców - rzucił. Grek sięgnął do portfela, w którym pozostały już tylko cztery jednodolarówki. Dwudziestka zniknęła jak pod wpływem czarodziejskiej różdżki. Prawdę powiedziawszy, poza tą dwudziestką był uboższy o dwieście tysięcy dolarów. —Macie tu czytnik kart kredytowych? —To nie instytucja charytatywna. - Świat z dnia na dzień staje się coraz brutalniejszy, no nie? Barman ze zdwojonym animuszem przeciągnął ścierką po kontuarze. - Może spróbuj mi powiedzieć coś, czego jeszcze nie sły szałem, przyjacielu. Grek błyskawicznie złapał jego ścierkę, co barman przyjął z jawnym niedowierzaniem. 139
— O co chodzi, staruszku? Z szybkością pozostającą w jawnej sprzeczności z jego wiekiem Grek podniósł drugą rękę i oparł ją rozwartą dłonią na kontuarze, tuż obok unieruchomionej ścierki. — Właśnie chcę ci powiedzieć coś, czego jeszcze nie sły szałeś. Barman z troską w oczach podniósł wzrok znad unieruchomionej ścierki. —Próbujesz coś tam przede mną ukryć? —Nie, wsunąłem pustą rękę. Równie dobrze mógłbym z niej rozsypać kozie bobki. —Kozie bobki? Grek w jednej chwili spoważniał i przemówił, starając się ze wszystkich sił uwolnić od obcego akcentu: — Mam na myśli berettę, model dwadzieścia jeden A, pół automatyczny, załadowany w pełni nabojami z ołowianym śrutem, czterdziestką, o zaokrąglonych czubkach, dostosowa nych do typowej poddźwiękowej prędkości strzeleckiej. Waży mniej niż funt i łatwo jest ją ukryć w męskiej dłoni. A przez taki ręcznik jak ten wystrzał zostanie stłumiony do poziomu młodzieżowej wiatrówki. Nawet jeszcze bardziej. W gwarze ulicznych gangów nazywa się to zostawianiem kozich bob ków. Nie wiedziałeś o tym? Patrzył na swego rozmówcę tak przenikliwym wzrokiem, że mógłby nim chyba wypalać dziury w żelaznych osłonach, nie mówiąc już o przebiciu na wylot śmiertelnie chudego chłopaka, który pewnie dopiero co osiągnął odpowiedni wiek do podjęcia pracy za kontuarem. Większości rozmówców Grek jawił się jako niezwykły sześćdziesięciolatek zdolny do podjęcia rywalizacji z Chuckiem Norrisem w wypychaniu sztangi czy stawania do walki na ringu naprzeciwko Sly Stal-lonea. Jak na złość niewielu było takich, którzy mieli okazję się przekonać, dlaczego aż tak bardzo troszczy się o swoją 140
kondycję fizyczną, choć już minęło wiele lat od czasu, kiedy po raz ostatni zabił człowieka za cenę wyższą od dwudziestu dolarów. —W kasie jest ponad dwieście dolców - odezwał się barman lekko roztrzęsionym głosem. — Zabieraj je i uciekaj. —Tylko nie narób w gacie, dobra? Nie jestem złodziejem. Przyszedłem tu, żeby się napić. Wystarczy, że zapiszesz mi moje drinki na krechę, junior. Mimo woli wyszło mu „dżunior". — Nie ma o czym mówić. Ja stawiam. Grek zsunął się z wysokiego stołka. — Zapłacę ci za wszystko co do grosza. Niedługo dostanę sporą sumkę. —Jasne, nie ma sprawy. Tylko zachowaj spokój i wyjdź na ulicę razem ze swoimi kozimi bobkami. Ruszył do wyjścia, lecz nieznośny ból w prawej nodze osadził go na miejscu. Rwa kulszowa wywodząca się od kręgu L5 czasami powodowała taki efekt, jakby ktoś nożem rozcinał mu nogę od biodra aż do pięty. Ale najczęściej objawiało się to tylko wtedy, gdy znajdował się w poważnym stresie. A ostatnie dwa tygodnie naprawdę zdrowo dały mu się we znaki. Zamknął na chwilę oczy, jak nakazywała muskularna terapeutka filozofii zen. To ona nauczyła go różnorodnych technik, poczynając od szczegółowego opisu źródła bólu, który powinien go osłabić dużo skuteczniej niż sama wola jego pokonania. Zaczął od „dokuczliwego ciernia w tyłku", ale to okazało się dość niezręczne. Przestawił się więc na „politico", krótsze, lecz operujące mało konkretnymi ogólnikami. Po chwili wraz ze śliną przełknął ból i ruszył do wyjścia. Chłód nocy przenikał aż do szpiku kości, wzmacniając jedynie dokuczliwe kłucie w plecach. Nie dało się wykluczyć, że barman właśnie w tej chwili dzwoni na policję, tylko czy należało się tym przejmować? Biorąc pod uwagę zagrożenia, 141
z jakimi Grek musiał się mierzyć na ulicy, za kratkami aresztu pewnie czułby się tylko bezpieczniej. Zatrzymał się przed przejściem dla pieszych na pobliskim skrzyżowaniu. Taksówka stanęła przed nim, zanim zdążył wyciągnąć rękę z kieszeni płaszcza i machnąć na nią. Był to obszerny minivan. Boczne drzwi odsunęły się z cichym szumem i Grek wdrapał się do środka, po czym zajął miejsce w środkowym rzędzie. - Motel Six - rzucił, zamykając za sobą drzwi. - Przy obwodnicy. Kierowca skinął głową i ruszył z impetem, a zanim pasażer zdążył zareagować, z tyłu ktoś przerzucił mu nad głową skórzany pasek. Zadziałał instynktownie i wsunął dłoń pod zaciskającą się pętlę, odchylając pasek na tyle, żeby nadal oddychać. — Rusz się, to zginiesz - syknął ktoś z tyłu. Siedział za fotelami, w części przeznaczonej na bagaże, i mówił z wyraź nym rosyjskim akcentem. Nie, tylko nie on po raz kolejny. Grek na siłę odsunął pasek z gardła i zapytał: - To ty, Wład? — Przecież nie twoja mama. To musiał być Władimir. Na szczęście poluzował nieco pasek, dzięki czemu łatwiej było rozmawiać. — Nie zależy mi na twojej śmierci — wychrypiał. - Ale i nie zależy na mnie żywym. — Nie dam rady zebrać ćwierć miliona dolarów w ciągu jednego wieczoru. - Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zacząłeś od nas stronić. Zaczerpnął głębiej powietrza. Jeszcze nie tak dawno kierownik kasyna mógł zgarniać po dziesięć tysięcy miesięcznie z sali rozliczeniowej, łudząc się, że Sycylijczycy nadal będą 142
patrzyli w drugą stronę, jakby się spodziewali, że ich pobratymcy z lokalnych organizacji błyskawicznie uzupełnią tę stratę z zasobów „spacerującej forsy". Ale wszystko zmieniło się po tym, jak Rosjanie przejęli Cypr. Pranie brudnych pieniędzy w sensie klasycznym, to znaczy w celu ukrycia dochodów przed władzami, nadal działało normalnie. Ale ukrycie dochodów przed mafią stało się karkołomnym wyczynem, zagrożonym śmiercią, jeśli zostało się przyłapanym. A on właśnie został przyłapany na gorącym uczynku. — Podwoję sumę, którą jestem winien - rzekł. - Zapłacę pięćset tysięcy. Tylko dajcie mi dwa tygodnie. Kiedy taksówkarz skręcał za róg i siła bezwładności pchnęła Greka w bok, we wstecznym lusterku mignęła mu twarz mężczyzny siedzącego za nim. Uśmiechał się z politowaniem. — Masz tydzień - rzucił Władimir. - Potraktuj to jak za wodową uprzejmość. Taksówka zatrzymała się, a Rosjanin pochylił się do przodu i szepnął Grekowi na ucho: — Jeśli się znowu spotkamy, nie będę już tak miły i nie zakończę tego spotkania szybko. Masz tydzień na zapłacenie pół miliona. W przeciwnym razie będziesz głęboko żałował, że nie skończyłem z tobą już dziś. Kierowca wyskoczył ze swego miejsca i otworzył drzwi, a Władimir wypchnął Greka na ulicę. Samochód odjechał, zanim ten zdążył się pozbierać i przejść na chodnik. Wyprostował się na krawężniku i obciągnął płaszcz. Pół miliona dolarów. Najdalej za tydzień. Nie brzmiało to zbyt optymistycznie. Zwłaszcza że miał już przeciwko sobie dwie takie osoby jak Sparks i Swyteck. W tym stadium rozgrywki nie pozostawało mu nic innego, jak nawiązać współpracę z ludźmi Keyesa. Przyszło mu do głowy, że zdecydowanie za tanio sprzedał swój pierwszy sekret. Nie wątpił, że 143
nabywcy zapłacą po raz drugi, jeśli zagrozi ujawnieniem ich tajemnicy opinii publicznej. Albo każą mnie zabić. Wetknął ręce do kieszeni płaszcza i ruszył powoli przez nocny mrok. To prawda, tym razem mogli wydać na niego wyrok śmierci. I tylko jednego mógł być pewien. Tak czy inaczej, brudna robota przypadnie Rosjanom.
Rozdział 20 nocy wiatr zmienił kierunek i z rana wzgórze Kapitolu nie tonęło już w objęciach nadchodzącej zimy. Dlatego Jack zdecydował się przed śniadaniem towarzyszyć ojcu podczas joggingu w National Mail. Nie byli osamotnieni. W stolicy nie trzeba było powiewów wiosny czy widoków kwitnących wiśni, żeby amatorzy biegania wysypywali się masowo z domów, chcąc razem z potem wydalić z organizmu produkty codziennego stresu. Jednakże Harry dostał zadyszki już po dziesięciu minutach, co było do niego niepodobne. Wypatrzył wolną ławkę blisko Pomnika Ofiar II Wojny Światowej i zatrzymał się przy niej. - Codziennie rano przebiegałem pięć kilometrów wokół rezydencji gubernatora — powiedział, kręcąc głową. — Twój staruszek już nie jest tak sprawny jak kiedyś. W takiej chwili dobry syn powinien wystąpić z szeregu i rzec coś w rodzaju: „Bzdura, jesteś w doskonałej kondycji". Ale Jack był pogrążony we własnych rozmyślaniach. - Tato, chciałem ci powiedzieć o paru rzeczach. Harry pochylił się nisko, jakby zamierzał dotknąć palcami czubków butów, ale sięgnął zaledwie do kolan. - Rozumiem - odparł gardłowo. — Słucham. - Cała ta sprawa zaczyna mnie coraz bardziej niepokoić. - Masz na myśli moje kandydowanie na stanowisko wiceprezydenta?
W
145
— Bardziej to, w jaki sposób zwolniło się owo stanowisko. Jack usiadł na ławce obok ojca. Minęła ich grupa biegaczy z collegeu. Zaleciało od nich wonią alkoholu i dymu tytoniowego z wieczornej balangi. Kiedy się oddalili, dodał: — Dotarły do mnie ostatnio bardzo niepokojące informa cje. Wiedziałeś, że Grayson zdradzał żonę? Harry zrobił taką minę, jakby zagryzł zęby na plasterku cytryny. —A co to ma wspólnego ze mną? Pozwól mu już spoczywać w pokoju. Nawiasem mówiąc, od kogo się o tym dowiedziałeś? —Od jego córki. —Rozmawiałeś z Elizabeth na temat życia seksualnego jej ojca? —No... tak, owszem. Z jego żoną także. —Chyba za dużo przebywasz w towarzystwie Theo. —Tu nie chodzi o zwykłe plotki. To wygląda na poważną intrygę. —Poważną intrygę? —Tato, posłuchaj... —Szczerze mówiąc, nie mam ochoty tego słuchać. Powinieneś lepiej od innych wiedzieć, że brzydzę się pospolitymi plotkami. Mam przed sobą bardzo ważne przesłuchania przed dwiema komisjami kongresowymi, a zasiadają w nich ludzie, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, aby przedstawić prezydenta w złym świetle. Zatem im mniej będę wiedział o sprawach, które nie dotyczą bezpośrednio moich kwalifikacji do objęcia zwolnionego urzędu, tym dla mnie lepiej. —Ale tu nie chodzi o twoje kwalifikacje. Rozmawiałem z Paulette Sparks na temat tych... —Do diabła, Jack. Dlaczego mi to robisz? —Korzystałem tylko z jej pomocy...
146
- Przecież to waszyngtońska reporterka, która nikomu w niczym nie pomoże. - Paulette uważa, że śmierć Graysona może być wynikiem morderstwa. - Dość. Nie zamierzam tego słuchać - rzucił nerwowo, podrywając się z ławki. Jack ruszył za nim, a kiedy się zrównali, zapytał: - Dlaczego nie chcesz mnie wysłuchać? - A dlaczego ty nie możesz przestać gadać? - Bo to ważne. - Bzdura. - Skąd możesz to wiedzieć? - Ponieważ żyję w realnym świecie, Jack. I ty powinieneś od czasu do czasu tu zajrzeć. - Pięćdziesięcioletni polityk zdradza żonę, skutkiem czego zarówno on, jak i jego młoda kochanka tracą życie. Dla obrońcy zajmującego się sprawami karnymi to jest świat realny. Harry zatrzymał się nagle. - Staram się pomóc ci wyleźć z tego szamba, Jack. Daję ci okazję przejścia do najwyższej ligi. Nie zmarnuj jej. - Okazję? Nie prosiłem cię o żadną okazję. - W takim razie jako twój ojciec proszę cię, byś przestał wreszcie mówić o Paulette Sparks. - Jako adwokat proszę cię, byś wreszcie otworzył oczy. - Jako mój adwokat powinieneś doskonale wiedzieć, że przede wszystkim nie wolno ufać dziennikarce. - Zatem co zamierzasz? Wywalić mnie na bruk? Minął ich kolejny biegacz. Jego obecność stworzyła Harryemu szansę do namysłu, nie zamierzał bowiem upublicz-niać zaistniałego konfliktu. - Owszem - mruknął gardłowo. — Chyba będę do tego zmuszony.
147
Jack zatrzymał się w pół kroku. — Co takiego? Harry oddalił się ścieżką kilka metrów, zanim wreszcie przystanął i obejrzał się na syna. — Mnie jest potrzebny taki adwokat, któremu naprawdę będzie zależało na tej pracy. Ty od samego początku tylko bawisz się w detektywa. To mi w niczym nie pomoże. Wywalony z roboty przez własnego ojca?! Jack nie umiał znaleźć słów. —W porządku. Skoro tak chcesz to załatwić... —Jeśli się nie opamiętasz, szybko przestaniemy się do siebie odzywać i znów będzie tak jak w naszym najgorszym okresie. A tego naprawdę bym nie chciał. —Czyli... powinienem się zaszyć w Miami? —Tak chyba będzie najlepiej. A teraz już wracajmy. —Biegnij przodem. Jakoś przestało mi się to podobać. —Jak sobie życzysz. Jack spoglądał ponuro, jak ojciec zawraca i przyłącza się do większej grupki amatorów joggingu zmierzających mniej więcej w kierunku Białego Domu.
Rozdziaf 21
P
aulette Sparks wróciła do Waszyngtonu we wtorek wieczorem, kompletnie wykończona po pogrzebie Chloe. Dręczyły ją obawy, że ich ojciec nigdy tego nie przeboleje. Jej stosunki z matką Chloe nigdy nie miały dla niej większego znaczenia, ale serce jej się krajało na widok cierpień ojca. W okresie dojrzewania Chloe przysporzyła mu wielu zmartwień — wagarowała, piła, szwendała się z podejrzanym towarzystwem, nie wracała do domu na noc. Paulette czuła do niej za to urazę, ta jednak była niczym w porównaniu z prawdziwą nienawiścią, jaką Chloe żywiła do niej. Była starsza, a więc przerabiała to wszystko przed siostrą. Kiedy ona kończyła kurs na prawo jazdy, Chloe dopiero uczyła się jeździć na rowerze. Chodziła do gimnazjum, gdy Paulette rozpoczynała studia. Na pogrzebie przypomniała sobie kłótnię sprzed lat, kiedy to przypadkiem wspaniałe nowiny o przyjęciu Chloe na studia dziennikarskie znalazły się w głębokim cieniu wobec wieści o uzyskaniu przez nią posady w CNN. — Mam nadzieję, że także umrzesz przede mną! — wrzas nęła wtedy rozwścieczona Chloe. Niestety, jej życzenie się nie spełniło. —Ulica Siódma — rzuciła kierowcy taksówki. —A konkretnie? Po wyjściu z hali międzynarodowego lotniska imienia Reagana powitała ją mżawka. Teraz przez chwilę jedynym 149
odgłosem wypełniającym wnętrze auta był rytmiczny szum pracujących wycieraczek. —Kręgielnia Columbia. Wie pan, gdzie to jest? —Tak, jasne. A pani? - Oczywiście. - Zabawne - mruknął taksówkarz. - Nie wygląda pani na miłośniczkę kręgli. - Wygląd potrafi być zwodniczy. - Też tak słyszałem. Lecz jeśli chce pani tam jechać tylko po to, żeby poskromić bestię, mogę pani pomóc w znalezieniu... — Nie szukam narkotyków. Chcę pograć w kręgle. — W porządku, nie ma sprawy. Skoro pani tak twierdzi... Paulette tylko w połowie mówiła prawdę. Rzeczywiście nie szukała narkotyków, ale nie zamierzała też grać w kręgle. Miała do spełnienia misję. Odruchowo wsunęła rękę do torebki i musnęła palcami kopertę, chcąc się przekonać, że wciąż tam jest. Była. List Chloe wylądował w skrzynce rodziców rankiem w dniu jej pogrzebu. Biedny ojciec omal nie zemdlał, gdy go ujrzał. Dał go Paulette, żeby przeczytała. Myśl o tym, że właśnie dostał list od córki, której zwłoki wkrótce ma oddać ziemi, była dla niego nazbyt bolesna, żeby mógł to zrobić sam. Chloe wysłała ten list w przeddzień swojej śmierci. I najwyraźniej nie było to zwykłym dziełem przypadku. Paulette otworzyła kopertę i teraz, na tylnym siedzeniu taksówki, przeczytała go jeszcze raz, pochyliwszy kartkę ku szybie, przez którą wpadał mętny blask ulicznych latarń. Drogi Tato! Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni wysyłałam Ci taki, odręcznie pisany list, ale niech to Cię nie martwi. To raczej dobra wiadomość. W większości mam dobre 150
nowiny. Pracuję teraz nad najbardziej wystrzałowym materiałem swojego życia. Powinien się odbić głośnym echem aż w Białym Domu. Już od kilku tygodni pertraktuję z tajemniczym zaufanym informatorem. Nie powiedział mi wszystkiego, wiem jednak wystarczająco dużo, by się domyślać, jaki to może być bombowy i groźny temat. Właśnie dlatego postanowiłam napisać ten list. Skopiowałam już wszystkie swoje notatki dotyczące tej sprawy. W razie gdyby coś mi się stało — bo choć nie twierdzę, że coś się stanie, to jednak wolę się z tym liczyć— będziesz wiedział, gdzie ich szukać. Schowaj dobrze klucz, który wrzucam do koperty. Jest od szafki numer 23 w kręgielni Columbia Lanesprzy Siódmej Ulicy. W środku znajdziesz wszystko. Wiem, że wyda Ci się to pewnie przejawem histerii albo paranoi. Mogę sobie wyobrazić, jak Paulette z politowaniem uniesie wzrok do nieba, gdy się o tym dowie. Ale ja traktuję to bardzo poważnie, Tato. To naprawdę wielka sprawa. Dużo większa, niż ktokolwiek może sobie to wyobrazić. Na pewno będziesz ze mnie bardzo dumny. Kocham Cię Chloe Taksówka zatrzymała się przy krawężniku na wprost kręgielni. Pomarańczowy neon nad drzwiami głosił tylko „TWARTE", bo litera „O" się nie świeciła. Paulette zapłaciła za kurs i wysiadła. Próbowała spokojnie ruszyć chodnikiem w kierunku drzwi, ale coś ją osadziło na miejscu. Mimo mroźnego wiatru wiejącego prosto w twarz nogi miała jak z waty, a żołądek jej się ściskał, jakby zagnieździł się tam wielki rój much. 151
Aż do tej chwili, to znaczy do momentu, kiedy ujrzała przed sobą wejście do kręgielni Columbia, nie brała nawet pod uwagę, że w szafce faktycznie może znajdować się jakiś dziennikarski skarb. Niemniej obiecała ojcu, że sprawdzi zawartość szafki i ewentualnie dostarczy ukryte tam materiały na policję. Znając Chloe, prędzej podejrzewała, że w szafce niczego nie będzie. Ta dziewczyna ostatnio zachowywała się dziwnie. Kiedy minęło ją dwóch chłopaków ze sportowymi torbami na ramionach, zebrała się na odwagę i ruszyła za nimi. Był to dzień rozgrywek amatorskiej ligi i w kręgielni aż się roiło od mężczyzn w śmiesznych jasnoblękitnych koszulkach z krótkimi rękawami oraz z imionami wyhaftowanymi na obrzeżu kieszonki. Paulette od razu przypomniały się zwyczaje pielęgnowane na Środkowym Zachodzie, to znaczy zimowe rozgrywki w ping-ponga po lekcjach w szkolnej szatni i niemal obowiązkowe mecze kręgli w weekendy. Chloe szybko nauczyła się strącać komplety kręgli, kiedy tylko ojciec wytłumaczył jej, jak podkręcać rzucaną kulę, żeby nie lądowała w bocznych rynnach. I od tamtej pory uparcie starała się rywalizować ze starszą siostrą. Paulette bez słowa minęła recepcję, kierując się do damskiej szatni. Szafki stały w oddzielnym pomieszczeniu sąsiadującym z prysznicami. Jeszcze raz sprawdziła numer wybity na kluczyku, po czym szybko odszukała szafkę 23 stojącą w drugim rzędzie. Podeszła do niej, wsunęła kluczyk do zamka i przekręciła go. Obrócił się bez oporu. Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi szafki. Żołądek ponownie ścisnął jej się do granic wytrzymałości. Szafka nie była pusta. Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać, siostrzyczko, pomyślała. Zdjęła z półki kartonową teczkę i podeszła z nią do drewnianej ławki stojącej pośrodku przejścia między rzędami 152
szafek. Rozwiązała tasiemki i zajrzała do środka. W teczce znajdowały się kserokopie notatek, dokładnie tak, jak Chloe opisała to w liście. Część była pisana odręcznie, część drukowana na komputerze. Obawiając się kłopotów z odcyfrowa-niem bazgrołów siostry, przyjrzała się wydrukom, które były starannie posegregowane i pozszywane w kilkustronicowe pakiety. W sumie sprawiały wrażenie surowej wersji przygotowywanego artykułu. Już pierwszy nagłówek przykuł jej uwagę: Dlaczego prezydent nie powinien dłużej zajmować piastowanego stanowiska? Uśmiechnęła się mimo woli, zanim odwróciła kartkę. W mrocznych czasach w naszym kraju to pytanie zadawano sobie dosyć często. Niemniej kadencja prezydenta Keyesa nadaje temu pytaniu zdecydowanie niepowtarzalny charakter: W jakich okolicznościach urzędujący prezydent nie powinien być nigdy wybrany na to stanowisko? Serce zabiło jej mocniej. Zaczęła czytać dalej, wręcz nie mogła się już od tego powstrzymać. Po czwartym akapicie odsunęła teczkę od siebie i podniosła głowę, żeby zaczerpnąć powietrza. Zaraz jednak wróciła do lektury, przeczytała jeszcze kilka zdań, po czym zamknęła teczkę, odruchowo podniosła ją i przycisnęła do siebie, jakby chciała w ten sposób opanować puls łomoczący w skroniach, jakby serce chciało jej wyskoczyć z piersi. Mój Boże, Chloe. Teraz i ją ogarnęła nagła fala paranoi, niemalże w jednej chwili posmakowała tego, co siostra musiała czuć w ostatnich chwilach swego życia. Rozejrzała się pospiesznie, chcąc sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje. Ale w szatni nie było nikogo poza nią. Pospiesznie zgarnęła papiery, zawiązała teczkę i zamknęła szafkę. Notatki Chloe należały teraz do niej. 153
Wyłaniający się z nich materiał był zbyt ważny, żeby siedzieć nad nim na drewnianej ławce w przebieralni kręgielni. Ktoś musiał go dokładnie przeanalizować. Była to winna zabitej siostrze — może nawet trzeba było rozważyć, czy nie umieścić jej nazwiska w czarnej ramce jako współautorki tekstu. Bo przecież Paulette pozostawało już tylko zweryfikować opisane fakty. Przyszło jej do głowy, że faktycznie ten artykuł powinien w taki czy inny sposób wstrząsnąć Białym Domem.
Rozdział 22
G
rek odnalazł ją bez trudu, wystarczyło podjechać pociągiem. Mieszkała na starym włoskim osiedlu w Queens, pracowała we włoskiej piekarni i robiła najlepsze cannoli poza Palermo. Przy pracy nuciła pod nosem włoskie piosenki i rozmawiała z klientami z nienagannym sycylijskim akcentem. Każdego ranka wywieszała w oknie zielono-biało-czer-woną włoską flagę, rozpościerając ją obok charakterystycznego sycylijskiego herbu, trinacrii, składającego się z trzech ugiętych nóg i trzech kłosów pszenicy otaczających skrzydlatą głowę Meduzy. Do pewnego stopnia Grek rozumiał jej przywiązanie do starej ojczyzny. Ale z drugiej strony nie potrafił pojąć, czemu miałoby służyć takie ciągłe rozpamiętywanie starych dziejów. Można było odnieść wrażenie, że Sycylijczycy nigdy jej nie zgwałcili. Mimo wszystko bez dwóch zdań Sofia była miłością jego życia. Minionych czterdzieści lat nie wpłynęło na jego uczucia do niej, chociaż tamtej nocy na Cyprze uległo zmianie wszystko inne. Błyskawiczna podróż z dachu hotelu na ulicę z pominięciem windy wprawiła go na wiele dni w stan zamroczenia i na wiele tygodni skazała na chodzenie o kulach. Sterylny zapach białej szpitalnej pościeli do tej pory był głęboko zakodowany 155
w jego pamięci, czasami jeszcze odnosił wrażenie, że czuje jej szorstkość pod gołymi częściami ciała. Sofia przywiozła go do domu w wózku inwalidzkim, ale już w progu postanowił raz na zawsze skończyć z życiem inwalidy. Mimo jej protestów uparł się, że dojdzie o własnych siłach do drzwi mieszkania na pierwszym piętrze. Zajęło mu to prawie półtorej godziny, a przez cały ten czas nie mógł się uwolnić od myśli, że po raz pierwszy pokonuje owe schody po tym, jak Sycylijczycy wbiegli po nich, żeby później zrzucić go z dachu na ulicę. Dotarł do celu wycieńczony, zarówno z wysiłku, jak i z nieznośnego bólu. Na szczycie schodów Sofia wzięła go pod rękę i skłoniła, by złożył solenną obietnicę, że nabierze jeszcze więcej sił niż dotąd, że nie będzie do końca życia tkwił na środkach przeciwbólowych i postara się ją jeszcze kochać tak, jak prawdziwy mężczyzna musi kochać piękną kobietę jej pokroju. Mimo to zaczynał z nią bardzo powoli, próbując wyostrzyć otępiałe zmysły, poznając na nowo łagodną krzywiznę jej karku, przyjemny aromat długich czarnych włosów czy też dotyk gładkiej skóry. Bo i tak gdy był gotów posunąć się dalej, to ona go powstrzymywała. Początkowo sądził, że to wynik doznanych obrażeń cielesnych, głęboki uraz po przejściu licznych operacji, dzięki którym udało się poskładać z powrotem jej strzaskane kości. —To nie twoja wina - powtarzała, ale po sposobie, w jaki natychmiast odwracała zawstydzony wzrok, błyskawicznie domyślił się rzeczywistej przyczyny takiej reakcji. —To przez Sycylijczyków. Czy oni... Słabiutkie, ledwie zauważalne skinienie głową potwierdziło jego najgorsze obawy. Osiem miesięcy później do reszty odzyskał dawną sprawność fizyczną. Ale zarazem ich małżeństwo oficjalnie przestało istnieć. Przez te wszystkie lata z czystej ciekawości dopytywał się o nią, chciał wiedzieć, że powodzi jej się nie najgorzej. Wyszła 156
za Amerykanina i przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie razem otworzyli Włoską Piekarnię Angela i przez ponad trzy dekady pracowali wspólnie ramię przy ramieniu. Grek w pełni respektował jej prawo do niezależności, choć czasami ledwie mógł się powstrzymać, żeby się z nią nie spotkać. I tak od czasu do czasu ulegał ciągotom i pozwalał sobie poobserwować ją z daleka, przyjrzeć jej się w krótkiej drodze do autobusu albo podczas zamiatania suchych liści przed domem. Nie uznawał tego za prześladowanie, skoro Sofia nie zdawała sobie sprawy z jego bliskiej obecności. Zobaczyła go tylko raz. Przez nieostrożność dopuścił do tego przed dwoma laty. Stał na chodniku przed jej domem, kiedy niespodziewanie wyszła, żeby zabrać pocztę. Minęło wiele lat, lecz jest coś w postawie każdego mężczyzny, w sposobie jego patrzenia na kobietę, co pozwala go zidentyfikować niczym odcisk palca. Nie zamienili ze sobą ani słowa, lecz gdy ich spojrzenia się spotkały, cisza okazała się wymowniejsza od wszelkich słów. Grek nigdy wcześniej nie zetknął się z podobnym odczuciem, toteż głos męża Sofii, który zawołał ją z głębi domu, podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Zresztą nawet wtedy ona nie odwróciła się od razu i nie ruszyła do wejścia, zrobiła to z wyraźnym ociąganiem, on zaś odszedł dopiero wtedy, gdy zniknęła za drzwiami. Spoglądali na siebie w ciszy nie więcej niż minutę, ale to w zupełności wystarczyło, żeby go przekonać, iż nadal istnieje łącząca ich silna więź, a jego „jedyna miłość życia" jest także dla niej „jedyną miłością życia", nawet jeśli ułożyła sobie to życie inaczej, u boku innego mężczyzny. Od tamtej pory nie pokazywał się w pobliżu jej domu. Ale na swój sposób wspomnienia o Sofii były przynajmniej jedną z przyczyn, dla których wciąż zachowywał nadzwyczajną sprawność fizyczną. Teraz bliskość Rosjan, których oddech czuł na karku, skłoniła go, by zobaczyć ją jeszcze raz, może już ostatni. Wcześniej zajrzał do Internetu, żeby sprawdzić, 157
czy Sofia nadal mieszka pod tym samym adresem, i natknął się na nekrolog. Zmarł jej mąż. To ostatecznie zapaliło mu zielone światło do działania. Błyskawicznie opracował „plan C". Postanowił odwiedzić Sofię i powiedzieć jej wprost o swoich uczuciach. Był przekonany, że jeśli tylko dobrze odczytał spojrzenie jej pięknych oczu przed dwoma laty, mógł teraz liczyć na jej pomoc. Wiedział, że tym razem ona mu uwierzy, zapominając, a przynajmniej wybaczając mu to, że właśnie jego poczynania kiedyś stale rozmijały się zarówno z obietnicami, jak też zamiarami. Tylko w niej mógł już pokładać nadzieję. Zadźwięczał dzwonek umocowany nad drzwiami, kiedy wchodził do piekarni Angelo. O czwartej po południu kończył się kolejny długi, jedenastogodzinny dzień pracowników piekarni. Sofia wycierała właśnie ścierką kontuar. Podniosła wzrok i spojrzała na niego. — Ciao, Sofia — odezwał się półgłosem. Na chwilę zastygła w bezruchu spowodowanym niedowierzaniem. Błyskawicznie spuściła wzrok i utkwiła go w okruszkach chleba, które zamierzała właśnie zgarnąć z lady na podłogę, jak gdyby nie miała odwagi spojrzeć mu prosto w oczy. —Nie do wiary — powiedziała cicho. —A jednak. Wciąż nie podnosiła na niego wzroku. Podszedł bliżej lady. Znalazł się zaledwie o metr od niej i poruszony jej pięknem, uderzającym nawet mimo upływu lat, pogrążył się w natrętnych wspomnieniach. Przez chwilę miał wrażenie, że Sofia znów jest dziewiętnastolatka o jędrnym ciele, toteż znowu będą się mogli kochać aż do świtu, sprawiając sobie nawzajem mnóstwo rozkoszy. — Jesteś taka piękna... — zaczął. Nerwowym ruchem odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. — Po co przyszedłeś? — zapytała. 158
—Potrzebuję cię. —Kłamiesz. —To prawda — rzekł z naciskiem. — Właśnie teraz potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek. —Do czego? Pochylił się ku niej, starając się zbliżyć na tyle blisko, na ile pozwalał rozdzielający ich kontuar. — Sofio, tym razem na pewno mnie zabiją. Milczała przez parę sekund, wreszcie powoli uniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. —Powinieneś był zginąć już dawno temu. —To prawda. Ale wciąż jestem wśród żywych. —Kto poluje tym razem? Znowu Sycylijczycy? —Nie, Rosjanie. —Dlaczego chcą cię zabić? —Jakie to ma znaczenie? Odstawiła miotłę pod ścianę. —Pewnie żadnego. —Potrzebuję pieniędzy — rzucił. -Ile? —Pół miliona dolarów. Zaśmiała się głucho. —No to życzę powodzenia. — Powodzenie nie ma tu nic do rzeczy — odparł. — Mam plan działania. Nie odpowiedziała. Grek także zamilkł, chociaż jego milczenie było głęboko skalkulowane. Nawet po tylu latach dobrze wiedział, że jeśli będzie milczał wystarczająco długo, ona w końcu znowu uniesie na niego wzrok, ich spojrzenia się spotkają, a wtedy odzyska nad nią kontrolę. W końcu ich spojrzenia rzeczywiście się zetknęły i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odezwał się błagalnym tonem: 159
- Sofio, tylko ty możesz mi pomóc. - Ale nie chcę ci pomagać. - Nie mówisz tego szczerze. - Przez te wszystkie lata wiodłam proste życie. Nie jestem już tą dziewczyną, którą kiedyś poślubiłeś. - Owszem, jesteś - odparł. — Proszę. Zginę w ciągu paru dni, jeśli mi nie pomożesz. Jesteś jedyną osobą na świecie, której mogę zaufać. Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek i przez chwilę opanowały go obawy, że jest na niego nazbyt rozwścieczona. Szybko jednak uznał, że to rozwścieczenie musi być skierowane ku niej samej, choćby tylko po to, żeby nie przybierało na mocy. - Co to za plan, o którym wspominałeś? - zapytała. - Jest bardzo prosty - rzekł. - Już raz przeprowadziłem coś podobnego i wyszło znakomicie. Wystarczy, że wypełnisz kilka poleceń. - Czemu nie chcesz ponownie zrobić wszystkiego samemu? - Pamiętasz, Sofio, co ci zawsze mówiłem o partiach politycznych? Zrobiła zdziwioną minę, ale szybko się opanowała, a najwyraźniej żywe wspomnienia omal nie sprowokowały jej do uśmiechu. - Nigdy nie wchodzi się drugi raz do tej samej rzeki. - Jasne. Niestety, musiałem już przejść na drugą stronę. Zapowiadało się pięknie, lecz teraz potrzebny mi pośrednik. - Co miałabym dla ciebie zrobić? - Przejmij ode mnie mały brudny sekret i sprzedaj go. - Co to za sekret? Grek uśmiechnął się skąpo, po czym przysunął sobie krzesło spod najbliższego okrągłego stolika. - To długa historia, amore mio. Lepiej usiądź. I posłuchaj uważnie.
Rozdział 23
J
ack ucieszył się z powrotu do Miami. Przynajmniej do pewnego stopnia. Kiedy przebywał w stolicy, jego były szef z Instytutu Wolności wystąpił przeciwko niemu z oskarżeniami o nadużycia, jakby chciał się przyłączyć do frontu żądnego odwetu. Jego sekretarka była na zwolnieniu lekarskim, a właściciel budynku wystąpił na drogę prawną z powodu niezapłaconego czynszu za ubiegły miesiąc, gdy Jacka czekały trudne negocjacje w sprawie dotyczącej ostatniego klienta. Był to znerwicowany podrzędny aktor występujący w lokalnym teatrze, w przedstawieniu The Fuli Monty, któremu postawiono zarzut nieumyślnego narażenia życia konkurenta do tej roli przez podanie mu niebezpiecznie dużej dawki leków nasercowych tuż przed wyjściem na scenę. Sądowi żartownisie podczas wstępnego przesłuchania zgotowali oskarżonemu owację na stojąco. Kiedy teraz Jack wrócił myślami do wiceprezydenta Graysona i przyczyn jego zawału, uznał to za znak opatrzności. Jak mogłem myśleć o wyjeździe stąd na stałe? Na szczęście pod koniec każdego dnia było jeszcze Key Biscayne. Raj odnaleziony. Widowiskowa podróż autostradą nowym mustangiem odniosła pozytywny skutek terapeutyczny. Zostawił za sobą strzeliste biurowce i drapacze chmur zapełniające centrum Miami. Znalazł się pośród stad pelikanów krążących nad 161
szczytami palm, wśród windsurferów i kitesurferów wyruszających na ostatnią przejażdżkę przed zachodem słońca, ślizgających się po lazurowych wodach rozdzielających stały ląd od łańcucha wysepek. Prawdopodobnie była to ta sama gromadka, którą spotykało się tu codziennie. Młodzi ludzie chyba w ogóle nie zdejmowali strojów kąpielowych, jeździli starymi wojskowymi dżipami, kupowali piwo skrzynkami i na plaży oblegali wszystkie dziewczęta w bikini. Jack zastanawiał się nieraz, skąd biorą na to wszystko pieniądze. Ta myśl tylko nasiliła pragnienie zachowania dotychczasowej pracy. Podszedł prosto do lodówki i wyjął z niej dobrze schłodzoną puszkę. Już miał ją otworzyć, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. —Kto tam? —Doktor Ruth - odezwała się Andie. - Przywiozłam wytyczne dotyczące udanego seksu po czterdziestce. Otworzył drzwi. Miała na sobie granatową służbową kurtkę FBI, chociaż nie padało, nie było nawet specjalnie chłodno. —Czy te wytyczne obejmują też instruktażowe wideo? —Nie — odparła, podejrzliwie przekrzywiając głowę na ramię i zerkając na niego z ukosa. - Ale możemy nagrać taki film. Powoli zaczęła ściągać w dół suwak policyjnej kurtki. Serce natychmiast zabiło mu mocniej. Zaraz jednak się opanował i rzekł: — Nie jesteś rozebrana. -Co? — Przez chwilę miałem wrażenie, że pod tą kurtką nie masz nic na sobie. Uśmiechnęła się ironicznie. — Przykro mi, ale to nie jest Biały Dom. 162
— No, nie - bąknął. — W niczym go nie przypomina. Będę się musiał przestawić. Zaśmiała się krótko, lecz szybko spoważniała. — Mam to potraktować serio? — Mój ojciec uznał... że nic z tego nie wyjdzie. -1 zwolnił cię?! - No cóż, może nie formalnie, ale... Ponownie zachichotała. - Co w tym śmiesznego? Zaśmiała się jeszcze mocniej, najwyraźniej nie mogąc się opanować. - Co cię tak śmieszy? - Masz taką... minę... Odwrócił się na pięcie i wszedł do kuchni. Andie ruszyła za nim. Nerwowym krokiem przemierzył całe pomieszczenie, po czym stanął, odwrócił się i oparłszy obie dłonie na brzegu szafki, obrzucił ją uważnym spojrzeniem. -Jak mam to rozumieć? Jaką mam minę? - Nieważne. Przepraszam. Powiedz mi, co się stało. Zdjęła kurtkę i usiadła na jednym ze stołków barowych przy ladzie. Jack wyjął z lodówki drugie piwo, przelał je do szklanki i postawił przed nią. — Nie jestem całkiem pewien - rzekł w zamyśleniu. Ale naprawdę się martwię, że tata wdepnie głęboko w to wa szyngtońskie gówno. - A konkretnie? —Paulette Sparks uważa, że Grayson został zamordowany. Omal się nie zachłysnęła piwem. —Dlaczego tak sądzi? Zamyślił się. Przyszło mu do głowy, że wziąwszy pod uwagę pracę Andie, powinien czasami uważać, co mówi. Niemniej był przeświadczony, że FBI musi już wiedzieć o romansie Graysona z Chloe Sparks, a już z pewnością dysponowało 163
pełną treścią e-maila zaczynającego się od słów „Mogę ci podać Keyesa na tacy", jaki Chloe otrzymała od swojego informatora. Dlatego też powiedział o wszystkim. —Rety — syknęła. - Widzę, że nie traciłeś czasu. —No tak, ale gdy próbowałem powiedzieć to wszystko ojcu, nawet nie chciał słuchać. Po prostu mnie zwolnił. Andie przygryzła wargi w zamyśleniu. —Dlaczego zareagował aż tak gwałtownie? —Szczerze mówiąc, podejrzewam, że nie chciał mieć przy sobie nikogo, kto by go zmuszał do zeznań dotyczących tamtej nocy, kiedy zginął Phil. —Dlatego że Grayson był jego serdecznym przyjacielem i wolał się odgrodzić od bolesnych wspomnień? —Pewnie tak. —Czy też dlatego, że dobrze wie, co się naprawdę stało? Jack zmarszczył brwi. —A co się naprawdę stało? —Nie mam pojęcia. Zadałam tylko pytanie. —Andie, wyłuszczyłem ci właśnie wszystko, co wiem w tej sprawie. Jeśli możesz coś dodać do tego bigosu, chętnie wysłucham. Zwłaszcza gdy sugerujesz, że mój ojciec może coś ukrywać. —Niczego takiego nie powiedziałam. —Myślisz, że Grayson został zamordowany? Andie pokręciła głową, ale nie był to gest zaprzeczenia. —Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. —Dlaczego? —Bo nawet gdybym znała odpowiedź, uznałbyś, że zdradzam tajemnice FBI. — Chcę tylko wiedzieć, co o tym myślisz. Zawahała się, po czym odparła: — Wolałabym się skupić na analizie faktów przedstawio nych przez ciebie.
164
- Zamieniam się w słuch. - Grayson zdradzał żonę. I teraz nie żyje. Zginęła także jego kochanka. Kto zatem staje się głównym podejrzanym? - Sądzę, że Paulette chętnie obciążyłaby winą prezydenta. Wyraźnie ucieszyła się na myśl, że afera seksualna w Białym Domu wyjaśniłaby wiele wątpliwości w tej sprawie. - Zapomnij o Paulette Sparks. W końcu jesteś obrońcą procesowym. Dwoje ludzi uwikłanych w ten miłosny trójkąt nie żyje. Kto zatem jest głównym podejrzanym? - Doskonale rozumiem, do czego zmierzasz, ale... - No co? — wtrąciła z naciskiem Andie. — Dla ciebie Ma-rilyn Grayson jest poza wszelkimi podejrzeniami? - Dla mnie to nie ma sensu. W końcu to ona pierwsza podała w wątpliwość oficjalną przyczynę śmierci męża. Zrobiła to podczas naszej rozmowy na pogrzebie. A kiedy spotkaliśmy się ponownie w Waszyngtonie, to także Marilyn podsunęła myśl, że ktoś celowo mógł podać jej mężowi zwiększoną dawkę leków na zaburzenia wzwodu, żeby doprowadzić do śmiertelnego zawału serca. - Czyż jest lepszy sposób na odsunięcie od siebie podejrzeń niż wysuwanie w pierwszej kolejności najistotniejszych pytań, żeby wpłynąć na modus operandi? - Rozumiem, do czego zmierzasz, ale motyw to jedna rzecz, a sposobność to druga. - I tu właśnie jest pies pogrzebany, Jack. Grayson przyjechał na Florydę na zaproszenie twojego ojca. Twój ojciec wywiózł go na polowanie na prywatną część trzęsawisk, daleko od wszelkich szpitali. I to twój ojciec jako jeden z ostatnich widział Phila Graysona żywego. Gdzieś w tym wszystkim kryje się twoja sposobność. - Sugerujesz, że to on w zmowie z Marilyn Grayson dopuścił się tej zbrodni?
165
— Nie. Chcę ci tylko unaocznić, dlaczego ludzie pokroju Paulette Sparks, którzy kwestionują przyczyny śmierci Phila Graysona, tak bardzo działają twojemu ojcu na nerwy. Jack zamyślił się nad tym, co nie zostało dopowiedziane. Często nie potrafił określić granicy, do której Andie jest jego narzeczoną, a za którą staje się agentką FBI. —Myślę, że unaoczniłaś mi coś jeszcze - rzekł. — Nie ulega wątpliwości, że wiele nad tym myślałaś, może nawet słyszałaś jakieś pogłoski krążące w szeregach FBI. W każdym razie uważasz, że mój ojciec jest podejrzany, prawda? —Niekoniecznie. —Jak mam to rozumieć? —Czasami ludzie mający motywy wykorzystują nieświadomych uczestników mających sposobność. Nie można wykluczyć, że twój ojciec właśnie zdał sobie sprawę, że został wykorzystany. —I dlatego nie chce rozmawiać na ten temat. —Więcej, świadomie stara się ukryć prawdę. Jack cofnął się o krok. Miał wielką ochotę ustrzelić teorię Andie niczym rannego gołąbka, ale za mocno trzymała się kupy. —Jack, może lepiej nie rozmawiajmy już o tym, dobrze? Przyjechałam tu, żeby cię przeprosić za sposób, w jaki cię pożegnałam w Waszyngtonie. Cała ta paranoja związana z ewentualną wiceprezydenturą Swytecka zaczyna się już ujemnie odbijać na mojej karierze. To dlatego nie byłam w najlepszym humorze. —Nie ma sprawy. Ale nie próbuj mnie zepchnąć na boczny tor. Naprawdę chciałbym do końca wyjaśnić tę historię związaną z ojcem. — Mam lepszy pomysł. Co powiesz na to, żebyśmy za wiesili tę dyskusję? Mogłabym się rozebrać do naga, wyjść w samym płaszczu i ponownie zadzwonić do drzwi. 166
Nie odpowiedział. —Jack, nie słyszałeś, co zaproponowałam? —Przepraszam. Mówiłaś, że ktoś dzwonił do drzwi? —Otóż to - mruknęła, zsuwając się ze stołka. — Cóż za śmieszny zbieg okoliczności. —Słucham? —To jej imię stwarzało wyjątkową sposobność — odparła, wkładając płaszcz. — A ty ją właśnie przegapiłeś.
Rozdział 24
O
dziesiątej wieczorem Paulette Sparks zajechała przed klub SI. Nie lubiła takich lokali, ale to nie ona wybrała miejsce spotkania, tylko jej informator. Przez całą noc z wtorku na środę nie zmrużyła oka, odcyfrowując notatki siostry. Na ile zdążyła się przekonać, Chloe kontaktowała się z tym informatorem około dziesięciu razy. I za każdym razem udawało jej się wyciągnąć od niego kilka szczegółów na podstawie obietnicy „sowitej zapłaty", choć ostatecznie żadne pieniądze nie przeszły z rąk do rąk, co z punktu widzenia Paulette było ważnym elementem. Ani ona, ani jej redaktorzy nawet nie chcieliby słyszeć o jakimkolwiek materiale zdobytym za pieniądze. Niemniej przez ciągłe zwodzenie informatora obietnicami Chloe zdołała się sporo dowiedzieć. Można było jedynie spekulować, czy nie ta sama taktyka stała się bezpośrednią przyczyną jej śmierci. Historia, którą Chloe usiłowała złożyć w całość, skusiłaby każdego reportera. Potencjalnie była to dziennikarska bomba przewyższająca wszystko, z czym Paulette się do tej pory zetknęła. Chloe zdołała zebrać większość elementów układanki, ale w końcu puenta tej historii - owa bomba, która powinna przyczynić się do „obalenia Keyesa" — bazowała wyłącznie na zeznaniach jednego świadka i prowadziła do wniosków pozostających na granicy domysłów. Paulette była przekonana, że uda jej się znaleźć brakujące elementy. W pierwszej kolejności 168
musiała jednak potwierdzić kluczowe fakty. Przez cały dzień sprawdzała różne tropy, wydzwaniając w różne miejsca, ale niczego nie zdołała osiągnąć. Poza jednym wyjątkiem. Trzy krótkie słowa, „Spotkajmy się wieczorem", zabrzmiały dla niej jak najpiękniejsza muzyka. —Prasa — rzuciła krótko, podtykając swoją dziennikar ską legitymację stupięćdziesięciokilogramowemu olbrzymowi stojącemu przy aksamitnej linie przegradzającej wejście. Klub SI mieścił najwyżej do trzydziestu par klienteli i należał do tej klasy lokali, do których nie wpuszcza się samotnych kobiet, jeśli nie przypominają polędwicy wołowej ciasno owiniętej fo lią. Paulette słusznie liczyła na to, że jej przepustką będzie perspektywa darmowej reklamy w prasie. — Dobra jesteś — mruknął goryl, zdejmując linkę ze stojaka. Pchnęła wahadłowe drzwi i wkroczyła do przestrzeni migających świateł, lustrzanych sufitów i dudniącej muzyki. Parkiet do tańca był zatłoczony, przed barem chętni na drinka stali w czterech rzędach. W klubie panował dużo większy ścisk, niż można się było spodziewać w środowy wieczór. Do tego tłum był po prostu niezwykły. Nie miała pojęcia, że w środy odbywają się tu wieczory gotyckie, dlatego też wszyscy byli w czarnych strojach, wyróżniały się jedynie kolorowe pasemka we włosach, od jaskrawoczerwonych przez fioletowe do jasnoblond. Kobiety miały na głowach czarne kaptury, na szyjach czarne apaszki, na rękach czarne opaski, zdarzały się czarne jedwabne koronkowe staniki z naszytymi skrawkami czarnej skóry w kształcie płomieni liżących piersi. Dominowały czarne gorsety i obcisłe elastyczne czarne topy. Mężczyźni byli ubrani przeróżnie, od skórzanych strojów z sexshopów po czarne fraki, lecz i te koniecznie ozdobione ciężkimi łańcuchami. I niezależnie od płci trudno było ocenić, gdzie się kończy strój, a zaczyna tatuaż. Do lżejszych motywów należały rysunki smoków, elfów czy innych baśniowych postaci, 169
lecz równie popularne były symbole pochodzące z białej magii pięcioramienne gwiazdy bądź obustronne miecze „atha-me" używane w rytuałach pogańskich. Paulette pamiętała niektóre nazwy z okresu fascynacji Chloe kulturą gotycką. „Nie jesteśmy żadną sektą — przekonywała ją wtedy siostra -tylko kreatywną grupą skupiającą ludzi o bardzo wysokiej inteligencji". Zamykała się w swoim pokoju i puszczała głośną muzykę: Horror Show zespołu Birthday Massacre, Transyl-vanian Concubine grupy Rasputina czy też We Are the Ones (Rotting Corpse) Zombie Girls. — Zafundujesz mi drinka, mamusiu? Obejrzała się błyskawicznie. Stojący za nią chłopak odznaczał się włosami ufarbowanymi na kruczoczarno oraz przetłuszczoną białą cerą i nosił srebrne kółko przeciągnięte przez prawą brew. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata, a mimo to uznał ją za przedstawicielkę pokolenia swojej matki. - Automat z napojami gazowanymi stoi przy wyjściu odparła. Zaśmiał się głośno i odszedł, chociaż Paulette miała obawy, że przez ogłuszającą muzykę mógł nie zrozumieć ani jednego jej słowa. Postanowiła przecisnąć się bliżej baru, ale tam panował nieopisany ścisk. Szybko zaczęła tracić cierpliwość. Jej plan poczynał się jawić jako zupełnie niedorzeczny produkt zbytniego entuzjazmu połączonego z brakiem snu. Dobrze wiedziała, że informatora nie ma w tym tłumie i że nie zjawi się tu w najbliższym czasie. Zwyczajnie sobie z niej zakpił. Wysłał w ciemno ambitną sukę z CNN na gotycką noc w klubie SI. Ale ubaw! Trzeba było podjąć przeciwdziałania. Zawróciła i ruszyła zygzakiem przez ścisk w kierunku wyjścia. Z radością przyjęła uderzenie w twarz zimnego nocnego powietrza silnie kontrastującego z parnym i zatłoczonym wnętrzem lokalu. Nawet gdy już ruszyła ulicą, w uszach 170
jeszcze dudniła jej głośna muzyka. W głowie miała mętlik. Domyślała się, że wpadła na cenny trop, ale na razie była wodzona za nos. Musiała spróbować dotrzeć do tajemniczego informatora w inny sposób. Nigdy nie lubiła nikogo prosić o pomoc. Mimo to wyjęła z torebki aparat komórkowy i wybrała numer Jacka Swytecka. Ten leżał już w łóżku, kiedy zaczęła wibrować komórka leżąca na nocnej szafce. Ostrożnie, żeby nie obudzić Andie — która z ociąganiem postanowiła dać mu „drugą szansę" — wyśliznął się spod kołdry, pospiesznie wciągnął bokserki i chwycił aparat. Na ekraniku widniał wpis: „Paulette Sparks". Przez chwilę zastanawiał się, czy odebrać, w końcu dał nura w głąb szafy wnękowej i zamknął za sobą drzwi, żeby swobodnie rozmawiać bez budzenia Andie. —Jack? Cześć, tu Paulette. Mam do ciebie pytanie. —Paulette, nie mogę... — Czy ktokolwiek wspominał ci o podobnym w treści e-mailu do tego, który odebrała moja siostra? Przez pewien czas nie odpowiadał. Wreszcie mruknął z ociąganiem: —Przykro mi, ale nie mogę na ten temat rozmawiać. —Wyłamujesz się z naszej umowy. Zapomniałeś? Zgodziłam się ujawnić ci wszystkie odkryte przeze mnie fakty pod warunkiem, że zrobisz to samo. Wydawało mi się, że zawarliśmy umowę. —Ale w innych okolicznościach. Teraz wypadłem z gry i jestem z powrotem w Miami. —Słyszałam, że wylądowałeś na bruku... —Nawet nie tyle zostałem zwolniony, ile... —Jack, w Waszyngtonie wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. Ale mniejsza z tym. Powtórzę pytanie: Czy słyszałeś o podobnym w treści trzecim e-mailu? .171
—Dlaczego pytasz? —Po pogrzebie Chloe przeglądałam jej notatki i natknęłam się na wzmiankę, że jakiś miesiąc przed tym, jak odebrała zagadkowego e-maila, podobnego dostał ktoś inny. -Kto? — Tego nie napisała. Nasunęło mi się wrażenie, jakby się obawiała wymienić tę osobę z imienia i nazwiska. Oczywiście mam pewne podejrzenia... Jack przysiadł na wiklinowym koszu na bieliznę. —Z przyjemnością poznałbym te podejrzenia. —Mam rozumieć, że nasza umowa nadal obowiązuje? —Chętnie to potwierdzę. Ale muszę mieć jakieś ważne argumenty. Zatem słucham. —W porządku. Ciekawa jestem, czy nasuną ci się podobne skojarzenia. Otóż ty odebrałeś e-maila po tym, jak Chloe dostała podobnego. —Zgadza się. — Ale ktoś jeszcze dostał podobną przesyłkę wcześniej. Jack się zawahał. Wiedział, że tak było, na podstawie rozmów z agentami FBI, ale miał opory co do ujawniania Paułette tego rodzaju szczegółów, i to jeszcze silniejsze niż do tej pory. — Na potrzeby tej dyskusji załóżmy, że tak było. —Świetnie. Sądzę więc, że Chloe znalazła się między młotem a kowadłem. Przy czym oboje dobrze wiemy, co jest tym młotem, a co kowadłem, prawda? —Masz na myśli ich dopasowanie? —Idealne, geniuszu. W szafie panowały ciemności, lecz mimo to odniósł wrażenie, że ktoś zapalił światło. — Sądzisz więc, że skoro syn przyszłego wiceprezydenta dostał po Chloe podobnego w treści e-maila...
172
—Córka urzędującego wiceprezydenta musiała go dostać jeszcze wcześniej, przed Chloe. —I w obu znajdowały się takie same oferty? — zapytał Jack. —„Mogę uczynić twojego ojca prezydentem...". Na linii zapadła cisza. Wydawać by się mogło, że dla nich obojga niedopowiedziane wnioski są równie oczywiste. —I co z tym zrobimy? - zapytał Jack. —Zadzwoniłam dzisiaj do Elizabeth Grayson i poprosiłam ją o spotkanie. Nie zdradziłam, o co mi chodzi, nie sądzę jednak, by miało to większe znaczenie. A ta suka wysłała mnie do baru na klubowy wieczór gotycki, na którym się nie pokazała. Najwyraźniej od początku w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać. Pewnie cały czas żywi urazę za to, że moja siostra sypiała z jej ojcem. Przypomniałam sobie jednak, że jesteś chyba umówiony z nią na lunch. —Owszem. Obiecała, że da mi kilka wskazówek co do życia z ojcem pełniącym funkcję wiceprezydenta, tyle że... —To wspaniała wymówka. —No, nie wiem. Nasza ostatnia rozmowa nie za bardzo się kleiła — odparł, przypomniawszy sobie późną wizytę Elizabeth w hotelu. — Jack, w tobie nasza jedyna nadzieja. Jeśli ty tego nie zrobisz, pozostanie nam tylko czekać, aż FBI zorientuje się w tym wszystkim na własnych warunkach i we własnym terminie. Do tego czasu twój ojciec może już być bardzo ważnym urzędnikiem obecnej administracji i tkwić po uszy w bagnie kongresowego dochodzenia. Wtedy trzeba będzie czekać na rozstrzygnięcie, kto tu właściwie pociąga za sznur ki. Na pewno właśnie na tym ci zależy? Jack zamyślił się na chwilę. Paulette trafiła w jego najczulszy punkt. Mimo woli kierowały nim obawy, że ojciec
173
nieuchronnie zmierza do „krainy bez powrotu" — zwłaszcza po jego rozmowie z Andie. —Tego chcesz, Jack? —Nie - odparł, zaciskając kurczowo palce na słuchawce. —Zechcesz więc porozmawiać z Elizabeth? Uderzyło go nagle, że w całej tej sytuacji FBI smacznie sobie śpi. Ale nawet w tej sytuacji wolał nie zmieniać zdania. — Owszem. Spotkam się z nią.
