Przejmująco prawdziwa, historia niczym z nagłówków gazet.
„Publishers Weekly ”
Proza Gudenkauf jest surowa w swym pięknie. Wstrząsająca i czuła, ta powieść ze swoim tempem narracji trafi do serc fanów Lisy Scottoline i Jodi Picoult. Booklist
Dogłębnie poruszająca i niezwykle liryczna, to prawdziwa kuźnia powieści. Tess Gerritsen
Fani Jodi Picoult po prostu pochłoną tę książkę. „Red”
Pięknie napisana, opowiedziana z pasją i niezwykle pełna napięcia. Diane Chamberlain
Moim siostrom i braciom
1
Kiedy ludzie dowiadują się, czy m się zajmuję, zaraz zaczy nają py tać o najstraszniejszy przy padek przemocy wobec dziecka, z jakim miałam do czy nienia. Nieważne, czy jestem na grillu u znajomy ch, na imprezie sy lwestrowej, w poczekalni u denty sty, czy na meczu bejsbolowy m druży ny mojego męża. „Ty le się napatrzy sz” – mówią, kręcąc głowami, i empaty cznie ściągając usta, jakby m to ja by ła osobą, którą bito, przy palano papierosem, oblewano strumieniami nienawistny ch słów. Oczy wiście nie opowiadam szczegółów o moich podopieczny ch i ich rodzinach. Dzieciom, które pojawiają się na mojej orbicie odebrano już ty le, że jedy ne, co mogę zrobić, to uszanować ich pry watność. „No – nalegają – opowiedz coś. Nie jest wesoło, prawda?”. Jakby m machała im przed oczami jakąś soczy stą plotką. Jakby m milczała, dlatego że nie chcę obrazić ich wrażliwy ch uszu, wstrząsnąć ich idealny m światem, w który m dzieci doty ka się delikatnie, mówi do nich z czułością i koły sze do snu po sy tej kolacji. – Zamknij oczy − powiedziałam kiedy ś do matki jednego z zawodników bejsbolowy ch i zrobiła to od razu, niemal drżąc w oczekiwaniu na krwawe szczegóły. Skinęła posłusznie, przechy lając głowę w moją stronę, szy kując się na to, co zaraz jej wy jawię. Czy opowiem jej o Mariah Crane, siedmiolatce, którą matka trzy mała pod wodą, aż nie by ło szans, by uszkodzony mózg dziewczy nki mógł kiedy kolwiek dogonić rozwój jej ciała? Czy może o bliźniakach? Wszy scy sły szeli o „sprawie bliźniaków”, jak nadal się ją nazy wa. Wszy scy chcą wiedzieć o nich jak najwięcej. – Teraz wy obraź sobie najpodlejsze rzeczy, jakie można zrobić drugiemu człowiekowi. − Pozwalam jej się przez chwilę zastanowić i widzę, jak po jej twarzy przebiega delikatny gry mas obrzy dzenia. − To właśnie widziałam. − Kobieta otwiera oczy, by sprawdzić, czy coś jeszcze dodam. Ale ja nie mam jej nic więcej do powiedzenia. Jedy ny mi osobami, z który mi rozmawiam o „sprawie bliźniaków” są mój mąż i Joe Gaddey. By łam wtedy świeżo upieczony m opiekunem socjalny m, tuż po studiach, i na nowo wprowadziłam się do mojej rodzinnej miejscowości, Cedar City, po Des Moines drugiego co do wielkości miasta w stanie Iowa, z populacją stu dziewięćdziesięciu pięciu ty sięcy mieszkańców. Mój mąż przeniósł się do Cedar City, by uczy ć historii w liceum i trenować druży nę bejsbolową, sam zresztą wy chował się w maleńkim miasteczku o nazwie Broken Branch w Iowa, gdzie wszy scy są rodziną, jeśli nie przez więzy krwi, to przez małżeństwo. Poznaliśmy się przez wspólny ch znajomy ch i kiedy w końcu się pobraliśmy, by liśmy gotowi zmieniać świat. Wreszcie zaczęłam walczy ć o to, by świat, w który m pracuję, nie zmienił mnie. Adam i ja jeszcze się nie znaliśmy, kiedy przy dzielono mnie do mojej pierwszej sprawy, która doty czy ła pary sześcioletnich bliźniaków, pięcioletniej dziewczy nki, ich matki, ojca i kija bejsbolowego. Ty lko jeden z chłopców przeży ł. Rodzina nie by ła obca sy stemowi opieki społecznej. Odziedziczy łam tę sprawę po moim poprzedniku i przy jechałam do domu rodziny na pierwszą z umówiony ch wizy t w ty m samy m czasie, kiedy ratownicy medy czni wy nosili pierwsze nosze. Przed drzwiami stał funkcjonariusz Joe Gaddey. Podeszłam do niego
oszołomiona. – Kim pani jest? – zapy tał. Nie by łam w stanie wy dusić z siebie słowa, mogłam na niego ty lko patrzeć. Błądząc wzrokiem po konturach jego potężnej sy lwetki, starałam się zajrzeć do domu. W środku powitał mnie okropny widok. Zatoczy łam się i chwy ciłam rękaw policjanta, by się nie przewrócić. – Hola – powiedział, pomagając mi odzy skać równowagę. – Nie chce pani na to patrzeć. – Jestem ich opiekunem socjalny m – powiedziałam cienkim głosem. – Co im się przy trafiło? – Ich ojciec – odparł wtedy Joe cierpkim tonem, który z upły wem lat zaczęłam bardzo doceniać. Przełknęłam żółć, która podeszła mi do gardła, starając się nie zwy miotować. Wiedziałam, że ten zawód jest trudny, że rozdziera serce, ale nic – nic – nie by ło w stanie mnie na to przy gotować. Czułam na sobie wzrok policjanta. By ł naprawdę wielki. Ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt pięć kilogramów mięśni. Sześćdziesięciotrzy letniej o dziecięcej buzi i cięty m języ ku. – Da sobie pani radę? – zapy tał. Staliśmy tak przez chwilę. Kiwałam głową w górę i w dół jak piesek przy ty lnej szy bie samochodu, a policjant stał przy mnie w niezręczny m milczeniu. – Powinna pani zadzwonić do swoich przełożony ch – powiedział w końcu, kiedy przez próg wy niesiono drugie, trzecie i czwarte nosze z czarny mi workami na zwłoki, z który ch dwa by ły dziecięcego rozmiaru. – Chy ba tak – odparłam, nadal kiwając głową. Dzień po dniu, w tomach służbowy ch dokumentów, na niekończący ch się spotkaniach, podczas zeznań w sądzie rejestruję okropieństwa wy rządzane dzieciom. Już rzadko kiedy rozmawiam z mężem o moich podopieczny ch. Widzi, jaki miałam dzień, po mojej minie, po ty m, jak bezwładnie wiszą mi ramiona i ty m, jak szy bko sięgam po butelkę pinot grigio zarezerwowaną specjalnie na trudniejsze momenty. Adam rozumie, że nie chcę o ty m mówić i delikatnie zabiera mi z rąk kieliszek, wkładając w nie naszą jedenastomiesięczną córeczkę. Avery obejmuje mnie wtedy za szy ję swoimi pulchny mi rączkami i dociska swoje różowe jak płatki kwiatów usteczka do mojego policzka, aż czuję jej pachnący jabłkami oddech. Kiedy ty lko pojawiam się w drzwiach, tak bardzo cieszy się na mój widok, jakby by ło Boże Narodzenie, jej urodziny i czwarty lipca jednocześnie. Powinno to by ć moim pokrzepieniem i jest, ale widzę tę samą rozkosz na twarzach dzieci, z który mi pracuję, a które właśnie wracają do mamy albo do taty. Ty ch samy ch, którzy wcześniej bili je tak mocno, że poluzowały im się zęby albo chwy tali je tak gwałtownie, że połamali im kości. Widzę w Avery tę samą iskierkę, co w oczach takich dzieci, ten sam nagły i radosny uśmiech. Wiedziałam, że do mnie wrócisz – mówią ich buzie. Wiem, jakie mechanizmy za ty m stoją, dlaczego maltretowane dziecko biegnie w ramiona oprawcy, i smuci mnie to. Jest jedna sprawa, o której już nie mówię, sprawa, o której nie potrafię rozmawiać ani z Adamem, ani z Joem. Wiedziałam, że ta sprawa skończy się źle, czułam to w kościach, kiedy ty lko weszłam do tamtego domu, i się nie pomy liłam. Madaly n Olmstead nie miała łatwego ży cia. Urodziła się w szpitalu w Cedar City sześć lat temu i pierwsze dziesięć dni ży cia spędziła na noworodkowy m oddziale intensy wnej terapii ze względu na problemy z oddy chaniem. Zaangażowałam się w sprawę, kiedy dziewczy nka miała roczek. Pielęgniarka środowiskowa zadzwoniła do mojego przełożonego w Wy dziale Służb Społeczny ch i zapy tała, czy ktoś mógłby zająć się Madaly n i jej mamą. Sprawę przekazano
mnie. Kiedy zapy tałam o szczegóły, pielęgniarka zaczęła mówić ogólnikami. – Madaly n powinna uży wać nebulizatora pompowego ze względu na astmę, ale jej matka z trudem zapamiętuje to, co do niej mówię. Wy daje mi się, że może mieć problemy z czy taniem, ale kiedy pokaże się jej, jak coś robić, szy bko się uczy. Zdaje się dobrze sobie radzić z córką. – Pielęgniarka zamilkła na chwilę. – Szczerze mówiąc, to jej mąż mnie martwi. Kiedy pojawia się w domu, to jakby nagle zaczy nało brakować tlenu. Matka dziewczy nki robi się spięta i cała jej uwaga od razu skupia się na nim. A on zachowuje się jak zazdrosny braciszek. Madaly n go nie interesuje i ty lko narzeka na to, ile to czasu żona poświęca dziecku. Wy daje się, że kobieta boi się go. Nie może pani po prostu tam pojechać i sprawdzić? By łaby m spokojniejsza. Jako opiekun socjalny miałam obowiązek podjąć odpowiednie kroki, chociaż po słowach pielęgniarki nie wy dawało mi się, by m miała natknąć się na cokolwiek, co wy magałoby reakcji z mojej strony. Ojciec wiedziałby przy najmniej, że ktoś zwraca uwagę na to, jak traktuje żonę i córkę. Trzy lata później dziewczy nka już nie ży ła, a ja wiedziałam, że zabił ją James Olmstead i nie poniósł za to kary. Najczęściej my ślę o Madaly n o świcie. Dzień i noc oddzielają się od siebie warstwą fioletu. Ma słodkie, jeszcze nie w pełni ukształtowane, dziecięce ry sy twarzy, bły szczące szare oczy, osadzone głęboko nad okrągły mi, różowy mi policzkami. Biorąc pod uwagę to, w jakim stanie ją znaleziono, nie by ła to najbardziej makabry czna śmierć z możliwy ch – jej ciałko szpeciła ty lko odrobina krwi i kilka siniaków. To te ukry te, wewnętrzne obrażenia by ły przy czy ną śmierci. Mimo wszy stko, krótkie by towanie Madaly n na ziemi rozpoczęło się gwałtowny m wy pchnięciem jej z łona matki w zimne, bezlitosne powietrze i zakończy ło się równie gwałtownie. Nie dało się ty lko tego udowodnić. By łam jednak przekonana, że stało się inaczej, niż powszechnie uznano i my ślę, że matka dziewczy nki uważała podobnie, choć by ła zby t zaślepiona i przerażona, by powiedzieć to głośno. Kiedy budzę się w te poranki, gdy pod kołdrę do mnie i mojego chrapiącego męża dołączają wspomnienia o Madaly n, a moje dzieci śpią smacznie w swoich pokojach, raz za razem, bez ustanku próbuję dojść, jak to możliwe, że jej ojcu, Jamesowi Olmsteadowi, ta zbrodnia uszła na sucho. Przez lata co jakiś czas pojawiałam się w domu Olmsteadów z powodu podejrzewanej przemocy domowej ze strony ojca. Ich sąsiedzi wzy wali policję z powodu głośny ch awantur, jakie odby wały się w domu. Madaly n dwa razy musiała by ć stamtąd zabrana, bo ojciec brutalnie pobił matkę. W obu przy padkach kobieta nie wniosła oskarżenia. Dwa razy Madaly n wróciła do domu. Ona też miała różne rany, ale zwy kle takie, jakie mają wszy stkie dzieci – obdarte kolana, posiniaczone łokcie, fioletowe guzy na czole. Wszy stkie wy tłumaczone przez jej matkę w ten sam sposób: – Straszna z niej wiercipięta. Ma pani dzieci, prawda? Miała rację, rzeczy wiście mam dzieci. Tuż przed śmiercią Madaly n Lucas miał cztery lata, a Leah siedem i nosili takie same siniaki. Ale my, pracownicy socjalni, wiemy. Wiemy, w który m domu mieszkają narkomani i pijacy, drapieżcy, zwy rodnialcy. Nie jesteśmy ty lko w stanie zawsze tego udowodnić. Dwa lata temu, w piękne majowe popołudnie, Madaly n Olmstead wy padła z okna na trzecim piętrze. Jedy ną osobą, która przeby wała wtedy w mieszkaniu, by ł jej ojciec. – Spuściłem ją z oka ty lko na chwilę – twierdził. – My ślała, że umie latać – powiedział
przekonująco przed kamerami reporterów. Podczas autopsji, poza śmiertelny m urazem głowy, biegły zauważy ł pewne podejrzane sińce na ciele dziewczy nki, ale nie na ty le, by rozważy ć morderstwo. Ojca Madaly n aresztowano za narażenie dziecka na utratę ży cia, za co mógł zostać skazany nawet na pięćdziesiąt lat więzienia. Choć by łam pewna, że to nie wy padek, wtedy zadowolił mnie sam fakt, że James Olmstead stanie przed sądem z lżejszy mi zarzutami, i usaty sfakcjonowałoby mnie, gdy by ty lko trafił do więzienia. Przy gotowy wałam się do zeznawania przeciw niemu. Nieustannie przeglądałam dokumentację z moich wizy t w domu Olmsteadów, trenowałam opisy wanie obrażeń, jakie widziałam na matce Madaly n, podejrzany ch siniaków, jakie zauważałam na dziewczy nce. Ława przy sięgły ch nigdy nie usły szała moich zeznań. Wprowadzenie przez prokuratora wcześniejszy ch dowodów przewinień oskarżonego do materiału dowodowego potrafi by ć bardzo problematy czne, a w ty m wy padku sędzia uznał, że to mogłoby uprzedzić ławę przy sięgły ch. Naszą jedy ną nadzieją by ło to, że obrona stworzy nam możliwość, wprowadzając do materiału dowodowego zeznania świadczące o ty m, że charakter Jamesa jest zupełnie odmienny od tego, o co go oskarżano, że by łby niezdolny do skrzy wdzenia córki. Wtedy mogliby śmy zaprzeczy ć. Obrona nie ułatwiła nam jednak zadania i nie wy chwalała moralnego kręgosłupa Jamesa, nie przesłuchała jego żony, współpracowników z fabry ki ani też rodziców dzieci, które trenował w Bejsbolowej Lidze Szkrabów. Nie przesłuchała też samego Jamesa Olmsteada. W rezultacie przy sięgli nie usły szeli o jego haniebny ch uczy nkach. Został uniewinniony. „Zby t dużo luk w materiale dowodowy m” – powiedział reprezentant ławy przy sięgły ch po zakończony m procesie. Trzy miesiące później James i jego żona pozwali właściciela budy nku, w który m znajdowało się ich mieszkanie, o nieodpowiednie zabezpieczenie siatkowy ch ekranów w oknach. Wy grali spore odszkodowanie, co przy pieczętowało ty lko ich rolę ofiar w cały m zdarzeniu. Ja jednak wiedziałam, że James pobił swoją córkę i spanikował. Podświadomie czułam, że upozorował sy tuację tak, jakby sama wdrapała się na parapet, wy padła przez ekran i wy lądowała na chodniku dwa piętra niżej. Madaly n by ła bardzo strachliwy m dzieckiem. Bała się wody, psów, obcy ch i najprawdopodobniej miała też lęk wy sokości. Nie by ło takiej możliwości, by dziewczy nka sama wdrapała się na parapet i wy pchnęła ekran swoimi mały mi rączkami. W czasie, który z nią spędziłam, ani razu nie powiedziała mi, że chciałaby by ć ptakiem albo chciałaby latać. Jedy ne, czego by łam pewna, to tego, że Madaly n boi się swojego ojca. Wiele miesięcy po zakończeniu procesu nikt, ani moja przełożona Carmen, ani Joe, ani nawet mój mąż nie chcieli słuchać ty rad na temat moich podejrzeń. – Czy biegły nie powiedział, że jej obrażenia pasowały do nieszczęśliwego wy padku? – zapy tał Adam, kiedy po raz milionowy zaczęłam wy głaszać moje wątpliwości. Próbowałam wy jaśnić, że biegły by ł w tamty m czasie przeładowany robotą, a ma reputację takiego, który lubi pójść na łatwiznę. Adam nie by ł mi przy chy lny. – Ellen – powiedział – zadręczasz się. Musisz przestać się martwić ty m dzieckiem. Jesteś chy ba jedy ną, która się nim przejmuje. Brak zainteresowania ze strony Adama trochę mnie drażnił, ale lekceważenie ze strony Carmen i Joego naprawdę bolało. Zarówno w opiece socjalnej, jak i pracy policji często polega się nie ty lko na faktach – czasem to insty nktowne przeczucie skłania nas do działania. My ślałam, że wy słuchają moich wątpliwości i poprą propozy cję rozpoczęcia nowego, dogłębnego
dochodzenia w sprawie śmierci Madaly n. By li pełni zrozumienia, wy dawali z siebie odpowiednie westchnienia i pomrukiwania, kiedy przedstawiałam im swoje argumenty, ale ostatecznie powiedzieli, że są zadowoleni z wy roku ławy przy sięgły ch, a ja muszę dać sobie spokój. Wreszcie zostaliśmy we troje: mężczy zna, który uniknął kary za morderstwo, kobieta, która zdecy dowała się go chronić, i ja, pracownica opieki społecznej, bezsilnie próbująca chronić czteroletnią dziewczy nkę imieniem Madaly n Olmstead, która na zawsze pozostanie „Ptaszy ną − dziewczy nką, która my ślała, że umie latać”.
2
Dziesięcioletnia Jenny Briard, która w gasnący m wieczorny m świetle grzebała na kolanach w jałowej ziemi, nie miała swojego szczęśliwego amuletu, ale by ła zdeterminowana go odnaleźć przy najbliższej okazji. Może znajdzie czterolistną koniczy nkę albo podkowę. Nawet zaśniedziała stara moneta by wy starczy ła. Ty dzień temu, w jedny m ze swoich lepszy ch momentów, ojciec dał jej w prezencie na dziesiąte urodziny breloczek do kluczy z króliczą łapką. Choć wręczy ł jej go dwa ty godnie po czasie, Jenny i tak by ła gotowa czcić małą, jedwabistą łapkę. I choć bardzo się starała, to na my śl o ty m, że królik oddał swoją łapkę, by zapewnić szczęście inny m, coś gwałtownie wy wracało się jej w żołądku. – Co do diabła? Co ty tu robisz? – wy mamrotał ojciec, kiedy stanął nad Jenny, próbującą zakopać króliczą łapkę pomiędzy krzakami za hotelem, w który m ty mczasowo mieszkali. Jenny starała się ukry ć za plecami scy zory k, który zwinęła z kieszeni spodni taty, ale nie udało się. – To mój scy zory k. Oddaj. – Jenny próbowała szy bko wy czy ścić ostrze z ziemi, zanim przekaże je ojcu. Zerknął do pły tkiej dziury. – Przecież to twój prezent urodzinowy ! Co ty wy prawiasz? – krzy knął. Niedawno wstał i włosy nadal miał zmierzwione, a głos zaprawiony papierosowy m dy mem. Jenny nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie chciała zranić uczuć ojca i wy jść na niewdzięcznicę, ale w ciągu pięciu pełny ch dni odkąd dostała ten niby -szczęśliwy amulet, ojciec znowu stracił pracę, zostali eksmitowani, pikap zepsuł się na dobre, a ojciec, jak zwy kł mówić, „uległ swojej słabości” aż dwa razy. – Pomy ślałam, że tak trzeba – powiedziała w końcu, nie będąc w stanie spojrzeć tacie w oczy. Jej ojciec stał tak przez chwilę, patrząc na nią, poły jego koszuli, poruszane gorący m wiatrem Nebraski, trzepotały jak flaga, a dżinsy wisiały mu nisko na biodrach, ukazując gumę bokserek. – Chy ba nie mogę się kłócić z takim tokiem my ślenia – powiedział w końcu, przy kucając koło niej. – Tak sobie my ślę, że to chy ba nie by ł najlepszy prezent, co? Pewnie chciałaś nowe buty albo przekłuć sobie uszy. Czegoś, czego pragną dziewczy nki. – Nie, nie – zaprzeczy ła Jenny. – To by ł świetny prezent, ty lko… zrobiło mi się go trochę żal. Oboje spojrzeli na niewielki dołek. – No cóż, to może rozpoczniemy ceremonię, a potem zjemy kolację w Wesoły ch Naleśnikach? – zapy tał tata, patrząc na nią zmarnowany mi, przekrwiony mi oczami. Razem zasy pali dołek, przy kry wając łapkę warstwą suchej ziemi. – Chcesz wy głosić parę słów? – zapy tał tata poważny m głosem. – Nigdy wcześniej nie by łam na pogrzebie – przy znała Jenny. – Nie wiem, co powinnam powiedzieć. – Ja mam już kilka za sobą i na większości z nich by ło dużo modlenia się i płaczu. Możesz powiedzieć cokolwiek przy jdzie ci na my śl, i tak będzie w porządku. Jenny zastanowiła się nad ty m przez chwilę. – Czy muszę mówić na głos? – zapy tała.
– Nie. Czasem słowa, które znaczą najwięcej, pły ną ty lko tutaj. – Poklepał się z mądrością żółty mi od ty toniu palcami po piersi. Jenny stała przez chwilę w milczeniu nad maleńkim grobem, po czy m tata wziął ją za rękę i poszli razem do Wesoły ch Naleśników oddalony ch o niemal pół kilometra. Oboje poszli do łazienki umy ć ręce, kiedy kelnerka uniosła brew na widok ich brudny ch od ziemi paznokci. – „Wesoła porcja naleśników z czekoladą” kosztuje cztery dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, jeśli to nie za drogo – powiedziała Jenny z nadzieją w głosie, przeglądając ceny dań w karcie. – I jeśli chcesz, oddam ci mój bekon. – Zamawiaj, co chcesz, Fistaszku. Dzisiaj świętujemy – powiedział tata lekkim tonem. Jenny zerknęła podejrzliwie na ojca zza plastikowy ch okładek menu. Zwy kle za każdy m razem, kiedy ojciec oznajmiał, że będą świętować, dodawał, że zaprosi ty lko jednego gościa. Browarka. Jedy ny m pocieszeniem dziewczy nki by ł fakt, że Wesołe Naleśniki zapewniały zdecy dowanie rodzinną atmosferę, dopełnianą przez trzy dzieści siedem rodzajów potraw i mężczy znę przebranego za uśmiechniętego naleśnika, który co niedzielę robił zwierzęta z balonów. Piwo i jemu podobne produkty znajdowały się daleko stąd. – To w takim razie poproszę „Hawajską wesołą porcję” – postanowiła Jenny. Spróbowała już trzech z trzy dziestu siedmiu rodzajów naleśników i by ła zdeterminowana przetestować wszy stkie. – Doskonały wy bór, madame – odparł jej tata ze sztuczny m akcentem francuskiego kelnera, na co dziewczy nka zaczęła chichotać. – To co świętujemy ? – zapy tała Jenny najbardziej poważny m głosem, na jaki by ło ją stać, kiedy już złoży li zamówienia i oboje pili ze szklanek spieniony sok pomarańczowy. – Ty lko nie spadnij z krzesła – zaczął tata i dziewczy nka teatralny m gestem chwy ciła się stołu. – Jedziemy na wy cieczkę! – powiedział, podkreślając każde słowo uderzeniem w blat stołu. – Jaką wy cieczkę? – zapy tała Jenny, zwężając powieki podejrzliwie i wspominając niebezpieczny czarny dy m, jaki wy dostał się spod maski ich pikapa ostatnim razem, kiedy tata próbował go odpalić. – Zadzwonił do mnie mój stary kumpel Matthew – wy jaśnił ojciec, przery wając na chwilę, kiedy kelnerka pojawiła się z ich zamówieniami i postawiła przed Jenny stosik gorący ch naleśników posy pany ch ananasami, udekorowany ch bitą śmietaną i parasolką. Poczekał, aż kelnerka się oddali, zanim wznowił temat. – Na pewno go nie pamiętasz. By łaś malutka, kiedy ostatni raz go widziałaś. W każdy m razie Matthew zadzwonił i powiedział, że szukają kogoś do pracy w fabry ce John Deere w Iowa. – Spojrzał na córkę z nadzieją. – To mi nie wy gląda na wy cieczkę – odparła Jenny pełny m żalu tonem, wpatrując się w naleśniki i bitą śmietanę, która spły wała ze sterty, zamieniając się w obślizgłą papkę. Odsunęła talerz na środek stołu. – To wy gląda na przeprowadzkę. – Nagle straciła apety t. – To nad rzeką Missisipi. Będziemy chodzić na ry by, a może nawet pewnego dnia kupimy sobie łódkę. Wy obraź sobie ty lko, Fistaszku. – Ojciec wbił widelec w kawałek kiełbaski, uśmiechając się od ucha do ucha. – Jeśli ty lko będziemy chcieli, mogliby śmy zamieszkać na łodzi. To by ł ciekawy pomy sł, Jenny jednak odsunęła go od siebie. – Jak się nazy wa to miasto? – zapy tała pochmurnie, przy ciągając talerz z powrotem i odry wając kawałeczek naleśnika palcami. – Dubuque. A poza Missisipi jest tam psi tor wy ścigowy i muzeum rzeczne z wy drami, aligatorami i inny mi fajny mi rzeczami.
Jenny zaczęła po cichu jeść – nie mogła mieć pewności, kiedy następny m razem uda im się zjeść z tatą porządny posiłek. Za osiem godzin będą pewnie chrupać na spółkę paczkę chipsów i kawałki suszonego indy ka. Jej żołądek wy dawał się niepokojąco pełen, a języ k lepił się od sy ropu. Ojciec nie przestawał opowiadać o ty m, jak wspaniale będzie im w Iowa, jak to w fabry ce John Deere płacą piętnaście dolarów na godzinę i jak wprowadzą się do jakiegoś mieszkania, ale ty lko na pewien czas. Kiedy już się urządzą, mogliby zamieszkać we własny m domu, gdzie Jenny miałaby swój pokój i ogródek. Dziewczy nka chciała zapy tać, czy będzie tam kącik śniadaniowy. Wy dawał się taki przy tulny i wy godny, mały fragment kuchni otoczony okiennicami, przez które wpada mnóstwo słońca. Ale bolał ją brzuch i nie chciała, żeby tata my ślał, że w jakikolwiek sposób akceptuje jego plan. Oblizała jeden po drugim swoje oblane sy ropem palce. – Kiedy wy jeżdżamy ? – zapy tała zrezy gnowana. – Może dziś wieczorem? – zapy tał ojciec, uśmiechając się szeroko, a w jego prawy m policzku pojawił się głęboki dołeczek, który tak bardzo podobał się kobietom. Potem, nachy lając się do Jenny tak blisko, że poczuła zapach kiełbasy wy mieszany z jego popołudniowy m piwem, ściszy ł głos. – Pobiegnij do domu i zacznij się pakować. Ja zapłacę i dogonię cię za kilka minut. O północy mamy autobus. Jenny wiedziała, że ojciec nie ma zamiaru zapłacić za kolację, ale przy najmniej pozwalał jej wy jść z restauracji, żeby nie spłonęła ze wsty du. Tak okazy wał jej troskę.
3
Skradam się kory tarzem, a podłoga lekko skrzy pi mi pod bosy mi stopami. Zerkam do pokoju dzieci. Najpierw Leah, potem Lucasa. Leah schowała się pod namiotem z cienkiego białego prześcieradła, a swoją jaskraworóżową kołdrę w kolorowe pacy fki zepchnęła na koniec łóżka. Przez bawełnę przebija się lekka poświata i mam nadzieję, że ma tam pod spodem latarkę, z którą czy ta książkę, tak jak ja miałam w zwy czaju, kiedy by łam mała. Ale znam moją córkę aż nazby t dobrze. To jej minikonsola, którą rodzice Adama, Hank i Theresa, dali jej kilka miesięcy temu na dziewiąte urodziny. Zagmatwana gra, w której awatar cofa się w czasie, starając się ocalić uprowadzonego księcia i bezpiecznie zaprowadzić go do zaczarowanego królestwa. – To bardzo przy pomina twoją pracę, El − powiedział Hank z zadowoloną miną, kiedy Leah otworzy ła swój prezent zapakowany w kolorowy papier, zaczęła piszczeć z radości i zadzwoniła do dziadków, żeby im podziękować. To by dopiero by ła nadprzy rodzona moc − my ślę sobie. Móc wsiąść do wehikułu czasu i przenieść się o ty dzień, godzinę, minutę, sekundę zanim jakiemuś dziecku przy darzy się coś strasznego. Móc stanąć przed rodzicem wy machujący m papierosem, ojczy mem o upiorny m, pożądliwy m spojrzeniu, opiekunem z uniesioną pięścią i powiedzieć: „Naprawdę chcesz to zrobić?”. – Hej, Leah – szepczę, zamy kając za sobą drzwi, żeby nie obudzić śpiącego po drugiej stronie kory tarza Lucasa, który owinął się kocem niczy m wełniana gąsienica, mimo że na zewnątrz jest dwadzieścia siedem stopni, a działanie naszej klimaty zacji pozostawia wiele do ży czenia. Ani ja, ani Adam nie mieliśmy czasu wezwać kogoś do naprawy. Zaglądam pod prześcieradło i uśmiecham się do mojego najstarszego dziecka. Spogląda na mnie spod grzy wki ciemny ch, spocony ch włosów przy klejony ch do czoła z miną pełną poczucia winy. – Już prawie północ, wy łącz to – karcę ją, wy ciągając rękę po grę. Leah wciska jakiś guzik i nagle pogrążamy się w ciemności, którą rozprasza jedy nie nocna lampka w kształcie gwiazdki wpięta do kontaktu obok łóżka. – Ale nie mogę zasnąć – sprzeciwia się chropawy m głosem. – Pomasować cię po plecach? – py tam. – Jest za gorąco – odpowiada pochmurnie. – Zaśpiewać ci? – Yy y … nie – odpowiada krótko. Nie dziwi mnie to. Mój śpiew to najstarszy żart w rodzinie. Mimo to nucę kilka taktów piosenki, którą ostatnio Leah lubi najbardziej, i trzęsę biodrami. Nawet w ciemności poznaję, że przewraca oczami. – A może przy niosę ci mokry ręcznik na czoło i jeszcze jeden wenty lator? – Niech będzie – mówi, ziewając tak szeroko, że niemal wy skakuje jej żuchwa. Kiedy wracam na górę, tachając za sobą obrotowy wenty lator, z ręcznikiem zmoczony m zimną wodą, Leah smacznie śpi. Zarzucam sobie mokry ręcznik na spocony kark, włączam wenty lator do kontaktu i ustawiam go tak, by zimne powietrze wiało prosto na śpiącą postać.
Nachy lam się i delikatnie całuję córkę w policzek, ale ona ani drgnie. Na paluszkach wchodzę do pokoju Lucasa i przy klękam, żeby pocałować go w czoło, na co on zamachuje się dłonią, jakby próbował odgonić natrętnego komara. Ściągam z karku ręcznik, którego chłód zdąży ł już wy parować w kontakcie z moją skórą, i kiedy się odwracam, widzę sy lwetkę mojego męża z zaspaną Avery w jego objęciach. – Wszy stko w porządku, Ellen? – szepcze Adam. Przy kładam palec do ust, wy chodzę na kory tarz i zamy kam za sobą drzwi. – Tak, ty lko jest za gorąco, by spać. – Kładę mu dłoń na ramieniu i odgarniam Avery włosy z czoła, na co ona posy ła mi zaspany uśmiech. – Dziękuję, że przy szłaś dziś na mecz – mówi, kiedy razem idziemy kory tarzem w stronę pokoju Avery. – Lubię oglądać, jak grają twoi chłopcy. Widać postępy. – Adam jest trenerem reprezentacji bejsbolowej East High School. – To prawda – odpowiada Adam z dumą. Choć od niemal piętnastu lat pracuję w służbach społeczny ch, ciężar tego zawodu nadal mnie przy tłacza. Zastanawiałam się, czy nie zamienić pracy na taką, w której nie będę sły szała krzy ków dorosły ch albo płaczu dzieci, które im zabrałam. Takiej, w której nie sły szałaby m łkania dzieci przez sen. Ale oczy wiście nie robię tego. Wiem, że moja praca jest ważna, wiem, że pomagam. Adam wkłada mi Avery w objęcia i kiedy tak trzy mam moją córkę, całuję delikatne, jedwabiste kosmy ki jej ciemny ch włosów na czubku jej głowy. Obejmuje mnie za szy ję swoimi pulchny mi rączkami, a równe bicie jej serca jest metronomem uspokajający m galopujący łomot w mojej piersi. Odpy cham wszelkie my śli o dzieciach, z który mi pracuję, i skupiam się na ty m w moich ramionach oraz dwójce śpiący ch twardy m snem kilka kroków dalej. Mimo tego, jakie ży cie potrafi by ć szalone, mimo tego, jak pędzi bez opamiętania, mimo długich godzin pracy, niekończący ch się spraw w domu i bezsenny ch nocy, na tę chwilę mój świat jest kompletny i jestem za to bardzo wdzięczna.