Rozdział 25
P
aulette siedziała już w samochodzie, kiedy nagle przyszło jej coś do głowy. Nazajutrz czekał ją bardzo pracowity dzień, i to już od szóstej rano, kiedy to razem z oficjalnym korespondentem kongresowym, głównym konsultantem politycznym oraz starszym radcą prawnym redakcji mieli się skoncentrować nad wszelkimi politycznymi i formalnymi niuansami nominacji Harryego Swytecka. Powinna więc jechać prosto do domu i jak najszybciej iść do łóżka. Ale mimo to wpadła do domu tylko na chwilę, znalazła klucze od mieszkania Chloe i zbiegła z powrotem do samochodu. Nie znalazła wolnego miejsca przy krawężniku, toteż zaparkowała auto w najbliższej alejce osiedlowej, między kontenerem na śmieci a słupem reklamowym. Wysiadła i z głuchym łoskotem zatrzasnęła za sobą drzwi. W alejce panował półmrok, rozjaśniała go jedynie mała parkowa latarnia, której żółtawy blask wyławiał z ciemności wyjazd na ulicę. Od czasu gdy po wyjściu z klubu SI przeszył ją zimny przenikliwy wiatr, wolała trzymać poły płaszcza tuż przy brzuchu. Ruszyła przed siebie niemal na palcach, a mimo to alejkę wypełniło tak donośne postukiwanie jej obcasów po płytach chodnika, że aż przystanęła i rozejrzała się trwożliwie dookoła. Na tyłach najbliższych budynków wszystkie okna i drzwi były zabezpieczone ciężkimi sztabami antywłamaniowymi. W zasięgu wzroku 175
nie było żywej duszy. Jednostajny szum wielkomiejskiego ruchu ulicznego zdawał się tu w ogóle nie docierać. Panowała wyjątkowa cisza. Z pamięci Paulette wypłynęły wspomnienia z jej pierwszej pracy w roli reportera spraw kryminalnych — owa niesamowita, półmroczna i mglista atmosfera wielkomiejskich blokowisk chyba na zawsze miała jej się kojarzyć z miejscami zbrodni. Popatrzyła na budynek, w którym mieszkała Chloe, i szybko skierowała wzrok na samotne narożne okno na pierwszym piętrze od strony alejki. Oczyma wyobraźni ujrzała mglistą postać siostry, która w chwilach samotności mogła wyglądać przez okno wychodzące na szeregi pojemników na śmieci ustawionych na tyłach sąsiednich bloków. I wtedy pomyślała o tajemniczym nieznajomym, który z tego samego miejsca mógł obserwować Chloe stojącą w oknie. Otrząsnęła się z tych natrętnych wizji i ruszyła w stronę tylnego wejścia do budynku. Drzwi były zamknięte, lecz szybko dopasowała do zamka jeden z kluczy z zestawu siostry. Otworzyła je i pospiesznie weszła na pierwsze piętro. Policyjnej taśmy już nie było, absolutnie nic nie wskazywało na to, że za tymi drzwiami mieszkała młoda kobieta, która niedawno padła ofiarą zabójcy. Mimo że uczestniczyła w pogrzebie i nawet pomagała przy pisaniu nekrologu, odnosiła teraz wrażenie, że gdy tylko zapuka, Chloe jej otworzy. Morderstwo nie mieściło się w kategoriach rzeczy przynależnych naturze i z tego powodu mogło płatać figle ludzkiej psychice. Wsunęła klucz do dziurki. Przekręciła go z ociąganiem, stuknęły zapadki zasuwki i drzwi się otworzyły. Paulette miała już zapalić światło, kiedy w ostatniej chwili się powstrzymała. Z miejsca, w którym stała, doskonale było widać pojedyncze okno w drugim końcu niewielkiego mieszkania. Mimo ciemności zalegających w alejce biegnącej na tyłach budynku z łatwością wypatrzyła to miejsce, w którym stała 176
przed kilkoma minutami, spoglądając w to samo okno z dołu. Powoli podeszła do niego i sięgnęła do zwisającego pręta, żeby zamknąć żaluzje. Te były jednak zepsute, nie dały się domknąć do końca. Paulette przeszedł dreszcz po plecach. Zadała sobie pytanie, czy Chloe kiedykolwiek przyszło do głowy, że może być stale obserwowana z tamtej alejki. Cofnęła się i zapaliła światło. Nie chciała przebywać tu zbyt długo. Technicy z dochodzeniówki zostawili kawalerkę w stanie prawie nienaruszonym, w każdym razie nie uczynili takiego bałaganu, jaki zwykle zostawał po nich w miejscu zbrodni. Czynsz za mieszkanie był opłacony do końca miesiąca, toteż jednym z podstawowych zadań stojących przed Paulette było przejrzenie i spakowanie rzeczy osobistych siostry. Ale tego wieczoru chciała się skupić tylko na jednej rzeczy. Teraz już bezcennej. Podpisanej przez wiceprezydenta fotografii Chloe u boku Graysona. Oprawione w ramki zdjęcie wciąż wisiało na ścianie. Przemierzyła pokój i błyskawicznie zdjęła je z haczyka. Nie zdążyła mu się dokładniej przyjrzeć w czasie poprzedniej wizyty, a więc minionego ranka zaraz po śmierci Chloe, kiedy to zwrócił na nie uwagę detektyw z wydziału zabójstw. Teraz wywołało w niej tylko smutek. Ten zaś skojarzył jej się z równie mało znaczącym, przynajmniej z pozoru, szczegółem, który utkwił jej w głowie z ostatniej rozmowy z córką byłego wiceprezydenta. W połączeniu ze smutkiem owo skojarzenie wywołało podejrzliwość. Na tym zdjęciu była także Elizabeth Grayson. Przechyliła fotografię w stronę światła, żeby dokładniej jej się przyjrzeć. Zdjęcie przedstawiało grupkę ludzi tworzących dość luźną gromadkę, chociaż trudno było wykluczyć, że owa pozorna swoboda została starannie upozowana przez fotografa. Wiceprezydent siedział na rogu swojego biurka. 177
Chloe stała tuż obok niego. Dalej na prawo, zaraz za nią, stała Elizabeth. Nie tylko zaraz za nią - nawet obejmowała ją ramieniem. Obie uśmiechały się szeroko, z głowami pochylonymi ku sobie do tego stopnia, że nieomal się stykały. Paulette uniosła otwartą dłoń i zakryła nią wiceprezydenta. Bez niego zdjęcie zdawało się przedstawiać zupełnie inną historię. Pozy obu kobiet w najmniejszym stopniu nie wyglądały na wymuszone. Chloe i Elizabeth sprawiały wrażenie starych dobrych przyjaciółek, znających się jeszcze ze studiów i z równie wytężoną uwagą śledzących nawzajem swoje kroki po szczeblach hierarchicznej drabiny Białego Domu. W tym kontekście małżeńska zdrada wiceprezydenta nabierała całkiem innej jakości. Do diabła, Chloe. Jak mogłaś zrobić coś takiego serdecznej przyjaciółce? Paulette odwiesiła zdjęcie na ścianie i zgasiła światło. Ostatni rzut oka na okno za przymkniętymi do połowy żaluzjami potwierdził denerwujące przeczucie, że jest obserwowana. Postanowiła wrócić tu i zrobić porządek za dnia. Starannie zamknęła za sobą drzwi, zeszła tylnymi schodami i skierowała się do samochodu. Nie zaparkowała nazbyt daleko, ale noc zrobiła się zimna, toteż przejście po chodniku ze spękanego betonu wydało jej się dłuższe niż w rzeczywistości. Nie zaliczała się do osób szczególnie strachliwych, niemniej bardzo jej zależało, żeby jak najszybciej stamtąd odjechać. Podchodząc do auta, sięgnęła do torebki po kluczyki i otworzyła drzwi, korzystając z pilota. Pospiesznie zajęła miejsce za kierownicą. Ręce jej się wyraźnie trzęsły, gdy próbowała wsunąć kluczyk do stacyjki. Ledwie trafiła jego czubkiem w szczelinę, poczuła na szyi za prawym uchem zimny dotyk metalu. Zastygła bez ruchu. — Bądź cicho - odezwał się męski głos. Napastnik siedział za nią na tylnym siedzeniu i przystawiał jej pistolet do głowy.
— Czego chcesz? — zapytała. Przez jakiś czas panowała cisza. Nieznośna. Mężczyzna nie mógł albo nie chciał powiedzieć, czego od niej chce. Odebrała to jako zły znak. Nagle jego lewa dłoń zacisnęła się na jej gardle. Zacharczała, próbując krzyknąć, ale on błyskawicznie wsunął jej w otwarte usta szyjkę butelki. — Pij — rozkazał. Paulette nie mogłaby niczego przełknąć, nawet gdyby bardzo chciała. Lufa pistoletu wbiła jej się głębiej w skórę na skroni. — Powiedziałem: pij! Serce łomotało jej ze strachu jak oszalałe, uprzytomniła sobie jednak, że zawartość butelki i tak musi być czymś lepszym od kulki w głowie. Odchyliła nieco głowę do tyłu i poczuła jakiś ciepły płyn wlewający się do gardła. Był lekko gorzkawy i słonawy, ale w niczym nie przypominał znanych jej napojów. Zakrztusiła się i wypluła niewielką porcję. — Do dna — rozkazał mężczyzna. Zacisnęła mocno powieki i zmusiła się do przełknięcia resztki płynu. Kiedy skończyła, wyciągnął jej butelkę z ust. — Dobra dziewczynka - mruknął, lecz dziwnie ospale i głu cho, jak gdyby docierało do niej jedynie odległe echo jego słów. — A teraz zaczekamy. Po prostu zaczekamy. Zacze-e-e-kamy...
Rozdział 26
O
świcie Jacka obudził jakiś krzyk. Gwałtownie usiadł w łóżku. Zasłony w oknie były zaciągnięte, w sypialni panowała ciemność, on jednak instynktownie wyczuł, że na drugiej połowie łóżka nikogo nie ma. —Andie? — zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, gdyż doleciał go szmer stłumionych głosów dolatujący chyba z kuchni, rzucił się więc w tamtą stronę. —O rety! — wykrzyknął Theo, zasłaniając oczy. — Nagi czterdziestolatek to niezbyt ładny widok. Cofnął się, pospiesznie owinął ręcznikiem wyjętym z komody w korytarzu i wrócił do kuchni. Andie stała przy blacie, już ubrana do wyjścia. Zaparzała kawę. —Co to był za krzyk? - zapytał Jack. —Masz na myśli reakcję Andie? — odrzekł Theo. — „W domu jest jakiś czarny! Jakiś czarny w domu!". Andie klepnęła go po ręku. —Wcale tak nie zareagowałam. Po prostu zaskoczył mnie widok człowieka stojącego w naszej kuchni. —Nawiasem mówiąc, co tutaj robisz? — zdziwił się Jack. —Pora wypływać na ryby, kolego. „Dolphin" już nagrzewa silnik. Jack dysponował trzyletnim aktem najmu najskromniejszej nadbrzeżnej posiadłości na Key Biscayne należącej jeszcze do oryginalnego osiedla „domów Macklea", budowanych 180
głównie tuż po drugiej wojnie światowej i przeznaczonych dla weteranów wojennych, którzy mieli wystarczająco dużo odwagi, by tu zamieszkać, gdyż było to wówczas jedno wielkie bagnisko stanowiące wylęgarnię komarów. Właściciel domu, sprzedanego pierwotnie za dwadzieścia tysięcy dolarów, wynajął go w oczekiwaniu, aż jego wartość powiększy się o trzy zera — co miało zapewne nastąpić już niedługo. W gruncie rzeczy było to trzypokojowe betonowe pudło na buty, ale otaczający je teren obejmował ponad trzydzieści metrów wybrzeża wraz z niewielką przystanią. Przed czterema laty Jack i Theo wybrali się na ryby i pod koniec dnia byli tak zmęczeni, że nie chciało im się już ładować łodzi na przyczepę samochodową Knighta, Jack uznał więc, że może zostać do rana na przystani. I stała tam do dziś. —Chcesz kawy? — zapytała Andie. —Jasne — odparł Theo. —To było pytanie do mnie - odezwał się Jack. Andie napełniła dwa kubki. Jack najpierw wciągnął głęboko w nozdrza aromat. Theo łapczywie pociągnął spory łyk i rzekł: —Słyszałem, że prezydent Keyes jest prawdziwym kawowym komoserem. —Koneserem, nieuku. —Wybacz, ale nie znam łaciny. —To słowo pochodzi z francuskiego. —Od strony formalnej jest to słowo angielskie - pogodziła ich Andie, która ze swojej komórki szybko połączyła się z internetowym słownikiem. — Rzeczywiście, wywodzi się ze starofrancuskiego, to jednak pochodzi od łacińskiego słowa cognoscere. —Widzisz? Miałem rację! — odparł triumfalnie Theo. — Po czyjej jesteś stronie? - zwrócił się Jack do Andie. Theo dolał sobie kawy z dzbanka. Jemu zawsze było za mało wszystkiego, za co nie musiał płacić. 181
—Więc chciałem zapytać - mruknął - czy miałeś chociaż okazję napić się kawy z prezydentem w Białym Domu, zanim zostałeś zapuszkowany? —Nie zostałem zapuszkowany. —Powtarzam tylko, co pisali w gazetach. —Cholera, trafiło to już do gazet? —Jack, pogódź się z tym, że zostałeś zwolniony - odezwała się Andie. — Pytam jeszcze raz: po czyjej jesteś stronie? Nie odpowiedziała. Nadal patrzyła na ekranik swojej komórki, ale dziwnie szybko spoważniała. —Coś się stało? — zaniepokoił się Jack. —Otóż... — zaczęła, ale ugryzła się w język. Jack domyślił się od razu, że odebrała kolejny poufny e-mail z FBI, o którym nie chciała z nim rozmawiać. Podniosła głowę i rzekła: — Włącz telewizor. Jack chwycił pilota i gwałtownie wcisnął guzik. Andie pospiesznie wyjęła mu go z ręki i nastawiła na wiadomości CNN. Na ekranie ukazała się reporterka stojąca przed trzypiętrowym blokiem mieszkalnym. Czerwony pasek u dołu przedstawiał ją jako Heather Brown relacjonującą z LaDroit Park w pobliżu Waszyngtonu. — Właśnie tam mieszkała Chloe Sparks - syknął Jack. Andie szybko podniosła rękę, żeby go uciszyć. Reporterka mówiła: —W alejce osiedlowej biegnącej za tym budynkiem około czwartej nad ranem policja odnalazła białego sedana. Niedawno uzyskaliśmy oficjalne potwierdzenie, że samochód należy do dziennikarki CNN Paulette Sparks. —Hej - odezwał się Theo - czy to nie ta sama Paulette, co... —Cicho! — krzyknęli równocześnie Jack i Andie. 182
W stolicy wiał silny wiatr, reporterka ciągle musiała zsuwać włosy z twarzy. —CNN dowiedziało się, że w chwili odnalezienia silnik samochodu pracował, ale światła się nie paliły, toteż w pierwszej chwili policjanci z patrolu nie dostrzegli nikogo za kierownicą. Ale kiedy podeszli bliżej, zauważyli, jak napisano w raporcie, gumowy wąż biegnący od wylotu rury wydechowej do tylnej szyby auta opuszczonej na centymetr. —Gumowy wąż? — zapytał z niedowierzaniem prowadzący ze studia. —Tak — odparła Brown. - Zwykły gumowy wąż ogrodniczy. Policjanci zaświecili więc latarką w głąb auta i ujrzeli pochylone w bok ciało z głową nisko spuszczoną przy desce rozdzielczej. Drzwi były zamknięte, toteż patrol wybił szybę od strony kierowcy i niezwłocznie wezwał karetkę pogotowia. Ofiara, opisywana jako biała trzydziestoletnia kobieta, została przewieziona do Centrum Medycznego imienia Jerzego Waszyngtona. —Wiadomo, w jakim znajdowała się stanie? —Na ten temat nie mam żadnych informacji. —Czy ofiara została już zidentyfikowana? —Podobno tak, jednakże policja nie chce ujawnić jej tożsamości przed powiadomieniem najbliższej rodziny. —Oczywiście nie będziemy spekulować w tym zakresie — rzekł prowadzący — lecz dla większości z nas Paulette Sparks jest jak członek najbliższej rodziny. Jesteśmy więc głęboko zaniepokojeni. Nasze myśli i modlitwy towarzyszą w tej chwili Paulette i całej rodzinie Sparksów. Prowadzący zrobił krótką przerwę, żeby przejść do następnej elektryzującej wiadomości. Jack wyłączył telewizor i popatrzył na Andie. Jej mina świadczyła sama za siebie, mimo to Andie szepnęła: 183
— To Paulette. Jack spojrzał na Theo, lecz zaraz znowu przeniósł wzrok na Andie. — Myślisz, że wyjdzie z tego? Andie zaczerpnęła głęboko powietrza, nim odparła: — Ona nie żyje.
Rozdział 27
J
ack złapał przedpołudniowy samolot do Waszyngtonu i z Międzynarodowego Lotniska imienia Reagana zadzwonił do ojca, ledwie maszyna osiadła na pasie startowym. Harry miał cały dzień wypełniony spotkaniami w Białym Domu, ale nawet nie musiał zgadywać, jaka jest przyczyna alarmujących tonów w pilnej prośbie syna. W porze lunchu personalia Paulette Sparks zostały przedstawione opinii publicznej i jej historia zapełniała wszystkie najświeższe wydania mediów. Spotkali się więc w jedynym wolnym pokoju zachodniego skrzydła, to znaczy w byłym gabinecie wiceprezydenta Graysona. - Wygląda to na samobójstwo — zaczął Harry. Pokój był wąski i kiszkowaty, ledwie dało się przejść przy pokrytej wielbłądzią wełną sofie zajmującej centralne miejsce. Harry zajął miejsce w jej najdalszym końcu, bliżej okna, a Jack wybrał fotel stojący pod mosiężnym kandelabrem. Pokręcił głową. - To do niej niepodobne. Nie wierzę. —Skąd to przekonanie? —Przede wszystkim stąd, że nawet nie utrzymywała bliższych kontaktów z siostrą. Dlatego pomysł, że była tak wstrząśnięta zabójstwem Chloe, że po wizycie w mieszkaniu siostry postanowiła odebrać sobie życie, ani trochę nie trzyma się kupy.
185
—Dla ciebie może być nawet całkiem nie do przyjęcia, ale z definicji każdy samobójca zalicza się do ludzi, którzy stracili perspektywy. —To na pewno nie było samobójstwo - powtórzył z naciskiem Jack. - Paulette dzwoniła do mnie wczoraj wieczorem. Nie sprawiała wrażenia kogoś, kto znalazł się na granicy wytrzymałości psychicznej. Z jej słów biła życiowa energia, chęć działania. —W jakim zakresie? Jack opowiedział ojcu o notatkach Chloe, w których znajdowały się wzmianki o kimś innym niż on, oraz o odebranym przez Chloe e-mailu zawierającym obietnicę obalenia prezydencji Keyesa. —Gdzie są teraz te notatki? —Podejrzewam, że zniknęły. Jeśli tak się stało w rzeczywistości, z mojego punktu widzenia będzie to gwóźdź do trumny teorii o śmierci samobójczej. —Zgłosiłeś to już do FBI? —Z rana powiedziałem o wszystkim Andie. Harry pokiwał głową, ale nie miało to nic wspólnego ze zrozumieniem, oznaczało raczej, że pogrąża się w zadumie. —Czego oczekujesz ode mnie? - zapytał po chwili. —Szczerości — wypalił Jack. —To jest poza dyskusją. —Ale przedwczoraj, podczas joggingu, kiedy... no, wiesz... —Zwolniłem cię ze stanowiska? —W gruncie rzeczy wcale mnie nie zwolniłeś. —Ależ tak, zwolniłem. — W porządku, niech ci będzie. Zostałem wylany. W-y-1-a-n-y. Czy teraz wszyscy są już wniebowzięci jak świnie w stercie gnoju? Harry rozejrzał się na boki. — Jack, oprócz nas nie ma tu nikogo. 186
- Mniejsza z tym. Rzecz jest niezwykłej wagi, dlatego domagam się, abyś był ze mną całkiem szczery. - Zaczynam się bić z przeczuciem, że tylko na tym moja rola się skończy. - Masz rację - przyznał Jack. — Przykro mi, ale muszę zwalić na ciebie tę świadomość, zanim przejdę dalej. Otóż przedwczoraj, kiedy druga strona była już bliska rezygnacji, a ja zos...talem zwol... - Zwolniony. - Owszem. Wściekłeś się na mnie, że obdarzyłem zaufaniem Paułette Sparks. - Głównie wściekłem się na to, że obdarzyłeś zaufaniem waszyngtońską dziennikarkę. I to pierwszą lepszą. Akurat wypadło na Paułette Sparks. - A teraz tak wypadło, że Paułette nie żyje. Harry rozdziawił usta z zaskoczenia. - Czyżbyś sugerował, że to ja... - Nie - odparł szybko Jack. — Nie przyszło mi do głowy, żeby nazwać cię mordercą nawet wtedy, gdy jako gubernator podpisywałeś wyroki śmierci na moich klientów. Nie o to mi chodzi. Ojciec spojrzał na zegarek. - Czyżbym ci przeszkadzał? - zapytał Jack. - Nie chcę być niegrzeczny, ale za pięć minut mam spotkanie z szefową sztabu. - W porządku, przejdę więc szybko do rzeczy. Już ci mówiłem, że Paułette pragnęła za wszelką cenę zidentyfikować człowieka, który wysłał mnie i jej siostrze e-maile dotyczące obalenia prezydenta Keyesa. Mówiłem ci też, że jej zdaniem wiceprezydent Grayson został zamordowany. - I co z tego? Jack zmrużył lekko oczy, jakby miał do czynienia z niepokornym świadkiem na sali sądowej, a nie z własnym ojcem. 187
— Tylko tobie o tym mówiłem. Harry skrzyżował ręce na piersi, w geście całkowicie obronnym, jak się Jackowi zdawało. —Aha, rozumiem - bąknął. —Zatem moje pytanie brzmi następująco - podjął Jack. — Czy mówiłeś komukolwiek o moich podejrzeniach? Rozległo się pukanie do drzwi i szefowa sztabu zajrzała do środka. — Prezydent chce do nas dołączyć około trzeciej - powie działa. — Lepiej nie każmy mu czekać. Harry skinął głową, jakby chciał w ten sposób przekazać, że za chwilę kończy tę rozmowę. Kobieta zamknęła drzwi. — Muszę już iść - powiedział Harry, podnosząc się z sofy. — Chciałbym uzyskać odpowiedź, zanim dokądkolwiek pójdziesz — powstrzymał go Jack. - Czy mówiłeś komukol wiek o tym, co ci powiedziałem na temat Paulette? Harry wziął głębszy oddech, ale zadziwiająco długo nie wypuszczał powietrza. Następnie popatrzył w okno, przy czym utkwił w nim tak intensywne spojrzenie, że i Jack nie zdołał się oprzeć, żeby nie obrócić głowy i nie sprawdzić, co tak przykuło uwagę ojca. Ale za oknem nie było niczego szczególnego. — Zatem jak, tato? Mówiłeś komuś o tym? Harry zrobił już pierwszy ruch, żeby pokręcić głową, lecz tylko wzruszył ramionami i odparł: —Nie pamiętam, —Nie pamiętasz? —Nie, poważnie. Lecz nawet gdybym pamiętał, byłbyś pewny, że się do tego przyznam? —Szczerze mówiąc, zaczyna mi się zacierać granica między tym, w co powinienem wierzyć, a tym, w co chcę wierzyć. Harry podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. — Przestań się zamartwiać, Jack. W przeciwnym razie nie dociągniesz do pięćdziesiątki. 188
Jack odniósł dziwne wrażenie, że jeśli nawet nie była to otwarta pogróżka, to z pewnością nie mieściła się w granicach zwykłej ojcowskiej dobrej rady. Nie wykluczał, że mogło się za nią kryć swoiste ostrzeżenie. Nie odezwał się więcej, tylko spoglądał w milczeniu, jak ojciec wychodzi z gabinetu wiceprezydenta, udając się na spotkanie z prezydentem Keyesem. Andie czekała o czwartej wideokonferencja telefoniczna z zastępcą głównodowodzącego agenta specjalnego z waszyngtońskiego biura terenowego. Mimo to przez cały dzień myślała o tym tajemniczym telefonie — jak również o Jacku. Nie chodziło o to, że nie kochała Jacka. Jeśli nawet nie był najbystrzejszym facetem, z jakim dotąd się spotykała, i w dodatku czasami doprowadzał ją do szału, to jednak ujmował ją jego optymizm. Starał się postępować właściwie, i wkładał w to wiele serca. Wciąż otwierał przed nią drzwi podczas wspólnych spotkań i opłacał boya zarządzającego podstawianiem samochodów z parkingu, ilekroć pojawiała się w szpilkach. Powtarzał jej, że jest piękna, i to nie tylko po to, żeby się dobrać do jej majtek. Ani razu nie musiała mu tłumaczyć, że siadając na sedesie, nie ma ochoty się przysłuchiwać odgłosom szczotkowania zębów przez jej mężczyznę. Już sam ten fakt znacząco odróżniał Jacka od jej byłego narzeczonego z Seattle, chociaż wizja pana młodego idącego do łóżka z druhną daleka była od jej standardów długofalowych związków. Nie, nie chodziło o to, że go nie kocha. Odnosiła jednak wrażenie, że w danej chwili zasady jej przywiązania są wystawiane na ciężką próbę. - Słucham, agentka Henning - rzuciła do słuchawki. W okienku nie pokazał się numer rozmówcy, zorientowała się, że jest on zastrzeżony, ale poza nią w biurze był już tylko agent specjalny oddelegowany z Waszyngtonu. 189
— O czym tak myślisz, Andie? Nigdy wcześniej nie spotkała Staną White'a, poznali się dopiero tego sobotniego ranka w centrali na odprawie dotyczącej e-maila otrzymanego przez Jacka. Wiedziała jednak, że to właśnie White zatwierdził jej udział w akcji i zezwolił na kierowanie Jackiem podczas spotkania z tajemniczym informatorem na schodach Instytutu Smithsoniańskiego. Zdarzało się, że gwałtowne zwroty losu przyczyniały się do zacieśniania silnych więzi między agentami, zwłaszcza w sytuacji, kiedy żywili do siebie sympatię. White był porządnym facetem i Andie bez trudu mogła sobie wyobrazić bliską współpracę z kimś takim jak on. — Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, co mnie łączy z Ja ckiem Swyteckiem? -Tak. —Zatem powinieneś także rozumieć, jak trudna jest to dla mnie sytuacja. —Każdy agent ma swoje życie osobiste. Ostatecznie jednak wszystko sprowadza się do faktu, że każdy przysięgał wierność ideom biura. —Owszem, ja też przysięgałam — odparła, odnosząc wrażenie, że te słowa zawisają w ciężkim powietrzu między ścianami sali. Wydało jej się, że ma przed oczyma zapisy regulaminu mówiące o zasadach lojalności i warunkach honorowego zwolnienia ze służby. —Martwię się o ojca Jacka — powiedziała. — I to nie tylko dlatego, że zwolnił go ze stanowiska doradcy. —Więc to chyba element tej samej sprawy. —Tak, lecz jedynie jako przejaw znacznie większego problemu. —Jasne. Więc cóż to za problem? Andie zamyśliła się nad sposobem, w jaki mogłaby to wyrazić. 190
— Szczerze mówiąc, wietrzę ze strony służb Białego Do mu przykrywkę w sprawie śmierci Phila Graysona. Ponadto uważam, że Harry Swyteck jest w to zaangażowany aż po czubek głowy. White przez chwilę nie odpowiadał. -Jest pan tam? — Tak, słucham — odparł. — Podstawowym powodem, dla którego podejrzewam osobiste zaangażowanie Harryego Swytecka, jest to, że... —Chyba już wiem, co zamierzasz powiedzieć. Andie urwała, zaskoczona tą reakcją. —Naprawdę? — Tak. I muszę przyznać, że całkowicie popieram ten punkt widzenia. Jednakże... Czekała cierpliwie, ale cisza na linii się przedłużała, jak gdyby jej przełożony rozpatrywał te same zagadnienia z kimś innym przez drugi telefon. — Cóż takiego, agencie? — Skoro mamy posuwać się dalej tą drogą, musisz naj pierw przyjąć do wiadomości parę rzeczy dotyczących Har ryego Swytecka. Nie miała pewności, jak interpretować dziwny ton jego głosu. Był aż nazbyt poważny. — Rozumiem - odparła. - Zamieniam się w słuch.
Rozdział 28
J
ack dotrzymał ostatniej obietnicy danej Paulette. Jeszcze tego samego dnia wieczorem spotkał się z Elizabeth Grayson. Jestem zaskoczony, że zechciałaś się ze mną zobaczyć — zaczął. Siedzieli przy otoczonym z trzech stron przepierzeniami stoliku w restauracji Cabanas w Georgetown Harbour. Elizabeth była podobno umówiona w tej okolicy na kolację z jakimś przyjacielem o ósmej i tylko dlatego zgodziła się zobaczyć z Jackiem na drinku pół godziny wcześniej. Cabanas okazał się zatłoczonym lokalem z reprodukcjami azteckich dzieł na ścianach, meksykańską tequilą królującą w barze i dostateczną liczbą samotnych dwudziestolatków, żeby czterdziestoletni Jack poczuł się w ich otoczeniu jak pogardzany śmieć. Latem właściciel lokalu wystawiał stoliki pod parasolami aż pod fontannę na środku placu, ale teraz, w grudniu, chętni na margaritę z mango musieli się tłoczyć w środku. Elizabeth się uparła, żeby i Jack spróbował tego drinka, toteż przystał z ociąganiem, tylko z uprzejmości. Wciąż pamiętał kąśliwy dowcip krążący poza granicami Florydy, a mówiący o tym, jak mieszkańcy Miami tęsknią za wszystkim, co meksykańskie. Nie ulegało wątpliwości, że wielu mieszkańców Miami ma korzenie latynoskie, kubańskie, brazylijskie,
192
kolumbijskie, argentyńskie czy też inne, a mimo to znale zienie dobrej meksykańskiej restauracji w Miami wydawało się zadaniem równie niewykonalnym jak znalezienie dobrycli japońskich potraw w Chinach. Elizabeth uśmiechnęła się pobłażliwie. —Jesteś zaskoczony? Przecież powiedziałam, że przyjdę. —Zgadza się. Ale tak samo obiecywałaś wczoraj wieczorem, że spotkasz się z Paulette Sparks w klubie SI. Natychmiast spoważniała. Kelner przyniósł zamówione przez nich margarity - z solą dla niego i bez soli dla Elizabeth. Zaczekała, aż da nura pod nisko zwisającymi białymi draperiami ozdabiającymi przepierzenie wokół ich stolika, po czym rzekła: —Skąd wiesz, że byłam wczoraj umówiona z Paulette? —Dzwoniła do mnie wieczorem. Przeprowadziliśmy bardzo interesującą rozmowę. —Słowo „interesującą" wydaje się całkiem pozbawione znaczenia. Interesujące było zatonięcie „Titanica". Interesujący jest seks. Nawet ty na swój sposób jesteś interesujący. — Tu nie chodzi o mnie. Pociągnęła łyczek margarity. —Tak, masz rację. Chodzi o Paulette. Wiadomość o jej śmierci była przerażająca. Bardzo żal mi jej ojca. Stracił obie córki w tak krótkim czasie. —Jeszcze gorsze jest to, że Paulette zginęła, zanim zdążyła pójść śladem zbieranego przez Chloe materiału na temat prezydenta Keyesa. Elizabeth skrzywiła się z niesmakiem. —Aż trudno mi uwierzyć, żeby Chloe Sparks zdołała zebrać jakikolwiek materiał, który reporterka klasy Paulette mogłaby potraktować poważnie. —Właśnie o tym Paulette chciała z tobą rozmawiać.
193
— Ze mną? A co ja mogę mieć z tym wszystkim wspólnego? Jack odsunął swoją margaritę na bok i pochylił się nad stołem, przechodząc do sedna sprawy. — Paulette doszła do wniosku, że musiałaś dostać takiego samego e-maila jak ja, to znaczy anonimową wiadomość od kogoś, kto zaręcza, że dysponuje możliwością wyniesienia wi ceprezydenta na najwyższe stanowisko w państwie. Zaczęła grać orkiestra mariachi, lecz nawet przenikliwy dźwięk trąbki nie zmusił Elizabeth do mrugnięcia powiekami. —Masz tylko w połowie rację - odparła. —W której połowie się mylę? —Rzeczywiście, dostałam e-maila dotyczącego prezydenta Keyesa. Bardzo podobnego w wymowie do tego, jakiego ty odebrałeś. Tyle że moja wiadomość nie pochodziła bezpośrednio ze źródła. —Zatem jaką drogą dotarła do ciebie? —Dostarczyła mi ją stara przyjaciółka. —Nazywa się jakoś? —Chloe Sparks. Jack nie zdołał ukryć zaskoczenia. —W porządku, spróbuję zatem podsumować. A więc twierdzisz, że Chloe Sparks była twoją... starą przyjaciółką? —Może powinnam raczej powiedzieć: byłą przyjaciółką. Spotykałam się ze wszystkimi stażystami oddelegowanymi do sztabu ojca. Większość okazała się ambitnymi liżydupkami, tylko Chloe była w porządku. Od razu ją polubiłam. Zaczęłyśmy się spotykać, na obiadach, w kinie, w klubach. Nawet tutaj byłyśmy kilkakrotnie. Chloe uwielbiała się bawić. Tak samo jak ja. Jack zaczynał kojarzyć ze sobą pewne fakty. — Pozwolę więc sobie zgadnąć, że bawiłaś się z Chloe rów nież wieczorem w przeddzień zwolnienia jej z pracy za posia danie narkotyków. 194
Elizabeth znowu upiła łyk margarity. —Szybko umiesz dodać dwa do dwóch. —I to ty podrzuciłaś jej skręty. —To ty tak twierdzisz. —Zachowałaś się bardzo nieładnie wobec przyjaciółki. —Bo pieprzenie się z moim ojcem też nie było ładną rzeczą jak na przyjaciółkę. Nie czuł się na siłach, aby z tym polemizować. Poza tym nie zamierzał tracić czasu. —Zatem nie wątpię, że dochodziło między wami do kłótni. —Tak sądzisz? — zapytała, unosząc brwi. —Więc jak to się stało, że mniej więcej rok później Chloe zadzwoniła, żeby przekazać ci wiadomość od anonimowego informatora na temat możliwości obalenia prezydenta Keyesa? —Byłam tym równie zaskoczona - przyznała Elizabeth. —To znaczy? —Ani razu nie rozmawiałam z Chloe po tym, jak straciła pracę. Podejrzewałam, że na tym etapie już się domyślała, że wiem o romansie z moim ojcem. Nigdy jej nie powiedziałam, że ją wystawiłam, ale chyba się pogodziła, że dostała to, na co zasłużyła. —To każe mi wrócić do ostatniego pytania: Dlaczego zadzwoniła do ciebie w sprawie wiadomości, jaką dostała od swego informatora? —Tego mogę się tylko domyślać. Prawdopodobnie wymyśliła sobie, że w ten sposób wyrówna rachunki i że stosunki między nami będą takie jak kiedyś. Wyznała mi, że pracuje nad jakimś wystrzałowym materiałem i że na podstawie tego, czego się dowiedziała od swego tajnego informatora, mój ojciec może niedługo się przenieść do Białego Domu. —Nie podała żadnych szczegółów? — Nie. Powiedziała tylko, że ma kontakt z kimś, kto się zarzeka, że dysponuje możliwością obalenia prezydenta Keyesa. 195
Elizabeth spojrzała ponad jego ramieniem i pomachała ręką. Jack obejrzał się na młodą kobietę oddającą płaszcz w szatni. —To moja przyjaciółka - wyjaśniła Elizabeth. —Ostatnie pytanie, zanim zdąży tu podejść — rzucił pospiesznie. —Byle szybko. —Co zrobiłaś, kiedy Chloe podzieliła się z tobą treścią odebranej wiadomości? -Nic. — Na pewno nic? — Nic. Zupełnie nic. Taka była między nami umowa. Oparła się łokciami o brzeg stolika, nisko pochylona w jego kierunku. Uważnie wpatrywał się w nią. — Mój ojciec nie zasłużył na to, żeby zostać prezydentem dodała półgłosem. Powiedziała to z takim spokojem, że Jackowi aż przeszedł dreszcz po plecach. — Cześć, dziewczyno! — odezwała się radośnie Elizabeth, wstając z miejsca, żeby powitać przyjaciółkę. Jack popatrzył, jak serdecznie się uścisnęły, nie mogąc przestać myśleć o tym, że zapewne w podobnych okolicznościach Elizabeth sięgnęła do torebki Chloe, żeby podrzucić jej parę skrętów i tym samym zniweczyć reporterską karierę przyjaciółki. Kiedy obie kobiety pochłonęła intensywna wymiana zdań, poczuł się całkiem niewidzialny. — Do zobaczenia — rzucił półgłosem i ruszył szybko w stro nę wyjścia.
Rozdział 29
N
a poranne piątkowe spotkanie Grek wybrał miejsce, kierując się sentymentem: grecką tawernę w Old Post Office Pavilion. Gmach zbudowany w roku 1899 był przez pewien czas najwyższym budynkiem w Waszyngtonie i pierwszym stołecznym drapaczem chmur. W roku 1978 na dolnych kondygnacjach urządzono centrum handlowe, co pozwoliło przywrócić do życia Pennsylvania Avenue na odcinku od Kapitolu do Białego Domu, i to do tego stopnia, że niektóre z mieszczących się tu salonów sprzedaży - na przykład Abercrombie, Victoria's Secret czy Limited Too - stały się niemal równie popularne wśród turystów jak National Mail, nie mówiąc już o pomnikach Waszyngtona, Jeffersona czy Lincolna. Sklepy otwierano o dziesiątej rano, a już o wpół do jedenastej pasaż był zatłoczony klientami sklepów i barów, jak również pozostającymi w mniejszości ludźmi pragnącymi zetknąć się z atmosferą dwudziestego pierwszego wieku wtłoczoną w dziewiętnastowieczne mury. Grek wybrał ten „pawilon" tylko z jednego powodu: mieścił się w nadzwyczaj zatłoczonym miejscu, gdzie znalazłyby się setki potencjalnych świadków zbrodni, gdyby ktoś właśnie teraz zechciał wpakować mu kulkę w łeb. Hostessa podprowadziła go do wolnego stolika przed salą restauracyjną, w części kawiarnianej. Niemniej wciąż 197
znajdował się we wnętrzu lokalu, miał miejsce bezpośrednio pod świetlikiem w dachu zwieńczającym trzypiętrowe atrium. Pavilion zajmował aż trzy poziomy, toteż z wybranego miejsca łatwo było mieć oko na wszystkich ludzi w okolicy, czy to przechodzących przed frontonem baru na parterze, czy też zerkających ciekawie w dół nad poręczami dwóch górnych poziomów. Uznał, że w razie konieczności łatwo byłoby stąd zeskoczyć na niższy poziom. Ta myśl pobudziła tak żywe wspomnienia, że błyskawicznie zerknął na świetlik w górze, jakby się spodziewał, że lada chwila ujrzy własne ciało spadające stamtąd na marmurową posadzkę w dole. Aż potrząsnął głową, żeby się uwolnić od tej wizji. Tamto już minęło. Bo przecież był wtedy młody i głupi. Teraz całkowicie nad sobą panował. Musisz być silny, powtarzał sobie w duchu. Już jesteś silniejszy niż kiedykolwiek do tej pory. —Będzie pan sam? - zapytał go niespodziewanie kelner. —Nie - odparł. - Czekam na kogoś. Kelner postawił na stoliku dwie fajansowe filiżanki i jedną z nich napełnił czarną kawą bezkofeinową. Grek miał przy sobie butelkę wody mineralnej, toteż gdy tylko kelner się odwrócił, wyciągnął z kieszeni fiolkę pełną różnych tabletek i kapsułek. Było w nich prawie wszystko, od A do Z, czyli od witaminy A po cynk noszący łacińską nazwę zincum. Poukładał wszystkie suplementy przed sobą na stoliku, w równiutkich rzędach, po czym zaczął je kolejno wkładać do ust, połykać i popijać drobnymi łyczkami wody. Przedawkowywał witaminy i minerały od ukończenia pięćdziesiątki. Nikt nie potrafił mu zaręczyć, czy przyniosą coś dobrego, niemniej od pięciu lat nie wiedział, co to zwyczajne przeziębienie, nabrał więc przekonania, że owe suplementy są przynajmniej w jakimś stopniu odpowiedzialne za odporność jego organizmu, wyostrzenie zmysłów i klarowność myśli. Wszystko to było 198
niezbędne w jego profesji, chociaż gotów był na poważną debatę, czy to zajęcie jest godne miana profesji. Na pewno nie był płatnym zabójcą. Nigdy nie czerpał radości z zabijania i nigdy nie uważał, że jest do tego szczególnie predestynowany. Owszem, miał na sumieniu życie paru osób. Zdarzało się też, że przyjmował pieniądze za zabójstwa. Czuł się jednak bardziej jak snajper w czasie wojny. Dokonywał zabójstw z profesjonalną perfekcją i tylko wtedy, gdy miały one kluczowe znaczenie dla wykonywanego większego zadania. Nie zdarzyło mu się, żeby „skasował" kogoś, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Niekiedy dostawał łatwe zadania. Większość łobuzów na jego liście zasługiwała na znacznie gorszy los. Jednakże zdarzały się też trudniejsze zlecenia i wyjątkowo był zmuszony zabić kogoś, kogo lubił. A nawet kogo kochał. Zwrócił uwagę na idącego ku niemu mężczyznę z brodą, w ciemnych okularach i kapeluszu z szerokim rondem. Nie poznał go, ale w końcu właśnie o to chodziło. Agent Secret Service nie mógł zostać sfotografowany podczas rozmowy z człowiekiem mającym taką przeszłość jak Grek. — Jak się masz, Frank? — zagadnął. Agent Madera wysunął krzesło i usiadł przy stoliku. — Lepiej nie mów do mnie po imieniu, idioto. I streszczaj się. Poprzedniego wieczoru Grek przez dobrą godzinę ćwiczył ten monolog, pragnąc wyrazić wszystko powoli i spokojnie, w dodatku z jak najsłabszym obcym akcentem. Ale podenerwowanie Madery sprawiło, że miał ochotę mówić jeszcze wolniej, choćby tylko po to, żeby dodatkowo wkurzyć sukinsyna. — Wiem, że twój szef ma poważne kłopoty, ale mogę mu pomóc. — Nic nie wiesz. Uśmiechnął się wyrozumiale. 199
—Mylisz się. Wiem o e-mailu, jaki odebrał Jack Swyteck. Wiem również o drugim, jaki dostała Chloe Sparks. Wiem dużo więcej, niż ci się wydaje. —I myślisz, że uda ci się mnie wykiwać? Znasz treść tych emaili, ponieważ sam je wysłałeś. —A tu się mylisz. To nie ja je wysłałem. Sprzedałem ci haki na Keyesa przed wyborami i dotrzymałem warunków umowy. Nikomu więcej nie pisnąłem słówka. Więc teraz to twoje zmartwienie, nie moje. —Cóż, najwyraźniej ktoś jeszcze jest wtajemniczony w to samo. I na dodatek postanowił stanąć na drodze dochodzeniu do prawdy, zanim ta zdążyła ujrzeć światło dzienne. Przyszedł kelner, żeby zaproponować kawę, lecz Madera odprawił go błyskawicznie, mówiąc, że nie zamierza tu siedzieć długo. -Jak ci mówiłem - podjął Grek - wiem, kto to jest. I mogę się zająć tym problemem. —Kto to jest? —Nie tak szybko. —Nie mam ochoty na twoje gówniane brednie — syknął Madera, podnosząc się z krzesła. —Zaczekaj! Grek w jednej chwili pożałował ostrzejszego tonu. Zabrzmiał nazbyt desperacko. Madera usiadł z powrotem, najwyraźniej zaintrygowany. —W porządku - podjął Grek. - Powiem ci, kto to jest. Ale najpierw musimy zawrzeć umowę. To mnie przypadnie w udziale zajęcie się tym problemem. —Naprawdę dasz radę się z nim uporać? Grek rozłożył leżącą przed nim płócienną serwetkę i owinął nią pięść. Miała to być aluzja do jego znaku firmowego, domowej roboty tłumika złożonego z ręcznika ciasno owiniętego wokół wylotu lufy beretty kalibru 5,59 milimetra. 200
- Raz na zawsze — rzekł. - Ile to nas będzie kosztowało? - Pięćset tysięcy. Madera prychnął pogardliwie. - Chyba ci rozum odjęło. - Może i tak to wygląda, ale beze mnie nie zdołacie nawet zidentyfikować celu. Potraktuj to jak półmilionową inwestycję w zachowanie istniejącego stanu rzeczy. Kwestię usunięcia przeszkody dorzucę w prezencie. Madera się zamyślił, ale nie potrzebował wiele czasu na podjęcie decyzji. Odpowiedział nawet za szybko. - W porządku. Zatem kto to jest? - Zanim ci powiem, powinieneś jeszcze wiedzieć, że zostawiłem sobie zawór bezpieczeństwa. Jeśli cokolwiek mi się stanie, choćby tylko tajemnicze zniknięcie, cała prawda na temat prezydenta Keyesa przedostanie się do wszystkich gazet. - Kto to jest? — powtórzył z naciskiem Madera, jak gdyby nie usłyszał groźby kryjącej się w przedstawionym warunku. Grek westchnął ciężko, jakby chciał podkreślić niezręczność sytuacji, w jakiej się znalazł. Ta zresztą była bardziej niż niezręczna. Dotyczyła bowiem najbardziej bolesnego kłamstwa, do jakiego musiał się posunąć. Uniósł do ust filiżankę z kawą i mruknął ponad jej krawędzią: - To moja była żona, Sofia. - Mówiłeś przecież, że ona o niczym nie wie. - Tak, ale to było dwa lata temu. Od tamtej pory trochę się zmieniło. Madera spoglądał na niego z kamienną twarzą, toteż Grek usilnie starał się opanować złe przeczucia. Spotkał się z Sofią w nadziei, że zdoła jej wyperswadować kontakt z Madera i kupi jej milczenie. Gdyby miał więcej czasu, pewnie by ją do tego namówił. Ale czasu nie było. Jej odmowa nie pozostawiła mu więc wyboru. 201
- Szczęściarz z ciebie - rzekł Madera. — Niewielu facetów może liczyć na pół miliona dolców w zamian za możliwość pozbycia się byłej małżonki. - Daję ci pięć dni na zebranie pieniędzy. Mają zostać przelane na moje konto na Antigui. Tu masz numer konta — dodał, przesuwając po stole wizytówkę. Madera nawet na nią nie spojrzał. Grek po chwili przyciągnął kartonik z powrotem do siebie, świadomy, że agent nie wykonał żadnego ruchu, żeby go przyjąć. Wciąż wpatrywał się w jego twarz. Odwzajemnił więc to twarde spojrzenie i zapytał: - Nie zamierzacie mi zapłacić ani centa, prawda? Madera nadal milczał. Grek spojrzał ponad jego ramieniem i zwrócił uwagę na mężczyznę stojącego na środku placu przy tablicy informacyjnej, który zdawał się ich obserwować. Odruchowo przeniósł wzrok na piętro. Stamtąd obserwował ich chyba inny mężczyzna stojący przy balustradzie. Domyślił się w jednej chwili, że ci ludzie nie mają nic wspólnego z Secret Service. Pochodzili z innego świata agenta Madery. Serce zaczęło mu bić szybciej, kiedy uświadomił sobie, że właśnie wystawił Sofię na śmiertelne zagrożenie, zatem brak zapłaty za usługi staje się najmniejszym z jego problemów. Musiał się stąd jakoś wyrwać, lecz nawet gdyby był w swojej najlepszej formie, nie mógłby liczyć, że zdoła uciec trzem albo czterem prześladowcom. Mogło ich być nawet więcej. Kiedy za jego plecami rozległo się stłumione wycie silnika elektrycznego, obejrzał się szybko przez ramię i dostrzegł umundurowanego ochroniarza pasażu handlowego jadącego elektrycznym wózkiem golfowym używanym tu głównie do transportu osób niepełnosprawnych. Tak!
202
Chlusnął resztką kawy Maderze w twarz, poderwał się z krzesła i wskoczył na wózek ochroniarza przejeżdżającego obok ich stolika. Jakaś kobieta krzyknęła, gdy ochroniarz spadł z wózka i potoczył się w bok, a Grek usadowił się na jego miejscu za kierownicą. Wdepnął pedał gazu do podłogi i od razu ruszył z pełną prędkością. Człowiek na piętrze rzucił się pędem do ruchomych schodów. Dwaj inni agenci wybiegli ze sklepu z bajglami. Grek dobrze wiedział, że nie zaczną do niego strzelać w zatłoczonym pasażu, lecz gdyby go złapali, skuty kajdankami wylądowałby w bagażniku jakiegoś auta i już nigdy więcej świat by o nim nie usłyszał. Musiał się stąd wydostać jak najszybciej, jeśli nie chciał marnie skończyć. Zawrócił ciasnym łukiem i skierował wózek do wyjścia. Ludzie uskakiwali mu z drogi, po obu stronach korytarza szybko przesuwały się witryny sklepów. Zrzucony ochroniarz oraz ludzie Madery rzucili się za nim w pościg, ale wózek miał widocznie świeżo naładowane akumulatory i poruszał się wystarczająco szybko, by służyć za awaryjny wehikuł w celu ucieczki. Grek położył dłoń na klaksonie i naciskając go od czasu do czasu, jechał prosto do wyjścia, nie bacząc na to, ile osób po drodze zwali z nóg. Szybko dotarł do bramy od strony Pennsylvania Avenue, zeskoczył z wózka, rzucił się do drzwi i sprintem wypadł na ulicę, jakby nagle ubyło mu lat. Przy skrzyżowaniu z Dwunastą spostrzegł wolną taksówkę. Odepchnął staruszkę sięgającą już do klamki i wskoczył do środka. — Hej! - zaprotestował kierowca. - Ta pani była pierwsza! Grek zatrzasnął za sobą drzwi i rzucił swój portfel na pra we przednie siedzenie. - Weź sobie, ile chcesz, tylko zabierz mnie stąd jak naj szybciej. Już! Jedź!
203
Taksówkarz ruszył z piskiem opon, ciężki wóz wystrzelił od krawężnika niczym rakieta. Grek obejrzał się i popatrzył przez tylne okno, jak zdyszani ludzie Madery, klnąc pod nosem, zatrzymują się na skraju chodnika. Uśmiechnął się szeroko, przepełniony dumą z własnego sprytu oraz świetnej kondycji fizycznej. Zaraz jednak pomyślał o swojej sytuacji i w jednej chwili spoważniał. Wszystko sprowadzało się do tego, że wciąż był winien Rosjanom pięćset tysięcy dolarów. I jeśli w ogóle mogła być rzecz gorsza od tropiących człowieka cyngli z rosyjskiej mafii, to chyba właśnie na nią trafił. Byli to Włosi współpracujący ręka w rękę z Rosjanami.
Rozdział 30
S
ucharki biscotti sprzedawały się lepiej niż ciepłe bułeczki. Tak przynajmniej obwieścił bratanek Sofii, który był zastępcą kierownika w piekarni Angelo. — Ciepłe bułeczki musiałyby mieć dużo szczęścia, żeby się sprzedawać tak jak moje biscotti — odparła Sofia. Nie była to czcza przechwałka. Zakład Angelo był niezbyt dużą piekarnią osiedlową, lecz po biscotti klienci przyjeżdżali tu nawet z dość daleka, co dla niej od dawna stanowiło powód do dumy. Wykorzystała stary, pochodzący z rodziny jej zmarłego męża przepis na rurki cannoli, kojarzące się jej do dzisiaj z tradycyjną kuchnią sycylijską, gdzie napełnione słodkim serem ricotta stanowiły prawdziwy przysmak. Niemniej biscotti były jej własnym dziełem, chęcią wykazania, że piekarnictwo sycylijskie pod względem inwencji może przewyższyć nawet kuchnię toskańską. Sofia co tydzień opracowywała zupełnie inne sucharki, od żurawinowo-pomarańczowo-pistacjowych po waniliowoczekoladowe. Jej ostatni wyrób przypominał herbatniki pokryte drobinami lukru cytrynowego i odznaczał się konsystencją pośrednią między typowymi wyrobami z kruchego ciasta a klasycznymi twardymi sucharkami. Tajemnym składnikiem ciasta była ściśle odmierzana ilość środka spulchniającego. Klienci, którzy wcześniej odstawili klasyczne biscotti z obawy przed połamaniem zębów, po te wyroby sięgali z zapałem godnym ludzi uzależnionych. 205
— Są jeszcze ciasteczka amaretto? Sofia popatrzyła na stałego klienta, krawca, który po drugiej stronie ulicy od trzydziestu lat szył garnitury o takim samym kroju. Uśmiechnęła się do niego zza lady i odparła: —Niestety, już sprzedane. —A jutro będą świeże? Wiedziona odruchem popatrzyła za okno i poczuła się nagle jakby przeniesiona do innego świata. — Sofio? Mogę przyjść po nie jutro? Błyskawicznie przeniosła spojrzenie z powrotem na klienta, całkiem zaskoczona. —Słucham? Ach, tak, oczywiście. Proszę wybaczyć. Odłożę panu z dziesięć sztuk. —Grazie. —Pręgo. Wyszedł uszczęśliwiony, a Sofia podeszła do witryny, jakby chciała odprowadzić go spojrzeniem przez ulicę, dopóki nie zniknie w drzwiach swojego zakładu krawieckiego. Ale jej wzrok nie podążył za nim. Utkwiła go w granatowym mercedesie stojącym kilkadziesiąt metrów dalej pod przeciwległym krawężnikiem. Wraz z pojawieniem się Demetriego odżyły jej dawne obawy. Już sam fakt, że zdołał ją wyśledzić w wielkim mieście i jak grom z jasnego nieba przyjść po zakupy do jej piekarni, był aż nadto niepokojący. A już prośba o uczestnictwo w jawnym szantażu przekroczyła wszelkie granice. Sofia odmówiła. Z poświęceniem zaczął ją przekonywać, co jeszcze bardziej wywołało zamęt w jej głowie. Podała mu cappuccino z orzechowym biscotti, przyjął to z czarującym uśmiechem. Pozwoliła mu na powspominanie dawnych szczęśliwych czasów, czyli tego krótkiego okresu z jej życia, gdy sądziła, że u jego boku wszystko jest możliwe. Zresztą w tamtych czasach było po prostu nie do pomyślenia, żeby dziewiętnastoletnia 206
panna wyjechała z Villa Rosa i uciekła z obcokrajowcem nu Cypr, tyle że Demetri podziałał na nią tak, że była gotown na wszystko. Wydawał się męski, przystojny i głęboko prze konany o sile młodości. Wierzyła mu bez zastrzeżeń, kiedy przysięgał, że nigdy nie przyprawi jej o łzy, że kiedyś z pełnymi honorami przywiezie ją z powrotem na Sycylie, i kupi jej największy dom w Villa Rosa. Dobrowolnie i z pełnym zaangażowaniem przyjęła jego plan zawojowania świata. Ale od tamtej pory minęło wiele lat. Byli tylko dwojgiem podstarzałych kochanków, którzy spotkali się po kilku dekadach, toteż nie mogła się nadziwić, że Demetri z takim zapałem przypomina jej tamte dawne złudzenia, jakby pragnął w ten sposób podbudować swoją nadzieję, że ona znów zechce spojrzeć na świat jego oczyma. Nawet nie starał się na nowo zawładnąć jej sercem, zresztą ona nawet przez chwilę nie żałowała swojego związku z Angelo, zwykłym prostym piekarzem. Niemniej, nawet po tylu latach, wszystkie wspaniałe cechy charakteru Demetriego w sposób bezsprzeczny przemówiły do jej wdowiego serca. Żałowała jedynie, że miała okazję poznać złe strony tego człowieka. — Prosisz, żebym wkroczyła na drogę przestępstwa — odparła mu wtedy. — Może lepiej poszukaj innej drogi życiowej, a wtedy chętnie ci pomogę. Był wobec niej nadzwyczaj miły tak długo, jak tylko było to możliwe. Uronił nawet łzę na dowód, że ona łamie mu serce samą wzmianką o tym, że on chce ją zwyczajnie wykorzystać. Najśmieszniejsze było to, że niewiele brakowało, żeby dała się zwieść i uwierzyła mu bez zastrzeżeń. Przez chwilę gotowa była się zgodzić. Lecz niespodziewanie do głosu doszła jego porywczość i przeraził ją nie na żarty swoim wybuchem. Wyszedł nadąsany, a Sofia od tamtej pory wciąż się zamartwiała. Ledwie zmrużyła oczy ostatniej nocy, tylko natłok porannych zajęć w piekarni pozwolił jej zapomnieć o troskach- Krótko 207
przed południem była już gotowa przekonywać samą siebie, że zachowuje się jak paranoiczna idiotka. Gdyby Demetri był rzeczywiście w tak wielkich kłopotach, jak mówił, z pewnością nie marnowałby czasu na przekonywanie byłej żony, żeby mu pomogła. Mimo to przyjmowała za znak losu to, że miała okazję zobaczyć go raz jeszcze i dobrze poznać życiową drogę, jaką sobie obrał. I wtedy zwróciła uwagę na tego ciemnego mercedesa, który wcześniej kilka razy przejeżdżał przed piekarnią, a teraz stał po przeciwnej stronie ulicy. W dodatku stał tam od dobrych dwudziestu minut. Coś jej nieuchronnie podpowiadało, że siedzący w środku dwaj mężczyźni nie przyjechali, żeby kupić jej biscotti. Nerwowym ruchem otarła dłonie o biały fartuch. Jeden z tych mężczyzn, stojących teraz na ulicy, rozmawiał przez telefon komórkowy. Ciekawa była, dokąd dzwoni. Przestań, Sofio! W tej samej chwili zadzwonił jej telefon, aż podskoczyła na miejscu. Bratanek podszedł i wyciągnął rękę, żeby odebrać, ale wyskoczyła błyskawicznie zza kasy i złapała przed nim słuchawkę. Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. Sofia miała jednak dziwne podejrzenia co do tej rozmowy. - Piekarnia Angelo - rzuciła do mikrofonu. Spojrzała za okno. Człowiek stojący przy mercedesie nie trzymał już aparatu komórkowego przy uchu. - Halo? - powtórzyła nieco podniesionym głosem. — To ty, Sofio? Od razu poznała głos Demetriego. Zatem nie dzwonił do niej tajemniczy facet z ulicy. - Niestety, Sofii nie ma - odparła. —Amore mio, przecież wiem, że to ty. —Proszę tu do niej więcej nie dzwonić. Chciała już odwiesić słuchawkę, gdy wykrzyknął: 208
Lepiej posłuchaj! To sprawa życia i śmierci! Desperacja bijąca z jego głosu przykuła jej uwagę. Aż bra tanek zerknął na nią ciekawie znad lady. - Zaczekaj chwilę - powiedziała do Demetriego. - Przejdę do drugiego aparatu. - Nie, nie ma na to czasu! Wysłuchaj mnie! - Ale... - Nic nie mów, tylko słuchaj. Popełniłem rzecz straszliwą. Naprawdę straszliwą. I bardzo tego żałuję. Sofia nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Jej bratanek wyraźnie wyczuwał to podenerwowanie, gdyż znów na nią zerknął, aż odwróciła się szybko, udając zainteresowanie ułożeniem wyrobów w oszklonej gablocie przy kontuarze. - Demetri, daj spokój. - Musisz wyjść. Uciekaj! -Co? - Byłem zdesperowany, kiedy nie zgodziłaś się na współ pracę, ale w głębi serca czułem, że nie odmówisz mi pomocy. Powiedziałem im, że to ty próbowałaś sprzedać tajemnicę sy nowi Harry'ego Swytecka i tej dziennikarce. Obiecywałem, że mogę... oczywiście za pieniądze... zlikwidować to zagrożenie. Słuchawka telefonu zadygotała jej w dłoni. - Blefowalem — ciągnął dalej. — Nigdy bym nie dopuścił, żeby stała ci się jakaś krzywda. Nigdy bym nie zrobił niczego wbrew tobie. Proszę, uwierz mi. Planowałem, że gdy zgarnę ich forsę, zabiorę cię stąd... Wrócimy do Villa Rosa, jak obie cywałem ci to czterdzieści sześć lat temu. - Nie mogę dłużej rozmawiać - rzuciła roztrzęsionym głosem. - Zaczekaj, Sofio! Musisz uciekać! Nie rozumiesz? Udało mi się ich przekonać, że to właśnie ty próbowałaś sprzedać bulwersujące tajemnice. I teraz chcą mnie zabić, na pewno będą też chcieli zlikwidować ciebie! 209
Sofii serce tłukło się jak oszalałe. Wyjrzała na ulicę przez witrynę piekarni, tuż pod wymalowanym ręcznie na szybie nazwiskiem zmarłego męża. Mężczyzna, który wcześniej rozmawiał przez telefon komórkowy, teraz szedł chodnikiem w jej stronę. Jego partner maszerował dwa kroki z tyłu. Sofia widywała już tego typu ludzi odznaczających się lodowatym spojrzeniem i noszących zwykle miękkie filcowe kapelusze, drogie płaszcze w stylu włoskim oraz czarne skórzane rękawiczki. Dlatego widok zbliżającego się mężczyzny przeraził ją do tego stopnia, że natychmiast uwierzyła w realność odebranej przez telefon groźby. —Dokąd miałabym uciekać? —Obojętne! Byle jak najszybciej! Odwiesiła słuchawkę na widełki. Jej bratanek sprawiał wrażenie pochłoniętego zwijaniem drożdżowych rolad na marmurowym blacie, wiedziała jednak, że śledzi ją bacznie kątem oka. Rozwiązała pasek, zdjęła fartuch i odwiesiła go na haczyk. — Co się stało? zapytał wreszcie bratanek. Wyciągnęła spod kontuaru swoją torebkę i pospiesznie włożyła płaszcz. Następnie otworzyła kasę i wygarnęła z przegródki garść banknotów. — Tia, dokąd się wybierasz? — odezwał się ponownie. Podeszła do niego, ujęła jego twarz obiema dłońmi i pocałowała go żarliwie w usta. Odpowiedziała mu starym sycylijskim powiedzeniem: — Quandu si las 'a vecchia p'a nova, sabe che łasa ma non sabe die trova. Kiedy zamieniasz coś starego na coś nowego, dobrze wiesz, co zostawiasz, ale nie wiesz, co w zamian otrzymasz. Ledwie powstrzymując się od łez, zawróciła na pięcie i ruszyła biegiem do tylnego wyjścia z piekarni.