4
Jenny bujała się na krześle na dworcu autobusowy m, z czerwony m plecakiem postawiony m u stóp. W środku znajdowały się jej wszy stkie skarby : ubrania, kilka plastikowy ch figurek, tani portfel i stara kartka urodzinowa, którą dostała od babci. Kiedy zamy kała oczy, niemal by ła w stanie wy obrazić sobie koły szącą się huśtawkę na ganku, jaką będą mieli z tatą, kiedy już się zadomowią w nowy m mieście. Choć by ła prawie północ, a oczy piekły ją i same się jej zamy kały, dziewczy nka czuła w sobie kiełkujące podekscy towanie, które zawsze towarzy szy czemuś nowemu. Koły sała się w ty ł i w przód na rozklekotany m krześle. Towarzy szy ł temu ry tmiczny stukot, gdy drewniane nogi uderzały o podłogę, aż kobieta, która siedziała koło niej, zaczęła cmokać z iry tacją. Jenny niechętnie otworzy ła oczy i zauważy ła, że cmokająca kobieta ubrana jest w czerwono-różową letnią sukienkę i ma kwaśną minę. Ta pani tak mocno się krzy wiła, że opadające kąciki jej ust zdawały się spły wać na tłustą szy ję. Jenny udawała, że tego nie zauważa i zakoły sała krzesłem jeszcze kilka razy na zapas, po czy m zeskoczy ła na ziemię i podeszła do taty, który rozmawiał z młodą kobietą o granatowoczarny ch włosach, ze skomplikowany m tatuażem na ramieniu i kolczy kiem w nosie. Jenny by ła przy zwy czajona do tego, że jej ojciec rozmawia z obcy mi kobietami. Zawsze wiedziała, kiedy do jakiejś zagada. Przeczesy wał wtedy palcami swoje niesforne, brązowe włosy pełne miedziany ch pasemek i pocierał dłońmi policzki, jakby sprawdzał długość zarostu – a zawsze miał zarost. Kobiety uwielbiały jej ojca. A przy najmniej uwielbiały go przez chwilę. By ł przy stojny prawie jak gwiazdor filmowy, ale nie do końca, co sprawiało, że ludzie lubili go jeszcze bardziej. Jego nos by ł odrobinę zby t wy datny i lekko krzy wy. Skórę miał opaloną, a czoło i kąciki niebieskich oczu usiane głębokimi zmarszczkami, przez co wy glądał na więcej niż swoje trzy dzieści lat. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy przez ich ży cie przewinął się cały tabun kobiet. By ła wśród nich kasjerka z supermarketu, która zawsze dorzucała im paczkę gumy do żucia dla Jenny. – Na mój koszt – mówiła, nawet na nią nie spoglądając i z uśmiechem wpatrując się w Billy ’ego. By ła również kasjerka bankowa, pani, która zajmowała się dekorowaniem ciast w cukierni, a nawet pielęgniarka z pogotowia, która poświęciła więcej czasu na flirtowanie z Billy m niż na opatry wanie siedmiocenty metrowej rany, jakiej nabawiła się Jenny, kiedy upadła na ostry metalowy próg otwarty ch siatkowy ch drzwi. Pielęgniarka, energiczna ruda kobieta o ładnej buzi i kształtach, w który ch gustował jej ojciec, podała Jenny kawałek gazy. – Przy łóż to sobie do czoła. Za kilka minut przy jdzie lekarz, żeby zaszy ć ci ranę – powiedziała, jednocześnie zerkając ukradkiem na pozbawioną obrączki dłoń Billy ’ego. – Szwy ? – skrzy wiła się Jenny. – W ogóle nie będzie bolało – zapewniła pielęgniarka. – Znamy się tu na rzeczy. I miała rację – przez większość czasu nie bolało. Zamiast szwów lekarz położy ł na ranę cienką warstwę kleju tkankowego. Najgorszy by ł moment, kiedy musiała leżeć na plecach, czekając na wy schnięcie kleju, podczas gdy jej ojciec stał po jednej stronie stołu lekarskiego, a pielęgniarka po drugiej i umawiali się na wieczór.
Jenny miała swoją ulubioną koleżankę taty (nie chciała nazy wać ich jego dziewczy nami), Connie, z którą Billy spoty kał się minionej zimy. By ła kobietą o okrągły ch kształtach, której w policzkach robiły się słodkie dołeczki, gdy się uśmiechała, a kręcone brązowe włosy nosiła związane w wy soki kucy k. Miała idealne długie paznokcie, o które dbała jej manikiurzy stka. Connie odwiedzała ją co czwartek, kiedy skończy ła pracę w sklepie metalowy m. Trzy mając w ręce małą, kobiecą dłoń, ojciec Jenny zwy kł żartować, że te piękne paluszki dużo lepiej od niego radzą sobie z młotkiem. Czasem Connie wracała od kosmety czki z końcówkami paznokci pomalowany mi na biało. Inny m razem całe by ły pokry te neonową zielenią albo poły skujący m niebieskim. Jenny podobało się najbardziej, kiedy na każdy m paznokciu Connie manikiurzy stka umieszczała małe bry lanciki. Pewnego razu, ku zaskoczeniu Jenny, która w końcu przy zwy czaiła się do tego, że kobieta suszy sobie włosy w ich małej łazience albo że po powrocie ze szkoły wita ją zapach brownie z karmelem i orzechami, Connie zabrała ją ze sobą do salonu kosmety cznego. Jenny zaży czy ła sobie liliowy lakier o perłowy m odcieniu i maleńkie srebrne klejnociki w kształcie moty lka na obu kciukach. Zanim Jenny odpadł ostatni klejnocik, a lakier ukruszy ł się i złuszczy ł, Connie już nie by ło. Dziewczy nka zażądała, by ojciec wy jaśnił jej, co się stało. Pokłócili się? Niech tata przeprosi. Jenny zapy tała go, czy znowu pije. – Powiedziałeś, że już więcej nie będziesz! − Tata skrzy wił się, jakby wy mierzy ła mu policzek, kiedy zapy tała go, czy Connie odeszła z powodu alkoholu. Upierał się, że nie o to poszło, i Jenny wiedziała, że mówi prawdę. Wstawał codziennie rano, odprowadzał ją do szkoły, szedł malować domy na zlecenie miejscowej firmy budowlanej i o osiemnastej wracał. Connie często przy chodziła zjeść z nimi kolację, po czy m oglądali razem telewizję albo grali w gry planszowe. I mimo że od czasu do czasu ojcu trzęsły się ręce, a oczy bły skały rozpaczliwie, nie zachowy wał się tak, jakby pił. – Co się więc stało? − py tała Jenny. Czy to ona zrobiła coś, przez co Connie odeszła? Dziewczy nka wiedziała, że niektóre koleżanki taty uważają ją za natręta, który zawsze przeszkadza, ale nie Connie. Zawsze zabierała ją, kiedy wy chodziła z Billy m, choć by ło jasne, że ojciec wolałby, żeby Jenny się zmy ła. Przez około sześć miesięcy Connie i ojciec by li nierozłączni. Jenny my ślała, że może nawet się pobiorą. Choć nigdy nie przy znała się tacie, wy obrażała sobie, jak rzuca kwiatki na ich ślubie i jak wprowadzają się do małego, czy stego domku Connie. Niestety ich związek skończy ł się tak, jak wszy stkie inne związki ojca. Źle. – Nie – powiedział tata, kiedy Jenny umartwiała się na głos, że może to ona zniechęciła kobietę. Billy mocno ją przy tulił. – To nie ma z tobą nic wspólnego. Po prostu nam nie wy szło. – Jenny pamiętała, jak szty wnieje w objęciach ojca, nie do końca mu wierząc. Kilka dni po odejściu Connie dziewczy nka odkry ła prawdziwy powód. Wstała z łóżka i ze swojego malutkiego pokoju poczłapała do sy pialni ojca, żeby obudzić go do pracy. Zastała go splecionego z ciałem szczupłej kobiety o bladej cerze i kręcony ch włosach, które spły wały po jej nagich plecach. Pokój cuchnął potem, piwem i czy mś, co jak wiedziała Jenny, ma coś wspólnego z by ciem nago w łóżku. Poty kając się, wy szła z pokoju, pobiegła do łazienki i trzasnęła drzwiami. Odkręciła pry sznic, usiadła na pokry wie muszli klozetowej i się rozpłakała. Mimo wszy stko dziewczy nka przy łapy wała się na ty m, że szuka twarzy Connie wśród tłumu, w nadziei, że zobaczy ją chociaż na chwilę.
Jenny stanęła pomiędzy tatą a wy tatuowaną kobietą, którzy rozmawiali o ty m, jak to mają pecha, że oboje wy jeżdżają dziś z Benton różny mi autobusami. Dziewczy nka pociągnęła Billy ’ego za rękaw, ale ten nie przerwał rozmowy. – Hej, Jenny Penny – powiedział w końcu, odwracając wzrok od kobiety. – Może zajmiesz nam miejsca w autobusie? – Podał jej bilety i swoją ciężką torbę. Jenny nigdy wcześniej nie by ła w takim wielkim autobusie. Jechała oczy wiście autobusami szkolny mi i miejskimi. Ale ten srebrno-niebieski kolos ze smukły m psem nary sowany m na boku bardzo się różnił od środków transportu, do który ch przy wy kła. Musztardowożółty autobus szkolny, który kwiczał, jęczał i wy rzucał z siebie czarny dy m, kiedy podjeżdżał po nią na róg ulicy Freemont, ty lko kilka kroków od ich ostatniego mieszkania, zawsze miał w sobie dziwną woń kanapek z masłem orzechowy m i chłopięcego potu. Ten autobus by ł trzy razy większy od ich pokoju motelowego, z którego właśnie się wy prowadzili, i nie pachniał absolutnie niczy m, co z radością uświadomiła sobie Jenny, biorąc głęboki wdech. Wślizgnęła się na jedno z ty lny ch siedzeń obity ch materiałem w kolorze pawiego błękitu i wy jrzała przez okno. Billy nadal stał na zewnątrz i rozmawiał z kobietą z tatuażem na ręce, Jenny zaczęła się więc rozglądać i stanęła w przejściu oddzielający m rzędy siedzeń. Zaskoczona, że tak wielu ludzi jedzie gdzieś o północy w poniedziałek, zaczęła przy glądać się pasażerom: kobiecie o cy namonowy m kolorze skóry i pogodny m uśmiechu, innej o smutny ch oczach i z czwórką dzieci, z czego troje potrzebowało chusteczki, mężczy źnie w czarny m garniturze i z czerwony m krawatem, który już zdąży ł zasnąć. Ku swojemu rozczarowaniu dostrzegła też kobietę w czerwono-różowej sukience. Zanim ta zdołała ją zauważy ć, Jenny, ściskając mocno swój szkolny plecak i torbę, przesunęła się na sam koniec autobusu i opadła ciężko na ostatnie siedzenie po prawej. Schowana za wy sokim oparciem fotela, Jenny patrzy ła, jak ostatnia grupka pasażerów wsiada do autobusu. By ła wśród nich sprawiająca wrażenie półprzy tomnej babcia o włosach przy pominający ch watę cukrową, młody chłopak o wniebowziętej minie, który trzy mał za rękę dziewczy nę ubraną w dżinsy i tiulowy welon, oraz przy garbiony starszy pan w okularach o gruby ch oprawkach z precy zy jnie rzeźbioną drewnianą laską. Jenny przy cisnęła nos do zimnej, przy ciemnionej szy by, żeby zobaczy ć, czy ojciec nadal rozmawia z wy tatuowaną dziewczy ną. Nadal tam stała, oparta o oświetlony przez latarnie ceglany budy nek, ojca jednak nie by ło. Autobus stopniowo wy pełniał się ludźmi i mimo że tego nie chciała, Jenny zaczęła ekscy tować się wy jazdem. Perspekty wa stabilnej i dobrze płatnej pracy dla taty oznaczała koniec upokarzający ch wy cieczek do banku ży wności, koniec z asy stentem nauczy ciela, który sprawdzał jej kupony na lunch i codziennie wkładał do szafki opakowania krakersów i słupków marchewki. Koniec oszczędzania i racjonowania jedzenia w dni, kiedy ojciec miał gorsze momenty. Pasażerowie wtaczali się do środka i Jenny przy gotowy wała się na to, że ktoś spróbuje przegonić ją z jej miejsca i każe usiąść przy kobiecie z zachmurzoną miną albo ze staruszką o siwy ch włosach. Zastanawiała się, co ją tak przestraszy ło, że jej włosy nabrały takiego koloru. Ku zaskoczeniu dziewczy nki nikt nie chciał pozbawić jej miejsca, więc zaczęła się trochę odprężać. – Dobry wieczór wszy stkim – z głośników zagrzmiał głos kierowcy. – Proszę zajmować miejsca, za chwilę ruszamy. – Jenny zaczęła się wiercić, zastanawiając się, czy nie wy siąść z autobusu, żeby odnaleźć tatę, który pewnie by ł w toalecie albo, co bardziej prawdopodobne,
rozmawiał z kolejną kobietą. Jenny położy ła swój plecak i torbę ojca na jedny m z aksamitny ch siedzeń, żeby nie by ło wątpliwości, że jest ono zajęte. Kiedy wy jrzała przez okno, zauważy ła nagle tatę, który ze spuszczoną głową idzie szy bko na ty ły budy nku dworca i znika jej z oczu. Boleśnie westchnęła. Nie miała pojęcia, co kombinuje ojciec, ale stawało się dla niej jasne, że nigdzie dzisiaj nie pojadą. Z sapnięciem, które zdmuchnęło jej grzy wkę z czoła, Jenny postanowiła wy siąść z autobusu i dołączy ć do Billy ’ego. Wstała, przerzuciła sobie plecak przez ramię i schy liła się po torbę taty, kiedy kątem oka zauważy ła wy sokiego, chuderlawego mężczy znę z kucy kiem, który wy łonił się zza rogu i szedł za jej ojcem. Wy prostowała się i patrzy ła z niedowierzaniem na to, jak tata pojawia się z drugiej strony i ukradkowo zerka przez ramię. Wy szło jeszcze dwóch kolejny ch mężczy zn i jej ojciec stanął jak wry ty, podnosząc obie dłonie w uspokajający m geście, kiedy ci zaczęli go otaczać i popy chać. W pierwszy m odruchu chciała wy biec z autobusu do taty, ale wmurowało ją w podłogę i ledwie by ła w stanie złapać oddech. Mężczy zna, który wy glądał na najwredniejszego z nich, o masy wnej klatce piersiowej i posturze hy drantu, złapał ojca za policzki, ściskając mu twarz tak, że usta wy dęły się jak do pocałunku. Nagle autobus oży ł z warkotem, a szum silnika wy pełnił uszy Jenny. Próbowała zawołać: „stać!”, ale słowa zaschły jej w gardle. Autobus lekko szarpnął naprzód i Jenny, która niczego się nie trzy mała, opadła na fotel. W tej samej chwili rozległo się wy cie sy ren. Od razu obniży ła się na siedzeniu. Jej ojciec nienawidził policji i nie krępował się w obecności Jenny wy rażać swojej niechęci. – Jak zobaczy sz gliny – mówił często – idź w drugą stronę. – Dlaczego? Ojciec ty lko kręcił głową. – Lepiej, żeby cię nie znaleźli. Chy ba nie chcesz znowu trafić do rodziny zastępczej, co? Dla Jenny nie by ło nic gorszego. Nie żeby znalazła się tam przez tatę. Jej epizod z rodziną zastępczą przy darzy ł się tuż zanim się do niego wprowadziła. To by ła wina matki. I faceta, który ją Jenny odebrał. Rodzina zastępcza by ła doświadczeniem, którego nie chciała powtórzy ć, choć miała wtedy dopiero cztery lata i pamiętała ty lko ury wki. Skrawki niepełny ch wspomnień, o który ch próbowała zapomnieć. Przez ty lną szy bę zobaczy ła, jak jakiś policjant gwałtownie podry wa ojca na nogi. Widziała, że tata mówi coś do funkcjonariusza i jak wariat wskazuje mu głową na odjeżdżający autobus. Powinna by ła krzy knąć do kierowcy, żeby się zatrzy mał. Że musi wy siąść. Zamiast tego usiadła cicho i odwróciła głowę w drugą stronę, tak jak instruował ją ojciec, po czy m osunęła się jeszcze niżej na siedzeniu w ostatnim rzędzie po prawej stronie. Położy ła sobie plecak na kolanach, przy cisnęła policzek, teraz mokry od łez, do oparcia siedzenia przed sobą i patrzy ła, jak budy nki, domy i ulice Benton przemy kają jej przed oczami.
5
Gwałtownie wy ry wam się ze snu. W pokoju jest za jasno. Światło, które doty ka mojej twarzy jest zdecy dowanie za ciepłe jak na szóstą rano, mimo że jest połowa lipca i trwa najgorętsze lato dekady. – Adam – mówię, spoglądając na męża, który śpi z otwarty mi ustami i chrapie. Kiedy ś miałam w zwy czaju – w ty ch krótkich chwilach, kiedy dzieci spały, a praca mogła zaczekać – patrzeć, jak śpi mój mąż. Na to, jak jego brązowe włosy kręcą się wokół uszu, i na ciemny cień, który nie wiadomo skąd pojawiał się nocą na jego obliczu. Obserwowałam, jak przez lata jego twarz stawała się pełniejsza, bardziej pomarszczona, niczy m wielokrotnie składany i rozkładany list miłosny, do którego często się wraca. – Adam – powtarzam, wy skakując z łóżka. – Już prawie ósma! Wstawaj! – Adam szeroko otwiera oczy. – Jezu, za pół godziny mam trening! – Już biegnie w stronę łazienki. – Nastawiałaś budzik? – Tak mi się wy dawało – mówię, próbując sobie przy pomnieć. – Pamiętaj, że odwozisz Avery do opiekunki, a ja zabiorę ze sobą Leah i Lucasa na trening – mówi Adam, ale w tej samej chwili zaczy na dzwonić mój telefon. Podnoszę go szy bko z nocnego stolika po mojej stronie łóżka. Na wy świetlaczu pokazuje się nieznany numer, więc ignoruję połączenie. – Dobra, w porządku – mówię, gramoląc się z łóżka. Poprzedni wieczór wy daje się jak za mgłą. Pamiętam jedy nie, jak wy cieńczona padłam na łóżko. – Za dziesięć minut mam spotkanie. Nie mogę się znowu spóźnić. – Ale mówię do zamknięty ch drzwi łazienki, a mój głos zagłuszają dźwięki pry sznica. Biegnę do drugiej łazienki, z której korzy stają dzieci, i zrzucam z siebie koszulkę, mokrą po upalnej nocy. Wchodzę pod pry sznic, pozwalając zimnemu strumieniowi spowić moje ciało. Nie my ję włosów, ale szy bko przejeżdżam skórę kostką my dła, zmy wając z siebie sól potu. Szy bko się opłukuję, starając się nie patrzeć na swój brzuch, nadal luźny po porodzie sprzed jedenastu miesięcy, i owijam się ręcznikiem, przez moment użalając się nad stratą mojej dawnej, wy sportowanej sy lwetki, w całości przespany ch nocy, czasu spędzanego ty lko z mężem i wieczorów z przy jaciółmi. – Leah, Lucas, czas wstawać! – krzy czę, biegnąc z powrotem do mojej sy pialni. Adam siedzi na łóżku i wkłada skarpetki. – Dzieci już wstały, posłałem je na dół, żeby coś zjadły, zanim pojedziemy. – A Avery ? – py tam, ubierając się w pierwszy lepszy kostium, jaki wpada mi w ręce, jednocześnie zakładając sandały. – Leah zmieniła jej pieluchę i ubrała. Leży w łóżeczku. Zaraz zniosę ją na dół – mówi, wstając i wy biegając z pokoju. – Dzięki – mówię i przeczesuję palcami moje krótkie włosy, po raz kolejny ciesząc się, że mam taką fry zurę. Gdy kończę się ubierać, mój podpięty do ładowarki telefon na szafce nocnej zaczy na wibrować. – Cholera – mamroczę i sprawdzam wy świetlacz. To moja mama. Miałam
do niej wczoraj oddzwonić, ale pomiędzy meczem a karmieniem i my ciem dzieci zapomniałam. Znowu. My ślę o poranku po śmierci ojca. Moja mama wstała wcześnie, jak zwy kle, i poszła po cichu do kuchni, starając się nie obudzić ani mnie, ani moich braci. Nie sły szała, że idę za nią i obserwuję ją w ciszy. Patrzy łam, jak bez zastanowienia otwiera zamrażarkę pełną jedzenia, które uwielbiał mój ojciec, a którego nigdy już nie będzie w stanie zjeść. Mama starała się powstrzy mać łzy. Wy ciągnęła ciasto dakty lowo-migdałowe owinięte podwójną warstwą folii, duńskie klopsiki w plastikowy m pudełku i mały pojemniczek zapiekanki ry żowej z łososiem, po czy m postawiła je na kuchenny m blacie. Na koniec wy ciągnęła zamknięty półlitrowy pojemnik lodów bananowy ch z kawałkami czekolady i orzechami włoskimi, ulubiony ch lodów ojca. – Mamo – powiedziałam, nie spuszczając z niej wzroku. – Co robisz? Spojrzałam na otwarty zamrażalnik. – Mamo? – powtórzy łam z lekką obawą w głosie. – Co się dzieje? – Usły szałam, jak jej żołądek odzy wa się na znak protestu, ale mimo to nadal jadła, biorąc się ty m razem za ciasteczka z masłem orzechowy m w plastikowej strunowej torebce. – Mamo! – krzy knęłam, budząc Craiga i Danny ’ego. Kiedy zbiegli na dół, zobaczy li, jak próbuję wy rwać mamie torebkę ciastek, a jej pies Dolly wy lizuje z podłogi okruszki. Zabraliśmy mamę do lekarza, obserwowaliśmy uważnie, zachęcaliśmy, żeby zaczęła pracować na pół etatu albo jako wolontariusz. Ży cie toczy się dalej. Wróciliśmy do codzienności, moi bracia odjechali do swoich miast i rodzin, ja wróciłam do siebie, do dzieci i męża. Mama wy daje się czuć lepiej, ale wiem, że nadal jest bardzo samotna. Po raz kolejny obiecuję sobie, że będę spędzać z nią więcej czasu. Ignoruję wibrowanie, ale chwy tam telefon i biegnę po schodach, prawie poty kając się o stertę złożonego prania, które położy łam tam poprzedniego wieczoru, by schować je do szafy. W kuchni wrzeszczy telewizor, dzwoni telefon, a dzieci kłócą się o to, kto dostanie do plecaka ostatnie ciastko, a kto będzie musiał się zadowolić batonem musli z rodzy nkami. W akcie iry tacji Adam przełamuje zarówno ciastko, jak i batona na pół i daje po kawałku Leah oraz Lucasowi, którzy odchodzą, marudząc pod nosem. – Dzień dobry – mówię, ignorując telefon i na oślep wpy chając bluzkę do spódnicy. Avery siedzi w swoim foteliku do karmienia, oczy nadal ma zaspane. Leah ubrała ją w jedną z niedzielny ch sukienek i wcisnęła jej na nogi tenisówki. Moja córeczka wy gląda prześlicznie. Nachy lam się nad nią i daję jej całusa w czoło, po czy m całuję Leah i Lucasa. – Dzięki za pomoc dziś rano. Muszę lecieć – mówię i nagle staję jak wry ta. – Cholera. – Lucas spogląda na mnie z wy rzutem. – Przepraszam, sy nu. O kurczę, zostawiłam torebkę na górze. Odwracam się na pięcie i wy biegam z kuchni. – Ellen – krzy czy za mną Adam – mam dziś mecz w Cherokee. Po pracy odbierzesz też Avery, prawda? – Przy tłumione słowa Adama podążają za mną na piętro, ale zakłóca je wibracja mojego telefonu. – Okej – odkrzy kuję ze schodów. Może to znowu moja mama albo moja przełożona, Caren, zastanawia się, gdzie jestem. W każdy wtorek o ósmej mamy zebranie całego wy działu i po raz kolejny się na nie spóźnię. Nie rozpoznając numeru, przy kładam telefon do ucha. – Halo? – mówię bez tchu. Nic. Nikt się nie odzy wa. Z poiry towaniem kręcę głową i chwy tam torbę wy pchaną po brzegi notatkami i dokumentacją moich spraw. Zbiegam po schodach, spowalniana ciężarem torby, i otwieram szeroko drzwi, spoty kając
Adama, który właśnie wraca do domu. – Pa, kochani! – krzy czę i posy łam buziaki w stronę kuchni. Od razu uderza mnie temperatura poranka. Musi by ć już ze dwadzieścia siedem stopni. Kiedy otwieram drzwi vana, mój telefon znów dzwoni, szukam go więc w otchłaniach torebki. Telefon wy ślizguje mi się ze spocony ch palców i upada na podjazd za samochodem. – Szlag by to – mamroczę i zbieram spódnicę na wy sokości kolan, próbując przy kucnąć tak, by nie powędrowała do góry. Dzwonek ustaje, kiedy wsuwam rękę pod bagażnik samochodu, ale nie mogę dosięgnąć komórki. W kolana wbija mi się ostry żwir. Telefon znowu dzwoni. Ściągam jeden z sandałów i uży wając obcasa jako haka, zagarniam telefon, ale gdy wreszcie mam go w dłoni, ten znów milknie. Bluzka przesiąkła mi potem, a spódnica jest pomięta i brudna. Zanim się podniosę, zerkam na zegarek. Jestem oficjalnie spóźniona. Zebranie już się rozpoczęło i będę miała szczęście, jeśli dotrę chociaż na sam koniec. Nie mam czasu, żeby się przebrać. Wsiadam za kierownicę, a słońce parzy mnie przez materiał spódnicy. Kochany Adam odpalił mi wcześniej vana i z wy wietrzników uderza mnie letnie powietrze z klimaty zatora, nie daje to jednak żadnej ulgi. Adam macha mi sprzed domu. Wy łapuję ty lko ury wki jego słów: „trening, żłobek, dzieci”. Odmachuję mu i pokazuję kciuk, i wtedy telefon znowu zaczy na dzwonić. – Halo – dy szę do słuchawki, odgarniając jednocześnie z czoła spoconą grzy wkę. Głos po drugiej stronie wy daje się należeć do dziecka i jest bełkotliwy. – Powoli – nakłaniam rozmówcę, wrzucając wsteczny bieg. − Nic nie rozumiem. – Wy jeżdżam z podjazdu i ruszam w stronę biura. Wsłuchuję się przez chwilę i w końcu dociera do mnie, że to Ky lie, moja siedmioletnia podopieczna. – Gdzie oni teraz są? – Nie ma odpowiedzi. Ty lko kilka ciężkich, paniczny ch oddechów. – Gdzie jesteś? Jesteś bezpieczna? – py tam. – W łazience, nie wiem – odpowiada niepewnie, a właściwie kwili. W piersi zagnieżdża mi się ziarno strachu. Po drugiej stronie słuchawki sły chać jakiś łoskot. – Dzwonię na policję i zaraz przy jadę. Obiecuję – ale połączenie już zostało przerwane. Zatrzy muję vana na środku drogi, wy kręcam numer alarmowy, ledwie zwracając uwagę na trąbiące na mnie samochody. Podaję dy spozy torowi adres i mówię, kim jestem oraz co wiem o sy tuacji, choć wiem niewiele. Z otworów wenty lacy jny ch w końcu wy doby wa się chłodne powietrze, ale ledwie je zauważam. Odbijam na prawo i wjeżdżam na najbliższy podjazd, aby móc zawrócić.
6
Jenny stopniowo wy budzała się ze snu, a delikatne koły sanie to w przód, to w ty ł sprawiało jej przy jemność. Zdezorientowana, czując lepką suchość w ustach, usiadła prosto, przeciągnęła się i rozejrzała wokoło. Z przerażeniem zorientowała się, że nie jest już w zatęchły m hotelu, gdzie na łóżku obok chrapie ojciec, ale w autobusie jadący m szosą wśród pól, i to całkiem sama. Kiedy spała, do autobusu musiało wsiąść kilku nowy ch pasażerów. Po drugiej stronie przejścia spał teraz zmizerniały mężczy zna w kurtce moro, ze słuchawkami w uszach. Z kolei przed nią, po prawej stronie siedział pulchny mężczy zna w spodniach khaki i koszuli w paski. Panna młoda i pan młody musieli wy siąść gdzieś po drodze, tak jak biznesmen. Pozostały za to jeszcze starsza kobieta z kwaśną miną i bardzo siwa staruszka. Jenny wy jrzała za okno, gdzie ciągnęły się pola malowane złotem i zielenią. Nie miała pojęcia, ile czasu upły nęło, widziała jedy nie, że słońce jest już na niebie. Nie wiedziała też, gdzie się znajduje. Nagle poczuła w piersi ogarniającą ją panikę, a w kącikach oczu pojawiły się łzy. Mężczy zna w spodniach khaki spojrzał na nią z troską. Jenny pochy liła głowę i zaczęła przeszukiwać swój plecak, aż znalazła butelkę z wodą, którą wrzuciła tam, kiedy poprzedniego wieczoru pakowała swoje rzeczy. Najszy bszy m sposobem na znalezienie się w rodzinie zastępczej, jak dobrze wiedziała, by ło skupienie na sobie uwagi jakiegoś dorosłego, który miał dobre zamiary. Mruganiem odgoniła łzy, odkręciła nakrętkę i wy pełniła usta ciepłą wodą. Kiedy dziewczy nka schowała butelkę z powrotem do plecaka, spojrzała na torbę ojca, która leżała na ziemi pod jej stopami, i zaczęła się zastanawiać, co się z nim stało. Przy pominając sobie wy cie sy ren i policjanta podry wającego ojca na nogi, doszła do wniosku, że pewnie siedzi w areszcie w Benton. Jenny zdała sobie sprawę, że porzuciła go, pozostając w autobusie, zby t przerażona, by się ruszy ć. Jej twarz zaczerwieniła się ze wsty du. W kieszeni wy czuła komórkę taty. Mogła zadzwonić na posterunek policji w Benton i powiedzieć, kim jest i co widziała – że to trzech mężczy zn zaatakowało jej ojca. Ale co by to dla niej oznaczało? Może by łoby najlepiej, gdy by wy siadła na następny m dworcu i złapała najbliższy autobus powrotny do Benton. Mogłaby porozmawiać z policją osobiście, a może do tego czasu cała sy tuacja rozwiązałaby się sama? Miała przeczucie, że sprawa nie potoczy się jednak tak prosto. Mogła zadzwonić do jednej z koleżanek taty. Connie na pewno wiedziałaby, co zrobić. Ale co niby miałaby jej powiedzieć? Connie i tata nie rozstali się pokojowo. Jej ojciec nie by ł wredny. Od czasu do czasu zrzędził, kiedy dopadała go migrena albo kiedy zaczy nały się mu trząść ręce, ale zawsze szedł wtedy prosto do łóżka albo wy chodził na trochę z domu i kiedy wracał, miał się już dobrze. Jenny wiedziała jednak, że z jej ojcem coś nie do końca jest w porządku. Nie potrafił utrzy mać posady, nigdy nie zatrzy my wali się w jakimś miejscu na dłużej niż kilka miesięcy, spali na kanapach i na podłogach znajomy ch, wprowadzali się do zdezelowany ch mieszkań i hoteli i szy bko z nich wy nosili. A poza ty m tata miał ty le koleżanek, że czasem my liły mu się ich imiona. Nawet gdy by mogła wy tłumaczy ć Connie, co zaszło, to co będzie, jeśli ojciec pójdzie
siedzieć? Co by się z nią wtedy stało? Czemu miałoby to obchodzić Connie? Czy Jenny wróciłaby do Benton? Trafiłaby do tej samej rodziny zastępczej, u której mieszkała, kiedy by ła mała? Nigdy w ży ciu. Zaczęła się zastanawiać, do kogo jeszcze mogłaby zadzwonić. Do mamy ? Nie. Nie wiedziała, gdzie ona jest i nie miała od niej żadny ch wieści, odkąd uciekła z Jimmy m. Kiedy starała się dowiedzieć czegoś o mamie od taty, zaciskał usta w cienką, długą linię i przy ciągał Jenny bliżej do siebie. – Nie chcesz teraz o ty m my śleć. Jesteś bezpieczna. Nikt cię już więcej nie skrzy wdzi. Obiecuję. Jenny zastanawiała się, czy mu nie powiedzieć, że właściwie to nigdy nie bała się matki. Chłopaka matki – owszem. Właściwie to nie by ł takim zły m człowiekiem, ale kiedy się wściekł, to robił się naprawdę wredny. Poza ty m − chciała powiedzieć tacie − że istnieją różne rodzaje bólu. Jest oczy wiście ból, kiedy jest się bity m, ale jest też ból, jaki ściska ci żołądek, kiedy zdajesz sobie sprawę, że twoja matka już nigdy nie wróci. Jenny chciała także powiedzieć tacie, choć nie do końca wiedziała jak ująć to w słowa, że najgorszy ból to taki, którego jeszcze się nie czuje, ale wiadomo, że powoli zmierza w twoją stronę. Na siedzeniu po drugiej stronie przejścia zmięty mężczy zna w kurtce moro wstał i przeciągnął się, aż strzeliło mu w kolanach. Bez uśmiechu skinął do niej głową, po czy m stanął w przejściu i przez wąskie drzwi wcisnął się do autobusowej toalety. Jenny nachy liła się i rozsunęła zamek torby ojca, mając nadzieję, że znajdzie tam coś, cokolwiek, co pomoże jej wy dostać się z tej opresji. Przerzuciła dwie pary dżinsów, cztery koszulki, bieliznę, parę garniturowy ch spodni, który ch nigdy wcześniej nie widziała, jednorazową maszy nkę do golenia, dezodorant i pudełko prezerwaty w. Jenny wzdry gnęła się. Nigdy właściwie nie my ślała o ty m, że jej ojciec uprawia seks, ale oczy wiście robił to ze wszy stkimi kobietami, które przez te wszy stkie lata przewinęły się przez ich mieszkanie. Dowiedziała się wszy stkiego o prezerwaty wach w szkolny m autobusie, podsłuchując rozmowę pomiędzy dwiema dziewczy nami z gimnazjum. – Rozwijasz ją prosto na nim – tłumaczy ła dziewczy na z fioletowy mi pasemkami i z aparatem na zębach siedzącej obok, niedowierzającej koleżance o kanarkowożółty ch włosach i oczach mocno podkreślony ch czarny mi kreskami. Obie dziewczy ny podniosły wzrok, zauważając wy chy loną w ich stronę Jenny. Zaczęły chichotać, przy sunęły się bliżej siebie i dalej rozmawiały już szeptem, ale Jenny i tak wszy stko sły szała. Dziewczy nka schowała prezerwaty wy na samy m dnie torby i zajęła się wy pchaną do granic, zapinaną żółtą kopertą. Wy ciągnęła ją z torby i kilka razy obróciła w dłoniach. Koperta by ła pogięta i obszarpana i nie by ło na niej żadny ch napisów, które mogły by sugerować jej zawartość. Bawiła się czerwoną nitką ciasno okręconą wokół małego metalowego haczy ka u szczy tu koperty, kiedy poczuła, że ktoś siada koło niej. Przestraszona uniosła wzrok i na miejscu obok zobaczy ła pulchnego mężczy znę w spodniach khaki. – Wy dałaś mi się trochę samotna – powiedział z szerokim uśmiechem, który ukazał ramę mały ch, prosty ch, biały ch zębów. Na ich widok Jenny pomy ślała o tic-tacach. – Jesteś głodna? Mam mieszankę bakaliową. – Wy ciągnął torebkę pełną orzeszków, suszony ch owoców i kawałków czekolady i potrząsnął nią, jakby można by ło ją skusić niczy m głodnego psiaka. Jenny pokręciła głową.