Rozdział 31
J
ack zjawił się w biurze w sobotę rano, żeby spakować swoje rzeczy. Od strony technicznej mógł nie wracać z urlopu przez najbliższe pół roku, ale wysoki czynsz nie pozwalał na taki zbytek, a właściciel lokalu zgodził się na jego wcześniejsze opróżnienie pod warunkiem, że będzie mógł go przejąć jeszcze przed końcem roku. Wobec tak krótkiego terminu Jack był gotów przyjąć pomoc ze strony każdego chętnego, nawet Theo. —Wiesz już, dokąd się przenosisz? - zapytał Theo ubrany w pochodzącą chyba jeszcze z lat siedemdziesiątych flanelową koszulę firmy przeprowadzkowej Allied Van Lines, którą kupił na wyprzedaży w salonie Miami Twice. Pewnie sądził, że będzie w niej sprawiał lepsze wrażenie, przenosząc wyładowane kartonowe pudła. —Znalazłem skromny lokal przy Main Highway, który bardzo mi się podoba. Mam nadzieję, że podpiszę umowę najmu jeszcze w tym tygodniu. Theo wyszedł na korytarz i z dużej wysokości spuścił na podłogę obok stojących tu już pudeł kolejny wyładowany karton. Rozległ się donośny brzęk tłuczonego szkła. — Tam były moje oprawione w ramki dyplomy! — zapro testował Jack.
- Masz rację, że były - odparł Theo. - Przykro mi, kolego, ale mogę teraz co najwyżej pokryć ci straty. Prawdę mówiąc, chyba nieźle się na mnie wzbogacisz. - Daruj sobie. W garażu do dziś mam stertę porozbijanych gratów z ostatniej przeprowadzki, kiedy też się odgrażałeś, że pokryjesz wszelkie straty. - Ale teraz jest inna sytuacja, chłopie. Rozmyślałem nad tym od czasu naszej rozmowy telefonicznej w trakcie stypy po pogrzebie Graysona, kiedy to mówiliśmy o Tarze Lee i facetach uzależnionych od pornografii. - Nie Tarze Lee, tylko Vivien Leigh. - Wszystko jedno, jeśli tym uzależnionym to nie przeszkadza. Wczoraj wieczorem natknąłem się na fajną stronkę internetową, BringBackPorn dot com. - Nawet nie wiedziałem, że urwał się dostęp do pornografii. - Twój ojciec jeszcze nie jest wiceprezydentem. Ale jak zostanie zaprzysiężony, będzie musiał się do tego przyłożyć. Zatem my powinniśmy już teraz go przekonywać, że należy wyeliminować sieciową pornografię. I jak sądzisz, jak będzie wówczas brzmiała nazwa najbardziej pożądanej domeny na tym świecie? - Get_a_Life dot com? - BringBackPorn dot com, skarbie. My zaś będziemy jej właścicielami. To jak poważna lokata kapitałowa w banku, chłopie. - Szczerze mówiąc, z jakiej choinki się urwałeś, Theo? Rozległo się pukanie do drzwi. Theo podszedł do okna, uchylił zasłonę i wyjrzał na ulicę. - Nie widzę za dobrze, ale to chyba twoja abuela. Babka Jacka ze strony matki miała zwyczaj pojawiać się niespodziewanie w biurze, ilekroć sądziła, że on zbyt długo się do niej nie odzywa. Czasami wizyta ograniczała się do głośnych namysłów, czy starczy jej życia, żeby nauczyć 212
hiszpańskiego prawnuczka, o którego, co zrozumiałe, Jack powinien się jak najszybciej postarać. Kiedy indziej chodziło tylko o przypomnienie zarozumiałemu gringo, że połowa krwi w jego żyłach jest pochodzenia latynoskiego. Jednakże najczęściej wpadała tylko po to, żeby go cmoknąć w policzek i przekonać się, że nie jest śmiertelnie zagłodzony. — Pewnie przywiozła swoje osławione tres leches — odparł Jack. Ten smakowity deser był przedmiotem żartów znanych w Miami wszystkim z wyjątkiem abueli, która regularnie wydzwaniała do lokalnych hiszpańskojęzycznych radiostacji i próbowała przekonać cały świat, że przepis na tres kches to jej pomysł, a Nikaraguańczycy tylko go wykradli. Jack otworzył drzwi. Nie była to jednak jego babka. —Pan Swyteck? — zapytała kobieta. —Tak. Kim pani jest? —Moje nazwisko nie ma znaczenia. Czy mogę wejść na krótką rozmowę? — Oficjalnie biuro jest dzisiaj zamknięte. Zwłaszcza dla ludzi, którzy nie chcą się przedstawić. —Proszę — powiedziała. — Mam ważną sprawę. Związaną z elekcją pańskiego ojca na stanowisko prezydenta. —Chyba wiceprezydenta? — Nie, właśnie prezydenta — powtórzyła z naciskiem. Tym samym bez reszty przykuła jego uwagę. Dziwiło go nadal, że nie chciała się przedstawić, ale w porównaniu z całą resztą zdarzeń, w których ostatnio przyszło mu uczestniczyć, nie miało to aż tak wielkiego znaczenia. Wpuścił ją do środka i zamknął drzwi. —Proszę wybaczyć bałagan - uprzedził. - Przeprowadzam się. —Do Waszyngtonu? —Nie, zostaję w mieście. 213
— Ojciec Jacka zwolnił go ze stanowiska - wyjaśnił Theo. Jack obrzucił go piorunującym spojrzeniem. - Zwolnił pana? — zdziwiła się kobieta. — Przedstawiam mojego przyjaciela, Judasza. Właśnie zbie rał się do wyjścia. — Miło mi pana poznać, Judaszu. Theo sztywno skinął głową. - Do zobaczenia później, chłopie - burknął, po czym wy szedł na korytarz. Jack zaprosił kobietę do gabinetu i wziął od niej okrycie. Uderzyło go, że jest to ciężki płaszcz, bo choć według standardów Miami grudzień faktycznie był zimny, to jednak pogoda nie wymagała aż tak ciepłych okryć. Odsunął wypakowane kartony pod ścianę i wskazał jej miejsce w fotelu. Mimo bałaganu zdołał się dostać za swoje biurko, toteż zajął za nim miejsce i popatrzył ciekawie na kobietę. Usiadła skromnie na samym brzegu fotela, z rękoma splecionymi na brzuchu i wzrokiem wbitym w podłogę. Zyskał więc chwilę, aby dobrze jej się przyjrzeć. Była młodsza od jego babki, rozumiał jednak świetnie, że Theo mógł ją pomylić z abuelą. Obie były podobnie atrakcyjnymi kobietami w starszym wieku, o ciemnych oczach i oliwkowej cerze, jak gdyby młodszej od właścicielki ciała. Odznaczała się delikatnymi rysami świadczącymi o dawnej urodzie, ale dłonie miała typowe dla kobiet ciężko pracujących fizycznie. Ostatecznie jednak to nie jej uroda ani delikatne podobieństwo do abu-eli przykuły uwagę Jacka. Poczuł dziwną bliskość, naszło go wrażenie, że gdzieś już się wcześniej spotkali. - Czy coś się stało? - zapytała. — Nie, przepraszam - bąknął Jack, gapiąc się na nią mi mo woli. Był już pewien, że skądś ją zna. — Napije się pani kawy? - Nie, dziękuję. 214
Wsparła się łokciem o poręcz fotela w taki sposób, jak gdyby brakowało jej sił, żeby siedzieć prosto. Poza tym lewa noga zadygotała nerwowo. Sprawiała wrażenie bardzo przejętej. Może nawet lekko przestraszonej. W końcu podniosła głowę i spojrzała na niego. Była dużo bardziej niż tylko lekko przestraszona. — Jest pan w wielkim niebezpieczeństwie — powiedziała. Jack słyszał wcześniej różne ciekawe wypowiedzi osób zasiadających w tym fotelu, ale to mogło pretendować do miana najlepszego. — Powie mi pani dlaczego? Poruszyła się nerwowo. —Miałam kiedyś adwokata. Spisywał testament mojego zmarłego męża. Wiem stąd, że gdybym była pańską klientką, nie mógłby pan nikomu ujawnić tego, co panu powiedziałam. Nawet policji. Zgadza się? —W normalnych okolicznościach właśnie tak to wygląda. —Czy jestem pańską klientką? —Teraz już tak. Słucham. —Sądzę, że wiem, kto zabił tę młodą waszyngtońską reporterkę, Chloe Sparks. I... — urwała na chwilę, żeby przełknąć ślinę — wiem też, że pan będzie następny. —Rety... — syknął Jack. To aż nadto wyglądało na realną groźbę. - Jak się nazywa zabójca? —Nie mogę podać panu jego imienia i nazwiska. —W porządku. Więc może cofniemy się trochę i zacznie pani od podania mi swojego nazwiska. Wzięła głębszy oddech i rzuciła w desperacji: —Mam na imię Sofia. —Świetnie. To piękne imię. —Grazie. —Jest pani Włoszką? —Tak, z Sycylii. 215
—I stamtąd też pochodzi zabójca? —Nie. —Bardzo się pomylę, jeśli założę, że jest Grekiem? Zrobiła zdziwioną minę. —Skąd pan może to wiedzieć? —Prowadziłem drobne dochodzenie na własną rękę. Razem z siostrą Chloe zdołaliśmy ustalić, że zarówno ja, jak i Chloe dostaliśmy podobne w wydźwięku e-maile od tego samego anonimowego informatora. —To i tak mnie nie skłoni, bym podała panu jego nazwisko. —Skąd pani wie, że to właśnie on zabił Chloe Sparks? —Znamy się od dawna... - zaczęła, lecz zaraz pogrążyła się w głębokim zamyśleniu. — Powiedzmy raczej, że to ja znam go od dawna. Spotkaliśmy się ponownie kilka dni temu. —I powiedział pani wprost, że zabił Chloe Sparks? —Nie. Prawdę mówiąc, zaprzeczył wszystkiemu. —Ale pani mu nie uwierzyła. Nawet nie próbowała skrywać obrzydzenia wobec jawnego kłamstwa. —Bardzo tego chciałam. Przez lata o tym marzyłam. Jakiś czas temu nabrałam przekonania, a teraz jestem już całkiem pewna. Powiedział mi, że był z nią w kontakcie w sprawach dotyczących bezpośrednio prezydenta Keyesa. Próbował sprzedać swą historyjkę gazetom, ale nic z tego nie wyszło. A teraz ta dziennikarka nie żyje... —Zakłada pani, że to on ją zabił? —Desperacko potrzebuje pieniędzy, i to dużych pieniędzy. Jedynym sposobem uzyskania takiej sumy jest sprzedaż posiadanych tajemnic dotyczących prezydenta Keyesa. Gdyby sekret wydał się przed czasem, nic by na nim nie zarobił. Otóż jakimś sposobem Chloe Sparks musiała dociec tego, co ma jej do zaoferowania, zanim jeszcze zyskała sposobność,
216
żeby mu zapłacić. To był fatalny błąd. Zaraz potem on podjął próbę sprzedaży tej samej tajemnicy panu. Jack zamyślił się na chwilę, chcąc ułożyć sobie w głowie pewne fakty. - Twierdzi więc pani, że jeśli, jego zdaniem, domyśliłem się prawdy, a nie miałem nawet okazji mu się za nią odwdzięczyć... - Jest pan następny na jego liście. Postanowił zrobić duży krok naprzód, chociaż niezmiernie był ciekaw, co naprawdę przytrafiło się Paułette Sparks. - A pani też już jest na tej liście? - zapytał. Pochyliła głowę i przytknęła palce do czoła między brwiami, jakby dokuczał jej nieznośny ból głowy. - Mam nawet większe problemy. Po raz kolejny zmierzył ją uważnym spojrzeniem i doszedł do wniosku, że musiała bardzo krótko spać tej nocy. - Występuje pani w czyimś imieniu? Nie odpowiedziała. Wcale nie musiała odpowiadać. - A nie przyszło pani do głowy, żeby pójść z tym na poli cję? — zapytał szybko. -Nie! - To była tylko delikatna sugestia - rzekł. — Możemy ją przynajmniej przedyskutować? - Nie mogę pójść z tym na policję. - Dlaczego? - Po prostu nie mogę. To nie wchodzi w rachubę. - A gdyby zechciała pani mnie ujawnić nazwisko zabójcy i mnie pozostawić kontakty z policją? -Nie. - Mam znajomości w FBI. - Wykluczone! Zawahał się, skonsternowany.
217
—Ten człowiek zabił Chloe Sparks. Podejrzewa pani, że może również zabić mnie. Sprawia pani wrażenie śmiertelnie przestraszonej. Zatem czemu go pani chroni? —To nie jego chronię - odparła szybko. —Pani także ma coś strasznego na sumieniu? —Nie — odparła, do pewnego stopnia rozbawiona. — Tu nie chodzi o mnie. Pochylił się i spojrzał jej w oczy. — Boisz się go? Przez pewien czas panowała cisza. Nagle kobieta niespodziewanie wstała i rzekła: —Powiedziałam wszystko, co mogłam. Zna pan rodzaj zagrożenia. Proszę uważać na siebie. —Sofio, jesteś nadzwyczaj ważnym świadkiem, sprawiasz też wrażenie osoby uczciwej. Mogę się postarać o ochronę dla ciebie. Robiłem to już wielokrotnie. Zamknęła na chwilę oczy, jak gdyby walczyła sama ze sobą, ale zaraz je otworzyła. —Nie masz pojęcia, jak bardzo skomplikowana jest ta sprawa. —Masz rację, nie mam, ale to przecież żadna tajemnica. Ustalmy, że dzisiaj nie podejmiemy żadnych kroków. Na razie powinniśmy się chyba zatroszczyć najpierw o twoje bezpieczeństwo. Sądząc po twoim wyglądzie, powinnaś się przede wszystkim wyspać. Masz jakichś przyjaciół albo krewnych w Miami, u których mogłabyś się zatrzymać? -Nie. — Zarezerwowałaś miejsce w hotelu? Pokręciła głową. — Całą noc spędziłam w pociągu jadącym z Nowego Jor ku. Przyszłam tu prosto z dworca. Uderzyło go wcześniej, że nie ma żadnego bagażu, ale teraz jej płaszcz nabrał nagle specjalnego znaczenia. 218
Rzeczywiście musiała działać w pośpiechu. Pomógł jej włożyć płaszcz, po czym wziął z biurka wizytówkę i na odwrocie zapisał adres. - To dość tani hotelik, mieszczący się jakieś trzy przecznice stąd — rzekł, wskazując kierunek. — Nazywa się San Piętro. Moi klienci przyjeżdżający spoza miasta, którzy się tam zatrzymują, bardzo go sobie chwalą. Proszę się powołać na mnie. Niech dyżurny z recepcji obciąży kosztami moje konto. - Nie mogę się na to zgodzić. - Proszę. To tuż, na rogu, zaraz za Alhambrą. Różowy budynek w stylu śródziemnomorskim, z dachem z drewnia nych klepek i bugenwillą pnącą się po kratach pod ścianami. Będzie się pani kojarzył z Sycylią. Przynajmniej to wywołało jej uśmiech - skromny i ledwie zauważalny, ale oczywisty, zdaniem Jacka zdolny rozświetlić duży mroczny pokój. - Dziękuję - powiedziała kobieta i ku jego zaskoczeniu pocałowała go w policzek. - Nie ma za co - odparł z ociąganiem, wskazując drogę do wyjścia.
Rozdział 32
S
potkał się z Theo na lunchu w Royal Castle. Północnozachodnia ulica Siedemdziesiąta Dziewiąta aż do Unity Boulevard wyznaczała pierwotną granicę rewiru należącego do Theo, trudnego do opisania sektora, gdzie śmiertelne zmagania na tle rasowym doprowadziły do tego, że Liberty City stało się rażącym przykładem rasowej nienawiści z lat osiemdziesiątych. Przez lata wysoki wskaźnik przestępczości całkowicie zniechęcał przedstawicieli drobnego rodzinnego biznesu do inwestowania w tych rejonach. Jednakże hamburgery z Royal Castle — mające wielkość męskiej dłoni kotlety z mielonej wołowiny podawane z konserwowymi ogórkami, cebulką i musztardą — doskonale się sprzedawały w tym samym miejscu od ponad pół wieku. Pękate pomarańczowe litery w witrynach i wyróżnione nagrodami plakaty filmowe z lat sześćdziesiątych zasłaniające białe kafelki na ścianach niosły lekkie tchnienie nostalgii, mimo że ostatnie przybytki sieci restauracji Royal Castle nie cieszyły się specjalną renomą. Potrzeba było aż specjalnego marszu protestacyjnego obrońców praw człowieka, by z witryny przy wejściu zniknął napis: TYLKO DLA BIAŁYCH. Cy, wujek Theo, znalazł się w pierwszej fali kolorowych, którzy zajęli miejsca na jednym z wysokich stołków o chromowanych nogach stojących przy czerwono-białym kontuarze, i od tamtej pory regularnie w każdy piątek przychodził tu na lunch. 220
Theo nie przerwał jedzenia, mimo że wujek Cy okazał tak wielką radość ze spotkania z Jackiem, że wyskoczył ze swego miejsca i uściskał go tak serdecznie, aż mimowolnie puścił bąka. — O rety... przepraszam... Theo z trudem powstrzymywał się od wybuchnięcia gromkim śmiechem, toteż Cy zdzielił go otwartą dłonią w tył głowy, jak gdyby miał do czynienia z niepokornym dziesięciolatkiem. —To wcale nie jest śmieszne. Sam się kiedyś zestarzejesz. —Możesz to powtórzyć? - zagadnął Jack. Cy przedstawił go sprzedawczyni, oszałamiającej piękności, która przypominała młodsze wcielenie Vanessy Williams i miała na imię Brandy. —Brandy? — zdziwił się odruchowo Jack. —Tak, Brandy. —Cudowna dziewczyna — wtrącił Theo. —I jaki wspaniały zadatek na żonę - mruknął Jack. —Ze co? — zdziwiła się Brandy. Jack znowu poczuł brzemię swojej czterdziestki na karku, uprzytomniwszy sobie, że mógłby być niemal ojcem tej dziewczyny, której wiek sugerował wyraźnie, że raczej nie znała nawet Red Hot Chili Peppers. — Zajmij moje miejsce, Jack - zaproponował Cy. — Muszę uciekać. Skosztuj tego mojego ostatniego burgera, jeśli masz ochotę. Theo błyskawicznie chwycił kanapkę z talerza wujka i ochoczo wbił w nią zęby. Cy po raz kolejny klepnął go na odlew w kark. —Beznadziejny dureń — mruknął. —Jak na faceta, który do reszty zgrał swoją trąbkę w barze... zaczął Theo. Cy zamachnął się ponownie, ale Theo tym razem zdążył zrobić unik. 221
— Nawet moich rąk już mi na niego nie starcza - wy mamrotał wujek. — Do zobaczenia. Jack złożył Brandy zamówienie na dwa hamburgery dla siebie i trzy dalsze dla Theo. Ten zdążył opróżnić butelkę korzennego piwa, zanim Jack zrelacjonował mu przebieg wizyty Sofii. Theo był nieoficjalnie detektywem na usługach Jacka, tak więc, przynajmniej formalnie, wprowadzenie go w sprawy przedstawione przez Sofię nie naruszało zasady poufności obowiązującej między adwokatem i jego klientem. Co ważniejsze, Theo wiedział coś niecoś o ludziach zamieszanych w tę aferę, a Jackowi zależało na tym, aby poznać jego opinię. —Boisz się? - zapytał Theo. —Trochę. Powiedziała wyraźnie, że jestem następny na liście ofiar tego płatnego mordercy. —Który może spokojnie zaczekać, aż sam umrzesz, skoro przekroczyłeś już czterdziestkę. —Spadaj. —Zatem jesteś pewien, że powodem wszelkich kłopotów... zarówno twoich, jak i Sofii czy Chloe Sparks jest ta sama osoba? —Gotów jestem postawić na to swojego mustanga. —I to ten gość w stylu Zorby? —Tak, ten Grek. —Wiesz co? To zabawne - rzekł Theo. - Kiedyś udało mi się skutecznie przestraszyć pewną panienkę, gdy zanuciłem temat z The Munsters, a z niego płynnie przeszedłem do głównego motywu Gdybym był bogaty. Jack przycisnął palcami kąciki oczu, chcąc powstrzymać nasilającą się migrenę. —Przede wszystkim nawet nie pamiętam przewodniego tematu z The Munsters. Ponadto piosenka Gdybym był bogaty po chodzi z musicalu Skrzypek na dachu, a nie z Greka Zorby. Wie działbyś o tym, gdybyś jak ja miał czterdziestkę. I po trzecie, dlaczego, do pioruna, rozmawiamy właśnie o tym? 222
—Wybacz. Czy po przedyskutowaniu tego z Sofią zamierzasz nadal zawiadomić policję? —Prawdę powiedziawszy, chciałem w pierwszej kolejności porozmawiać z Andy. —Zęby się zabezpieczyć czy przekazać jej, czego się dowiedziałeś od Sofii? —Nadal nie jestem tego pewien. —Nie masz żadnych spraw objętych tajemnicą kontaktów adwokata z klientem? —Takie przywileje przestają obowiązywać, gdy klient podejmuje rozmowę na temat planowanych przestępstw. —Tyle że to nie ona zamierza popełnić zbrodnię. Zrobi to ktoś inny. Od czasu do czasu Theo przytaczał argumenty, dzięki którym można było zrozumieć, czemu w więzieniu często nazywano go „Szefem Dobrej Rady". — Ale na razie to szara strefa - odparł Jack. Theo zapatrzył się na skronie Jacka, jakby dosłownie chciał wypatrzyć na nich „szarą strefę", żeby uraczyć go kolejnym niewybrednym żartem dotyczącym mężczyzn po czterdziestce. Jack spiorunował go wzrokiem, więc Theo, zmieszany, zapytał tylko: —Gdzie na razie jest Sofia? —W hotelu San Piętro. —Chcesz, żebym z nią porozmawiał? —Myślisz, że to by w czymś pomogło? —Wyciągnąłeś mnie z celi śmierci. Może prędzej ci zaufa, jeśli pozna kogoś, kto ufa ci bez zastrzeżeń i wygrał los na loterii. Sprzedawczyni położyła przed nimi zamówione burgery. Zastanawiając się nad uwagą przyjaciela, Jack wycisnął porcję keczupu na brzeg talerza. — To chyba nie najlepszy pomysł — odparł po chwili. 223
Theo zwędził mu z talerza kilka frytek. Nigdy się nie przejmował tym, że powinien się przede wszystkim zająć własną porcją. Ale Jack już się do tego przyzwyczaił i nawet nie zwracał mu uwagi. —Chodzi o to, że łatwiej byłoby ci ją przekonać, żeby zgłosiła się na policję czy przynajmniej porozmawiała z An-die. Tyle że chyba sam wiesz, jaki byłby efekt. —Nie chciałaby mówić. —Lecz jeśli nie zgodzi się zeznawać, nie zdołasz objąć jej programem ochrony świadków. —I to mnie właśnie martwi — przyznał Jack. — Ewidentnie boi się tego faceta. Jeśli on nabierze podejrzeń, że ona kontaktuje się z policją, a ja nie będę mógł jej objąć programem ochrony świadków, na pewno zginie. —Zatem trzeba ją przekonać, żeby zechciała zeznać policji wszystko, co wie. Pozwól mi z nią porozmawiać. —Muszę to jeszcze przemyśleć. Theo skończył piwo korzenne, z bulgotem wciągając powietrze przez słomkę. —Nawiasem mówiąc, podjąłeś już jakieś kroki, żeby samemu się zabezpieczyć? —Mam w biurze rewolwer. —Kiedy po raz ostatni z niego strzelałeś? Jack musiał się zastanowić. —Trochę czasu minęło. —Chłopie, potrzebna ci osobista ochrona. —Nie stać mnie na to. Theo założył ciemne okulary, wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na niego z ukosa z miną wytrawnego agenta Secret Service. —Nic z tego - uciął Jack. - Nie zamierzam w to wchodzić. —Podejmę się tej pracy za tequilę. —Nie ma mowy, Theo. 224
—Jak sobie chcesz — burknął Knight i wepchnął sobie do ust prawie całego hamburgera. —Czy mógłbyś przyjść do biura dziś po południu i pomóc mi się pakować? — zapytał Jack. - Nie dzisiaj, kolego. Mam w rozkładzie bar jazzowy. — Czyżbyś poczuł się obrażony? - Ja? Skąd. Nie chcesz, żebym rozmawiał z Sofią? Nie ma sprawy. Nie chcesz, żebym zapewnił ci ochronę? Też nie ma sprawy. Po prostu odsuwam się od tarczy strzeleckiej, zanim prowadzący odliczy do trzech. — Nie wygłupiaj się, Theo. - Na razie, chłopie. Trzymaj się, Brandy. Pora wracać do prawdziwego życia, do mojej ukochanej i do mego pana, morza. - Ze co?... Jack nie próbował go zatrzymać. Theo rzadko okazywał tego typu dąsy, ale w podobnych sytuacjach lekceważenie zawsze przynosiło najlepsze rezultaty. — Coś jeszcze? - zapytała go sprzedawczyni. - Tylko rachunek. Nie umiał nawet powiedzieć, jak to się stało, że ostatecznie przyszło mu zapłacić nie tylko za siebie i Theo, ale jeszcze za wujka Cy. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że całe te dąsy przyjaciela były jedynie podstępem. Theo, sprytny z ciebie krętacz. Ruszył mustangiem z powrotem do biura. Już po paru minutach jazdy pomyślał, że od czasu, jak kupił ten wóz ze stałym dachem, nad Miami jest pogodne niebo, a temperatura nie spada poniżej dwudziestu stopni. To wystarczyło, żeby zatęsknił za dawnym kabrioletem. Pomyślał też, że Andie z pewnością nazwałaby tę jego tęsknotę „marzeniem o jeszcze zieleńszej trawie". Zaparkował przed wejściem i wbiegł do środka. W pokoju panował półmrok rozświetlany jedynie resztką blasku 225
zachodzącego słońca przesączającego się przez zamknięte żaluzje. Wcisnął włącznik lampki na biurku, ale ta się nie zapaliła. — Jest zepsuta - odezwał się męski głos. Jack odwrócił się na pięcie i popatrzył na nieznajomego stojącego w ciemnym kącie pokoju. W jednej ręce trzymał wyciągnięty z gniazdka kabel od lampki, a w drugiej pistolet. — Ani kroku dalej. Jack zastygł w bezruchu. Gorączkowo usiłował zidentyfikować obcy akcent nieznajomego, który tylko mętnie kojarzył mu się z sycylijskim. —Może pan zabrać wszystko, co się panu podoba — rzekł. —Siadaj — rozkazał tamten. - Czeka nas długa i serdeczna rozmowa. O Sofii.
Rozdział 33 końcu doszedł do wniosku, że ów obcy akcent musi oznaczać grecki, a głos należy do tego samego mężczyzny, którego słyszał przez telefon na schodach Instytutu Smithsoniańskiego. Siedział w fotelu przeznaczonym dla klientów z rękoma ciasno przytwierdzonymi do podłokietników kablem, który Grek obciął od biurowej lampki. On sam przysiadł na brzegu biurka, mierząc z pistoletu w pierś Jacka. - Przypominasz mi Anthonyego Quinna - odezwał się Jack. - To miał być żart? Bo jeśli tak, to przypomnę, że Antho-ny Quinn był Meksykaninem. - Chyba już gdzieś o tym słyszałem. Ale kiedy razem z Paulette Sparks próbowałem ustalić, kto zapłacił temu bez domnemu, żeby zaczepił mnie przed Instytutem Smithsoniańskim, dowiedzieliśmy się tylko tyle, że był to starszy mężczyzna w typie Greka Zorby. Ledwie zdołał się powstrzymać od śmiechu, gdy skojarzył, że niektóre porównania są ewidentne, a część z nich prowadzi do melodii Gdybym był bogaty, zaczynającej się od słów: „Ja, ha, diddle diddle, bubba"... - Prawdę mówiąc, to ze Skrzypka... - Ugryzł się nagle w język, uprzytomniwszy sobie, że nie pamięta tematu prze wodniego z The Munsters. - Ech, do diabła z tym... To zwykła pomyłka... Zatem gdzie twój wózek inwalidzki?
W
227
— Wyglądam na kogoś, kto potrzebuje wózka inwalidz kiego? Rzeczywiście prezentował się imponująco, dumnie wyprężony, z atletycznie szerokimi barami. —Mniej więcej tak samo jak ja - bąknął Jack. —Ten drobny wybieg przyniósł wyśmienity skutek, prawda? Sam wymyśliłem, że najwyżej jeden procent społeczeństwa porusza się na wózkach inwalidzkich. Tymczasem w aglomeracji waszyngtońskiej mieszka... Ile? Dziewięć milionów ludzi? To by oznaczało dziewięćdziesiąt tysięcy podejrzanych. Gliniarze straciliby mnóstwo czasu na sprawdzenie wszystkich, którzy nie potrafią się poruszać na własnych nogach. Jack popatrzył na pistolet. Nie przypominał znanych mu modeli, ale w końcu i on nie należał do znawców broni palnej. Mimo niezbyt rzucającej się w oczy wielkości na pewno mógł skutecznie pełnić swoją funkcję z tego dystansu. —Lepiej niech pan odłoży broń, jeśli chce pan ze mną tylko rozmawiać. —Rzeczywiście to kiepski nawyk. Niektórzy w takiej sytuacji po prostu dają tyły. Ale nie mogę się obejść bez broni palnej. —Czego pan chce od Sofii? Spoważniał nagle, a na jego twarzy odmalowała się dziwna mieszanina uczuć, od wściekłości do głębokiej nostalgii. Jack domyślił się szybko, że targają nim sprzeczne dążenia. —Przyjechałem za nią tu, do Miami — odparł Grek. -1 tak też trafiłem do twojego biura. —Łatwo się tego domyślić. —Uratowałem jej życie. Te łobuzy z Nowego Jorku pewnie by ją zabiły. —Jakie łobuzy? —Zamierzasz udawać, że nic ci nie powiedziała o tych dwóch łotrach, którzy zakradali się do jej piekarni? 228
—Wiem tylko, że była przestraszona i szukała jakiegoś schronienia. Nic poza tym. —Powinna być przestraszona. —Bo tak było. Przestraszona przez pana. Słowa Jacka z pozoru nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Dało się jednak wyczuć pewne otwarcie, gotowość do rozmów. —Skąd pan zna Sofię? — zaciekawił się Jack. —Dawno temu była moją żoną. Na Cyprze. Wiele lat przed tym, zanim Rosjanie zawładnęli całą wyspą. Miałem pewne kłopoty natury handlowej. W stylu sycylijskim. —Kłopoty z organizacją przestępczą? —Przecież nie mówię o pizzerii. Ci durni Sycylijczycy zrzucili mnie z dachu budynku. —To ma pan chyba szczęście, że pan przeżył. —Owszem — burknął Grek, krzywiąc się boleśnie. —Jeżeli utratę Sofii można nazwać szczęściem. —Wygląda na to, że wciąż nie może się pan z tym pogodzić. —Rozmawiałeś z nią. Wyobraź sobie więc, jak wyglądała w wieku dwudziestu lat. Jack zamyślił się na chwilę i szybko zaczął rozumieć przyczynę wściekłości nieznajomego. — Za bardzo jednak odchodzimy od zasadniczego tematu — wycofał się szybko Grek. — Chyba naprawdę powinien pan odłożyć pistolet. Tamten wyraźnie poczerwieniał, a po chwili skoczył ku Jackowi i przytknął mu lufę pistoletu do skroni. — Przestań mi tłumaczyć, co mam robić, Swyteck, i lepiej posłuchaj. Jack był tak przerażony, że bał się nawet zamrugać. Grek odznaczał się ludzkim charakterem, ale w jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, potrafił się przeistoczyć w nieczułą bestię, gotową strzelić między oczy równie 229
łatwo jak Chloe Sparks - Jackowi Swyteckowi czy komukolwiek innemu, kto by się ośmielił stanąć mu na drodze. — Mogłem z łatwością cię zabić już dawno temu. Czy coś ci to mówi? Jack zamyślił się nad prawidłową odpowiedzią, ale niełatwo było ją odgadnąć. —Załatwię cię tylko wtedy, gdy będzie to konieczne — dodał Grek. - Więc lepiej się nie staraj, żeby było. —Powiedz mi tylko, co mam zrobić. —Potrzebuję twojej pomocy w kontaktach z Sofią. —Na pewno nie pomogę ci jej zabić. Grek złapał Jacka za włosy i szarpnięciem odchylił mu głowę do tyłu. — Myślisz, że mógłbym zabić moją Sofię, zanim zabiję ciebie? Jack był prawie pewien, że lada chwila oberwie, może nawet zarobi kulkę. Ale Grek wziął kilka głębszych oddechów, szybko się opanował i wrócił na swoje miejsce na skraju biurka, twarzą do Jacka. —Dlaczego skontaktowała się właśnie z tobą? — zapytał. —Bo nie chciała, żebym skończył jak Chloe Sparks. —To nie ja zabiłem tę dziennikarkę. Jack nie dał temu wiary, ale wolał się nie sprzeczać w takiej chwili. —Sofia też nie powiedziała, że to zrobiłeś. W gruncie rzeczy nie powiedziała mi o tobie niczego szczególnego. Jak już słyszałeś, moim zdaniem była bardzo przestraszona. —Bała się mnie? Przecież to twój ojciec i jego nowi przyjaciele tworzą tę grupę, której powinna się najbardziej obawiać. —A co mój ojciec ma z tym wszystkim wspólnego? —Grayson przyleciał na Florydę, wybrał się na polowanie z twoim ojcem i zmarł naglą śmiercią. Zaraz po tym wyszło na jaw, że Harry Swyteck jest nominowany na stanowisko 230
nowego wiceprezydenta. Zresztą mało mnie to dziwi, po tym, jak przekonałem Graysona, że mogę go uczynić prezydentem. —Zaraz, chwileczkę - wtrącił szybko Jack. — Chcesz powiedzieć, że przekazałeś Graysonowi mniej więcej tę samą wiadomość co mnie? —Niezupełnie. Wysłałem e-maila jego żonie. Jack przypomniał sobie nagle, jak dowiedział się od agentów FBI, że nie jest pierwszą osobą, która dostała podobną wiadomość. Nie ulegało wątpliwości, że to Marilyn Grayson pierwsza ujawniła policji treść odebranego e-maila. —Czyżbyś powiedział jej więcej, niż mówisz mnie? —Dopiero wtedy, kiedy zareagowała pozytywnie. Jack się rozpromienił. Po raz pierwszy usłyszał coś, co wykraczało poza odpowiedź na jego pytanie. —Czyżbyście pozostawali w kontakcie? —Owszem, do czasu śmierci jej męża. —Czy udało ci się wyjaśnić co najmniej tyle, ile Chloe Sparks? —Z grubsza tyle samo, ni mniej, ni więcej. —Zatem czemu okazało się... niezbędne, jak sam określiłeś, zabicie Chloe Sparks, ale nie Marilyn Grayson? —Bo czym innym jest wiedzieć, że prezydenta Keyesa kontroluje pewna rodzina z Sycylii, a zupełnie czym innym znać przyczyny tejże zależności. —Wyjawiłeś Chloe te przyczyny? Grek pokręcił głową. —Sama do tego doszła. —I Sofia wie o wszystkim? —Wie wystarczająco dużo. —Zakładam, że właśnie to było powodem, dla którego wczoraj zwróciła uwagę na dwóch mężczyzn przybyłych po nią. —Otóż to. I tylko z tego powodu zwróciła się do ciebie o pomoc. 231
- A co ja mogę? - Cieszysz się zaufaniem Sofii. Przekonaj ją, że nie powinna iść z tą sprawą ani do FBI, ani na policję. Nikomu pracującemu na etacie rządowym nie powinna ufać. - Zatem co powinienem jej poradzić zamiast zgłoszenia się na policję? - Niech wyjedzie za granicę. I to jak najszybciej. Gdyby usłyszała tę radę ode mnie, nigdy nie wzięłaby jej pod rozwagę. Ale po twojej interwencji może się przełamie. - Nie mogę obiecać, że mi uwierzy. - Lepiej, żeby uwierzyła. - A jeśli w ogóle nie będzie chciała rozmawiać na ten temat? Grek pochylił się w jego stronę, silnie przymrużywszy powieki, i zatrzymał się zaledwie o kilka centymetrów od jego twarzy. - Wtedy pozbycie się ciebie stanie się po prostu nieodzow ne - syknął lodowatym tonem, korzystając z tej chwili, gdy Jacka znowu naszły obawy, że lada moment zginie. Mimo to wytrzymał twarde spojrzenie, chociaż zdawało mu się, że ma przed sobą trzyokiego potwora, dodawszy do błysku ciemnych oczu Greka mroczny wylot lufy jego pistoletu. - Postaram się - wyjąkał.
Rozdział 34
Z
aczekali do zmroku, zanim Jack wskazał drogę do hotelu San Piętro. — Szybciej - rzucił Grek. Dochodzili do skraju malowniczego osiedla przy Alhambra Circle, poruszając się w tempie młodych i wysportowanych ludzi, co wymownie świadczyło o stopniu rekonwalescencji Greka po dawnym upadku z dachu. Tamten szedł kilka kroków z tyłu, z rękoma głęboko wbitymi w kieszenie płaszcza. Jack podejrzewał więc, że wciąż zaciska palce na kolbie pistoletu wymierzonego w środek jego pleców. San Piętro był jednym z najstarszych hoteli w Coral Ga-bles. Podłogę w holu pokrywała spękana mozaika z kubańskich płytek ceramicznych, a wysokie łuki pod sufitem zakrywały długie pędy cyprysów o upstrzonych na brązowo igłach. Za dnia do środka przez omszałe witraże w oknach wpadał silny blask słońca, rzucający na pokryte boazerią ściany smugi czerwieni, żółci i zieleni. Ale po zmroku za ciemnymi oknami widać było tylko mroczne niebo, a mroczny hotelowy hol nabierał charakteru odstraszającego holu w starym zamku, wypełnionego odblaskami świec palących się w kryształowych kandelabrach. Ścianę za kontuarem recepcyjnym zajmował starodawny regał z ciasnymi przegródkami na klucze do poszczególnych pokojów.
233
— Dobry wieczór, panie Swyteck — odezwała się młoda kobieta pełniąca dyżur w recepcji. Jack spróbował się uśmiechnąć w sposób niemający nic wspólnego z jego podenerwowaniem. —Przysłałem tu dziś po południu pewną klientkę. Ma na imię Sofia. Zameldowała się już? —Tak, oczywiście. Chce pan, żebym do niej zadzwoniła i uprzedziła o pańskiej wizycie? —Tak, bardzo proszę. Obejrzał się na Greka. —Kto inny mógłby ją o tej porze odwiedzać? — Będzie miała niespodziankę — odparł tamten. — Jestem jej starym przyjacielem. Recepcjonistka przeciągnęła palcem po wargach, jakby chciała w ten sposób zacisnąć je na dobre. —Waszym sekretom nic nie grozi z mojej strony. —Wszyscy tak mówią - burknął Grek. Chyba nie bardzo zrozumiała, co to może oznaczać, ale uśmiechnęła się na wszelki wypadek, po czym sięgnęła po słuchawkę, wybrała numer pokoju i po chwili oznajmiła, że w holu czeka pan Swyteck. — Tak, proszę pani - odparła do mikrofonu, a odłożyw szy słuchawkę na widełki, przekazała: — Panna Sofia przyjmie panów w swoim pokoju. Jack nie był tym zaskoczony. Wiedział, że kobieta ukrywająca się przed prześladowcą musi się czuć bezpieczniej we własnym pokoju hotelowym. — W takim razie pojedziemy na górę — odpowiedział za niego Grek. — Pierwsze piętro - wyjaśniła recepcjonistka. — Aparta ment Chopina. To był kolejny nietypowy element dla tego hotelu. Wszystkie pokoje nosiły imiona sławnych kompozytorów. 234
Na szczęście nie dostała pokoju Salieriego, pomyślał Jack. Korytarze były wąskie i prowadziły krętymi zaułkami. Hotel San Piętro powstał wskutek scalenia kilku sąsiadujących ze sobą kamienic, przez co wyprawa do konkretnego pokoju nieco przypominała wędrówkę przez labirynt. Minęli bibliotekę oraz jadalnię i gdyby Jack nie był tu nigdy wcześniej, pewnie by się nie zorientował, w którym kierunku mają iść. Stara klepka skryta pod wykładziną chodnikową skrzypiała przy każdym kroku, jak gdyby rzeczywiście mijali apartamenty należące do Bacha i Beethovena. W końcu odnaleźli pokój Chopina. Grek stanął z boku, żeby nie było go widać ze środka przez wizjer, a Jack zapukał trzy razy. Drzwi się nie otworzyły, ale doleciał zza nich głos Sofii. - Czy to pan, panie Swyteck? - Tak, to ja. Rozległ się brzęk zdejmowanego łańcucha zabezpieczającego, potem stukot odsuwanej zasuwki, wreszcie drzwi się uchyliły. - Proszę, niech pan wejdzie - powiedziała kobieta. Pozostał jednak na miejscu. - Przyprowadziłem kogoś ze sobą. Sofia uniosła nagle brwi, jakby od razu wiedziała, o kogo chodzi. Grek wyłonił się zza rogu i stanął obok Jacka. - Witaj, Sofio. - Demetri! — wyjęczała, po czym gwałtownie zatrzasnęła przed nimi drzwi. Grek błyskawicznie pochylił się w stronę Jacka, choćby tylko po to, żeby ten poczuł dotknięcie lufy pistoletu na wysokości prawej nerki. Domyślał się, że broń pozostaje w kieszeni płaszcza Greka. - Powiedz jej, że nie ma się czego bać - odezwał się ten chrap liwym szeptem. -1 poproś, żeby nas wpuściła. No już! Gadaj! 235
— Sofio, wszystko w porządku - odezwał się Jack do za mkniętych drzwi. - Zawarłem pewien układ z... Demetrim — dodał, powołując się na imię, jakie padło z ust kobiety. Nie było odpowiedzi. Grek mocniej dźgnął go lufą pistoletu. — To tylko nieporozumienie — rzekł głośniej Jack. - Pro szę, wpuść nas. Wszystko zaraz się wyjaśni. Po chwili znowu stuknęła zapadka zasuwki i drzwi powoli się uchyliły na centymetr, lecz Sofii nie było w zasięgu wzroku. Najwyraźniej postanowiła skryć się za drzwiami. — Dobrze, wejdźcie — powiedziała, pozostając poza zasię giem wzroku. Jack wszedł pierwszy. Grek tuż za nim. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i obaj w ułamku sekundy zostali pchnięci od tyłu z impetem szarżującego bizona. Jack pierwszy zwalił się na podłogę, Demetri padł chwilę później, twarzą w grubą wykładzinę zakrywającą parkiet. Jack odniósł wrażenie, że na jego plecach błyskawicznie rozłożył się nosorożec, a wylot lufy pistoletu wbitej mu w potylicę zdawał się wystarczająco wielki, żeby już pierwszy strzał oderwał mu głowę od reszty ciała. — Jeden ruch, a odstrzelę ci łeb — rozległ się czyjś głos. Znieruchomiał z prawym policzkiem wbitym w jedwabny dywan. Tylko kątem oka zauważył, że Grek znalazł się w podobnie kłopotliwym położeniu. — Wcześnie się zjawiłeś, Vladimir — rzekł Demetri. Napastnik nazwany Vladimirem zsunął się z karku Jacka i stanął nad nim. Grek pozostał przygwożdżony do podłogi ciężarem drugiego z napastników. —Ostateczny termin upłynął we wtorek — rzekł Vladimir. —Przecież dałeś mi jeszcze tydzień, a minęło dopiero pięć dni. — I myślisz, że przez pozostałe dwa jeszcze coś zdziałasz? zapytał Rosjanin. — Absolutnie nic. Najwyżej uknujesz jakiś sprytny plan ucieczki za granicę z byłą żoną. 236
- To nieprawda! - wykrzyknęła Sofia. — Cisza! - warknął Vladimir. Sofia cofnęła się jeszcze bardziej w róg pokoju. Jack, wyciągnięty na podłodze, niewiele widział, zdołał jednak dostrzec, że kobieta ma ręce skrępowane za plecami. Zwrócił też uwagę, że za ciężkimi zaciągniętymi draperiami znajdują się drzwi balkonowe prowadzące na podwórze. Prawdopodobnie właśnie tamtędy bandyci dostali się do środka. Vladimir zaczął krążyć po pokoju, przy czym nie chodził szybkim i niepewnym krokiem kogoś zdenerwowanego, lecz powolnym i miarowym człowieka panującego nad sytuacją. — Obserwowaliśmy cię od dawna, Demetri — odezwał się w końcu. - Wiemy, że odwiedziłeś Sofię w jej piekarni. Przyjechaliśmy za nią do Miami. Widzieliśmy, jak wchodzi do biura kancelarii Swytecka. Odnotowaliśmy też twoje po jawienie się godzinę później. Naprawdę sądzisz, że zdołałbyś nam uciec? — Oczywiście, że nie. Właśnie dlatego nie ma sensu, żeby ście zachowywali się tak, jakbym próbował wam uciec. - Chyba że nabrałeś przekonania, że teraz wszystko jest możliwe, co? Teraz, gdy masz do pomocy syna przyszłego wiceprezydenta. - Wcale nie zamierzam mu pomagać - odezwał się Jack. — Cisza! - warknął Vladimir. Przestał chodzić z kąta w kąt i w pokoju zaległa martwa cisza. Po chwili dodał: — Te raz już wiesz, jak to się skończy, Demetri. Pójdziesz z nami. Skinął głową, a jego partner wstał i dźwignął Greka na nogi. Pospiesznie go obszukał, a znalazłszy pistolet w kieszeni, wyciągnął go i rzucił na łóżko. Po chwili szarpnięciem obrócił Demetriego twarzą do ściany i przytknął mu pistolet do potylicy. - Sofia i ten adwokat zostaną tu z Miką - powiedział. — Bę dziesz miał jeszcze dwadzieścia cztery godziny na uregulowanie 237
swoich długów. Jeśli nie zjawisz się w porę z pieniędzmi, zastrzelę ich oboje. Ciebie załatwię tak, jak będzie mi najwygodniej, a Mika zastrzeli Sofię i tego adwokata. — Możemy to jeszcze przedyskutować? — zapytał Jack. - Dyskusje dobiegły końca — oznajmił Vladimir. Pchnął Greka w stronę drzwi, po czym odsunął się na bok, żeby ten mógł je otworzyć. - Dwadzieścia cztery godziny - powtórzył. - Wiesz, co robić, Mika, jeśli nie dostaniesz ode mnie wiadomości do tego czasu. Jack złowił szelest otwieranych drzwi, stłumione kroki mężczyzn wychodzących na korytarz i cichy trzask zamykającego się zamka magnetycznego. Mika sprawdził jeszcze, czy drzwi są dobrze zamknięte, po czym rozsiadł się w foteliku przy biurku. — Teraz wszystko zależy od niego — rzekł. W jego głosie przebijała niezmącona pewność siebie, która jednak nie przekonała Jacka. Podziałała jednak na Sofię. - Niby co od niego zależy? - zapytała ze strachem w głosie. Bandzior wysunął magazynek z rękojeści pistoletu, zajrzał do niego, po czym wsunął go na miejsce z trzaskiem, chcąc zaakcentować swoją rolę. — Które z was zastrzelę w pierwszej kolejności — odparł.
Rozdział 35
O
rtanique w pasażu Mile było zatłoczone, mimo to An-die udało się zająć dwuosobowy stolik przed lokalem na chodniku. Usiadła tuż obok dwumetrowego, pomalowanego w jaskrawe kolory posążka flaminga. Dopijała już drugą porcję mojito - z której Ortanique słynęła w całym Miami - i była gotowa złożyć zamówienie na kolację. Miała ochotę na wyjątkowe danie kuchni z Jamajki, która sama z siebie była wyjątkowa, ale „zachodniokaraibski specjał z homara w sosie krewetkowym z Key West" wydał jej się czymś adekwatnym na dzisiejszy wieczór. Andie poświęciła cały dzień na przygotowania do roli tajnej agentki. Na siłę szukała sobie zajęć od czasu czwartkowej telefonicznej konferencji z szefem biura waszyngtońskiego. Dowiedziała się o Harrym takich rzeczy, o których wolałaby nie wiedzieć, i od tamtej pory starała się za wszelką cenę nie spędzać z Jackiem zbyt dużo czasu. Obawiała się, że mimowolnie coś powie. Niemniej na sobotę była już umówiona od dawna, a wolała nie odwoływać spotkania. Zadzwoniła tylko z rana, żeby przekazać, że czeka ją zwariowany dzień, toteż spotkają się już na miejscu, w restauracji, o siódmej. Ale teraz było już po ósmej. Po raz kolejny zadzwoniła pod jego numer z telefonu komórkowego i po raz kolejny, a konkretnie siódmy, połączyła się tylko z pocztą głosową. W desperacji zadzwoniła więc do Theo. Odebrał przy barze 239
w Cy's Place, klubie jazzowym nazwanym od imienia jego wuja grającego na saksofonie. —Theo, nie wiesz przypadkiem, gdzie podziewa się Jack? —Kiedy widziałem go po raz ostatni, stał dokładnie tutaj, za barem, na półce obok pana Bacardi. Potrwało parę sekund, zanim uzmysłowiła sobie, że Theo ma na myśli trunek Jacka Danielsa. — Pytałam o mojego Jacka, żartownisiu. Krzyknął coś do jakiegoś klienta, ale trudno go było zrozumieć poprzez głośny gwar głosów przy barze i rozlegające się w tle dźwięki muzyki granej na żywo w każdy weekend. —Przepraszam - rzucił do słuchawki. - Nie widziałem go od lunchu. —A nie wiesz, co miał w planach na popołudnie? Spóźnia się już ponad godzinę. Nawet nie raczył zadzwonić. I nie mogę się z nim połączyć pod numerem jego komórki. — Może spróbuj zadzwonić do hotelu San Piętro. Miał tam... no, tego... Od razu się domyśliła, co może oznaczać to niedwuznaczne wahanie. —Co tam miał? —Spotkać się z klientem. Muszę kończyć. Na razie. Zmieszana popatrzyła na ekran komórki. Nie miała złudzeń, że Theo właśnie niechcący się wygadał. Gdyby nie jego dziwna reakcja, nawet nie brałaby pod uwagę możliwości dzwonienia do hotelu. Pospiesznie odszukała w książce telefonicznej numer recepcji San Piętro i wybrała go. —Halo? Może moja prośba wyda się panu dziwna, ale usiłuję się skontaktować z panem Jackiem Swyteckiem. Jak rozumiem, był umówiony na spotkanie z klientem w waszym hotelu. —Tak, oczywiście. Szczerze mówiąc, zapłacił nawet za pokój. —Naprawdę? I jest tam teraz? 240
— Chyba tak. Poszedł do pokoju wynajętego dla tej kobie ty już kilka godzin temu, ale nie widziałem, żeby wychodził. Kobiety? Andie poczuła się jak rażona gromem. —Czy... ta kobieta ma jakieś nazwisko? —Przykro mi, ale nie mogę udzielać tego typu informacji. Chce pani, bym przełączył rozmowę do tamtego pokoju? - Nie! — rzuciła stanowczo ostrym tonem. Miała wraże nie, że brak jej sił na zaczerpnięcie powietrza, z trudem wy dusiła przez zaciśnięte gardło: — Chciałam powiedzieć, że to nie będzie konieczne. Dziękuję panu. Wyłączyła telefon i położyła go przed sobą na stoliku. Ręce zaczęły jej się nagle trząść. Opanowało ją to samo obrzydliwe uczucie, które, jak miała nadzieję, pozostawiła na zawsze za sobą, rozstawszy się z byłym narzeczonym z Seattle. Ucisk w żołądku stawał się coraz bardziej nieznośny, a w głowie zaczynały dominować szaleńcze myśli, że dobrze byłoby się w takiej chwili rozpaść na kawałki i na zawsze zniknąć z powierzchni ziemi. - Spędzi pani sama dzisiejszy wieczór? - zapytał kelner. Obejrzała się na tłumy przechodniów podążających Miracle Mile. - Owszem - odparła. - Wygląda na to, że będę sama. Po raz drugi tego samego dnia Jack skończył z rękoma skrępowanymi kablem elektrycznym od lampki. Sofia była już związana w ten sam sposób, przez co nie pozostała już żadna działająca lampka biurowa w pokoju hotelowym. Mika leżał wyciągnięty na łóżku, bez butów, pogrążony w wielobarwnych odblaskach padających z ekranu ciekłokrystalicznego telewizora wiszącego na ścianie. Pistolet położył w zasięgu ręki na nocnym stoliku. Jack i Sofia siedzieli obok siebie na podłodze, przy drzwiach szafy wnękowej, oparci plecami o jedwabistą tapetę. 241
Minęły co najmniej dwie godziny od czasu, jak Vladimir wyszedł razem z Grekiem. Jack nie miał pojęcia, za co De-metri winien jest pieniądze rosyjskiej mafii, nie miał jednak specjalnych złudzeń, że ten zdoła wyciągnąć białego królika z kapelusza i w krótkim czasie dostarczyć żądaną sumę. To prowadziło do nieuchronnego wniosku, że zostały mu najwyżej dwadzieścia dwie godziny na to, by wymyślić, w jaki sposób powstrzymać Mikę od wpakowania mu kulki w głowę. — Go-o-o-ol! - wrzasnął Rosjanin, który oglądał jakiś mecz transmitowany przez stację hiszpańskojęzyczną i ochoczo ru szył w zawody z podekscytowanym komentatorem. Po chwili przekręcił się na łóżku, usiadł i sięgnął po pistolet. Po krótkim namyśle wziął ze stolika numer ilustrowanego magazynu „City Beautiful" i ruszył z nim do łazienki. — Teraz się wysram — oznajmił. —Wysraj się na śmierć - mruknął Jack. Mika wymierzył w niego broń. —Jak tylko się ruszysz, już po tobie. Jasne? Jack gotów był obszernie wyjaśnić, że słowo „srać" może mieć w pewnych okolicznościach nieco odmienne znaczenie, ale po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że tamten musiał je rozumieć dosłownie. —Tak, jasne — odparł. —To dobrze. Mika otworzył czasopismo, wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi, ale nie do końca, zostawił je uchylone na centymetr. W telewizji trwała transmisja meczu, przez co nagle otaczający go świat wydał się Jackowi nierzeczywisty. Oto bowiem w pokoju hotelowym w Coral Gables zostali uwięzieni półkrwi Kubańczyk wraz z Sycylijką. Meksykański dziennikarz sportowy w telewizji z podnieceniem komentował mecz między Brazylią i Argentyną. Rosyjski mafioso właśnie srał 242
w sąsiedniej łazience. Do pełni szczęścia, jak na Florydę przystało, brakowało im tylko skorumpowanego gliniarza oraz zwłok — chociaż wszystko wskazywało na to, że w najbliższym czasie w postaci tychże zwłok dołączy do nich wspólny znajomy, Grek. —Niczego się nie nauczy - mruknęła Sofia na tyle cicho, żeby Mika nie mógł jej usłyszeć. —Kto się niczego nie nauczy? —Demetri. Czy chodzi o kasyno, o wyścigi konne, czy jakiekolwiek inne zakłady, nie da sobie nic przetłumaczyć, zawsze uważa, że zdoła uciułać dla siebie parę centów, pośrednicząc w dużych zakładach na rzecz kogoś innego. —To właśnie stało się przyczyną jego konfliktu z Rosjanami? —Oczywiście. A wcześniej był tak samo skłócony z Sycylijczykami. — Pokręciła głową. - Dlatego twierdzę, że nigdy niczego się nie nauczy. —Mnie powiedział, że rosyjska mafia przede wszystkim chce dopaść ciebie. —To prawda. Ale wszystkiemu winien jest Demetri. —To znaczy? Westchnęła ciężko, jakby nie była pewna, od czego zacząć. — Mnie możesz wyznać wszystko szczerze — dodał Jack. — 1 tak nie zdołam wyciągnąć nas z tej opresji, dopóki nie będę znał wszystkich uczestników gry. Zawahała się, lecz tylko na chwilę. —Trzy rzeczy nie ulegają dla mnie wątpliwości. A zwłaszcza ostatnia. To znaczy związana z ostatnim spotkaniem z Sycylijczykami. —Kiedy do niego doszło? —Tuż przed wyborami. — Prezydenckimi, w których wygrał Keyes? Sofia przytaknęła ruchem głowy.
— Już wtedy chcieli zabić Demetriego, ale jakoś się od tego wykręcił. -Jak? —Zdradził im, jak sprawować nad nim kontrolę. —Nad prezydentem? —Tak. Powiedział im prawdę o Danielu Keyesie. —To znaczy? Spojrzała Jackowi prosto w oczy, ale nie odpowiedziała. Było jasne, że nie zamierza zdradzać mu tej tajemnicy. —Skąd o tym wszystkim wiesz? —Demetri mi powiedział, kiedy spotkaliśmy się w ubiegłym tygodniu. —Podobno zdradził ci również najważniejszy sekret dotyczący Keyesa. Znowu nie odpowiedziała. — Cisza tam! — doleciał ich okrzyk z łazienki. Sofia odczekała chwilę, po czym wyjaśniła półgłosem: — To jeszcze nie wszystko. Dawno temu, na Cyprze, gdy oboje byliśmy młodzi, zawarliśmy małżeństwo, które nie trwało nawet roku... Urwała, jakby nie chciała dalej mówić. — Wszystko w porządku — zapewnił ją Jack. - Mnie mo żesz to powiedzieć. Pospiesznie zaczęła opisywać tamtą pamiętną noc w wynajętym mieszkaniu. Hałasy z ulicy, które ich obudziły, Demetriego wyskakującego nago z pościeli, łomotanie z korytarza oraz ich paniczne pożegnanie, zanim drzwi wyleciały z zawiasów, wreszcie gromadę uzbrojonych ludzi, którzy wpadli do środka, oraz ucieczkę Demetriego przez okno. -Jeden z tych ludzi został ze mną — dodała. - Kiedy pozostali wrócili, dowiedziałam się, że zrzucili Demetriego z dachu na ulicę. Byłam przekonana, że zginął. — Oni pewnie też. 244
Sofia skinęła głową. —I co było potem? — zapytał Jack. —Kiedy? —Gdy napastnicy wrócili do waszego pokoju i powiedzie!i ci o śmierci Demetriego. Co się wtedy stało? Poruszyła się nerwowo, jakby chciała mu to przekazać mową ciała. Widział to już kilkakrotnie u swoich klientek. Doszło zatem do czegoś, o czym Sofia ewidentnie nie chciała rozmawiać. —Było ich pięciu - przekazała szeptem. — Naprawdę chce pan znać szczegóły? —Pod warunkiem, że pani chce mi je przekazać. —Szczerze mówiąc, nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. —Nie musi pani. Potrafię się domyślić reszty. —Nie. Wolałabym, żeby poznał pan całą prawdę.
Rozdział 36
G
rek wpatrywał się w aparat telefoniczny stojący na stole. — No, śmiało - rzekł Vladimir. - Możesz z niego skorzystać. Wykonaj wreszcie ten najcenniejszy telefon swojego życia. Znajdowali się w sali konferencyjnej na parterze jakiegoś biurowca w North Miami Beach. Żaluzje w panoramicznym oknie były zamknięte, ale kilka uszkodzonych bądź wyłamanych listewek umożliwiało widok na podwórze i znajdujący się za nim niewielki plac parkingowy. Trudno było powiedzieć, jakiego typu działalność prowadzono w tym biurze. Z salą konferencyjną sąsiadowała przestronna sala ogólna podzielona przepierzeniami na indywidualne stanowiska, ale teraz były puste, jakby wszyscy pracownicy się stąd wynieśli, zabierając ze sobą komputery, telefony, sprzęt biurowy oraz wszelkie drobiazgi stanowiące oznaki biurowego życia. Przy niektórych biurkach nie było nawet krzeseł. Grek doszedł do wniosku, że jest to smutna pozostałość po fasadowej firmie założonej wyłącznie w celu zdobycia chwilowych zysków. Z podobnie urządzonego „przedsiębiorstwa" w ciągu miesiąca drogą telefoniczną wśród liczącej ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców populacji North Miami rozprowadzono ostatnio warte pięć tysięcy wyroby z barwionego szkła za ponad milion dolarów. Grek sam w minionych latach prowadził podobne operacje. I tylko raz na sto wypadków szefostwo firmy zorientowało się w porę, że jest oszukiwane na dużą skalę. 246
—Myślisz, że to wystarczy? - zapytał Demetri. - Zadzwonię w pewne miejsce i od razu dostaniesz swoją forsę? —Nie obchodzi mnie, czy to wystarczy, czy nie. Masz tylko jeden telefon. Dlatego zastanów się dobrze, do kogo warto zadzwonić. —Z pozoru powinieneś pójść na współpracę ze mną. Jestem blisko, naprawdę blisko dobicia targu w sprawie wielkiej transakcji. Chodzi o żywą gotówkę, którą mógłbyś od razu schować do kieszeni. Więc co ci przyjdzie z tego, że mnie zabijesz? Vladimir pchnął telefon w jego stronę. — Tylko jedna rozmowa — powtórzył. - Jeśli rzeczywiście jesteś tak blisko, to łap za słuchawkę i błyskawicznie dobij targu w sprawie, o której mówisz. Demetri podniósł słuchawkę, lecz zaraz opuścił ją na widełki. — A niby dlaczego miałbym to robić dla ciebie? Przecież powiedziałeś, że i tak mnie zabijesz, niezależnie od tego, czy zdołam ci zwrócić pieniądze. -Jeśli zdołasz je zwrócić, ocalisz życie Sofii. — Ona mnie już nie obchodzi — rzucił i serce ścisnęło mu się na brzmienie tych słów, ale był to jedyny blef, do jakiego mógł się uciec. Vladimir uśmiechnął się pobłażliwie. —Miło słyszeć, że nic się nie zmieniłeś. —Daj spokój — mruknął Demetri. —Jak zadzwonię i znajdą się pieniądze, będziemy kwita. Nie będziesz musiał mnie zabijać. Rosjanin w jednej chwili spoważniał. Niektórzy mężczyźni potrafili zachować kamienną twarz pozbawioną wyrazu. Vladimir się do nich nie zaliczał. Kiedy był szczęśliwy, od razu stawał się duszą towarzystwa. Ale przez większość czasu wydawał się przepełniony mieszaniną pogardy z wściekłością, 247
chociaż nie zawsze w tych samych proporcjach. Wszystko zależało od tego, w jakim stopniu nieświadoma ofiara kolejnego zlecenia kojarzyła mu się z tymi łajdakami, którzy rozpłatali klatkę piersiową jego dziewięcioletniego synka i podrzucili go na progu domu, żeby wykrwawił się na śmierć. —Już to słyszałem, co świadczy tylko o twoim braku szacunku — odparł. — Daliśmy ci pracę, a ty nas okradłeś. Potem dostałeś drugą okazję i znowu nas okradłeś. Trzeciej szansy nie będzie. Jak spłacisz dług, odejdziesz szybko i bez cierpienia. Jeśli nie dostarczysz forsy, odstawię cię do Klubu Kamikaze. —Do Moskwy? —Idiota - warknął Rosjanin, kręcąc głową. - Nie jesteś wart ceny biletu. Mamy już taki klub w Brighton Beach. Bardzo podobny do oryginału. Te słowa - „podobny do oryginału" - sprawiły, że Deme-triemu serce zaczęło szybciej bić. Nigdy nie miał okazji odwiedzić Klubu Kamikaze, lecz opowieści o nim stanowiły istotną część legendy rosyjskiej mafii. Miał to być przybytek wyłącznie dla mężczyzn, nie licząc drogich prostytutek wybieranych specjalnie w celu zapewnienia im odpowiednich usług. Wieczorna zabawa rozpoczynała się wraz z przybyciem dwóch nieszczęśników zabranych losowo z ulicy. Nie chodziło tylko o ich rywalizację, lecz o zaciętą walkę na gołe pięści, na śmierć i życie, przypominającą walkę kogutów. Tacy ludzie jak Vladimir chętnie obstawiali tego typu walki, poczynając od oręża, które przyniesie zwycięzcy końcowy sukces, a skończywszy na wyborze dziwki, na której obnażonym biuście znajdzie się więcej plam krwi. —Kto chciałby oglądać walkę takiego starucha jak ja? — zapytał Demetri. —Lepiej nie próbuj przede mną udawać niedołężnego starca odparł Rosjanin. - Mnóstwo młodych wyrwało się przed szereg i skończyło z twarzą w ziemi. Będziemy musieli uzbroić
248
twojego przeciwnika w siekierę, żeby zachować interesując;) równowagę sił. Zanim Vladimir zdążył się roześmiać z własnego dowcipu, okna rozsypały się nagle z trzaskiem, a brzęk tłuczonego szkła zlał się z terkotem pistoletów maszynowych. Deme-tri padł plackiem na podłogę. Vladimir poleciał do tyłu, aż grzmotnął plecami o ścianę, i osunął się po niej, zostawiając za sobą na białym tynku smugi krwawej czerwieni. Dopiero gdy legł na podłodze tuż obok Greka, ten dostrzegł na ścianie również odłamki kości i drobiny szarej materii z przestrzelonej na wylot głowy Rosjanina. Kolejna seria pocisków z pistoletu maszynowego roztrzaskała świetlówki pod sufitem. W sali zapadła ciemność. Demetri bez namysłu sięgnął po pistolet tkwiący w kaburze podramiennej zabitego Vladimira. Terkot broni maszynowej ucichł równie niespodziewanie, jak się rozpoczął. Grek pozostał bez ruchu, wyciągnięty na podłodze, przysypany setkami okruchów rozbitego szkła. Nadstawił uszu. Zza wybitego okna doleciały stłumione odgłosy czyichś kroków. Sądząc po niezbyt rytmicznym poskrzypywaniu skórzanych obcasów na asfalcie, napastników było dwóch. Chwilę później dołożył się do tego szelest deptanej trawy zlewający się z zawodzeniem wiatru. Tamci szli przez trawnik na podwórzu, zbliżając się do budynku. Demetri zacisnął palce na kolbie pistoletu. Nawet nie musiał na niego patrzeć, żeby domyślić się, co to za model. W jednej chwili zyskał pewność, że ma do czynienia z rosyjskim MR-444 zwanym „baghirą", dziewięciomilimetrowym następcą glocka o identycznych termoplastycznych okładzinach i wielu innych udogodnieniach zapożyczonych od słynnego pierwowzoru. Co prawda nie był to pistolet maszynowy, ale z magazynkiem
249
mieszczącym siedemnaście nabojów klasy parabellum przedstawiał sobą aż nazbyt wydajne narzędzie do szybkiego zakończenia niemal każdej strzelaniny. Zbliżający się ludzie ewidentnie zwolnili kroku, po czym się zatrzymali. Najwyraźniej tuż za oknem. Demetri czekał cierpliwie z bronią gotową do strzału. Kiedy do środka wpadł strumień światła z latarki, przesączając się przez posiekane kulami listewki żaluzji, odmalował na ścianie ponad nim pasiasty wzór zebry. Przesunął się powoli, aż wyłowił z ciemności skuloną postać zabitego Vladimira na podłodze. - Bel colpol — odezwał się któryś z zabójców. Celny strzał. A więc byli to Sycylijczycy. Brzmienie włoskich słów natychmiast obudziło w Demetrim czterdziestoletnią żądzę odwetu. Błyskawicznie obrócił się przez prawy bok, wymierzył i nacisnął spust. Opróżnił pół magazynka, tarzając się w ten sposób po podłodze. Snop światła latarki błyskawicznie przesunął się na sufit, czemu towarzyszył donośny okrzyk bólu, oznaczający, że co najmniej jeden z jego pocisków dosięgnął celu. Ale zaciekły terkot pistoletu maszynowego, jaki nastąpił chwilę po tym, stanowił dowód, że jeden celny strzał nie wystarczył. Kule zaświstały mu tuż nad głową, Demetri potoczył się więc szybciej w głęboki cień pod przeciwległą ścianą. Strzały nagle umilkły. Wstrzymał oddech, zamieniając się w słuch. Przez dłuższą chwilę nie mógł wyłowić najmniejszego szmeru. Dopiero później, początkowo jakby z oddali, doleciały go odgłosy zza okna. Zaczął w pamięci przeliczać strzały, które oddał, by sprawdzić, ile zostało mu amunicji, ale zaraz przybierające na sile hałasy bez reszty przykuły jego uwagę. Z daleka dolatywało wycie policyjnych syren. Demetrie-mu przemknęło przez myśl, że w takiej sytuacji powinien szybko odzyskać wiarę w istnienie Boga. Ktoś wezwał policję! 250
Nagle znowu rozległy się kroki za oknem, najpierw szelest gniecionej zeschłej trawy, a następnie poskrzypywanie skórzanych podeszew na asfalcie. Ale teraz rytmiczne odgłosy mogły oznaczać tylko tyle, że uciekał jeden z napastników. Po chwili rozległ się trzask zamykanych drzwi, odgłos uruchamianego silnika i pisk opon auta z impetem ruszającego z miejsca. Jeden z bandytów w panice uciekał z miejsca strzelaniny, pozostawiwszy na miejscu trafionego kolegę. Demetri poderwał się z podłogi, podbiegł do leżącego pod ścianą zabitego Vladimira i zaczął w panice szukać w jego kieszeniach kluczyków od samochodu. Wyciągnął je po chwili, zakrwawione, ale nieuszkodzone przez kule. Poderwał się na nogi, odepchnął na bok posiekane pociskami żaluzje i wyskoczył przez okno na trawnik. Ruszył pędem w kierunku parkingu. Puls łomotał mu w skroniach, przyspieszony dawką adrenaliny. Trzymaj się, Sofio.
Rozdział 37
Z
drugiego końca pokoju Jack próbował policzyć małe butelki po alkoholu stojące na nocnym stoliku. Było ich co najmniej kilkanaście. Mika musiał opróżnić cały hotelowy barek, nie przebierając w gatunkach — brandy, whisky, bour-bon, rum, dżin, wódka — a puste butelki ustawiał na blacie. Zaciekawiło go więc, jak długo jeszcze Rosjanin zachowa przytomność umysłu. Z wyglądu należał do pierwszego pokolenia rosyjskiej mafii na Florydzie, nadzwyczaj aroganckiego motłochu, z jakim Jack miał okazję się zetknąć w trakcie paru rozpraw jeszcze podczas pracy w biurze stanowego prokuratora federalnego. Wśród tajnych agentów krążyły dziesiątki dowcipów o tym, jak łatwo jest zidentyfikować rosyjskich gangsterów przesiadujących w barach North Miami Beach czy Hollywood, gdyż wszyscy zaliczają się do tego samego stereotypu: są hałaśliwi, atletycznie zbudowani, obwieszeni kilogramami złota, co ma być ostrzeżeniem dla obcych, że z nimi lepiej nie zadzierać. W tamtych latach największy postrach budził niejaki Tarzan, który zasłynął z organizacji narkotykowych i seksualnych orgii na swoim jachcie zakotwiczonym na wysokości South Beach, dopóki nie wylądował w więzieniu za próbę kupienia atomowej łodzi podwodnej od byłego wysokiego oficera sowieckiej marynarki wojennej. Chciał przemycać kolumbijską kokainę do Miami
252
pod wodą. A każdy nawiedzony bandzior w rodzaju Tarzana dysponował dziesiątkami „żołnierzy" w typie Miki, pospolitych łobuzów, gotowych zabić przechodnia na ulicy tylko po to, żeby sprawdzić, czy ich pistolet działa bez zarzutu. —Umieram z głodu - powiedziała Sofia, która cały czas siedziała bez ruchu na podłodze obok niego. —Ja też bym coś zjadł - przyznał Jack. Mika dźwignął się na łokciu i łypnął okiem w ich kierunku. Zrzucił buty, ale w pełni ubrany wyciągnął się na kapie zakrywającej łóżko. —I co? Chcecie, żebym coś podziałał w tym zakresie? —Zamów nam coś do jedzenia — odparł Jack. —Macie ochotę na szampana i kawior? — zapytał ironicznie Mika. —I tak ja płacę za wynajęcie tego pokoju - wyjaśnił Jack. Zatem wszystkie dodatkowe rachunki obciążą moje konto. Rosjanin uśmiechnął się szeroko, jakby usłyszał od niego to magiczne słowo: darmo. Zgramolił się z łóżka i sięgnął po leżące na stoliku menu zostawione przez służbę hotelową. Zaczął przerzucać kartki, ale wyraz zmieszania malujący się na jego twarzy mówił sam za siebie. Pewnie miałby podobną minę, gdyby kazano mu obliczyć pierwiastek kwadratowy z 367 000 podzielony przez dziewiętnaście. —Chcesz, żebym ci przetłumaczył nazwy dań? — zapytał Jack. —Pierdol się - warknął, po czym cisnął oprawionym w plastik menu, aż Jack ledwie zdążył się uchylić przed tym pociskiem, który trafił w ścianę tuż nad jego głową. Mika ponownie zajrzał do barku, wyciągnął puszkę z piwem i wrócił z nią na łóżko. Transmisja meczu dobiegła końca, zaczął więc bezmyślnie przerzucać kolejne kanały.
253
—O dziesiątej na kanale siódmym będą wiadomości — podpowiedział mu Jack, mając nadzieję, że się dowie, czy po licja rozpoczęła już poszukiwania jego bądź Sofii. Ale Mika udał, że nie słyszy. Przełączył się na pasmo płatne i zaczął przerzucać kanały tylko dla dorosłych. Blask padający z ekranu odbiornika odzwierciedlał prowokujące obrazy dziesiątków mydlanych oper, w których występowały same gwiazdy porno. Po chwili wybrał seksowną blondynkę z serialu o nazwie April Showers. Nie minęło nawet pół minuty filmu, jak bohaterka trafiła pod prysznic w towarzystwie dostawcy pizzy, którego budowę anatomiczną, zwłaszcza od pasa w dół, można było jedynie określić jako wybryk natury. —Nie mógłbyś chociaż tego ściszyć? - odezwała się Sofia. Mika zaśmiał się w głos, ale ściszył odbiornik. —Czyżbyś nie lubiła takich filmów? Nie odpowiedziała. Scena pod prysznicem robiła się coraz bardziej parna. Jack wolał na to nie patrzeć, jednakże same odgłosy przywołały w jego umyśle wspomnienia z tej jedynej okazji, kiedy to on z Andie razem brali prysznic. Najpierw umyła włosy, nawet dwukrotnie, potem potraktowała je odżywką, następnie ogoliła sobie nogi, wreszcie natarła całe ciało kremem de-pilującym — podczas gdy on spędził cały ten czas na skraju brodzika, czekając bez większej nadziei, aż uda mu się sięgnąć po ręcznik czy chociażby szlafrok. Mika wstał z łóżka i podrapał się po jajach. —Hej, staruszko. Nie zechciałabyś mi ulżyć? —Zostaw ją w spokoju — odezwał się Jack. —O co ci chodzi? Mnie wystarczy pół minuty. Trzy dni temu wyszedłem z więzienia. —Powiedziałem, żebyś zostawił ją w spokoju - powtórzył Jack. 254
Mika podszedł do szafy i z kieszeni płaszcza wyciągnął pistolet - znacznie mniejszy od dziewięciomilimetrowej armaty leżącej na nocnym stoliku, prawdopodobnie kalibru 5,6 milimetra. Chwilę później odnalazł kolejny element uzbrojenia, to znaczy tłumik, który nakręcił na lufę, po czym rozpiął rozporek i wetknął sobie pistolet pod spodnie. Jego lufa miała teraz ponad trzydzieści centymetrów długości, chociaż nadal nie mogła się równać ze sprzętem dostawcy pizzy. Odwrócił się i podszedł do Jacka z lufą broni wystającą z rozporka. —Masz, pyskaczu. Possij sobie. —Wynoś się ode mnie, świnio. Rosjanin kopnął go w brzuch tak mocno, że Jack osunął się po ścianie na podłogę. Dobrze wymierzony kopniak w splot słoneczny pozbawił go oddechu. Mika obrócił się do Sofii. —Teraz ty masz - warknął, wtykając jej lufę pistoletu w usta. Jak w rosyjskiej ruletce, w stylu Miki. —Wal się — syknął Jack. Sofia gwałtownie szarpnęła się do tyłu, aż huknęła głową o ścianę. —Nie wygłupiaj się — rzekł Mika. — Ostatnim razem w podobnej sytuacji pewna mała dziwka z Moskwy ssała tak zawzięcie, że omal się nie zachłysnęła. —Nie daj się sprowokować, Sofia — rzucił Jack. —Słuchaj go, a wpakuję ci kulkę prosto w twarz — warknął Rosjanin. Po jej policzku spłynęła wielka łza. — Otwieraj gębę! — syknął groźnie Mika. Jack miał już się rzucić na niego, lecz opanował się w ostatniej chwili, albowiem na wprost ujrzał w szczelinie między zasłonami jakiś ruch na patio. Ktoś tam był, stał przed zamkniętymi drzwiami balkonowymi. 255
- No, już! - krzyknął Mika. Jack podciągnął kolana pod brodę i jak sprężyna skoczył na równe nogi, po czym wrzeszcząc na całe gardło, rzucił się przed siebie. Prawym ramieniem trafił Rosjanina w brzuch i z pełnym impetem naparł na niego ze wszystkich sił. Rozległ się donośny brzęk tłuczonego szkła, oszklone drzwi balkonowe z trzaskiem wpadły do środka, lecz mimo tych hałasów dało się słyszeć przerażające fukanie pistoletu Miki zaopatrzonego w tłumik. Sofia osunęła się po ścianie, a Jack i Mika zwalili się na podłogę na wprost niej. Szarpnięta zasłona odskoczyła w bok i do pokoju wpadł Demetri. Pojedynczy wystrzał z jego pistoletu rozbrzmiał tak donośnym hukiem, jakby w pobliżu wypaliło działko przeciwpancerne. Mika w jednej chwili znieruchomiał, skulony na podłodze na lewym boku. Jego twarz przekształciła się w krwawą miazgę. Jack odepchnął się od niego i ledwie zdołał się odwrócić, żeby ujrzeć Greka wpadającego jak burza w głąb pokoju. - Sofia!
Rozdział 38
N
ie zbliżaj się! — wykrzyknęła. Pospiesznie wycofała się w najdalszy kąt pokoju, jakby chciała się oddalić od dziury w ścianie, jaką obok jej głowy wybił pocisk wystrzelony przez Rosjanina. Demetri stanął i zapatrzył się na nią. - Sofia, proszę... - Dość! - krzyknęła tonem świadczącym wyraźnie, że jest na pograniczu histerii. - Lepiej odłóż broń - odezwał się Jack. Demetri chyba zapomniał, że trzyma w ręku pistolet. Błyskawicznie schował go do kieszeni płaszcza i ostrożnie zbliżył się o krok. Sofia cofnęła się jeszcze trochę, najwyraźniej przerażona. Grek sięgnął do włącznika lampki, ale ta, rzecz jasna, nie działała. Pokój nadal rozświetlały jedynie mętne odblaski z wiszącego na ścianie telewizora ciekłokrystalicznego nastawionego na kanał porno. Demetri klęknął przy Sofii i rozsupłał kabel, którym miała skrępowane ręce. - Musimy iść - odezwał się łagodnym tonem. Chlipnęła głośno, ledwie powstrzymując się od płaczu. Objął ją, ale nie odwzajemniła jego uścisku. - Posłuchaj uważnie, Sofia — rzekł łagodnym, ale zara zem nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Musimy natychmiast stąd uciekać. Znajdą nas. Ludzie Madery wiedzą, że jesteśmy w Miami. 257
—Masz na myśli agenta Maderę? — zdziwił się Jack. — To przecież świeżo upieczony dowódca osobistej obstawy mojego ojca w Secret Service. —Cóż za zbieg okoliczności. Jack nagle stracił rezon. Miał wrażenie, że udział jego ojca w całej tej aferze staje się coraz bardziej niejasny z każdym zwrotem wydarzeń. — Sofio, nie mamy czasu - powtórzył ponaglająco Demetri. - Chodź ze mną. Energicznie pokręciła głową i w tym pogrążonym w półmroku pokoju hotelowym Jack poczuł się przez moment, jak gdyby w środku nocy był świadkiem zmagań dwudziestoletniej sycylijskiej piękności z własnymi obawami co do perspektyw nowego życia na Cyprze u boku ukochanego rozpoczynającego nowy, nieznany jej etap swego życia. —Nie mogę - wydusiła ledwie słyszalnie. —Musisz pójść ze mną — rzekł z naciskiem Demetri. —Co się stało z tamtym Rosjaninem? - zapytał Jack. — Nie żyje — odparł Grek. - Oni go zabili. -Jacy oni? - zdziwił się na głos. — Ci sami ludzie, którzy i nas wszystkich zabiją, jeśli nie wyniesiemy się stąd natychmiast. Sofio, błagam cię. Tutaj czeka nas tylko śmierć. Z korytarza doleciały jakieś podniesione głosy i odgłos szybkich kroków zbliżających się do drzwi ich pokoju. Wyglądało na to, że wśród gości hotelowych powstała panika. —Ewakuują cały hotel — powiedział Jack. — Najwyraźniej sprawiły to wystrzały z twojego pistoletu. —Nie mamy czasu — podkreślił z naciskiem Demetri. —Uciekaj sam - powiedziała Sofia. —Nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Dzisiaj zabiorę cię ze sobą.
258
—Czasy się zmieniły - odparła wyjątkowo spokojnie. -Od tamtej pory minęło wiele lat. —Nie daj się zwieść pozorom. Postarzeliśmy się, ale i ja jestem sobą, i ty także. Są rzeczy, które się nigdy nie zmieniają. Można było odnieść wrażenie, że jego słowa uciszyły nieco toczącą się w jej psychice wojnę sprzecznych uczuć, lecz zanim Sofia zdążyła cokolwiek powiedzieć, od strony skrzyżowania doleciało wycie syreny policyjnej. Demetri sięgnął po pistolet, wypiął magazynek i sprawdził zapas amunicji. — Nie bądź głupi - przestrzegł go Jack. Grek wziął Sofię za rękę i śmiało spojrzał jej w oczy. — Wiesz, co się stanie, jeśli pozwolisz się zabrać na poste runek policji, prawda? Nie odpowiedziała. — Nie ma innego wyjścia — odezwał się Jack. Demetri zignorował go i zaczął dalej tłumaczyć miękkim, łagodnym tonem: — Sofio, przecież nie tego naprawdę chcesz. Rozległa się druga syrena, a ich zawodzenie szybko przybierało na sile. Sofia rzuciła Jackowi nerwowe spojrzenie, toteż szybko pokręcił głową, chcąc jej przekazać: „nawet o tym nie myśl". Ale ona przeniosła wzrok na Greka i bardziej z rezygnacją niż nadzieją w głosie powiedziała: — Dobrze. Chodźmy. Demetri ujął ją za ramiona i szybko podniósł na nogi. Z wyraźnym ociąganiem, jakby sięgał do obskurnej brudnej klamki w publicznej toalecie na stacji benzynowej, włożył dłoń do kieszeni Miki i wyjął jego broń. Odkręcił tłumik i wsunął niewielki pistolet kalibru 5,59 milimetra do swojej kieszeni. Syreny policyjne rozbrzmiały nagle tuż pod oknami hotelu. — Nie wiem, czy nie jest za późno - powiedziała Sofia. Demetri wymierzył z pistoletu Jackowi w twarz.
259
- Idziesz z nami. - Zostaw go - zaprotestowała Sofia. - Będzie naszą przepustką. - Nie chcę współuczestniczyć w porwaniu — odezwała się ostrzej. Grek poczerwieniał ze złości. Wyglądało na to, że napięcie nerwowe ostatnich dwóch tygodni, silny stres ostatnich dwóch dni oraz ciężar wydarzeń ostatnich dwóch godzin w końcu dały o sobie znać. Jego cierpliwość, nawet w stosunku do Sofii, była na wyczerpaniu. - W takim razie ty będziesz zakładniczką - syknął, mie rząc do niej. -Co? - Ruszaj. Sofia osłupiała. - No, dalej! - krzyknął. - Ruszaj! Usłuchała i zawróciła w stronę wyważonych drzwi balkonowych, ale ton głosu Greka sprawił, że przybrała taki wyraz twarzy, jaki Jack widywał wielokrotnie u bitych i maltretowanych żon, których bronił przed sądem. Demetri dostrzegł leżący na nocnym stoliku dziewięciomilimetrowy pistolet Rosjanina. Pospiesznie sprawdził liczbę pocisków w magazynku i uśmiechnął się szeroko, jak człowiek, który właśnie wygrał sporą sumę na loterii. Wsunął pistolet do drugiej kieszeni płaszcza, po czym chwycił Jacka za ramiona i ustawił go sztywno przed sobą. Wąska alejka biegnąca na tyłach hotelu została przekształcona w deptak. Po drabinkach zakrywających obie ściany pięła się winorośl, a pod oknami ciągnęły się skrzynki z kolorowo kwitnącymi roślinami. Latarenki przypominały staroświeckie latarnie gazowe, a brukowany zaułek odznaczał się tyloma łukami, zakrętami i zmianami poziomów, że Jack
260
natychmiast przypomniał sobie starówkę Sienny o północy. Niemniej, tuż za rogiem, na wprost głównego wejścia hotelu, nocny mrok rozpraszały migające, niebieskie i czerwone światła wozów policyjnych. Demetri przystanął. —Gdzie masz samochód? — zwrócił się do Jacka. —Mój samochód? Demetri podetknął mu lufę pistoletu pod brodę. — Gdzie go zostawiłeś? - Na parkingu na tyłach budynku, w którym mieści się moje biuro. — Można się tam dostać bocznymi uliczkami? Jack się zawahał. - Naprawdę chcesz skorzystać z mojego samochodu? Demetri mocniej dźgnął go lufą pistoletu. - Chodźcie za mną - rzucił pospiesznie Jack, ruszając w kierunku wylotu najbliższego poprzecznego zaułka. - Szybciej — ponaglił Demetri, mimo że Sofia już podbiegała truchtem, żeby nie zostać w tyle. Jack posłusznie przyspieszył kroku. Kiedy dotarli do najbliższego skrzyżowania, skręcił w lewo. Przed wylotem uliczki na rozległy brukowany parking musieli się zatrzymać, żeby Demetri mógł sprawdzić, czy w okolicy nie ma policji. — To zielony mustang — wyjaśnił Jack. Grek ledwie się powstrzymał, żeby nie ryknąć śmiechem. Przyjął to jak osobistą urazę. - Kluczyki - syknął. Jack podał mu je z ociąganiem. Chwilę później wcisnął się w wąską przestrzeń przed tylnym siedzeniem, podczas gdy Sofia usiadła przed nim. Dopiero teraz Jack miał okazję się przekonać, że pasy bezpieczeństwa na tylnej kanapie są zepsute. Demetri uruchomił silnik i z impetem ruszył w kierunku wyjazdu z parkingu, ale zaraz musiał zahamować,
261
żeby przepuścić inny wóz wyjeżdżający na ulicę. Zrobił to na tyle gwałtownie, że Jack rozpłaszczył się na oparciu przedniego fotela, jeszcze zanim samochód stanął. - Cholera! - syknął Grek. Jack ledwie zdążył podnieść głowę, żeby dostrzec jedynie zarys człowieka za kierownicą tamtego auta, kiedy Demetri wykrzyknął: - To on! Błyskawicznie wrzucił wsteczny bieg i ruszył z takim impetem, jakby brał udział w wyścigach samochodowych. —Zwolnij! - krzyknęła Sofia. —Trzymaj się! - odkrzyknął Demetri. Na wpół obrócony w fotelu, gnając na wstecznym biegu, skierował wóz do wylotu alejki na tyłach hotelu. Jack, który siedział z tyłu, widząc, gdzie Grek zamierza wjechać, wrzasnął z przerażeniem w głosie: — Nie zmieścimy się! - Zmieścimy - odparł spokojnie Grek. - Ale to mój samochód! Rzut oka na prędkościomierz sprawił, że Jackowi serce podeszło do gardła. Pędząc do tyłu, mustang wpadł w wąską alejkę, aż boczne lusterka zaczęły z szelestem roztrącać liście winorośli. Pogrążali się coraz bardziej w głęboki cień zalegający między budynkami. — Zatrzymaj! — krzyknęła Sofia. Demetri nie zareagował. Jack zwrócił uwagę na nisko zawieszone podokienne skrzynki z kwiatami kilkanaście metrów z przodu. — Uważaj na... Nie zdążył. Tylne błotniki równocześnie uderzyły w skrzynki niczym kule strącające kręgle. - Och... — jęknął, krzywiąc się boleśnie.
262
To było jak senny koszmar. Jego wspaniale odrestaurowany mustang rodem z Bullitta gnał na wstecznym biegu, całkowicie zdany - podobnie jak on - na łaskę porąbanego sukinsyna, tak samo przypominającego Steve'a McQueena, jak wąskie zaułki Florydy przypominały prowadzące w dół zboczy szerokie ulice San Francisco. - Trzymajcie się! - zawołał ponownie Demetri. Przeskoczyli na oślep skrzyżowanie z szeroką promenadą, jeszcze przez parę sekund jechali między pozbawionymi okien ceglanymi murami, które zlewały się przed oczami w rozmazane czerwonawe smugi, po czym wypadli po przeciwległej stronie hotelu San Piętro, wykręcili z piskiem opon i zatrzymali się na środku czteropasmowej jezdni. Omal nie staranował ich jakiś rozpędzony minivan. Histeryczny krzyk Sofii zlał się z rykiem jego klaksonu. Demetri błyskawicznie przełączył biegi i wcisnął pedał gazu do podłogi, ruszając przed siebie. Sofia pochyliła się i walnęła go pięścią w ramię. - Zabijesz nas! Ale i na to Demetri nie zwrócił uwagi. Już po paru sekundach wrzucił piąty bieg i co najmniej dwukrotnie przekraczając dozwoloną prędkość, popędził zygzakiem między innymi samochodami. - Czerwone światła! - krzyknął Jack. Grek ani trochę nie zwolnił, przejechał przez skrzyżowanie, nie bacząc na to, że wyjeżdżające z przecznicy auto musiało tak gwałtownie hamować, że wpadło w poślizg. - Przerażasz mnie! - powiedziała Sofia. Nie odpowiedział. - Demetri, boję się. Słyszysz? - Nic ci się nie stanie. - Ale mnie się to nie podoba.
263
Jechał dalej. - Nie zasłużyłam na takie traktowanie! Dopiero to sprawiło, że Grek wyhamował szybko i zatrzymał samochód przy krawężniku. Jack obawiał się, że będzie świadkiem kolejnego niekontrolowanego wybuchu, ale De-metri wcale nie wyglądał na rozzłoszczonego. Najwyraźniej ostatnia uwaga Sofii wywarła na nim takie wrażenie, jakiego nawet ona się nie spodziewała. Sięgnął ponad jej kolanami i otworzył prawe drzwi mustanga. - Uciekaj! — rozkazał. - Słucham? - Tak samo jak kiedyś. Im zależy tylko na mnie. Dlatego uciekaj szybko i zniknij gdzieś na pewien czas. Przez kilka długich chwil Sofia wpatrywała się w niego szklistymi oczyma. Jack pomyślał, że chyba nie potrafi zdecydować, jak się pożegnać. W końcu odwróciła się i wysiadła bez słowa. Ledwie zatrzasnęła za sobą drzwi, Demetri ruszył z piskiem opon. - I co teraz? — zapytał Jack. Nie odpowiedział. Strzałka szybkościomierza szybko doszła do stu dwudziestu kilometrów na godzinę. - Przecież to nie ma sensu - podjął Jack. - Masz na karku rosyjską mafię. Na własne życzenie powiększyłeś grono ścigających o ludzi Madery. I najdalej za dwie minuty będziemy mieli na karku kilka radiowozów z drogówki. To koniec. - Jeszcze nie - odparł Grek. - Co zamierzasz? Opony znowu głośno zapiszczały, gdy Demetri wprowadził wóz w ostry zakręt i skierował go do wjazdu na drogę ekspresową. - Obaj porozmawiamy sobie z prezydentem - powiedział.
Rozdział 39
P
ozostałe samochody mijali z taką prędkością, jakby tylko oni jechali, a cała reszta wozów stała. Na tym odcinku autostrady międzystanowej można było rozwinąć szybkość do stu dwudziestu kilometrów na godzinę, ale Demetri gnał znacznie szybciej. Jack miał już powiedzieć po raz kolejny, że lepiej byłoby zwolnić, kiedy nagle wyprzedziły ich dwa motocykle mknące niczym srebrzyste pociski. Oczywiście prowadzący byli bez kasków, a siedzące za nimi dziewczęta przywierały im do pleców jak przerażone misie koala, podczas gdy motocykliści raz za razem przeskakiwali z jednego pasa na drugi niczym wytrawni narciarze na stoku slalomu. Jackowi przemknęło przez myśl, że jednym z nich mógłby być Theo. Ale to by oznaczało niespotykane szczęście. —Sądzisz, że moglibyśmy ich dogonić? — zapytał Demetri. —Zanim się zabiją czy już po fakcie? Tamten prychnął pogardliwie. —Zabawny z ciebie gość. Wiesz o tym? Jackowi zaczynały drętwieć ręce. Sznur od lampki był za ciasno owinięty wokół nadgarstków, a siedzenie w wąskiej tylnej przestrzeni auta z kolanami niemalże uniesionymi pod brodę i rękami skrępowanymi za plecami dodatkowo ograniczało krążenie krwi. — Chyba nie zamierzasz jechać moim samochodem aż do Waszyngtonu, prawda? — zapytał. 265
—A co cię tak martwi? Że znacznie zwiększę przebieg twojego cennego mustanga? —Nie... — rzekł odruchowo Jack. — A właściwie tak. —Lepiej siedź spokojnie i staraj się nie stwarzać mi kłopotów. —Powiedziałeś, że chcesz, byśmy obaj porozmawiali z prezydentem. —I tak też zrobimy. —To czyste szaleństwo. Zdajesz sobie sprawę, ilu różnych nawiedzonych domaga się każdego dnia spotkania z prezydentem? Nigdy nam się nie uda. —Przecież twój ojciec ma zostać wiceprezydentem. Mogę się założyć, że zechce mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. —No to już teraz mogę ci przekazać, co powie: „Nie ma mowy". Nic z tego nie wyjdzie. Nie rozumiesz? Najwyższa pora się poddać. Demetri uniósł pistolet. —Oglądałeś Pulp Fiction? —Owszem. —Pamiętasz tę scenę z Travoltą i Samuelem Jacksonem na przednich siedzeniach auta, podczas gdy z tyłu leżał wyciągnięty trup rozwalonego gościa? Od razu zrozumiał aluzję. Demetri umilkł nagle i zaczął szybko spoglądać to we wsteczne lusterko, to znów w boczne. Jack obejrzał się przez ramię i od razu spostrzegł powód tego niepokoju. Za nimi pojawił się wóz stanowej drogówki, będący jeszcze kilkaset metrów dalej, ale zbliżający się szybko. Miał włączonego koguta na dachu. — Trzymaj się - mruknął Grek. Mustang skoczył do przodu, aż przyspieszenie wgniotło Jacka w oparcie tylnego siedzenia. Wiedział, że ten wóz dysponuje sporą rezerwą mocy silnika, ale Demetri wyciskał 266
z niego takie przyspieszenia, że chyba nawet Theo by się na to nie odważył. Przy prędkości, jaką rozwinęli, odnosił wrażenie, że kilometrowe słupki na poboczu szosy migają w tempie słupków łańcuchowych przy przejściach dla pieszych w mieście, nie zdziwił się więc specjalnie, gdy po kilku minutach dogonili jadących brawurowo motocyklistów. Prowadzący, który miał całe przedramię pokryte kolorowym tatuażem, od razu pozdrowił ich uniesionym kciukiem. Jack obejrzał się szybko i popatrzył przez tylną szybę. Patrol z drogówki nie tylko dotrzymywał im kroku, za nim pojawiły się na autostradzie dwa kolejne radiowozy stróżów prawa. Demetri ze złości aż grzmotnął pięścią w deskę rozdzielczą. —Czego potrzeba, żeby zgubić tych kretynów? —To po prostu niemożliwe - odparł Jack. —Zamknij się! —Lepiej się rozejrzyj - dodał. - Są już nad nami śmigłowce. Demetri pochylił się nad kierownicą i zadarł głowę ku górze. Łoskot wirników śmigłowców był słyszalny nawet poprzez donośny jazgot silnika mustanga. Wokół panowała ciemna noc, ale snopy reflektorów helikopterów były jasne do tego stopnia, że dało się przy nich odczytywać napisy na burtach mijanych ciężarówek. —To śmigłowce reporterskie — powiedział Jack. —Jak to się stało, że dotarły tu aż tak szybko? — A czego się spodziewałeś? Pędzisz prosto w kierunku stu dia największej stacji informacyjnej w Miami. Odniósł wrażenie, że dostrzega, jak desperacja Greka przekształca się w nadzieję. — Mówisz o tamtej stacji nadawczej, prawda? Jack wyjrzał przez okno przy prawym przednim fotelu. Na tle ciemnego nocnego nieba wyraźnie widać było charakterystyczny znak firmowy kanału Action News, rzeczywiście najważniejszej stacji informacyjnej w południowej Florydzie. 267
- Tak, zgadza się. - O której nadają wieczorne wiadomości? - Właśnie teraz - odparł Jack. - Przekazują je wszystkie sieci naziemne z wyjątkiem Foxa. Lecz jeśli sądzisz, że... Zanim zdążył dokończyć zdanie, Demetri skierował wóz na zjazd z autostrady na wysokości kompleksu budynków stacji telewizyjnej. Nie liczyło się dla niego, że w celu dotarcia do nich trzeba było wybrać zjazd wcześniejszy o dwa kilometry. Donośny pisk opon ucichł nagle, gdy spod kół trysnęły strumienie sypkiej ziemi i żwiru. Przeskoczyli przez chodnik, wyskoczyli wysoko w górę z krawędzi nasypu, dali nura ponad rowem melioracyjnym i wypadli na szczere pole. Jack podskakiwał przy tym na tylnej kanapie niczym para tenisówek w sportowej torbie biegacza. Rejestrował tylko wyrywkowo, że w snopach świateł reflektorów pojawiały się to korony drzew, to znów mętny strumień wody. Zapewne przez to nie zauważył drucianego ogrodzenia dla bydła, które niespodziewanie wyrosło przed nimi. Mustang przedarł się przez nie bez żadnych problemów, chociaż rozległ się taki huk, jakby zderzyli się z rozpędzoną lokomotywą. W przedniej szybie wykwitlo gniazdo pęknięć rozchodzących się na wszystkie strony, reflektory nagle zgasły, a silnik auta zaczął charkotać jak większość wyrobów równych mu wiekiem. - Złapaliśmy gumę! - wykrzyknął. Ale Demetri jeszcze bardziej dodał gazu, chcąc się przedrzeć przez krzaki i żywopłoty okalające studio telewizyjne. Jack ledwie zdążył się złapać oparcia przedniego fotela, gdy po raz ostatni wystrzelili w górę, przeskoczyli krawężnik i wylądowali na placu parkingowym. Donośne człapanie płatów porozrywanej gumy dało mu znać, że przebili nie jedną oponę, ale dwie, a może nawet trzy. - Myślisz, że drzwi będą zamknięte? - Przecież w Miami to już noc — odparł Jack.
Demetri mimo to wcisnął pedał gazu i skierował mustanga chodnikiem w stronę głównego wejścia do budynku. Przed nimi wyrosła nagle dwupiętrowa ściana z hartowanego szkła. — Padnij! — krzyknął Demetri. Jack dał nura za oparcie przedniego fotela, ale mimo to odniósł wrażenie, że od czoła uderzył w nich potężny huragan. Dopiero po chwili zarejestrował donośny brzęk tłuczonego szkła i pisk opon auta hamującego na marmurowej posadzce holu. Mało go obchodziło, że na boki wystrzeliły aluminiowe listwy ram tworzących przeszkloną ścianę budynku oraz kawałki roztrzaskanych mebli. Wyhamowali szerokim łukiem przed stanowiskiem recepcyjnym w holu stacji telewizyjnej. Jackowi przemknęło przez myśl, że tylko cudem przetrwał to wszystko z rękoma ciasno skrępowanymi sznurem od lampki. Demetri dobył pistoletu, otworzył drzwi i szarpnięciem wyciągnął Jacka z tylnego siedzenia. Na szczęście ani w poczekalni głównego holu, ani przed kontuarem recepcyjnym nie było o tej porze żadnych petentów. Dzwonki alarmowe rozszalały się z pełną mocą, od strony klatki schodowej biegł uzbrojony ochroniarz. — Ten człowiek jest uzbrojony! — wykrzyknął Jack. Strażnik błyskawicznie opuścił broń, ale nie był wystarczająco szybki. Demetri powalił go jednym strzałem. Zanim jeszcze tamten legł bez ruchu na posadzce, Jack rzucił się na Greka, lecz niewiele mógł zdziałać, mając ręce skrępowane za plecami. Demetri zrobił unik i huknął go w bok głowy kolbą pistoletu, aż Jack osunął się na kolana. Miał do czynienia z dużo silniejszym przeciwnikiem, niż przypuszczał. — Ciebie też mogę zabić! — syknął Grek. — O to ci chodzi? Jackowi mocno szumiało w głowie, minęło parę sekund, nim zarejestrował to, co się do niego mówi. Grek nie czekał na odpowiedź. Szarpnięciem poderwał go na nogi i przytknął mu lufę pistoletu do skroni. 269
- Załatwmy to, jak należy, Swyteck. Jeśli dobrze się spi szesz, może przynajmniej jeden z nas zdoła wyjść z tego żywy. Popchnął go schodami na pierwsze piętro. Po drodze chwycił pistolet strażnika i wetknął sobie za pasek. Skierował Jacka w głąb długiego korytarza, którego ściany zdobiły plakaty z programów kulinarnych Food i Glorious Food. Minęli pomieszczenia kierownictwa stacji i garderoby, aż w końcu za podwójnymi drzwiami trafili na studio popołudniowego serwisu informacyjnego. - Niech nikt się nie rusza! - wykrzyknął od progu Demetri. Ale i tak wybuchła panika. Większą część sali od frontu zajmowały pooddzielane przepierzeniami stanowiska komputerowe. Ci nieliczni dziennikarze, którzy obsługiwali wieczorne wiadomości o siódmej, mimo ostrzeżenia pognali pędem w kierunku wyjścia awaryjnego, skąd dolatywał głośny tupot zbiegających po schodach. Na swoich miejscach zostali tylko jeden z kamerzystów, redaktor serwisów weekendowych, reżyser, druga spikerka, były piłkarz drużyny „Delfinów" z Miami relacjonujący wiadomości sportowe oraz dawna miss Florydy prowadząca prognozę pogody. Tenże kamerzysta ramię w ramię ze spikerką dzielnie zabezpieczali tyły, usiłując nadawać jeszcze na żywo Action News w drodze do wyjścia. - A oto najświeższa wiadomość! Doszło do napadu na na sze studio Action News! - wykrzykiwała kobieta do bezprze wodowego mikrofonu przypiętego do klapy garsonki. Była tylko rezerwową prowadzącą, nie pojawiała się regularnie nawet w późnowieczornych wydaniach wiadomości, niemniej Jack od razu rozpoznał w niej wschodzącą gwiazdę kanału informacyjnego, która zasłynęła z tego, że przywiązała się sznurem do pnia palmy, gdy nadawała relację z terenu, kiedy na Florydę spadł huragan „Wilma".
270
Znajdowała się zaledwie metr od drzwi, kiedy Demetri ostrzegawczo strzelił w tamtą stronę. Kula zaryła w wykładzinę podłogową nie dalej niż metr od niej, przez co i ona, i kamerzysta stanęli jak wmurowani. — Powiedziałem, żeby nikt się nie ruszał!
Rozdział 40
D
ziesięć minut po jedenastej wieczorem zadzwonił domowy telefon Andie. Leżała już w łóżku, ale jeszcze nie spała, ubrana w swoją ulubioną, nadzwyczaj wygodną, ale bardzo mało seksowną piżamę, zamierzała jeszcze obejrzeć kolejne wydanie Saturday Night Live. Szósty zmysł podpowiedział jej, że to dzwoni Jack, lecz mimo to czuła obawę przed sięgnięciem po słuchawkę. Zapewne zbyt emocjonalnie przyjęła wiadomość, że on spotyka się w hotelu ze swoim „klientem", bała się więc, że jeśli usłyszy jego głos, może go podświadomie obciążyć paskudnymi grzechami poprzedniego narzeczonego. Nadal nie wierzyła bowiem, żeby Jack był w ogóle zdolny, aby potraktować ją tak samo jak tamten czubek. Niemniej wciąż pozostawało zagadką, gdzie on się, do cholery, podziewał przez ostatnie cztery godziny. Zaczekała, aż włączy się automatyczna sekretarka. — Andie, podnieś słuchawkę. To nie był głos Jacka. Dzwonił zastępca dowódcy biura terenowego w Miami, agent specjalny Guy Schwartz. Andie błyskawicznie przetoczyła się po łóżku i chwyciła słuchawkę aparatu stojącego na nocnym stoliku. —Tak, słucham - odezwała się. —Włącz Action News - polecił. Przyszło jej do głowy, że powinna natychmiast zapytać dlaczego, ale ton głosu Schwartza wydawał jej się naglący. 272
Odszukała w fałdach prześcieradła pilota od telewizora leżącego pod pustym opakowaniem po galaretkach owocowych, które opróżniła w ramach pocieszenia, aż zrobiło jej się niedobrze, więc tym bardziej była rozżalona na Jacka. Błyskawicznie przełączyła kanały. — Przecież to Jack — mruknęła mimowolnie. Obraz na ekranie mówił sam za siebie, nie zdołała jednak zapanować nad odruchem. Pospiesznie usiadła na brzegu łóżka i pochyliła się w stronę telewizora, żeby lepiej wszystko widzieć. Schwartz przedstawił jej dwuminutowe podsumowanie z tego, co FBI wiedziała dotąd na temat zaistniałej sytuacji. Andie słuchała go, a jednocześnie nie mogła oderwać oczu od telewizyjnego przekazu na żywo. Action News transmitowało obraz ze studia na lewej połowie ekranu, podczas gdy na prawej wypowiadała się główna spikerka tej stacji, stojąca na parkingu przed budynkiem. Andie zwróciła uwagę, że dziennikarka wspomniała o zabitym agencie ochrony pozostającym w głównym holu stacji, co zgadzało się w pełni z informacjami przekazywanymi przez Schwartza. — Wszyscy powinni zakładać, że bandyta słyszy każde słowo z przekazu idącego w eter - odezwała się Andie. - Trze ba by trochę poskromić tę reporterkę. -Już wydałem stosowne polecenia - odparł Schwartz. W polu widzenia kamery z prawej strony ekranu rzeczywiście pojawili się policjanci, którzy próbowali odsunąć cały zespół Action News na bezpieczniejszą odległość. — Powtarzam jeszcze raz - ciągnęła podekscytowana spi kerka — że redakcji Action News nie udało się do tej pory zidentyfikować napastnika. Wiadomo jednak z całą pewno ścią, że zamknął się w studiu telewizyjnym co najmniej z troj giem zakładników, z naszą koleżanką prowadzącą wieczorne wydanie Action News, Shannon Sertane, kamerzystą Pedrem 273
Valdezem oraz znanym adwokatem z Miami, Jackiem Swyteckiem, synem byłego gubernatora Florydy, obecnie nominowanego na stanowisko wiceprezydenta, Harry'ego Swytecka. Jak dotąd napastnik... Chwilę... Wygląda na to, że pragnie właśnie przedstawić jakieś oświadczenie. Andie ustawiła głośniej telewizor. Lewy obraz ze studia Action News został powiększony na cały ekran, widok spikerki relacjonującej sprzed budynku został zmniejszony do miniaturki w prawym górnym rogu. Mimo to nie przestała mówić. - Do tej pory widzieliśmy tylko, jak napastnik zabezpiecza wejścia sali redakcyjnej Action News, starannie zamyka drzwi i krępuje zakładników kablami elektrycznymi, jakby szykował się na oblężenie. Mogliśmy jedynie spekulować co do powodów jego spektakularnej akcji i ewentualnych... - Ktoś powinien wreszcie kazać jej się zamknąć - rzuciła Andie do słuchawki - i pozwolić mówić jemu. Jak na zawołanie głos spikerki urwał się niczym ucięty nożem, widocznie ktoś odłączył w końcu jej mikrofon. Porywacz stanął przed kamerą, popatrzył w obiektyw i zaczął: - Dobry wieczór. Andie od razu zwróciła uwagę na jego obcy akcent. - Mam na imię Demetri i chcę, aby wszyscy wiedzieli od początku, że nie zamierzam krzywdzić żadnej z tych wspa niałych osób, które znalazły się tu ze mną dziś wieczorem. Powiedz to samo zabitemu strażnikowi w holu, pomyślała Andie. - Ale uczynię wszystko, do czego zostanę zmuszony, jeśli moje żądania nie będą spełnione. Albo jeśli ktoś okaże się na tyle głupi, żeby zarządzić szturm na budynek. - Mówił bardzo powoli, jak gdyby zależało mu, żeby telewidzowie nie zwrócili uwagi na jego obcy akcent. - Chcę zapewnić już teraz, że nie ma sposobu na to, aby FBI czy jakiekolwiek inne służby dostały się 274
do środka bez zmiany tej sytuacji w krwawą jatkę. Dokładnie wszystko sprawdziłem, studio telewizyjne nie ma okien. Przykro mi, snajperzy. Pozamykałem każde drzwi i zabezpieczyłem je tak, żebym słyszał, jeśli ktoś będzie próbował je otworzyć. Nie wątpię, że już teraz jakiś geniusz z FBI szykuje plan dostania się do środka szybami wentylacyjnymi. Cóż, o tym także pomyślałem. Nie zamierzam się teraz wdawać w szczegóły, pozwolę sobie tylko powiedzieć, że byłby to bardzo nieszczęśliwy pomysł. - On nie blefuje - powiedziała Andie do słuchawki. - Wygląda na człowieka bardzo zdesperowanego, który starannie przygotował swój ostatni bastion — odparł Schwartz. Grek mówił dalej: - Będę miał kilka żądań, ale na początek zacznijmy od naj prostszego. Nadajniki mają pozostać włączone. Trwa transmi sja na żywo, akcja będzie się rozgrywała w czasie rzeczywistym. Wszędzie dookoła mam mnóstwo monitorów, zatem natych miast zauważę, jeśli to żądanie nie będzie spełnione. W takim wypadku jeden z zakładników zginie. Sprawa jest prosta. Przeszedł przez salę do pulpitu spikerskiego. Jack i prowadząca program siedzieli na podłodze przed nim, ręce mieli związane za plecami. Grek podszedł do Jacka. Kamera śledziła każdy jego ruch. - Nie chcesz, żeby do tego doszło, prawda, Swyteck? Jack nie odpowiedział. - A więc chcesz?! - rzekł głośniej Demetri. Andie kurczowo zacisnęła palce na słuchawce telefonu. - Odpowiedz mu, Jack - szepnęła do ekranu telewizora, jakby miała nadzieję, że chociaż nie może jej usłyszeć, to przynajmniej podświadomie odbierze myśli. - Nie — odparł Jack. - Co nie?! Jack podniósł wzrok na porywacza i Andie jeszcze mocniej ścisnęła słuchawkę. 275
Nie denerwuj go! - Nie chcę, proszę pana. - To już lepiej — odrzekł Demetri. - A więc, drodzy telewidzowie, wygodnie się rozsiądźcie, zrelaksujcie, zaopatrzcie w prażoną kukurydzę i oglądajcie to widowisko. Obiecuję wam, że będzie dobre. Naprawdę dobre. Zawrócił do kanapy służącej do prowadzenia porannych rozmów z komentatorami politycznymi i rozsiadł się na niej, opierając nogi na stoliku koktajlowym. Kamerzysta pilnie wywiązywał się ze swego zadania. Realizator Action News ponownie wstawił do obrazu miniaturkę, która ukazywała reporterkę pozostającą przed budynkiem, wyposażoną w nowy mikrofon. - Zatem znamy już sytuację, szanowni państwo. Ten człowiek ma na imię Demetri i zażądał, by Action News prowadziło na żywo relację ze studia. Dowiedziałam się, że spełnimy to żądanie, lecz z niezależnych źródeł dotarły do mnie informacje, że kierownictwo kanału Action News przystąpiło już do ustalania z przedstawicielami służb porządkowych najlepszego sposobu zażegnania tej bezprecedensowej, wyjątkowo niebezpiecznej sytuacji. - Czy ktoś mógłby ją na dobre uciszyć?! - syknęła Andie. - Chyba zaraz sam ją zastrzelę — warknął Schwartz. - Na jakim etapie są działania logistyczne? - Szykujemy już ruchome centrum dowodzenia. Za kilka minut powinniśmy uzyskać niezależne połączenie ze studiem telewizyjnym. Nie mam ochoty dłużej czekać, aż on się z nami skontaktuje. Jak szybko możesz się zjawić na miejscu? Andie się zawahała. - Naprawdę chcesz, żebym wzięła na siebie rolę negocjatora? - Nie mam nikogo lepszego.
276
— Ale wiesz, że łączą mnie bliskie stosunki z jednym z za kładników? Schwartz mruknął głośno. — Jakoś się z tym uporam, kiedy już tu będziesz. I tak chcę cię mieć na miejscu, przynajmniej jako członka zespołu kryzysowego. Za ile dotrzesz pod studio? Andie wyskoczyła z łóżka i podeszła do szafy. —Najwyżej za pół godziny. —Pospiesz się — rzucił Schwartz i przerwał połączenie.