– Przepraszam – powiedziała. – Muszę iść do łazienki. – Ktoś już tam jest – powiedział mężczy zna. – Nie wy glądał najlepiej. Pewnie trochę tam posiedzi. – Jenny rozejrzała się wokoło, mając nadzieję, że przy kuje czy jąś uwagę, ale pozostali pasażerowie siedzieli z przodu autobusu. Musiałaby zacząć krzy czeć, ty lko czy miała powód? Ratunku, facet z bakaliami? Na karku mężczy zny pojawił się rumieniec. Nachy lił się w stronę Jenny, aż mogła poczuć jego oddech na swoim policzku. Jego krótkie, pulchne palce zwolniły uścisk na plastikowej torebce, która ciężko wy lądowała na jej kolanach. Zanim zdołał ją podnieść, mężczy zna w wojskowej kurtce wy szedł z toalety, a Jenny wstała, przez co suszona żurawina i orzeszki ziemne wy sy pały się na podłogę. – Rany – powiedziała głośno. – Ale się tam zasiedziałeś, wujku Mike’u. – Dziewczy nka przecisnęła się koło zaskoczonego mężczy zny na miejscu obok, weszła do łazienki i zatrzasnęła głośno drzwi, zasuwając skobel. Westchnęła z ulgą. Jeśli mężczy zna w wojskowej kurtce by ł zdziwiony ty m, że ktoś nazwał go wujkiem, nie dał tego po sobie poznać i Jenny miała nadzieję, że nie wy gada się odrażającemu ty powi z bakaliami. Łazienka by ła mała i słabo oświetlona. Zdając sobie sprawę z tego, że rzeczy wiście potrzebowała skorzy stać z toalety, ostrożnie postawiła żółtą kopertę na skraju małej umy walki i rozłoży ła papier toaletowy na brzegu deski klozetowej, jak zawsze kazał jej robić tata. Kiedy skończy ła i umy ła ręce, zdała sobie sprawę, że wcale nie chce otworzy ć drzwi i wrócić na miejsce, martwiąc się, że dziwny mężczy zna nadal tam jest, a facet w wojskowej kurtce wy jaśnił mu, że wcale nie jest jej wujkiem. Mogła tu zostać, schowana w wąskiej, dusznej przestrzeni łazienki i poczekać, aż autobus się zatrzy ma, albo wrócić na miejsce, gdzie czekał na nią jej plecak, torba ojca i by ć może dziwny mężczy zna. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. To wy musiło na niej decy zję. Jenny powoli otworzy ła drzwi i zobaczy ła za nimi naburmuszoną starszą panią w czerwono-różowej sukience. – Wszy stko w porządku? – zapy tała kobieta. – My ślałam, że wpadłaś do środka. – Nic mi nie jest – wy mamrotała Jenny, omijając ją i z ulgą zauważając, że mężczy zna w spodniach khaki wrócił na swoje miejsce. Unikając wzroku wujka Mike’a, wślizgnęła się na swoje siedzenie i położy ła wilgotną od jej spocony ch palców kopertę na miejscu obok. Czując ciężar jego spojrzenia Jenny w końcu spojrzała na współpasażera, który nachy lił się do niej i szepnął poufnie: – Tak przy okazji, jestem wujek Dave. – Jenny delikatnie uśmiechnęła się w odpowiedzi i znów spojrzała na zamkniętą kopertę. Próbowała sobie wy obrazić, co znajduje się w środku. Często grała w tę grę, gdy miała przed sobą prezenty urodzinowe albo świąteczne lub zamknięte drzwi. Może w kopercie znajdowała się mapa prowadząca do zakopanego skarbu, ale szanse na znalezienie łupu piratów gdzieś w Iowa by ły znikome. Może w środku by ł zwitek pieniędzy, które starczy ły by na bilet powrotny do Benton i wy ciągnięcie taty z więzienia. W telewizji ktoś zawsze wy ciągał kogoś z więzienia za kaucją. Wy obrażała sobie, jak wchodzi na posterunek ubrana w swoją niebieską dżinsową spódnicę i najlepszą koszulkę polo, pasteloworóżową, z emblematem aligatora. Trzy mała ją na wy jątkowe okazje: szkolne koncerty, święta, a teraz na wy kupienie ojca z więzienia. – Proszę bardzo – powiedziałaby poważny m tonem, rzucając na ladę pieniądze. – Billy Briard idzie ze mną. – Policjanci za ladą by liby pod wrażeniem i szy bko przy prowadziliby do niej ojca. – Dowiesz się szy bciej, co jest w kopercie, jeśli ją otworzy sz – powiedział mężczy zna w moro. Choć Jenny wiedziała, że mądrze mówi, nie by ła do końca przekonana. W kopercie mogło
znajdować się coś okropnego, jak dowód strasznego przestępstwa, jakiś morderczy proszek, który najwy raźniej zawsze wy sy ła się pocztą do sądów i ważny ch osobistości. Ale co gorsza, w środku mogło nie znajdować się nic ważnego. Mogły tam by ć stare paragony, rachunki albo wy cinki z gazet. Ośmieliła się zerknąć na swojego nowo naby tego wujka Dave’a. Patrzy ł na nią wy czekująco, jakby mówiąc: „No już, otwórz ją w końcu”. Jenny odwinęła czerwony sznurek i odgięła języ czek koperty. Kiedy zerknęła do środka, przekonała się, że miała rację prawie we wszy stkich kwestiach. W kopercie nie by ło toksy cznego proszku, ty lko mapa, zwitek pieniędzy i plik mniejszy ch kopert związany ch razem grubą gumką recepturką. – Chcesz, żeby m zadzwonił do kogoś od ciebie? – zapy tał wujek Dave, wy ciągając telefon w jej stronę. Jenny pokręciła głową i wy ciągnęła z kieszeni telefon taty. – Nie trzeba. Ale dziękuję. – Wujek Dave spojrzał na nią w zastanowieniu, skinął głową i zamknął oczy. Jenny wy ciągnęła złożoną mapę Iowa. By ła składana i rozkładana ty le razy, że sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili mogła się rozlecieć. – Jak daleko jesteśmy od Cedar City ? – zapy tała nagle Jenny, której niespodziewanie wpadł do głowy świetny pomy sł. Wujek Dave otworzy ł jedno oko. – To następny przy stanek, około godziny drogi stąd. – Usiadł prosto, a wąska przestrzeń pomiędzy jego brwiami się zmarszczy ła. – Wy siadasz tam? Jesteś pewna, że ktoś cię odbierze? W jakim mieście powinnaś wy siąść? – Wy siadam w Cedar City – odpowiedziała Jenny, czując, jak w piersi wzrasta jej nadzieja, podczas gdy autobus ociężale poruszał się naprzód. – Kto odbierze cię z dworca? – zapy tał Dave, a jego stanowcze spojrzenie sprawiło, że Jenny poczuła się nieswojo. Nie lubiła kłamać, zwłaszcza wobec ludzi, którzy by li dla niej mili, ale to jej nigdy wcześniej nie powstrzy mało. – Moja babcia – odpowiedziała Jenny, wbijając wzrok w Dave’a. Ktoś mógł się łatwo zorientować, że kłamiesz, jeśli szy bko odwróciłeś wzrok, odpowiadając na trudne py tania. A poza ty m tak naprawdę nie kłamała, a przy najmniej nie całkiem, o czy m zdała sobie sprawę, my śląc o liście od babci w lawendowej kopercie w plecaku. Dave nie wy glądał na przekonanego, ale Jenny nadal patrzy ła mu prosto w oczy, aż w końcu westchnął i wy ciągnął rękę po komórkę dziewczy nki. – Daj. Wpiszę ci swój numer. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zadzwoń, a postaram się pomóc. – Jenny niechętnie podała mu telefon, a Dave zaczął wbijać numer. – Nie zrób się w ty m za dobra. – Widząc skonsternowaną minę Jenny, dodał: − W kłamaniu. Nie zrób się w ty m za dobra, bo zapomnisz, co jest prawdą, a co nie. – Dave oddał Jenny telefon i obniży ł się na swoim siedzeniu, po czy m zamknął oczy.
7
Kiedy podjeżdżam pod to znajome, przy gnębiające osiedle, uderza mnie, jak jeszcze bardziej podupadło przez ostatnie lata. Wzdłuż wy palony ch, żółty ch trawników stoją zardzewiałe metalowe płoty, okna zabite są deskami, a w ty ch, w który ch nadal stoją szy by, wiszą obskurne prześcieradła i przetarte koce. Zanim jeszcze wjadę na Madison Street, sły szę za sobą sy reny radiowozów. Zjeżdżam na pobocze i daję się wy minąć. – Błagam, oby to by ł fałszy wy alarm − mówię do siebie, mając nadzieję, że pomoc nie przy by ła za późno. Przejeżdżam ostatnie kilka przecznic i widzę, jak ludzie z sąsiednich domów wy glądają przez okna i wy chodzą na sy piące się ganki, by zobaczy ć, co się dzieje. Zatrzy muję się trzy domy wcześniej, po czy m zamy kam auto pilotem. W ciągu ty lko kilku minut jazdy temperatura bardzo się podniosła; duszne powietrze wkrada się w moje nozdrza i ciąży w piersi niczy m muł. Przed domem stoją bezczy nnie dwa radiowozy, podbiegam więc do najbliższego funkcjonariusza, który wy siadł ze swojego auta i spokojnie obserwuje dom sprawiający wrażenie upiornie cichego i pustego. Nawet na mnie nie spoglądając, funkcjonariusz podnosi dłoń, żeby mnie uciszy ć, zanim w ogóle zacznę mówić. – Proszę się odsunąć – mówi. – Nazy wam się Ellen Moore, jestem opiekunem socjalny m. To ja wezwałam policję – mówię, jakby to wszy stko wy jaśniało. Policjant podnosi brew i w końcu na mnie spogląda. Na jego ły sy m czole lśnią kropelki potu, a na mundurze pojawiły się już mokre plamy. – Funkcjonariusz Stamm – przedstawia się. – Wie pani pewnie lepiej, co się tu dzieje niż ja. Jaką mamy sy tuację? Na próżno staram się mówić ze spokojem i opanowaniem, bo głos i tak trzęsie mi się ze strachu. – Mieszka tu Manda Haskins z dwiema córkami, siedmioletnią Ky lie i czteroletnią Krissie. Ky lie zadzwoniła do mnie kilka minut temu i powiedziała, że chłopak mamy, który ma czasowy zakaz zbliżania się do niej, przy szedł wczoraj wieczorem. Ky lie powiedziała, że dziś rano zaczął bić matkę, więc ona i jej młodsza siostra zamknęły się w łazience i zadzwoniły po mnie. Rozłączy ło nas i wtedy zadzwoniłam po policję. Obawiam się, że chłopak skończy ł katować matkę i teraz weźmie się za dziewczy nki. Nie mam czasu wtajemniczać posterunkowego w historię ży cia Mandy Haskins, która wcale nie jest wy jątkowa. Nie mówię, że Manda ma dwadzieścia pięć lat i fatalny gust co do mężczy zn. Kiedy ś z pewnością by ła ładna, ale teraz wy gląda bardziej na czterdzieści niż dwadzieścia pięć lat – to częste przy uzależnieniu od metamfetaminy. Na jej twarzy maluje się niezmienny gry mas. Manda straciła prawa do opieki nad Ky lie i Krissie dwa lata temu, kiedy policja odkry ła, że ma w domu przenośne laboratorium do produkcji narkoty ku. Zarzekała się, że to jej chłopak
ukry ł taki sprzęt w domu. W zamian za zeznania przeciw niemu i zgłoszenie się na terapię w ośrodku odwy kowy m Manda uniknęła więzienia. W rodzinie zastępczej dzieci dobrze dawały sobie radę i wy glądało na to, że Manda się zmieniła. Zerwała z nałogiem, znalazła pracę. Miałam ty le nadziei związany ch z Mandą i jej dziewczy nkami, ale najwy raźniej jej poprawa nie objęła skłonności do określonego ty pu facetów. – Czy w domu może znajdować się broń? – py ta Stamm. Kręcę głową. – Nie. To znaczy nie wiem. Udało się wam ustalić, co się dzieje w środku? – Jeszcze nie. Obejdziemy dom, pozaglądamy w okna, sprawdzimy, czy coś sły chać. Próbowała pani oddzwonić do dzieci? – py ta Stamm. – Nie – odpowiadam. – Bałam się, że jeśli telefon zacznie dzwonić, wskaże chłopakowi matki, gdzie schowały się Ky lie i Krissie. Mam teraz zadzwonić? – Tak, niech pani dzwoni. Obejdziemy dom, żeby sprawdzić, gdzie sły chać sy gnał. To pomoże nam ustalić, w której części znajdują się dziewczy nki. Jeśli któreś z dzieci albo matka odbierze, proszę spróbować się dowiedzieć, jaka jest sy tuacja i się nie rozłączać. – Stamm i inni policjanci zaczęli okrążać dom, a ja szukam w komórce numeru, z którego dzwoniła do mnie Ky lie. Wciskam zieloną słuchawkę, ale od razu włącza się poczta głosowa. Stamm spogląda na mnie przez ramię, a ja kręcę głową z rozczarowaniem. Macha dłonią na znak, żeby m próbowała dalej. Przeglądam telefon w poszukiwaniu dany ch kontaktowy ch Mandy. Przy pomina mi się, że kiedy ś miała telefon stacjonarny. Znajduję numer, wciskam zieloną słuchawkę i sły szę po chwili cichy dzwonek dobiegający z wnętrza domu. Jakaś kobieta, pewnie sąsiadka, staje obok mnie. – Co się dzieje? – py ta. Patrzę na nią przelotnie. Ma na sobie japonki, flanelowe bokserki i koszulkę na ramiączkach, a na biodrze podtrzy muje szkraba z zaschnięty m nosem. – Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać – odpowiadam jej i robię dwa kroki w stronę domu. Telefon dzwoni i dzwoni. – Co się tu dzieje? – py ta kobieta ty m bardziej uporczy wie. Chłopiec, którego trzy ma na rękach, zaczy na chichotać. To dziwny dźwięk w tak napiętej sy tuacji. Spoglądam na twarz sąsiadki Mandy i od razu rozpoznaję w niej jedną z moich by ły ch podopieczny ch, kobietę, której odebrano sy nka z powodu głębokiego zaniedbania. – Jade i Anthony – mówię. Delikatnie ściskam bosą stópkę chłopczy ka, na co on posy ła mi nieśmiały uśmiech i chowa twarz w ramieniu mamy. Odsuwam słuchawkę od ucha, telefon wewnątrz domu nadal dzwoni. − Chodzi o Mandę Haskins. Prawdopodobnie ma jakieś kłopoty i policja martwi się o dziewczy nki. Jade kręci głową, a jej oczy robią się poważne. – Nie poznałam jej nowego chłopaka, ale widziałam, jak tu przy chodzi. Wcześniej Manda cały czas przesiady wała przed domem, kiedy dziewczy nki bawiły się na zewnątrz. Jej Ky lie lubiła się z moim Anthony m. Siedzieli sobie w jej mały m baseniku. Wskazuje głową na dmuchany, gumowy basenik. Na powierzchni dry fuje żółta gumowa kaczka, a w brudnej, pły tkiej wodzie zanurzony ch jest kilka lalek Barbie. – Jest za gorąco, żeby siedzieć w środku. – Nie widujesz ich już przed domem? – py tam. – Nie. – Jade przekłada Anthony ’ego na drugie biodro. – Ten facet cały czas tam przesiaduje,
a Manda nie pozwala dziewczy nkom wy chodzić samy m. Przez ostatnie trzy ty godnie nie pokazy wały się za wiele… − Jade milknie i obie patrzy my, jak funkcjonariusz Stamm i jego partnerka wy łaniają się z drugiej strony domu i zmierzają ku nam. – Nikt nie odbiera – mówię, wskazując na nadal dzwoniący telefon. – Widzieliście coś? – Nie – mówi funkcjonariuszka, przejeżdżając przedramieniem po spocony m czole. – Dom jest pozamy kany na cztery spusty. Rolety są zaciągnięte i sły chać ty lko dzwonek telefonu. Przez chwilę jesteśmy cicho i w skupieniu przy glądamy się domowi. – Jezu – szepcze Stamm. – Gorąco tu jak w piekle. Zadzwoń po wsparcie – mówi do policjantki. – Zapukam do drzwi. Ledwie zdaję sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół mnie. Zbierają się gapie. Jade kładzie mi dłoń na ramieniu. – Patrzcie – mówi i oczy wszy stkich zwracają się ku domowi. – Coś się dzieje w środku. Za zasłonami od frontowej strony widać ruch i znów całkowicie skupiam się na domu Haskinsów. Dzwonek telefonu gwałtownie się ury wa, więc szy bko podnoszę słuchawkę do ucha. – Halo – mówię żarliwie. – To ty, Ky lie? Wszy stko w porządku? – Mhm – szepcze dziewczy nka. – Gdzie jesteś? – W środku. – Gdzie konkretnie? Jesteś w kuchni, w salonie…? – W duży m pokoju – odpowiada. Jej głos jest cieniutki. Dziewczy nka jest przerażona. – Gdzie jest Krissie? – py tam. Przechy lam nieco głowę, żeby posterunkowy Stamm sły szał słowa Ky lie. – Nadal siedzi w łazience. – To dobrze. Bardzo dobrze – próbuję ją uspokoić. – A mamusia? Jej głos zaczy na się trząść. – Nie wiem. Drzwi do sy pialni są zamknięte. By ły wrzaski i krzy ki, a potem ucichły. Bałam się zapukać. Powinnam spróbować? – Nie, nie, Ky lie, zostań tam, gdzie jesteś i się nie rozłączaj – mówię pospiesznie, rozpaczliwie pragnąc utrzy mać ją na linii. – Proszę powiedzieć, że idziemy do drzwi – instruuje mnie posterunkowy Stamm. Przy kry wam słuchawkę dłonią. – Mogę po nie pójść? Dzieci mnie znają. Nie będą się mnie bały. Stamm kręci głową. – Nie. To zby t niebezpieczne. Proszę się stąd nie ruszać, a kiedy wy jdą, będzie pani pierwszą osobą, którą zobaczą. Proszę im powiedzieć, że dwóch policjantów idzie do drzwi. – Ky lie, skarbie – mówię. – Dwoje bardzo miły ch policjantów idzie do waszy ch drzwi. Otwórz im, a będą w stanie sprawdzić, co z twoją mamą, dobrze? – Kiwam głową do Stamma i policjanci ruszają. – Dobrze – odpowiada Ky lie. – Mam wrócić do łazienki po Krissie? – Nie, nie. Odłóż na chwilę słuchawkę, ale się nie rozłączaj. Policjanci są już prawie przy drzwiach. Okej, Ky lie. Biegnij otworzy ć. Jestem przed domem i czekam na ciebie. – Frontowe drzwi lekko się uchy lają, a krótki sy gnał w telefonie daje mi znać, że mam kolejne połączenie. Ignoruję je.
Zza moich pleców dobiegają krzy ki. Kiedy się odwracam, zauważam, że garstka ludzi wcale nie obserwuje tego, co dzieje się w domu. Zwróceni są w inną stronę, plecami do rozgry wającego się dramatu. Znów odwracam się w stronę domu. Stamm i jego partnerka ostrożnie wchodzą do środka z dłońmi przy broni. Zza moich pleców dobiegają kolejne krzy ki, ty m razem bardziej naglące, pełne paniki. Zamieszanie za nami przy kuło także uwagę Jade i widzę, że jest rozdarta pomiędzy obserwowaniem tego, co dzieje się w domu, a rejwachem z ty łu. Rozłączam się, pewna, że funkcjonariusze są w środku i z pewnością bezpiecznie wy prowadzą z niego dziewczy nki. Mój telefon naty chmiast zaczy na dzwonić. Patrzę na ekran. Trzy nieodebrane połączenia od Adama. Chowam komórkę do kieszeni spódnicy. Siatkowe drzwi otwierają się i ku mojej uldze Ky lie i Krissie zostają wy prowadzone z domu. Widzę strach i niepewność na twarzy Ky lie, na co pęka mi serce. Biegnę im na spotkanie, pocieszając się my ślą, że mnie znają i że zapewnię im bezpieczeństwo. Ale wiem też, że będą mnie nienawidzić. To ja będę musiała umieścić je w nowej rodzinie zastępczej, to ja odbiorę je matce, którą kochają bezwarunkowo, nie żądając czegokolwiek w zamian. Mam nadzieję, że cała ta sy tuacja jest ty lko okropny m nieporozumieniem. Modlę się, aby matka nadal ży ła. Zanim dziewczy nki wpadną w moje ramiona, sły szę ostry szczęk tłuczonego szkła. Tłum za moimi plecami zrobił się większy i widzę, co wy wołało hałas. Szy ba mojego vana. Ktoś włamuje się do mojego samochodu w środku dnia, choć na tej samej ulicy znajduje się dwoje policjantów. Co za tupet. Bardzo szy bko zdaję sobie jednak sprawę, że ci złodzieje to nie nastoletni chuligani, którzy się nudzą, a grupa kobiet i jeden mężczy zna. Oceniając po wy glądzie – matki i babcie oraz człowiek z łomem w dłoni. Zapiera się o maskę vana, ciężko dy sząc. Łom wy ślizguje się mu z ręki i z brzękiem upada na ziemię. Oty ła kobieta wkłada ręce przez wy bitą szy bę i gwałtownie otwiera przesuwane drzwi. Znika za nimi ty lko na chwilę i wy łania się z powrotem. Mgnienie różu, wisząca sznurówka. – O Boże – głos, którego nie poznaję, wy doby wa się z mojego gardła. – Błagam, nie – skomlę i biegnę w stronę vana. To straszne, kiedy odkry wasz, że ży cie twojego dziecka jest w niebezpieczeństwie. Bóg, ewolucja, czy cokolwiek, w co wierzy sz, musi wy posaży ć nasze ciała, umy sły, dusze w jakiś rodzaj talizmanu. Na początku nie mogę uwierzy ć, że to Avery. Powinna by ć u opiekunki i jeść pełnoziarnistego krakersa, bawić się z inny mi roczny mi dziećmi, układając wieże z wielkich plastikowy ch klocków. Jak znalazła się w vanie? Wiem, że ja jej tam nie wsadziłam. A może? Nie, to musiał by ć Adam – my ślę, przy pominając sobie, jak minęliśmy się w drzwiach, kiedy wy chodziłam. Jak mogłam się nie zorientować, że siedzi przy pięta pasami w foteliku tuż za mną? Świat ogarnia cisza, widzę poruszające się usta, ale nie wy doby wa się z nich żaden dźwięk. W moich nogach pojawia się odrętwienie. Ogarnia je nagły ciężar. Modlę się, by to, czego jestem świadkiem, by ło ty lko straszną pomy łką. Siny odcień wokół ust Avery to ty lko cień rzucany przez drzewa. Ręce wiszące bezwładnie wzdłuż ciała oznaczają jedy nie, że jest bardzo zmęczona. To przecież pora na jej poranną drzemkę. Za wcześnie i zby t szy bko zdaję sobie sprawę z tego, czemu tak rozpaczliwie próbuję zaprzeczy ć. Wy ciągam ręce po Avery i chwilę później jest w moich ramionach. Wiem, że nic już nie
będzie jak dawniej, że już nie będzie dobrze. Jej skóra paruje gorącem, które wżera się w moje ciało. Jej powieki nie drgają lekko, jak podczas snu, a pierś nie unosi się i nie opada. Równie szy bko, jak wzięłam Avery w ramiona, zostaje mi ona odebrana i staję z pusty mi rękami, sły sząc ty lko swój własny płacz i py tanie, które bez przerwy tłucze mi się po głowie. Coś ty zrobiła? Coś ty zrobiła?