Rozdział 41
A
gent Secret Service Frank Madera wysiadł z nagrzanego wnętrza taksówki i od razu wdepnął w głęboką pryzmę szarego nowojorskiego śniegowego błocka. Nisko wiszące czarne chmury już od zachodu słońca próbowały zasypać ziemię śniegiem, ale udawało im się tylko czasami, nadal przeważał uparty deszcz. Mimo to kwadrans po jedenastej wieczorem wszystkie chodniki w Queens pokrywała głęboka do kostek warstwa brudnej, rozdeptanej, topniejącej mazi. Przytrzymując jedną ręką poły płaszcza, Madera otworzył parasol i zajął pozycję na umówionym rogu. Należał do nielicznych, którzy odważyli się wyjść na dwór w taką pogodę. Po drugiej stronie ulicy, przed barem Cafe Luna, stała czarna limuzyna. Przez mocno zaciemnione szyby nie było widać, czy ktoś jest w środku, ale silnik pracował na wolnych obrotach i paliły się reflektory. Po chwili wóz ruszył spod krawężnika i zaczął zawracać, choć Madera nie zdążył nawet dać znaku kierowcy. Auto zatrzymało się tuż przed nim, otworzyły się tylne drzwi. - Wsiadaj — doleciał ze środka męski głos. Mijały dwa lata od czasu, kiedy Madera po raz ostatni widział Josepha Dinitalię. Ten jednak ani trochę się nie zmienił, był tak samo przystojny, z drobną nadwagą, a w kruczoczarnych włosach zgranych odcieniem z czarnymi sycylijskimi 278
oczami, przez które już od szkoły średniej był nazywany Przystojniakiem, nie było ani śladu siwizny. Znali się z tejże szkoły średniej. Codziennie po treningach baseballu chodzili razem do Corona Heights, zamawiali Lemon Ice King i rozmawiali o swoich planach dotyczących podboju świata, obserwując, jak w pobliskim parku starcy włoskiego pochodzenia grają w kule. Po maturze Dinitałia został w Nowym Jorku, żeby, oględnie rzecz ujmując, dołączyć do rodzinnego biznesu. Ma-dera wybrał inną drogę. Uzyskawszy stypendium programu szkolenia oficerów rezerwy, odsłużył dwie zmiany w kontyngencie bliskowschodnim, a po powrocie do Ameryki zdobył upragnione stanowisko w Secret Service. Tu jednak napotkał mur nie do przebicia: nie raz i nie dwa, ale sześć razy z rzędu otrzymał odmowę na prośbę przydziału do sekcji osobistej ochrony prezydenta. I kiedy się spotkali na uroczystości dwu-nastolecia skończenia szkoły średniej, Dinitałia zabrał go na przejażdżkę limuzyną. Wtedy właśnie przedstawił mu swój plan, aby zmusić prezydenta, żeby pracował dla nich. Zdarzało się, że Madera przeklinał starego przyjaciela za wciągnięcie go w tę intrygę, nadal jednak wydawała mu się doskonała — w końcu uknuli ją dwaj najsprytniejsi kumple ze starej części Queens, z których jeden dysponował informacjami kompromitującymi prezydenta Stanów Zjednoczonych, a drugi był agentem Secret Service, który niespodziewanie, chociaż nieprzypadkowo, został wybrany przez samego prezydenta do jego osobistej ochrony. Nie pozostało mu więc nic innego, jak szepnąć swojemu szefowi na osobności kilka słów, przez co przywódca największego światowego mocarstwa stanął przed wyborem: albo spełnić życzenia Dinitalii, albo pakować swoje rzeczy i wynosić się z Białego Domu. - La Guardia — rzucił kierowcy Sycylijczyk. - Tylko jedź dłuższą drogą, wokół Jackson Heights, i zawrócisz przy cmentarzu Świętego Michała. 279
- Tak jest. Szyba oddzielająca przednią część samochodu uniosła się szybko i siedzący naprzeciwko siebie mężczyźni poczuli się jak gdyby odcięci od reszty świata. Madera dopiero co przyjechał z lotniska, ale nie miał odwagi się poskarżyć na powrót tą samą drogą. Nikt się nigdy nie skarżył Dinitalii. Ostatni, który to zrobił, był na tyle głupi czy wręcz szalony, że w żartach zmienił nazwisko chlebodawcy na „Genitalia", po czym błyskawicznie stracił swoje za jednym cięciem noża, jak w scenie żywcem wyjętej z filmu Joe Valachi. Tego typu historie szybko stawały się legendami. Skoro więc Dinitalia pragnął wsadzić kogoś do samolotu, żeby przyleciał na lotnisko LaGuardia, po czym dojechał taksówką do miasta, tylko po to, by po wyjściu z restauracji zabrać go w drogę powrotną, żeby mieć trochę czasu na rozmowę, należało bez dyskusji spełnić wszystkie jego zachcianki. - Mój ojciec jest nieszczęśliwy - zaczął teraz Sycylijczyk. Maderze serce podeszło do gardła. W przyjaźni istniało wiele sposobów łagodzenia konfliktów, ale trudno było cokolwiek poradzić, kiedy to starszy Dinitalia nadal trząsł interesem. A skoro był nieszczęśliwy, ich przyjaźń traciła wszelkie znaczenie. - I jak temu zaradzimy? — spytał. Sycylijczyk wyjrzał przez okno, zanim odpowiedział. Już sam ten gest odniósł skutek, gdyż Madera poczuł się tak, jakby dla tamtego stał się równie mało znaczący jak odbicie jego twarzy w ciemnej szybie auta. - Musimy wyprostować wszystkie sprawy — rzekł Dinitalia. — Tylko tak da się temu zaradzić. - Ale to nie ja spieprzyłem robotę dzisiaj w Miami. - Tylko zawiodło głupie planowanie - syknął z pogardą Dinitalia. - Twój szef chciał zasypać biuro gradem kul z pistoletów maszynowych? Myślał, że gra rolę w kolejnym 280
odcinku Policjantów z Miami} Trzeba było zwyczajnie podejść i przystawić Grekowi pistolet do głowy. Bach i po zabawie. —W ogóle nie można się było do niego zbliżyć - odrzekł Madera. — Jakiś ruski bandzior z mafii nie odstępował go na krok. A my wolimy nie zadzierać z mafią. —No więc przez wasze tchórzostwo facet nie tylko nadal żyje, ale jeszcze przejął kontrolę nad studiem telewizyjnym i jest gotów gadać przed kamerą. —Co takiego? — zdziwił się agent. —Nie oglądałeś wiadomości? —Nie, byłem w samolocie. Dinitalia szybko przybliżył mu wydarzenia, które miały miejsce już po starcie maszyny z Waszyngtonu. A te rozgrywały się według klasycznego scenariusza ciągłego pogarszania się sytuacji, toteż kiedy Sycylijczyk skończył, Madera miał wrażenie, że zaraz się porzyga. — Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł przewidzieć taki roz wój wypadków - bąknął. Dinitalia obejrzał się na niego leniwie. — Mój ojciec sowicie zapłacił Grekowi za cenne informa cje. To one wszystko odmieniły. Jeszcze dwa lata temu musie liśmy wręczać duże łapówki ludziom z zarządu miasta, żeby podpisywali z nami kontrakty, dzięki którym mogliśmy wy bierać ze śmieci butelki i makulaturę, żeby na tym zarabiać. Miła to była odmiana, jeśli lubisz takie wyświechtane zwroty. W tym roku, kiedy dostaliśmy nowy kontrakt z Pentagonu, zyskaliśmy perspektywę zysku ponad stu milionów dolarów z samych usług w zakresie ochrony osobistej. Przyznasz, że to niezły rezultat jak na firmę, która wcześniej nawet nie zaj mowała się osobistą ochroną, tylko kto chciałby lecieć aż do Iraku, żeby to sprawdzać? A wszystko to stało się możliwe dzięki temu, że dowiedzieliśmy się o prezydencie Keyesie cze goś, czego nie wie nikt poza nami. 281
- W tym zakresie przecież nic się nie zmieniło - odparł Madera. - Na razie. Ale sprawa się wyda, jeśli Grek zacznie się zwierzać przed kamerą. Czy możesz sobie wyobrazić, jakie kłopoty zwalą się nam na głowę, kiedy tak się stanie? Madera spuścił głowę na piersi. - Rzekłbym, że nikt nie umiałby tego ocenić lepiej niż ja. Co najwyżej sam prezydent. Przez kilka minut jechali w ciszy. Na zewnątrz było prawie ciemno, lecz mimo to agent rozpoznawał dobrze mu znane okolice po zarysach budynków. Dotarli do końca wielkiej pętli i samochód skręcił z powrotem w Grand Central Park-way, kierując się w stronę lotniska. Mijali właśnie cmentarz Świętego Michała i stojący naprzeciwko dawny biurowiec zarządu producenta zegarków Bulova. Madera zawsze uważał, że takie usytuowanie budynku stanowi ukrytą metaforę na temat upływu czasu. - Mam tam przyjaciół - odezwał się Dinitalia. Agent domyślił się szybko, że Sycylijczykowi nie chodzi o centralę korporacji Bulova. - Mój ojciec również ma tam przyjaciół. Madera wyjrzał przez okno. Nie potrafił dostrzec żadnych szczegółów, ale przejeżdżał przy tym cmentarzu tyle razy, że mógł z pamięci przywołać jego widok. - Obaj odsyłaliśmy tam przyjaciół — dodał Dinitalia, że gnając się szybko. Madera nadal milczał. - Jesteśmy przyjaciółmi od bardzo dawna, Frank. - Zgadza się, od bardzo dawna. Dinitalia pokiwał głową. - Ale biznes to biznes. A tu chodzi o bardzo ważny biznes. - Rozumiem.
— Nie jestem tego pewien, dlatego pozwól, że powiem wprost. Grek ma umrzeć jeszcze dziś wieczorem, zanim zdą ży się wygadać przed kamerą. Koniec, kropka. Obiecaj mi, że zdołasz to załatwić, wtedy przekonam ojca, żeby zostawił cię przy życiu. Madera poczuł się odrętwiały. Jeszcze nigdy dotąd nie zarysowały się aż tak wyraźnie istniejące między nimi różnice w dostępie do władzy. — Zdołam to załatwić - obiecał po chwili. Dinitalia ze śmiertelnie poważną miną pochylił się w jego stronę. —Posłuchaj uważnie. Na tym etapie nic mnie nie obchodzi, czy osobiście wedrzesz się do tego studia telewizyjnego i zasypiesz je gradem kul z pistoletu maszynowego. Najważniejsze, aby problem przestał istnieć. —Tak się stanie - rzekł Madera. Dinitalia złapał go za ucho i tak wykręcił mu głowę, że ten musiał spojrzeć prosto w jego oczy. —Chcę mieć na to twoje słowo. Agent nie miał innego wyjścia. —Jak najbardziej daję ci na to moje słowo. — Grzeczny chłopiec — mruknął Dinitalia, gdy limuzyna skręciła na podjazd pod halę lotniska. — O dwunastej piętna ście masz połączenie do Miami. Lepiej, żebyś zdążył na ten samolot.
Rozdział 42
A
ndie omal nie zaczęła strzelać w powietrze, żeby utorować sobie drogę przez tłum reporterów. Dwupasmowa alejka dojazdowa do studia Action News okazała się całkowicie zapchana. Policjanci z komendy miejskiej otoczyli cały budynek żółtą taśmą, za którą mniej więcej co trzy metry stał umundurowany funkcjonariusz. Stłoczeni przed taśmą żądni sensacji dziennikarze zdawali się testować jej wytrzymałość na podobieństwo wolnych rodników atakujących błonę komórkową. Największe skupisko sił znajdowało się na wprost głównego wejścia do budynku. Po przeciwnej stronie placu furgonetki transmisyjne z antenami satelitarnymi na dachu stały w dwóch, a może nawet w trzech rzędach. Okna piętra, na którym znajdowała się sala ze skrępowanymi zakładnikami, były dla nich tym, czym lustro dla supermodelek, a na wolnej przestrzeni tłoczyli się reporterzy wszelkich stacji informacyjnych, od CNN po Nołicias 23Próbowała się połączyć z ojcem Jacka pod jego numerem komórkowym, lecz bez rezultatu. Wybrała go teraz po raz kolejny w ciągu ostatnich dwudziestu minut, gotowa — jeśli tym razem nadal będzie to możliwe - zostawić wiadomość na poczcie głosowej. — Harry? Tu Andie. Właśnie dojeżdżam do miejsca zdarzenia. Domyślam się, jak bardzo jesteś zdenerwowany. Niemniej
284
od strony technicznej niewiele jeszcze mogę powiedzieć, chciałam tylko przekazać, że... możesz na mnie liczyć. Aż zmarszczyła brwi na to sformułowanie, które jej się wyrwało, ale nigdy dotąd nie była tak osobiście zaangażowana w żadną sprawę i nawet nie bardzo wiedziała, jak powinna reagować. — Zadzwoń do mnie, jak będziesz mógł - dodała. Rozłączyła się i jadąc w ślimaczym tempie, dotarła aż na pierwszą linię, którą tworzyły ekipy telewizyjne z tłoczącymi się reporterami gotowymi transmitować relacje na żywo. Wyglądało na to, że wszyscy chcą nagrywać komentarze na tym samym tle, czyli mając za plecami wielką dziurę po drzwiach do holu studia Action News, wybitą przez samochód Jacka. Potrzebna była aż interwencja policjanta na motocyklu, żeby ten tłum się rozstąpił i przepuścił Andie pod wejście, gdzie zatrzymał ją dowódca patrolu z drogówki. — FBI — powiedziała, pokazując legitymację służbową. Obrzucił ją podejrzliwym wzrokiem, jak gdyby nawet dziennikarska gawiedź wydawała mu się bardziej uprawniona do wejścia do środka. — W porządku - odezwał się gliniarz na motocyklu. — Sprawdzałem. Sierżant odsunął się z drogi. Andie zostawiła samochód na pierwszym wolnym stanowisku parkingowym i ruszyła przez plac w stronę ruchomego centrum dowodzenia FBI. W porównaniu z rejwachem w alejce dojazdowej przed frontonem budynku tu panowała cisza i spokój, choć i tak trwała gorączkowa krzątanina. Oprócz agentów federalnych na miejscu byli już ludzie z biura szeryfa oraz liczna reprezentacja stanowej policji drogowej. Pierwszy szereg aut otaczających cały budynek, ustawionych ciasno jedno za drugim na podobieństwo prowizorycznej fortyfikacji, tworzyło około czterdziestu wozów
285
policyjnych. W pewnej odległości od nich krążyły patrole mające na celu zatrzymywanie dziennikarzy i gapiów. Gliniarze tworzący pierwszą linię mieli na sobie kamizelki kuloodporne, na wypadek gdyby porywacz otworzył do nich ogień. Rzecz jasna, jak w każdej podobnej sytuacji nie mogło się obejść bez sporu kompetencyjnego. W głębi parkingu stały bowiem aż dwa policyjne wozy dowodzenia, pierwszy, należący do FBI, i drugi, duży i ciężki furgon z wymalowanymi na drzwiach nie-biesko-zielono-białymi znakami Departamentu Policji Okręgu Miami-Dade. Las anten wyrastających na jego dachu świadczył wyraźnie, że jest wyposażony w dostateczną ilość nowoczesnego sprzętu, by zapewnić wielostronny przegląd sytuacji i utrzymać stały kontakt z porywaczem. Tak więc Andie już z daleka wietrzyła kolejną małą wojnę. Nim dotarła na miejsce, minął ją i zaparkował przy miejscowym wozie dowodzenia jeszcze jeden samochód policyjny, także duży i ciężki pojazd transportowy brygady antyterrorystycznej. Jeszcze zanim kierowca zgasił silnik, tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i na plac zaczęli zeskakiwać policjanci z oddziału szturmowego. Byli uzbrojeni w pistolety maszynowe M16 i mieli na sobie charakterystyczne czarne kombinezony oraz kamizelki kuloodporne i hełmy z kevlaru wyposażone w opuszczane noktowizory. Na razie czekało ich dłuższe oczekiwanie, lecz nie tylko byli gotowi do działania, widać było, że wręcz palą się, by przystąpić do akcji. Budynek otaczała coraz bardziej napięta atmosfera. Zadzwonił jej telefon komórkowy. Sięgnęła po niego szybko. Dzwonił jednak zastępca szefa lokalnego biura, Guy Schwartz. —Gdzie jesteś, do diabła? - rzucił gniewnie. —Właśnie do ciebie idę. —To chodź szybciej, bo mamy tu... poważny problem logistyczny. 286
Dobrze wiedziała, że ten problem „logistyczny" oznacza „polityczny". Tego aspektu swojej służby najbardziej nie lubiła, bo w takiej chwili nikomu nie była potrzebna strata czasu na zbędne kłótnie z przedstawicielami miejscowych władz, kto ma dowodzić akcją. Jak na złość rozwiązanie sporu kompetencyjnego nigdy nie było proste, nie wystarczyło wskazać, że w studiu telewizyjnym na łasce uzbrojonego człowieka pozostaje troje zakładników, że na parkingu jest już furgon z biura koronera, który przyjechał po zabitego strażnika z holu, albo że przy skrzyżowaniu stoją karetki gotowe zabrać kolejne ofiary, dlatego nie warto marnować czasu na kłótnie. - Czemu dzisiaj miałoby być inaczej niż do tej pory? — mruknęła do telefonu i rozłączyła się. Ponad placem z łoskotem zjawił się helikopter, snop jaskrawego światła z jego szperacza spoczął na wyważonych drzwiach frontowych budynku. Widziała już ten obrazek w relacji telewizyjnej, zdołała nawet rozpoznać pod szczątkami i gruzem tył nowego mustanga Jacka. Niemniej ten sam widok, który teraz wyłonił się przed nią, zrobił na niej dużo większe wrażenie. Starała się za wszelką cenę wyeliminować swoje uczucia z czekającego ją zadania, nie potrafiła jednak zapomnieć, kto znajduje się wśród zakładników. Obejrzała się jeszcze na stojące dalej karetki i zmówiła w myślach krótką modlitwę o to, by to nie Jack potrzebował pomocy lekarskiej. Odnalazła Schwartza po drugiej stronie ruchomego centrum dowodzenia FBI. Stał przy aucie w towarzystwie kogoś z biura szeryfa. Ich rozmowa nie wyglądała na przyjacielską, skręciła więc w tamtym kierunku z rosnącym niepokojem i znalazła się w samym środku ostrej wymiany zdań. - Nikt nie prosił o wsparcie FBI - warknął policjant. Zrobiliby to zakładnicy, gdyby tylko mogli, pomyślała Andie. - Andie Henning - przedstawiła się, podchodząc bliżej. 287
— Manny Figueroa — odpowiedział tamten. — Dowódca zespołu kryzysowego z okręgowej komendy policji. I on, i Schwartz wyglądali tak, jakby byli ulepieni z tej samej gliny, czy też, gwoli ścisłości, zostali wyciosani z tego samego bloku granitu. Niektórzy mężczyźni miękną w trudnych sytuacjach. Ale w wypadku tych dwóch zapiekłych wojowników chyba trudno było znaleźć w Miami dość miejsca, gdzie mogliby stanąć naprzeciwko siebie, żeby chociaż mierzyć się wzrokiem gdzieś na wysokości stu dziewięćdziesięciu centymetrów nad ziemią. —Obiekt nawiązał już kontakt? - zapytała szybko. —Tylko taki, jaki widzieliśmy w przekazie telewizyjnym — odparł Schwartz. —Sprawdzono, czy wszystkie linie telefoniczne są sprawne? Ktoś nadgorliwy mógł odciąć połączenie studia ze światem. —Nasi technicy twierdzą, że wszystko działa normalnie. —Świetnie. Trzeba jednak wykluczyć możliwość, że on zacznie rozmawiać z jakimś szczególnie aktywnym dziennikarzem. Powinniśmy więc zablokować wszelkie połączenia poza tymi, które będą wychodzić z naszego centrum dowodzenia. —Chciała pani powiedzieć: mojego centrum dowodzenia — wtrącił Figueroa. Andie go zignorowała. Tę bitwę pozostawiała Schwartzowi. —Czy ktoś już się kontaktował z Wydziałem Architektury i Gospodarki Przestrzennej? —Zanim tu przyjechaliśmy... — zaczął Figueroa. —Będą nam potrzebne kopie planów architektonicznych budynku - wtrącił pospiesznie Andie, chcąc się odciąć od wszel kich aspektów sporu kompetencyjnego. - Im bardziej szczegó łowe, tym lepiej. Koniecznie z uwzględnieniem rozkładu ścian nośnych, korytarzy technicznych, systemu wentylacyjnego oraz układu poddasza. Zlokalizowano już główny zawór doprowa dzenia wody? 288
- To wszystko bardzo ważne kwestie - rzekł z naciskiem Figueroa - ale pierwszą rzeczą, którą powinniśmy ustalić, jest... —Niewykluczone, że na jakimś etapie trzeba będzie odciąć dopływ wody - przerwała mu Andie. - To samo dotyczy zasilania elektrycznego, chociaż tę sprawę musimy gruntownie przemyśleć. Bandyta działa w pojedynkę i jak dotąd zażądał tylko tego, żeby transmisja ze studia szła w eter na żywo. To może się nawet obrócić na naszą korzyść, bo będziemy wiedzieli na bieżąco, co się tam dzieje. Z tego, co wiem, udało się potwierdzić, że w pozostałych częściach budynku nikogo nie ma. Czy na pewno w studiu jest tylko porywacz z trojgiem zakładników? —Na to mogę odpowiedzieć — ochoczo zgłosił się Figueroa. Andie ledwie się powstrzymała od pobłażliwego uśmiechu. Udało jej się nakłonić go do podjęcia najważniejszego tematu, a to był zawsze pierwszy krok w kierunku pełnej współpracy. - Świetnie - odrzekła. - Zatem słucham. - Policjanci z naszej komendy przeszukali wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem samego studia, kiedy zajęliśmy hol, żeby zabrać stamtąd zwłoki zabitego strażnika. Natknęliśmy się jeszcze na drugiego ochroniarza, który zamknął się w szafie ubraniowej w jednym z pomieszczeń na parterze. Poza tym nie zauważyliśmy nikogo. —Czy na stanowisku recepcyjnym w holu prowadzono książkę wchodzących i wychodzących? Można na tej podstawie sprawdzić, że w studiu nie było żadnych gości? —Główny hol jest doszczętnie zrujnowany. Według mnie książka wyjść musi się poniewierać w gruzie pod tym mustangiem. Andie popatrzyła na Schwartza i powiedziała: - Musimy jak najszybciej nawiązać kontakt z porywaczem. 289
— Proszę wybaczyć, agentko Henning — odezwał się Figueroa — ale jakie jest dokładnie pani zadanie w tej sytuacji? — To nasza negocjatorka — wyjaśnił Schwartz. Figueroa zachichotał. — Bez obrazy, ale widziałem tego bandytę w telewizji. Wygląda jak sześćdziesięcioletni mafioso. Naprawdę sądzicie, że facet jego pokroju zechce negocjować z kobietą, która mog łaby być jego córką? Nad placem parkingowym pojawił się drugi śmigłowiec reporterski, a chwilę później trzeci. Andie wystarczył jeden rzut oka na te maszyny, żeby zyskać pewność, że są filmowani z góry. Jeden z helikopterów krążył tak nisko nad budynkiem, że docierał do nich pęd powietrza. Przeniosła wzrok na swojego przełożonego, dając mu tym samym do zrozumienia, że najwyższa pora zakończyć wszelkie polityczne dyskusje, ewentualnie przenieść je do zamkniętego pomieszczenia. — Umówmy się tak — rzucił Schwartz. — FBI nawiąże pierwszy kontakt z bandytą. Jeśli nie będzie chciał rozmawiać z Andie, wy przejmiecie dowodzenie akcją. Figueroa obrzucił Andie taksującym spojrzeniem. Wcale nie był chętny, żeby zgodzić się od razu na tę propozycję, jakby podejrzewał, że ma do czynienia z oszustką, a nie federalną negocjatorka. Wkrótce jednak dała o sobie znać zwiększona dawka testosteronu we krwi. — W porządku — rzekł. — Pierwszy krok należy do was, Henning. Ale gotów jestem postawić stówkę na to, że bardzo szybko będę musiał przejąć pani obowiązki.
Rozdział 43
J
ack liczył naboje. Strzał ostrzegawczy i unieszkodliwienie strażnika w holu to dwie kule. Mika dostał trzecią. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby Grek oddał więcej strzałów. Zarazem trudno mu było uwierzyć, że Demetri osiągnął aż tyle zaledwie trzema strzałami. Ale po drugiej stronie równania był jeszcze rewolwer zabrany zabitemu strażnikowi, pistolet Rosjanina zgarnięty z nocnego stolika w hotelu i mały damski pistolecik znaleziony jako rezerwowy w kieszeni Miki. W tym świetle szanse na to, że Grekowi zabraknie amunicji, zanim postanowi zabić któregoś z zakładników, były naprawdę nieduże. — Jesteś napakowany? — zapytała szeptem Shannon. Spikerka Action News siedziała obok niego na podłodze przed stołem redakcyjnym. —Napakowany? — zdziwił się Jack. —Masz broń? —Myślisz, że gdybym chodził uzbrojony, dałbym sobie tak związać ręce za plecami? —Słuszna uwaga - przyznała szeptem. - Zatem cała nasza nadzieja w Pedro. Miała na myśli kamerzystę. Demetri potrzebował go do obsługi sprzętu, dlatego tylko on spośród zakładników nie został związany. Poza tym Grek korzystał z jego pomocy przy
291
przesuwaniu mebli i barykadowaniu wejścia do studia, przez co znaleźli się jak gdyby w pozbawionej okien fortecy. Jack popatrzył na sufit, który znajdował się dobre sześć metrów nad nimi. Podwieszono pod nim liczne zestawy jupiterów rozmieszczonych rzędami nad stołem redakcyjnym, ale powyżej nich ciągnęła się wysoka na blisko dwa metry przestrzeń wypełniona gęstą, nieprzeniknioną ciemnością. To w głównej części sali studyjnej. W dalszym jej końcu, ponad stanowiskami rozdzielonymi ściankami działowymi, zwieszały się na długich sznurach zwykłe lampy, rzadziej rozmieszczone i dużo mniej jaśniejsze od scenicznych jupiterów. Do wyobraźni Jacka dużo bardziej przemawiał obraz policjantów z jednostki antyterrorystycznej zakradających się niczym Spi-derman ponad tymi instalacjami oświetleniowymi niż wizja kamerzysty wcielającego się w rolę bohatera. —W świetle tych reflektorów musi być cholernie gorąco — zauważył Jack, mówiąc na tyle głośno, żeby Demetri go słyszał. —Jak w męskiej menopauzie — burknął Grek. — Trzeba się z tym oswoić. Czy cały cholerny świat musi wiedzieć, że przekroczyłem czterdziestkę? — Spryciarz — szepnęła Shannon. Jej szept był ledwie słyszalny, ale sala odznaczała się doskonałą akustyką. Demetri, który siedział na kanapie przeznaczonej do prowadzenia porannych rozmów z gośćmi studia, stojącej nieco w bok od stołu redakcyjnego, spiorunował ją wzrokiem i zapytał: —Mówiłaś coś? —Ja? — odparła zdziwiona. — Nie. Demetri wstał, wymierzył z pistoletu w Pedra i polecił: — Trzymaj mnie w polu widzenia kamery. Kamerzysta przystąpił do filmowania jego powolnego marszu przez studio. Jack zauważył, że Demetri rozprostowuje 292
nogi i masuje biodra, jak gdyby wiele godzin bez odpoczynku dawało mu się we znaki różnymi bólami. Ponadto ostrzejsza wymiana zdań wprawiła go chyba w bojowy nastrój, gdyż zatrzymał się na wprost dziennikarki, pozwalając widzom dokładnie ocenić swój profil. Do koszuli miał przypięty mikrofon bezprzewodowy, sięgnął więc teraz do nadajnika umieszczonego przy pasku spodni za plecami i wyłączył go. Następnie przyklęknął na jedno kolano i przytknął pistolet między piersiami Shannon. - Nie lubię pyskatych kobiet rzekł. Dziennikarka sprawiała takie wrażenie, jakby chciała mu powiedzieć, co ją to obchodzi, ale zdołała się opanować i zachowała to dla siebie. Tym samym jeszcze bardziej zaimponowała Jackowi. - Mamy dwa wyjścia - powiedział Demetri. - Albo bę dziesz posłuszna, albo... — Obejrzał się do kamery - ...zorga nizujemy tu publiczną egzekucję. Więc jak będzie, skarbie? Skarbie?! Jego zmęczenie czuć było także po coraz wyraźniejszym obcym akcencie. Z głębi sali doleciał dzwonek telefonu. Był to któryś z aparatów umieszczonych na stanowiskach komputerowych za przepierzeniami. - Do diabła, któż to może być? - pytał ironicznie Demetri. - Przystawiłeś dziennikarce pistolet do piersi na oczach setek widzów - odezwał się Jack. — Masz szczęście, że gliniarze nie wdarli się tu jeszcze tłumnie przez wyważone drzwi. Trzeba uważać, co się mówi i robi, kolego. Dzwonek telefonu rozbrzmiał po raz drugi i trzeci. - Nie odbierzesz? - zapytał Jack. Demetri sięgnął za plecy i włączył przekaźnik mikrofonu. Przez chwilę z głośników dobył się przenikliwy pisk sprzężenia, ale wystarczyła drobna korekta wzmocnienia, by zapadła cisza. 293
Rozległ się kolejny dzwonek telefonu. — Chyba powinieneś z nimi porozmawiać - ciągnął Jack. — Co ci szkodzi? Demetri odwrócił się i szybkim krokiem ruszył między przepierzenia. Jack sądził przez chwilę, że jednak odbierze. Ale Grek szarpnięciem wyrwał sznur z gniazdka i cisnął aparat pod przeciwległą ścianę sali. Dzwonienie ucichło. Demetri odwrócił się do kamery i powiedział: —Jak głosi stare powiedzenie: Nie dzwońcie do nas, ludziska, my zadzwonimy do was. Wrócił w pobliże stołu redakcyjnego i zaczął chodzić tam i z powrotem przed zakładnikami, przemawiając do widowni telewizyjnej. Teraz już poruszał się płynnie, jak gdyby krótki atak wściekłości uwolnił go od bólu. — Pozwólcie, że postawię pewne sprawy jasno - zaczął. — To nie są negocjacje. Nie będzie żadnych prywatnych rozmów, żad nych potajemnych umów. Wszystko, co mam do powiedzenia, pójdzie w eter. Jest tylko jeden powód, dla którego ktoś mógłby dzwonić do studia. Ten powód to chęć powiadomienia mnie o terminie realizacji moich żądań. Zacznijmy więc tę rozgryw kę. Żądanie numer jeden. Pieniądze. — Zatrzymał się i popatrzył z góry na Jacka. - Jak sądzisz, ile mógłbym chcieć, pyskaczu? Jack nie lubił tego rodzaju słownych przepychanek, ale nie chciał jeszcze bardziej rozdrażniać Greka. Widział na własne oczy, jak tamten zareagował nawet w stosunku do swojej ukochanej Sofii. —Nie mam pojęcia — odparł. —Bez żartów, stać cię na więcej. Poznałeś dziś wieczorem jednego z moich rosyjskich przyjaciół. Na pewno powiedział ci, ile jestem im winien. —Nie był specjalnie rozmowny. —A teraz jest jeszcze mniej — dodał Demetri. 294
— Tak samo jak Chloe i Paulette Sparks. Grek znowu zatrzymał się i popatrzył na niego groźnie. —Dlaczego musiałeś już teraz o nich wspomnieć? Postąpiłeś tak, jakbyś uśmiercił Jacka Bauera już w drugim odcinku serialu. Napięcie trzeba budować stopniowo. Gdzie, do kurwy... och, przepraszam, zapomniałem, że jesteśmy w telewizji. Więc gdzie, do cholery, jest twoje wyczucie dramatyzmu, Swyteck? —Cały świat już wie, co zrobiłeś — powiedział Jack. — Teraz już tylko się zabawiasz. Skoro ja to wiem, wie również FBI. Mogę się założyć, że gdybyś przełączył telewizor na CNN, zobaczyłbyś swoją krótką sensacyjną biografię. Wyłożyłeś karty na stół. Nie został ci już żaden sekret. Demetri milczał przez jakiś czas, jak gdyby to zarzewie wściekłości płonącej stale w jego duszy miało lada chwila przerodzić się w groźny pożar. Wziął jednak głębszy oddech i opanował wybuch. — I tutaj się mylisz. Pozostał mi jeden sekret. Ten najważ niejszy. - Odwrócił się tyłem do Jacka i spojrzał w obiektyw kamery. - Mówię do ciebie, ważniaku. Zgadza się. Do ciebie. Wiem, że oglądasz tę relację, więc przedstawię ci warunki umowy. Chcę dostać pięćset tysięcy dolarów w gotówce. Mo gą być banknoty studolarowe. Oczywiście używane, a nie no we. Wszystkim nowicjuszom, którzy nigdy jeszcze nie pełnili funkcji posłańca, wyjaśnię, że chodzi o pięć tysięcy bankno tów, które powinny ważyć około pięciu kilogramów. I chcę, żeby dostarczono je do tego studia... Niech pomyślę... Spojrzał na ścienny zegar. — Teraz dochodzi pierwsza. Dam ci czas do siódmej rano. To powinno wystarczyć. Jak sądzisz, Swyteck? Jack nie odpowiedział. — Masz rację - podjął Demetri, ponownie starając się mówić do amerykańskiej widowni bez obcego akcentu. - Dogadujemy 295
się przecież z bardzo wpływowym człowiekiem. Na jego polecenie wszystko powinno pójść sprawnie i szybko. Zatem pięćset tysięcy dolarów w gotówce ma się znaleźć w tym studiu do szóstej rano, ani minuty później. Zostańcie przed telewizorami, ludziska. Zamierzam przeliczyć pieniądze na waszych oczach. A jeśli nie dotrą tu na czas... - zrobił krok w stronę zakładników — ...wtedy ktoś z naszych szczęśliwych gości dostanie kulkę w głowę. Może nawet pozwolę wam dzwonić, żebyście mogli zagłosować, kto ma zginąć pierwszy. Czy nasza śliczna blond spikerka, czy też chciwy prawnik, którego ojciec jest śliskim politykiem? Trudny wybór, prawda? Lecz gdybym miał obstawiać wynik takiego głosowania, Swyteck, powiedziałbym, że jesteś ugotowany. Zawrócił i podszedł tak blisko kamery, że jego twarz wypełniła cały ekran. - Obiecywałem, że będzie ciekawie, prawda?
Rozdział 44
T
elewizor w samolocie Air Force One był rzeczywiście ustawiony na kanał Action News. Harry Swyteck spał smacznie w swoim pokoju hotelowym w Waszyngtonie, kiedy zadzwonił prezydent. Zaraz też włączył telewizor, żeby obejrzeć bezpośrednią relację ze studia z zakładnikami, którą przechwytywała już jedna z sieci ogólnokrajowych. Harryemu wystarczył zaledwie ułamek sekundy, żeby zdecydować, że powinien natychmiast wracać do Miami. Jeszcze mniej potrzebował, żeby przyjąć ofertę prezydenta dotyczącą wykorzystania specjalnych środków transportu. I tak około pierwszej w nocy znalazł się w prywatnym gabinecie na pokładzie Air Force One, który już za pół godziny miał lądować na Florydzie. Prezydent siedział za biurkiem, Harry zajmował miejsce w obitym skórą fotelu naprzeciwko telewizora. —Dolać panu kawy? - zapytała stewardesa. —Nie, dziękuję - rzekł Harry. —Tej powinieneś spróbować - wtrącił prezydent. - Dostarczają mi tę wyjątkową mieszankę codziennie samolotem z małego sklepiku Flying Goat w Healdsburgu, na północ od San Francisco. Pijam ją stale od czasu mojej kampanii w Kalifornii i mam wrażenie, że przynosi mi szczęście. —Teraz nam wszystkim przydałoby się sporo szczęścia — odparł Swyteck. 297
Stewardesa nalała mu kawy do kubeczka, po czym odstawiła dzbanek i wyprostowała się, splatając dłonie pod brzuchem. Harry'ego to zaskoczyło, a po chwili zauważył, że mimowolnie rwie papierową serwetkę na strzępy. Opanował się szybko, pozbierał kawałki papieru i podał jej. - Przepraszam - mruknął, nie spuszczając wzroku z ekranu telewizora. — Ale dla mnie to bardzo stresująca sytuacja. - Rozumiem, proszę pana. Starał się nie tracić z oczu bezpośredniego przekazu ze studia telewizyjnego, ale nic szczególnego się tam nie działo od czasu, gdy Demetri zażądał pięciuset tysięcy dolarów w gotówce. Kamera pokazywała Jacka siedzącego obok spikerki na podłodze przed stołem reporterskim. Oboje mieli ręce związane za plecami. Stres robił swoje i spoglądanie na nieruchomy, statyczny obraz kazało wrócić Harry'emu myślami aż do czasu obrony dyplomowej Jacka na studiach, kiedy to przełączył magnetowid na rejestrację i ustawił go na podłodze, tylko zapomniał o przełączeniu urządzenia z kamery wideo na telewizor, przez co zarejestrował półtorej godziny statycznego obrazu stojących pod ścianą butów Agnes, - Dobrze się czujesz? - zapytał prezydent. - Nie jestem pewien. - Współczuję. To najgorszy koszmar każdego polityka. Przeraża sama myśl o tym, że coś podobnego może spotkać któreś z naszych dzieci. Oczywiście nie ma większego znaczenia, że nie są już dziećmi i wiodą własne, samodzielne życie. Harry popatrzył na niego. Do pewnego stopnia był mu wdzięczny za te słowa. Nie miał jednak czasu na rozważanie tego tematu. - Chciałbym o coś zapytać, panie prezydencie. Chyba w jego głosie dały się wyraźnie wyczuwać posępne tony, gdyż Keyes wstał, wyszedł zza biurka i usiadł na krześle naprzeciwko niego. 298
-Jasne - odrzekł. - Co chciałbyś wiedzieć? —O czym on mówił? —Słucham? —Ten Demetri. Kiedy żądał wypłaty pół miliona dolarów, najwyraźniej adresował to żądanie do kogoś, kogo nie chciał w telewizji wymieniać z nazwiska. Ewidentnie miał na myśli kogoś, z kim nie może się skontaktować telefonicznie, dlatego właśnie wybrał metodę pertraktacji za pośrednictwem transmisji telewizyjnej. O kogo mu chodzi? —Dlaczego podejrzewasz, że miałbym to wiedzieć? Harry obrzucił go świdrującym spojrzeniem. —Nie chodzi o pana? Keyes śmiało spoglądał mu w oczy. — Czy mam przyjąć tę milczącą odpowiedź za potwier dzenie? - dorzucił Harry. Prezydent wstał i podszedł do okna. Zapatrzył się w nieprzeniknioną czerń nieba nad chmurami, upstrzoną miriada-mi gwiezdnych iskier. Dostrzegłszy swoje odbicie w grubej szybie, pomyślał, że ma na twarzy wypisaną troskę. Wciąż nie mogąc się pogodzić z szybko przyrastającą łysiną nad czołem, przegarnął palcami rzednące włosy. — Starzeję się, Harry. —Jak wszyscy, panie prezydencie. Odwrócił się od owalnego okienka z dłonią na czubku głowy, jakby chciał zademonstrować przyjacielowi, jak daleko sięgają już jego zakola nad czołem. Tym samym odsłonił duże i wyraźne znamię, normalnie pozostające w ukryciu pod zaczesanymi włosami. — Z każdym dniem upodabniam się do Michaiła Gorba czowa, prawda? Harry nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. Prezydent opuścił rękę i pozwolił włosom wrócić na stałe miejsce. Po chwili usiadł na krześle naprzeciwko fotela. 299
— Zadałem pytanie — przypomniał mu Harry. - I chciał bym uzyskać odpowiedź. Prezydent zaczerpnął głęboko powietrza i westchnął ciężko. —Chyba masz prawo to wiedzieć. —Mój syn stał się zakładnikiem w tamtym studiu telewizyjnym, bandyta przystawił mu pistolet do głowy. Nie wątpię zatem, że mam prawo to wiedzieć. Prezydent pokiwał głową i jeszcze raz głośno westchnął, jakby nie mógł zdecydować, od czego zacząć. —Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak. Demetri rzeczywiście zwracał się do mnie, żądając pół miliona dolarów w gotówce. —Dlaczego miałby oczekiwać okupu właśnie od pana? —To nie jest okup — rzekł Keyes. — To czystej wody szantaż. —A więc plotki, jakie do mnie dotarły, nie są tylko plotkami? Rzeczywiście istnieje jakiś sekret, którego wyjawienie mogłoby wynieść Phila Graysona na fotel prezydenta? A teraz, jak pisał w emailu do Jacka tajemniczy informator, mogłoby wynieść mnie, o ile wcześniej zostałbym zaakceptowany przez komisje senackie? —Mogę ci tylko powiedzieć, że to bzdura. Zaufaj mi. Nie zrobiłem niczego złego. Przysięgam na duszę mojej zmarłej matki. Ta sprawa nie dotyczy ani tego, czego się dopuściłem, ani tego, czemu mógłbym zapobiec. —Więc jeśli to bzdura, jak pan twierdzi, to dlaczego miałaby zagrozić reputacji urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ot, tak sobie? —Wybacz, Harry, ale nie zamierzam nadawać tej sprawie jakiejś szczególnej rangi, omawiając ją z tobą czy to dzisiaj, czy jutro, czy kiedykolwiek w przyszłości. — Ale chciałbym wiedzieć, o co tu chodzi. Prezydent obejrzał się na telewizor. — Więc jak wszyscy oglądaj to przedstawienie. Może się doczekasz, że Demetri w końcu to powie.
Rozdział 45
J
eśli i tym razem nie odbierze — zauważył Figueroa — trzeba się będzie zacząć zastanawiać nad sposobem zorganizowania szturmu. Andie nie była jeszcze gotowa, żeby brać pod uwagę zbrojne wtargnięcie do studia, mimo że już po raz piąty próbowała się skontaktować z Demetrim telefonicznie. — Odbierze. Czekała w napiętej ciszy, zerkając na ekran telewizora. Demetri kazał zostawić włączony tylko jeden mikrofon nad stołem redakcyjnym, toteż nie było nawet słychać dzwonka telefonu stojącego gdzieś za przepierzeniem w drugim końcu sali. Niemniej reakcja widocznych na ekranie zakładników świadczyła wyraźnie, że dzwonek słychać w całym studiu. Z każdym sygnałem upływały cenne sekundy, na linii nadal nikt nie odpowiadał. Po piątym sygnale włączyła się poczta głosowa automatycznej centrali Action News i Andie przerwała połączenie. —Ile jeszcze zamierza pani czekać w bezczynności? — zapytał Figueroa. —Takie sprawy wymagają czasu. —On na pewno też ogląda telewizję. Poproszę realizatora Action News, żeby podzielił ekran na dwa okna, i przekażę mu przez eter, że jeśli nie odbierze telefonu, przystąpimy do szturmu na studio. 301
- Lepiej wstrzymajmy się z wszelkimi pogróżkami — odrzekła Andie. - Spójrzcie na to - odezwał się Schwartz, wskazując ekran telewizora. Demetri bez pośpiechu przeszedł w drugi koniec sali i zatrzymał się przy telefonie stojącym na najbliższym stanowisku. Kamerzysta śledził każdy jego ruch, starając się niczego nie przegapić. - Odbierze — zawyrokował Schwartz. Demetri zaczął wciskać jakieś guziki na obudowie aparatu, jakby nie orientował się w jego obsłudze. Andie zaczęła się modlić, żeby był to typowy telefon z sekretarką, zapewniający możliwość odpowiedzi na nieodebrane połączenie. Niemal w tej samej chwili jej marzenie się spełniło, gdyż telefon zadzwonił. Odebrała i przemówiła łagodnym tonem do mikrofonu połączonego ze słuchawkami, które miała na głowie. - To ty, Demetri? Grek się zawahał. Obraz na ekranie telewizyjnym był niezbyt wyraźny, jego sylwetka wtapiała się w półmrok zalegający w tamtej części sali, niemniej to wahanie świetnie było widać po jego ruchach i postawie. - Kto mówi? - zapytał. Jego wzmocniony głos popłynął z głośnika, dzięki czemu był słyszalny w całym ruchomym centrum dowodzenia. - Agentka FBI Andie Henning. Na ekranie widać było, jak opuścił słuchawkę, wyprostował się i zawołał głośno: - Hej, Swyteck. Nie uwierzysz. Mam na linii twoją na rzeczoną. W centrum dowodzenia Figueroa zrobił zdziwioną minę. - Narzeczoną?! Andie uciszyła go i powiedziała do słuchawki: - Chcę rozmawiać z tobą, Demetri. 302
—Wal śmiało — rzucił rozbawiony. —Myślę, że nie byłoby wskazane, żeby świadkami naszej rozmowy zostali wszyscy telewidzowie. Powinna zostać między nami. —Przykro mi, ale w eter idzie wszystko. Jak masz coś do powiedzenia, to mów. —W porządku. Niech będzie po twojemu. Ale wiesz chyba, jakie są reguły, prawda? Kiedy ja ci coś dam, będę oczekiwała czegoś w zamian. Rozumiemy się? —Nie mam czasu na twoje gierki. — Nie odkładaj słuchawki - rzuciła pospiesznie, wyczu wając, że chce to zrobić. Obserwowała go uważnie na ekra nie i świetnie widziała, co zamierza. Była najwyższa pora, żeby zmienić temat. — Nie jesteście przypadkiem głodni? - zapytała. Zaśmiał się sztucznie, niczym kiepski aktor, który nie może się uwolnić od świadomości, że jest w obiektywie kamery. Ponownie opuścił słuchawkę, popatrzył w obiektyw i przemówił do widowni telewizyjnej: — FBI pyta, czy nie jestem głodny. Gdybym powiedział, że jestem, pewnie padłaby propozycja przysłania dużego pu dełka big maców albo whopperów. W telewizji to się nazywa lokowaniem produktu. Możecie to zaobserwować we wszyst kich programach typu reality show. Andie wymieniła spojrzenia ze swoim szefem. Świetne poczucie humoru mogło być dobrym objawem. Człowiek, który się szykuje do pociągnięcia za spust, rzadko pozwala sobie na żarty. Ale i w tym zakresie nie można być niczego pewnym. —Demetri, mów do mnie — odezwała się Andie. —Nie, nie potrzebujemy żadnego jedzenia — odparł do słuchawki. - Chciałbym tylko dostać moje pięćset tysięcy dolarów. Tę sprawę trzeba było rozegrać z ostrożnością. Andie nigdy nie obiecywała niczego, czego nie mogła sama dostarczyć. — Pracujemy nad tym - powiedziała. 303
—Lepiej, żebyście się postarali. —Powinieneś zrozumieć przyczynę moich oporów w tej kwestii. Bardzo by nam pomogło, gdybyś okazał dobrą wolę i uwolnił któregoś z zakładników. —Dajcie mi moje pieniądze, a uwolnię wszystkich. —Przyjmowanie twardego stanowiska w niczym nam nie pomoże, Demetri. I ja niewiele zdziałam, jeśli nie okażesz, że jesteś gotów pójść na współpracę. —Nie wypuszczę stąd nikogo, dopóki nie dostanę pieniędzy. —Już to słyszałam, pozwól więc, że będę z tobą całkiem szczera. To nie jest groźba. Staram się jedynie jak najrzetel-niej nakreślić ci obraz tego, z czym masz do czynienia. Otóż budynek jest otoczony przez policję. Na miejscu jest FBI oraz funkcjonariusze z Departamentu Policji Okręgu Miami--Dade. Cały ten teren został odcięty od świata. Będzie ci naprawdę trudno stąd uciec, z pieniędzmi czy bez nich. Spróbujmy więc zawczasu zawrzeć pewną umowę, dobrze? Jeśli wypuścisz któregoś z zakładników, rozkażę wycofać brygadę antyterrorystyczną. Co ty na to? Demetri nie odpowiedział. To też Andie uznała za dobry znak. Złym znakiem byłoby natychmiastowe odrzucenie propozycji, czemu zazwyczaj towarzyszył stek przekleństw. — Rozluźnij się trochę i zastanów poważnie nad możliwo ścią uwolnienia któregoś z zakładników. Bardzo byś na tym zyskał, Demetri. Przejawy dobrej woli zawsze robią pozytyw ne wrażenie. — Za kogo się uważasz, do cholery, żeby mi mówić o do brej woli? Nagła zmiana jego tonu bardzo ją zaskoczyła. —Uspokój się, Demetri. —Nie, to ty się zamknij i posłuchaj. Wiem, że to ty próbowałaś mnie wrobić, kiedy twój narzeczony poszedł na spotkanie przed Instytutem Smithsoniańskim. Obserwowałem 304
z daleka całą akcję i widziałem, jak pędziłaś przez plac, żeby dołączyć do Swytecka na schodach. Wiem, kim jesteś, i wiem, że nie wolno ci ufać. - Tym razem sprawy przedstawiają się zupełnie inaczej. - Nieprawda. Niczym się nie różnisz od innych gliniarzy, jakich do tej pory spotykałem. Gotowa jesteś kłamać w żywe oczy, byle tylko osiągnąć to, na czym ci zależy. Czuła się coraz bardziej zapędzona w kozi róg. Poza tym krótkim przebłyskiem dobrego nastroju na początku rozmowy Demetri najwyraźniej odczuwał coraz silniejszą presję. - Nie będę cię okłamywać. - Już to widzę. Kłamcy do końca życia pozostaną kłamcami. A ty jesteś właśnie pieprzonym kłamcą! - Uspokój się, Demetri. - Nie mów mi, żebym się uspokoił! To ja panuję nad tą sytuacją, nie ty. Lepiej załatw mi moje pieniądze i przestań kręcić. - Zadzwonię do ciebie za godzinę. - Nie trzeba. Zadzwoń dopiero wtedy, kiedy będziesz miała moje pieniądze. - Może spróbujmy rozwiązać ten problem razem. Przetrzymujesz dwoje zakładników. Nie mógłbyś jednego zwolnić? - Nikt stąd nie wyjdzie. - Posłuchaj, Demetri. Naprawdę możesz zwolnić jedną osobę. Nie potrzebujesz aż trzech. Wystarczy ci tylko jedna. - To się zgadza. Wystarczy mi tylko jedna. Więc lepiej załatw mi moje pieniądze, bo ktoś będzie musiał zginąć. I to na oczach telewidzów. Odłożył słuchawkę. Andie westchnęła głośno. - Dobrze się czujesz? - zapytał Schwartz. Poczuła, że ręce jej się wyraźnie trzęsą, gdy odkładała telefon. 305
—Tak, nic mi nie jest. —Najwyższa pora przygotować plan szturmu - wtrącił Figueroa. —Nie - zaprotestowała Andie. —Niewiele brakuje, żeby wpadł w szał. Nie słyszałaś tego po jego głosie? —Wszystko przez obcy akcent. Grecy wykorzystują mniejszą skalę natężenia dźwięku, niż się stosuje w angielskim, stąd też może się pozornie wydawać, że przemawia przez nich złość. —Skąd to wiesz? — zdziwił się Schwartz. Sama doszła do takiego wniosku podczas telewizyjnych transmisji z igrzysk olimpijskich w Atenach w roku 2004, wiedziała jednak, że tym wyjaśnieniem nikomu nie zaimponuje. — Po prostu wie się różne rzeczy - odparła. — Jak choćby to, że najwyższa pora zadecydować coś w kwestii okupu. —Co do tego dyrektor naszego departamentu postawił sprawę jasno: nie wypłacamy żadnych pieniędzy porywaczom. Kropka. —Czemu nie, jeśli można w ten sposób doprowadzić do uwolnienia zakładników? Mamy na miejscu aż dwa oddziały brygady antyterrorystycznej. Nie ma mowy, żeby wyszedł z okupem z budynku. —Nie możemy pokazać całemu światu, że wręczamy bandycie pół miliona dolarów w zamian za uwolnienie trojga zakładników. Andie popatrzyła na swego szefa. —To ważna kwestia, Andie - rzekł Schwartz. - Nikt nie chce, żeby w różnych zakątkach kraju pojawili się jego naśladowcy. —Zbierzcie znakowane banknoty. To z pewnością odstraszy potencjalnych naśladowców. —Nic z tego nie wyjdzie — odparł Figueroa.
306
- Musimy jednak spróbować - powiedziała z naciskiem Andie. -Już zabił strażnika, a oprócz tego jednego czy dwóch członków rosyjskiej mafii oraz dwie siostry w Waszyngtonie. Nie ma nic do stracenia, więc może dalej zabijać. Gdyby uda ło się wyciągnąć ze studia zakładników w zamian za walizkę pełną znakowanych banknotów, uznałabym, że to całkiem niezły interes. Figueroa obrzucił ją takim wzrokiem, jakby i on zamierzał wybuchnąć wściekłością. - Nie sądzisz, że twoja ocena sytuacji może być wypaczona przez fakt, że wśród zakładników jest twój narzeczony? Dziwnym trafem FBI nie raczyło zapoznać mnie z tym drobnym szczegółem. - Nic nie wypacza mojej oceny sytuacji — odparła. - Jeśli tak twierdzisz, to chyba całkiem ci odbiło. - W tej sprawie niewiele masz do gadania — syknęła Andie. Spiorunował ją wzrokiem. - To się jeszcze okaże - warknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł z centrum dowodzenia, trzasnąwszy drzwiami.
Rozdział 46
S
wyteck, chodź no tutaj - rzekł Demetri. Jack siedział sam na podłodze przed stołem redakcyjnym, gdyż Shannon zdołała namówić Greka, żeby pozwolił jej skorzystać z toalety, która znajdowała się tuż za dekoracją studyjną. Świadomość, że dwoje zakładników — prezenterka i kamerzysta — nie jest związanych, najwyraźniej działała Demetriemu na nerwy, nie mówiąc już o tym, że dokładała się do tego perspektywa wtargnięcia w każdej chwili do studia oddziałów antyterrorystycznych. Stał więc przed świecącym na zielono ekranem do zapowiadania prognozy pogody, gdyż stamtąd miał najlepszy widok na zabarykadowane wejście do studia i toalety. - Czego ode mnie chcesz? — zapytał Jack. - Powiedziałem, żebyś tu podszedł. Jack dźwignął się na nogi i przeszedł na tyły stołu redakcyjnego. Demetri był nadzwyczaj milczący od chwili ostatniego wystąpienia przed kamerą i sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego, dochodziła bowiem druga w nocy. Kilka razy bąknął coś na temat bólu pleców, dopóki nie znalazł apteczki, a w niej fiolki środków przeciwbólowych. Teraz czerwone plastikowe pudełko stało na środku stołu redakcyjnego, a Jack nie mógł się opędzić od przypuszczenia, że w środku powinny być nożyczki albo wielofunkcyjny scyzoryk. - I co dalej? — burknął. 308
Grek wyłączył swój mikrofon. Widocznie to, co chciał powiedzieć, nie nadawało się dla uszu widowni telewizyjnej. - Potrzebuję twojej pomocy - rzekł. - Mojej pomocy? - zdziwił się Jack, ledwie powstrzymując się od ironicznego uśmiechu, gdyż sytuacja wydawała mu się absurdalna. -Jeśli się nie mylę, masz do dyspozycji trzy pistolety, co ewidentnie daje ci dużą przewagę nad nami. Przyjmij więc, że nie zamierzam ci pomagać w niczym, co mogłoby przyspieszyć śmierć któregoś z nas. A zwłaszcza moją. - Tu nie chodzi o zrobienie komukolwiek krzywdy. Chcę, żebyś mi pomógł w przygotowaniu pewnego projektu. - Jakiego? Listu z dalszymi żądaniami? - Nie. — Demetri zawahał się na chwilę. - Czegoś związanego z przepisami prawa. - Zeznania? - Nie! Skądże, do diabła! Potrzebny mi testament. - Chyba żartujesz? - Coś wskazuje na to, żebym żartował? Jack spojrzał w jego błyszczące, przenikliwe czarne oczy. Świadomość bycia zakładnikiem wystarczająco dawała mu się we znaki. Perspektywa spisywania testamentu porywacza, który był na tyle zdeterminowany, że szykował się na śmierć, po prostu przerastała jego możliwości. - Muszę przyznać, że moim zdaniem mówisz całkiem poważnie. - Jesteś adwokatem. Zakładam więc, że znasz się na testamentach, prawda? - No cóż, niezupełnie. Jestem adwokatem procesowym... - Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie pomagałeś nikomu w spisaniu testamentu? Jack był już gotów opowiedzieć mu o swojej przygodzie z reprezentowaniem Tatuma, starszego brata Theo, nawróconego mafijnego kata, który postanowił bronić swego 309
milionowego majątku wobec zakusów licznych chciwych następców, ale szybko uznał, że w niczym mu to nie pomoże. —Owszem, umiałbym spisać testament, gdyby zaszła taka potrzeba — odparł. —Właśnie jest taka potrzeba — mruknął Grek, mierząc mu z pistoletu między oczy. Wykręcił głowę i zawołał w głąb korytarza: — Hej! Może byś się trochę pospieszyła, księżniczko?! Doleciał ich odgłos spuszczanej wody. Minutę później stuknęły otwierane drzwi i zza dekoracji wyłoniła się Shannon. — Ręce nad głowę i dłońmi do mnie, żebym mógł je wi dzieć - rzucił Demetri. Posłusznie wykonała polecenie, podchodząc do Greka i zatrzymując się tuż przed nim. — Twarzą w dół! — warknął. Pochyliła się. Demetri pospiesznie wykręcił jej ręce do tyłu, skrępował sznurem, po czym wraz z Jackiem skierował do stołu redakcyjnego. — Ty na podłogę — rozkazał dziennikarce. Jack został posadzony na krześle na stanowisku spiker-skim. Grek położył przed nim długopis i notatnik dużego formatu. — Umowa jest taka — rzekł. —Jak tylko dostanę te pięćset tysięcy dolarów w gotówce, chcę, żeby całość została przeka zana Sofii. Mam jeszcze inne rzeczy osobiste, które chciałbym jej zapisać. —Sentymentalny dokument - mruknął Jack. - Ale zapewne nic z tego nie wyjdzie. —Dlaczego? —Nie możesz zapisać swojej ukochanej kradzionych pieniędzy. —Mam przyjaciół, którzy robią to na okrągło. Do cholery, jak inaczej całe pokolenie matek nowo narodzonych dzieci mogłoby zapewnić przyszłość swojemu potomstwu? 310
Jack zerknął w kierunku kamery. —Problem polega na tym, że chcesz to zrobić na oczach tysięcy telewidzów. —Powiedz mi tylko, jak mam to zapisać, a obiecuję, że cię nie zaskarżę o uchybienie obowiązkom zawodowym. Jackowi przed oc2yma stanęła scena z filmu Zar ciała, w której Kathleen Turner mówi do kogoś, że go lubi, ponieważ „nie jest zanadto bystry". — Byłoby o wiele prościej, gdybyś mnie rozwią2ał i pozwo lił mi spisać testament w swoim imieniu. Demetri zamyślił się głęboko i ku zaskoczeniu Jacka przywołał kamerzystę, który miał wolne ręce. — Rozwiąż Swytecka — polecił mu. Ten uczynił to tak ochoczo, jakby miał pistolet przystawiony do głowy. Następnie Demetri kazał mu z powrotem stanąć za kamerą. Jack musiał zająć miejsce przy stole redakcyjnym, a przed nim znalazł się notatnik i długopis. Grek stanął nieco z boku, w miejscu, 2 którego mógł swobodnie mier2yć 2 broni do Jacka, mając jednocześnie swobodę w czytaniu tego, co on pisze w notatniku. Jack westchnął głośno. Został adwokatem procesowym z wielu powodów, a niechęć do formułowania pism prawniczych wcale nie była wśród mniej ważnych spośród nich. —Jak masz na nazwisko? — zapytał. —Pappas. Usiłował przypomnieć sobie niektóre słowa z archaicznego języka prawniczego, którego uczył się na studiach. Zapewne brzmiały teraz całkiem obco, lecz wielu klientów oczekiwało od niego właśnie takich sformułowań. Ja, Demetri Pappas, będąc zdrowym na ciele i umyśle... — A jak ma Sofia na nazwisko? - zapytał. Grek pospiesznie otworzył usta, ale zaraz je zamknął i p© krótkim namyśle odpowiedział: 311
- Pappas. - Wiesz chyba, że po raz drugi wyszła za mąż, prawda? Demetri zmierzył go ostrym spojrzeniem. - Nazywa się Sofia Pappas. Jack wyczuł istnienie pewnej furtki, zapewniającej drobną emocjonalną przewagę wobec przeważającej siły ognia napastnika. Nabył tych umiejętności w kontaktach z więźniami z celi śmierci, gdy umiejętne manewrowanie między osobistymi żądaniami klientów pozwalało mu wyciągnąć na jaw ich powiązania z ludźmi pozostającymi poza zasięgiem wymiaru sprawiedliwości. Odłożył długopis i zapytał: - Dlaczego to robisz? - Pisz dalej. - Robisz to dla Sofii? O to chodzi? Po twarzy Demetriego przemknął grymas złości, lecz jeśli Jack nie mylił się w swoich ocenach, był to jedynie pozorny przejaw czegoś dużo bardziej złożonego. - Wcale nie zamierzam cię drażnić - dodał szybko. — Po prostu chciałbym znać prawdę. Na stanowisku reporterskim stał kubeczek z resztką wody pozostawiony prawdopodobnie przez spikera wieczornych wiadomości. Demetri chwycił go łapczywie i opróżnił jednym haustem, jakby zaschło mu w gardle. - Pamiętasz, co powiedziała na krótko przedtem, zanim pozwoliłem jej dziś wieczorem wysiąść z twojego auta? - Nie za bardzo - odparł Jack. - Powiedziała, że na to nie zasłużyłem. - Dla ciebie ma to pewnie znaczenie. Ale to tylko odosobniona uwaga, niestanowiąca odpowiedzi na moje pytanie. Demetri przytaknął ruchem głowy. - Wiem, że nie chciała mnie skrzywdzić ani też poniżyć, ale jej słowa otworzyły stare rany, które, jak sądziłem, już 312
dawno się zabliźniły. Mówiła o pewnej nocy na Cyprze sprzed lat, kiedy byliśmy młodzi. Zaczęła się od czystej rozkoszy. Wymówił to jak „roskoży", jak gdyby natrętne wspomnienia kazały mu zapomnieć o panowaniu nad akcentem. — Dopóki nie zostałeś zrzucony z dachu budynku — wtrą cił Jack. — Mówiła ci o tym? -Tak. Sprawiał wrażenie zaskoczonego, a zarazem onieśmielonego. -1 powiedziała ci też, co ci łajdacy zrobili, kiedy doszli do wniosku, że się mnie pozbyli? — Owszem, powiedziała, co się stało. — Wszystko? - zaciekawił się Demetri. — Powiedziała ci wszystko? -Tak. Z sykiem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. —Podejrzewam, że przynosi jej to ulgę, gdy dziś może o tym rozmawiać z innymi ludźmi. Ale wtedy było całkiem inaczej. Nawet nie chciała zgłosić tego na policji. Próbowaliśmy wspólnie unieść to brzemię, ale okazało się ponad nasze siły. Nie wytrzymaliśmy ze sobą nawet roku. Tylko dziewięć miesięcy. —Masz na myśli dokładnie dziewięć miesięcy? —Tak, dokładnie. —Dziewięć miesięcy od tamtej nocy czy raczej od dnia twojego wyjścia ze szpitala? —Od tamtej nocy. —Chcesz zatem powiedzieć, że Sofia była... —Lepiej zajmij się tym cholernym testamentem, Swyteck, dobrze? Mimo to Jack wykradł jeszcze chwilę, żeby spojrzeć Grekowi prosto w oczy, oszacować język jego ciała i ton głosu - jakby na tej podstawie próbował ocenić, czy owa furtka jeszcze istnieje. Gdy zdarzało mu się trącić niewłaściwą strunę podczas rozmów w celi 313
śmierci, musiał wzywać strażnika. Ale teraz pistolet w dłoni Demetriego czynił groźbę popełnienia błędu wręcz nieuniknioną. Jack zacisnął w palcach długopis, tłumacząc na głos w trakcie pisania: —Muszę tak sformułować testament, żeby wszystko w chwili twojej śmierci, czy to będzie pół miliona dolarów, czy tylko pięć centów, przeszło na własność Sofii. —Właśnie o to mi chodzi. Jack pospiesznie zakończył pierwszy akapit testamentu i na dole strony nakreślił kilka miejsc na podpisy. —Będziesz potrzebował trzech świadków do podpisania tego dokumentu — rzekł. —Cóż za zbieg okoliczności. Mam przecież trójkę zakładników! —Owszem, ale pozostaje pewna bardzo ważna sprawa. Jeśli ten testament ma być ważny w świetle przepisów prawa, każdy z trojga zakładników będzie musiał osobiście stawić się przed sądem w celu potwierdzenia autentyczności twojego podpisu. Zatem jeśli któreś z nas ma wcześniej zginąć, razem z nim przepadnie twój testament i Sofia nie dostanie ani centa. Demetri obrzucił go wyzywającym spojrzeniem, jakby podejrzewał, że Jack blefuje. Zresztą wcale się nie mylił, gdyż Jack blefował w wielu sprawach, poczynając od tej, że pod testamentem będą musiały widnieć podpisy trzech wiarygodnych świadków. — Mam lepszy pomysł - rzucił Grek. Wyszarpnął Jackowi spod ręki kartkę z odręcznie spisanym testamentem i podszedł z nią do kamery. Ustawił ją tuż przed obiektywem, po czym w miejscu przeznaczonym na podpis autora zakreślił duży krzyżyk. Następnie złożył testament i wetknął go sobie do kieszeni spodni. — W ten sposób mam miliony świadków - powiedział. I teraz nawet wszyscy możemy zginąć.
Rozdział 47
A
gent Secret Service Frank Madera udał się prosto z międzynarodowego lotniska w Miami do budynku redakcyjnego stacji Action News. Nie uprzedził przełożonych z FBI o swoim przylocie, celowo unikał kontaktów z przedstawicielami władz federalnych w hali odpraw na lotnisku. Niemniej szybko zdążył namierzyć Manny'ego Figueroę w kawiarni przylegającej do budynku studyjnego, gdzie dowódcy oddziału szturmowego SWAT urządzili sobie tymczasowe kasyno. Rzeczywiście lokal był usytuowany w strategicznym miejscu, gdyż tylko przylegał do głównego budynku studyjnego, ale pozostawał w granicach strefy odciętej od świata, toteż szturmowcy mogli się tu do woli gromadzić bez wiedzy dziennikarzy pozostających poza granicą strzeżoną przez policyjne patrole. Figueroa siadał właśnie przy stoliku przed talerzykiem z pączkami i filiżanką kawy, kiedy Madera przedstawił mu się jako członek elitarnej jednostki osobistej ochrony prezydenta. To na wszystkich robiło wielkie wrażenie, toteż Madera wykorzystał ten moment, by wmówić policjantowi, że Secret Service zjawiło się na miejscu wydarzeń w celu zapewnienia ochrony synowi polityka nominowanego na stanowisko wiceprezydenta. - Mam nadzieję, że nie ściągnęliście na parking własnego ruchomego centrum dowodzenia — burknął gliniarz. — Nie. Bo nie na tym nam zależy. Czy możemy porozma wiać gdzieś na osobności? 315
Wokół nich przy stolikach siedziało co najmniej kilkunastu członków brygady antyterrorystycznej, którzy tylko czekali na zielone światło do rozpoczęcia szturmu. Sprawiali wrażenie nadzwyczaj spokojnych i opanowanych, bo tak nakazywały im reguły postępowania w podobnych wypadkach. Niemniej byli gotowi w ciągu paru minut przypuścić szturm na opanowane przez bandytę studio i naszprycować go przy tym kulami z broni gładkolufowej. Bądź też innej, zależnie od okoliczności. Stąd też Madera czuł się w obowiązku dać sygnał do rozpoczęcia takiego szturmu. - Jasne — odparł Figueroa. — Zapraszam do mojego biura. Madera wszedł za nim do męskiej toalety, stanął przy zlewie, tyłem do popękanego lustra. Figueroa zamknął drzwi i oparł się ramieniem o ścianę przy elektrycznej suszarce do rąk. Nigdy wcześniej się nie spotkali, lecz Madera był wyćwiczony w dokonywaniu szybkich ocen ludzi, toteż szybko uznał, że tamten może wydmuchnąć więcej gorącego powietrza od tej suszarki na ścianie. - Będę brutalnie szczery - odezwał się Figueroa. - Ustą piłem już pola FBI w zakresie prowadzenia negocjacji i teraz widzę, że był to poważny błąd. Dlatego nie zamierzam ustę pować Secret Service niezależnie od rodzaju żądań. — Tylko spokojnie, dobra? — odparł Madera. - Mówiłem już, że nie chcę stawiać żadnych żądań, więc też będę brutal nie szczery. Gliniarz popatrzył na niego z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział. - Sprawa jest zasadnicza. Ten bandyta musi zginąć. — Co proszę? — zdziwił się Figueroa. Madera obrzucił go przenikliwym spojrzeniem. — Facet stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowe go. Najwyższa pora uciszyć go na zawsze.
316
Figueroa gapił się na niego, jakby nie mógł jeszcze zrozumieć. —Co to za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego? —Nie mogę ujawniać szczegółów. Niech ci wystarczy, że nieprzypadkowo jednym z zakładników jest syn przyszłego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie przypadkiem też facet opanował studio telewizyjne. Tajemnice, jakie zamierza wyjawić opinii publicznej, mogą stanowić bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. —To wszystko rozumiem, ale przecież macie na miejscu nie tylko FBI, lecz również własny oddział antyterrorystów. Czemu więc ma służyć ta rozmowa? —Nie chciałbym lekceważyć naszych ludzi, ale wasz departament to jeden z największych w całych Stanach Zjednoczonych. A elitarna jednostka antyterrorystyczna w przeciwieństwie do wielu innych jest nie tylko świetnie wyszkolona, ale ma również bogate doświadczenie. —No cóż, dzięki za to przyjemne lizanko, ale coś mi się zdaje, że nie uzyskałem odpowiedzi na swoje pytanie. —Po prostu nie mogę wykorzystać FBI. —Dlaczego? —I w tym wypadku będę brutalnie szczery, lecz jeśli przed kimś się z tym wygadasz, wszystkiemu zaprzeczę, a wcześniej obetnę ci jaja. Rozumiemy się? —Jak najbardziej. —Miałeś kiedykolwiek do czynienia z Federalnym Biurem Śledczym? —Oczywiście. —I nigdy cię nie uderzyło, że nie istnieje biurokracja bez biura? Figueroa uśmiechnął się szeroko. — Święta prawda.
317
—Musimy zneutralizować to zagrożenie jak najszybciej, a na pewno nie zdążyłbym przed świtem uzyskać akceptacji odpowiednio wysoko postawionych osób w tej biurokratycznej machinie. —Na pewno. —Szczerze mówiąc, mam obawy, że nikt by się nie zgodził na taką akcję. Minęło już ponad dziesięć lat od czasu, gdy FBI totalnie spieprzyło sprawę w Waco i oprócz Davida Koresha zginęło siedemdziesięciu czterech zakładników, a od strzelaniny w Ruby Ridge minęło jeszcze więcej. Tymczasem obie te akcje żyją w ludzkiej pamięci, a FBI nadal usiłuje odbudować swój wizerunek. Nie wątpię, że mnóstwo mieszkańców Miami nigdy nie zapomni tamtej nocnej obławy, w której wyniku Elian Gonzalez wylądował z powrotem na Kubie. Jeśli ta sytuacja będzie się dalej tak rozwijała na oczach telewidzów, jakikolwiek sensowny plan uwolnienia zakładników umrze z powodu gwałtownego ataku paraliżu przy pierwszej próbie jego zatwierdzenia w tak rozbudowanej hierarchii służbowej. Figueroa zamyślił się głęboko, ale nie trwało to zbyt długo. — Musi być ścisła koordynacja. Dokładnie w chwili, gdy moi ludzie przystąpią do szturmu, trzeba odciąć zasilanie. Al bo co najmniej przerwać transmisję telewizyjną. Może mój departament nie musi aż tak dbać o swój wizerunek jak FBI, ale i tak nie chciałbym, żeby przekaz ze strzelaniny poszedł w eter. — Mam rozumieć, że podejmujesz się tego zadania? Figueroa popatrzył na niego ze śmiertelnie poważną miną. — Najpierw muszę dostać wolną rękę od mojego dyrek tora. Madera pokręcił głową. — Jeśli będziesz czekał na decyzję swoich przełożonych, równie dobrze mogę iść z tą sprawą do FBI. Przecież to ty je steś dowódcą zespołu kryzysowego w swoim departamencie. 318
A nie zaprzeczysz, że mamy do czynienia z kryzysem, i to o znaczeniu ogólnokrajowym. Podejmij męską decyzję. Figueroa zaczerpnął głęboko powietrza i wypiął dumnie pierś. - W porządku - odparł. - Wchodzę w to.
Rozdział 48 ruchomym centrum dowodzenia było cicho i spokojnie. Aż nazbyt cicho i spokojnie. Andie od dłuższego czasu gapiła się w statyczny obraz na ekranie telewizora. Jeśli Demetri marzył o przyciągnięciu widzów do swojego przedstawienia, wychodziło mu to żałośnie. W polu widzenia kamery pozostawał Jack, który wraz ze spikerką siedział na podłodze. Oboje milczeli, starali się nie okazywać strachu. Demetri był gdzieś w głębi sali, poza kadrem. Przedłużający się zastój stwarzał realizatorom Action News okazję do nadawania licznych komentarzy i opinii fachowców. Ona jednak nie spuszczała z oka zakładników. Uprzytomniła sobie nagle, jak niezwykła jest ta sytuacja. Negocjacje z porywaczami rzadko obejmowały również wgląd w miejsce ich przetrzymywania. Jednym z najlepszych negocjatorów w służbach miasta Miami był nawet niewidomy Vincent Paulo. Po raz pierwszy w swojej karierze Andie mogła patrzeć na ludzi, których starała się uratować. Miało to swoje dobre strony. Wiedziała przynajmniej, że jeszcze żyją. Ale z drugiej strony możliwość spoglądania im w oczy, obserwacji, jak z minuty na minutę troska coraz bardziej maluje się na ich obliczach, wysysała z niej resztki odwagi. Miała wrażenie, że obraz telewizyjny ma służyć wyłącznie podkreśleniu tego, że los tych ludzi całkowicie zależy choćby od doboru jej słów w rozmowie z porywaczem.
W
320
A już to, że jednym z ludzi balansujących na krawędzi życia był Jack, podnosiło stawkę tej rozgrywki do niebywałej wysokości. Andie wyszła więc na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Budynek studyjny Action News wciąż był otoczony ciasnym kordonem radiowozów, jednakże policjanci z pieszych patroli przestawili się ze stanu najwyższej gotowości w tryb spokojnego wyczekiwania. Świadczyły o tym choćby słabo wyczuwalne różnice w postawie i zachowaniu ludzi, jednakże Andie świetnie wiedziała, że ten stan musi nadejść mniej więcej po dwóch godzinach od rozpoczęcia pertraktacji z każdym porywaczem. Popatrzyła w gwiazdy, oddychając głęboko chłodnym nocnym powietrzem. Jeszcze jeden helikopter krążył mniej więcej nad linią posterunków odcinających dostęp dziennikarzy i gapiów, ale odetchnęła z ulgą, gdy poznała, że jest to maszyna policyjna, która zajęła miejsce śmigłowców reporterskich. Snop światła z jej szperacza prześliznął się po pawilonie handlowym graniczącym od zachodu z budynkiem studyjnym, dzięki czemu zdołała dostrzec snajperów rozstawionych na jego dachu. Sprawiali takie wrażenie, jakby szykowali się do ostrzału studia. A przecież dokładnie znała rozmieszczenie snajperów FBI. To nie byli ludzie z jednostki federalnej. Spojrzała na ekran telefonu komórkowego. Ojciec Jacka nadal się nie odzywał. Przemknęło jej przez myśl, że mógł nawet nie odebrać wiadomości od niej. Była wyczulona na podteksty kryjące się za różnymi zachowaniami, więc to postępowanie ani trochę jej się nie spodobało. Mijała już prawie godzina od czasu, gdy Figueroa po raz ostatni zajrzał do ruchomego centrum dowodzenia FBI, żeby powiedzieć: — Mówiłem przecież, że takie negocjacje do niczego nie doprowadzą.
321
Zatem wiele rzeczy składało się na wrażenie, że coś się święci, tylko ona ciągle tkwi w nieświadomości. Chciała już po raz kolejny zadzwonić pod numer Harry'ego, gdy rozległo się trzaśniecie drzwi i na plac wyszedł Guy Schwartz. — Mam dobre wieści i złe - rzekł, podchodząc do niej. Nawet to, że zastępca szefa biura terenowego przebywał aż tak długo na miejscu zdarzenia, było czymś niezwykłym. Rozumiała jednak, że zaistniała sytuacja odbija się głośnym echem bardzo daleko, aż w samym Waszyngtonie. To dlatego Schwartz z zapałem wykazywał swoje zaangażowanie od samego początku. —W porządku, rozumiem — odparła. - Jaka jest dobra wiadomość? —Mamy zgodę na dostarczenie Demetriemu pięciuset tysięcy dolarów w znaczonych banknotach. —I da się ściągnąć taką sumę na miejsce przed szóstą rano? —To jest właśnie ta zła wiadomość. Zażądał wypłaty w starych banknotach, a nie nowych. Przez to nie mamy szans na zapisanie ich numerów seryjnych. Pozostaje więc tylko oznakowanie tuszem fluorescencyjnym, tymczasem nie dysponujemy taką ilością gotówki oznakowanej już wcześniej. —To co mam mu powiedzieć? Ze nasza centrala dostrzega jedną szansę na milion, że uda mu się uciec z tego gmachu z pieniędzmi, toteż potrzebujemy więcej czasu, żeby starannie oznakować wszystkie banknoty? —Jest wczesny niedzielny ranek. Spróbuj mu zasugerować, że nie zdołamy wyciągnąć z banku takiej ilości gotówki w tak krótkim czasie. —Jaki termin powinnam zaproponować? —Lepiej nie podawaj żadnego. Andie pokręciła głową i odrzekła: —To mi się nie podoba. 322
Schwartz zbliżył się jeszcze o krok i popatrzył na nią z zasępioną miną. - Na pewno dobrze się czujesz? — zapytał. - Tak. O co chodzi? - Nie powinienem był mówić przeszkolonemu negocjatorowi, że nigdy się nie godzisz, aby to porywacz wyznaczał ci warunki i dyktował nieprzekraczalne terminy. Teraz sam zaczynam podejrzewać, że twoje początkowe opory przed zaangażowaniem się w tę sprawę miały swoje uzasadnienie. Na pewno nie jesteś zanadto osobiście zaangażowana, żeby zachować zdolność trzeźwej oceny sytuacji? - Tu nie chodzi o Jacka - odparła. - Na pewno? - Jasne. Martwię się przede wszystkim o zachowanie wiarygodności w roli negocjatora. Demetri wziął za zakładnika syna przyszłego wiceprezydenta, obwieścił to całemu światu w telewizji, zatem prawdopodobnie uważa, że pośrednio pertraktuje z samym prezydentem. Dlatego nie przyjmie wymówki w rodzaju: „Przykro nam, ale banki są jeszcze zamknięte". - To spróbuj go namówić, żeby zmniejszył żądania. No i powinnaś go przekonać, że prezydent nie ogląda transmisji ze studia i że mało go to obchodzi. Niezależnie od wykorzystania przekazu telewizyjnego, nie możemy pozwolić, żeby Demetri choć przez minutę nabrał przekonania, że dysponuje namiastką bezpośredniego połączenia z Białym Domem. Kolejny wóz patrolowy florydzkiej drogówki wjechał na parking i z piskiem opon wykręcił w stronę ruchomego centrum dowodzenia. Wyhamował gwałtownie i zatrzymał się zaledwie o metr przed Andie. Zza kierownicy wyskoczył gliniarz, samotna złota belka na jego naramienniku świadczyła, że ma stopień porucznika. - Właśnie odebrałem wiadomość, że na lotnisku w Mia mi wylądował Air Force One. 323
—Niemożliwe - odparł pospiesznie Schwartz. - FBI musiałoby zawczasu wiedzieć, że samolot prezydencki kieruje się na Florydę. —Cóż, może wasi przełożeni z biura federalnego po prostu zapomnieli was o tym powiadomić. Wiem tylko, że dostałem rozkaz wycofania stąd połowy moich patroli i całej jednostki zabezpieczenia taktycznego w celu zapewnienia prezydentowi bezpiecznego przejazdu przez miasto. —Na pewno przyleciał tu sam prezydent? - zdziwiła się Andie. —Tak mi powiedziano - odparł porucznik. — Podobno jest z nim także Harry Swyteck. —Skąd możecie to wiedzieć? — bąknął coraz bardziej zdumiony Schwartz. —Mówili o tym w wiadomościach. —W wiadomościach? Andie zawróciła, wbiegła do centrum dowodzenia i popatrzyła na telewizor. Lewa część ekranu w przekazie Action News wciąż ukazywała Jacka i spikerkę siedzących na podłodze przed stołem redakcyjnym. Ale drugą część ekranu bez wątpienia wypełniał prezydencki Air Force One. Na pasku na dole przesuwał się napis: PREZYDENT ORAZ NOMINOWANY NA JEGO ZASTĘPCĘ LĄDUJĄ W MIAMI. Schwartz stanął tuż za nią. Serce Andie podeszło do gardła. —To tyle z próby przekonania Demetriego, że prezydent nie ogląda przekazu z Florydy. —Do diabła z tym - syknął agent specjalny. — Wcale nie udawałem naiwniaka, gdy mówiłem, że Air Force One nie mógłby przylecieć do Miami bez mojej wiedzy. —Zatem co z tego wynika? — Musimy się dowiedzieć, kto trzyma nas oboje w nie świadomości — odparł. — I z jakiego powodu.
324
Andie się zamyśliła. Z jej pamięci wypłynęła czwartkowa rozmowa z zastępcą szefa biura waszyngtońskiego, Stanem Whiteem, kiedy to usłyszała: „Powinnaś coś wiedzieć na temat Harryego Swytecka". Zrozumiała nagle, dlaczego Miami znalazło się, delikatnie mówiąc, „poza kręgiem wtajemniczonych". — Chcesz coś powiedzieć? — zaciekawił się Schwartz. Przygryzła wargi. Skoro on nic nie wiedział o tym, jakie tajemnice Harryego są znane agentom z Waszyngtonu, to przecież nie do niej należało informowanie go o tym. — Nie — odparła. - Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.
Rozdział 49
T
ak jest! — mruknął Demetri, unosząc zaciśniętą pięść niczym gwiazda tenisa po zaliczeniu asa serwisowego. Jack wykręcił szyję i popatrzył w bok. Grek stał za stołem redakcyjnym, przed wielkim ciekłokrystalicznym ekranem wmontowanym w dekoracje tworzące tlo sceny. Shannon pochyliła się ku niemu i zapytała szeptem: - Czy to Air Force One? Od monitora dzieliło ich dobre dwanaście metrów, nie było więc szans, żeby przeczytać napis przesuwający się na pasku u dołu ekranu. Niemniej Boeing 747 pomalowany w charakterystyczny sposób, na czerwono-biało-granatowo, był dosyć łatwy do zidentyfikowania. - Na to wygląda - odparł. - Widzicie to? - Demetri odstąpił na krok od monitora i obejrzał się na zakładników. — Widzicie, z jaką powagą zostało potraktowane moje wystąpienie? - To urojenia - szepnęła Shannon. Jack wiedział, że nie ma racji, lecz wolał nie podejmować dyskusji na ten temat. Mniej więcej co pół godziny Demetri na środku studia robił pięćdziesiąt pompek, żeby odegnać senność, a teraz ze zdwojoną energią wyszedł przed stół redakcyjny i stanął na wprost kamery.
326
- Czy wy, wszystkie niedowiarki, które oglądacie jeszcze nasz przekaz w swoich domowych pieleszach, rozumiecie doniosłość tego faktu? Rozumiecie doniosłość mojego czynu? W Miami wylądował prezydent Stanów Zjednoczonych. Myślicie, że przyleciał na Florydę o... - spojrzał na zegarek - ...wpół do trzeciej nad ranem tej niedzieli z jakiegokolwiek innego powodu? - Jeśli on sądzi, że prezydent zamierza osobiście z nim negocjować, to jesteśmy w dużo większym kłopocie, niż myślałam — szepnęła Shannon. — Tylko nie wpadaj w panikę — odparł Jack. Publiczne wystąpienie osiągnęło punkt kulminacyjny, Grek mówił z podnieceniem: — Wreszcie wyczuwamy w powietrzu jakąś akcję! Shannon pochyliła się jeszcze bardziej w stronę Jacka i syknęła: - Mam pilniczek do paznokci. - Co? — zdziwił się Jack, który słuchał wystąpienia Demetriego. — To metalowy przyrząd kosmetyczny z ostrym czub kiem, podobny do noża. Znalazłam go w łazience i ukryłam we włosach. Jack mimowolnie spojrzał na jej włosy. Były tak natapiro-wane, że dałoby się w nich ukryć nawet maczetę. - Musimy tylko jakoś nakłonić Pedra, żeby wyszedł zza kamery i dołączył do nas — ciągnęła dziennikarka. - Mógłby wyciągnąć ten pilniczek i... — zawahała się, jakby z trudem przychodziło jej mówienie o tego typu działaniach — ...wyko rzystać go, żeby poderżnąć mu gardło. —To byłaby misja samobójcza. —Masz lepszy pomysł? Jack zerknął w kierunku Demetriego, który wciąż przemawiał do telewidzów.
327
- Krótkie ostrzeżenie! - perorował z zapałem, odzyskaw szy energię. — Jeśli przysłanie na Florydę Air Force One ma być wybiegiem mającym na celu wyprowadzenie mnie w po le, to powtarzam, że nie mam ochoty na takie żarty. Moje pieniądze, a więc pięćset tysięcy dolarów, i tak mają tu być do szóstej rano. Koniec, kropka. To ostateczny termin. — W porządku - szepnął Jack. - Załóżmy, że uda nam się jakoś ściągnąć tu Pedra, a jemu się uda wyjąć pilniczek z twoich włosów bez zwrócenia na siebie uwagi Demetriego. Masz pojęcie, jak trudno jest podejść uzbrojonego człowieka i poderżnąć mu gardło pilniczkiem do paznokci? - Nie, a ty? - Bardzo trudno - odparł. — Ale nie jest to niemożliwe? Jack przypomniał sobie Eddiego Gossa, swojego byłego klienta z celi śmierci, który uśmiercił jedną z ofiar niemal gołymi rękami, mając tylko do dyspozycji nylonowe pończochy. - Owszem, nie jest niemożliwe. — W takim razie mamy plan działania. Zgłaszasz jeszcze jakieś zastrzeżenia? Jack znowu popatrzył na Greka, który przystąpił do robienia kolejnej serii pompek, tym razem ku uciesze widowni telewizyjnej. — Czy Pedro służył w oddziałach komandosów marynarki wojennej? - Nie - odparła z ociąganiem. — To może był wojskowym zwiadowcą? - Pedro? Nic podobnego. — A więc owszem. Zgłaszam zastrzeżenia do tego planu. Kiedy ludzie z obsługi naziemnej otoczyli Air Force One, Harry zamknął się w toalecie i po raz kolejny zadzwonił do swego znajomego z FBI. 328
Agent nadzoru Głenn Perkins powiedział mu, że może do niego dzwonić o dowolnej porze, więc Harry postanowił to wykorzystać. Perkins był szefem Grupy Interwencyjnej Wydarzeń Krytycznych w akademii w Quantico i w tej sytuacji negocjatorzy z Miami, w tym także Andie, podlegali bezpośrednio jemu. To on miał decydujący głos w kwestii przerwania negocjacji i rozpoczęcia szturmu oddziałów antyterrorystycznych. —Co nowego? — zapytał Harry. —Tylko to, co wszyscy mogliśmy oglądać na ekranach telewizorów - odrzekł Perkins. - Dokładnie przed tym ostrzegałem, zanim wsiadł pan na pokład samolotu. Przylot pana i prezydenta do Miami tylko dodały mu śmiałości. —Chyba Andie znów powinna do niego zadzwonić. —Z całym szacunkiem, ale nie może pan wpływać na przebieg akcji. —Przecież to mój syn siedzi w tamtym studiu. —Tym bardziej proszę się powstrzymać od takich prób. —Może lepiej zadzwonię do Andie. —Gubernatorze, nalegam, aby pan tego nie robił. Nie chciałem się zgodzić na udział agentki Henning w tej akcji, i to nie ze względu na brak umiejętności, ale z tych samych powodów osobistych, dla których teraz odradzam panu angażowanie się w przebieg negocjacji. Ostatecznie zgodziłem się na objęcie przez nią roli głównego negocjatora, ponieważ pan obiecał nie mieszać się w przebieg akcji. —Nagrała mi już cztery wiadomości na poczcie głosowej mojej komórki. Powinienem przynajmniej oddzwonić i zapewnić ją o moim poparciu. —W ciągu pięciu minut oczekuję od niej kolejnego meldunku. Z przyjemnością przekażę jej pańskie wyrazy poparcia. Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale w tej sytuacji ostatnią rzeczą, jakiej ona potrzebuje, jest świadomość, że pan uważnie patrzy jej na ręce. 329
Harry mruknął z niezadowolenia, mimowolnie zeskrobu-jąc paznokciem drobne wiórki z mydła leżącego przy umywalce. —Czuję się taki bezużyteczny. —Może pan zrobić jedno, żeby nam pomóc — rzekł Perkins. —Słucham. —Proszę przekonać prezydenta, aby zechciał nakazać powrót Air Force One do Waszyngtonu. —To śmieszne... —Już o tym dyskutowaliśmy, panie gubernatorze. Miałem nadzieję, że teraz, kiedy na własne oczy widział pan porywacza w telewizji, zrozumie pan moje stanowisko. Kiedy Demetri wysunie swoje następne żądanie, agentka Henning będzie musiała grać na zwłokę i przekonywać go, że przed podjęciem decyzji musi zyskać akceptację przełożonych. Jeśli on będzie wiedział o obecności w mieście pana i prezydenta, będzie oczekiwał błyskawicznej reakcji na swoje żądania. Harry zamyślił się nad tym, z coraz większą energią skrobiąc paznokciem mydło. —To jedna z podstawowych reguł negocjacji — dodał Perkins. — Mówiąc szczerze, podczas swoich wykładów w Quan-tico wykorzystuję poglądowo przykład Jimmyego Cartera z lat siedemdziesiątych. Postanowił on kiedyś interweniować w negocjacje z uzbrojonym porywaczem i zgodził się z nim porozmawiać w odpowiedzi na jedno z żądań. Biuro zareagowało wtedy w jedyny możliwy sposób: Dziękujemy, ale nie skorzystamy, panie prezydencie. —Rozumiem, do czego pan zmierza. —Świetnie. Mogę zatem liczyć, że porozmawia pan z prezydentem? — Spróbuję w tajemnicy zejść z pokładu i nakłonić prezy denta, żeby odleciał beze mnie.
330
- To nie jest dobry plan. Będzie najlepiej, jak odleci pan razem z prezydentem. - Wolałbym zostać w pobliżu syna. - W pełni rozumiem pańskie odczucia, gubernatorze, ale w niczym nie może pan pomóc toczącym się negocjacjom. Jeśli mam być szczery, nawet sam prezydent Keyes nie może w niczym pomóc. Dlatego radzę, aby pozostał pan z prezydentem i pomógł mu zrozumieć powagę sytuacji. Najważniejsze, aby nie zechciał pójść w ślady Jimmyego Cartera i nie postanowił interweniować, gdyż mogłoby się to skończyć tragicznie. Kostka mydła na umywalce zmniejszyła się wyraźnie na rzecz dość pokaźnej sterty białych mydlanych płatków, ale i to nie pomogło Harry emu opanować nerwów. - W porządku - odezwał się w końcu. - Zostanę z prezy dentem. Ale nie opuszczę mojego syna w potrzebie.
Rozdział 50
W
Sparky's Tavern oficjalnie ogłoszono zamknięcie lokalu, toteż Theo zaczął ścierać kontuar pokryty spękanym linoleum. Zespół zszedł ze sceny punktualnie o drugiej w nocy, lecz ostatni goście wychodzili z ociąganiem. Theo rozpoczął ten wieczór w Cy's Place, klubie jazzowym, gdzie liczyła się przede wszystkim muzyka. Goście w barze Sparkyego chętniej ruszali grupowo do tańca Electric Slide, niż słuchali re-inkarnowanych utworów Duke'a Ellingtona. Mimo wszystko uważał, że był to niezły wieczór, teraz jednak zanosiło się na konieczność interwencji przy stole bilardowym, gdzie grupka stałych bywalców, studentów z college'u, wyzwała na pojedynek miejscową paczkę rolkarzy. Nie było to zbyt rozsądne. Nie tylko stracili już swoje uczelniane koszulki, ale wszyscy byli nadzy do pasa. Zanosiło się na to, że jeśli gra potoczy się dalej, będą musieli wyjść na ulicę nago. — Niezły jesteś — odezwała się do niego skąpo ubrana blondynka siedząca przy barze. Theo zjawił się tu około pierwszej w nocy i jeśli dobrze liczył, w ciągu tej godziny rozprawiała się już z trzecim mar-tini. Nie zamierzał podawać jej czwartego. — Niezły? - spytał zdziwiony, płucząc w zlewie szklanki po piwie. — Nie sądzę.
332
—Jestem Mia - przedstawiła się. - Mia z Miami. Uśmiechnął się skąpo i uścisnął jej rękę. —Dla ciebie mogę być niezły. —Mój były mąż miał na imię Phil i pochodził z Filadelfii. Mia z Miami wyszła za Phila z Filadelfii. Śmieszne, co nie? —Owszem, śmieszne — przyznał. —A ty skąd jesteś? —Z „Nigdy-nie-daj-się-poderwać-ostatniej-klientce-w-ba-rze... bergu". —Co? — zapytała z nerwowym uśmiechem, jakby nagle utraciła całą śmiałość. —To taka mała miejscowość w Szwecji, niedaleko... Mniejsza z tym. Próbowała się oprzeć łokciem o brzeg kontuaru, ale nie trafiła. — Hej - mruknęła, prostując się gwałtownie. - Nie oglą dacie tu żadnej innej stacji poza ESPN? Theo obejrzał się na telewizor umieszczony wysoko za nim. Nie. — Ile razy można oglądać te same skróty wiadomości? Rzeczywiście, na ekranie już po raz piąty w ciągu ostatniej godziny pokazywane były przygotowania drużyny „Kasztanów" z Ohio do zdobycia zwycięskiego gola w meczu kolejki. Theo sięgnął po pilota i przełączył odbiornik na kanał lokalnej stacji kablowej. Okazało się jednak, że prawie wszystkie stacje informacyjne retransmitują ten sam przekaz. Kiedy wreszcie przestał skakać po kanałach i przeczytał napis przesuwający się na pasku u dołu ekranu, zastygł z rozdziawionymi ustami. —Jack? — zapytał mimo woli. —Znasz tego gościa? Theo zignorował ją i zwiększył głośność, żeby słyszeć komentarz ze studia.
333
— Dobiega końca trzecia godzina pełnego napięcia ocze kiwania na rozwiązanie kryzysowej sytuacji z zakładnikami uwięzionymi w studiu Action News — powiedział reporter. Theo podszedł bliżej do telewizora, nie mogąc jeszcze uwierzyć własnym oczom. Uważnie łowił każde słowo relacji. Jacka i drugą zakładniczkę, w której od razu rozpoznał jedną ze spikerek Action News, widać było w lewej części ekranu podzielonego na dwa okna. Siedzieli na podłodze studia z rękami związanymi za plecami. W prawej części ekipa reporterska nadająca sprzed budynku stacji pokazała zbliżenie rozbitego mustanga stojącego w głębi zrujnowanego holu. —Nasz mustang - wyjęczał Theo. —Więcej o tej sprawie powiemy po krótkiej przerwie reklamowej — zapowiedziano ze studia. Theo spojrzał na ekran swojej komórki. Sygnalizowała nieodebrane połączenie od Andie na kilka minut przed północą. Pospiesznie wcisnął klawisz wywołania rozmówcy, ale po kilku sygnałach zgłosiła się poczta głosowa. Nagrał krótką wiadomość i popatrzył na wskazania zegara w aparacie. Była 2.52 w nocy. Postanowił zignorować również te osiem minut pozostałych do zamknięcia baru. Szybko zgarnął ostatnich klientów, zaczynając od Mii z Miami, i skierował ich do wyjścia. — Dosyć na dzisiaj, ludziska. Zamykamy. Rozległy się pojedyncze pomruki, lecz nawet nowicjusze w lokalu Sparkyego zaraz pojęli, że nic nie wskórają, kiedy Theo Knight każe im wyjść. —Zadzwoń do mnie — odezwała się Mia tuż przed drzwiami. —Jasne — burknął. Wypchnął ostatniego klienta na ulicę, zamknął drzwi i pobiegł na zaplecze. Wujek smacznie spał na kanapie, chrapiąc głośno niczym grizzly. Theo potrząsnął go za ramię. — Cy, potrzebuję twojej pomocy.
334
Starzec zamrugał szybko, jakby z trudem odzyskiwał ostrość widzenia. - Jack ma kłopoty — rzucił Theo. Cy ziewnął szeroko, zakrywając pięścią usta. - Też mi nowina. - Mówię poważnie. Posprzątaj i zamknij za mnie. - Dzisiaj? - Tak, dzisiaj! Poradzisz sobie? Jeszcze jedno ziewnięcie. - Tak. Chyba tak. Theo chwycił kluczyki od samochodu i wybiegł z zaplecza, jakby w obawie, że Cy może się rozmyślić. Wyskoczył na ulicę frontowymi drzwiami i zamknął je zapasowym kluczem. Biegiem skierował się na parking. Nagle z ciemności wypłynął czyjś głos: - Pan Knight? Był to głos kobiecy, z pewnością nienależący do Mii z Miami. Zatrzymał się i odwrócił, ale za budynkiem było na tyle ciemno, że zdołał ledwie wyłowić z mroku niewyraźną sylwetkę. - O co chodzi? Kobieta wyszła z cienia. Nie pomylił się, oceniając po brzmieniu głosu, że ma do czynienia z osobą starszą. - Nazywam się Sofia i chciałabym pomóc pańskiemu przyjacielowi - powiedziała.
Rozdział 51 Jack dostrzegł kątem oka, że najbliższy ekran telewizyjny poszarzał. Nie zgasły jupitery oświetlające stół redakcyjny, nadal paliły się wszystkie światła, na włączonych monitorach widniał obraz przekazywany przez jedyną działającą kamerę, ale zgasły wszystkie ciekłokrystaliczne odbiorniki ustawione w duży blok na tylnej ścianie studia, umilkły dźwięki płynące z głośników, jak gdyby ktoś przeciął kable umożliwiające im podgląd przekazów z innych stacji. — Co się stało?! — ryknął Demetri. Nie wiadomo było, czy zwraca się do kogoś konkretnego, czy tylko myśli na głos. Rozejrzał się pospiesznie dookoła, wodząc spojrzeniem po rusztowaniach pod sufitem i pustych stanowiskach dziennikarskich, aż po zabarykadowane drzwi studia. Obszedł dookoła stół redakcyjny, zahaczając nawet o miejsce do zapowiedzi prognozy pogody i kącik wiadomości sportowych. Widać było jednak, że kieruje nim wyłącznie zwiększona dawka adrenaliny, nagły przypływ energii oraz panika, która udzieliła się także zakładnikom. —Pytałem, co się stało?! —Nie mam pojęcia — odezwał się Pedro. Jack aż się skrzywił, słysząc jego głos. Doskonale wiedział, że byłoby o wiele lepiej, gdyby wszyscy teraz zachowywali milczenie do czasu, aż Demetri się uspokoi. 336
Ten podbiegł do kamerzysty i bez zastanowienia przytknął mu lufę pistoletu pod brodą. — Co zrobiłeś? Pedro zbladł jak ściana, nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nic nie wskazywało na to, żeby doszło do jakiejś awarii urządzeń elektronicznych, kamerzysta był nie mniej od nich zdziwiony nagłym urwaniem się łączności telewizyjnej. —Nic nie zrobiłem — wyjęczał. —Napraw to! —Kiedy... ja nie wiem, co się stało. Demetri wziął szeroki zamach i huknął go w skroń kolbą pistoletu, aż Pedro osunął się na kolana. — Masz to naprawić! Z rozciętej skóry nad okiem kamerzysty popłynęła krew, czerwone strużki zaczęły się szybko wydłużać i po chwili kropelki krwi już skapywały mu z brody na podłogę. Pedro nie odpowiadał, czy to lekko ogłuszony, czy też zanadto przerażony, żeby w ogóle się odezwać. Jack pochylił się w stronę Shannon i zapytał: —Wykombinowaliście wspólnie jakiś plan działania? —Nie — odparła szeptem. —Ja też nie wiem, co się dzieje. —Napraw tę cholerną kamerę! — ryknął Grek i kopniakiem w bok przewrócił kamerzystę na podłogę. —Przestań! - krzyknął Jack. Demetri nie zwrócił na niego uwagi, jakby był aż tak rozwścieczony, że nawet go nie słyszał. Można było odnieść wrażenie, że nagle postanowił uśmiercić kamerzystę, gdyż kopał go raz za razem, traktując zapewne odsłonięty tors mężczyzny jak środek do wyładowania własnych frustracji nagromadzonych od dłuższego czasu. — Przestań, bo go zabijesz! - wykrzyknął Jack. W części redakcyjnej studia zadzwonił telefon i Demetri znieruchomiał. Był to chyba ten sam aparat, na który wcześniej 337
dzwoniła Andie. Grek wyprostował się powoli, jak gdyby zbierał się w sobie, co nie przychodziło mu nazbyt łatwo. Po raz ostatni kopnął leżącego na podłodze kamerzystę na wysokości nerek, na co ten zareagował głośnym jękiem, po czym energicznym krokiem podszedł do pierwszego stanowiska komputerowego, podniósł słuchawkę i rzucił głosem nieznoszącym sprzeciwu: — Co chcecie w ten sposób zyskać, do jasnej cholery?! Jego tubalny głos rozszedł się gromkim echem po całej sali. W ruchomym centrum dowodzenia Andie uśmiechnęła się skąpo, choć nie była pewna, jak traktować gwałtowną reakcję Demetriego. Poprawiła na głowie słuchawki z mikrofonem i przemówiła łagodnym tonem: —Mamy tu drobne kłopoty. Dlatego wolałabym, żebyś wziął głębszy oddech i uspokoił się, dobrze? —Macie mi przywrócić dostęp do nadajnika, i to natychmiast! —Chciałam właśnie poprosić o to samo — odparła. —Nie pogrywaj ze mną. Albo przywrócisz transmisję z tego studia na wizję, albo będziesz miała krew zakładników na swoich rękach. Andie obejrzała się na Guya Schwartza, który siedział tuż za nią i z uwagą łowił każde słowo z tej wymiany zdań. Otrzymali już wiadomość od ekipy technicznej FBI, że przyczyna przerwania transmisji leży po stronie nadawcy. Dlatego teraz Schwartz pospiesznie zapisał coś na kartce i podsunął ją Andie. Widniało na niej tylko jedno słowo: SWAT. — Posłuchaj, Demetri - odezwała się do mikrofonu. Jesz cze raz zerknęła na swego przełożonego, jakby chciała się upewnić, że nie zmienił zdania. Ten podkreślił szybko dwa 338
razy skrót zapisany na kartce, co miało stanowić jednoznaczny przekaz. Ciągnęła więc: —Jestem z tobą całkowicie szczera, Demetri. Mówiłam ci już wcześniej, że przed budynkiem czeka w gotowości oddział szturmowy brygady antyterrorystycznej. Wystarczy jedno moje słowo, żeby przypuścił szturm na studio, jeśli nie przywrócisz nam widoku z kamery w sali redakcyjnej. - Czyżbyś miała, do cholery, kłopoty ze słuchem? To nie ja przerwałem nadawanie! - Ja też nie! - odparła spokojnie Andie. - Najwyraźniej mamy do czynienia z jakimiś kłopotami technicznymi pozostającymi poza naszą kontrolą. - Cholerna bzdura! Od początku wiedziałem, że będziesz kłamać! Byłem tego pewien! - Naprawdę jestem z tobą zupełnie szczera, Demetri. - Nie zamierzam dłużej wysłuchiwać tych bzdur! - Zaczekaj chwilę — rzuciła desperacko. - Na co? Na dalsze kłamstwa? - Ani trochę cię nie okłamuję. Nie żartuj, przecież nie brak ci inteligencji, Demetri. Pomyśl tylko w ten sposób: Dlaczego miałabym wyłączać obraz z kamery w studiu? Przecież moim największym zmartwieniem jest bezpieczeństwo twoje i zakładników. Skoro utraciłam dostęp do obrazu z jedynej działającej kamery w studiu, straciłam także możliwość kontroli nad tym, czy wszyscy są cali i zdrowi. Przez chwilę na linii panowała cisza, dzięki czemu Andie nabrała przekonania, że jej argumenty nie trafiły w próżnię. - Czy to tłumaczenie wydaje ci się sensowne, Demetri? Nie odpowiedział, ale nie przerwał też połączenia. Miała wrażenie, że mimo wszystko udało jej się nawiązać nić porozumienia. - W porządku. Obiecam ci coś - dodała. - Zrobimy wszyst ko, co w naszej mocy, żeby przezwyciężyć problemy technic/nr, 338
Ale ty musisz pozostać w stałym kontakcie ze mną do czasu odzyskania połączenia telewizyjnego. Jeśli odłożysz słuchawkę przed jego przywróceniem, SWAT przystąpi do szturmu. 1 nie traktuj tego jak groźbę. Przejęcie studia siłą nie jest moim celem, lecz jeśli zerwiesz teraz kontakt, nie zdołam powstrzymać zwolenników rozwiązań siłowych. To normalna kolej rzeczy. Nadal się nie odzywał, chociaż Andie wyłowiła coś pośredniego między pogardliwym warknięciem a jękiem rozpaczy, a oczyma wyobraźni ujrzała, jak Grek nerwowo zsuwa dłonią włosy na tył głowy. —Myślisz, że w ten sposób zdołasz przejąć ode mnie kontrolę nad sytuacją? — zapytał. - O to ci chodzi? Bo jeśli tak, to raczej powinnaś od razu zrezygnować z takich pomysłów. —W tym zakresie musisz mi zaufać - odparła. - Tu nie chodzi o kontrolę nad sytuacją. Próbuję tylko utrzymać wszystkich zaangażowanych w tę sprawę w ryzach. Niczego nie osiągnę, jeśli teraz odłożysz słuchawkę. Więc lepiej pozostań w kontakcie, przynajmniej do czasu, aż razem uda nam się ustalić, co się stało. —Domagam się jednak przywrócenia bezpośredniej transmisji telewizyjnej. —Już powiedziałam, że spróbujemy zrobić wszystko, co w naszej mocy. —Daję wam na to dziesięć minut — warknął ze złością. -W przeciwnym razie pierwszy zginie Swyteck.
Rozdział 52
P
rezydent Keyes ze złością zacisnął palce na słuchawce telefonu. Harry Swyteck wciąż był w toalecie samolotu, dzięki czemu on mógł liczyć na prywatność w głównym przedziale Air Force One. Nie potrafił się jednak uwolnić od wrażenia, że gdyby agent Madera był teraz przy nim, z pewnością dostałby co najmniej kuksańca pod żebra. —Jak ci się wydaje, z kim rozmawiasz, Frank? —Ważniejsze jest, w czyim imieniu mówię. Jak wielokrotnie wcześniej, ledwie zdołał ugryźć się w język. Mimo że rozmawiał z telefonu podłączonego do szyfrującej centralki, na krótko naszły go obawy, że może zostać zidentyfikowany przez ludzi Josepha Dinitalii. —Mam już tego dość - syknął Keyes. —Sprawa zostanie załatwiona jeszcze przed świtem. —Nie chodzi mi o tę sprawę, tylko o... całe nasze porozumienie. —Nic się nie zmieni. —Właśnie dlatego mam dość wysłuchiwania tego rodzaju porad. —To także w niczym się nie zmieni. — Słyszałeś, co powiedziałem? Mam tego dość. Madera się skrzywił. — Myśli pan, że jest pan pierwszym politykiem w historii, który znajduje się w podobnej sytuacji? 341
—Myślę... —Mało nas obchodzi, co pan myśli - wtrącił pospiesznie Madera. — Proszę posłuchać. Musi pan zaznaczyć swoją obecność w stosunku do Grupy Interwencyjnej Wydarzeń Krytycznych. Proszę się skontaktować bezpośrednio z dyrektorem FBI, jeśli zajdzie taka konieczność. Byle nie z kierownictwem brygady antyterrorystycznej. I niech pan nakłoni ojca Swytecka, żeby zaczął śpiewać w tej samej tonacji. —Myślałem, że zależy nam właśnie na interwencji oddziałów antyterrorystycznych. — Ale nie naszych. Jeśli FBI spuści ze smyczy swoich szturmowców, nie będzie żadnych gwarancji, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Mam na smyczy lokalny oddział SWAT. Niech pan powstrzyma FBI, żeby zrobiło miejsce dla specjalistów z miejscowej komendy policji. Keyes zamyślił się na chwilę, po czym odparł stanowczo: -Nie. —Słucham? —Nie zamierzam w to wchodzić. —Mogę już teraz wydać rozkaz antyterrorystom z FBI -rzucił Madera. - Potrzebne mi tylko zabezpieczenie co do warunków... —To już nie mój problem. — Owszem, pański. Przekonałem tutejszy departament policji, żeby odciął transmisję telewizyjną, i teraz FBI uważa, że szturm wpłynie na los zakładników. Jeśli pan nie zainge-ruje w poskromienie ich dążeń, jedynym sposobem powstrzymania szturmowców z FBI pozostanie udostępnienie Grekowi z powrotem dojścia na wizję. Jeśli tak się stanie, nikt nie zagwarantuje, co będzie dalej. — Mimo wszystko nie zamierzam popierać FBI ani też robić niczego, co mogłoby jeszcze bardziej narazić życie syna Harry'ego. To granica, której na pewno nie przekroczę. 342
—Zabawne, że całkiem gdzie indziej widział pan tę samą granicę w sprawie Phila Graysona. —Zignoruję tę uwagę — rzekł wyniośle prezydent. — Od tej chwili jesteście zdani wyłącznie na siebie. —Zaczynam tracić cierpliwość. —No to witam w klubie. —Wybrał pan nie najlepszą chwilę na tę demonstrację siły. Keyes okrążył biurko i popatrzył na stojące tam, oprawione w ramki zdjęcie swoich rodziców, którzy zdawali się wpatrywać w niego. —Już ci mówiłem, Frank — rzekł, kierując się do drzwi. -Jestem zmęczony ciągłym wysłuchiwaniem od ciebie i od innych różnych wskazówek, jak mam postępować. Nie chcę więcej rozmawiać na ten temat. Drzwi głównego przedziału otworzyły się tak gwałtownie, że Harry niemal podskoczył na miejscu. Prezydent popatrzył na niego i odwieszając słuchawkę telefonu, zapytał: —Od jak dawna tu stoisz? —Od niedawna. Keyes przygryzł wargi, ale usunął się z przejścia, żeby wpuścić Harry ego do środka, po czym zamknął drzwi. Wskazał mu miejsce na fotelu, a gdy ten usiadł, rzekł: — Pozwolę sobie zapytać jeszcze raz. Jak długo stałeś tam, przed drzwiami? Swyteck wzruszył ramionami. — Może z minutę. Prezydent okrążył biurko i usiadł za nim. Popatrzył Harry'emu prosto w oczy, ale nie odzywał się mniej więcej przez minutę, jakby chciał w ten sposób podkreślić swój punkt widzenia. W końcu rzekł: — Minuta to czasem bardzo długo. 343
- Czasem wystarczająco długo, jak się domyślam — odparł Swyteck. Keyes pochylił się i oparł łokcie na biurku, splatając palce przed sobą. - Wystarczająco do czego? Harry wychylił się z fotela, tylko na tyle, żeby dać znać, że czuje się upokorzony. - Wystarczająco do tego, żeby wiedzieć, że rozmawiał pan przez telefon z Frankiem Maderą. Prezydent zmarszczył brwi i zmrużył nieco oczy, lecz Harry nawet nie mrugnął. - Słyszałem tylko tyle, że jest pan zmęczony - dodał. -1 nie miało to nic wspólnego z brakiem snu. - Dobra, załóżmy, że nie słyszałeś całej rozmowy, ale chciałbym cię przekonać, że pewne rzeczy wyglądają nieco inaczej, niż z pozoru mogłoby się wydawać. - Proszę to powtórzyć. Keyes zacisnął wargi. - Chyba powinien pan coś wiedzieć, panie prezydencie — rzekł Harry. - Słucham. - Wiem dużo więcej, niż się panu wydaje. Ze wszystkich stron odbierałem- informacje, które jedynie pogłębiały moje wątpliwości, napływały zarówno od Mariłyn Grayson, jak i od tegoż Demetriego. - Spieszę cię zapewnić, że jesteś w błędzie, jeśli choć na chwilę przyjąłeś... - Proszę... — przerwał mu łagodnym tonem Harry - ...pozwolić mi dokończyć. Musi pan wiedzieć jeszcze coś. Pochylił się jeszcze bardziej, opierając się łokciami o same krawędzie poręczy fotela w przedziale prezydenckiego samolotu.
344
- Otóż... gówno mnie to wszystko obchodzi. W tej sytuacji zależy mi wyłącznie na tym, żeby mój syn wyszedł żywy ze studia telewizyjnego. I tylko w tym celu chciałbym usłyszeć od pana prawdę. Szczerą, brutalną prawdę, bez owijania w bawełnę.
Rozdział 53
J
ack poczuł, że Shannon się do niego tuli. Nadal siedzieli na podłodze przed studyjnym stołem redakcyjnym, tyle że teraz znalazł się obok nich także kamerzysta. Leżał na boku przy Jacku, podkuliwszy kolana pod brodę, z trudem łapiąc oddech. Był tak przerażony, że Demetri nie zadał sobie nawet trudu, żeby go skrępować. — Widzisz go? — zapytała szeptem spikerka. Siedziała z głową zwieszoną na piersi, jak gdyby pogrążona we śnie. Jack spojrzał na tył jej głowy. W blasku jupiterów doskonale był widoczny pilniczek do paznokci ukryty we włosach. —Widzę — odparł szeptem. —Podaj go Pedro - syknęła. Spojrzał na prawo. Pedro był jeszcze przytomny, ale na jego twarzy malował się grymas bólu. —On nam w niczym nie pomoże. —To może spróbuj sam się uwolnić z więzów za jego pomocą. W pewnym sensie był to strzał w ciemno, lecz na tym etapie nie pozostawało im nic innego, jak choćby próba stawienia oporu, skoro Demetri wyznaczył nieprzekraczalny dziesięciominutowy termin do chwili zabicia pierwszego z zakładników. Shannon pochyliła się jeszcze bardziej w jego kierunku, a Jack śmiało zanurzył twarz w jej włosach. Były
346
sztywne i lepkie, jak w telewizyjnej reklamie ultramocnego lakieru do włosów, a do tego pachniały intensywnie mandarynkami, to znaczy drogim cytrusowym szamponem do włosów. Łypnął jeszcze kątem oka na Demetriego, który w drugim końcu studia zasiadł na krześle przy stanowisku komputerowym, pozostając w łączności telefonicznej z Andie, na szczęście przestawionej na głośniki, dzięki czemu mógł słyszeć każde jej słowo. - Rozmawiaj ze mną, Demetri — poprosiła teraz. Jack poczuł pod brodą czubek metalowego przedmiotu. Pochylił głowę jeszcze niżej, zacisnął na nim zęby i szarpnął do tyłu, lecz niewiele to dało. - Nie dam rady go wyciągnąć - przekazał szeptem. Jednocześnie sam sobie zadał pytanie, co mógłby zrobić, gdyby już miał ten pilniczek. Nawet gdyby zdołał przeciąć nim więzy, to co dalej? Miałby stanąć naprzeciw Demetriego z gołymi rękami? Rzucić się na niego i podjąć próbę przecięcia mu tętnicy szyjnej? A może wbić mu go w oko? Czy w ucho? Uprzytomnił sobie nagle, że, jak na prawnika, walczy z nadzwyczaj przerażającymi pomysłami, nawet jeśli myśli o przeciwstawieniu się doświadczonemu płatnemu zabójcy, na którego niekorzyść działa jedynie zaawansowany wiek i odniesione przed laty rany. — Chwyć go zębami — szepnęła Shannon. Jack ponownie zanurzył twarz w jej włosach i zacisnął zęby na czubku pilniczka, ten jednak był tak głęboko wciśnięty, że chyba tylko fryzjer mógłby go wyciąć. W desperacji rozwarł szeroko usta, chwycił głębiej czubek pilniczka i szarpnął do siebie. — Auu! — syknęła dziennikarka. Ale pilniczek z brzękiem wylądował na podłodze przy jej biodrze.