8
Jenny by ła odrobinę rozczarowana, kiedy autobus wjechał do Cedar City. Miasto wy glądało prawie tak samo jak Benton. Miała nadzieję, że zobaczy coś nowego, bardziej zielonego. Więcej kwiatów, drzew, może pole kukury dzy. Zamiast tego ujrzała mnóstwo koły szący ch się linii wy sokiego napięcia, sklepów i restauracji oraz chwastów wy rastający ch spomiędzy pęknięć w szary m betonie chodnika. Autobus wjechał na dworzec i Jenny się zawahała. Powinna tu wy siąść czy może jechać dalej do Dubuque i spróbować odnaleźć Matthew, przy jaciela ojca? Autobus zatrzy mał się z sy kiem i kilku pasażerów wstało, zabrało swoje rzeczy i wy siadło. Jenny spojrzała na wy pchaną torbę ojca i wiedziała, że nie da rady jej ze sobą taszczy ć. Szy bko jeszcze raz przejrzała jej zawartość, szukając rzeczy, które mają jakąś wartość. W bocznej kieszonce znalazła trochę drobny ch i paczkę gum. Włoży ła je do przedniej kieszeni plecaka. Spod sterty skarpet i bielizny ojca wy ciągnęła ładowarkę do telefonu i kiedy wkładała ją do plecaka, kierowca po raz ostatni wezwał pasażerów jadący ch do Cedar City o opuszczenie autobusu. Ostatnim ruchem Jenny wy ciągnęła z torby ulubioną koszulkę ojca i na chwilę przy łoży ła ją do twarzy, wciągając znajomy, nieco zady miony zapach, który kojarzy ł się jej z tatą. T-shirt by sprany i tak znoszony, że spłowiał do koloru wy blakłego indy go, a emblemat z motocy klem na plecach popękał i zaczął się odklejać. Ponieważ nie miała już w plecaku więcej miejsca, Jenny zawiązała sobie T-shirt wokół talii, zarzuciła plecak na plecy i mocno trzy mając żółtą kopertę, ruszy ła ku wy jściu. – Hej – zawołał za nią Dave − uważaj na siebie, siostrzenico! – Ty też, wujku Davie! – Jenny odwzajemniła jego uśmiech. Czuła się trochę lepiej, wiedząc, że ma numer Dave’a w swojej komórce, choć wiedziała, że nigdy go nie uży je. Na trzęsący ch się nogach wy szła z autobusu. Powietrze na zewnątrz by ło gorące i gęste od wilgoci. Jenny, mrużąc oczy, spojrzała na niebo, gdzie chmury w kształcie końskich ogonów przy słaniały słońce. Próbowała zapamiętać prawdziwą nazwę takich chmur − kumule, nimbusy czy jakoś tak. Nie mogła sobie dokładnie przy pomnieć. Pamiętała za to bardzo dobrze, jak jej nauczy cielka opisy wała zwiewne chmury wy glądające jak koński ogon. Oczami wy obraźni Jenny widziała przy pominające zjawy białe kucy ki, które galopują po niebie. Jenny starała się stłumić w sobie gniew, jaki czuła do ojca, za to, że władował ją w tę sy tuację – że pozwolił, by odjechała sama autobusem do obcego miasta, setki kilometrów od wszy stkiego, co znajome, ale nie mogła powstrzy mać gorący ch łez napły wający ch jej do oczu ani paniki, która zagnieżdżała się w jej piersi. Nie wiedziała, co zrobić. Od razu kupić bilet powrotny do Benton? Zadzwonić do jednej z dawny ch koleżanek ojca, żeby po nią przy jechały ? Znów pomy ślała o Connie. Wy obraziła sobie jej przy jazną twarz. Wszy stko w Connie by ło duże. Duża fry zura, duży uśmiech, duży biust i największe ze wszy stkich serce. By ła jedy ną, do której dziewczy nka ośmieliłaby się zadzwonić. A może powinna pójść na najbliższy komisariat? Wiedziała, że musi opracować jakiś plan. Jej nauczy cielka na zajęciach wy równawczy ch, pani
Lugar, zawsze mówiła: – Kiedy masz wątpliwości, zrób listę za i przeciw, zastanów się i podejmij decy zję. Jenny głośno zaburczało w brzuchu i zażenowana rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś to sły szał. Poszła wzdłuż budy nku dworca, czując, jak pod ciężarem plecaka ramiona zaczy nają ją boleć, więc zrzuciła go na chwilę. By ła jak mały znak zapy tania stojący na rogu ulicy. Postanowiła zacząć od przekąski z automatu znajdującego się w holu dworca i znalezienia miejsca, gdzie mogłaby usiąść i spisać swoją listę. Wtedy, po drugiej stronie ruchliwego skrzy żowania dostrzegła najprzy jaźniejszy z widoków: powoli obracający się żółto-niebieski szy ld restauracji Wesołe Naleśniki złożony z wielkich, obły ch liter. Jenny przeszła szy bko przez pełną aut ulicę, nie czekając na zielone światło i ignorując huk klaksonów i krzy ki poiry towany ch kierowców. Dziewczy nka popchnęła ciężkie szklane drzwi i poczuła słodki, maślany zapach. By ła to dopiero druga restauracja Wesołe Naleśniki, którą odwiedziła, ale z ulgą odkry ła, że wy gląda dokładnie tak samo jak ta, do której chodziła z tatą w Benton. Te same wy sokie sufity, czy ste białe ściany, na który ch w równy ch odległościach wisiały ogromne zdjęcia stosów gorący ch naleśników ociekający ch burszty nowy m sy ropem klonowy m. Żołądek Jenny znów się odezwał i dziewczy nka położy ła sobie dłoń pod żebrami, jakby próbowała go udobruchać. Rozejrzała się niepewnie, szukając wzrokiem maskotki Wesoły ch Naleśników zwanej Panem Plackiem, który rozdawał kredki i menu dla dzieci, wy drukowane na planszach do gry w kółko i krzy ży k, wy szukiwankach słowny ch i ry sowankach z kropkami do połączenia. Jenny zawsze uważała, że Pan Placek wy gląda nieco niepokojąco ze swoim przy duży m naleśnikowy m ciałem i uproszczony mi ry sami: wielkimi, wy trzeszczony mi oczami, żółtą grudką masła zamiast nosa i wy winiętego w uśmiech paseczka bekonu w miejscu ust. Ty lko nogi i ręce maskotki wy stające z obszernego kostiumu wskazy wały, że w środku znajduje się coś ludzkiego. Najwy raźniej w Cedar City Pan Placek nie pracował na zmianie między ósmą a szesnastą. Zmęczona kelnerka z siwy m kucy kiem i piegami rozsiany mi po nosie podeszła bliżej, patrząc w stronę drzwi, jak gdy by spodziewała się, że za chwilę wejdzie przez nie towarzy szący dziewczy nce dorosły. Kelnerka miała na sobie standardowy fartuszek Wesoły ch Naleśników: granatową spódnicę, bluzkę w niebiesko-żółtą kratkę i apaszkę zawiązaną zawadiacko wokół szy i. Jej strój dopełniały czarne creepersy. – Mam się tu spotkać z moją starszą siostrą – skłamała Jenny bez mrugnięcia okiem. – Będziecie ty lko we dwie? – zapy tała kelnerka, prowadząc Jenny do stolika najbliżej drzwi. – Możemy usiąść trochę dalej? − zapy tała Jenny, odwracając się lekko, aby kelnerka mogła zobaczy ć plecak zarzucony na jej ramiona. – Praca domowa – dodała dla wy jaśnienia. Jeśli kelnerka uważała za dziwne to, że mała dziewczy nka miała pracę domową w środku lipca, to nie dała tego po sobie poznać. Może w ty m mieście rok szkolny trwał na okrągło. Może kelnerka uznała, że Jenny jest mały m geniuszem, który chodził na zajęcia na uniwersy tecie. – Szkółka letnia, co? – zapy tała kelnerka. W jej głosie pobrzmiewało lekkie współczucie. – Nic fajnego. – Nie – szy bko zaprzeczy ła Jenny. – Zajęcia dla niezwy kle uzdolniony ch. Przeskoczy łam trzecią klasę. – Brawo − powiedziała kelnerka, prowadząc Jenny do loży w głębi restauracji. – Nikt ci nie
odbierze tego, czego się nauczy sz. Co teraz czy tasz? Jenny zamurowało i zamrugała powiekami. Nie bardzo lubiła czy tać sama, choć uwielbiała, kiedy nauczy ciele czy tali jej na głos albo kiedy tata poświęcał jej czas i sięgał po jedną z książek z obrazkami, które Jenny co ty dzień przy nosiła do domu ze szkolnej biblioteki. Kelnerka przy glądała się Jenny z zainteresowaniem, czekając, aż poda jej ty tuł książki dla geniuszy, którą obecnie czy ta. Umy sł Jenny pracował jak szalony, starając się przy wołać ty tuł jakiejś książki, ale jedy ne, co przy chodziło jej do głowy, to Żółwik idzie do szkoły, a tego nie mogła przecież powiedzieć. – Biblię – wy paliła w końcu. – Chodzę do bardzo religijnej szkoły. I jestem już w połowie. Kelnerka zrobiła minę pełną uznania i postawiła na stole poły skujące menu. – Zaraz przy niosę wodę. Podać do picia coś jeszcze oprócz tego? Jenny ściągnęła plecak, wsunęła się na kanapę z wy sokim oparciem i położy ła plecak na poły skliwy m granatowy m siedzisku ze sztucznej skóry. Zapach kawy sprawił, że zaczęła my śleć o tacie. Uwielbiała, gdy rano budził ją ostry aromat porannej kawy ojca. Kawa by ła dowodem na to, że się stara, że czuje się na ty le dobrze, by wstać z łóżka, zmierzy ć się z rozpoczy nający m dniem, pójść do pracy. Stali we dwójkę przy kuchenny m blacie i każde z nich piło mały mi ły czkami czarny, gorzki napój. Na początku Jenny krzy wiła się i wy stawiała języ k, wy wracając oczami i wy dając z siebie wy miotne odgłosy, rozśmieszając ty m tatę. Z czasem jednak przy zwy czaiła się do cierpkiego smaku i zaczęła rozkoszować się rozkwitający m ciepłem, które wy pełniało jej usta i otulało gardło, oraz do zastrzy ku kofeiny, który pomagał się jej obudzić. Najbardziej jednak lubiła ciche chwile spędzane z tatą, kiedy zaspani chrupali przy palone tosty i pili kawę z niepasujący ch do siebie kubków. – Kawę – odpowiedziała Jenny z pewnością siebie w głosie. Kelnerka stała przez chwilę z długopisem nad notatnikiem, podczas gdy Jenny przeglądała pospiesznie menu, starając się nie zaczerwienić pod zdziwiony m spojrzeniem kelnerki, aż zdała sobie sprawę ze swojej pomy łki. Kelnerka bardzo łatwo zapamięta dziesięciolatkę, która zamówiła sobie kawę i czy ta Biblię w szkółce letniej. – To dla mojej siostry – wy jaśniła Jenny. – Powinna zaraz przy jść. Ja poproszę mleko. – Kelnerka uniosła brew i spojrzała na dziewczy nkę. – Proszę – dodała Jenny ze skruchą. Kelnerka szy bko wróciła, postawiła przed nią szklankę mleka i nalała czarnej kawy z dzbanka ze stali nierdzewnej do ceramicznego białego kubka na podkładce śniadaniowej naprzeciwko Jenny. – Siostra jeszcze nie przy szła? – zapy tała kelnerka, zakładając za ucho luźny kosmy k biały ch włosów. – Nie – odparła Jenny swobodnie. – Zawsze się spóźnia. Najlepiej będzie, jak zamówię bez niej. – Widząc scepty czne spojrzenie kelnerki, sięgnęła do plecaka. – Mam pieniądze. – Jenny wy ciągnęła zwitek banknotów z żółtej koperty. Kelnerka zrobiła wielkie oczy. – To dużo pieniędzy, lepiej to schowaj – ostrzegła, rozglądając się na lewo i prawo, czy nikt ich nie obserwuje. – Co podać? – zapy tała, podczas gdy Jenny chowała pieniądze do koperty. Dziewczy nka kilka razy stuknęła palcem w brodę, tak jak często robił jej tata, kiedy próbował podjąć jakąś decy zję. – Chy ba wezmę to – powiedziała, wskazując na stos naleśników o niecodzienny m, czerwony m kolorze w towarzy stwie puszy stej jajecznicy i dwóch plastrów bekonu. – Poproszę – dodała Jenny
po chwili. – „Welwetowy talerz naleśników”. Dobry wy bór – wy mamrotała kelnerka, szy bko zapisując zamówienie. – Zaraz przy niosę. – Dzięki – odpowiedziała Jenny. – I tak nigdzie stąd nie pójdę, dopóki nie przy jdzie moja siostra. Kiedy kelnerka poszła, Jenny przy sunęła do siebie kubek z kawą i zaczęła wdy chać unoszące się nad gęsty m pły nem kłęby pary. Mogła sobie niemal wy obrazić, jak ojciec siedzi naprzeciw niej w loży i żartuje z pasażerów w autobusie. „A ten gość z dziewczy ną w welonie? Kto zabiera żonę w podróż poślubną takim gratem?”. Jenny śmiałaby się razem z nim, ale po cichu pomy ślałaby : „Przy najmniej się z nią ożenił. Ty jakoś nie umiałeś”. Jenny często zastanawiała się nad ty m, czy jej ży cie by łoby inne, gdy by jej ojciec i matka się pobrali. Może mama nigdy by nie uciekła, może ojciec ty le by nie pił. Przełknęła ślinę i przy gry zła wnętrze policzka, żeby nie uronić łez, które niebezpiecznie wezbrały się pod powiekami. Czekając na zamówienie, Jenny potajemnie przeliczy ła pieniądze pod stołem. Trzy razy się pomy liła, zanim ostatecznie ustaliła, że ma sześćset trzy dzieści trzy dolary i czterdzieści dwa centy. By ła bogata. Nigdy w ży ciu nie widziała takich pieniędzy i by ła nawet trochę ziry towana faktem, że ojciec jej tego nie powiedział. Zawsze my ślała, że są spłukani. Nie mieli pieniędzy na nowe ubrania, wy pad do kina, nawet codzienne zakupy by ły problemem. Ale cały czas jej ojciec miał odłożoną taką forsę! Następnie Jenny wy ciągnęła z koperty zdjęcia. Na jedny m uśmiecha się do swojej mamy. Ona zaś patrzy na nią, ty lko nieznacznie unosząc kąciki ust. Długo wpatry wała się w fotografię, próbując sobie przy pomnieć, kiedy została zrobiona. Miała na nim może ze trzy lata i nie mieszkała wtedy jeszcze z ojcem. Kiedy podeszła do niej kelnerka, ostrożnie włoży ła zdjęcie z powrotem do koperty. – Proszę, skarbie – powiedziała kelnerka, stawiając przed nią puszy stą stertę intensy wnie czerwony ch naleśników. – Welwetowy półmisek. – Kelnerka rozejrzała się wokół z ręką na biodrze. – Siostry nadal nie ma, co? Jenny przewróciła oczami, jakby można się by ło tego spodziewać. – Zawsze się spóźnia. Tata ją zabije. – Może powinnaś do niej zadzwonić? Potrzebujesz skorzy stać z telefonu? Jenny wy ciągnęła komórkę ojca. – Już dzwoniłam. Powiedziała, że jest w drodze. – No dobrze. W takim razie daj mi znać, jeśli będziesz czegoś jeszcze potrzebować. Za kilka minut przy jdę sprawdzić, czy wszy stko w porządku. – Jenny skinęła głową. Już zagłębiała widelec w wielkich naleśnikach, polewając je jednocześnie sy ropem klonowy m – choć znajdowała się już na nich polewa z twarożku i bita śmietana – gdy do restauracji weszło dwóch policjantów i skierowało się w jej stronę.
9
Moje ręce, pozbawione córki, są odrętwiałe i trzęsą się jak szalone. Próbuję odebrać Jade bezwładne ciało mojej córki. – Nie – ostro odpowiada kobieta, blokując moje działania. Kładzie Avery na plecach na popękany m betonie chodnika i przez moment przechodzi mi przez my śl, że małej musi by ć bardzo niewy godnie na twardy m i nieustępliwy m podłożu. Jade nachy la się nad nią, odchy la główkę Avery i unosi jej bródkę. O Boże, ona nie oddy cha, zdaję sobie sprawę, kiedy Jade przy ciska wargi do ust mojej córki i wdmuchuje w jej płuca swój oddech. Zauważam Anthony ’ego, który stoi przy matce, a po jego policzkach spły wają łzy. Nie mogę mu zby t wiele zaoferować. Żadnego pocieszenia, żadny ch krzepiący ch słów. Niewiele my śląc, sięgam po jego rączkę, a on wtula się w moje kolana i chowa w nich twarz. Jade przy ciska dwa palce do mostka Avery i dwa razy mocno go uciska. To ja powinnam to robić. Udzielać pierwszej pomocy mojej córce, ratować jej ży cie. Wiem, jak to robić automaty cznie, bez zastanowienia. Każdy opiekun socjalny wie. To część naszego przy gotowania zawodowego. Ale ja stoję ty lko, chwiejąc się na słaby ch nogach, aż zaczy na mnie podtrzy my wać czy jaś para rąk. Nie robię nic. Nic. Zdaję sobie sprawę, że patrzę na to, jak umiera moja córka. Raz za razem Jade wy dy cha, uciska, sprawdza, wy dy cha, uciska, sprawdza, aż w końcu − w końcu − spogląda na mnie. – Mam puls – mówi z ulgą. Sły szę nieopodal kolejne sy reny. Karetka. Jade nauczy ła się pewnie udzielania pierwszej pomocy na kursie wy chowawczy m, na który skierował ją Wy dział Służb Społeczny ch i ja, jeśli chciała odzy skać prawo do opieki nad Anthony m. Ty le zawdzięczam kobiecie, która przez pewien czas nie by ła w stanie zajmować się własny m sy nkiem. To cierpienie stało się moim ratunkiem. Padam na kolana, ledwie czując, jak popękany beton ociera mi skórę. Biorę maleńką rączkę Avery w moją dłoń i szepczę słowa modlitwy za moją córkę, która jak dla mnie pozostaje przerażająco nieruchoma. Znów ktoś odsuwa mnie na bok, ty m razem bardziej delikatnie. Dwoje ratowników medy czny ch. – Co tu się stało? – py ta ratowniczka. Jej głos jest suchy, służbowy. Nie wiem, jak jej odpowiedzieć. Nie mam bladego pojęcia, co się tu wy darzy ło. Zamy kam oczy i w my ślach śledzę wy darzenia poranka, jedno po drugim, bez ustanku. Czy wsadziłam Avery do samochodu? Pamiętałaby m o ty m, prawda? To by ł taki szalony poranek. Zaspałam, wzięłam pry sznic, ubrałam się, pocałowałam dzieci na pożegnanie, pobiegłam z powrotem na górę, żeby zabrać teczkę. Nie, to na pewno nie ja wsadziłam Avery do samochodu. To musiał by ć Adam. Rzadko kiedy zawożę latem dzieci do opiekunki. To jeden z obowiązków Adama, bo on nie pracuje podczas letnich miesięcy i zwy kle spędza czas z dziećmi w domu. Jeśli ma mecz bejsbolowy albo inne zobowiązanie, zabiera dzieci do opiekunki. Ale mimo wszy stko jak mogłam nie zauważy ć, że mała siedzi za mną w swoim foteliku? Avery nie ma jeszcze roku. Nadal wozimy ją w foteliku zwrócony m do ty lnej szy by, przez co trudniej ją zauważy ć i zorientować się, że jest za mną –
racjonalizuję. Niewielkie to pocieszenie. Zdaję sobie sprawę, że zby t długo się zastanawiam. Ratownicy medy czni patrzą na Jade, która szy bko tłumaczy : – Ta mała siedziała w vanie. Stary John. – Skinieniem głowy wskazuje na zasuszonego mężczy znę, który się im przy gląda – wy bił szy bę i wtedy ją wy ciągnęli. – Do Jade dociera, co się stało, a jej głos zaczy na drżeć z emocji. – Przestała oddy chać na minutę, ale zrobiłam jej masaż serca. – Udar cieplny ? – Ratowniczka py ta na głos, po czy m zwraca się do mnie. – Jest pani matką dziecka? – Bezwolnie kiwam głową. – Jak długo dziecko by ło w vanie? – Staram się otrząsnąć z niedowierzania i zagubienia. Spoglądam na zegarek, ten, który dostałam na Boże Narodzenie od Adama i dzieci. Bransoleta zrobiona na zamówienie, na której imię każdego z nich wy pisane jest mały mi srebrny mi koralikami, wisi luźno wokół mojego nadgarstka. – Widzisz – powiedział Adam, kiedy zapiął mi go na ręce i delikatnie pocałował wnętrze mojej dłoni. – Jest miejsce na więcej imion. – Proszę pani – sły szę jeszcze raz, ty m razem ponaglająco. – Jak długo by ła w samochodzie? – Czterdzieści, może czterdzieści pięć minut – mówię. Słowa brzmią szorstko, ciężko, jak gdy by przegrały walkę, by zostać niewy powiedziane. Przez czterdzieści pięć minut nikt nie pilnował mojej córki. Czterdzieści pięć długich niczy m wieczność minut, kiedy siedziała w sidłach zwróconego do ty lnej szy by fotelika, niewidziana przez nikogo i niezdolna do samodzielnego wy swobodzenia, podczas gdy wokół niej robiło się coraz goręcej. – Temperatura wy nosi czterdzieści koma dziewięć stopnia – mówi ratownik i od razu zaczy na ściągać z Avery ubranka. Najpierw różową sukienkę, którą dziś rano wy brała dla niej Leah, potem tenisówki i w końcu białe skarpetki wy kończone koronką, spod który ch wy łaniają się jej małe różowe paluszki. Doty kam dłonią jej maleńką stópkę. – Proszę się odsunąć – mówi ratowniczka. – Potrzebujemy więcej miejsca do pracy. Musimy jak najszy bciej przewieźć ją do szpitala. – Mogę z wami pojechać? – Boję się, że powiedzą „nie”, bo zaniedbałam swoje dziecko i straciłam to prawo. Jestem opiekunem społeczny m, już to widziałam. Drugi ratownik kładzie opakowania lodu pod karkiem, pachami i kroczem mojej córki. Avery przez chwilkę porusza powiekami, na co ja zaczy nam łkać z wdzięczności. Wciąż oddy cha. Wciąż ży je. – Jedziemy – mówi ratownik do swojej partnerki, oboje podnoszą nosze i wsuwają je na ty ł karetki, za którą stał wóz strażacki. Dobry Boże, my ślę, kiedy zdąży li przy jechać tu strażacy ? Idę za ratowniczką, ale powstrzy muje mnie czy jaś wy prostowana ręka. – Musi pani pojechać z kierowcą. Będziemy potrzebować z ty łu więcej miejsca. Biegnę do drzwi szoferki, wsiadam do środka i drżący mi palcami próbuję zapiąć pas. Wy glądam przez okno i kiedy kierowca rusza, widzę Ky lie i Krissie na ty lny m siedzeniu policy jnego radiowozu, podczas gdy posterunkowy Stamm i jego partnerka wy prowadzają z domu Haskinsów zakutego w kajdanki zaniedbanego mężczy znę ubranego ty lko w bokserki. Krissie ssie kciuk i wtula się w starszą siostrę, której oczy są przy mknięte, tak że nie można z nich nic odczy tać. Krissie zauważa mnie i w jej oczach pojawia się bły sk. Przy ciskam dłoń do szy by, a ona w odpowiedzi macha mi paluszkami. Wokół nadal stoi tłum sąsiadów, rozerwany ch pomiędzy dwiema tragediami, które rozegrały się na ich oczach. Jade, starszy mężczy zna z łomem i kobieta, która wy ciągnęła Avery z vana, stoją razem. Mają
posmutniałe twarze. Zdaję sobie sprawę, że im nie podziękowałam. Stukam w szy bę, próbując zwrócić na siebie ich uwagę, ale nie patrzą w moją stronę. Opuszczam szy bę w ty m samy m momencie, kiedy karetka nabiera prędkości. – Dziękuję – wołam przez okno, ale moje słowa zagłusza huk sy ren. Zasuwam szy bę i sięgam do torby po telefon. Muszę zadzwonić do męża i powiedzieć mu, żeby przy jechał do szpitala, ale nie potrafię tego jeszcze zrobić. Nasłuchuję, co dzieje się z ty łu karetki, ale nie sły szę niczego poza wy ciem sy ren. Chcę zapy tać kierowcę, co się dzieje, co robią mojej córce, czy nic jej nie będzie, ale nie powinnam odwracać jego uwagi od drogi. Wprawnie pokonuje kolejne ulice, zwalniając ty lko chwilowo przy skrzy żowaniach, nie zatrzy mując się na czerwony ch światłach, ledwie przy stając przy znakach stop. Jest źle – my ślę sobie. Jest bardzo, bardzo źle. Kilka minut później jesteśmy już w szpitalu i nim jeszcze całkowicie się zatrzy mamy, rozpinam pas. Wy siadam z szoferki karetki. Ty lne drzwi są już otwarte i dwaj lekarze i pielęgniarka wy chodzą nam na spotkanie. Rozpoznaję całą trójkę z miniony ch epizodów z pracy w służbach społeczny ch, a doktor Nickerson by ła na dy żurze, kiedy Adam i ja przy wieźliśmy Leah, gdy wy wróciła się na deskorolce i złamała sobie nadgarstek. – Dziewczy nka, jedenaście miesięcy, pozostawiona w zamknięty m vanie bez opieki przez około czterdzieści pięć minut – tłumaczy ratowniczka. – Obecna temperatura wy nosi czterdzieści koma pięć. Pacjentka oddy chała, kiedy przy jechaliśmy, ale jeden ze świadków zdarzenia zgłosił wy konanie masażu serca. Skurcze serca nieregularne, sto pięćdziesiąt uderzeń na minutę, czterdzieści oddechów na minutę. Pacjentka wy miotowała i miała atak drgawkowy w ciągu ostatnich dwóch minut jazdy. Podaliśmy valium i drżenie ustało. – Wy obrażam sobie Avery w konwulsjach, mam ochotę paść na ziemię i płakać. Chcę zatrzy mać rzeszę ludzi poruszającą się wraz z moją córką, chcę zadawać py tania, ale wiem, że traciliby czas. – Rodzice? – py ta doktor Nickerson. Ratowniczka wskazuje ruchem brody w moją stronę i lekarka po raz pierwszy mnie zauważa. Jeśli jest zaskoczona faktem, że jestem tam jako rodzic, a nie opiekun socjalny zamkniętego w vanie dziecka, nie daje tego po sobie poznać. – Ellen… − zaczy na, próbując sobie przy pomnieć moje nazwisko. – Moore – chry pię. – Ellen Moore. – Ellen, musimy zabrać teraz twoją córkę na salę zabiegową. Ktoś będzie cię informował o ty m, co się dzieje. – Zanim zdążę się zorientować, znów zabierają mi Avery. Nadal się nie rusza, jej buzię zakry wa maska tlenowa, a pod kolanem podpięto jej kroplówkę. Opadam na najbliższe krzesło. – Avery – wołam w stronę oddalający ch się pleców lekarki, a mój głos się łamie. Nadal biegnie, więc krzy czę głośniej: – Avery, ma na imię Avery. – Lekarka odwraca się i kiwa głową, dając mi znać, że usły szała. Kiedy będzie ją kłuć i badać, starając się odwrócić krzy wdę, jaką wy rządziłam swojemu dziecku, będzie do niej mówić po imieniu. Zbliża się do mnie oty ła kobieta. – Skarbie – mówi – musisz wy pełnić kilka druków. – Drżącą ręką piszę imię Avery, jej datę urodzenia i nagle uderza mnie, że całość jej ży cia streścić można w dwóch linijkach medy cznego formularza. Podchodzę z drukami do okienka i podaję je kobiecie. – Jak pani my śli, kiedy czegoś się dowiem? – py tam, przy gry zając policzki od wewnątrz, żeby się nie rozpłakać. Kręci głową, a jej podgardle trzęsie się od ruchu.
– Nie wiem, skarbie. – Wolałaby m, żeby mnie tak nie nazy wała. – Zapy tam pielęgniarkę. – Zanim odejdę, doty ka mojej dłoni. – Czy ktoś tu z tobą czeka? Mam do kogoś zadzwonić? – Nie, dziękuję – odpowiadam chłodno, cofając dłoń. Recepcjonistka spogląda na mnie, najpierw w osłupieniu, a potem z podejrzliwością. Wiem, że my śli, że zachowuję się dziwnie jak na rodzica, którego córka, ledwie ży wa, została przy wieziona na pogotowie. Uważa, że zachowuję się dokładnie tak jak kobieta, która specjalnie zostawiłaby swoje dziecko w rozgrzany m do granic możliwości vanie. W niewy tłumaczalny dla mnie sposób na my śl przy chodzi mi James Olmstead. Czy zachowy wał się podobnie, kiedy zobaczy ł Madaly n na chodniku? Odpędzam od siebie tę my śl i włączam try b zawodowy. To mechanizm obronny, który często musiałam stosować w pracy. Nie wy trzy małaby m w niej zby t długo, gdy by m nie stała się rzeczowa i zdy stansowana. Chcę to wy tłumaczy ć recepcjonistce. Chcę jej powiedzieć, że nie przetrwam tego dnia, jeśli nie poskromię swoich emocji. Poczekalnia pogotowia jest zaskakująco ruchliwa jak na wtorkowy poranek. Otaczają mnie ludzie, którzy w różny m stopniu doznają bólu i nieszczęścia. Obok siedzi starsza kobieta robiąca na drutach coś, co przy pomina kocy k dla dziecka, jej wy krzy wione palce zręcznie się poruszają, tworząc mozaikę różu, błękitu, żółci i zieleni. Przy garbiony młody mężczy zna ostrożnie podtrzy muje grubo obandażowaną rękę, przez gazę sączy się krew. Jedna kobieta płacze, głośno czkając do telefonu, błagając kogoś po drugiej stronie słuchawki, aby nie anulował jej ubezpieczenia zdrowotnego. Mały chłopiec, nieco ponad trzy lata, podchodzi do mnie, na przemian jedząc z radością krakersa i pijąc z kubeczka niekapka. Z uśmiechem podaje mi wilgotnego, zjedzonego do połowy krakersa, jakby chciał się podzielić. Biorę go i udaję, że jem. Matka chłopca z przepraszający m spojrzeniem podbiega do nas, bierze malucha na ręce i zabiera go na drugą stronę poczekalni. Kobieta z dwójką dzieci podchodzi do okienka rejestracji. To jedna z moich rodzin. Zawsze witam się z moimi klientami, ale zdaję się na nich w kwestii tego, jak dużo będziemy mieć kontaktu, kiedy wpadamy na siebie przy padkiem. Dziś mam nadzieję, że kobieta mnie nie zauważy, mam nadzieję, że nie będzie chciała rozmawiać o swoich dzieciach i krzy wdach, jakie im wy rządzono. Odwraca się jednak, rozgląda po poczekalni i zatrzy muje na mnie wzrok. Uśmiecham się do niej, kiedy idzie w moją stronę i siada naprzeciw. – Zapalenie ucha – wy jaśnia, troskliwie sadzając sobie na kolanach czteroletniego sy na i biorąc za rękę dziewięcioletnią córkę. – Ucho jest najgorsze – odpowiadam, ale obie wiemy, że to kłamstwo. Najgorsze jest wtedy, gdy twój chłopak molestuje twoją córkę, kiedy jesteś w pracy, albo w moim przy padku, kiedy zostawiasz swoje roczne dziecko w minivanie gorący m jak piekarnik. Dziewięcioletnia Destiny, przerażająco chuda, odry wa się od matki i idzie popatrzeć na akwarium w rogu poczekalni. – Przepraszam – mówię, wstając i wy ciągając telefon, by jej pokazać, że nie jestem niegrzeczna i że nie próbuję uniknąć dalszej rozmowy, ty lko muszę wy konać telefon. Kiwa głową i skupia swoją uwagę na czteroletnim sy nu, który walczy ze łzami i trzy ma się za ucho. Powolny mi, delikatny mi ruchami gładzi go po plecach. Dobra matka ze zły m partnerem. Telefon w mojej dłoni pulsuje jak bijące serce, ale nie mogę się zmusić do odebrania go. Na wy świetlaczu pojawia się napis „MIŁOŚĆ MOJEGO ŻYCIA”. Kiedy dzwonię do Adama, na jego telefonie wy skakuje „BRATNIA DUSZA”. Nasz pry watny żart. Kiedy by liśmy młody m małżeństwem, zanim urodziły się nam dzieci, pokłóciliśmy się o coś zupełnie bez znaczenia – kto
zapomniał kupić mleko albo kto nie zapłacił za kablówkę. Nie rozmawialiśmy ze sobą przez trzy długie, ciężkie do zniesienia dni. Zajmowałam się swoimi sprawami, nie dawałam po sobie niczego poznać, trzy małam głowę uniesioną, a plecy prosto, jakby to miało mnie umocnić w postanowieniu, że nie odezwę się pierwsza. Każde z nas miało sposób na ciszę, jaka zapadła w naszy m domu. Adam wkładał do uszu słuchawki i słuchał muzy ki, podczas gdy ja rozmawiałam z mamą przez telefon. Starałam się nie wtajemniczać mamy w nasze kłótnie, ale by ła świetny m słuchaczem i wspierała mnie nawet jeśli by ło jasne, że nie mam racji. Adam i ja mijaliśmy się w naszy m maleńkim mieszkaniu, nie patrząc na siebie. Ze słuchawek Adama dobiegał rap, który mieszał się ze wspierający m mnie wy razem kry ty ki gruboskórności mojego męża w wy konaniu mamy. Adam pierwszy się przełamał. Zawsze tak by ło pod koniec trzeciego dnia. Adam stał przy zlewie i jadł płatki z mlekiem. – Masz szczęście, że jesteś moją bratnią duszą – powiedział z pełny mi ustami. – Masz szczęście, że jesteś miłością mojego ży cia – odpowiedziałam. I na ty m się skończy ło. Jakby nasza kłótnia nigdy nie miała miejsca. Od tamtej chwili, kiedy kolwiek zaczęliśmy się na siebie złościć albo kłócić, padały właśnie te słowa. „Masz szczęście, że jesteś moją bratnią duszą”. „Masz szczęście, że jesteś miłością mojego ży cia”. Podnoszę komórkę do ucha, ale nie po to, by zadzwonić do męża. Jeszcze nie. Sły szę sy gnał w słuchawce, aż włącza się poczta głosowa. – Mamo – mówię, w końcu dając wy grać łzom. − Coś się stało Avery.
10
Policjanci by li coraz bliżej i Jenny zamarła ze strachu z kęsem naleśnika w ustach. Sięgnęła po mleko, wzięła duży haust i przełknęła go głośno, chcąc przepchnąć jedzenie przez gardło. Dziewczy nka schowała się pod stołem, udając, że coś spadło jej na podłogę i wy chy liła głowę dopiero wtedy, kiedy by ła pewna, że policjanci usiedli w głębszej części restauracji. Z westchnieniem ulgi zabrała się za śniadanie i dziesięć minut później jajka, bekon oraz cztery zabarwione na czerwono czekoladowe naleśniki zniknęły, a dziewczy nka zlizy wała sy rop z klejący ch się palców, czując, że jej żołądek jest nieswojo pełen. Jenny włoży ła rękę do plecaka i wy łowiła z niego kopertę zaadresowaną do niej samej na pierwszy adres, pod który m zamieszkali z ojcem. Na widok adresu zwrotnego po plecach przeszedł jej dreszcz. „Margaret Flanagan, Hickory Street 2574, Cedar City, Iowa”. Czuła się, jakby odkry ła, że światy, jak Narnia albo NIMH[1], o który ch czy tali jej nauczy ciele, by ły prawdziwe. W kopercie znajdowała się kartka urodzinowa, którą Jenny dostała od babci na piąte urodziny. Od mamy jej mamy. W dniu, kiedy przy szedł list, patrzy ła, jak ojciec trzy ma kopertę w swoich pokry ty ch odciskami dłoniach. Listy, które zwy kle dostawali, przy chodziły w śnieżnobiały ch kopertach i znajdowały się w nich rachunki, przez które Billy klął pod nosem. Tę jednak trzy mał ostrożnie i gdy tak wpatry wał się w lawendową kopertę, Jenny na chwilę zaczęła się bać. – To dla ciebie – powiedział. Jenny, podskakując z podekscy towania, zaczęła piszczeć, kiedy Billy otworzy ł kartkę i wy frunęło z niej dziesięć dolarów. Jenny prosiła go, żeby ją przeczy tał i powiedział jej, od kogo przy szła. – To od twojej babci – powiedział pochmurnie. – Od mamy twojej mamy. – Billy posłusznie przeczy tał córce kartkę, po czy m po cichu poszedł do swojej sy pialni, gdzie siedział przez bardzo długi czas. Mimo oczy wistego braku entuzjazmu ze strony ojca Jenny by ła zachwy cona i bez końca zadręczała go, żeby pojechali odwiedzić babcię w Cedar City. Nigdy tego nie zrobili. Ojciec stracił pracę, wy prowadzili się ze swojego mieszkania, a Jenny nigdy nie dostała od babci kolejnej kartki. W końcu przestała o nią py tać. Jednak teraz, siedząc w restauracji w Cedar City, ty m samy m mieście, w który m wy chowała się mama Jenny i gdzie by ć może nadal mieszka babcia, powoli, metody cznie rozszy frowała jej pismo. Niestety stawiała małe, ciasne, pochy lone litery, a Jenny, jeśli miała dobry dzień, z trudem czy tała drukowane menu. W kartce babcia napisała, że jest jej przy kro, że jej córka − mama Jenny − nie jest ze swoim dzieckiem. Że kiedy ś taka nie by ła. Kiedy ś by ła troskliwą, kochaną dziewczy nką, która spędzała całe dnie, jeżdżąc na rowerze po Cedar City, a wieczorami łapała świetliki i grała w chowanego i berka. Jenny nie mogła sobie wy obrazić, jak jej zawsze zasępiona mama krzy czy na całe gardło: „Pałka, zapałka – dwa kije, kto się nie schowa ten kry je”, stojąc plecami do grupki dzieci. Babcia napisała, że ma nadzieję, że Jenny znowu do niej napisze, że może pewnego dnia się spotkają i babcia będzie mogła jej opowiedzieć więcej o ty m, jaka kiedy ś by ła mama. Podpisała się „Babcia Margie”. Jenny poczuła moty le w brzuchu. Teraz jedy ne, co musiała zrobić, to znaleźć Hickory Street
i dom, w który m mieszka babcia. Ostrożnie włoży ła kartkę z powrotem do lawendowej koperty i schowała ją w plecaku. Popatrzy ła następnie na żółtą, w której znajdowały się istotne dla ojca papiery. – No, to by by ło na ty le – powiedział poprzedniego wieczoru, kiedy szli na dworzec z cały m swoim doby tkiem w postaci dwóch sztuk bagażu. – Pożegnaj się, już nigdy nie wrócimy do Benton. Jenny wsunęła klejącą się dłoń do koperty i dotknęła trzech zdjęć. By ły to grube, staromodne fotografie, które wy ślizgują się od razu z dołu aparatu. Takie, który mi trzeba potrząsać, aż powoli, jakby za sprawą magii, pojawi się obraz. Dziewczy nka spojrzała na nie i cicho jęknęła. Nie poznałaby się, gdy by nie koszulka ze Świata Rozry wki z mapą lunaparku, jej ulubiona koszulka sprzed lat. Nigdy nie pojechała do Świata Rozry wki, a T-shirt pochodził z uży wanej odzieży, ale Jenny go uwielbiała i nosiła niemal codziennie. Wiele razy wy obrażała sobie, jak wy ciąga ręce nad głowę, jadąc małą kolejką, albo jak je wielką chmurę waty cukrowej na karuzeli. Na zdjęciu obie powieki Jenny by ły tak spuchnięte, że zasłaniały całe oczy, a górna warga zakry wała dziurki nosa. Na lewy m policzku dziewczy nka miała długą, ciętą ranę, która zdawała się sączy ć, a jej koszulka ze Świata Rozry wki by ła poplamiona czy mś, co bez wątpienia by ło krwią. Jenny nagle zakręciło się w głowie, a naleśniki w jej żołądku zaczęły podskakiwać jak kamy ki, które rzuca się wzdłuż tafli wody. – Ho, ho, naprawdę musiałaś by ć głodna – zawołała kelnerka, sięgając po pusty talerz, zbierając pomięte serwetki i lepkie od sy ropu sztućce. Kiedy dziewczy nka nie odpowiedziała, zmierzy ła ją wzrokiem, zatroskana. – Dobrze się czujesz? – Muszę iść do łazienki – szepnęła Jenny ochry ple, zakry wając dłonią usta i rozpaczliwie rozglądając się wokół za drzwiami toalety. – Jest tam – pokazała kelnerka. Jenny wy ślizgnęła się z loży i pobiegła we wskazaną stronę. Przy gry zając policzki i ciężko przeły kając ślinę, obijała się od stolika do stolika, nie zauważając, jak inni klienci schodzą jej z drogi. Popchnęła drzwi i chwiejny m krokiem weszła do pustej kabiny, padła na kolana i zwy miotowała. Na linii włosów pojawiły się jej kropelki potu i dziewczy nka zaczęła ciężko dy szeć. Jej żołądek znów się zbuntował i Jenny chwy ciła się mocno krawędzi muszli, żeby zachować równowagę. Dziewczy nka bardziej wy czuła, niż usły szała, że ktoś za nią stoi. Twarz zapłonęła jej ze wsty du, że ktoś przy łapał ją na czy mś tak inty mny m w publiczny m miejscu. Jedna łagodna dłoń spoczęła na jej ramieniu, a druga ujęła ją za czoło, podczas gdy żołądek Jenny wy dał z siebie ostatnie gwałtowne szarpnięcie i wy leciały z niego ostatnie kawałki śniadania. Nie znała takich czuły ch gestów, bardziej przy wy kła do przy jazny ch kuksańców, jakie dawał jej ojciec, albo tarmoszenia włosów. Jak przez mgłę jednak pamiętała mamę i to, jak tuliła się do jej boku, kiedy siedziały na starej kanapie w kwiaty. – Już dobrze – odezwał się kojący głos i Jenny zdała sobie sprawę, że płacze. Cichy, smutny jęk, gęsty od śluzu i łez. – Bardzo dobrze. Wy rzuć z siebie wszy stko. – Dziewczy nka nie chciała unieść głowy i zobaczy ć, kto za nią stoi. Miała wrażenie, że mogłaby teraz zasnąć, klęcząc na podłodze obok toalety, z czołem podtrzy my wany m ostrożnie przez chłodną, silną dłoń, podczas gdy druga masowała ją po plecach powolny mi, okrężny mi ruchami. Jenny spojrzała za siebie i zobaczy ła niebieski rąbek spódnicy, która kończy ła się nad grubą ły dką usianą napęczniały mi fioletowy mi ży łami i ucieszy ła się, zdając sobie sprawę, że to ta miła kelnerka, a nie ktoś obcy.