347
— Swyteck! - wrzasnął Demetri. Jack obejrzał się gwałtownie, z mocno bijącym sercem, a Shannon błyskawicznie odsunęła się od niego. — Ile czasu zostało? - zapytał Grek. Jack ledwie zdołał złapać oddech. Przez chwilę obawiał się, że Demetri wyczuł, iż coś spiskują za jego plecami. Szybko spojrzał na ścienny zegar. —Osiem minut — odparł. —Kłamca — rzucił Demetri, po czym zwrócił się do Andie czekającej na linii: — Według moich obliczeń, zostało wam nie więcej niż sześć minut, żeby przywrócić mi dostęp do transmisji w eterze, Henning. —Będziemy chyba potrzebowali więcej czasu — odparła. —To go nie dostaniecie. —Takie stanowisko tylko utrudnia mi powstrzymanie oddziału szturmowego przed wtargnięciem do studia. — I właśnie dlatego dostajesz sowite wynagrodzenie od władz federalnych - rzekł Demetri. Jack poczuł, że coś go kłuje w palec. Shannon zdołała chwycić z podłogi pilniczek do paznokci i teraz próbowała mu go podać za plecami. Złapał go i obrócił w palcach tak, żeby móc czubkiem rozluźnić węzeł sznura krępującego nadgarstki. Z głośników nadal dobiegał głos Andie: —Musisz bardziej ze mną współpracować, Demetri. W tej sytuacji bardzo mi pomoże, jeśli będę mogła słyszeć głosy zakładników. —Przed chwilą słyszałaś swojego narzeczonego. Nie wyłączałem mikrofonów. —Musisz chyba stać daleko od niego, bo nic nie słyszałam. W każdym razie nie rozpoznałam jego głosu. A to świadczy, że wszyscy po tej stronie linii jesteśmy bardzo zdenerwowani. Martwimy się o los zakładników. Dlatego wyluzuj, Demetri, 348
i zacznij ze mną współpracować. Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby przywrócić ci dostęp do transmisji. Mógłbyś zatem postarać się choćby na tyle, żeby przywrócić mi łączność głosową z zakładnikami. Jack zaczął energiczniej dźgać czubkiem pilniczka węzeł kabla krępującego mu nadgarstki. Demetri nie odpowiedział, chyba zamyślił się na dłużej. W końcu wstał i ruszył w stronę zakładników, ciągnąc za sobą kabel trzymanego aparatu. Rozwinął go na pełną długość, a i tak nie mógł podejść w pobliże stołu redakcyjnego. Jackowi serce podeszło do gardła. Doskonale wiedział, do czego zmierza Andie, uważał jednak, że nie była to najlepsza chwila na tego rodzaju zagrywki. Tym bardziej że właśnie usiłował przeciąć więzy krępujące mu ręce za plecami. Demetri postawił aparat na skraju stołu redakcyjnego i powiedział: - Dam ci po minucie na rozmowę z każdym z zakładni ków. Panie mają pierwszeństwo, a więc proszę, panienko od wiadomości. Shannon gwałtownie podniosła głowę, jakby zaskoczona jego poleceniem. - No, śmiało - zachęcił Demetri. - Wiemy, że potrafisz trajkotać jak nakręcona, tyle że tym razem nie masz ściągaw ki. Więc spróbuj powiedzieć, co ci ślina na język przyniesie. —Kocham cię, Jeff- rzuciła w desperacji. —Kurde, czy to nie wspaniałe? — kpił Grek. - Czy Jack Swyteck nie zechce zrobić podobnego wyznania pod adresem swojej narzeczonej? A może agentka Henning poczuje się nieswojo, gdy usłyszy podobne wyznanie? Albo pomyśli, że on coś kręci, jeśli nie powie czegoś podobnego? Dowiemy się tego najdalej za sześćdziesiąt sekund. Do diabła, gdzie są zalety przekazu telewizyjnego na żywo? Może wreszcie włączycie na nowo te cholerne kamery?! 349
Andie spojrzała na kartkę, którą podsunął jej Guy Schwartz. Napisał odręcznie: „Traci panowanie nad sytuacją". Podniosła wzrok, pełna obaw, że jej przełożony może mieć rację. - Demetri, wiem, że jest bardzo późno i musisz być nadzwyczaj zmęczony. Może nawet zaczynasz już majaczyć. Postaraj się jednak skupić na naszym najważniejszym celu. To nie zabawa, więc nie zachowuj się tak, jakbyśmy się w coś bawili. - Masz zamiar mnie pouczać? - Chcę tylko, byśmy nadal ze sobą współpracowali, Demetri. - Powtarzaj to w kółko. Tylko tyle nauczyli cię na kursach negocjacji z ludźmi przetrzymującymi zakładników? Poza tym przestań na okrągło powtarzać moje imię, jakbyśmy byli wstawioną parą odchodzącą od baru. Tego też cię nauczyli na kursach dla negocjatorów? Andie spojrzała na wiadomość tekstową, jaka pojawiła się na ekranie komputera. Był to e-mail od dowódcy oddziału szturmowego: „Moi ludzie są na pozycjach wyjściowych". Bez wahania przemówiła do mikrofonu: - Chyba najwyższa pora, żeby oddać głos kolejnemu z zakładników, Demetri. - Powiedziałem, żebyś przestała w kółko powtarzać moje imię, prawda?! - Muszę jednak usłyszeć głos kolejnego z zakładników powtórzyła, wystukując na klawiaturze odpowiedź dla dowódcy oddziału szturmowego: „Pozostać w gotowości". - Nie dam ci rozmawiać z kolejnym zakładnikiem - rzucił Grek. - To niezbyt rozsądne - zaoponowała. - Mieliśmy przecież porozumienie. 350
— Nieprawda - warknął. — Porozumienie jest wtedy, gdy ja ci coś zaoferuję i mogę dostać coś w zamian. Pozwoliłem ci wysłuchać spikerki naszego studia. Więc teraz ty przywróć nam połączenie z siecią telewizyjną. Andie przeczytała kolejną wiadomość tekstową, tym razem od zespołu technicznego, że nie będzie łatwo przywrócić dostępu przekazu ze studia Action News do sieci nadawczej. „Co najmniej dziesięć minut" — takie było ostatnie zdanie. —Demetri, potrzebuję więcej czasu, żeby przywrócić ci dostęp do przekazu telewizyjnego — powiedziała do słuchawki. —Według mojego zegarka macie jeszcze cztery minuty. —Daj mi dziesięć minut, a odwdzięczę się jakimś dobrym jedzeniem. —Nie jestem głodny. —Nie wierzę. —Powtarzam, że nie jestem głodny. —Bądź rozsądny, Demetri. — Pozostały wam trzy minuty i ani chwili dłużej. Kolejna wiadomość tekstowa od dowództwa SWAT gło siła: „Pełna gotowość. Kod żółty". Następny mógł być już tylko kod zielony, oznaczający początek szturmu na studio. „Czekać", wystukała pospiesznie w odpowiedzi. — Lipne terminy to kiepski pomysł, Demetri - powiedzia ła do mikrofonu. — Moje terminy nie są lipne. Właśnie przystawiam pisto let do głowy twojego narzeczonego. Znaczenie tych słów ścisnęło ją za gardło. Rozpoczęcie szturmu jednostki antyterrorystycznej byłoby katastrofą, dlatego też odepchnęła od siebie tę myśl, próbując desperacko kontynuować negocjacje. — Zaoferuj mi coś w zamian, Demetri. 351
—To ty mi coś zaoferuj. —Nie będę robiła obietnic bez pokrycia. Przyjmij jedzenie i daj mi dziesięć minut. —Jedzenie to za mało. —Czego chcesz więcej? —Rozmowy z prezydentem. —Słucham? Dowódca grupy szturmowej przesłał wiadomość: „Pół minuty do zielonego światła". —Widziałem w telewizji lądowanie Air Force One. Wiem, że jest na lotnisku. Chcę z nim rozmawiać. —To nierealne żądanie. „Piętnaście sekund", poinformował dowódca SWAT. —To nie jest gra w kółko i krzyżyk. —Daj mi jeszcze dziesięć minut, Demetri. Zgódź się chociaż na to. „Zielone za dziesięć". Ekran telewizora w ruchomym centrum dowodzenia zamigotał. Andie pospiesznie wystukała na klawiaturze wiadomość dla antyterrorystów: CZEKAĆ! — Co się dzieje? — zapytał Grek. „Zielone za pięć". Ekran telewizora się rozjaśnił i znów pojawił się na nim widok ze studia Action News. „Przerwać przygotowania", napisała Andie. -Jesteśmy znów na antenie? - zdziwił się Demetri. „Przyjąłem", odpisał dowódca grupy szturmowej. —Tak - odparła Andie do mikrofonu, ledwie powstrzymując głośne westchnienie ulgi. — Dzięki Bogu. —Dobra robota - pochwalił Demetri. - Dwie minuty przed terminem. Raczej dwie sekundy, pomyślała. — Jak widzisz, jesteśmy chętni do współpracy. 352
—W takim razie załatw mi połączenie z prezydentem Keyesem. —Tego nie mogę ci obiecać - odparła Andie. —Nie musisz - odrzekł Grek. — Jestem przekonany, że słyszał, co powiedziałem. I tym razem już wie, że nie blefuję. W słuchawkach pstryknęło, połączenie zostało przerwane.
Rozdział 54
J
ack ujrzał siebie na ekranie telewizyjnym. Kąt widzenia kamery w studiu nie zmienił się ani na jotę od chwili przerwania transmisji programu Action News, toteż nadal była ona wymierzona w siedzącą na podłodze Shannon. Obraz wydawał się ten sam, łatwo jednak było wyłowić zasadniczą różnicę. Jack sprawiał wrażenie śmiertelnie przerażonego. - Jesteś szczęściarzem - rzekł Demetri, cofając pistolet przystawiony do jego głowy. Jack odetchnął z ulgą. Wielokrotnie słyszał o egzekucjach „na postrach", kiedy to terroryści mierzyli w tył głowy zakładnika i pociągali za spust, mając nienaładowaną broń. On nie został jeszcze doprowadzony do tego stanu, ale znalazł się na tyle blisko, że świetnie rozumiał, iż ludzie w takich okolicznościach mogą się szybko załamać. Demetri odwrócił się do nich tyłem i zrobił parę kroków w stronę kamery. Jack odprowadził go spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na ekran telewizora. Kamerzysta wciąż leżał na podłodze obok niego, ale znajdował się poza kadrem. Na szczęście dla Greka. Gdyby Andie zobaczyła jego zakrwawioną twarz na ekranie, bez wątpienia natychmiast rozkazałaby jednostce SWAT, by przystąpiła do szturmu na studio. — Chcę z powrotem powitać naszą telewizyjną widownię na tym przedstawieniu - zaczął Demetri. - Nie sądzę, by po raz drugi przytrafiły nam się podobne trudności techniczne. 354
Kiepska wiadomość jest taka, że najbardziej przykuwający uwagę epizod wydarzył się właśnie wtedy, kiedy nastąpiła przerwa w emisji programu. Ale mam też dobre wiadomości. Na pewno pojawi się oferta udostępnienia całego bloku z okresu przerwy w transmisji w ramach dodatku nadzwyczajnego na wydaniu DVD pod nazwą Akcja w studiu Action News, niestety pierwszego i jedynego odcinka tego serialu, który zapewne trafi do sklepów na wiosnę. — Zaczyna bredzić - szepnęła Shannon. - Musisz nas ja koś stąd wyciągnąć! Jack zacisnął w palcach pilniczek do paznokci i jego czubkiem ze zdwojoną energią natarł na węzeł za plecami. Odniósł dość mgliste wrażenie, że zdołał trochę poluzować sznur. Natarł na węzeł pod innym kątem i po chwili przypadkowo dźgnął się w nadgarstek. Aż zagryzł wargi, żeby z bólu nie krzyknąć na głos. Demetri obrócił się tyłem do kamery i zmierzył ich uważnym spojrzeniem. — Czemu masz taką kwaśną minę, Swyteck? Jack poczuł, jak kropelki krwi spływają mu z rany po palcach na podłogę. Ból był nie do zniesienia. —Wcale nie mam kwaśnej miny. —Nie kłam. Widziałem na ekranie telewizora, że nagle się skrzywiłeś. Lepiej nie próbuj dawać w ten sposób komukolwiek znaków. Chciał już ponownie zaprzeczyć, gdy nagle dotarło do niego, że czeka go surowsza kara za dawanie jakichkolwiek znaków niż za rozcięcie sobie skóry na ręku przy próbie uwolnienia się z więzów za pomocą pilniczka do paznokci. —Przepraszam. To się nie powtórzy. —Pilnuj się - rzucił Grek. Ekran telewizora ponownie zamigotał i przez chwilę Jacka naszły obawy, że znowu zostaną zdjęci z anteny. Okazało się jednak, że producenci Action News powracają do 355
transmisji z ekranem podzielonym na dwa okna. Tym razem po prawej stronie ukazała się inna reporterka, choć także stojąca tuż przed wyznaczoną przez policję linią odgradzającą dostęp do miejsca zdarzenia. — Mówi Haley Vacaro z Action News. Znajduję się około kilometra od naszego studia, gdyż policja nie przepuszcza ni kogo bliżej budynku przy Frontage Road. Wyznaczono właś nie drugą linię kontrolną, jeszcze odleglejszą, mającą zapo biec gromadzeniu się przed budynkiem tłumu, nad którym trudno byłoby zapanować. Jest ze mną bliski przyjaciel Jacka Swytecka, jednego z trójki zakładników. Zechce pan podejść bliżej i przedstawić się do kamery? - Theo Knight. Jack ze zdumienia rozdziawił usta, nie było jednak żadnych wątpliwości, oto na ekranie rzeczywiście pojawił się Theo Knight we własnej osobie, ubrany w biały T-shirt z napisem: BringBackPorn.com. —Panie Knight, skąd pan zna Jacka Swytecka? —Jack to swój chłop, koleżanko. Został moim adwokatem, gdy siedziałem w celi śmierci, i od kiedy mnie stamtąd wyciągnął, jesteśmy zaprzyjaźnieni. Nic dodać, nic ująć. Reporterka cofnęła się o krok. - No cóż, jeśli to ma być żart, to chyba muszę przeprosić naszych widzów... — To czysta żywa prawda — rzekł Theo, wchodząc z po wrotem w pole widzenia kamery. — Tylko spójrzcie na to. — Uniósł kluczyki. - Co to jest? - Kluczyki od tamtego mustanga GT-trzysta dziewięć dziesiąt, rocznik sześćdziesiąty ósmy. Tego zielonego, który wywalił frontowe drzwi waszego studia i teraz stoi pod ster tą gruzu w holu. Kupowaliśmy go razem z Jackiem, dlatego mam zapasowe kluczyki. 356
Zabrałeś drugi komplet tych cholernych kluczyków? — pomyślał Jack, który szukał ich kiedyś dosyć długo. Reporterka przycisnęła palcem słuchawkę do ucha, odbierając jakąś wiadomość. Po chwili popatrzyła w obiektyw kamery z wyraźną satysfakcją na twarzy. —W porządku, panie Knight. Co może nam pan powiedzieć o tej sytuacji z zakładnikami przetrzymywanymi w naszym studiu? Ma pan jakieś pojęcie, o co może chodzić porywaczowi? —Sam niewiele mógłbym powiedzieć, ale jest ze mną ktoś, kto zna całą historię. Ta pani nazywa się Sofia i była kiedyś żoną tego kolesia, który teraz w studiu mierzy do wszystkich z pistoletu. Reporterce oczy się rozszerzyły, jakby właśnie trafiła wygrywający numer w ruletce. Demetri wrzasnął na całe gardło: — Nieee! Jack w jednej chwili zrozumiał przyczynę takiej reakcji Greka, a jednocześnie uświadomił sobie, że Theo nie ma pojęcia, na jak wielkie niebezpieczeństwo naraża Sofię. Demetri błyskawicznie, jakby nagle przybyło mu sił, przemierzył całe pomieszczenie, chwycił słuchawkę telefonu i wcisnął klawisz umożliwiający mu połączenie z centrum dowodzenia FBI. Po chwili ryknął do mikrofonu tak, że słychać go było chyba w całym budynku: — Henning, zapewnijcie Sofii ochronę, bo inaczej nici z na szej umowy! Słyszałaś? Ci sami bandyci, którzy dybią na moje życie, chcą także dopaść ją. Musicie natychmiast zapewnić jej pełną ochronę! Agent Frank Madera siedział w sali konferencyjnej w kompleksie studyjnym Action News. Dwupiętrowa przybudówka biurowa stała prostopadle do starszego budynku studyjnego 357
i właśnie za jego namową sierżant Figueroa przeniósł tam oddział antyterrorystyczny lokalnego departamentu policji. To stąd zamierzano przystąpić do szturmu na zabarykadowane studio — nawet nie dlatego, że mieli bliżej czy łatwiej, ale dlatego, że znaleźli się po drugiej stronie terenu w stosunku do tymczasowego miejsca zakwaterowania antyterrorystów z FBI. Grupa uderzeniowa, gotowa w każdej chwili przystąpić do akcji, składała się z ośmiu komandosów w czarnych kombinezonach, siedzących w milczeniu pod ścianą sali. Telewizor zamontowany w kącie pod sufitem przekazywał obraz transmitowany przez stację Action News, dzięki czemu wszyscy byli na bieżąco z rozwojem wydarzeń. Madera zajmował miejsce u szczytu stołu konferencyjnego, przed sobą miał wielkie arkusze z rysunkami technicznymi rozkładu głównego studia. Przy nim siedział Sam Reed, najwyżej ceniony policyjny snajper. —Wejdziesz głównym szybem wentylacyjnym - tłumaczył Madera, wodząc palcem po rysunkach technicznych. — Tutaj jest największy wylot, z którego łatwo będzie się przedostać na rusztowanie pod sufitem studia. —Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten bandzior zabarykadował także wszystkie wyloty szybów wentylacyjnych — rzekł Reed. —Będziesz musiał zachować ostrożność — wtrącił Figueroa. — W swoim pierwszym wejściu na antenę zapowiedział, że przygotował specjalną niespodziankę dla ludzi próbujących się dostać do studia szybami wentylacyjnymi. —Jeśli wylot okaże się zablokowany, daj znać przez radio ciągnął Madera. — Wtedy sierżant Figueroa zbierze resztę swojego oddziału i przystąpi do szturmu. —Jasne - odparł snajper. —Jak oceniasz szansę na celny strzał z tego miejsca? — zapytał Figueroa. 358
Reed przez chwilę mamrotał pod nosem różne liczby, jakby dokonywał pospiesznych obliczeń. - Obiekt pozostaje na otwartej przestrzeni sali studyjnej, w odległości około trzydziestu metrów. Możliwe, że rozma ite urządzenia pod sufitem, a więc kamery, mikrofony, sprzęt oświetleniowy, przesłonią mi widok. Z drugiej strony strzał ze stanowiska znajdującego się powyżej celu nie będzie miał większego wpływu na trajektorię pocisku. Nie muszę się też obawiać wiatru ani innych naturalnych czynników. Więc jeśli tylko wylot szybu wentylacyjnego nie będzie zatarasowany, szansę celnego strzału oceniam na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. — Śmiertelnego? — zapytał Madera. - W strefę T - odparł Reed. W żargonie policyjnym strefą T nazywano środkową część twarzy z liniami oczu i nosa układającymi się w kształt tej litery. Maderze dokładnie o to chodziło. Celna kula posłana w tę strefę powinna raz na zawsze uciszyć człowieka, unieszkodliwić, jak to robi wieczko z płomieniem zapalniczki benzynowej, bez żadnych dalszych reakcji z jego strony. - SWAT ruszy do szturmu na odgłos wystrzału. Gdyby z jakichkolwiek powodów ta pierwsza kula snajperska nie po waliła bandyty, zrobią to antyterroryści. — Jasne — przyznał Figueroa. Madera odwrócił się i rzekł do całej grupy szturmowej: — Panowie, chciałbym wam wszystkim podziękować za go towość służenia w tej sprawie, szczególnie ważnej dla bezpie czeństwa narodowego. Słyszeliście sami, że bandyta wysunął teraz żądanie bezpośredniej rozmowy z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie mogę się wdawać w szczegóły, pragnę was jednak zapewnić, że to ostatnie żądanie nie jest zwykłym wy mysłem kolejnego szaleńca. Przez tę sprawę zginął już jeden z ludzi ochrony. Porywacz nie ma nic do stracenia, jest gotów 359
dalej zabijać i nie zamierza uwolnić żadnego z zakładników. Co ważniejsze, zabarykadował się w studiu telewizyjnym wyłącznie po to, żeby zapewnić sobie możliwość publicznego skompromitowania kilku kluczowych dla bezpieczeństwa narodowego interesów naszej ojczyzny. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby uniknąć przelewu krwi. Próbowaliśmy nawet przerwać tę prowadzoną na żywo transmisję ze studia telewizyjnego. Reakcją bandyty była groźba, że jeśli nie przywrócimy mu dostępu do wizji, pozbawi życia jednego z zakładników. Jedynym wyjściem było ponowne włączenie nadajników, ale ten stan nie może trwać wiecznie. Jeszcze raz chciałbym wam podziękować w imieniu prezydenta. Z pewnością nie muszę mówić, jakie niezbędne kroki należy podjąć. Wszyscy jesteście świetnie wyszkolonymi zawodowcami. Znacie swoje obowiązki. —Znamy — odparł Figueroa. —Doskonale - rzekł Madera. — A zatem do dzieła. Przed wyjściem z sali spojrzał jeszcze na ekran telewizora. W prawej części przekazu reporter Action News rozmawiał z jakimś potężnie zbudowanym, muskularnym czarnym w cywilnym ubraniu. Madera nie zamierzał wysłuchiwać, co tamten ma do powiedzenia, lecz mimowolnie złowił płynące z głośnika słowa: —...ale jest ze mną ktoś, kto zna całą historię. Ta pani nazywa się Sofia i była kiedyś żoną tego kolesia, który teraz w studiu mierzy do wszystkich z pistoletu. Omal się nie zakrztusił własną śliną. Donośne i przewlekłe „Nieee!" Demetriego, które rozległo się chwilę później, równie dobrze mogłoby wydobyć się z jego gardła. Zadzwonił jego telefon komórkowy. Wyjął go i spojrzał na ekran. Tego rozmówcy nie mógł zlekceważyć. —Pozostać na miejscu w gotowości - rzucił grupie ude rzeniowej, po czym szybko wyszedł z sali na korytarz i za mknął za sobą drzwi. Rozejrzał się jeszcze błyskawicznie, czy 360
w pobliżu nikogo nie ma, zanim włączył połączenie z Josephem Dinitalią. —Słyszałeś? —Jestem na miejscu — odparł. —Trzeba ich zdjąć oboje. —Powiedziałem przecież, że jestem na miejscu. —Potrzebujesz pomocy? —Nie. Grek jest już ustawiony. —A Sofia? Mam ją komuś zlecić? —Niby komu? — Przecież nie tym idiotom, którzy wczoraj wieczorem z pistoletów maszynowych załatwili wszystkich poza Gre kiem! Nie takiej roboty nam trzeba. Madera westchnął głośno. —Znasz takie powiedzenie, że jeśli chcesz, aby coś zostało zrobione porządnie... —A więc ty też je znasz? —Możesz podesłać paru ludzi, żeby pomogli mi ją utrzymać na oku. Ale gdy już zostanie namierzona, wtedy sam się wszystkim zajmę.
Rozdział 55
G
dzie ona się podziała, do diabła? - syknął zdesperowany Theo. Otaczał ich zwarty tłum gapiów i dziennikarzy. Reporterka Action News miała taką minę, jakby straciła cierpliwość. — Panie Knight, wciąż nadajemy relację na żywo. Theo zaczął się gorączkowo rozglądać po tonącym w półmroku parkingu. Ale po jego skraju biegały tylko bezpańskie psy, chodnikiem wędrował bezdomny obdartus popychający przed sobą wózek z supermarketu. Dalej ciągnęło się osiedle obskurnych domków jednorodzinnych, przed każdym stało zaparkowanych po pięć czy sześć poobijanych gruchotów, zatem mieszkające tu, statystycznie czteroosobowe, rodziny w rzeczywistości musiały liczyć po dwanaście czy piętnaście osób, gdyby policzyć wszystkich. Zresztą nawet o czwartej nad ranem w nocy z soboty na niedzielę część z nich albo właśnie wracała, albo dopiero wyruszała do swojej drugiej bądź trzeciej pracy, co wyjaśniało także, skąd bierze się wciąż tak liczny tłum otaczający stanowisko reporterskie na parkingu. Sofii jednak nie było nigdzie w zasięgu wzroku. — Stała tutaj, obok mnie, nie dalej jak przed minutą — rzucił zdesperowany do mikrofonu. —Nie wątpię — przyznała szybko reporterka. Ulicą powoli przetoczył się wóz patrolowy. —Może zgarnęli ją gliniarze — podsunął Theo. 362
— Przypominam, że prowadzimy transmisję na żywo, więc może sam by pan zechciał przekazać naszym telewidzom, co powiedziałaby owa tajemnicza Sofia, gdyby była jeszcze z nami. Ale Theo ją zignorował. Był coraz bardziej zaniepokojony. —Panie Knight, czy nie zechciałby pan jednak... —Sofia! - wykrzyknął, ruszając biegiem przez parking. Kobieta stojąca przed przejściem dla pieszych na pobliskim skrzyżowaniu obejrzała się i na jego widok rzuciła się do ucieczki. To musi być ona! Theo przebiegł za nią z pięćdziesiąt metrów, zanim się opamiętał. Ostatecznie widział na własne oczy przejeżdżający tędy przed chwilą radiowóz, a pościg byłego skazańca z celi śmierci za białą siwowłosą staruszką mógł budzić wyłącznie daleko idące podejrzenia. Dlatego błyskawicznie zwolnił, nie spuszczając wzroku z uciekinierki, gdyż był pewien, że ta szybko się zmęczy. I wtedy rozległ się sygnał jego telefonu komórkowego. Dzwoniła Andie. —No, raczyłaś wreszcie odpowiedzieć na moje wezwania — rzucił do mikrofonu. —Byłam trochę zajęta. Skąd mogłam wiedzieć, że nawiązałeś bliższą znajomość z byłą żoną bandyty? —Trafnie użyłaś czasu przeszłego. —Tylko mi nie mów, że ci zwiała. Zaczął się uważnie rozglądać. Sofia szła właśnie przez plac parkingowy przed osiedlowym supermarketem. Drobiła kroki, jakby ucieczka przed nim już kosztowała ją zbyt dużo wysiłku. — Jeszcze nie zwiała - rzekł do aparatu. - Mam ją cały czas na oku. — Gdzie? Może podeślę ci wóz patrolowy, żeby agenci po mogli ci ją zgarnąć? 363
—Lepiej nie. Powiedziała, że nie chce rozmawiać z policją. Pewnie dlatego ucieka teraz przede mną, gdy nawiązałem kontakt z ekipą reporterską stacji. —Trzeba ją koniecznie otoczyć ochroną policyjną. Deme-tri postawił takie żądanie. —Zadzwonię do ciebie, gdy ją dogonię, dobra? Potem rozstrzygniemy, co dalej. —Nie mamy czasu do stracenia. —Zostaw to mnie — rzekł z naciskiem. — Jeszcze pięć minut temu gotowa była wystąpić przed kamerą i zapytać publicznie Demetriego, czemu nie chce uwolnić zakładników. Nie jestem do końca przekonany, dlaczego odmawia złożenia zeznań na policji, ale tak jest. Jeśli wyślesz tu teraz kilka wozów patrolowych, pewnie będziemy musieli na dobre pożegnać się z perspektywą jej zeznań. —Chyba nie rozumiesz powagi sytuacji - odparła ostro. -W sprawę zaangażowana jest mana. Sofia nie ucieka przed policją, tylko próbuje ratować swoje życie. — Owszem, rozumiem to świetnie. Oddzwonię za dwie minuty. Nie później. Wyłączył telefon komórkowy i przyspieszył kroku, szybko doganiając Sofię. Była wyraźnie zmęczona. Kiedy przebiegł za nią przez ulicę, obejrzała się i na moment ich spojrzenia się zetknęły. Bał się, że ruszy biegiem, ale najwyraźniej brakowało jej tchu. Po chwili stanęła i przysiadła na krawężniku przed wejściem do supermarketu. Szybko się z nią zrównał. — Mój przyjaciel, Jack, ciągle potrzebuje pani pomocy rzekł. — Czemu pani uciekła? Wciąż zadyszana, z trudem łapiąc oddech, wyrzuciła z siebie desperacko: —Bo... ich... zobaczyłam. —W wozie patrolowym? Pokręciła głową, usiłując się opanować. 364
- Nie... W czarnym samochodzie. — Jakim czarnym samochodzie? Oczy jej się rozszerzyły ze strachu, jakby stanęła twarzą w twarz ze śmiercią. - W tym! - Skoczyła na równe nogi. — Oni chcą mnie zabić! Theo obejrzał się w stronę ulicy. Rzeczywiście, czarny se-dan zahamował gwałtownie na ulicy na wprost wjazdu na parking. Kierowca wrzucił wsteczny bieg, gwałtownie cofnął samochód, aż spod kół poszedł dym. Wyglądało na to, że obawy Sofii są jak najbardziej uzasadnione. - To oni! Złapał ją wpół — była co najmniej o połowę lżejsza od niego — i pociągnął w stronę wejścia do supermarketu. Pognali pędem wzdłuż regału z ciastami, rozwalając niechcący stertę opakowań z herbatnikami. Widok pędzącego wielkimi susami Theo kazał żylastemu wymoczkowi z mopem w rękach uskoczyć na bok z miną znamionującą zagrożenie zawałem serca. — Nie róbcie mi nic złego! — krzyknął, dając nura za kar tonową reklamę słodowej whisky. Theo zatrzymał się i obejrzał na frontowe wejście. Dwóch mężczyzn wyskakiwało właśnie z czarnego auta. Próba ukrycia się przed nimi nie rokowała większych nadziei. Trzymając kurczowo Sofię pod ramię, skręcił wzdłuż szeregu lodówek zastawionych puszkami z piwem w kierunku przejścia na zaplecze. — Hej, tam nie można wchodzić! — wykrzyknął za nimi ktoś z obsługi. Nie bacząc na nic, Theo pociągnął Sofię w kierunku drzwi zaopatrzeniowych na zapleczu. Kiedy je otworzył, zawył donośny alarm, aż Sofia jęknęła i zakryła sobie dłonią prawe ucho. On jednak pociągnął ją na alejkę dojazdową, 365
chociaż sam nie miał pojęcia, w którą stronę powinni uciekać. Znaleźli się w ciasnym zaułku obrzeżonym pozamykanymi na głucho drzwiami dostawczych wejść do restauracji, barów i pralni samoobsługowych, o tej porze zamkniętych na głucho. Złowieszczy poblask migających na żółto systemów alarmowych zdawał się podkreślać powagę sytuacji. Alejka była wystarczająco dobrze oświetlona, żeby Theo zdołał odczytać graffiti nabazgrane na tylnej ścianie pawilonu - co jeszcze bardziej zniechęciło go do próby ucieczki przed żądnymi zemsty gangsterami. Na oślep rzucił się w lewo, obok sterty zielonych plastikowych worków z odpadkami, obok zardzewiałej furgonetki wrastającej tu w asfalt pewnie od czasów prezydentury Clintona. Mimo że Sofia wydawała się szczupła i lekka, poczuł się nagle zmęczony ciągnięciem jej za sobą, a próba ucieczki przed uzbrojonymi gangsterami wydała mu się niezgodna z filozofią dążenia do sukcesu. Kryjówka. Trzeba znaleźć jakąś kryjówkę. O mało nie minął wylotu wąskiej alejki biegnącej między budynkami mieszkalnymi, dostrzegł ją zaledwie kątem oka i błyskawicznie dał nura w bok, zagłębiając się w nieprzeniknionych ciemnościach. Samotna latarnia u wylotu zaułka była przepalona, a alejka prowadząca między budynkami na tyle wąska, że musiał uważać, żeby nie zahaczyć ani głową, ani stopami dźwiganej pod pachą Sofii o ślepe mury z czerwonej cegły ciągnące się po obu stronach. Coraz bardziej zagłębiał się w mrok nocy, aż w końcu musiał zwolnić. Byli w ślepym zaułku. Obejrzał się szybko, ale nie było mowy, żeby przebiec ten odcinek z powrotem. Słyszał już głośny tupot ścigających ich mężczyzn, który dobiegał z głównej alejki dojazdowej na tyłach pawilonu. - I co teraz? - zapytała szeptem Sofia. Z trudem łapał oddech, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie. Ostatnim punktem handlowym w pawilonie był sklepik 366
z różnymi drobiazgami, na którego tyłach piętrzyła się trzymetrowa piramida pustych pogiętych aluminiowych skrzynek po produktach nabiałowych. Stwarzały nadzieję na niezłe kryjówki, przynajmniej dla kogoś niezbyt rosłego. Ale już trzymetrowa sterta zielonych plastikowych worków z gnijącymi i cuchnącymi resztkami warzyw i owoców wyglądała dużo lepiej. — Tam - szepnął Theo, wskazując drogę. Nisko pochylony, ruszył truchtem w tamtym kierunku, silnie obejmując Sofię wpół. Po paru sekundach zaczął ją zasypywać plastikowymi workami. — Co to ma... — zaczęła groźnie, ale natychmiast ją uciszył. Wsunął się za nią w szczelinę pod ścianą, naciągnął na siebie kilka worków i ostrożnie wyjrzał między nimi na tylne wyjście supermarketu, w którym właśnie pojawiły się dwie ciemne sylwetki ścigających ich mężczyzn. Dziwnie wyglądali, oświetleni od tyłu żółtawymi światłami lamp palących się nad dostawczymi drzwiami poszczególnych sklepów. Sofia zacisnęła palce na jego przegubie. Poczuł wyraźnie, że ręce jej się trzęsą. Nie miał jednak odwagi nic powiedzieć. Mężczyźni powoli ruszyli w ich kierunku, skrzypienie skórzanych podeszew ich butów rozeszło się echem po całym zaułku. Theo wpatrywał się w nich jak zaczarowany. Minęło wystarczająco dużo czasu, żeby jego oczy przywykły do gęstego półmroku panującego w zaułku, a czujne i ostrożne kroki prześladowców napełniły go przekonaniem, że to oswojenie z ciemnością może mu kupić co najmniej kilka minut zbawienia więcej. Spojrzał w bok i zwrócił uwagę na skrzynkę pełną na wpół zgniłych jabłek. Dwa pierwsze z brzegu były już w takim stanie, że pod najlżejszym dotykiem jego palców rozpłynęły się w nieprzyjemną maź. Wymacał jednak takie, które było jeszcze po części jędrne, i ścisnął je w garści niczym piłkę baseballową. 367
Zrozumiawszy, że jedyną bronią jej obrońcy ma być nadgniłe jabłko, Sofia popatrzyła na niego oczyma szeroko rozwartymi z przerażenia. - Oni mają pistolety — szepnęła. Uciszył ją błyskawicznie, po czym ostrożnie przyjął pozycję umożliwiającą celny rzut — przyklęknął na jedno kolano, wciąż ukryty za stertą worków z odpadami. Odchylił się do tyłu, po czym cisnął jabłkiem z całej siły. Jego pocisk przeciął nocne powietrze, niewidoczny w mroku zalegającym uliczkę dostawczą. Wydawało się, że leci w nieskończoność. Wreszcie z miękkim plaśnięciem wylądował gdzieś na oświetlonej części chodnika za plecami uzbrojonych prześladowców. Obaj odwrócili się w jednej chwili, mierząc przed siebie z pistoletów. Przez chwilę Theo sądził, że zdołał ich oszukać. Mylił się jednak. Starszy z tej dwójki dal na migi znać wspólnikowi, żeby sprawdził tamtą część alejki. Ten, jak posłuszny rozkazom żołnierz, ruszył przed siebie. Starszy jednak pozostał na miejscu, a chwilę później zawrócił i podjął ostrożną wędrówkę ku stercie worków ze śmieciami na tyłach supermarketu. Theo zerknął na Sofię. W jej oczach płonęło przerażenie, którego nie dało się z niczym porównać. Krótko uścisnął jej dłoń na pocieszenie i schylił się jeszcze niżej, gotów skoczyć na przeciwnika niczym dziki kot. Mężczyzna był zaledwie pięć metrów od nich i zbliżał się powoli. No, chodź, pomyślał Theo. Wypróbuję na tobie nową broń. Kiedy tamten zbliżył się na dwa metry, Theo zacisnął palce na uchwycie pierwszej z brzegu torby z odpadkami. Jeszcze jeden krok. Prześladowca zatrzymał się i powoli obrócił w ich kierunku z bronią gotową do strzału. Ale zanim zdążył się zorientować,
368
Theo wyskoczył z ukrycia i biorąc szeroki zamach, grzmotnął go wypchanym plastikowym workiem, po czym z pełnym impetem rzucił się na niego. Mężczyzna poleciał do tyłu i wyciągnął się jak długi na chodniku, a jego pistolet z grzechotem wylądował gdzieś na środku alejki dojazdowej. - Łap broń! - wykrzyknął Theo, lecz Sofia dalej kuliła się pod ścianą jak oniemiała. Mężczyzna był silny i zaprawiony w bojach, lecz Theo nie zamierzał rezygnować z chwilowej przewagi. Zaczął go okładać pięściami na ośłep jak cepem i krzyknął: - Sofia! Weź pistolet! Nim zdążył się zorientować, przed oczyma błysnął mu nóż i poczuł ostrze zagłębiające się w jego ramię. Dziki okrzyk bólu pobudził do działania Sofię. Napastnik odepchnął się nogą od ściany i przetoczył na środek uliczki dojazdowej, przygniatając Theo swym ciężarem do asfaltu. Oprócz nieznośnego bólu od rany po długim cięciu przez całe przedramię, Theo poczuł, jak krew nabiegła mu do oczu, przez co prawie nic przed sobą nie widział w purpurowej mgle. Odniósł tylko wrażenie, że napastnik unosi wysoko rękę, w której trzyma błyszczący nóż, gotów zadać mu śmiertelne pchnięcie. I wtedy padł strzał. Mężczyzna zwalił się bez czucia, przygważdżając go swoim ciężarem do ziemi. Theo pospiesznie zepchnął go na bok, poderwał się na nogi i podbiegł do Sofii. Była roztrzęsiona, łzy spływały jej strumieniami po twarzy, ale oburącz zaciskała w palcach pistolet prześladowcy. Chwycił go i pchnął ją głębiej za stertę worków ze śmieciami. W alejce rozległ się echem drugi wystrzał, nim jeszcze zdążył dać za nią nura pod osłonę odpadków. Obrócił się błyskawicznie i na oślep zaczął strzelać w kierunku drugiego bandyty. Opróżnił chyba z pół magazynka, zanim w końcu
369
się opamiętał i uznał, że wystarczająco zaakcentował swoje przesłanie. Kiedy zdjął palec ze spustu, w alejce dojazdowej zapadła martwa cisza. Znowu usłyszał ciche poskrzypywanie skórzanych podeszew na betonowych płytach chodnika, ale tym razem nierówne i szybko cichnące. Był to ewidentny odgłos wycofywania się rannego człowieka.
Rozdział 56
F
rank Madera nie miał wątpliwości, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Chwiejnym krokiem dotarł do wylotu uliczki i przestąpił nad szeroką brązową plamą rozbryzganego zgniłego owocu, rozciągającą się od ściany pawilonu do krawężnika. Bił od niej zapach jabłek - gnijących i skwaśnialych. Uderzyło go, że tak wyraźnie czuje zapach owoców, podczas gdy resztę ciała ogarnia postępujące odrętwienie podobne do paraliżu. Nogi ciążyły mu coraz bardziej, ledwie mógł się na nich poruszać. Po chwili kolana ugięły się pod nim i upadł na ziemię obok dużego pojemnika na śmieci. Zdołał zacisnąć palce na jego zardzewiałej krawędzi i dźwignąć się w górę, lecz na krótko. Powoli osunął się z powrotem, sunąc plecami po zielonym boku pojemnika i zostawiając za sobą szeroką purpurową smugę. Za szeroką i za ciemną. Tracił bardzo dużo krwi. Rana wylotowa pocisku musiała wyglądać znacznie gorzej, niż podejrzewał. Wsunął dłoń pod połę marynarki, żeby ocenić postrzał. Rana wlotowa znajdowała się parę centymetrów na prawo od mostka. Pocieszyło go, że czysty i równy otwór wybity w żebrze musi świadczyć o zastosowaniu typowej amunicji, ale zaraz naszły go straszliwe podejrzenia. Pomyślał, że całe jego ciało pozostaje w skrajnym szoku, więc dlatego nie odczuwa bardzo silnego bólu. Bo wszystko wskazywało, 371
że kula miała jednak miękki płaszcz, zatem spłaszczyła się podczas przebijania przez żebro, po czym przeleciała przez ciało niczym kula śniegowa, gromadząc przed sobą zmiażdżone tkanki miękkie, pęcherzyki płucne i odłamki kości, i z pewnością wyrwała mu w plecach wielką dziurę. Nie był pewien, czy nie są to obawy na wyrost, czy nie myli skutków działania amunicji pistoletowej z kulami karabinowymi, wydawało mu się jednak, że gdzieś czytał o śmiertelnych ranach po zmodyfikowanych pociskach kalibru 11,43 milimetra, w których stosowano ciężkie stalowe dno kuli z miękkim, tępo zakończonym czubkiem z aluminium czy nawet prasowanych trocin. Dla niego nie miało to już żadnego znaczenia. Jestem trupem. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni telefon komórkowy, który wydał mu się nadzwyczaj ciężki. Wytarł rękawem krew z klawiatury oraz ekranu i miał już zadzwonić na policję, kiedy zauważył, że z rany na piersi zaczyna się wydobywać czarna, pieniąca się ciecz. Była to widoma oznaka odmy, a więc obecności powietrza zassanego do jamy opłucnej. Kiedyś miał okazję obserwować, jak jego kolega z oddziału powoli umiera na polu walki od czegoś takiego. Dwa tygodnie później własnymi rękami zbierał z ulicy szczątki najlepszego przyjaciela zabitego w Bagdadzie wskutek zamachu bombowego. Sam też był ranny, ale podczas swojej drugiej misji, w Afganistanie. I nigdy dotąd ani cierpienia, ani świadomość ofiar nie osłabiły w nim poczucia obowiązku. Kiedy po powrocie do kraju wstąpił do Secret Service, okazał się tam jedynym agentem, który uczestniczył w wojnie i został odznaczony Purpurowym Sercem. Później czas upływał, inni awansowali, tylko on nie. Dwóch kolegów z jego oddziału zostało przeniesionych do osobistej ochrony prezydenta, a jego wniosek odrzucono. To właśnie wtedy zawarł porozumienie z Dinitalią. Postrzegał to tak, że był wystarczająco dobry, tylko żeby walczyć za ojczyznę, zabijać 372
w jej obronie i ewentualnie zginąć za nią. W armii nikomu nie przeszkadzało, że podczas tej walki częściowo stracił słuch w prawym uchu, tylko dla dowództwa Secret Service stało się to poważnym problemem. Uznano go za uszkodzony element tej machiny, na tyle niepełnosprawny, że nienadający się do ochrony prezydenta. Dlatego z satysfakcją przyjął sposobność odegrania się na nim. Oddychał coraz płyciej. Z rany wydobywało się coraz więcej spienionej, prawie czarnej krwi. Uznał, że zostało mu mniej czasu, niż myślał. Wzywanie karetki mijało się już z celem. Mógł jeszcze zadzwonić do Dinitalia i powiadomić go, że nie zdołał wykonać zadania, ale to także wydało mu się w tej sytuacji bezcelowe. Nic nie miało już dla niego znaczenia. Poza jednym. Być może poważna utrata krwi sprawiała, że zaczynał majaczyć. Może uprzytomnił sobie w końcu, że z wzorowego żołnierza armii amerykańskiej stał się godnym pogardy żołnierzem mafii. A może, będąc już na granicy życia i śmierci, odebrał to jak ironię losu. W każdym razie konający agent Madera postanowił tak pokierować sprawą, jak należało nią pokierować od początku. Ze służbowego obowiązku zadzwonił do głównodowodzącego. Wywołanie nadeszło szyfrowaną linią komórkową, której tutaj używał tylko jeden człowiek. Niemniej to, co prezydent Keyes usłyszał, nie dało się porównać z żadną inną wiadomością telefoniczną. — Agent postrzelony — zakomunikował Madera. - I tym razem to jestem ja. Sierżant Chavez z tutejszego departamentu policji jest do pańskiej dyspozycji w sprawie szturmu na Greka. Właśnie wysyłam e-mailem jego numer. A co do Sofii, musi pan radzić sobie sam. 373
—Słucham? — spytał odruchowo prezydent, lecz zanim jeszcze przebrzmiało to pytanie, dotarł do niego zasadniczy sens wiadomości Franka. Jego ledwie słyszalny, słabnący głos natychmiast przypomniał Keyesowi ostatnie chwile życia jego ojca. —Frank, słyszysz mnie? Odpowiedzi nie było. Mimo to prezydent nie przerwał połączenia. Bez względu na to, co myślał o Franku Maderze, możliwość wysłuchania jego ostatnich słów, będących właściwie ostrzeżeniem, zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Po chwili odwiesił słuchawkę i wyjrzał przez przyciemnioną szybę swojego opancerzonego czarnego cadillaca. Na wszystkich skrzyżowaniach ruch był wstrzymany na czas przejazdu z lotniska do centrum miasta prezydenckiej kolumny złożonej aż z trzydziestu pięciu samochodów. W tylnym przedziale limuzyny jechali tylko we dwóch, on i Harry Swyteck, zajmujący miejsce tyłem do kierunku jazdy, obrócony plecami do kierowcy. Telewizor był ustawiony na Action News, toteż Harry nie odrywał wzroku od ekranu, przynajmniej do czasu telefonicznego komunikatu Madery. - Wygląda pan na zatroskanego - odezwał się teraz, spo glądając uważnie na prezydenta. Minęli wielki salon z japońskimi samochodami, nad którym powiewał oświetlony jupiterami olbrzymi gwiaździsty sztandar. Keyes obejrzał się na Swytecka i zapytał: - Nadal chcesz znać całą prawdę? — Już mówiłem, że tak. Prezydent ze śmiertelnie poważną miną wolno pokiwał głową. - Prawda jest taka, że potwierdziły się moje najgorsze obawy. — To znaczy? - Frank Madera zabił Phila Graysona. Harry aż rozdziawił usta ze zdumienia. 374
—Skąd pan o tym wie? —Właśnie sam mi się przyznał. Powiedział, że zamierza niezwłocznie oddać się w ręce FBI. —Niewiarygodne. —Zastanów się tylko. Frank był na Florydzie, kiedy Phil zginął. Dowodził jego ochroną. Kontrolował wszelkie poczynania Phila, sprawdzał wszystkich gości, nadzorował pracę kuchni, dostarczane potrawy i napoje. Miał wiele sposobności do tego, żeby przedawkować Philowi leki, przez co ten dostał ataku serca. Harry zamyślił się na chwilę. —To bardzo wiele informacji jak na półminutową rozmowę telefoniczną. —Większość sam wydedukowałem. —Nie rozumiem tylko motywów. Dlaczego Frank Made-ra miałby zabijać wiceprezydenta? —Jak ci już wcześniej wspominałem, Phil wdał się w romans z tą Chloe Sparks, która była na stażu w jego zespole prasowym. Ostatnio znów zaczęli się częściej spotykać. Nie pytaj mnie o szczegóły, ale coraz bardziej skłaniam się ku teorii, że stworzył się zabójczy trójkąt między wiceprezydentem, agentem Secret Service oraz nieobliczalną młodą dziennikarką. — Prezydent zerknął na ekran telewizora i zaraz z powrotem przeniósł wzrok na Harry'ego. — I wygląda na to, że ten Grek, Demetri, jakimś sposobem dowiedział się prawdy. —Niewiarygodne - powtórzył Swyteck. — Masz rację, to niewiarygodne - odparł Keyes, zacho dząc w głowę, czy kandydat na jego zastępcę rzeczywiście ku pił tę bajeczkę. - Ale wszystko układa się w logiczną całość. W ruchomym centrum dowodzenia FBI zadzwonił telefon. Przekaz telewizyjny ze studia świadczył, że to dzwoni Demetri. Andie odebrała po drugim sygnale. 375
— Zapewniliście już Sofii ochronę? Zawahała się. Żaden negocjator nie może sobie pozwolić na to, żeby przyłapano go na kłamstwie. Niemniej stanowczy ton Greka skłonił ją do wniosku, że dla niego może być tylko jedna odpowiedź. -Tak. —Grzeczna dziewczynka. Pozwól mi z nią porozmawiać. —Nie ma jej tutaj. —Przecież powiedziałaś, że się nią zajęliście! Znowu kłamiesz! —Nieprawda. Pytałeś, czy zapewniliśmy jej ochronę, więc potwierdziłam, że tak. I taka jest prawda. —Lepiej nie baw się ze mną w te swoje gierki słowne! Gdzie ona jest? —Nie masz się czym martwić, jasne? Zaraz pójdę tym tropem i udowodnię ci, że nie kłamię. Najdalej za dziesięć minut spodziewaj się telefonu ode mnie z aktualnymi informacjami na temat Sofii. —Masz na to pięć minut, nie więcej. I chcę usłyszeć głos Sofii przez telefon. Bo inaczej zacznę strzelać. Przerwał połączenie. Andie ręce się trzęsły, ale szybko się opanowała. Bez namysłu, jak najszybciej, wybrała numer telefonu komórkowego Theo.
Rozdział 57
P
rzez donośne wycie alarmu Theo nie usłyszał dzwonka swojej komórki, ale wyczuł jej wibracje w kieszeni. Jednakże nie zwolnił nawet kroku, ciągnąc Sofię za sobą. Zdążyli pokonać połowę drogi powrotnej ciemną uliczką na tyłach pawilonu handlowego, kiedy Theo odniósł wrażenie, że słyszy odgłosy nadciągających posiłków. Uznał, że nie mają już innego wyjścia, jak brnąć dalej, to znaczy włamać się na zaplecze osiedlowego sklepu spożywczego. Już pierwsza kula z pistoletu spełniła swoje zadanie i roztrzaskała zamek, ale jednocześnie włączył się alarm przeciwwłamaniowy. - Nie zatrzymuj się! - krzyknął przez ramię. Nad ich głowami powietrze rozcinał pomarańczowy snop obracającego się migacza, a dotkliwy, raniący uszy dźwięk alarmu zdawał się ich ścigać fizycznie między regałami z pieczywem i płatkami śniadaniowymi. Sofia już ledwie trzymała się na nogach, Theo coraz silniej musiał ją ciągnąć za sobą w kierunku frontowych drzwi sklepu. - Nie wychylaj się! - krzyknął. Wtuliła głowę w ramiona pod regałem z prasą, a on bez namysłu strzelił w oszklone drzwi, aż się rozprysły na tysiące zaokrąglonych odłamków „bezpiecznego" szkła i rozsypały po wyłożonej kafelkami podłodze. Ponownie złapał Sofię za rękę i razem wybiegli ze sklepu na parking.
377
Z oddali doleciało zawodzenie syreny wozu policyjnego. Theo przystanął, odwrócił się i popatrzył Sofii w oczy, kładąc jej dłonie na ramionach, jakby chciał jej przemówić do rozsądku. —Powinniśmy tu zostać i zaczekać na przyjazd policji. -Nie! —Tak byłoby najbezpieczniej. — Jeśli Demetri pomyśli, że zaczęłam zeznawać na policji, już nigdy więcej nie będzie chciał ze mną rozmawiać. A wtedy nie będę mogła w niczym pomóc ani twojemu przyjacielowi, ani pozostałym zakładnikom. Dźwięk syreny szybko się przybliżał, a argumenty kobiety brzmiały wiarygodnie. Część obywateli była wychowana w pełnym zaufaniu do policji, lecz Theo wychowywał się w innych środowiskach. — Tędy — rzucił. Pociągnął ją przez parking w stronę bocznej uliczki. Zza rogu wyjechał właśnie furgon dostawcy pizzy i Theo rzucił mu się przez jezdnię pod koła, jakby chciał popełnić samobójstwo. — Zatrzymaj go! - zawołał do Sofii. —Jestem ranny i trze ba mnie odwieźć do szpitala. —Coś ci się stało? —Niech mnie zabierze! Sofia energicznymi wymachami rąk zaczęła zatrzymywać nadjeżdżający samochód. Theo przyglądał się jej kątem oka, wciąż rozciągnięty na skraju chodnika. Ale wóz dostawcy nawet nie zwalniał. Sofia pomachała jeszcze energiczniej. Kierowca tylko przyspieszył, a gdy zbliżył się do wyciągniętego na ulicy człowieka, ominął go łukiem, jakby za kierownicą siedział złodziej skradzionego pojazdu. Theo ledwie zdążył się przetoczyć pod krawężnik. Wóz przejechał z rykiem silnika, omijając go zaledwie o centymetry. 378
— Cholerny dupek! - syknął Theo, chociaż zdawał sobie sprawę, że w Miami i tak ma szczęście, że gość nie cofnął sa mochodu i nie podjął drugiej próby przejechania go tuż przy krawężniku. Poderwał się na nogi, znów chwycił Sofię za rękę i pociągnął ją w głąb ulicy. Głos policyjnej syreny stał się przenikliwy, skrzyżowanie przed nimi rozświetliły niebieskie i czerwone rozbłyski nadjeżdżającego radiowozu. Nie było co liczyć na to, że gliniarze, którzy przybędą na miejsce wezwania, ujrzawszy roztrzaskane drzwi sklepu spożywczego, nie zatrzymają czarnoskórego dostrzeżonego na chodniku w pobliżu miejsca zdarzenia. Trzeba było jak najszybciej zniknąć z oczu zbliżającym się policjantom. W tej samej chwili Theo zwrócił uwagę na drugi furgon dostawcy pizzy stojący na zapleczu tego samego pawilonu. — Pizzeria! - syknął przez ramię. Skręcili i pobiegli przez parking w kierunku lokalu znajdującego się na końcu pawilonu. Neon umieszczony w oknie zachwalał, że bar jest otwarty do czwartej nad ranem. Dopadli jego drzwi. Theo otworzył je gwałtownie i oboje dali nura do środka. Za kontuarem starszy mężczyzna żonglował w powietrzu wielkim okrągłym plackiem drożdżowym, podśpiewując pod nosem Saturday in the Park z musicalu Chicago. Theo zbliżył się do niego, jakby nic się nie stało, i zamówił: —Poproszę średnią pepperoni, dwie cole, jedną z podwójną porcją lodu, i klucz do toalety. —Sprzedajemy tylko na wynos. Bar jest zamknięty. —Nie ma sprawy, kolego. Obejrzał się i popatrzył przez witrynę na dwa wozy policyjne zajeżdżające przed sklep spożywczy w dalszej części pawilonu. —Ale chętnie skorzystalibyśmy z toalety. —Jest na tyłach. 379
—Świetnie - rzucił Theo. —Tylko proszę wziąć klucz. —Jeszcze lepiej - dodała Sofia. —Do męskiej czy damskiej? Odpowiedzieli równocześnie. Sofia powiedziała „do męskiej", a on „do damskiej". Facet za kontuarem obrzucił ich takim wzrokiem, jakby stanowili najdziwniejszą parę, z jaką przyszło mu mieć w życiu do czynienia, po czym położył przed nimi oba klucze. Theo zaprowadził Sofię do męskiej toalety, wszedł za nią do środka i zamknął drzwi. Było to ciasne pomieszczenie z jednym pisuarem i jedną kabiną. Sofia pospiesznie zamknęła się w niej i szczęknęła zasuwką. On zaś popatrzył na ekranik telefonu komórkowego. Miał jedno nieodebrane połączenie z Andie. Wcisnął klawisz wywołania. —Mam tylko trzy minuty na to, żeby Sofia odezwała się przez telefon do swego byłego męża - rzuciła bez wstępu Andie. —No to masz szczęście - odparł Theo. — Bo ona jest tu ze mną. —Dzięki Bogu. Nie rozłączaj się, zaraz zorganizuję połączenie trójstronne. Aha, jeszcze jedno. Przedstaw się jako agent Knight. Powinieneś pełnić funkcję osobistego ochroniarza Sofii. —Ale ona twierdzi, że on jej nie zaufa, jeśli nabierze przekonania, że poszła na współpracę z policją. —Zostaw to mnie. Nie mamy czasu na wyjaśnienia. Możesz przełączyć swoją komórkę na aparat głośnomówiący? Theo położył telefon na brzegu umywalki i ustawił go na funkcję przesłania rozmowy na głośnik. —Tak może być? — zapytał. —Świetnie - odparł piskliwy głosik Andie. - Sofia, mówi agentka Henning. Czy mnie słyszysz? —Tak — odparła słabym głosem kobieta. 380
- Postaraj się mówić głośniej. Uruchomię zaraz trójstronne połączenie między tobą, mną i Demetrim. Mam na to najwyżej piętnaście sekund, więc słuchaj uważnie tego, co powiem. Nie możesz mu niczego obiecać. Powinnaś go prosić, żeby się poddał, i nic poza tym. Gdyby sprawy zaczęły zmierzać w niewłaściwym kierunku, natychmiast przerwę połączenie. Rozumiemy się? - Tak — odparła Sofia cicho, wyraźnie roztrzęsionym głosem. - Ledwie cię słyszę - odparła Andie. - Theo, wyłącz funkcję telefonu głośnomówiącego i zgłoś się ponownie na linii. Podniósł aparat z umywalki, wcisnął parę klawiszy i rzekł do mikrofonu: - Halo, to ja. - Myślisz, że dobrze mnie zrozumiała? - Tak - odrzekł. - Naprawdę chciałaby pomóc w ratowaniu zakładników. - W porządku. Zaczekajcie. Z głośnika aparatu doleciało popiskiwanie wybieranego numeru i po chwili rozległ się dobrze słyszalny głos Demetriego. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz znowu kłamać, Henning. - Nie. Chcę zakomunikować dobre wieści. Mamy na linii Sofię. Chciałbyś z nią teraz porozmawiać? Theo odniósł wrażenie, że nieomal słychać na linii, jak zanika skrajne napięcie nerwowe Greka. Niespodziewanie odezwał się głosem miękkim i łagodnym: - Tak. Daj mi amore mio do aparatu. - Agencie Knight? - odezwała się Andie. - Proszę prze kazać jej słuchawkę.
Rozdział 58
S
ofia? - odezwał się Demetri. On także przełączył aparat na głośnik, żeby mieć swobodę trzymania pistoletu w jednej ręce i rewolweru zabitego strażnika z holu w drugiej. Jack mógł słyszeć obie strony, a w dodatku był tak blisko Demetriego, że świetnie odbierał nawet jego niewypowiedziane emocje. Zar lejący się z jupiterów umieszczonych nad nimi owocował tym, że Jack tylko pocił się obficie, za to Grek musiał przeżywać naprawdę trudne chwile, sądząc po tym, jak mokra od potu koszula lepiła mu się do pleców. Spojrzał w górę, w kierunku rusztowań pod sufitem. Jack odruchowo podążył za jego wzrokiem. Był pewien, że Demetri bardzo się obawia zbrojnego szturmu policyjnego oddziału SWAT, ale chyba jeszcze bardziej zależy mu na tym, żeby choć przez telefon usłyszeć głos ukochanej Sofii. —Demetri? — odezwała się niepewnie, lekko roztrzęsionym głosem, który popłynął wyraźnie z głośnika umieszczonego nad stołem redakcyjnym studia. — Chciałabym, żebyś odłożył broń i poddał się. —Nie mogę tego zrobić, skarbie. —Proszę. —Nie. I nie proś mnie więcej o to. Mam przed sobą bardzo ważne zadanie do wykonania. —Naprawdę nie rozumiem, czemu to wszystko robisz.
382
Zawahał się i choć w telewizji było to zapewne słabo widoczne, Jack znajdował się na tyle blisko, żeby ujrzeć, jak z trudem przełyka ślinę. Niezależnie od przekonań i pobudek, jakimi kierowała się Sofia, ewidentnie miała na niego wielki wpływ. —Nic więcej mi nie pozostało - odparł. —To nieprawda. —A jednak. Od dnia twojego wyjazdu czułem nieopisaną pustkę, a teraz wreszcie mam jakąś odskocznię. I zamierzam ją wykorzystać. —Ja też mam odskocznię, Demetri. Wcale nie słabszą. Tylko nie chcesz zrozumieć, jak ją wykorzystuję. 1 to jest błąd. Niszczysz życie pewnego człowieka. —Ludzi, którzy zniszczyli nasze życie! —Ale to i tak niczego nie naprawi. —Ci łajdacy... Ugryzł się w język i ponownie spojrzał w górę. Coś przyciągało jego uwagę w kierunku najgłębszego cienia ponad rusztowaniem pod sufitem i nie była to tylko zwykła paranoja przemęczonego zadaniami płatnego zabójcy. Zresztą Jack także złowił ten drobny hałas. Demetri pospiesznie wdrapał się na blat stołu redakcyjnego i obrócił ku górze jeden z kierunkowych reflektorów skierowanych dotąd w dół. Silny strumień światła prześliznął się po stanowiskach komputerowych poprzedzielanych przepierzeniami i rozjaśnił rusztowania pod sufitem. —Wysłałaś kogoś przeciwko mnie, Henning? —Nie, Demetri. Nic się nie dzieje... —A jednak coś słyszałem. I ty także coś słyszałeś, prawda, Swyteck? Tylko nie kłam. Słyszałeś jakieś hałasy dobiegające z szybów wentylacyjnych, prawda? Jack i tak nie mógłby skłamać, a poza tym nie chciał okazać jawnego sprzeciwu wobec Greka.
383
- W wielopiętrowych budynkach czasami słychać różne odgłosy — rzekł. - Ale nie takie. Coś szykują. — Grek wyprostował się na stole redakcyjnym i przybliżył ucho do głośników umieszczonych ponad nim. - Każ im się wycofać, Henning. Niech się natychmiast wycofają! - Proszę, Demetri - odezwała się łagodnym tonem Sofia. Poddaj się. - Nie rozłączaj się, ukochana. Zaraz porozmawiamy. Jak tylko rozprawię się z tymi karaluchami... Andie ściszyła wzmacniacz podłączony do tej linii i z drugiego aparatu zadzwoniła do sierżanta Figueroy. - Nie chcę nawet słyszeć o tym, że wasz departament umieścił snajpera w szybie wentylacyjnym. - W porządku, nie będę nic mówił na ten temat — odparł gliniarz. - Do cholery, Manny. Przestań kopać pode mną dołki! - Uspokój się, dobra? Snajper nie mógł skutecznie wycelować. Za dużo przeszkód na rusztowaniu pod sufitem. Kazałem mu się wycofać. - I zamierzasz go podesłać z innej strony? - A miałbym tego nie robić? - Proszę tylko o współpracę agencyjną na podstawowym poziomie - syknęła Andie. - Jeszcze jeden taki szmer w systemie wentylacyjnym, a będziemy mieli kolejnego oszalałego porywacza na sumieniu. - To kolejny powód, żeby ustawić na pozycji naszego snajpera. - Panujemy nad sytuacją. - Czyżbyście i wy dostali rozkaz usunięcia zagrożenia za wszelką cenę? - Powiedziałam, że panujemy nad sytuacją. 384
Demetri, wciąż wodząc wzrokiem po rusztowaniach pod sufitem, przemówił do Sofii: - Może nie wszystko dzisiejszej nocy potoczy się po mojej myśli. Możesz mi jednak wierzyć, że obróci się to na naszą korzyść. Spojrzał na Jacka. - Powiedz jej, Swyteck. Jack odchylił głowę do tyłu. - Niby co miałbym jej powiedzieć? - To, co zrobiliśmy w celu zdobycia obiecanych pieniędzy. Jack się zawahał. Demetri stwarzał mu okazję do powiedzenia kilku słów przez telefon, być może już ostatnią na drodze do przejęcia kontroli nad sytuacją. Nie mógł jej zaprzepaścić. Demetri podszedł do niego i przytknął mu pistolet do głowy. - No, dalej! Mów! - W porządku, nie ma sprawy - burknął Jack. Liczył na to, że Grek od razu opuści broń ku ziemi, ale ten celował mu w tył głowy. - Sofia? Mówi Jack Swyteck. - Tak, wiem. Widziałam cię w telewizji. Demetri dźgnął go lufą pistoletu w kark. - Tylko nic nie kombinuj. - W porządku. A więc jestem prawnikiem, a Demetri zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w spisaniu testamentu. - Dlaczego? - Z oczywistych powodów. Jak wszyscy chce mieć pewność, co się stanie z jego majątkiem, kiedy umrze. - Demetri, zakończ to — powiedziała Sofia. — Przerażasz mnie. - Posłuchaj tylko tego, skarbie. No, mów dalej, Swyteck. Lufa pistoletu wbiła mu się tak boleśnie w tył głowy, że aż na chwilę utracił jasność myślenia. Szybko jednak uznał, 385
że pewnie nie będzie miał drugiej szansy na wyrobienie sobie bezpiecznego wyjścia z tej sytuacji. Musiał ją wykorzystać. - Rozmawialiśmy z Demetrim o tym, co jest dla niego najważniejsze - rzekł, uciekając się do kłamstwa. - Otóż za życzył sobie, abyś to ty odziedziczyła wszystko. Grek sprawiał wrażenie zadowolonego ze sposobu, w jaki Jack przedstawiał tę sprawę. — Słyszałaś to, skarbie? - Powinnaś wiedzieć - podjął gorliwie Jack - że żonaty męż czyzna nie musi nawet spisywać testamentu, aby żona odziedzi czyła po nim wszystko. Ale wy wzięliście rozwód, więc sytu acja uległa zmianie. Gdyby Demetri nie zostawił testamentu, jego majątek mógłby przepaść. Albo przypaść w udziale komuś z dalszych krewnych, może nawet takiemu, o którego istnieniu on sam nie ma pojęcia. Czy rozumiesz wszystko, co mówię, Sofio? Nie odpowiedziała, a przedłużająca się cisza zdawała się potwierdzać jego mętne przypuszczenia, jakie kołatały mu się po głowie od chwili, gdy Sofia szczerze opowiedziała mu o wydarzeniach tamtej tragicznej nocy na Cyprze, które doszczętnie zrujnowały jej związek z Demetrim. —Na pewno słyszałaś, najdroższa, co on powiedział? —Oczywiście wcale mnie to nie zdziwiło... - podjął Jack, ale Grek mu przerwał: - Wystarczy, Swyteck. — ...po tym wszystkim, co usłyszałem od ciebie o Demetrim. Te ostatnie słowa zawisły w powietrzu. Udało mu się zasiać ziarno zwątpienia i pozostało tylko czekać na efekty. Ale Demetri od razu chwycił przynętę. - A niby co ona powiedziała o mnie? Brawo. Jack ledwie się powstrzymał od uśmiechu, chociaż to w ogóle nie wchodziło w rachubę, skoro cały czas miał pistolet przystawiony do głowy.
386
— Pamiętasz, co mi mówiłaś, Sofio? - zapytał. Nie odpowiedziała od razu, co jeszcze bardziej go upewniło, że jest na właściwym tropie. — Tak - odezwała się w końcu cicho, z wyraźnym ocią ganiem. —Rozmawialiśmy o tamtej nocy na Cyprze — ciągnął Swyteck. - O tym, co się wydarzyło, kiedy prześladowcy zepchnęli Demetriego z dachu budynku i wrócili do waszego mieszkania. —Nie wracajmy do tego - wtrącił szybko Grek. —Wiesz, co się wtedy stało? - zwrócił się do niego Jack. —Oczywiście, że wiem. Sam ci o tym mówiłem. —Słyszałaś, Sofio? Demetri uważa, że wie, co się wtedy stało, kiedy już leżał połamany na ulicy. Jak sądzisz? Wie? Demetri po raz kolejny dźgnął go lufą pistoletu w tył głowy, i to tak mocno, iż Jacka nasziy obawy, że rozciął mu skórę. —Powiedziałem, żebyśmy do tego nie wracali. —Nie - odparła Sofia. - Nie wie. Jack odetchnął z ulgą. Za to Demetri osłupiał. —Czego nie wiem? - rzucił. —On bardzo się myli, prawda, Sofio? Jack kątem oka widział siebie i Greka na ekranie telewizyjnym. Demetri miał taką minę, jakby chciał już pociągnąć za spust. Gdyby Sofia w takiej chwili postanowiła przemilczeć prawdę, byłoby to dla niego tragiczne. — Sofio? — odezwał się po chwili. - On się myli, prawda? Na linii panowała cisza, Jack zaczynał się już obawiać, że jego wybieg może przynieść skutki odwrotne do założonych. Wreszcie Sofia się odezwała: — Został wprowadzony w błąd. Demetri przez chwilę stał jak skamieniały, dopóki znowu nie przeważyła w nim ślepa wściekłość.
387
— A ty skąd wiesz, co się wtedy naprawdę stało? — wark nął groźnie, wbijając Swyteckowi lufę pistoletu w kark. Jack postanowił bardzo starannie dobrać słowa, żeby w bezpośrednim przekazie telewizyjnym Demetri nie wyszedł na głupca. To także mogło mieć dla niego tragiczne skutki. —Jestem obrońcą procesowym w sprawach karnych — zaczął ostrożnie. — Słyszałem od różnych ludzi o wielu okropnościach, jakie oni robili innym czy też których sami doznawali. Każde z was opowiedziało mi własnymi słowami o tym, co się stało tamtej nocy na Cyprze. Ty, Demetri, mówiłeś jak człowiek, który głęboko wierzy w to, co mówi. Ale ty, Sofio, mówiłaś tonem kogoś, komu bardzo zależy na tym, żeby inni w to uwierzyli. —To tylko wykręt — syknął Demetri. — Skąd się dowiedziałeś prawdy? —Sam do niej doszedłem po jakimś czasie. Ale wszystko stało się jasne w chwili, kiedy Sofia zjawiła się w moim biurze. Pamiętasz tamten moment, Sofio? —Pamiętam wizytę w twoim biurze, ale nie jestem pewna, który dokładnie moment masz na myśli. —Ktoś cię śledził i próbował zabić dlatego, że wiesz coś na temat naszego prezydenta, znasz tajemnicę na tyle istotną, że przez nią mógłby stracić swój urząd. Nie chciałaś mi powiedzieć, jak weszłaś w posiadanie tej informacji. Początkowo uznałem, że chcesz się w ten sposób zabezpieczyć. Później przyszło mi do głowy, że bardziej chcesz chronić Demetriego. Aż w końcu uprzytomniłem sobie, że prawdziwa przyczyna tkwi zupełnie gdzie indziej. —O czym ty gadasz? - zdziwił się Grek. Ale Jack go zignorował, rozmawiał dalej z Sofią. —Przedmiotem twojej troski był ktoś inny — dodał. — Zgadza się? —Kto? - zapytał Demetri. - Kto jeszcze zna prawdę? Sofio, mówiłaś o tym jeszcze komuś? 388
Jack postanowił złagodzić nieco swój ton, lecz nadal ignorował Greka i rozmawiał tylko z Sofią. - Co cię ostatecznie przekonało przed laty? Wynik bada nia DNA? Czy tylko obecność znamienia na czole? A może to samo, co przekonało i mnie, kiedy po raz pierwszy stanęliśmy przed sobą twarzą w twarz. On ma twoje oczy, twoje usta, prawdę powiedziawszy, jest bardzo do ciebie podobny. Demetri dziwnie przygryzł wargi i tylko gapił się na niego w bezgranicznym zdumieniu. - Czy to ma jakieś znaczenie? - zapytała Sofia. - Nie - odparł Jack. - Naprawdę liczy się tylko to, co zrobiłaś, kiedy poznałaś prawdę. Demetri postanowił ją wykorzystać, żeby się szybko wzbogacić. Ty wybrałaś zupełnie inną drogę. Zareagowałaś w sposób jedyny do przyjęcia dla matki. Oczywiście dla matki, która niespodziewanie odkrywa, że dziecko, jakie wydała na świat, jest... - Synem gwałcicieli! — syknął Demetri. Wyraźnie było słychać, że na drugim końcu linii Sofia zaczęła szlochać. - Wybacz mi, Demetri — wycedziła przez łzy. - Przecież to nie twoja wina. Zostałaś zgwałcona. - Ty mu powiedz, Jack — szepnęła. - Chyba już nie muszę. Ona zdążyła już dać ci to do zrozumienia, Demetri. Nie było żadnego gwałtu. - Więc dlaczego twierdziłaś, że cię zgwałcili? - Jeszcze nie rozumiesz? - odezwała się Sofia nieco rozdrażnionym tonem, mimo że głos jej się łamał. - Zepchnęli cię z dachu budynku za to, że wykradałeś im po pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. Myślisz, że chciałabym wychowywać syna w takim środowisku i takim otoczeniu? Powiedziałam ci, że mnie zgwałcili, żeby mojemu dziecku zapewnić lepszy start życiowy, żebyś zgodził się bez sprzeciwu oddać je do adopcji. Byłam wtedy w głębokiej depresji, ciężarna, 389
doglądająca ciebie w szpitalu... Kto wie, czy w innych warunkach podjęłabym taką samą decyzję? Wtedy jednak się nie wahałam. Przykro mi. Lecz wcale tego nie żałuję. Tylko sam popatrz, na kogo wyrósł. Demetri cofnął się o krok, w niedowierzaniu mamrocząc pod nosem: — Czyli szantażowałem własnego syna?... Jack odniósł wrażenie, że Grek nagle zaczyna tonąć. Trzeba było pomóc mu stanąć z powrotem na nogi. —Nie wiedziałeś przecież, że to twój syn — rzekł. —Ale sprzedałem jego tajemnicę. Zrobiłem z niego marionetkę w rękach wielkiego Josepha Dinitalii. Zdradziłem temu przeklętemu bandziorowi, że on urodził się na Cyprze. Zdajesz sobie sprawę, Swyteck, co to oznacza? Jesteś prawnikiem, więc chyba rozumiesz... Jack nie odpowiedział. —No, powiedz im! - wrzasnął po chwili Grek, wskazując ręką kamerę. — Powiedz tym wszystkim durniom, którzy nas teraz oglądają, co to oznacza, że prezydent Stanów Zjednoczonych urodził się na Cyprze. —Nie może być prezydentem — odparł Jack. - Nie jest obywatelem urodzonym w tym kraju. —Mój syn - wyjęczał Demetri z pobladłą twarzą. — Odebrałem tak wielki zaszczyt własnemu synowi. To nie może być prawdą. —To już koniec, Demetri - dodał cicho Swyteck. —On nie może być moim synem. —Jest — odezwała się Sofia. — Przykro mi. — Nie, nie! - wrzasnął Grek na całe gardło. Chwycił krzesło i cisnął nim przez całą salę. Po chwili rzucił na oślep drugim i to przeleciało aż na stanowisko do zapowiadania prognozy pogody i roztrzaskało wielki ekran ciekłokrysta liczny. 390
— Ty suko! Jak mogłaś mi to zrobić?! Jak mogłaś mnie oszukać, żebym teraz zdradził własnego syna, w którego ży łach płynie moja krew?! Podbiegł do stołu redakcyjnego, chwycił spisany odręcznie testament i z wściekłością podarł go na strzępy. — To wszystko zmienia! Słyszysz mnie? Wszystko! Obszedł stół i zatrzymał się przed nim. Przerażona Shannon aż się cofnęła, sądząc chyba, że będzie chciał się teraz odegrać na pierwszej z brzegu kobiecie. On jednak bezceremonialnie złapał Jacka pod rękę i poderwał go na nogi. Ten błyskawicznie zacisnął pięść, żeby ukryć trzymany w niej pilniczek do paznokci, ale Demetri musiał zauważyć krew. —Co tam masz? Jack nie odpowiedział. —Pokazuj! - warknął Grek. Jack rozwarł palce i pilniczek z brzękiem spadł na podłogę. Jack spiął się psychicznie, szykując się co najmniej na takie bicie, jakiego ofiarą padł wcześniej Pedro, ale Demetri szybko się opanował. — Masz szczęście, że jesteś mi potrzebny - powiedział lo dowatym tonem. - Inaczej bym cię zabił bez wahania. Wyciągnął z szafki pod stołem redakcyjnym apteczkę, zaczął ją gwałtownie przetrząsać, aż znalazł rolkę plastra. Pchnął Jacka do przodu i ustawił go na wprost kamery, po czym stanął tuż za jego plecami. Przystawił mu pistolet do głowy, przykle-ił brzeg plastra do broni u podstawy lufy, po czym zaczął go rozwijać. — Lepiej nie próbujcie tego we własnym zakresie, ludziska rzucił ostrzegawczo. Pierwszym odcinkiem taśmy, jaki przeciągnął wokół głowy Jacka, zakleił mu usta. Następnie owinął ją wokół swej dłoni zaciśniętej na kolbie pistoletu i przykleił drugi odcinek na czole zakładnika. Najwyraźniej chciał zużyć w ten sposób 391
całą rolkę plastra, ciasno przyklejając swoją dłoń z pistoletem do tyłu potylicy Swytecka. —Widzisz, co tu szykuję, Henning? —To wielki błąd z twojej strony — odezwała się Andie. Jack wessał plaster w głąb ust i gwałtownie zagryzł na nim zęby, czując na języku cierpki smak kleju. Demetri przy-kleił kolejny odcinek na jego czole, owinął sobie plastrem uzbrojoną dłoń i następny odcinek plastra znowu umocował mu pod nosem. Oklejał tak, umieszczając na zmianę odcinki plastra na czole i ustach Jacka, a kiedy skończył, miał rękę ściśle zespoloną z głową zakładnika, a trzymanym w niej pistoletem mierzył mu w tył głowy. — Doskonale — rzekł, odrzucając resztki plastra na stół redakcyjny. —Jesteśmy teraz jak bracia syjamscy. Jack jeszcze energiczniej zaczął międlić plaster zębami, poruszając szczęką w przód i w tył. - Henning, posłuchaj mnie dobrze - rzekł Demetri, podnosząc głos. — Zamierzam teraz wyjść ze studia i wydostać się od frontu z budynku. Może jakiś zapalony policyjny snajper już się cieszy z możliwości strzelenia do mnie, ale dobrze się przyjrzyj, co tu zmajstrowałem. Jeśli nawet zostanę trafiony kulą snajpera, pistolet wypali, a Swyteck zostanie bez górnej części czaszki. Widzisz to? - Widzę. Jack nie ustawał w swoich wysiłkach. - Świetnie. A więc umowa jest taka. Podstawcie mi na parking samochód zatankowany do pełna. Jeśli go nie bę dzie, gdy wyjdę z budynku, Swyteck zginie. I pamiętaj, że teraz nikt i nic mnie już nie obchodzi. Nie zależy mi ani na pieniądzach, ani na zakładnikach, ani nawet na tobie, Sofio. Zwłaszcza na tobie. No, dobra, chodź, Swyteck. Teraz jesteś moją przepustką...
392
Demetri urwał nagle i zajrzał mu w twarz. Jackowi pokój zawirował przed oczami, gdy ciasno oklejony plaster szarpnął mu głową w bok. —Do cholery! Prawie całkiem go przegryzłeś! —Nie podoba mi się cała ta sytuacja — odezwała się Andie. —To kiepsko — mruknął, odwracając się, żeby sięgnąć po rzuconą na stół rolkę. - Naprawdę mi się to nie podoba. — Nic mnie to nie obchodzi. Jack zerknął na ekran telewizyjny. Demetri oglądał dokładnie, na ile jego działalność poluzowała mocowanie pistoletu z tyłu głowy, jakby usiłował naprędce znaleźć sposób naprawienia szkód krótkim odcinkiem plastra pozostałym na szpulce. - A dla mnie to jednak poważny problem - ciągnęła Andie. — Dla ciebie na pewno — odrzekł Grek. - Tak, już wiem. Będziemy musieli zareagować szybko. Bardzo szybko. Już to widzę... Kiedy Demetri zaczął odklejać z rolki ostatni kawałek plastra, Jack uświadomił sobie nagle, że Andie mówiła do niego, a nie do Greka. - Widzę to dokładnie... To jasne, że daje mi znak! - pomyślał. Jeszcze raz zerknął na monitor. Mając tylko jedną wolną rękę, Demetri napotykał spore kłopoty z odklejeniem brzegu plastra. Jack poruszył głową, żeby sprawdzić, ile luzu powstało w mocowaniu po przegryzieniu przez niego dolnych odcinków plastra. - Teraz! - krzyknęła Andie. Następnych kilka sekund zlało się w jeden ciąg splątanych ze sobą zdarzeń, które później z pamięci Jacka wypływały niczym klatki odtwarzanego w zwolnionym tempie
393
filmu. Wielki ekran telewizyjny nagle pociemniał. Równocześnie Jack rzucił się całym ciężarem w dół, na kolana. Jego głową szarpnęło, ale zdołał się uwolnić od tych kilku warstw plastra przyklejonych do czoła. Odgłos kilku szybkich wystrzałów rozbrzmiał w sali studyjnej niczym huk armaty ustawionej w głębi jaskini.
Rozdział 59 pierwszej chwili pomyślał, że to wypalił pistolet Demetriego, a ciepłe rozbryzgi krwi, jakie poczuł na karku i szyi, muszą oznaczać, że został trafiony. Ale to Grek zwalił się na niego całym swoim ciężarem, przez co obaj polecieli do przodu i znaleźli się twarzą w twarz na podłodze. Zakrwawiona dziura ciemniejąca pośrodku czoła Greka stała się dowodem, że krew, odłamki kości oraz strzępy mózgu widoczne na ubraniach i wokół nich na podłodze nie pochodzą jednak z jego rany. Demetri nie żył. Drzwi studia otworzyły się z hukiem, gdy barykada utworzona z lekkich biurowych mebli rozsypała się na boki, i do środka wpadli agenci FBI z oddziału szturmowego SWAT. — Rozproszyć się! - wykrzyknął dowódca i jego ludzie po biegli w głąb pomieszczenia pod ścianami. Dwaj agenci w czarnych mundurach stanęli nad Deme-trim. Trzej dalsi podbiegli do Jacka i pozostałych zakładników. Reszta zaczęła sprawdzać przejścia między stanowiskami komputerowymi z taką ostrożnością, jakby zachodziła obawa istnienia rozstawionych tam min. Jest pan ranny? - zwrócił się do Jacka agent SWAT. Jack usiadł powoli, jeszcze niezbyt pewien, co odpowiedzieć. Do sali wpadła także Andie, a za nią gromadka sanitariu szy w białych fartuchach. Wszyscy skierowali się ku niemu.
W
395
— Pomóżcie kamerzyście — odezwał się Swyteck. Dwaj sanitariusze pochylili się nad Pedrem. Andie też podeszła do Jacka, klęknęła przy nim na podłodze i zapytała dość ostrym tonem: —Nic ci nie jest? —Chyba nie. Objęła go szybko i przytuliła, nie bacząc na to, że ubranie ma zachlapane krwią, a następnie pocałowała. —Przeraziłeś mnie śmiertelnie, kiedy tak zwaliłeś się jak długi na podłogę tuż przed strzałem snajpera. —Myślałem, że właśnie to chcesz mi dać do zrozumienia. —Nie, koordynowałam tylko przerwanie transmisji z akcją snajpera. Musieliśmy mieć pewność, że moment zabójstwa nie pójdzie w eter. Wielki ekran ciekłokrystaliczny znowu się rozjaśnił, program Action News powrócił na antenę, ale nie było już w nim przekazu ze studia. Wóz reporterski pokazywał przejazd prezydenckiej kawalkady przez miasto. —Gdzie jest mój ojciec? —W drodze razem z prezydentem. —Muszę do niego zadzwonić. —Jasne — odparła, podając mu komórkę. - Ale postaraj się streszczać. —Dlaczego? Przeniosła spojrzenie na sznur samochodów widoczny na ekranie telewizyjnym. — Sam się przekonasz. Harry odebrał telefon na tylnym siedzeniu limuzyny. Trudno mu było zapanować nad emocjami, ale i on zdawał sobie sprawę, że nie mają teraz czasu na dłuższą rozmowę. Razem z prezydentem Keyesem oglądał w telewizji ostatnie chwile przed uwolnieniem zakładników w studiu. Serce 396
wciąż mu waliło jak młotem. W pewnym momencie nabrał przekonania, że lada moment dostanie zawału. Nie mógł już dłużej znieść tego przekazu, ale zarazem nie mógł oderwać oczu od ekranu. Aż jęknął cicho, kiedy transmisja się urwała, i ledwie mógł oddychać, dopóki nie odebrał telefonicznej wiadomości od dowódcy grupy kryzysowej FBI, że akcja służb federalnych zakończyła się powodzeniem, a jego synowi nic się nie stało. Mimo to głos mu się zatrząsł, kiedy chwilę później zadzwonił Jack. - Na pewno nic ci nie jest? — zapytał. - Na pewno, tato. Skaleczyłem się tylko w rękę czubkiem pilniczka do paznokci, ale to drobiazg. - Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. Będziemy na miejscu za piętnaście minut. Harry przerwał połączenie i schował telefon do kieszeni. Siedzący naprzeciwko niego prezydent Keyes także rozmawiał przez telefon. Zaraz jednak odwiesił słuchawkę i wyjrzał przez okno, tak pochłonięty własnymi myślami, że nawet nie zapytał Harry'ego, jak się czuje jego syn. -Jackowi nic się nie stało — odezwał się więc Swyteck. - Co? Ach, Boże, wybacz... - Wszystko w porządku. Demetri na koniec urządził niezłe przedstawienie, dlatego nie wątpię, że ma pan teraz wiele spraw do przemyślenia. Keyes postanowił nagle przejść do kontrataku. - Te wszystkie rewelacje są nieprawdziwe. Przecież chyba to wiesz, prawda? Harry nie odpowiedział. - Ja nigdy nawet nie byłem na Cyprze. Urodziłem się w Pensylwanii. Tak jest zapisane w moim akcie urodzenia. - Byłbym daleki od tego, by obarczać za to winą pańskich rodziców adopcyjnych. - Za co obarczać ich winą? 397
- To w pełni zrozumiałe, że musieli sfałszować dane do aktu urodzenia, chcąc na zawsze zachować w tajemnicy to, że pański biologiczny ojciec zgwałcił pańską matkę. - Nie jestem synem gwałciciela. - Ale może pańscy rodzice adopcyjni byli o tym przekonani. Demetri wierzył w to przez lata. Prezydent pogrążył się w zadumie, spoglądając na przemykającą za oknem auta białą przerywaną linię rozdzielającą pasy ruchu na autostradzie. - Mój ojciec musi się teraz przewracać w grobie - rzeki. Harry emu zrobiło się go żal, tym bardziej że sam ciężko przeżył dramatyczne chwile, jakie spotkały syna. Szybko wziął się w garść. - Naprawdę nie urodził się pan w tym kraju, prawda? Prezydent nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili wolno pokręcił głową. - Miałem dwa miesiące, kiedy znalazłem się w Stanach Zjednoczonych. Zaadoptowało mnie sympatyczne młode małżeństwo, które nie mogło mieć dzieci. W młodości nigdy nie byłem za granicą, nie zetknąłem się z inną kulturą. Po raz pierwszy wyjechałem ze Stanów, kiedy byłem na studiach. — Urwał i obrzucił Harry ego smutnym spojrzeniem. - I mimo tego nie mam prawa być prezydentem. - To głupi przepis - odrzekł Harry. - Ale jest zawarty w konstytucji. Artykuł drugi, punkt piąty... - Nie mogę się tylko nadziwić, że pańscy rodzice adopcyjni zdołali utrzymać to w tajemnicy przez tyle lat. - Bo ta sprawa nigdy nie była podnoszona. Nawet gdy już zgłosiłem swoją kandydaturę do startu w wyborach prezydenckich, nikt nie znalazł powodu, żeby podawać w wątpliwość dane z mojego aktu urodzenia.
398
- Zabawne - mruknął Harry. - W tym świecie nękanym przez natłok informacji myślimy, że wiemy wszystko o naszych przywódcach. Tymczasem w rzeczywistości wcale ich nie znamy. - Mówisz, jakby to było coś oczywistego. A nie jest. Może nawet nie wiesz, że przed zmianą przepisów w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym każdy mógł zaadoptować dziecko, nawet z tak egzotycznego kraju jak Cypr. Właśnie w przepisach adopcyjnych dotyczących dzieci z zagranicy panował kompletny chaos. - I pańscy rodzice to wykorzystali? - Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty, Harry. Wyobraź sobie w tamtych czasach kobietę, która wierzy, że jej życie będzie dużo lepsze bez poślubionego mężczyzny, ale nie ma odwagi od niego odejść. Mówi więc swojemu mężowi, że ojcem jej dziecka jest gwałciciel z bandy, która ich napadła, lecz mimo to ona chce urodzić i wychować dziecko. Jak ci się zdaje, jak mógł zareagować groźny przestępca pokroju Demetriego? - Zostawić ją i odejść. - Otóż nie. Zaskoczył nawet ją. Uznał, że kocha ją tak bardzo, oczywiście na swój pokrętny władczy sposób, że zdoła wszystko naprawić, jeśli tylko uda mu się pozbyć dziecka. Przekonał więc cypryjskich urzędników, żeby popatrzyli w drugą stronę, gdy chłopczyk bez żadnych dokumentów będzie wywożony poza granicę kraju. Sprzedał malca na czarnym rynku pewnej samotnej oszustce z Filadelfii, która, oczywiście za pieniądze, sfałszowała dane do aktu urodzenia i zarejestrowała dziecko jako swoje. A owo sympatyczne bezdzietne młode małżeństwo już całkiem legalnie dokonało adopcji, nic nie wiedząc ani o przemyceniu chłopca przez granicę, ani o wymyślonym gwałcie po drugiej stronie globu, którego miał być jakoby owocem. - Chce mi pan powiedzieć, że tak właśnie się to odbyło?
399
Martwa cisza, jaka zapadła, była bardzo znacząca, gdyż do wnętrza opancerzonej limuzyny nie przedostawał się nawet odgłos opon toczących się po asfalcie. — I co pan teraz zamierza? — zagadnął Harry. Keyes zmierzył go zdumionym spojrzeniem. — Sam powiedziałeś, że zapis wymierzony przeciwko oby watelom urodzonym za granicą jest głupi. Spróbuję mu się przeciwstawić. -Jak? —Pod lufami karabinów. Musisz wytrwać u mego boku. —Co pan chce przez to powiedzieć? Prezydent pochylił się ku niemu tak szybko, jakby odzyskał całą utraconą energię. —Trzymaj się planu, Harry. Zostań moim zastępcą. —I co dalej? Miałbym udawać, że nie znam pańskiej sytuacji? —Bo jej nie znasz. —Przecież sam mi pan ją przed chwilą zdradził. —Zatem zapomnij, co usłyszałeś. —Nie da się ukryć prawdy. Zostaną przeprowadzone badania porównawcze DNA pana, Sofii i Demetriego. —Moi prawnicy obalą ich wyniki. —Podejrzewam, że ktoś już w tej chwili kopiuje pański fałszywy akt urodzenia. —Według tego aktu jestem synem samotnej kobiety z Filadelfii, która zmarła trzydzieści lat temu. Moi rodzice adopcyjni także już nie żyją. Demetri zginął. Do dzisiaj Sofia nie chciała ani zdradzić prawdy, ani też uczynić niczego, co mogłoby zaszkodzić jej synowi. A kto teraz przesądzi, czy odciski palców bądź niemowlęcych stóp na akcie urodzenia zostały zrobione, gdy miałem osiem tygodni, a nie osiem dni? Przydzielono mi numer ubezpieczenia społecznego, gdy miałem trzy miesiące.
400
Nie ma żadnych dokumentów, które by świadczyły, że urodziłem się na Cyprze, a moje słowa nie wydostały się poza ten przedział limuzyny. —Nie da się jednak w nieskończoność ukrywać prawdy. —Nie będę musiał. Zostały tylko dwa lata do końca mojej kadencji. Jeśli zgodzisz się teraz zostać wiceprezydentem, będziesz zarazem spadkobiercą miejsca w Gabinecie Owalnym. —Nie mogę przyjąć tej oferty - odrzekł Harry. —Oczywiście, że możesz. —Niestety, nie. —Zatem jesteś głupcem. —Możliwe. —Zdajesz sobie sprawę, że jeśli zostanę zmuszony do rezygnacji, zanim ty uzyskasz akceptację do nominowania na stanowisko wiceprezydenta, nigdy go nie obejmiesz? —W pełni to rozumiem. —Masz tylko jedną drogę do Białego Domu, poprzez nominację wiceprezydencką... a więc przeze mnie. —Ale obecnie ta droga wygląda na bardzo słabo przejezdną, panie prezydencie. —Opanuj się, Harry. Nie masz na tyle mocnej pozycji, żeby cokolwiek negocjować. —Negocjować? —Posłuchaj mnie. Albo staniesz murem przy mnie, albo wycofam twoją kandydaturę. —Zrobi pan, jak pan uważa. —Zwariowałeś? — rzucił Keyes piskliwym głosem. — O co ci chodzi? Przecież w tej sytuacji nic nie masz. Nie rozumiesz tego? Nie masz nade mną żadnej władzy. Nie jesteś jeszcze urzędującym wiceprezydentem. Nie będziesz więc mógł zająć mojego stanowiska, jeśli zostanę zmuszony do rezygnacji. Nie jesteś Philem Graysonem!
401
W samochodzie znowu zapadła martwa cisza. Przez chwilę obaj mierzyli się spojrzeniami, jakby żaden nie potrafił uwierzyć w to, co właśnie padło z ust prezydenta Keyesa. —Phil znał twój sekret, prawda? — zapytał w końcu Harry ze śmiertelnie poważną miną. —Od pewnej głupiej dziwki o nazwisku Sparks, Chloe Sparks. —Dlatego dałeś Maderze zielone światło, żeby go wyeliminował. —Zaproponowałem mu ten sam układ, który teraz proponuję tobie. Ale Phil postanowił mi się przeciwstawić, chciał już teraz objąć moje stanowisko. —I dlatego go zabiłeś. —Kazałem Frankowi uporać się z tym problemem. Nie sądziłem, że tak go naszprycuje viagrą, że serce Phila omal nie eksplodowało od ciśnienia. Limuzyna zahamowała i stanęła. Harry wyjrzał przez okno. Wciąż byli na autostradzie międzystanowej, co najmniej dwa kilometry od budynku studia Action News. — Dlaczego stanęliśmy? - zdziwił się prezydent, chociaż to pytanie nie było skierowane do Harry'ego. Drzwi po jego stronie nagle się otworzyły. — Co się dzieje? Przed samochodem stał agent Schwartz. Pokazał błyszczącą odznakę i rzekł z poważną miną: —Zechce pan wysiąść z auta, panie prezydencie. —Słucham? — Proszę nie pogarszać swojej sytuacji i wysiąść z samo chodu. Keyes zachichotał nerwowo, ale nikt poza nim nie uznał tej sytuacji za śmieszną. — Harry, czy ty wiesz coś na ten temat? Swyteck nie odpowiedział. 402
Agent Schwartz powtórzył: —Panie prezydencie, czy zechciałby pan... —Tak, tak - syknął Keyes, gramoląc się na zewnątrz. — Niemniej to oburzające i upokarzające ponad wszelką miarę. Prawdę mówiąc, po prostu niewybaczalne. Proszę mi podać swój numer służbowy. Schwartz jeszcze raz podetknął mu pod nos odznakę. —Ma pan prawo zachować milczenie. Wszystko, co pan powie, będzie mogło zostać wykorzystane przeciwko panu przed sądem. —Najwyraźniej postradałeś rozum — syknął Keyes. —Ma pan prawo do adwokata... —Nie zamierzam tego wysłuchiwać! Schwartz jednak nie przerwał, dopóki nie wyrecytował całej formułki, starając się nie zwracać uwagi na rosnące zdenerwowanie prezydenta. Z dalszej części kawalkady podeszło do nich dwóch innych agentów federalnych. Jeden z nich odpiął od pasa kajdanki. Keyes na ten widok poczerwieniał z wściekłości. Nad ich głowami warkotały śmigłowce ekip reporterskich. — Naprawdę myślisz, że możesz mnie aresztować? —Zechce pan wyciągnąć przed siebie ręce, panie prezydencie — rzekł niewzruszony Schwartz. —Nie zamierzam się podporządkowywać... —Pańskie ręce. —Czy to ma być element jakiejś rozgrywki politycznej? Czyżby... Urwał nagle, odwrócił się, pochylił i spojrzał na tylne siedzenie limuzyny. Siedzący tam Harry przyglądał mu się ciekawie. — Miałeś założony podsłuch, zgadza się? - syknął prezy dent. Harry i tym razem nie odpowiedział. 403
— Ty podstępny sukinsynu. Jak śmiałeś nagrać naszą roz mowę?! Swyteck przypomniał sobie z dawnych lat nauki policjantów z Miami i powstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy bądź oznak satysfakcji lub radości. Zachował tak samo kamienną twarz, gdy agentowi Schwartzowi udało się już wykręcić Keyesowi ręce do tyłu i skuć je kajdankami. Nie potrafił jednak powstrzymywać się bez końca. Kiedy po raz ostatni spojrzał w twarz prezydenta gapiącego się z niedowierzaniem na człowieka, którego sam nominował na swego zastępcę, nie zdołał nad sobą zapanować i chyba bardziej z powodu pamięci Phila Graysona niż dla własnej uciechy zapytał ironicznie: — I jak panu smakuje ten gatunek kawy, panie prezydencie?
Rozdział 60
D
wudziestego drugiego grudnia Jack zamknął swoją kancelarię adwokacką już o trzeciej po południu. Przeprowadzka do nowego budynku przy Main Hi-ghway była sukcesem, przynajmniej według Theo, który szybko spostrzegł, że w recepcji jest wreszcie wystarczająco dużo miejsca na rozstawienie stołu do ping-ponga. Niemniej życie Jacka ledwie zdążyło wrócić do „stanu normalnego", kiedy wdarła się w nie przedświąteczna gorączka. Keyes zrezygnował ze stanowiska jeszcze tego samego dnia po aresztowaniu, przez co stał się pierwszym w historii prezydentem Stanów Zjednoczonych, który zrobił to w więziennej celi. Z powodu wakatu wiceprezydenta na jego stanowisko został tymczasowo zaprzysiężony przewodniczący Izby Reprezentantów, który zgodnie z prawem nominował na swojego zastępcę byłą federalną prokurator generalną, Allison Leahy. Harry Swy-teck, zgodnie z przewidywaniami Keyesa, nawet nie był brany pod uwagę. Co prawda Jack marzył o tym, żeby zyskać okazję reprezentowania Sofii podczas składania przed nią zeznań przed komisją kongresową, ale ona z radością wróciła do Nowego Jorku, żeby przelać resztki swoich gorących uczuć na piekarnię, którą otworzyła razem ze swoim zmarłym mężem Angelem. Co było do przewidzenia, media, a zwłaszcza programy typu talk-show, długo jeszcze żerowały na burzliwym skandalu z Białego Domu. Krążyły rozmaite plotki, lecz wiarygodnych 405
przecieków było niewiele. Ostatni, który obił się Jackowi o uszy, mówił, że Keyes zgodził się podać personalia gangstera, który kierował nim i Frankiem Maderą, ale pod warunkiem, że oskarżenie wynegocjuje dla niego, Keyesa, korzystne warunki ugody w kwestii udziału w spisku mającym na celu dokonanie zabójstwa. Jack w skrytości ducha uważał, że nie dojdzie do żadnej ugody, dopóki Elizabeth i Marilyn Grayson mają jeszcze coś do powiedzenia. — Hej, Jack! Cieszę się, że cię złapałem! Odwrócił się i popatrzył ze zdumieniem na ojca biegnącego chodnikiem ku niemu. Jego lincoln stal przy krawężniku na wprost wejścia do budynku, w którym mieściła się kancelaria. —Jak się pan miewa, panie prawie wiceprezydencie? —Ale śmieszne. —Myślałem, że miałeś dziś wyjechać do Kolorado. —Zabieram tylko Agnes i jedziemy prosto na lotnisko. Ale chciałem ci coś jeszcze powiedzieć przed wyjazdem. Jack przypomniał sobie, jak źle ojciec znosi podróże lotnicze. —Tato, zaczynasz tę samą rozmowę, ilekroć razem z Agnes wybierasz się dokądś samolotem. Naprawdę pamiętam, gdzie trzymasz klucz od bankowej skrytki depozytowej. —Nie o to chodzi. Zanim wszystko wzięło w łeb w Waszyngtonie, pojawiło się kilka dowcipów dotyczących tego, że zwolniłem cię z funkcji mojego adwokata. Nawet podjęło ten temat kilka przeklętych brukowców. Mam nadzieję, że rozumiesz, czym się wtedy kierowałem, czuję jednak, że pozostało między nami parę rzeczy niedopowiedzianych. —W pełni to rozumiem - odparł Jack. - Miałeś wtedy na karku FBI i wolałeś uniknąć narażania na śmiertelne ryzyko drugiego ze Swytecków. —To tylko jeden z powodów - odparł Harry. Jack uniósł brwi. —Czyżby były inne? 406
— Chcę, żebyś spojrzał teraz na wszystko całościowo. Masz rację, że wylałem cię ze względu na potencjalne niebezpie czeństwo. Ale gdyby sprawy potoczyły się inaczej, gdybym został wiceprezydentem, uznałbym za spełnienie swoich ma rzeń możliwość bliskiej współpracy z własnym synem. Jack przyjął to z uśmiechem, chociaż nadal nie mógł się uwolnić od bolesnych wspomnień z historii ich stosunków. Podczas pierwszej kadencji Harry ego na stanowisku gubernatora Florydy rozdźwięk między nimi sięgnął dużo głębiej, niż mogłoby wynikać z tego, że Jack pracował wtedy dla Instytutu Wolności i bronił skazańców siedzących w celi śmierci, gdy tymczasem jego ojciec podpisywał wyroki śmierci z dużo większą częstotliwością niż którykolwiek z jego poprzedników. Zresztą historia rodzinnych konfliktów sięgała aż dzieciństwa Jacka, a polityka jedynie je nagłośniła do tego stopnia, że przez dłuższy czas nawet nie rozmawiali ze sobą. —Prokurator naczelny Jack Swyteck — mruknął teraz. — Ładnie by to brzmiało. —Może lepiej nie podniecaj się jeszcze za bardzo tą perspektywą, dobra? Jack podszedł do niego i uścisnęli się serdecznie. — Jeszcze jedno - rzekł Harry. — Przez ten rozgardiasz przedświąteczny zupełnie straciłem poczucie czasu. Nie ze chciałbyś po drodze wstąpić do salonu Carrolls Jewelers i odebrać prezentu gwiazdkowego dla Agnes? Chyba powi nienem cię uprzedzić, że to antyk. Zamów jego gruntowne czyszczenie i postaraj się, żeby został dostarczony do rana. — Nie ma sprawy. Bawcie się dobrze w Beaver Creek. Harry pożegnał się z nim i zawrócił do samochodu. Salon Carrolls Jewelers przy Miracle Mile nie leżał po drodze do domu Jacka, a tłum spóźnionych zakupowiczów w pobliskim supermarkecie postawił go prawie w takiej sytuacji, jakby chciał się dostać na stadion przed meczem finałowym 407
rozgrywek o superpuchar ligi baseballowej. Na szczęście sprzedawczyni rozpoznała go, gdy tylko wszedł do sklepu, toteż szybko przyniosła pudełeczko z zamówionym pierścionkiem, postawiła przed nim na ladzie i otworzyła teatralnym gestem. — I co pan o tym sądzi? — zapytała. Jack wyjął pierścionek z pudełka, wsunął go sobie na czubek małego palca i obejrzał uważnie pod światło. - Wygląda na to, że bardzo mi przypomina pierścionek zaręczynowy mojej matki — odparł, nieco zmieszany. - Bo tak jest - odparła sprzedawczyni. - Został jednak dokładnie wyczyszczony. Do dnia dzisiejszego dotrwały tylko nieliczne rodzinne klejnoty ze strony matki, jako że jego matka przybyła do Miami z Kuby jako nastolatka, z jedną małą walizeczką ubrań na zmianę. Później reżim Fidela Castro zatrzymał jej matkę na półtora miesiąca, zatem ta przybyła do Stanów już po tym, jak córka zdążyła poślubić Harry ego Swytecka i umrzeć podczas porodu. Duży, szlifowany „na okrągło" diament w klasycznej oprawie Tiffany e-go rzeczywiście był utrzymany w stylu klejnotów, jakich mogły się spodziewać maturzystki w prezencie za ukończenie szjkoły średniej w połowie lat sześćdziesiątych. Jack nigdy o niego nie pytał, zakładał jednak, że wcześniej czy później kwestia tego diamentu wypłynie, choćby właśnie przy okazji powtórnych zaręczyn ojca. — I on chce dać to Agnes? — zapytał bezwiednie. Sprzedawczyni popatrzyła na niego oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - Ojciec prosił mnie, bym wpadł do was i odebrał jego gwiazdkowy prezent dla niej — wyjaśnił pospiesznie Jack. Kobieta uśmiechnęła się smutno, jakby zaczynała zdawać sobie sprawę, że stała się stroną w niezbyt klarownych relacjach rodzinnych. — Ten sam stary Harry „Kpiarz" - mruknęła, kręcąc gło wą. — Może lepiej niech pan przeczyta dedykację na karcie. 408
Jack wyjął z pudełka kopertę i wyciągnął z niej kartonik. „Nie jestem miłośnikiem niespodzianek, ale na tę z pewnością zasłużyłeś. Daj ten pierścionek komuś, kogo kochasz tak samo mocno jak ja twoją matkę. Wszystkiego najlepszego z okazji czterdziestych urodzin". Jack poczuł, że się czerwieni, chociaż czterdzieste urodziny obchodził dwa tygodnie wcześniej. Mimo to ów niezwykle sentymentalny, tak niepodobny do Swytecków gest ze strony ojca zrobił na nim wrażenie. Ale z drugiej strony był zanadto podobny do kłucia szpilką w tyłek. Jack i Andie nawet nie wspominali publicznie o ewentualnych planach małżeńskich, ale wszystko wskazywało na to, że Harry postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i dorzucić swoje dwa grosze w postaci hasła: „Zgadzam się!". Sprzedawczyni umieściła pierścionek z powrotem w pudełku i podała mu je, nie naliczając żadnej opłaty za czyszczenie. Jack podziękował serdecznie i przeszedł do znajdującej się po sąsiedzku wypożyczalni samochodów, której kierownik zgodził się dać mu zamiast bezcennego zniszczonego mustanga inny klejnot motoryzacji, mający go zawieźć do Coconut Grove na spotkanie z Andie. Może Harry zrobił to celowo, a może to u Jacka przeważyła świadomość czterdziestki na karku, w każdym razie uznał, że ma wiele spraw do przemyślenia. Andie Henning różniła się od kobiet, z którymi spotykał się wcześniej, zaliczał ją do nazbyt pewnych siebie ryzykantek gotowych postawić na szali własne życie, byle tylko zerknąć w głąb przepaści. Ale uwielbiał w niej to, że nie bała się nurkować w jaskiniach Florydy, że podczas szkolenia w akademii FBI zaliczyła bezbłędnie jeden z najtrudniejszych egzaminów strzeleckich na świecie i że jako nastolatka była w olimpijskiej kadrze młodzików w biatlonie, a więc dyscyplinie, o której nic nie wiedział, dopóki pewnego sierpniowego dnia nie przetoczyła się na łóżku, nie spojrzała na niego z góry i nie zaproponowała: - Jedźmy na narty do Argentyny. 409
Uwielbiał ten zielony odcień oczu, który odziedziczyła po swoim ojcu, jak również kruczoczarne włosy po matce — ale przede wszystkim imponowała mu tym, że poza oszałamiającą urodą i niezwykłą inteligencją odznaczała się też osobowością rodowitej Amerykanki zaadaptowanej do całkiem obcego, anglojęzycznego świata, złaknionej wiedzy na temat swoich kulturowych korzeni nie mniej niż on na temat swojego na poły latynoskiego pochodzenia. Rozległ się sygnał jego komórki. Dzwoniła Andie. — Zmiana planów - rzuciła bez wstępu. - Spotkajmy się w barze wujka Cy. Cy's Place zajmował szczególne miejsce w pamięci Jacka. Już od wejścia wszystko wskazywało na to, że będzie to szczególny wieczór poświęcony właśnie im, Jackowi i Andie. W rzeczy samej bawili się wyśmienicie aż do drugiej w nocy, zasłuchani w utwory dawnego stylu Miami Overtown Village, których Cy, wujek Theo, dawał im zasmakować, wykorzystując swój saksofon. — Zobaczymy się za pięć minut — powiedział w końcu Jack do narzeczonej. Wrócił szybko, chociaż chwilę zajęło mu na parkingu rozstrzygnięcie, jak właściwie ma postąpić z brylantowym pierścionkiem - czy ukryć go gdzieś w samochodzie, czy lepiej wrócić z nim do baru. Pomyślał jednak, że w okresie przedświątecznym często dochodzi do rozmaitych stłuczek samochodowych, jednocześnie perspektywa oddania pierścionka zaręczynowego matki sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła. Pudełko było dość duże i nie mieściło się w kieszeni, dlatego też wyjął pierścionek i schował w kieszeni bez pudełka, obiecując sobie solennie, że niezależnie od ilości wypitej tequili nie wyjmie tego pierścionka w barze należącym do wujka Cy. Wszedł tylnym wejściem, przecisnął się przez kuchnię i wyłonił się na skraju baru, kiedy w sali powitał go gromki okrzyk: 410
— Niespodzianka! Andie zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go żarliwie. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, staruszku powiedziała. Uśmiechnął się, chociaż nie był za bardzo zdumiony, mimo że upłynęły ponad dwa tygodnie od daty jego urodzin. Powiedział Andie, żeby nie organizowała żadnego przyjęcia, ale to był jedyny sposób na to, żeby przyjęcie odbyło się na pewno. Zmagał się z natłokiem wspomnień, ściskając kolejno swoich starych przyjaciół — Theo, który w serdecznym uścisku omal nie połamał mu żeber, wujka Cy ubranego w swoją szykowną tweedową marynarkę nie z tej epoki, czy Neila Go-dericha, swojego pierwszego szefa z Instytutu Wolności. Ale najdłużej tulił do siebie abuelę. Próbowała coś mu szepnąć do ucha, lecz wzruszenie odebrało jej głos. Niezależnie od tego, jak bardzo Jack był podobny do matki, jego czterdzieste urodziny w pewnym stopniu przebiegły pod znakiem tego, od jak dawna nie widział abueli oraz jej córki, z którymi nie zdążył się pożegnać. — Jack stawia drinki! — wykrzyknął Theo. Wszyscy siedzący przy długim, biegnącym łukowato kontuarze już pochylali się nad swoimi koktajlami, a w powietrzu nad nimi krzyżowały się dźwięki muzyki jazzowej, jaką zazwyczaj serwowano w Cy's Place. Trzeszczące drewniane podłogi, gołe ściany z czerwonej cegły i wysoko podniesione sufity zdawały się stanowić idealne otoczenie dla klubu Theo. Kandelabry w stylu Art Nouveau zapewniały odpowiednio przyćmione światło, kawiarniane stoliki rozstawiono wzdłuż krzywizny baru oraz mniejszej frontowej estrady. Zajęte do ostatniego miejsca były stoliki przed małą sceną, na której bez przerwy koncertował kwartet smyczkowy. Wymalowany ręcznie transparent zwieszający się spod sufitu głosił ku jego zaskoczeniu: 411
NAJLEPSZE ŻYCZENIA Z OKAZJI DRUGIEJ ROCZNICY! —Drugiej rocznicy czego? — zapytał na głos. —Twoich trzydziestych dziewiątych urodzin - odparł zza baru Theo, napełniając dwie szklaneczki swoją ulubioną te-quilą anejo. — Na zdrowie, chłopie! Wychylił z nim toast, ale szybko zainterweniowała Andie, która obiecała, że nie pożałuje, jeśli tego wieczoru zostanie trzeźwy. Theo zdołał go namówić na jeszcze jeden toast, kiedy Andie nie patrzyła w ich stronę, i słynny meksykański „kosiarz umysłów numer dwa" wprawił Jacka w głęboką, refleksyjną zadumę. —O czym tak myślisz? — zapytała Andie, siadając z powrotem na wysokim stołku przy barze obok niego. —Moja czterdziestka jak dotąd dostarczyła mi sporo mocnych wrażeń. —Powtarzaj to sobie częściej. Theo zaczął zbierać wśród gości ćwierćdolarówki do automatycznego bilardu. — Nie masz drobnych, chłopie? Jack obejrzał się na kasę stojącą z boku na kontuarze, ale było to zbyt oczywiste, żeby zbywać Theo taką odpowiedzią. Sięgnął do kieszeni i wysypał jej zawartość na blat. Wraz z monetami wylądował na nim pierścionek zaręczynowy, diament zalśnił w świetle punktowych reflektorów, jakby strzelał na wszystkie strony białymi laserowymi promieniami. Na jego widok serce ścisnęło się Jackowi. Pospiesznie zakrył pierścionek dłonią. Theo zgarnął monety i odszedł, a Swyteck szybkim ruchem schował pierścionek z powrotem do kieszeni. — Co to było? — zaciekawiła się Andie. — O czym mówisz? Uśmiechnęła się. — O tym błyszczącym przedmiocie, który tak szybko scho wałeś do kieszeni. 412
- Nie chowałem do kieszeni żadnych błyszczących przed miotów. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, bardziej zalotnie, i lekko przekrzywiła głowę na ramię, przez co kosmyk długich czarnych włosów opadł jej na twarz. Uwielbiał ten charakterystyczny dla niej gest. -Jack? - Słucham. - Mogę go zobaczyć? - Nie ma nic do oglądania. Poważnie. - Mimo to chciałabym go zobaczyć. Sięgnęła do jego kieszeni. Złapał ją za rękę. Chwyciła go za ramię. -Jack? - Słucham. - Pozwolisz mi go zobaczyć czy chcesz, żebym ci wykręciła rękę? - No, wiesz... Rozległ się dźwięk saksofonu. Jack obrócił się szybko i popatrzył na Theo, który grał na zabytkowym instrumencie marki Buescher 400 należącym do jego wujka. Solówka jazzowa szybko przeszła w stylizowaną wersję Happy Birthday. Goście dokoła nich zaczęli śpiewać. Andie pociągnęła Jacka za rękę i odwróciła do stojącego na kontuarze wielkiego tortu z zapalonymi czterdziestoma świeczkami. - ...happy birthday, dearja-ack... Pochyliła się ku niemu i szepnęła do ucha: - Nie wygłupiaj się, Swyteck. Pozwól mi tylko rzucić na niego okiem. - Happy birthday to youuuu!
Podziękowania
N
o i zostałem sierotą — mruknąłem pod nosem, odkładając słuchawkę telefonu. Miałem na koncie opublikowaną tylko jedną powieść, kiedy mój redaktor, z którym właśnie rozmawiałem przez telefon, obwieścił mi, że odchodzi z wydawnictwa HarperCollins. Godzinę później telefon znów zadzwonił. Tym razem był to mój agent Artie Pine. — Skontaktuje się z tobą Carołyn Marino, która jest wielką fanką twojej prozy. Na pewno się polubicie. I tak owa fanka została moją nową redaktorką. Przez następne dwanaście lat Carołyn miała mną pokierować przez czternaście powieści sensacyjnych. Jedną z ostatnich i, jak sądzę, ulubionych przez nią (bo od początku pokochała wujka Cy) był Ostatni telefon. Teraz ten tytuł wydaje mi się proroczy. Wśród rozgardiaszu towarzyszącego sześciu powieściom Grippando na przestrzeni trzech lat wydarzyło się coś na gruncie bardziej prywatnym, a mianowicie odejście na emeryturę znakomitej redaktorki wydawnictwa HarperCollins. Wiernie służyła tej firmie przez osiemnaście lat. Co ważniejsze (przynajmniej z mojej perspektywy), doglądała swojego stadka autorów w taki sposób, jakiego nie spotyka się już wśród młodszych redaktorów. Wielu z nich sama odkryła pośród nowicjuszy. Inni mieli już ustalone pozycje. Niemniej wszyscy, dzięki Carołyn Marino, są dzisiaj lepszymi pisarzami.
Carolyn jest co najmr.iej o głowę niższa od mojego pierwszego redaktora w wydawnictwie HarperCollins i co najmniej o połowę lżejsza. Zawsze życzliwa, odznacza się niespotykaną cierpliwością. Zakres jej wiedzy jest oszałamiający. (Czy moglibyście niemal jednym tchem po dyskusji o prawnych niuansach obarczania kosztami kaucji obrońców w sprawach karnych przejść do tłumaczenia, kiedy to buty marki Prada stały się dostępne w całych Stanach Zjednoczonych?). Ma do tego nienaganne maniery. Listy z podziękowaniami zawsze pisze odręcznie i wysyła pocztą, a nie emailem, i nigdy nie słyszałem, żeby przeklinała. Ktoś, kto jej nie zna, mógłby sądzić po wyglądzie, że ma do czynienia z nieśmiałą, wiecznie wszystkich uciszającą bibliotekarką, którą rekiny biznesu w warunkach wolnorynkowych musiałyby pożreć żywcem. I byłby w wielkim błędzie. - Jest dobra - ostrzegł mnie syn Artiego Richard. - Ani się spostrzeżesz, jak cię wytarga za uszy. I tak też było, rzecz jasna. Wielokrotnie. Ale zawsze bardzo kulturalnie. Carolyn uwielbia książki. Może to całkiem oczywiste i niepotrzebnie podkreślam tę cechę, pisząc o redaktorce. Ale to uwielbienie Carolyn jest absolutnie czyste, ani trochę nie podszyte cynizmem. I liczy się dla niej wszystko, bo przecież wszystko można zrobić lepiej. Kiedy, jej zdaniem, nadeszła pora na nowy cykl powieści, długo o tym rozmawialiśmy. Jeśli mój rosyjski gangster mówił zbyt płynnie po angielsku, natychmiast mi to wytykała. Jeśli scena z pytonem wydawała jej się przesadzona, nie popuszczała. Miała szczególny dar do wyważania spraw, czy chodziło o intrygę, którąś z postaci, czy tylko o zdanie albo jakieś słowo. Przykład: Intencja zabójstwa (ma się ukazać latem 2009 roku). W pierwszej wersji główny bohater sięga po butelkę po tragicznej śmierci żony. Myślałem, że tworzę najciekawszą postać pełną wad od czasu roli Paula Newmana w filmie Werdykt. 415
- Upija się do nieprzytomności, zapominając, że w sypialni na górze jest sześcioletnia córeczka? — zapytała Carolyn. - Nie podoba mi się to. W ostatecznej wersji występuje więc sympatyczny, cierpiący na bezsenność marzyciel, którego kontakty z córką zaliczam do najlepszych scen, jakie wyszły spod mego pióra. Czasami Carolyn tłumaczyła, dlaczego, jej zdaniem, trzeba coś zmienić. Kiedy indziej nie robiła tego. Ona po prostu to czuła, nawet jeśli nie umiała wytłumaczyć słowami. Początkowo mnie to martwiło. Zanim zostałem pisarzem, byłem prawnikiem. Powody działania ludzi były dla mnie bardzo ważne. Ale jako pisarz szybko się nauczyłem, że tylko ludzie słabi i niepewni siebie muszą uzasadniać każdą redakcyjną poprawkę w kategoriach dobra i zła. Najlepsi w tej dziedzinie wcale nie uważają, że każdy swój impuls czy przeczucie muszą usprawiedliwiać empirycznie. Najlepszym redaktorem, jakiego można sobie wymarzyć, jest ktoś, kto zna warsztat pisarza równie dobrze jak on sam, natomiast gusta czytelników lepiej od niego. Ktoś dostatecznie doświadczony i obdarzony instynktem, by móc przewidzieć, co czytelnicy będą chcieli znaleźć w powieści za rok i jakimi cechami muszą się odznaczać książkowe postaci, by nadal cieszyły się ich uznaniem za dziesięć lat. Kobieta na tyle biegła w interesach, żeby rozumieć, że nawet najlepiej napisana powieść nie zeskoczy sama z półki do rąk czytelnika, a jednocześnie dostatecznie mądra, żeby zawsze dostrzec różnicę między dobrą książką a naprawdę dobrą książką. W osobie Carolyn Marino poznałem wybitną redaktorkę. To wszystko, czego by pragnął każdy autor.