– Jak się czujesz? – zapy tała. – My ślisz, że to już wszy stko? Jenny zamknęła oczy, pot osty gł na jej skórze, przez co zaczęła się trząść, a jasne włosy na pokry ty ch gęsią skórką rękach stanęły dęba. Lekko paliło ją w żołądku, który teraz wy dawał się wy drążony, pusty. Wrzód – lekarz ostrzegł jej ojca w zeszły m roku, gdy ten zabrał Jenny do przy chodni po ty godniach narzekania na ból brzucha. Dziewczy nka wy obraziła sobie swój żołądek z jedny m idealnie okrągły m otworem, przez który jej czerwone naleśniki wy wędrowały do inny ch części ciała i zaczęły dry fować bez celu wraz ze strumieniem krwi. – My ślisz, że dasz radę wstać? – zapy tała kelnerka i Jenny niechętnie pokiwała głową. Podniosła się z ponurego linoleum i stanęła na niepewny ch nogach. Kobieta upewniła się, że Jenny się nie przewróci, po czy m odwróciła się do umy walki, zmoczy ła ściereczkę do naczy ń wy ciągniętą z kieszeni fartucha i podała ją dziewczy nce. – Wy trzy j ty m buzię – powiedziała, po czy m spuściła wodę w toalecie. Dziewczy nka by ła pod wrażeniem. Kiedy ostatnim razem miała gry pę żołądkową, tata wy miotował razem z nią, wy rzucił jej pościel do śmietnika za blokiem i spędził resztę dnia, leżąc na kanapie ze zwilżony m zimną wodą ręcznikiem na oczach. – Mam go pani oddać? – zapy tała Jenny, kiedy wy tarła już twarz szmatką. Kelnerka nawet się nie zawahała ani nie zmarszczy ła nosa, ty lko wzięła mokrą tkaninę od niej i włoży ła ją z powrotem do kieszeni fartucha. Jenny zawahała się, kiedy kobieta otworzy ła drzwi prowadzące z powrotem na salę restauracji. – Zadzwonić po twoją siostrę? – zaproponowała. – Możesz tu na nią zaczekać. Dziewczy nka pokręciła głową. – Nie… nie trzeba. Po prostu zadzwonię do mamy. Będzie na nią wściekła – skłamała. Przy gry zła wargę i spojrzała na kelnerkę przepraszający m spojrzeniem. Poprosić tę miłą panią, aby poszła po jej rzeczy i przy niosła je tu, do jej kry jówki w łazience, ty lko dlatego, że Jenny za dużo zjadła i z przerażeniem my ślała o przejściu koło inny ch gości do swojej loży – to by by ło za wiele. – Poczekaj tu, a ja zbiorę twoje rzeczy i przy niosę ci plecak – powiedziała kelnerka, czy tając jej w my ślach. – Zaraz wrócę. – Jenny patrzy ła, jak kobieta znika w drzwiach, a słoneczny materiał jej stroju służbowego opina się ciasno na jej koły szącej pupie, tworząc fałdki jak na trzepoczącej fladze. Jenny pomy ślała, że to zabawne, jak inaczej mogą wy glądać ludzie z przodu i z ty łu. Kelnerka miała starą, zmęczoną twarz i młodzieńczy ty ł. Dziewczy nka przy pomniała sobie, jak pewnego razu zgubiła mamę w jedny m z supermarketów. Z niepokojem rozglądała się po wszy stkich kolanach, które ją otaczały, aż w końcu znalazła parę tenisówek i spłowiałe jeansy, przy pominające te należące do matki. Objęła mocno znajome nogi z uczuciem ulgi, lecz po chwili ktoś delikatnie wy zwolił się z jej uścisku. Serce Jenny zaczęło bić szy bciej, kiedy spojrzała w górę i zobaczy ła rozbawioną, obcą osobę. Kobieta przekazała ją pracownikowi w niebieskim fartuchu, który karmił ją żelkami, aż przy biegła jej matka, bez tchu i cała we łzach. Mama wzięła ją w objęcia i obsy pała pocałunkami – przy pomniała sobie Jenny, kiedy spojrzała na swoją bladą twarz i zaczerwienione oczy w odbiciu lustra. Dziewczy nka podeszła do umy walki i trzy mała ręce pod strumieniem wody, po czy m przeczesała palcami swoje długie, splątane włosy, starając się je wy gładzić. – To jakby próbować oswoić wściekłą wiewiórkę, która wsadziła ogon do kontaktu – naśmiewał się ojciec z niesforny ch włosów córki, która z całego serca śmiała się razem z nim. Jenny czekała, aż kelnerka wróci do łazienki z plecakiem. Kiedy drzwi się w końcu otworzy ły,
dziewczy nka złapała plecak, położy ła go na umy walce i szy bko sprawdziła zawartość. Koperta, komórka, ubrania, wszy stko nadal by ło w środku. Włoży ła dłoń do koperty, przeciskając się między zdjęciami i listami do gotówki i wy ciągnęła banknot dwudziestodolarowy. – Proszę – powiedziała Jenny, wy ciągając pieniądze w stronę kelnerki, która zrobiła minę trudną do rozszy frowania. – Nie, nie – odpowiedziała, delikatnie odpy chając dłoń dziewczy nki. – To na koszt firmy. Nie każemy płacić rachunku klientom, którzy pochorowali się od naszego jedzenia. Jenny chciała jej powiedzieć, że to nie jedzenie, że czerwone naleśniki by ły bardzo dobre, że to wina tego dnia, aresztowania ojca, rozstania z nim, dziwnego mężczy zny w autobusie, listu. Zamiast tego jednak włoży ła banknot z powrotem do koperty, ominęła kelnerkę i przez główne drzwi restauracji wy biegła na parking, ani razu nie odwracając się za siebie. Poranne słońce praży ło, ale Jenny powitała je z ulgą, zmarznięta od chłodnego powietrza w klimaty zowanej restauracji. Ruch nadal by ł intensy wny i dziewczy nka zaczęła my śleć o ty m, co powinna zrobić. Na końcu ulicy znajdował się hotel, a ona wiedziała, jak wy nająć pokój. Zrobiła to kilka razy kiedy by ła z ojcem i odkry ła, że trzeba wtedy dużo mówić. To nietrudne, należy ty lko powiedzieć recepcjoniście, że tata wy pakowuje bagaże z samochodu, a mama na ty lny m siedzeniu zmienia pieluchę młodszemu bratu. Spojrzy recepcjoniście prosto w oczy, popchnie ku niemu po ladzie trzy dzieści dolarów i poczeka na klucz. To zawsze skutkowało. Problem polegał jednak na ty m, że ten hotel wy glądał dużo ładniej niż te, w który ch zwy kle mieszkała z ojcem. Miała wrażenie, że w ty m mógł by ć nawet basen. Jenny podobałby się hotel z basenem. Wy obraziła sobie luksusowe białe ręczniki i jacuzzi. Drugą możliwością by ło przejść przez ulicę i kupić bilet powrotny do Nebraski. Zastanawiała się, czy ojciec trafił do szpitala, czy do więzienia. Kiedy wróci, mogłaby zadzwonić z komórki do jednej z koleżanek taty, do tej, która nie wiedziała, że Billy zawsze musi mieć kilka koleżanek, i dowiedzieć się, czy mogłaby z nią zostać. My śl o powrocie do autobusu i ośmiogodzinnej podróży do Benton, po zmroku, w autobusie pełny m obcy ch ludzi, sprawiła, że Jenny znów poczuła, jak przewraca się jej w żołądku. Wiedziała, co musi zrobić. Sprawdzi okolicę i dowie się, gdzie jest Hickory Street. Pojedzie tam autobusem albo taksówką. Babcia na pewno ucieszy się, że w końcu może ją poznać. I może – może – będzie tam i jej mama.
[1] Chodzi o laboratorium NIMH z książki Roberta C. O’Briena Mrs. Frisby and the Rats of NIMH, na podstawie której powstała disney owska animacja Dzielna Pani Brisby.
11
Jeszcze raz py tam recepcjonistkę, czy coś wiadomo o Avery. Kręci przecząco głową. – Wiem, że czekanie jest trudne – mówi ży czliwie. Moje zaczerwienione oczy i policzki brudne od rozmazanego tuszu musiały ją jednak przekonać, że mam duszę. – Wy jdę na chwilę, żeby zadzwonić. Czy mogłaby pani… − zaczy nam. – Wy jdę po panią, jak ty lko pojawi się lekarz – zapewnia mnie. Wy chodzę przez rozsuwane drzwi i gdy oblewa mnie strumień gorącego powietrza, momentalnie zaczy nam się pocić. Nie zastanawiam się, po prostu wy bieram numer Adama. – Ellen! – krzy czy w ramach powitania. – Od dwóch godzin próbuję się do ciebie dodzwonić! – Adam – przery wam mu. – Jestem z Avery na pogotowiu. – Moje oblicze opiekuna socjalnego próbuje przejąć nade mną kontrolę, ale nie chcę mu na to pozwolić. Chodzi o Avery. Rozmawiam z moim mężem. – Proszę, przy jedź jak najszy bciej – wy duszam z siebie. – Zaraz będę – mówi i odkłada słuchawkę. Zastanawiam się, czy Leah i Lucas są z nim, czy w domu opiekunki. Mam nadzieję, że są z opiekunką. Nie chcę, żeby się przestraszy li. Nie chcę, żeby widzieli, jak wy jaśniam ich ojcu, co stało się z Avery. Jeszcze raz próbuję się dodzwonić do mamy, ale nie odbiera. Następnie wy bieram numer Joego, wiedząc, że na pewno jest na posterunku. Od dnia, kiedy poznaliśmy się w okolicznościach tragedii, jaką by ła sprawa bliźniaków, zostaliśmy dobry mi przy jaciółmi. Joe jest teraz detekty wem na posterunku w Cedar City i zastanawiam się, czy sły szał, co stało się Avery. Kiedy ty lko odbiera, wiem, że nie. – Cześć, nieznajoma! – mówi. – Jak się masz? – W jego głosie jest pogodny ton, który nieświadomie rezerwuje ty lko dla mnie. Czasem wy daje mi się, że może Joe trochę się we mnie podkochuje, ale ignoruję to. Nie chcę stracić naszej przy jaźni. – Joe – zaczy nam. – Zostawiłam Avery w samochodzie. Nie wiedziałam. Nie wiedziałam! – Szy bko przegry wam walkę z moimi emocjami i tracę nad nimi kontrolę. Staram się jak najlepiej wy tłumaczy ć zdarzenia poranka, ale nawet mnie samej wy dają się one niewiary godne. – Czekaj – przery wa mi w końcu Joe. – Gdzie teraz jesteś? – W szpitalu. Niczego mi nie mówią. Nie wiem, co się dzieje. Joe przez chwilę milczy i wiem, że jego umy sł detekty wa ledwie się powstrzy muje przed zadaniem mi ty siąca dodatkowy ch py tań. Na szczęście nie robi tego. – Mogę tam by ć za dziesięć minut – mówi w końcu. – Nie, nie – kręcę głową. – Nie rób tego. Adam już tu jedzie. – Nawet przez telefon czuję, jak Joe się jeży. – Ale dziękuję. Chciałam ty lko… − Czego właściwie chcę, zastanawiam się. – Chciałam po prostu dać ci znać. – Kończę żałośnie. – Wy jdzie z tego – ży czliwie mówi Joe. Oboje wiemy, że nie jest to jedy ny scenariusz zdarzeń. Wy konując nasze zawody, widzieliśmy zby t wiele, aby kiedy kolwiek uwierzy ć, że wszy stko zawsze dobrze się kończy. Mimo to przez chwilę mam nadzieję. Są przecież i sukcesy : ojciec, który idzie na terapię radzenia sobie z gniewem, matka, która regularnie uczestniczy
w spotkaniach AA, rodziny, które po rozłące wracają do siebie. – Zadzwoń, kiedy będziesz mogła – mówi Joe − a ja tu sprawdzę parę rzeczy. Dziękuję mu i rozłączam się, zastanawiając się już po fakcie, co takiego miałby sprawdzić. Drżący mi palcami wy bieram numer do Kelly, mojej najlepszej przy jaciółki od trzeciej klasy. Mieszka w Cedar City i zajmuje się swoimi czterema sy nkami, z który ch żaden nie skończy ł jeszcze sześciu lat. By wały czasy, kiedy Kelly i ja rozmawiały śmy niemal codziennie, bez względu na to, ile się działo w naszy m codzienny m ży ciu. To już przeszłość. Dzieci, praca, pranie albo mężowie zawsze stają nam na drodze. Mimo to obowiązkowo spoty kamy się raz w miesiącu na śniadanie w okolicznej cukierni. By wają miesiące, że mamy ty lko pół godziny, ale i tak się spoty kamy, wy mieniamy opowieściami o naszy ch ostatnich sukcesach i porażkach, przy tulamy i wracamy do naszy ch szalony ch codzienny ch światów. – Kelly ! – wołam, kiedy ty lko odbiera, ale jedy nie ty le jestem w stanie powiedzieć. Okazuje się, że nie potrafię raz jeszcze ująć w słowa tego, co się wy darzy ło. Kelly jest jednak mistrzem wy ciągania z ludzi informacji. To pozostałość czasów liceum, kiedy by ła redaktorką szkolnej gazety. Kto, co, gdzie, kiedy, jak. Kelly py ta, uważnie słuchając. Ja odpowiadam równie krótkimi, ury wany mi stwierdzeniami. Avery, udar cieplny, van, dziś rano, nie wiem. Moje odpowiedzi przery wa szloch. – Dzwonię do Nicka, żeby przy jechał do dzieci – mówi. – Będę najszy bciej, jak się da. I wtedy coś do mnie trafia. Szy bki cios w splot słoneczny. Pozostawienie dziecka w nagrzany m samochodzie to zaniedbanie, naduży cie, przestępstwo. Mogą mnie aresztować i postawić zarzut narażenia ży cia dziecka, a jeśli zdarzy się to, co niewy obrażalne, jeśli Avery umrze, oskarżą mnie o coś jeszcze gorszego. Mogę stracić całe moje ży cie, moją rodzinę, karierę. – Nie wiedziałam – szepczę. Po chwili powtarzam głośniej. – Nie wiedziałam. – Przechodnie patrzą na mnie ciekawskim wzrokiem, ale się nie zatrzy mują. – Nie wiedziałam, że ona tam jest! – zapewniam, choć nie wiadomo kogo. Mój oddech to teraz ury wane hausty. Kręci mi się w głowie i opieram się o ścianę, żeby się nie przewrócić. – Już, już. – Koło mnie staje recepcjonistka i nie pozwala mi paść na ziemię. – Czeka na panią doktor Nickerson. Ma wiadomości o pani córeczce. Proszę ze mną.
12
Jenny wy patrzy ła mały sklep spoży wczy i weszła do środka, żeby zapy tać ekspedientkę o Hickory Street. – To niedaleko stąd, jakieś trzy kilometry – wy jaśniła, wy ciągnąwszy małą mapę i zaznaczy wszy trasę, którą miała pokonać Jenny. – Jest tu ktoś z tobą? – zapy tała kobieta. Jej ton skry wał troskę. – Babcia – odparła dziewczy nka z pewnością w głosie. – Czeka na mnie w samochodzie. Jenny nie wiedziała, co zrobi, jeśli nie znajdzie babci, i nie chciała wy dawać ty le pieniędzy, ile kosztowałby poby t w ładny m hotelu. Nagle poczuła, że jest bardzo zmęczona, a im później będzie próbowała się zameldować, ty m więcej py tań o swoich rodziców na siebie ściągnie. Spojrzała na mapę i wy ruszy ła, postanawiając, że postara się znaleźć po drodze jakiś niedrogi motel na wy padek, gdy by babcia się wy prowadziła. Bardzo szy bko jej przy małe japonki z paskiem na piętę zaczęły obcierać skórę pomiędzy palcami, aż w końcu Jenny postanowiła je ściągnąć. Chodnik by ł popękany i gorący od słońca. Dziewczy nka patrzy ła uważnie przed siebie, starając się ominąć kawałki szkła i żwir. Usły szała klakson samochodu, nie tak natarczy wy jak ry k aut, który usły szała wcześniej, ale mimo wszy stko… Jenny podniosła głowę i odwróciła się, gotowa wy rzucić z siebie kilka słów, które czasem wy głaszał pod nosem jej ojciec, po czy m szy bko przepraszał. Zobaczy ła jednak znajomą twarz, która patrzy ła na nią przez boczną szy bę małego, żółtego samochodu o obły ch kształtach, który dzieci w jej szkole nazy wały żuczkiem. By ła to miła kelnerka z Wesoły ch Naleśników i Jenny odruchowo się uśmiechnęła, ale po chwili nabrała podejrzeń. Może kobieta zmieniła zdanie i chciała odzy skać pieniądze za czerwone naleśniki, choć powiedziała, że Jenny nie musi płacić? Może kierownik restauracji kazał jej jechać po pieniądze i wezwać policję? Dziewczy nka szy bko się zastanowiła. Mogła zacząć uciekać i skręcić w jedną z boczny ch uliczek. Szy bko biegała, nawet bez butów, i by ła przekonana, że jest w stanie zgubić starszą panią i jej żółty samochodzik. Jenny rozejrzała się wokół. Ruchliwa ulica zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a najbliższe skrzy żowanie by ło oddalone o długość boiska do rugby. Gdy by zaczęła uciekać, starsza pani z pewnością zdąży łaby wezwać policję. Jej drugą opcją by ło po prostu zapłacić za naleśniki i mieć nadzieję, że kelnerka da jej spokój. Raz jeszcze dziewczy nka ściągnęła plecak z ramion i sięgnęła do koperty, wy ciągając dwadzieścia dolarów ze zwitka pieniędzy. – Cześć – zawołała kobieta przez okno samochodu. – Wszy stko okej? Jenny skinęła głową i wrzuciła pieniądze przez okno tak, że banknot upadł na kolana kobiety, po czy m bez słowa poszła dalej, trzy mając japonki zawieszone na swoich kciukach. – Oj, nie – zawołała za nią kelnerka. – Nie po to cię szukałam. – Jenny nie zwolniła kroku, licząc, że kobieta załapie, o co jej chodzi i po prostu sobie pojedzie. Zamiast tego żółty samochód wlókł się za nią powoli, dotrzy mując jej kroku. – Martwiłam się o ciebie. Może do kogoś zadzwonić?
– Nie, dziękuję – powiedziała Jenny tak obojętnie, jak ty lko umiała. – Umówiłam się z siostrą na końcu ulicy. Jenny czuła na sobie spojrzenie kobiety i wiedziała, że ta jej nie wierzy. Choć dziewczy nka umiała całkiem nieźle kłamać, umiała też wy czuć, kto tak naprawdę wierzy w to, co mówi. Ojciec mówił na to bujdometr. „Włącz ten swój bujdometr” – mówił do niej ojciec, kiedy gospodarz budy nku albo facet w lombardzie chciał zrobić ich w konia. Przy spieszy ła kroku, od następnej ulicy dzielił ją ty lko krótki odstęp. – Hej, zaczekaj chwilę – zawołała kobieta. – Chcę ty lko porozmawiać. Jenny zwolniła kroku, ale nie dlatego, żeby łatwiej się jej rozmawiało. Jeśli dobrze wy mierzy czas, dojdzie do skrzy żowania dokładnie w momencie zmiany świateł. Pędem przebiegnie przez ulicę, pozostawiając za sobą kobietę w żółty m samochodzie unieruchomioną na czerwony m świetle. – Jak ma na imię twoja siostra? – zapy tała kelnerka. – Mogę po nią zadzwonić. Albo po twoją mamę, jeśli wolisz. Wbrew sobie dziewczy nka ucieszy ła się na my śl, że kobieta naprawdę my ślała, że Jenny ma matkę, do której można by zadzwonić. Matkę, która zmartwiłaby się, że dziewczy nka nie wróciła do domu na czas, która trzy małaby jej obiad w piekarniku, nakry ty folią aluminiową, żeby nie osty gł. Jej przy jaciele i nauczy ciele w Benton wiedzieli, że mama z nią nie mieszka. Niektórzy nawet wiedzieli dlaczego. Wiele dzieci nie mieszkało ze swoimi ojcami, a nawet w ogóle ich nie widy wało, ale przy najmniej wszy scy mieli mamy, a nawet macochy. Ona by ła dziewczy nką bez matki. – Nie, nie trzeba – odpowiedziała Jenny, wpatrując się w sy gnalizator, który uparcie świecił na zielono. – To może przy najmniej gdzieś cię zawiozę? Wolałaby m nie zostawiać cię tak samej na ulicy – prosiła kobieta. – Nie, dzięki – powiedziała zdawkowo. Światło zmieniło się na żółte, na co ona ugięła lekko kolana, rozglądając się na prawo i lewo i szy kując się do ucieczki. – Hej – głośno zawołała kobieta, sprawiając, że Jenny zawahała się i obejrzała za siebie. Twarz miała napiętą ze zmartwienia i wy pełniało ją coś, czego nie potrafiła nazwać. – Widziałam zdjęcia. − Serce Jenny na chwilę przestało bić. – Proszę – nalegała kobieta. − Pozwól sobie pomóc. Żołądek Jenny nagle podskoczy ł i dziewczy nka zwy miotowała na ulicy. Starsza pani wy padła z samochodu i podbiegła do Jenny. – Pozwól zabrać się do domu albo przy najmniej do kogoś zadzwonić. – Jenny żałośnie złapała się za brzuch i zaczęła płakać. – Jak masz na imię? – Jenny – załkała. – Jenny, powiedz ty lko, do kogo mogę zadzwonić, a zrobię to. – Kobieta wierzchem dłoni dotknęła czoła dziewczy nki. – Jesteś chora. Nie mogę cię tu tak zostawić. – Bezradnie rozejrzała się dookoła. – Może powinnam wezwać policję? – Nie! – odparła Jenny z naciskiem. – Proszę nie wzy wać policji – prosiła. Jenny zaczęła nawet zastanawiać się, czy nie wsiąść do żółtego samochodu, cały czas sły sząc w głowie, jak ojciec krzy czy do niej: „Ani się waż wsiadać do tego samochodu, Jennifer Briard!”. Jenny zignorowała głos ojca i usiadła na miejsce pasażera.
Kobieta powoli jechała nieznajomy mi ulicami. Dziewczy nka zerkała z ukosa na kelnerkę, która przedstawiła się jako Maudene Sifkus. Prowadziła inaczej niż jej ojciec, który zawsze się spieszy ł i niecierpliwił, że jeszcze nie dojechał na miejsce. Ledwie hamował przy znakach stop i w akcie frustracji wrzeszczał na cielaki, jak zwy kł nazy wać inny ch kierowców, którzy, jego zdaniem, niemal zabili ich oboje. – To ty lko kilka przecznic stąd – powiedziała Maudene, nachy lona nad kierownicą, zaciskając na niej dłonie niczy m szpony. Przemieszczały się powoli, przy stając przed znakami stopu na – jak się zdawało – całą wieczność, choć Jenny w ogóle to nie przeszkadzało. Na początku, kiedy dziewczy nka ostrożnie wsiadła już do samochodu i przy swoiła fakt, że Maudene widziała zdjęcia z jej plecaka, kobieta wspomniała, że może powinna zabrać ją na komisariat, na co ta zagroziła, że wy skoczy z pędzącego samochodu, więc Maudene obiecała zabrać ją do siebie. Może dlatego prowadziła tak powoli. – Moja córka ma dzieci w twoim wieku. – Maudene ani na moment nie spuszczała oczu z drogi. – Jedenaście, prawda? – Dziesięć – odpowiedziała Jenny odruchowo i od razu tego pożałowała. Im mniej informacji o sobie podawała, ty m lepiej. – Dziesięć? – odparła Maudene zaskoczona. – Wy dajesz się starsza. Jesteś bardzo dojrzała jak na swój wiek. – Może – powiedziała Jenny nonszalanckim tonem, ale pękała z dumy na ten komplement. – Masz męża, Maudene? – zapy tała Jenny, zanim zdąży ła się powstrzy mać. Kelnerka tak długo się nie odzy wała, że Jenny zaczęła się zastanawiać, czy może nie dosły szała. Wiedziała, że starsi ludzie mogą mieć problemy ze słuchem, wy prostowała się więc i zwróciła się twarzą do Maudene. – Masz męża? – powiedziała głośno, dokładnie wy mawiając każde słowo, wtedy dostrzegła zbolałą minę Maudene i zamknęła usta. Jechały dalej w ciszy, aż Maudene zwolniła, włączy ła migacz i wjechała na podjazd. Jenny z wrażenia szeroko otworzy ła usta. To by ł najsłodszy domek, jaki w ży ciu widziała. Nie by ł duży, ale sprawiał wrażenie przy tulnego, a uroku dodawały mu promienie słońca przebijające się przez gęstwinę drzew. Na schodach prowadzący ch na ganek stały donice pełne kwiatów o tak jaskrawy ch kolorach, że dziewczy nkę bolały oczy. Ruch, który zauważy ła za zasłonami we frontowy m oknie, sprawił, że serce Jenny zadrżało ze strachu. Maudene nie odpowiedziała na jej py tanie o męża. Może nie spodobałoby mu się to, że jego żona przy prowadza do ich domu jakieś dziewczy nki. Może by ł po prostu wredny. Jenny poczuła, jak jej żołądek, obolały od wy miotowania, znowu się zaciska. – Chodźmy do środka, przedstawię ci mojego psa. – Jenny poszła za Maudene po ścieżce prowadzącej do domu, pochy lając ramiona, by nie zaczepić się o wiszące nisko gałęzie wiązu, którego przy pominające palce witki ocierały się jej o kark. – Uważaj na głowę – powiedziała Maudene, obejmując Jenny opiekuńczo. – Trzeba przy ciąć te gałęzie. Ktoś wy kłuje sobie oko. – Takie drzewo rośnie przed naszą szkołą. Nie wolno się na nie wspinać, ale nikt się ty m nie przejmuje. Jeden dzieciak spadł i stłukł sobie głowę. – Jenny podniosła liść i potarła go między palcami, żałując, że nie wdrapała się na drzewo przed szkołą. Tam gdzie mieszkali z ojcem, nie by ło żadny ch drzew. Cienkie, cherlawe chaszcze, które marniały pod ciężarem własny ch liści. Może Maudene pozwoliłaby jej później wdrapać się na to drzewo, zanim poprosi ją o to, żeby
pomogła jej znaleźć babcię. Weszły po skrzy piący ch drewniany ch schodkach prowadzący ch do drzwi. Jenny nieco się ociągała. Maudene zauważy ła jej wahanie i się zatrzy mała. – Nie musisz wchodzić do środka – powiedziała delikatnie. – Mogę po kogoś zadzwonić albo gdzieś cię zawieźć, jeśli chcesz. – Jenny nie odpowiedziała, ty lko patrzy ła niepewnie na drewniane drzwi, w które wstawiono prostokątny witraż, oświetlony słaby m światłem z wnętrza domu. Jenny nie chciała powiedzieć Maudene, że nie ma dokąd pójść, nie ma do kogo zadzwonić, że wy siadła w Cedar City, bo istniał cień szansy, że babcia, której nigdy nie poznała i z którą nigdy nie rozmawiała, mieszkała w ty m mieście. – Twój pies jest miły ? – zapy tała w końcu. – Dolly jest bardzo miła – zapewniła ją Maudene. – Obiecuję, że nic ci nie zrobi. Pewnie przy jdzie cię obwąchać, bo jest ciekawska, ale potem pójdzie się położy ć. – Jenny pokiwała głową, ale się nie poruszy ła. – Chcesz, żeby m weszła pierwsza i zamknęła Dolly w sy pialni? – Jenny pokręciła przecząco głową na my śl, że zostanie sama na ganku, otoczona przy pominający mi szpony gałęziami i szeptaniem koły szący ch się drzew. – Nie trzeba. Wejdę do środka – odpowiedziała Jenny, ściągając plecak i trzy mając go przed sobą jak tarczę. Maudene włoży ła klucz do zamka i popchnęła drzwi ramieniem. – Dolly – zawołała. – Musisz poznać kogoś wy jątkowego. – Dolly zmierzy ła dziewczy nkę zaspany m wzrokiem ze swojego miejsca przy oknie, Jenny zaś odwzajemniła się nieufny m spojrzeniem. – Chodź tu, maleńka – zagruchała Maudene i Dolly posłuchała. Wielki pies ruszy ł w jej stronę, na co Jenny przestraszy ła się i insty nktownie schowała za Maudene. – Wy ciągnij rękę, o tak. – Kobieta wy ciągnęła rękę wnętrzem dłoni do dołu w stronę nosa Dolly i Jenny niechętnie zrobiła to samo, jej dłoń lekko drżała. – To wy żeł niemiecki. Najlepszy pies na świecie – powiedziała Maudene, podczas gdy Dolly obwąchiwała dłoń Jenny. Dziewczy nka wzdry gnęła się i cofnęła rękę jak oparzona. Dolly, najwy raźniej urażona tą reakcją, wy szła z pokoju z opuszczony m łbem. – Jesteś głodna albo spragniona? – zapy tała Maudene. – Może dam ci coś do jedzenia? – Nie – odparła, obejmując swój nadal obolały brzuch. Wiedziała, że powinna podziękować starszej pani za to, że jest dla niej taka miła. Nie chodziło o to, że nie by ła wdzięczna za propozy cję, ale w domu Maudene by ło ty le rzeczy, na który ch można by ło zawiesić oko, że Jenny trochę się rozproszy ła. Dziewczy nka nigdy wcześniej nie widziała ty le drewna w jedny m pokoju. Ściany by ły do połowy wy łożone deskami w kawowy m kolorze. Znajdowały się na nich półki pełne książek i bibelotów, kominek i kolumny prowadzące do kolejnego pomieszczenia, również z ciemnego, imponującego drewna. Nawet wzdłuż sufitu ciągnęły się grube belki. Nigdy wcześniej nie widziała niczego podobnego. Zadzwonił telefon i Jenny zauważy ła, jak Maudene zerka na niego zaskoczona. – Nie odbierzesz? – zapy tała. – Nikt do mnie nie dzwoni o tej porze dnia – odpowiedziała kobieta, zerkając na drewniany zegar. – To pewnie jakiś telemarketer. – Czy jest w nim kukułka? – spy tała Jenny, skinąwszy głową w stronę zegara. – Kukułka? – zapy tała zamy ślona Maudene, patrząc na telefon, który w końcu umilkł. – Czy to zegar z kukułką? Czy co godzinę wy skakuje z niego mały ptaszek?
– Nie, tańcząca para – odparła starsza pani, odwracając się do Jenny. – To by ł prezent ślubny od moich rodziców. Ten zegar ma ponad czterdzieści lat. – Ładny – powiedziała dziewczy nka, przy glądając się bliżej misterny m żłobieniom na zegarze w kształcie domu ze szpiczasty m dachem. – Kiedy tańczą? – Co godzinę. Chodź, pokażę ci, gdzie możesz zostawić swoje rzeczy i gdzie jest łazienka. A kiedy będziesz gotowa, porozmawiamy o ty m, co chcesz robić dalej. – Maudene zaprowadziła Jenny po drewniany ch stopniach, na który ch rozłożony by ł wąski chodnik. Raz jeszcze rozległ się dźwięk telefonu. – Może lepiej będzie odebrać – powiedziała nerwowo Jenny, która w swoim krótkim ży ciu zdąży ła się przekonać, że telefony najczęściej oznaczały dwie rzeczy − złe wiadomości albo nową koleżankę taty. – To może poczekać – zapewniła ją Maudene i dalej szła na górę. – Możesz położy ć swoje rzeczy w pokoju, który kiedy ś należał do mojej córki. – Kobieta otworzy ła drzwi i włączy ła światło, które ukazało pokój o dziwny m kształcie pomalowany na bladoniebiesko. Sufit wisiał nisko, skosy ścian wy dawały się by ć przy padkowe i niesy metry czne, a w wąskiej wnęce pod oknami zasłonięty mi biały mi koronkowy mi firanami znajdowały się wezgłowia dwóch pojedy nczy ch łóżek. Jenny zdała sobie sprawę, że znajdowały się na samy m poddaszu. – Jest bardzo ładny. – Westchnęła dziewczy nka, przejeżdżając dłonią po różowy ch narzutach. – Mnie też się podoba – odparła Maudene z uśmiechem. – Chcesz tu przez chwilę odpocząć? – Jestem trochę zmęczona – przy znała Jenny, nie będąc w stanie powstrzy mać ziewnięcia. – Nie krępuj się więc i utnij sobie drzemkę. Jenny powoli obróciła się wokół własnej osi, podziwiając czy stość pomieszczenia. – Rozgość się, a ja zejdę na dół. – Kobieta odwróciła się, by wy jść, ale zawahała się. – Wiesz, niedługo będziemy musiały porozmawiać. – Jenny milczała. – Znam kogoś, kto na pewno coś poradzi w twojej sy tuacji. To opiekun socjalny. Dziewczy nka zamarła, czując na karku lodowate szpony strachu. – Ale dopiero, kiedy będziesz gotowa – powiedziała Maudene i cicho zamknęła za sobą drzwi. Jenny zdjęła koszulkę ojca, którą miała zawiązaną wokół pasa, złoży ła ją porządnie i położy ła na stoliku nocny m. Usiadła na brzegu łóżka, uważając, by nie ubrudzić jasnoróżowej narzuty. Rozejrzała się po piękny m pokoju, a zmęczenie i rozczarowanie zaczęły szczy pać jej oczy, powodując, że wezbrały w nich łzy. Opiekunowie socjalni oznaczali kłopoty, więc Jenny musi dalej działać sama, ale wy czerpanie przy biło ją do miejsca, w który m siedziała. Zamknęła oczy. Ty lko na chwileczkę – pomy ślała. Potem stąd pójdę. Kiedy się obudziła, poczuła na karku ciepłą, wilgotną bry zę i podciągnęła prześcieradło pod sam nos. Zastanawiała się, czy ktoś wszedł do pokoju i otworzy ł okno. Jenny nie lubiła sy piać z otwarty mi oknami. Obrazy wściekły ch psów i unoszący ch się w powietrzu wampirów, które zakradają się do środka przez jej okno, sprawiały, że jej spanikowane serce biło jak oszalałe. Obwiniała za to swojego ojca. W pewien weekend uparł się, żeby obejrzeli maraton horrorów na podstawie powieści jakiegoś pisarza, który podobno zarobił giganty lion dolarów, strasząc ludzi na śmierć. Jenny próbowała nie patrzeć. Odwróciła się plecami do telewizora i zajęła się malowaniem paznokci jaskraworóżowy m lakierem, który wy brała sobie z pudełka z nagrodami w szkole. Niewiele to jednak pomogło – cmentarze dla zwierząt i faceci z toporami na dobre zagościli w jej głowie.
Spojrzała na okna, ale firany wisiały nieruchomo nad parapetami. Wtedy jej zaspane oczy spoczęły na drugiej połowie łóżka, gdzie Dolly, ciężko dy sząc, patrzy ła na nią ślepiami pełny mi nadziei. Jenny usiadła prosto, przestraszona, nagle zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje. W piersi zakołatała jej na nowo chęć ucieczki, spuściła więc nogi na podłogę. Przy najmniej z kącików ust psa nie kapała piana – pomy ślała dziewczy nka. – Idź sobie – szepnęła do psa, który wpatry wał się w nią smutny mi oczami. Wbrew sobie wy ciągnęła rękę i poklepała go po ciemnobrązowy m łbie. Pogładziła Dolly palcami pod brodą, gdzie znajdowała się kępka biały ch wąsów, na co pies podniósł łeb i przy mknął oczy z rozkoszą. – Ach. – Zza uchy lony ch drzwi dobiegł ją głos Maudene. – Widzę, że Dolly cię znalazła. Spałaś przez kilka godzin. Musiałaś by ć bardzo zmęczona. – Jenny zaczęła przebierać palcami stóp i przy mknęła oczy, nagle wsty dząc się w obecności kobiety. – Kiedy zechcesz wstać, zejdź na dół. Przy gotuję ci coś do jedzenia. Kanapkę albo trochę wczorajszego klopsa, którego mam w lodówce. Dziewczy nka nie by ła przy zwy czajona do tego, że może mieć jakiś wy bór co do posiłku, poza okazjami, kiedy jedli w Wesoły ch Naleśnikach, gdzie poprzy sięgła sobie nigdy więcej nie wejść. Zwy kle jadała płatki śniadaniowe albo krakersy z masłem orzechowy m, skromny prowiant, który przy nosił ojciec. Maudene, ku zaskoczeniu Jenny, nie miała już na sobie niebiesko-żółtego stroju kelnerki, a dżinsy i koszulkę z krótkim rękawem. – Dziękuję – odpowiedziała nieśmiało. – Nie ma za co. Zobaczy my się na dole – odparła Maudene z uśmiechem. Jenny przepatrzy ła zawartość plecaka z nadzieją, że jakimś cudem znajdzie w nim nowy strój. Nie chciała poznać swojej babci ubrana w dżinsowe szorty z dziurą w kieszeni, a jej ulubiona koszulka polo i spódniczka wy dały jej się teraz spłowiałe i sfaty gowane. Pomy ślała o kopercie pełnej pieniędzy. Może Maudene zabrałaby ją do supermarketu, żeby kupić strój na tę okoliczność. Nagle jednak coś sobie przy pomniała. Kobieta chciała zadzwonić do opiekuna społecznego. Ostatnią rzeczą na ziemi, jakiej pragnęła Jenny, by ła wizy ta w jakimś biurze, gdzie jest mnóstwo kartek i pisaków, a obca kobieta wy py tuje ją o to, jak się czuje i czy ostatnio ktoś ją skrzy wdził. Zamiast tego wy korzy sta pieniądze na autobus albo taksówkę na Hickory Street, gdzie by ć może nadal mieszka jej babcia. Szy bko się przebrała, odwracając się plecami do Dolly i uczesała matowe włosy grzebieniem ojca. Pobiegła do łazienki, z Dolly depczącą jej po piętach, i umy ła zęby, pamiętając o ty m, by wy płukać umy walkę. Nigdy w ży ciu nie widziała takiej czy stej łazienki i Jenny zaczęła się zastanawiać, czy ktokolwiek w ogóle z niej korzy stał. Wróciła do sy pialni, pościeliła łóżko, złoży ła swoje brudne ubrania i spakowała je do plecaka. Dziewczy nka chciała znieść plecak ze sobą na dół, ale pomy ślała, że Maudene może uznać to za dziwne. Rozejrzała się po pokoju, próbując zdecy dować, gdzie mogłaby go schować. Nie miała odwagi zerknąć pod łóżko, a szafa by ła zby t oczy wisty m wy borem, więc ostatecznie wzięła go jednak ze sobą. Ściany wzdłuż schodów by ły pełne oprawiony ch zdjęć, który ch Jenny nie zauważy ła wcześniej. By ły ich całe tuziny w różny ch rozmiarach. Szkolne zdjęcia i rodzinne portrety, zdjęcia druży n sportowy ch i ślubne fotografie. Pomy ślała o kilku zdjęciach schowany ch w jej plecaku. Jej ojciec nigdy nie miał pieniędzy, by wy kupić fotografie robione w szkole. Nawet ty ch w najtańszy m rozmiarze, z napisem „Rozsądny zakup!”. Kiedy schodziła po schodach, dobiegł ją szmer telewizora. W kuchni poczuła delikatny
słodkawy zapach i ku jej własnemu zaskoczeniu zaburczało jej w żołądku. Po ty m, jak wy miotowała kilka godzin temu, my ślała, że już nigdy nie włoży niczego do ust. Pod szeregiem wiszący ch kuchenny ch szafek z tego samego ciemnego drewna, które znajdowało się we wszy stkich pomieszczeniach domu, stał mały przenośny telewizor nastawiony na kanał informacy jny. – Zrobiłam muffiny kukury dziane. Co ty na to? – zapy tała Maudene. – Nigdy nie jadłam – szczerze odpowiedziała. – Brzmią ohy dnie. – Po chwili dodała jednak: − Ale pachną świetnie. – Dziewczy nka spojrzała na stół zastawiony tak jak w restauracji, z talerzami, zawinięty mi w serwetkę sztućcami i mały mi szklankami napełniony mi mlekiem. Wraz z tatą jedli najczęściej, stojąc albo siedząc na łóżku i oglądając telewizję. Maudene postawiła na stole złote muffiny, nad który mi unosiły się chmury pary. – Jeśli mogę ci doradzić, smakują najlepiej z masłem i konfiturą truskawkową – powiedziała kobieta, skinąwszy głową w stronę małego talerzy ka z przy kry wką i miseczki trzęsącego się dżemu. – Częstuj się. Jenny usiadła przy stole i sięgnęła po muffina, parząc sobie palce i odruchowo upuszczając go na podłogę. Szy bko pochy liła się i podniosła wy piek, zanim pochwy ciła go wszechobecna Dolly. – Przepraszam – powiedziała, prostując się i ostrożnie kładąc muffina na talerzu. Maudene nawet nie zauważy ła. Wpatry wała się uważnie w telewizor, w który m mówiono coś o upale i dziecku. Maudene wstała, podeszła do telewizora i nachy liła się przed nim, aż prawie doty kała nosem ekranu. – O nie – szepnęła Maudene. – Boże, nie.
13
Adam wbiega na oddział ratunkowy w tej samej chwili, gdy do poczekalni wchodzi doktor Nickerson. Wy ciąga rękę do Adama i się przedstawia. – Ustabilizowaliśmy stan Avery i jej temperatura ciała spadła do trzy dziestu ośmiu koma dziewięć. Możliwe są kolejne ataki drgawkowe. Przenosimy ją na pediatry czny oddział intensy wnej terapii. Będziemy ją bardzo uważnie obserwować. Najbardziej martwimy się teraz o to, czy doszło do uszkodzenia organów. Wpły w tak wy sokiej temperatury może by ć wy jątkowo niebezpieczny dla nerek. Będziemy wy kony wać kolejne testy krwi i sprawdzać mocz Avery pod kątem uszkodzeń tkanki mięśniowej, infekcji i anomalii elektrolitowy ch. Teraz Avery traci i odzy skuje przy tomność, a kiedy otwiera oczy, zdaje się by ć bardzo zdezorientowana. Adam ma osłupiałą minę i patrzy to na doktor Nickerson, to na mnie. Ściskam jego rękę, starając się powiedzieć mu moim doty kiem, żeby by ł cierpliwy, że wy jaśnię wszy stko, kiedy doktor Nickerson zostawi nas samy ch. – To dla państwa córki kry ty czny moment. Będziemy podawać jej pły ny przez kroplówkę, założy my też na wszelki wy padek maskę tlenową, gdy by znowu przestała oddy chać. – Powstrzy muję jęk, a Adam delikatnie wy kręca dłoń z mojego uścisku. – Nie wiemy, jakie będą długoterminowe konsekwencje tego wy padku, jeśli w ogóle takie wy stąpią. – Adam przestaje patrzeć na doktor Nickerson i koncentruje się na mnie. – Nefrologiem, który będzie monitorował stan nerek Avery, jest doktor Campbell. Jest najlepszy w stanie – ciągnie doktor Nickerson. Ciężar spojrzenia Adama przy gniata mnie i boję się nawet na niego zerknąć. − By ć może – mówi doktor Nickerson, patrząc raz na mnie, raz na Adama – chcieliby państwo porozmawiać na osobności? – Chętnie – mówię. Adam pociera dłonią twarz, starając się pozby ć obrazów Avery podpiętej do kroplówki, z maską tlenową zasłaniającą jej okrągłą buzię. Doktor Nickerson prowadzi nas do małego pokoju z tabliczką KONSULTACJE RODZINNE. – Proszę się nie spieszy ć. Przewiezienie Avery na szóste piętro zajmie kilka minut. Skontaktowaliśmy się już z państwa lekarzem ogólny m i spotka się z nami podczas swojego dy żuru. – Lekarka podaje nam rękę i żegna się z nami, pozostawiając mnie i Adama samy ch. – Adam – zaczy nam. – Co się stało, Ellen? – py ta. Jego głos nie jest zły czy oskarży cielski, po prostu pełen niedowierzania. – Nie wiem. Nie wiem – mówię pospiesznie. – Nie wiedziałam, że ona jest w vanie. To ty ją tam wsadziłeś? Adam wy daje się zaskoczony. – Tak, wsadziłem ją do środka. Mówiłem ci przecież, nie pamiętasz? Szłaś na górę po swoją teczkę. Krzy knęłaś „okej”. Kręcę głową. – Nie, Adam, przy sięgam, nie pamiętam. – Głos mi się trzęsie i ciężko przeły kam ślinę.
– Przez te upały miałem trening wcześniej. Leah i Lucas mieli jechać ze mną, żeby pomóc. Miałaś zabrać Avery do Lindy. Mówiłem ci. – Nadal kręcę głową, głos Adama narasta. – Zawołałem do ciebie, zanim wsiadłaś do vana, że Avery jest gotowa do drogi. – Nie. – Chowam twarz w dłoniach, próbując sobie przy pomnieć. – Nie. Nie sły szałam cię. To by ł taki szalony poranek. – Ellen, pokazałaś mi uniesiony kciuk. – Głos Adama odbija się echem w maleńkim pokoju. – Kciuk do góry oznacza, że mnie sły szałaś! Czuję się, jakby m dostała cios w brzuch. Robię krok w ty ł i wpadam na ścianę. Twarz Adama wy krzy wia cierpienie, nie złość, a to jest nie do zniesienia. – Przepraszam, Adam. Bardzo przepraszam – szepczę, ostrożnie podchodząc do niego bliżej. Rozlega się delikatne pukanie do drzwi i staję w miejscu jak wry ta. Przez wąskie okno pomieszczenia widzę postawną, siwowłosą kobietę. Moja mama. Otwieram drzwi i wpadam w jej ramiona. Przy tula mnie mocno, tak jak miałam nadzieję, że przy tuli mnie mój mąż. Gładzi mnie po włosach, gładzi mnie po plecach, bez przerwy szepcząc mi do ucha, że wszy stko będzie dobrze. Puszcza mnie i obejmuje Adama, który jest od niej wy ższy o trzy dzieści centy metrów, ale mimo wszy stko pada w jej czułe objęcia. Patrzę na łzy bezradności, jakie pły ną z jego oczu, i to, jak pociesza go moja matka. Dopiero wtedy zauważam stojącą nieopodal dziewczy nkę, której potargane włosy zasłaniają twarz. Na początku my ślę, że się zgubiła, więc rozglądam się po kory tarzu za dorosły m, do którego może należeć. Jej twarz wy daje mi się uderzająco znajoma. Może by ła moją podopieczną. Przebiegam w głowie nieskończoną listę dzieci, z który mi pracowałam przez te wszy stkie lata. Potem wpada mi do głowy, że to ciekawskie dziecko, które gapi się na tę demonstrację ludzkiego cierpienia, chcę więc zamknąć drzwi, ale moja mama, nadal ściskając jedną z dłoni Adama, drugą ręką przy trzy muje drzwi. W oczach mamy poły skują łzy, a koniuszek jej nosa jest jaskrawoczerwony. – To Jenny. – Czekam na dalsze wy jaśnienie, ale żadnego nie dostaję. – Jenny – mówi dalej mama. – To moja córka Ellen i jej mąż Adam. – Cześć – mówimy skrępowani, a ja spoglądam na mamę py tający m wzrokiem. Odpowiada uniesieniem brwi, które oznacza „powiem ci później”. – Jak ona się miewa? – py ta mama, biorąc chusteczkę z pudełka, które leży na stoliku w rogu pokoju. – Nie wiemy. – Głos mi się łamie. – Przenoszą ją na górę na pediatry czny oddział intensy wnej terapii. Musimy tam do niej iść. – Biorę Adama za rękę i czuję ulgę, gdy ten jej nie cofa. Razem idziemy do windy, gdzie dziewczy nka imieniem Jenny spogląda na mnie wy czekująco. – Szóste piętro – mówię jej, na co ona posłusznie wciska guzik. – Ups – mówi i chichocze, kiedy winda rusza w górę, powodując, że nawet mnie podskakuje żołądek. Dochodzę do wniosku, że mama opiekuje się wnuczką jednej ze swoich sąsiadek albo koleżanek z pracy, ale nadal mnie to zastanawia. – Gdzie są Leah i Lucas? – py tam Adama, kiedy drzwi windy otwierają się na szósty m piętrze. – Są u Arwoodów. Kiwam głową. To dobrze, że spędzają popołudnie w domu naszy ch sąsiadów, którzy mają dzieci w ty m samy m wieku. – Odebrałaś moją wiadomość? – py tam mamę, jednocześnie uważnie obserwując Jenny,
która zdaje się by ć zafascy nowana obrazami wiszący mi na ścianach oddziału dziecięcego: jaskrawy mi akwarelami przedstawiający mi słonie i lwy, wy my ślny mi grafikami ze scenami z Piotrusia Pana oraz ręcznie zdobiony mi latawcami z delikatny mi ogonami. Raz jeszcze czuję się tak, jakby m znała tę dziewczy nkę. Może chodziła do szkoły z Leah? Czy by łam u niej w domu? Umieściłam ją w rodzinie zastępczej? Mama kręci głową. – Nie. Zobaczy łam w telewizji. – Telewizji? – py tam zaskoczona. – Kiedy wchodziłem na pogotowie, widziałem reportera z kamerą – potwierdza Adam. – A ja widziałam ciebie – mówi mama do Adama. – Dziennikarz mówił o małej dziewczy nce pozostawionej w samochodzie. – Ostrożnie zerka w moją stronę. – A potem zobaczy łam, jak Adam wbiega do szpitala. Domy śliłam się, że dzieje się coś złego, i od razu przy jechałam. – O, Boże. – Kolana mi miękną i robi mi się niedobrze. – Dlaczego mówili o ty m w wiadomościach? Przecież to by ł wy padek. – Ale wiem, dlaczego przy kuło to uwagę mediów. Obezwładnia mnie oszałamiające uczucie, że wszy stko się sy pie. Nie mam już żadnej kontroli. – Nie przejmujmy się ty m teraz – uspokaja mnie mama. – Trzeba się martwić ty lko o Avery. Niedługo wszy stko się wy jaśni. Kory tarz jest pełen spieszący ch się gdzieś ludzi. Lekarze, pielęgniarki i szpitalny personel idą dokądś, z papierowy mi kubkami pełny mi kawy w dłoniach. Rodziny poruszają się wolniej, pchają przed sobą wózki inwalidzkie albo ostrożnie prowadzą przez kory tarz bliską im osobę podłączoną do kroplówki wiszącej na stelażu. Jenny zatrzy muje się na środku holu i wlepia wzrok w chłopczy ka, który jedzie na trzy kołowy m rowerku. Jego główka jest gładka, pozbawiona włosów, delikatna skóra pod jego oczami wy gląda na siną, a buzię, niczy m blady księży c w pełni, zakry wa żółta maska. Podłączony jest do kroplówki, która dozuje mu do ży ł wy glądający niewinnie pły n i którą trzy ma jego mama, podążająca tuż za dzieckiem. Na początku wy daje mi się, że Jenny zafascy nowana jest mały m chłopcem, ale to od matki nie może oderwać wzroku. Jest oczarowana. Z zachwy tem mierzy kobietę od stóp do głów, jakby starała się zapamiętać jej napiętą, zmęczoną twarz, zgarbione ramiona, każdy ciężki krok. Widzę też, jak matka patrzy na swojego chorego sy na. Boli na sam widok. W twarzy Jenny i w twarzach dzieci, z który mi pracowałam, jest coś, co widziałam już niezliczoną ilość razy. Tęsknotę, głęboko zakorzenioną potrzebę. Chciałaby m jakoś wesprzeć Jenny, powiedzieć coś, przy tulić, poklepać po ramieniu, ale nie mogę. My ślę ty lko o Avery.
14
Jenny ostrożnie patrzy ła na Maudene, kiedy szły przez szpitalny parking w stronę samochodu. Kroki starszej pani by ły powolne, jakby niechętnie odjeżdżała. Dzień w jakiś sposób stał się jeszcze gorętszy i dziewczy nka czuła, jak gumowe podeszwy jej japonek miękną od temperatury asfaltu. Wiedziała, że Maudene chce zostać z córką, ale Jenny nie wolno by ło przeby wać na oddziale intensy wnej terapii, a Ellen poprosiła mamę, by pojechała po resztę jej dzieci. – Mogłaby m zostać w poczekalni – jeszcze raz zaproponowała Jenny. By ła dobra w cierpliwy m czekaniu. Czekała za każdy m razem, kiedy odwiedzali koleżanki taty, kiedy zepsuł się pikap oraz gdy tata wracał późno po wieczorze z kolegami. Jenny by ła królową czekania. – Nie trzeba, Jenny – zapewniła ją Maudene, otwierając drzwi samochodu i jeszcze raz spoglądając w stronę szpitala. – Poza ty m mogę pomóc, jadąc po Leah i Lucasa. – Naprawdę, to żaden problem – odpowiedziała pogodnie. – Nikomu nie będę przeszkadzać. Może mnie pani nawet odwieźć do swojego domu i wrócić. Niczego nie ukradnę. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem i Jenny nie wiedziała dlaczego, ale ucieszy ła się w duchu. – W ogóle się o to nie martwię. – Obie wsiadły do samochodu, wiercąc się z niewy gody rozgrzany ch winy lowy ch siedzeń. Jenny chciała opuścić szy bę, ale Maudene podniosła dłoń, by ją powstrzy mać. – Poczekaj chwilę – kazała i palec Jenny zasty gł na przy cisku. Powietrze w samochodzie by ło duszne i zastałe. Niemal momentalnie nad górną wargą starszej pani pojawiła się linia potu. Kątem oka obserwowała, jak Maudene mocno zaciska dłonie na kierownicy i zamy ka oczy. Dziewczy nka lubiła obserwować ludzi, kiedy ci nie wiedzieli, że się im przy gląda. Kolekcjonowała twarze, tak jak inni kolekcjonują ładne kamienie albo muszelki na plaży. Maudene miała ciekawą twarz – uznała Jenny. Nie piękną, chy ba że w młodości. Skóra pod jej podbródkiem obwisła, a w kącikach oczu i wokół ust powstały głębokie zmarszczki. Miała wąski, prosty nos obsy pany z wierzchu jasny mi piegami. Jenny zawsze chciała mieć piegi, ale niestety jej skóra by ła szara i przezroczy sta jak tani papier do ry sowania, z którego musiała korzy stać na plasty ce – a przy najmniej tak uważała. Białe jak obłok włosy Maudene by ły starannie spięte w kucy k i Jenny wy tęży ła wzrok, zastanawiając się, czy dostrzeże, jaki by ł ich wcześniejszy kolor. Upał w samochodzie stał się duszący i Jenny czuła, jak po plecach spły wają jej krople potu. Starsza pani pozostała w bezruchu, oczy miała zamknięte, a brodę opuszczoną. Jenny zastanawiała się, czy może zasnęła, ale w wilgotny m mikroklimacie lasu deszczowego, jaki zaczy nał panować w żółty m volkswagenie, wy dało jej się to niemożliwe. Dziewczy nka nagle stała się bardzo spragniona. Jej języ k zrobił się ciężki i suchy. Zaczęło ją nudzić w żołądku. Lekko spanikowana, wy ciągnęła rękę w stronę Maudene, by wy trącić ją z tego dziwnego transu. Nagle starsza pani otworzy ła oczy. Szy bkim ruchem otarła wilgoć z policzków. Jak domy śliła się Jenny, to by ły łzy. – Moja córka jest dobrą matką – powiedziała kobieta, utkwiwszy wzrok w przedniej szy bie. Zdecy dowany m ruchem nadgarstka odpaliła samochód, co Jenny potraktowała jako pozwolenie,
by opuścić szy bę. Nawet gorące powietrze z zewnątrz przy niosło jej ulgę od staty cznej sauny w samochodzie i Jenny zaczęła chwy tać wielkie hausty powietrza. – Mogę posiedzieć w poczekalni – powtórzy ła Jenny. – Naprawdę. Maudene poklepała dłoń dziewczy nki i posłała jej smutny uśmiech. – Nie, nie. Pojedziemy do sklepu spoży wczego i kupimy kilka rzeczy. Będę miała gości. – Widząc zmieszaną minę Jenny, dodała: − Moje wnuki. Zostaną ze mną przez kilka dni, żeby Adam i Ellen mogli by ć jak najwięcej z Avery w szpitalu. – Dziewczy nki czy chłopcy ? – zapy tała Jenny. – Jedno takie, jedno takie – odpowiedziała Maudene, wy jeżdżając z parkingu. Jenny lubiła Maudene, ale na my śl o poznaniu jej wnuków poczuła pewien niepokój. – Wiesz, nie zapomniałam o tobie, ani twojej… sy tuacji – dodała po lekkim zawahaniu. Jenny spuściła wzrok i zaczęła przy glądać się swoim paznokciom. Marzy ła o długich i zadbany ch, ale zawsze by ły krótkie, małe i poszarpane od ciągłego obgry zania. – Jeśli mam ci pomóc, musisz mi wy jaśnić kilka rzeczy. – Jenny zajęła się radiem, próbując znaleźć stację, która grałaby jakąś muzy kę, a nie ty lko mówiła. – Po prostu ty le się dzieje z moją wnuczką – mówiła dalej Maudene. – Później, kiedy już odbierzemy Leah i Lucasa, musimy porozmawiać. Zadecy dować, co dalej. Ten opiekun socjalny, o który m ci mówiłam… – Kobieta rzuciła jej spojrzenie, podczas gdy Jenny lekko wy chy liła głowę za okno, licząc na choć odrobinę chłodniejsze powietrze. − …to moja córka. Dziewczy na zamknęła oczy, próbując uspokoić żołądek, który znów zaczął przy sparzać jej problemów. – Jenny – powiedziała Maudene bardziej zdecy dowany m tonem. – Popatrz na mnie. – Dziewczy nka, zmęczona i zrezy gnowana, utkwiła oczy w starszej kobiecie, szy kując się na wiadomość, że wkrótce zostanie odwieziona na komisariat albo do służb społeczny ch. – Wszy stko będzie dobrze – powiedziała Maudene z determinacją. – Obiecuję. Jechały w ciszy przez ulice Cedar City. Początkowa, niepochlebna opinia Jenny o mieście zaczęła się szy bko zmieniać. Przejeżdżały przez dzielnice, gdzie drzewa wzdłuż ulic tworzy ły nad nimi wielki zielony baldachim i gdzie stały solidne, proste domy. Nie przy pominało to podupadający ch budy nków z jej dawnego miasta. Zatrzy mały się na parkingu przed wielkim, nowo wy budowany m sklepem spoży wczy m. – O, też taki mamy – powiedziała Jenny. – Ty lko nie jest taki duży. Szły razem alejkami pełny mi jedzenia, po bły szczący ch podłogach, i kiedy skończy ły, Jenny uczy nnie wy łoży ła produkty na taśmę przy kasie. Uwielbiała ry tmiczne piknięcia produktów przesuwany ch nad skanerem. „Moje” – zdawało się mówić każde piknięcie, na co w żołądku dziewczy nki zaczęło burczeć. Jenny i Maudene włoży ły zakupy do wąskiego, pły tkiego bagażnika pod maską volkswagena. – Mogę je zjeść? – zapy tała Jenny, biorąc do ręki paczkę chrupek Bugles. – Oddam ci za nie – dodała. – Częstuj się – kobieta lekceważąco machnęła ręką. – Chy ba zrobiło się jeszcze goręcej, jeśli to w ogóle możliwe. – Przy mruży ła oczy, spoglądając w stronę słońca, które wy dawało się zby t daleko, by móc tak mocno grzać. Jenny rozerwała torebkę chrupek, posy łając w powietrze całą ich garść. – Ups – Jenny automaty cznie nachy liła się, żeby je pozbierać, i włoży ła jednego do ust.
Zauważy ła spostrzegawczy wzrok Maudene, więc zostawiła resztę na ziemi. – Ptaki pewnie je zjedzą – powiedziała starsza pani, wsiadając do samochodu. Dziewczy nka usadowiła się na siedzeniu pasażera, włoży ła sobie chrupki w kształcie rożków na każdy z palców prawej dłoni i pomachała nimi do Maudene. – To najlepszy sposób, by je jeść – wy jaśniła Jenny. Jeden po drugim ściągała je ustami i głośno chrupała, po czy m robiła wszy stko od nowa. – Co im powiesz? – zapy tała Jenny, przechy lając torbę chrupek w stronę Maudene. – Komu powiem? – odparła kobieta, kręcąc głową. – Wnukom – wy jaśniła Jenny. – Kim jestem? Możemy powiedzieć, że jestem wnuczką sąsiadki albo ktoś z pracy potrzebował opiekunki. Albo że zmarła czy jaś mama i ta osoba nie mogła sobie pozwolić na dwa bilety lotnicze, więc poprosiła, żeby ś się mną przez jakiś czas zajęła – oświadczy ła z zadowoloną miną. – To podziała. – Nie będę okłamy wać swoich wnuków – powiedziała stanowczo Maudene. – Chodzi mi o to, że nie musimy zmy ślać żadnej historii – dodała łagodniej, widząc urażoną minę Jenny. – Okej – powiedziała dziewczy nka, czerwieniąc się wściekle i osuwając niżej na fotelu. Jechały dalej w ciszy, Jenny gapiła się przez okno, aż w końcu jej uwagę przy kuł czerwony znak. By ło na nim napisane Hickory Street. Wy prostowała się i zaczęła liczy ć przecznice, jakie mijały, aż Maudene włączy ła prawy migacz. Siedem ulic. By ła ty lko siedem ulic od ulicy babci. Chciała wy siąść z samochodu, ale nie wiedziała, co zrobić, by zatrzy mać kobietę. Trzy przecznice później skręciły w starszą, ale ładnie utrzy maną dzielnicę z mały mi domkami i równo przy strzy żony mi trawnikami, na który ch leżały rowery, rękawice bejsbolowe i inne zabawki. Maudene zatrzy mała się przed ładny m piętrowy m domem, gdzie za frontowy mi drzwiami stał chłopiec z rękami przy ciśnięty mi do szy by. Kiedy zauważy ł żółty samochód starszej pani, zniknął na chwilę i wrócił z jakąś kobietą i trójką inny ch dzieci. Trzy przecznice w tę stronę i siedem kolejny ch do Hickory Street. Jenny chodziła piechotą do odleglejszy ch miejsc. Maudene zaparkowała samochód i wy szła z auta, skinąwszy na Jenny, by do niej dołączy ła. – Nie – powiedziała dziewczy nka, otwierając drzwi po swojej stronie. – Zaczekam tu. Jenny patrzy ła, jak kobieta wchodzi po stopniach ganku i drzwi otwiera jej ciężarna kobieta, za którą podążali chłopiec i dziewczy nka w wieku podobny m do Jenny. Zaczekała, aż Maudene wejdzie do środka, po czy m wy siadła z samochodu, cicho zamy kając za sobą drzwi. Zaczęła iść − najpierw powoli, a potem coraz szy bciej. Trzy przecznice w tę stronę i jeszcze siedem do Hickory Street i babci.
15
Kiedy pożegnaliśmy się z moją mamą i Jenny, Adam i ja szy bko poszliśmy cichy m kory tarzem w stronę dziecięcej intensy wnej terapii, mijając pielęgniarki w kolorowy ch fartuchach i lekarzy w biały ch kitlach. Zgłaszamy się przy stanowisku pielęgniarek i zostajemy skierowani do sali Avery. Choć bardzo chcę znaleźć się przy mojej córce, boję się tego, co zastanę, pozwalam więc Adamowi, żeby wszedł pierwszy. Zmuszam się, by spojrzeć na małą i z moich ust wy krada się jęk. Wy daje się taka maleńka. Leży na plecach w łóżeczku z wy sokimi barierkami. Z jej kolanka nadal ciągnie się rurka kroplówki przy czepiona bezpiecznie do miękko obszy tej ścianki łóżka. – Co to? – py tam pielęgniarkę, która weszła za nami do pokoju. – Infuzja doszpikowa. Wprowadza kroplówkę bezpośrednio do szpiku dziecka. To ważne, by wprowadzić pły ny bezpośrednio – mówi młoda pielęgniarka w bladoniebieskim fartuchu w uśmiechnięte żabki i ważki. – Będziemy musieli bacznie ją obserwować dla pewności, że nie wy ciągnie igły. Mam na imię Meredith i dziś w nocy będę się zajmować Avery. – Jestem jej matką, na imię mi Ellen. A to Adam, ojciec. – Ruchem głowy wskazuję męża. Widzę strach na jego twarzy. – Czy możemy jej dotknąć? – py tam. – Tak, oczy wiście. Wkładam rękę między barierki i gładzę dłoń Avery. W doty ku wy daje się chłodna. – Możemy z nią dziś zostać na noc? Musimy wy jść o określonej godzinie? – Jeden rodzic może zostać z nią na sali. Ma rodzeństwo? – py ta Meredith. – Dwoje – odpowiadam. – Starszego brata i siostrę. Siedem i dziewięć lat. – Zwy kle nie wpuszczamy na oddział dzieci poniżej dwunastego roku ży cia. Miejmy nadzieję, że już niedługo będziemy mogli przenieść Avery na zwy kły oddział. Bracia i siostry mogą tam przy chodzić z wizy tą. Delikatnie przy ciskam swój kciuk do wnętrza dłoni Avery. Jest miękkie i chłodne. – Czy ona po prostu śpi? – py tam. – Tak, teraz odpoczy wa. – Meredith obniża barierki łóżeczka, sprawdza podpięcie kroplówki i mierzy temperaturę małej. – Trzy dzieści osiem i trzy. Spadła o kolejne pół stopnia. To dobrze. Adam staje tuż za mną i spogląda na Avery zza mojego ramienia. – Boli ją? – py ta, a jego głos trzęsie się od emocji. – Spokojnie, odpoczy wa. Będziemy ją monitorować. Troszkę później przy jdzie lekarz na kontrolę i z państwem porozmawia. – Posy ła nam uśmiech pełen otuchy i wy chodzi. Gładząc dłoń Avery, zachwy cam się jej maleńkimi palcami. Jej twarz wy daje się wy chudzona, zmizerniała. Jak roczna dziewczy nka może by ć zmizerniała? − zastanawiam się. – Chciałaby m wziąć ją na ręce – mówię. − My ślisz, że mi pozwolą? – Ellen – mówi Adam cicho. – Wy daje mi się, że gdy by pozwolili mi wziąć ją na ręce choć na parę minut…
– Ellen – powtarza Adam, kładąc mi dłonie na ramiona i obracając do siebie. – Musimy porozmawiać o ty m, co się stało. Robię krok w ty ł, delikatnie uderzając o łóżeczko, moje dziecko wy daje z siebie ciche stęknięcie, krótki, pełen bólu protest. Oboje patrzy my, wstrzy mując oddech, jak znów zasy pia. – To by ł wy padek. Głupi wy padek, Adam. Nie usły szałam cię. Nie wiedziałam. – Z trudem udaje mi się mówić cicho. – Przy rzekam ci, nie miałam pojęcia, że Avery jest w samochodzie. Adam wy ciąga rękę, jakby próbował mnie uspokoić, rzucając okiem to na mnie, to na dziecko. – Wiem, wiem, że to by ł wy padek, Ellen. Ale to by ł straszny wy padek. – Nie teraz, Adam – błagam go. – Nie rób tego teraz. Musimy o ty m porozmawiać, ale później. Już nie kry ję łez. Nie mogę znieść tego, jak na mnie patrzy − z niedowierzaniem, rozczarowaniem. Z łóżeczka rozlegają się odgłosy krztuszenia i momentalnie oboje jesteśmy przy Avery. Jej oczy to żałosne, zagłębione w twarzy szparki, które próbują się otworzy ć, ale nadaremnie. Jej mały m ciałkiem wstrząsają torsje, a z ust wy dostaje się zaskakująco mała ilość pły nu. Adam wy biega na kory tarz, żeby wezwać pomoc, podczas gdy ja próbuję jedną ręką podetrzeć chusteczką plwociny, które zostały na ustach Avery, a drugą ją ukoić. Drży, czuję pod palcami gęsią skórkę, a jej dolna warga trzęsie się z bólu albo strachu. Lekarka i Meredith, z Adamem tuż za nimi, wchodzą do pokoju. – Wy mioty są częste przy udarze cieplny m. Tak jak biegunka – wy jaśnia lekarka. Jest smukła i umięśniona, przed sześćdziesiątką, ma srebrnosiwe włosy przy strzy żone na idealnego boba. – To jeden z powodów, dla który ch musimy nawadniać Avery. – Wszy scy spoglądamy na moją córkę, która znów zasnęła głębokim snem. Z rozluźniony ch warg wy ślizgnął się jej kciuk, który po chwili zassała z powrotem. – Nazy wam się doktor Grant, należę do zespołu tutejszy ch pediatrów. Doktor Campbell, nefrolog, który nadzoruje Avery, wstąpi tu niebawem. – To stwierdzenie aż mnie zmroziło. Avery zredukowano do przy padku, który należy nadzorować. – Doktor Campbell specjalizuje się w pracy nerek. Kiedy diagnozujemy pacjentów z udarem cieplny m, spodziewamy się problemów z nerkami, przy spieszonej pracy serca, hiperwenty lacji i drgawek. Wszy stkie te następstwa wy stąpiły u państwa córki. Adam, który stoi koło mnie, ciężko przeły ka ślinę i oddy cha głęboko, przez co boję się, że i u niego zaraz wy stąpi hiperwenty lacja. Chcę wziąć go za rękę, ale on chowa dłonie w kieszenie, zwraca głowę ku sufitowi i zamy ka oczy. Lekarka też musi by ć zmartwiona. – Usiądźmy na chwilę i porozmawiajmy – sugeruje. To mały pokój, choć przeznaczony by ł dla dwóch pacjentów. Adam siada na fotelu obity m imitacją skóry, a doktor Grant bierze rozkładane plastikowe krzesło. Oddech Adama się uspokaja i doktor Grant mówi dalej. – Zleciliśmy też kilka testów: prześwietlenie klatki piersiowej, żeby wy kluczy ć obrzęk i zespół ostrej niewy dolności oddechowej, elektrokardiogram i echokardiogram oraz tomografię głowy, żeby sprawdzić, czy wy stąpił obrzęk mózgu. Przeprowadzamy już kilka testów laboratory jny ch. Niewy dolność organów, zwłaszcza nerek, często przy darza się pacjentom z udarem. Muszę też państwa poinformować, że jako lekarz mam obowiązek zgłosić… − mówi doktor Grant, podczas gdy Meredith zajmuje się rurkami kroplówki Avery, unikając kontaktu wzrokowego. Doskonale wiem, o jakim obowiązku mówi. Ja też mam taki obowiązek. Prawo stanu Iowa wy różnia grupę osób, które są zobligowane zgłosić w ciągu dwudziestu czterech godzin przy padek zagrożenia ży cia
lub zdrowia dziecka, jeśli uznają, że stało się ono ofiarą zaniedbania lub przemocy. Są to osoby wy konujące zawody, w który ch dochodzi do częstego kontaktu z dziećmi, czy li w medy cy nie, szkolnictwie, opiece nad dziećmi, ochronie porządku publicznego i oczy wiście opiece socjalnej. – Rozumiem – przery wam jej, podnosząc dłoń. – Pracuję w służbach społeczny ch. Zaraz zadzwonię do moich przełożony ch. To by ł wy padek, po prostu okropny wy padek. Lekarka kiwa głową. – Jestem pewna, że wszy stko da się wy jaśnić. – Doktor Grant wstaje i wraz z Adamem robimy to samo. – W między czasie będziemy bacznie obserwować Avery. Czy mają państwo jakieś py tania? – Czy nic jej nie będzie? – py ta Adam. – Nie umrze, prawda? – Każde słowo jest kruche, jakby zaraz mogło się złamać. Choć na niego nie patrzę, wiem, że Adam stara się by ć silny i próbuje powstrzy mać łzy. – Stan państwa córki jest bardzo poważny. Małe dzieci i osoby w zaawansowany m wieku są bardziej podatne na udar cieplny i jego długofalowe konsekwencje. Kolejne kilka godzin będzie kry ty czne, ale dziecko jest we właściwy ch rękach. Doktor Grant wy chodzi, a Adam i ja w ciszy przy glądamy się, jak Meredith wy mienia pusty worek kroplówki na pełny. Kiedy zamy ka za sobą drzwi, podchodzę do Adama, przy tulam twarz do jego pleców i obejmuję go w pasie, wciągając jego zapach − mieszankę świeżo ściętej trawy i słońca. – Przepraszam – szepczę w tkaninę jego koszulki. Nie odpowiada, ty lko delikatnie wy plątuje się z mojego uścisku i wy chodzi z pokoju, zatrzy mując się jedy nie po drodze, żeby dotknąć główki Avery. Przy ciągam krzesło do łóżeczka córki najbliżej, jak się da. Staram się trzy mać ręce na kolanach, ale wy ry wają się mi, by gładzić ją po czole albo by ściskać jej dłoń. Wiem, że musi odpoczy wać, żeby jej maleńkie ciałko mogło się zregenerować, by serce zaczęło bić spokojnie i mocno, a nerki wznowiły odprowadzanie produktów przemiany materii i wody z krwi i by jej temperatura mogła spaść do trzy dziestu sześciu i sześciu. Nie potrafię powstrzy mać łez – niekontrolowane ciekną mi po twarzy, spły wają po szy i, moczą kołnierzy k bluzki. Nie chcę opuścić boku Avery, nie zrobię tego. Rozczarowanie Adama jest jak fizy czny ból i zastanawiam się, dokąd uciekł. Nie wiem, co mogę zrobić albo powiedzieć, żeby go przekonać, że nie miałam pojęcia o małej w samochodzie, że przepraszam. Wy dmuchuję nos w chusteczkę i zapalczy wie my ję ręce w małej łazience przy łączonej do pokoju córki. Muszę niezwłocznie zadzwonić do Caren, mojej przełożonej, i powiadomić ją o ty m, co zaszło. W my ślach powracam do tego, co mama powiedziała o sprawozdaniach telewizy jny ch. Za kilka godzin, jeżeli jeszcze do tego nie doszło, cały stan będzie wiedział o ty m, że pracowniczka Wy działu Służb Społeczny ch zostawiła swoje dziecko w vanie bez opieki w najgorętszy dzień roku. Ukrzy żują mnie. Co zaskakujące, nie przeraża mnie to aż tak, jak powinno. Chętnie dałaby m się przy bić do drzewa, gdy by m mogła w ten sposób cofnąć to, co się stało. Drzwi otwierają się i choć spodziewam się pielęgniarki, staje w nich Adam. Jego twarz jest szara, oczy rozbiegane. Dwa wielkie kroki i stoi tuż przede mną, więc wstaję. – Coś się stało? – py tam przestraszona, zerkając na Avery. Śpi tak spokojnie. Jej pierś opada i wznosi się. – Lekarze czegoś się dowiedzieli? Adam chwy ta mnie za ręce i trzy ma je tak mocno, że prawie bolą.
– Powinienem by ł się upewnić, że mnie sły szałaś. – Jego głos to właściwie szept. Muszę nachy lić się bliżej, żeby go usły szeć. – Powinienem by ł podejść do ciebie do vana i powiedzieć ci, że wsadziłem Avery w fotelik. Przepraszam. Opuszczam ramiona w poczuciu ulgi. – Damy sobie z ty m radę, okej? – zapewnia mnie. Kiwam głową, przy ciskam swoją twarz do jego piersi i zaczy nam szlochać. Wy doby wają się ze mnie donośne, głębokie łkania, które staram się zdusić, aby nie obudzić małej, ale nie potrafię. Tulę się do Adama jeszcze przez chwilę, po czy m uwalniam się z jego objęć i uciekam do maleńkiej łazienki. Odkręcam wodę, żeby stłumić odgłosy mojego płaczu. Słowa Adama są darem, za który jestem wdzięczna i na który nie zasługuję. Kiedy spoglądam w lustro nad umy walką, widzę żałosne odbicie. Włosy mam zjeżone, oczy zapuchnięte i przekrwione, skórę pokry tą plamami, a czubek nosa jaskrawoczerwony. Patrzę na swoje kolana, obdarte i usiane strupami zakrzepłej krwi, pewnie od klęczenia obok Avery, kiedy wy ciągnięto ją z auta. Na spódnicy mam plamy od ziemi i trawy, a pod paznokciami zaschnięty brud. Jeszcze raz spoglądam w lustro i staram się dostrzec to, co widziałam w oczach niezliczony ch matek, które poznałam przez te wszy stkie lata. Matek, które potraktowały swoje dzieci wrzątkiem, biły je do nieprzy tomności, okładały pasem. Nachy lam się bliżej do lustra i niemal doty kam nosem szkła. Szukam szaleńczej iskry albo martwego spojrzenia w zielony ch otchłaniach mojego wzroku. Ale to ty lko ja. To niemożliwe, by m by ła jak one, jak te wszy stkie kobiety. Rozlega się delikatne pukanie do drzwi. – Wszy stko w porządku? – py ta Adam. – Tak – odpowiadam. Mój głos jest przenikliwy i wy soki. Zupełnie nie przy pomina głosu, który znam. – Nic mi nie jest. – My ję twarz i szoruję paznokcie. Moje ubranie wy gląda strasznie i jest całe przepocone, czuć ode mnie kwaśny odór. Potrzebuję wziąć pry sznic, ale nie chcę zostawić Avery, żeby pojechać do domu i się przebrać. Wy chodzę z łazienki i widzę, że do naszej córki przy szedł kolejny lekarz. To wy soki mężczy zna o spadzisty ch ramionach, w wieku około sześćdziesięciu lat. Na czubku jego siwej głowy spoczy wają okulary do czy tania. – Dzień dobry – wita nas. – Nazy wam się Campbell, jestem nefrologiem. Chciałby m przekazać państwu informacje na temat stanu zdrowia Avery. Znów siadamy i z wy czekiwaniem patrzy my na eksperta, który może uratować nasze dziecko. – Udało nam się unormować jej temperaturę ciała. Nadal obserwujemy ją pod kątem opóźnionej dy sfunkcji serca, nerek, mózgu i oczu. Oznacza to, że choć temperatura jest w normie i stan dziewczy nki jest stabilny, nadal istnieje ry zy ko niewy dolności wielu organów, rozpadu tkanki mięśniowej, nadmiaru potasu, niedoboru wapnia oraz podwy ższonego poziomu fosforu, z który ch wszy stkie mogą prowadzić do uszkodzenia nerek i ich niewy dolności. Doktor Campbell przy gląda się naszy m twarzom, jakby starał się ocenić, czy rozumiemy to, co do nas mówi. Oboje kiwamy głowami. – Będziemy monitorować Avery do momentu, aż poziomy ty ch substancji się znormalizują i dziecko przestanie mieć ataki drgawkowe. – Ile to może potrwać, panie doktorze? – py ta Adam. Doktor Campbell kręci głową. – Dwadzieścia cztery godziny, a może kilka ty godni. Zależy od tego, jak szy bko Avery
zareaguje na kurację lekami. Zanim doktor Campbell pozostawi nas z opuszczony mi głowami, kładzie nam na ramionach swoje dłonie, co przy wodzi mi na my śl uzdrowicieli wiarą, którzy ty lko doty kiem potrafią podobno przeszy ć czy jeś ciało falami leczniczej energii. Niczego nie czuję. Adam i ja siedzimy w ciszy w szpitalnej sali przez następne cztery godziny i odzy wamy się do siebie ty lko wtedy, kiedy jest to konieczne. Mój mąż przegląda stosik gazet, co jakiś czas wy sy łając esemesy do naszy ch bliskich. Dopadają nas fale płaczu. Staram się łkać po cichu, nie spuszczając wzroku z mojej córki, która śpi niespokojnie. Na każdy jej stęk zry wam się na równe nogi. Sły szę jakieś małe zamieszanie na zewnątrz i kiedy podnoszę wzrok, widzę Caren Regis, moją przełożoną z Wy działu Służb Społeczny ch oraz Richarda Prieto, generalnego prokuratora w hrabstwie, z który m wiele razy współpracowałam. Czuję ulgę na widok Caren, ale zastanawia mnie obecność Prieto. Nie wizy tuję tu zaniedby wanego, krzy wdzonego dziecka. Nie dokumentuję też okropieństw, jakie je dotknęły. Widok Richarda Prieto jest alarmujący. Przy kładam palec do ust na znak, że Avery śpi, i wy prowadzam ich na kory tarz. Stajemy tuż przy wejściu na oddział intensy wnej terapii. – Cześć Caren, cześć Richard – skinieniem głowy witam się z każdy m z nich. – Co się dzieje? – py tam, czując w piersi narastającą panikę. Prieto bez słów podaje mi kartkę papieru. Kartkę, którą w inny ch okolicznościach podawałam różny m rodzicom niezliczone ilości razy. Kartkę papieru, która potrafi złamać na pół serce matki. – Caren? – py tam, patrząc na nią z niedowierzaniem. Jej wzrok jest nieruchomy, wy zuty z emocji, taki sam, jaki by łby mój, gdy by nasze role się odwróciły. Prieto odchrząkuje. – Chciałem poinformować cię osobiście. Rozważamy możliwość zwołania ławy przy sięgły ch, by określić, czy będziemy postępować z oficjalny mi zarzutami. Nadal patrzę na Caren, czekając na wy jaśnienie. Słowa na kartce, które każą mi się trzy mać od córki na odległość minimum stu pięćdziesięciu metrów, rozmazują mi się przed oczami. – Zarzutami? – szepczę w końcu. Zasy cha mi w gardle. – Zagrożenie ży cia dziecka z poważny mi uszkodzeniami na ciele i zdrowiu. Kodeks Stanu Iowa, paragraf 726.6 – mówi Prieto. – Znam numer paragrafu – odpowiadam ostro. Paragraf 726.6 Kodeksu Stanu Iowa doty czy zagrożenia ży cia dziecka. Gdy by dziecko umarło, by łoby to przestępstwo kategorii B, za które grozi kara do dwudziestu pięciu lat więzienia. Odwracam się do Caren i ściszam głos. – Czy to konieczne? Przecież mnie znasz… − Próbuję oddać kartkę papieru. Prieto odpy cha ją w moją stronę. Caren wy prostowuje się i znów przy wdziewa zawodową maskę, do której widoku jestem przy zwy czajona. – Wiesz, jak to działa, Ellen. Przekażemy dochodzenie Departamentowi Bezpieczeństwa Hrabstwa Peosta, żeby zapewnić ci obiekty wną analizę faktów. Przebiegam wzrokiem treść kartki, którą wcisnął mi Prieto. – Nie, nie, nie – krzy czę z niedowierzaniem. – Zakaz zbliżania się? Chcecie mi powiedzieć, że nie mogę widy wać się z Avery ? – Głos mi się łamie. Po minie Caren widzę, że rozumie, że to mnie zabija. Zastanawiam się, gdzie się podziała ta pewna siebie, aserty wna kobieta, którą by łam
jeszcze kilka godzin temu. Powinnam żądać możliwości widzenia z córką, ale czuję się niegodna, przestraszona. – A co z Leah i Lucasem? Mogę się nadal z nimi widy wać? Nie możecie mnie chy ba trzy mać z dala i od nich. – Wiem doskonale, że mogą, jeśli uznają, że pod moją opieką grozi im niebezpieczeństwo. Po raz pierwszy uderzają mnie konsekwencje tego, co zrobiłam i jak to może wpły nąć na Leah i Lucasa. Jak będą na mnie patrzeć i co będą o mnie my śleć, kiedy się dowiedzą, co dokładnie przy darzy ło się ich siostrze? Mam ochotę nawrzeszczeć na Prieto i Caren. Chcę ich zapy tać, jak mogą spojrzeć w lustro, wiedząc, że trzy mają bardzo chorą dziewczy nkę z dala od matki. – Richard, zostawisz nas na chwilę? – Caren py ta Prieto, który zerka na nią podejrzliwie, ale wy ciąga telefon i odchodzi. – Ellen… − Niewzruszona mina nie znika z jej twarzy, ale głos łagodnieje. – Musimy w ty m przy padku postępować według procedur. Wiem, że to by ł straszny wy padek, ale mamy obowiązek dokładnie zbadać sprawę, tak jak zrobiliby śmy, gdy by doty czy ła ona kogokolwiek innego. W twoim przy padku musimy by ć nawet bardziej dokładni. – Co się dzieje, Caren? Avery może umrzeć, a ty mi mówisz, że nie wolno mi przy niej by ć? A co z Leah i Lucasem? Ich też będziecie trzy mać z dala ode mnie? Chy ba nie uważacie, że jestem dla nich zagrożeniem? – Tak strasznie boję się odpowiedzi. Znam przecież procedury. – Dostaniesz koordy natora BZSR, jak każdy w tej sy tuacji – tłumaczy Caren. Kręcę głową, nie potrafiąc uwierzy ć w to, co sły szę. Zostanie nam przy dzielony opiekun socjalny do spraw Bezpieczeństwa, Zagrożeń i Stabilności w Rodzinie. Wizy tatora, którego praca polega na ty m, by utrudnić nam ży cie. Opiekunowie BZSR są młodzi, przepracowani i źle opłacani. Większość z nich ma dy plomy licencjackie z jednej z dziedzin doty czący ch służb społeczny ch. Nie są doradcami i zostają wy słani do cudzy ch domów ty lko po to, żeby by ć oczami i uszami wy działu. Taki opiekun może wpaść do nas o każdej porze dnia i nocy. Może wejść do naszego domu i kazać sobie pokazać każdy zakamarek. Może sprawdzić, co robimy na obiad, skontrolować czy stość, to, czy łóżka są pościelone. Może rozmawiać z Leah i Lucasem bez naszej obecności. Ale co najważniejsze, sprawdza, czy dzieci są bezpieczne. Dla rodzin to może by ć prawdziwa udręka, ale stoi za nią racjonalny powód. Nie mogę ty lko uwierzy ć, że to konieczne w przy padku mojej rodziny. Jak gdy by czy tała w moich my ślach, Caren próbuje dać mi jakąś nadzieję. – Wiem, że to by ł wy padek, Ellen. Zrobię wszy stko, co w mojej mocy, żeby pomóc ci przez to przejść. Prokuratura ma dwadzieścia dni na dochodzenie i jestem przekonana, że wy nik będzie na twoją korzy ść. – Caren – błagam, sięgając po jej dłoń. – Muszę by ć z Avery. Ona może umrzeć. – Dwadzieścia dni. – Delikatnie się ode mnie odsuwa. – A jeśli nie będziemy mieć dwudziestu dni? – mówię raz jeszcze, ty m razem z większą desperacją. – Muszę przy niej by ć. Błagam. Caren opuszcza wzrok i bierze krótki wdech. – Nie wiem, co jeszcze ci powiedzieć. Na razie najlepiej będzie postępować zgodnie z procedurą. – Najlepiej by łoby, gdy by ście pozwolili mi widy wać Avery. Jestem jej matką, ona mnie potrzebuje! – Całkowicie się rozklejam. Żadna z osób idąca ruchliwy m kory tarzem szpitala nie zwalnia nawet na chwilę ani nie rzuca mi choćby współczującego spojrzenia. Wszy scy albo są
pogrążeni we własny m piekle, albo tak przy zwy czaili się do codzienny ch dramatów, które mają miejsce na ty ch kory tarzach, że nie zauważają nawet płaczącej kobiety błagającej o możliwość widy wania się z dzieckiem. Prieto wraca do nas. – Musisz od razu wy jść – mówi stanowczy m tonem, rozglądając się, by sprawdzić, czy ktoś słucha. – Musisz się trzy mać z dala od córki i tego oddziału aż do czasu zakończenia postępowania. – Wzdy cha. – I załatw sobie adwokata, Ellen – radzi mi Prieto. – I to dobrego. Zostawiają mnie samą, a ja, cała we łzach, osuwam się na ławeczkę pod oknem wy chodzący m na szpitalny parking.
16
Jenny szła, licząc przecznice. Jedna. Co powie jej babcia, kiedy otworzy drzwi i zobaczy ją w progu? Na pewno będzie zaskoczona. Ale czy się ucieszy ? Jenny pomy ślała o kartce urodzinowej w swoim plecaku. Tak, by ła pewna. Babcia się ucieszy. Dwie, trzy przecznice. Jeszcze siedem. Jenny przy spieszy ła kroku, popędzana niecierpliwością. Cztery, pięć, sześć. A jeśli babcia się wy prowadziła? A jeśli nikt nie otworzy drzwi? Co wtedy zrobi? Nie by ła pewna, czy dałaby radę znaleźć drogę do domu Maudene i czy w ogóle chciałaby ją znaleźć. Groźba wezwania kogoś ze służb społeczny ch przestraszy ła dziewczy nkę bardziej niż błąkanie się po ulicach Cedar City. Za nic nie pójdzie już do rodziny zastępczej. Siedem, osiem przecznic. Jeszcze ty lko dwie. Mimo upału Jenny zaczęła biec. Za dwie przecznice może znajdzie się przed domem babci. Kogoś, kto będzie musiał ją kochać, bo są spokrewnieni. Dziewczy nka szy bko odsunęła my śl o swojej mamie. By cie z kimś spokrewniony m nie miało dla niej dużego znaczenia. Ciężko dy sząc, zwolniła, kiedy zobaczy ła zielony znak na Hickory Street. Jenny nie by ła pewna, w którą stronę skręcić, w lewo czy w prawo. Wy ciągnęła z plecaka lawendową kopertę, ubrudzoną potem i ziemią, i zaczęła powtarzać adres dla zapamiętania – 2574 Hickory Street. Postanowiła, że pójdzie w lewo. Na pierwszy m z domów, które minęła, napisane by ło 112, potem 111, 109, 107. Ku swojemu rozczarowaniu Jenny zdała sobie sprawę, że idzie w złą stronę. I mimo że nie by ła nawet dobra z matmy, szy bko się zorientowała, że dojście od 107 do 2574 zajmie jej bardzo dużo czasu. Zgarbiła ramiona, odwróciła się i zaczęła iść w przeciwną stronę. Dwadzieścia minut później dziewczy nka czuła, jak od bezlitosnego, popołudniowego słońca piecze ją czubek głowy. Wiedząc, że i tak jest już lekko poparzona słońcem, weszła pod cień rzucany przez ogromny dąb, wy ciągnęła butelkę do połowy wy pełnioną ciepławą wodą i upiła ty lko jeden ły k. Jenny zaczęła obgry zać paznokieć kciuka, a w jej głowie znów pojawiły się wątpliwości. Co się stanie, jeśli jej babcia nie mieszka już na Hickory Street? Pociągając nosem, zarzuciła plecak na plecy i wy szła spod gałęzi pełny ch liści, mrużąc oczy przed nieustępliwy m słońcem, kiedy przy krawężniku zatrzy mało się znajome obłe auto. Ze środka wpatry wały się w nią trzy twarze. Maudene opuściła szy bę i Jenny lekko się wzdry gnęła, czekając na repry mendę, której się spodziewała. Kobieta spojrzała na nią ży czliwie, ale dwójka jej wnuków podejrzliwie zmierzy ła ją wzrokiem. – Przy najmniej daj się zawieźć tam, gdzie idziesz. – Do babci – powiedziała Jenny drżący m głosem. Wy powiedzenie ty ch słów na głos sprawiło, że stały się bardziej realne, a nawet bardziej prawdopodobne. Wręczy ła Maudene kopertę z adresem. – Musicie się tam jakoś pomieścić – powiedziała starsza pani, gdy dziewczy nka wciskała się na ty ł samochodu obok nieco młodszego od niej chłopca. – To Jenny – zwy czajnie powiedziała Maudene. Dziewczy nka spojrzała na nią, czekając na to,
co powie dalej. – Jenny, to moje wnuki Leah i Lucas. – Cześć – odezwała się nieśmiało. – Chcę jechać do Avery ! – Leah ledwie spojrzała w jej stronę. − Kiedy możemy ją zobaczy ć? – Niedługo – obiecała Maudene. – Musimy zrobić po drodze jeden przy stanek, a potem pojedziemy do mnie i zadzwonimy do mamy i taty, żeby się dowiedzieć, jak się czuje wasza siostra. Jechali w ciszy. Jenny zauważy ła już wcześniej, że starsza pani nie mówi za wiele, kiedy prowadzi samochód. Nie jak jej ojciec, który paplał cały czas i komentował absolutnie wszy stko – począwszy od tego, jak prowadzi kierowca przed nimi, po liczbę dziur w jezdni. Jenny doszła do wniosku, że podczas jazdy Maudene najlepiej się my śli. Connie, dawna koleżanka taty, mówiła, że lubi my śleć, biorąc pry sznic i że tata Jenny najpierw robi, potem my śli. Dziewczy nka nie uważała, żeby to by ł komplement, ale Connie powiedziała to z uśmiechem i pocałowała ojca w policzek. Jenny nie miała miejsca, w który m dobrze jej się my śli, ale mogłaby to by ć na przy kład przy tulna sy pialnia, taka jak ta w domu Maudene. Serce dziewczy nki niepokojąco waliło w jej piersi. – Może pójdziesz do drzwi pierwsza – zasugerowała trzęsący m się głosem. – Żeby się upewnić, czy to właściwy dom. – Dobrze – odparła Maudene, zaskakując Jenny drżeniem we własny m głosie. Kobieta powoli jechała ruchliwą ulicą i zerkała na numer każdego domu, aż w końcu oznajmiła: – Mamy 2574 z adresu na kopercie. − Cała czwórka utkwiła wzrok w domu po drugiej stronie ulicy, w który m wy chowy wała się matka Jenny. Pożółkły trawnik porastały chwasty i stały na nim wesołe dekoracje: pulchne ogrodowe skrzaty, mała rodzina królików, aniołek klęczący do modlitwy. Jenny lekko opuściła ramiona w poczuciu ulgi. Osoba, która ma przed domem aniołka, nie może by ć taka zła. Domek pomalowany by ł na biało, ale spłowiał od upły wu czasu i działania tutejszej pogody. Dwa frontowe okna otoczone by ły zielony mi okiennicami, a donice na parapetach wy pełnione by ły czy mś, co wy glądało na tanie, sztuczne kwiaty. – Mogę pójść z tobą? – zapy tał Lucas, sięgając po klamkę. – Zostańcie tu we trójkę i czekajcie, aż po was przy jdę, dobrze? – powiedziała Maudene, odwracając się i sięgając po swoją torebkę z czarnej skóry, leżącą na podłodze po stronie Jenny. Widząc zranioną minę dziewczy nki, kobieta pokręciła głową i uśmiechnęła się ze znużeniem. – Wcale nie my ślę, że coś by ś mi ukradła. Może będę musiała pokazać twojej babci dowód osobisty, żeby nie pomy ślała, że jestem jakąś wariatką, i nie wezwała policji. – Aha – odparła Jenny, zaskoczona. O ty m nie pomy ślała. Maudene wzięła uspokajający wdech, z torebką w dłoni otworzy ła drzwi samochodu i odskoczy ła na krawężnik, żeby uniknąć mknący ch po ulicy aut. Spojrzała w lewo, prawo i jeszcze raz w lewo i w prawo, by móc bezpiecznie przejść przez ulicę. Jenny przeszło przez my śl, żeby wy skoczy ć z samochodu i wziąć ją za rękę. Maudene nadal rozglądała się to w prawo to w lewo i w chwili, kiedy dziewczy nka sięgała po klamkę, starsza pani dojrzała przerwę w sznurze aut i pospiesznie przeszła na drugą stronę. Kiedy by ła już bezpieczna, uśmiechnęła się i pomachała do Jenny. Maudene przez chwilę patrzy ła na dom, po czy m wy prostowała się, ściągnęła ramiona i powoli weszła po niszczejący ch cementowy ch stopniach do frontowy ch drzwi. Wstrzy mując oddech, dziewczy nka obserwowała, jak Maudene podnosi pięść i puka do drzwi. W końcu się otworzy ły i stanęła w nich jakaś postać.
Jenny przy słoniła oczy dłonią, ale słońce świeciło tak mocno, że i tak nie mogła zauważy ć, czy to kobieta, czy mężczy zna i w jakim wieku. Maudene, stojąca plecami do auta, najwy raźniej rozmawiała z tą postacią, ale Jenny znajdowała się zdecy dowanie za daleko, a odgłosy samochodów by ły zby t głośne, by mogła cokolwiek usły szeć. Choć szy by auta by ły opuszczone, upał by ł nie do zniesienia i Jenny pomy ślała o wnuczce Maudene, która prawie umarła, siedząc zamknięta w vanie. Próbowała sobie wy obrazić, jak to jest, zamknęła oczy i wstrzy mała oddech tak długo, jak ty lko potrafiła. Dała radę jakieś dwadzieścia sekund, po czy m zachłannie zaczęła ły kać gorące powietrze. Kiedy otworzy ła oczy, zarówno Leah, jak i Lucas gapili się na nią, jakby przy by ła z kosmosu. Rozmowa Maudene zdawała się trwać w nieskończoność i Jenny zastanawiała się, czy nie wy siąść, aby lepiej przy jrzeć się osobie stojącej w drzwiach. Może to by ła jej babcia. Może by ła to jedna z ty ch babć, które pieką ciasteczka i robią szaliki na drutach. A może by ła to babcia, która pali długie, cienkie papierosy, przeklina i cały dzień ogląda telewizję. A co najgorsze, może nie chciała mieć nic wspólnego z wnuczką, która niespodziewanie zjawiła się w jej domu. Zanim dziewczy nka zdąży ła się zdecy dować, Maudene odwróciła się i szy bko zeszła po schodkach. Spomiędzy mknący ch samochodów Jenny starała się przy jrzeć cieniowi, który nadal stał w progu, ale bez powodzenia. Czy odnalazła swoją babcię? Próbowała wy czy tać coś z twarzy starszej pani, na której widniała ta sama mina, co u Billy ’ego, kiedy orientował się, że w lodówce nie ma piwa, albo u Connie, kiedy odebrała telefon, z którego dowiedziała się, że jej mama miała zawał. Nagle zdała sobie sprawę, że choć sama nie mogła dostrzec osoby w drzwiach, może ona by ła w stanie zauważy ć ją, więc pospiesznie obniży ła się na fotelu, tak że jej głowa znajdowała się tuż pod oknem. Dziewczy nka nie wy prostowała się, dopóki Maudene nie wsiadła do samochodu, nie zapięła pasów i nie włączy ła się do ruchu. – No i? – zapy tała w końcu Jenny. – Co powiedzieli? Czy moja babcia nadal tu mieszka? Maudene jechała w ciszy, z troską wy malowaną na twarzy. Kiedy dojechali do domu starszej pani, Leah i Lucas wy skoczy li z samochodu i pobiegli do środka. Maudene i Jenny poszły za nimi powoli. Kiedy by ły już na ganku, Maudene wzięła Jenny za rękę. – Przy kro mi, Jenny – powiedziała w końcu. – Twoja babcia odeszła w zeszły m roku. – Maudene przy ciągnęła ją do siebie. – Ale nie martw się, coś wy my ślimy – zapewniła ją. – Obiecuję. – Och – szepnęła Jenny. – To bez znaczenia. – I wlepiając wzrok w drewniane deski ganku, starała się powstrzy mać od płaczu, zaskoczona ty m, że jednak trochę jej zależało. Nie by ło dla niej nic ważniejszego.
17
Widziałam krzy wdy, jakie rodzice potrafią wy rządzić swoim dzieciom. W moich prawie niemożliwy ch do odczy tania notatkach dokumentowałam okropieństwa, jakich by łam świadkiem. Mój mąż określa je mianem „Dziennika siedmiu smutków”. Uzależnione niemowlęta w konwulsjach, o serduszkach nie większy ch niż ich maleńkie, rozedrgane piąstki. Trzy letnie berbecie, które nigdy nie nauczy ły się chodzić, a cały ich świat mieści się w łóżeczkach metr na półtora, z który ch łuszczy się ołowiana farba. Pięciolatki, który ch zdjęcia rentgenowskie są atlasem ludzkiego cierpienia. Połamane kości, urazy czaszki. Rany się zagoiły, ale nie zostały zapomniane. Jedenastoletnie dziewczy nki, który ch koszmar zaczy na się o zachodzie słońca, kiedy matka zamy ka drzwi sy pialni, a ojciec, ojczy m albo konkubent matki po cichu je otwiera i wpy cha się pod kołdrę w tańczące baletnice. Przy palenia papierosem, oparzenia wodą, lokówką. Podbite oczy, pęknięte wargi, złamane serca. Dziewczy nki, które ponoć uczą się latać, wy skakując z okna na drugim piętrze. Widziałam to na własne oczy. Ale nic, nic z ty ch rzeczy nie by ło w stanie mnie przy gotować na krzy wdy wy rządzone własnej córce moim roztargnieniem. Nie jestem jedny m z ty ch rodziców. Nagle obok mnie siada Adam i mocno mnie przy tula. Trzęsę się ze strachu i wściekłości, przy pominając sobie każde słowo rozmowy z Prieto i Caren. – Co się dzieje, Ellen? – py ta bezradny m tonem. – Coś się stało Avery ? Staram się powstrzy mać łzy. Na chwilę kory tarz pustoszeje. – Nie mogę w to uwierzy ć! – Co? Co? – dopy tuje się Adam. – Co się dzieje? – Powiedzieli, że nie mogę widy wać się z Avery, aż zakończą dochodzenie. – Przeły kam ciężko ślinę, z trudem wy powiadam słowa. Adam mruga i odchy la nagle głowę. – Dochodzenie? A czego tu niby dochodzić? Powiedziałaś im, co się stało, prawda? – To co im powiem, nie ma znaczenia – stwierdzam gorzko. – Postępują zgodnie z procedurami. – Czemu mieliby to robić? – py ta Adam. – Poświęciłaś każdą wolną minutę na opiekę nad dziećmi, z który mi pracujesz. Na miłość boską, przecież ty je chronisz! Wiedzą, jaką jesteś osobą. To nie ma sensu. – Wiem – płaczę. Z gardła wy doby wa mi się ciche, pełne frustracji warknięcie i pracownik szpitala popy chający przed sobą wózek brudnego prania mierzy nas wzrokiem, przechodząc obok. Czekam, aż znajdzie się na ty le daleko, że nie będzie mógł nas usły szeć, zanim zacznę mówić dalej. – Gdy by Prieto i Caren potraktowali mnie ulgowo, ich wiary godność poszłaby z dy mem. Każda ich decy zja zostanie zakwestionowana. – Ale przecież my ślą racjonalnie, prawda? Wiem, że tak jest. Podnoszę ręce w geście bezradności.
– Wy gląda na to, że już podjęli decy zję. – Jak długo mogą cię trzy mać z dala od Avery ? – py ta Adam pokonany m tonem. Na twarzy maluje mu się zmęczenie i troska. – Mają dwadzieścia dni. Muszą zakończy ć dochodzenie, chy ba że będą potrzebowali więcej czasu i wy stąpią o odroczenie. – Dwadzieścia dni brzmi jak wieczność. Nie mogę sobie wy obrazić, by m mogła by ć z dala od Avery dłużej niż kilka minut, co dopiero ty le dni. – To niesprawiedliwe – mówi zmartwiony Adam, opierając się o ścianę. – Avery cię teraz potrzebuje. A co by się stało, gdy by ś zignorowała Prieto i nadal przy chodziła do małej? – Mogą mnie aresztować za naruszenie nakazu. To poważna sprawa – mówię bardziej do siebie niż do Adama. – Chcą powołać ławę przy sięgły ch, żeby sprawdzić, czy mają na ty le dowodów, by zarzucić mi zagrożenie ży cia i zdrowia dziecka. Twarz Adama staje się jeszcze bledsza, choć wy dawało się to niemożliwe. – Możesz iść do więzienia? Boże, Ellen. Co my zrobimy ? Kręcę głową. – Nie wiem – płaczę. – Po prostu nie wiem. – Podchodzę bliżej i opieram głowę o jego pierś. – Ława przy sięgły ch postawi cię w stan oskarżenia, wiesz? – mówi cicho Adam. – Zawsze to robią. Wiem, że to prawda, ale nie chcę w to wierzy ć. W ławach przy sięgły ch zasiadają rodzice i dziadkowie. Wiedzą, że każdemu z nich może się przy darzy ć coś takiego. A może matki i ojcowie z ławy przy sięgły ch będą mówić do siebie: „Jak ona mogła? Jak mogła postąpić tak nieodpowiedzialnie, gdy w grę wchodził taki skarb? Nie zasłuży ła sobie na dar rodzicielstwa. Poślijcie ją do więzienia i zabrońcie widy wania się z dziećmi. Zmarnowała swoją szansę”. – Powiem im, że to by ła moja wina – Adam mówi stanowczo, choć wiem, że nie czuje się taki zdecy dowany. Kręcę głową z boku na bok, nadal zamknięta w jego ramionach. – Nie, nie rób tego. Będą wiedzieli, że ty lko starasz się mnie chronić. Po co i ty masz tracić pracę? – Nie zwolnią cię – mówi z przekonaniem. – Przeprowadzą swoje dochodzenie i wszy stko bardzo szy bko się skończy. – Unoszę podbródek, żeby spojrzeć mu w oczy, czerwone z wy cieńczenia. Nie mam serca mu powiedzieć. Nie ma znaczenia, co wy każe dochodzenie Caren albo czy ława przy sięgły ch Prieto zadecy duje, że istnieje wy starczająca ilość dowodów, by posłać mnie do więzienia. Moje doty chczasowe ży cie się skończy ło. Trzy mając się za ręce, powoli wracamy do szpitalnego pokoju Avery. Niech mnie wszy scy diabli, jeśli przy najmniej nie pożegnam się z córeczką. Pociągam nosem i z determinacją wchodzę do środka, gdzie jej lekarz i nieznana mi pielęgniarka wczy tują się w kartę. – Przepraszam – mówię. Oboje podnoszą wzrok. – Za państwa pozwoleniem chciałaby m pożegnać się z moją córką. Wy jaśnienie sy tuacji może potrwać kilka dni. – Oboje kiwają głowami, doktor Campbell z wy ćwiczoną obojętnością, pielęgniarka ze skrępowaniem. Lekarz zerka na kory tarz i przechy la głowę w stronę pokoju Avery, a ja uznaję to za zaproszenie do środka. Kiedy już jestem w pokoju, doktor Campbell zamy ka za nami drzwi. Avery leży na plecach z kciukiem w ustach, oczy ma na wpół otwarte, ale kiedy mnie widzi, otwierają się szerzej. Wy ciąga do mnie rączki, prostuje je i zaciska piąstki. W ten sposób mówi „daj”. Odwracam się do doktora Campbella, żeby dostać pozwolenie, i znów uderza mnie to, jak
moje ży cie nagle przy pomina ży cie moich klientów. Spojrzeliby na mnie w ten sam sposób. „Czy mogę iść do sy na? Czy mogę wziąć córkę na ręce? Czy jestem tego godna?”. Teraz to doktor Campbell dzierży władzę. – Proszę się nie spieszy ć – mówi. – Ja ty mczasem siądę tutaj. – Wskazuje na krzesło z twardy m oparciem w rogu małego pokoju. To najdalsze miejsce, w jakie może się udać, żeby dać nam trochę pry watności, ale jego przesłanie jest jasne. Może nagiąć zakaz zbliżania się ty lko ten jeden raz, pozwalając mi pożegnać się z córką, ale pod żadny m pozorem nie pozwoli mi zostać z nią sam na sam. – Avery – szepczę. Łzy niekontrolowanie ciekną mi po policzkach. Wita mnie cieniutki uśmiech. Mała ledwo podnosi dłonie w moją stronę, a ja spoglądam na doktora Campbella z nadzieją, że pozwoli mi wziąć ją na ręce. Przepraszająco kręci głową. – Jej stan nie jest jeszcze na ty le stabilny, aby mogła ją pani wy jąć z łóżeczka. Cała we łzach biorę jej maleńką rączkę i przejeżdżam kciukiem po pełny ch dołeczków kny kciach, starając się zapamiętać, jak wy gląda dokładnie w tej chwili. Odgarniam jej delikatne włosy z czoła. Pod jej oczami widnieją cienie. Jej skóra jest blada, ale przy najmniej chłodna w doty ku. Nigdy nie zapomnę intensy wności temperatury, która wy doby wała się z porów mojej córki, gdy wy ciągnięto ją z vana. Avery nie wy daje z siebie żadnego dźwięku i zastanawiam się, czy trauma całego zdarzenia spowodowała u niej rozwojowy regres albo gorzej – czy zaszły jakieś nieodwracalne umy słowe uszkodzenia. Odpy cham od siebie te okropne my śli i skupiam się na mojej córce, którą trzy mam za ręce. Avery stara się mieć uniesione powieki, a kiedy się jej to udaje, jej oczy od razu biegną do mojej twarzy, jakby się upewniała, że nadal przy niej stoję. Wiem, że pozostało mi niewiele czasu i że muszę powiedzieć to, co musi zostać wy powiedziane. Mogą minąć dni, zanim znów będę mogła ją zobaczy ć, znów coś do niej powiedzieć, ale jestem świadoma obecności doktora Campbella, więc nachy lam się nad szpitalny m łóżeczkiem i szepczę Avery do ucha. – Tak bardzo cię przepraszam, Avery. Jej oczy poddają się wy cieńczeniu, kciuk ma bezpiecznie skry ty w ustach, a jej pierś unosi się i opada spokojnie. – Tak bardzo cię przepraszam – błagam córkę o wy baczenie. – Mamusia nie chciała, żeby to się stało. Nie wiedziałam, że jesteś w samochodzie – mówię dalej, wiedząc, że Avery nie obchodzą intencje ani wy padki, wie jedy nie, że matka zostawiła ją przy piętą na ty lny m siedzeniu vana, w który m temperatura sięgnęła czterdziestu trzech stopni w ciągu ty lko kilku minut. Czy na zawsze to zapamięta? Niezmy walny ślad, który będzie jej towarzy szy ł do końca ży cia? Może nie samo zdarzenie, ale uczucie porzucenia, by cia zapomnianą? Czy będzie dorastać, nie umiejąc ufać, czy będzie mieć zespół stresu pourazowego? Lęk przed mały mi, zamknięty mi przestrzeniami, szpitalami? Przede mną? – Mamusia musi teraz zająć się Leah i Lucasem, więc tatuś z tobą zostanie. Zobaczy sz mnie za parę dni… obiecuję – dodaję po lekkim zawahaniu. – Kocham cię, Avery. – Łkam, a ona wy ciąga przez sen rączkę i doty ka mojej twarzy. – Tak bardzo cię kocham – mówię z determinacją i całuję ją cztery razy – w czoło, lewy policzek, prawy policzek i usteczka. Tak jak zawsze robię, kiedy kładę ją spać. Sły szę za sobą szuranie nóg krzesła o podłogę i rozumiem, że doktor Campbell daje mi znać, że
mój czas z Avery dobiegł końca. Nie ruszam się, dopóki doktor Campbell nie odchrząknie, a Adam delikatnie nie chwy ci mnie za łokieć. Niemal padam na ziemię z bólu, z jakim łączy się rozstanie z córką. Czuję się, jakby odebrano mi siłą kawałek własnej duszy. Z łóżeczka dobiega mnie jęknięcie podobne do odgłosu ptaka i kiedy się odwracam, widzę, że powieki Avery drgają jak szalone. – Co się dzieje? – py tam rozpaczliwie doktora Campbella, który szy bko mnie omija. – Atak drgawkowy – mówi krótko. Dłonie mojej córeczki mocno zaciskają się w piąstki, a jej maleńkie ciało zaczy na ry tmicznie drgać, kroplówka wpięta w jej kolano buja się z każdy m wstrząsem. – Niech pan coś zrobi – błagam doktora, który spokojnie patrzy na swój zegarek. Z ust Avery wy doby wają się bąbelki śliny, która ścieka jej po podbródku. – Błagam – mówię, ale lekarz pozostaje iry tująco nieruchomy i bacznie przy gląda się mojej córce. – Proszę – mówię raz jeszcze, ty m razem do Adama, który podchodzi do łóżeczka i sięga po Avery, żeby wziąć ją na ręce. – Nie – mówi ostro doktor Campbell. – To mogłoby zrobić więcej szkody niż poży tku. − Adam zasty ga, po czy m chowa twarz w dłoniach, zakry wając oczy. Choć chcę zrobić to samo, jestem jak sparaliżowana, nie mogę odwrócić wzroku od strachu, jaki widzę w szklisty m spojrzeniu Avery, aż w końcu jej spięte mięśnie zaczy nają się rozluźniać. – Siedemdziesiąt trzy sekundy – oświadcza doktor Campbell. – Ten nie trwał tak długo, jak atak w karetce i na pogotowiu. – Avery zaczy na płakać, zachły stując się powietrzem i muszę zacisnąć dłonie, żeby powstrzy mać się od porwania jej w ramiona. – Nic jej nie będzie? Czy coś ją boli? – py tam. Mój własny oddech wy ry wa się w ostry ch, czkający ch haustach. – To niepokojące, ale też dość częste – odpowiada doktor Campbell. – Będziemy ją uważnie obserwować i odpowiednio dopasujemy dawki leków. Ustalenie idealny ch proporcji może zająć trochę czasu. Najprawdopodobniej znów teraz zaśnie. – Dłonią pokazuje mi drzwi i patrzy na mnie wy czekująco. – Co? – mówię skrzeczący m głosem. – Nie mogę jej tak zostawić. – Ledwie jestem świadoma tego, że Adam oparł się o przeciwną ścianę pokoju, a ja znów płaczę. – Bardzo mi przy kro. – Kliniczny ton głosu lekarza znikł i sły szę teraz jego współczucie. – Musimy postępować zgodnie z nakazem sądowy m. – Proszę – mówię przez łzy. – Nie mogę stąd iść. Niech mi pan nie każe wy chodzić. – Teraz już go błagam i ciągnę za rękaw kitla. Sły sząc rozpacz w moim głosie, Adam obejmuje mnie. – To nic, El – mówi, starając się mnie pocieszy ć, ale sły szę drżenie w jego głosie. – Zadzwonię do ciebie, jeśli ty lko coś się stanie – obiecuje mi, próbując powstrzy mać łzy. – Kocham cię. – Nachy la się do mnie i całuje. – Kocham cię – wy krztuszam z siebie. Skinieniem głowy dziękuję doktorowi Campbellowi za czas, który poświęca mojej córce. Odpowiada mi takim samy m skinieniem i mam wrażenie, że widzę w jego oczach łzy. Wy chodzę z pokoju Avery otumaniona, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Na oddziale ty le się dzieje. Lekarze i pielęgniarki chodzą z miejsca na miejsce, rodzice na różny ch etapach niedowierzania i żalu starają się powstrzy mać od płaczu. Czuję potrzebę, by jechać do Leah
i Lucasa, ale mam wrażenie, że nie mogę im niczego dać. Wy chodzę z oddziału i włóczę się po kory tarzach, aż znajduję łazienkę. Wchodzę do środka, zamy kam za sobą drzwi, siadam na podłodze i płaczę. Staram się jak mogę, by stłumić moje łkanie, ale pochodzi ono z miejsca, o którego istnieniu nie miałam pojęcia i jestem pewna, że sły chać mnie na kory tarzu. Płaczę, aż w końcu brakuje mi łez, wy miotuję do toalety, staję na niepewny ch nogach, my ję dłonie i twarz, po czy m wy chodzę z łazienki. Wiem, że muszę jechać do moich pozostały ch dzieci, ale odkry wam, że nie jestem w stanie opuścić szpitala. Muszę by ć przy najmniej w ty m samy m budy nku co Avery. Idę z powrotem w stronę oddziału intensy wnej terapii, zatrzy muję się przed wejściem i zaczy nam iść w przeciwną stronę, odmierzając każdy krok, aż do stu pięćdziesięciu metrów. Sto pięćdziesiąt metrów, mówi zakaz zbliżania. Długość półtora boiska futbolowego, wy sokość czteropiętrowego budy nku. Sto pięćdziesiąt metrów zapewni mojemu dziecku bezpieczeństwo. Sto czterdzieści osiem i pół, sto czterdzieści dziewięć, sto czterdzieści dziewięć i pół. Sto pięćdziesiąt. Stoję przy szeregu słoneczny ch okiennic niedaleko wind. Nie ma tu krzeseł ani kanap, ale to nie ma znaczenia. Znajduję sobie kąt z dala od pieszy ch ścieżek i z plecami oparty mi o ścianę osuwam się na podłogę i czekam. Sto pięćdziesiąt metrów i ani kroku więcej.
18
Jenny trzy mała się z ty łu, kiedy pomagała Maudene, Leah i Lucasowi rozładować zakupy. Niektóre z mrożonek zdołały się już zamienić w mokrą papkę. – O rany, ale ciężkie – powiedziała Jenny z udawany m entuzjazmem, stawiając torby w kąciku śniadaniowy m. Próbowała ukry ć swoje rozczarowanie ty m, że babcia zmarła, zanim Jenny zdąży ła ją poznać, i że tak bardzo wierzy ła, że ją ma. Dolly przy czołgała się bliżej na artrety czny ch kolanach i z zainteresowaniem zaczęła obwąchiwać torby. – Nie, nie! – zganiła ją Jenny. – Poszła! – Nikomu nie robi krzy wdy – zapalczy wie powiedziała Leah, stawiając swoje torby obok. Jenny spojrzała na Dolly scepty czny m wzrokiem. – Dolly to dobry pies – powiedział Lucas w jej obronie. – Prawda, babciu? – Wes bardzo dobrze ją wy szkolił – zgodziła się Maudene. – Dolly nie zwędziłaby niczego ze stołu, tak jak nikogo by nie ugry zła. – Kim jest Wes? – zapy tała Jenny, przeszukując reklamówki i wy ciągając z nich mrożone produkty, które układała w równe sterty. – To nasz dziadek – odparła Leah kpiący m tonem. Jenny poczuła, jak czerwienieją jej policzki. – A skąd niby miałam to wiedzieć? Jestem tu nowa. – No już, już – powiedziała Maudene, próbując je ugłaskać. – Jenny, może pomożesz mi pochować zakupy, a wy, Leah i Lucasie, pójdźcie się rozpakować. – Gdzie będziemy spać? – zapy tała Leah, spoglądając z pogardą na Jenny. – Mamy kilka możliwości – odparła starsza pani, otwierając lodówkę, do której wstawiła butelkę mleka i karton soku pomarańczowego. – Jeśli Jenny zostanie z nami na noc, ty i Jenny możecie spać w dawny m pokoju mamy, a Lucas w pokoju chłopców. Jest tam ty lko jedno łóżko. Albo Leah i Lucas mogą spać w pokoju mamy, a Jenny u chłopców. Jak będziecie chcieli. – Ja i Lucas bierzemy różowy pokój – powiedziała Leah stanowczo. Zarzuciła sobie plecak na ramię i ruszy ła w stronę schodów. – Chodź, Lucas. – Hej – zawołała Jenny, martwiąc się o koszulkę ojca, którą zostawiła na łóżku w różowej sy pialni. – Ale tam są już moje rzeczy ! – Odłoży ła bochenek chleba, który trzy mała w rękach, i pobiegła za Leah i Lucasem. Zachęcona cały m zamieszaniem Dolly wy dała z siebie niskie szczeknięcie i dołączy ła do przepy chanki, uderzając pazurami o drewnianą podłogę. Sły sząc kroki psa, Jenny pisnęła ze strachu i przepchnęła się na schodach przed Leah i Lucasa. Dziewczy nka pobiegła kory tarzem ile sił w nogach, pokonała kolejne schody i pierwsza wpadła do różowej sy pialni, zatrzaskując za sobą drzwi. W panice zaczęła szukać zamka, a kiedy go nie znalazła, usiadła na podłodze, tarasując drzwi swoim ciałem. Sły szała ciężkie kroki Leah i Lucasa, ale to stukot łap Dolly, pospiesznie skrobiący ch o posadzkę kory tarza, wy wołał jej łzy. – Otwieraj! – zawołała Leah przez drzwi i przekręciła klamkę. Jenny czuła, jak Leah i Lucas
walą do drzwi i pchają je, dzięki czemu rozwarły się na parę centy metrów. Jenny pchała w drugą stronę, zapierając się stopami o podłogę. – Otwieraj! – znowu zawołała Leah. – Ja i Lucas będziemy tu spać! To nie jest twój dom! – W mały m przesmy ku, który udało się stworzy ć rodzeństwu, pojawiła się mordka Dolly, która nosem dotknęła Jenny w łokieć. Dziewczy nka odskoczy ła od drzwi jak oparzona, złapała się za ramię i uciekła na kolanach na drugą stronę sy pialni. Leah i Lucas z rozdziawiony mi ustami patrzy li na rozczochrane dziecko, które chowa się ze strachu za biały m biurkiem, przy który m ich matka odrabiała kiedy ś lekcje. Dolly, wy czerpana zamieszaniem, wdrapała się na skrzy piące łóżko, zwinęła w kulkę i zamknęła oczy. Zawsty dzona Jenny skry ła twarz w kolanach i nakry ła głowę rękami, starając się uspokoić oddech. – Co tu się dzieje? – zawołała Maudene, kiedy weszła do pokoju i rozejrzała się wokół. – Co się stało? – Ona jest nienormalna – Leah powiedziała na ty le głośno, by Jenny mogła ją usły szeć. – Nieprawda! – sprzeciwiła się Jenny. – Ten pies mnie ugry zł! – Wielkie nieba – powiedziała Maudene, podbiegając do dziewczy nki. – Pokaż. – Jenny ostrożnie pokazała kobiecie rękę, by ta mogła przy jrzeć się urazowi. – Dolly wcale jej nie ugry zła – powiedział Lucas, siadając na łóżku przy niczego nieświadomej sprawczy ni zamieszania. – Ona zmy śla. – Wcale nie – odparła Jenny pełny m żalu głosem. – Zaatakowała mnie. – Już wy starczy – powiedziała Maudene, delikatnie oglądając łokieć Jenny. – Leah, Lucas, weźcie Dolly na dół i skończcie wy pakowy wać zakupy. Zaraz do was zejdziemy. – Z pry chnięciem Leah sprowadziła Dolly z łóżka, trzy mając ją za obrożę i cała trójka wy szła z sy pialni, zamy kając za sobą drzwi z donośny m trzaśnięciem. – Wy ciągnijmy cię stąd, żeby m mogła lepiej przy jrzeć się ręce – nalegała Maudene. Kiedy Jenny upewniła się, że jest bezpieczna, podniosła się ze skulonej pozy cji i wy szła spod biurka. – Przepraszam za bałagan – oświadczy ła Jenny ze skruchą, podnosząc przewróconą lampkę i rozrzucone ołówki i mazaki, które stały w dziwacznie ozdobionej puszce po kawie. – Nic, czego nie dałoby się posprzątać – zapewniła ją starsza pani. – A teraz usiądź i pozwól, że przy jrzę się twojemu ramieniu. Wprost nie mogę uwierzy ć, że Dolly cię ugry zła. To taka poczciwa psina. Jenny zrobiła rozczarowaną minę. – Widzisz, jest cała czerwona. – Jenny potarła część ręki, która ucierpiała. – Rzeczy wiście – Maudene przy znała jej rację. – Czy to mógł by ć jedy nie wy padek? Może Dolly my ślała, że się z nią bawisz, i za bardzo się ośmieliła? Jenny zastanowiła się przez chwilę. – Może. – Cóż, przy najmniej skóra jest cała – zauważy ła kobieta. – Nie trzeba będzie robić zastrzy ku na wściekliznę. – Ze strachu oczy Jenny zrobiły się wielkie jak spodki. – Ty lko sobie żartuję. Dolly na pewno nie ma wścieklizny. Może przy niosę ci lodu? Na pewno ręka będzie cię po nim mniej boleć. – Jenny skinęła głową, wy tarła oczy i dla efektu pociągnęła nosem. – Czy kiedy ś już ugry zł cię pies? – zapy tała Maudene, gdy wy chodziły z pokoju. Jenny wzięła swój plecak, koszulkę ojca i po raz ostatni spojrzała na różową sy pialnię.
– Nie, po prostu im nie ufam – zwy czajnie powiedziała Jenny i Maudene zdała sobie sprawę, że dziewczy nka nie mówi ty lko o psach. – Lucas i Leah to miłe dzieci – zapewniła ją starsza pani. – Przeży wają teraz trudne chwile, bo nie wiedzą, czy ich siostrzy czka będzie zdrowa. Spróbuj im okazać trochę cierpliwości, dobrze? Jenny nie odpowiedziała, ale niechętnie pokiwała głową. Maudene westchnęła, kiedy obie powoli schodziły po schodach, a Jenny nerwowo rozglądała się za Dolly. – W ty m pokoju spali moi sy nowie, kiedy by li mali. Mój pokój jest tuż obok, gdy by ś potrzebowała czegoś w nocy. Gdy Maudene otworzy ła drzwi, Jenny czekała miła niespodzianka. Nie sądziła, że jakikolwiek pokój mógł by ć bardziej wspaniały od tego na najwy ższy m piętrze, ale ten to dopiero by ł piękny. Bose stopy Jenny zanurzy ły się w gęsty m, kremowy m dy wanie, który pokry wał całą powierzchnię sy pialni. W chłodnej ciemności pokoju Jenny zauważy ła duże podwójne łóżko, tak wy sokie, że musiałaby chy ba stanąć na krześle, by na nie wejść. Śnieżnobiała kołdra sięgała niemal do ziemi, a poduszki o różny ch rozmiarach, kształtach i tkaninach w odcieniach bieli tworzy ły zachęcający pagórek. W nogach łóżka leżała równo złożona patchworkowa narzuta, której każdy element stanowił inny biały kwadrat. Na jedny ch znajdowały się haftowane kwiaty, inne by ły proste jak kuchenne ściereczki. Ściany pomalowane by ły na kolor mgły. – To mi nie wy gląda na pokój chłopców – szepnęła Jenny, ponieważ w takim pokoju nie wy padało mówić głośno. – Chy ba masz rację – zachichotała Maudene. – Ale zapewniam cię, kiedy ś nim by ł. Pomalowany na niebiesko, z plakatami futbolistów, pełen kart z bejsbolistami i śmierdzący ch skarpetek. – Twoi sy nowie już tu nie przy jeżdżają? – zapy tała Jenny, delikatnie przejeżdżając dłonią po narzucie. – Raz na jakiś czas. Mieszkają w Minnesocie. Na tę wiadomość Jenny nadstawiła uszu. Urodziła się w Minnesocie w mieście o nazwie Blue Earth. Niebieska ziemia – zawsze uważała, że to ładna nazwa dla miasta jak gładki, jasny kamień. – Mają teraz swoje własne rodziny i pracę. Są zajęci. – Maudene włączy ła światło i stojące w wazonie z kutego żelaza nagie gałęzie owinięte choinkowy mi lampkami zajaśniały w rogu pokoju. – Kiedy mój mąż zachorował, nie sy piał zby t dobrze, więc często spałam tutaj, żeby mógł odpocząć. Ciągłe poty kanie się o klocki Lego Craiga i Alana zaczęło mnie męczy ć, więc postanowiłam odmienić ten pokój. Jenny pokiwała głową. To miało sens. – Dlaczego zachorował? – zapy tała Jenny, rozglądając się wokół za miejscem, gdzie mogłaby położy ć swój plecak. Jak na ten pokój by ł zdecy dowanie zby t umorusany. – Czasem ludzie po prostu chorują. Nie zawsze wiemy dlaczego. – Kobieta zerknęła na oprawione w ramę zdjęcie na stoliku nocny m, przedstawiające młodą kobietę w białej sukni ślubnej, stojącą z mężczy zną w garniturze i pod krawatem. Jego fry zura na jeża przy strzy żona by ła tak równo, że można by na nim postawić talerz, na nosie zaś miał okulary w gruby ch oprawkach. – Może się tu rozpakujesz, a ja pójdę na dół porozmawiać z Leah i Lucasem. Nie bądź dla nich zby t surowa. Oni po prostu martwią się o swoją siostrzy czkę i rodziców. Zgoda? – Jenny przy taknęła. Z pewnością rozumiała, co to znaczy martwić się o rodziców. Nie miała brata
ani siostry, ale wy obrażała sobie, że martwienie się o nich wy gląda pewnie podobnie. Martwienie się by ło jak bolesna samotność, z którą co wieczór kładziesz się do łóżka i z którą budzisz się co rano. Maudene już miała wy jść, ale zatrzy mała się jeszcze na chwilę. – Mogę do kogoś zadzwonić w twoim imieniu, Jenny ? Jestem pewna, że szuka cię wiele osób. Uciekłaś z domu? Jenny przecząco pokręciła głową. Maudene stała tak jeszcze przez chwilę, czekając na odpowiedź. Dziewczy nka nie odezwała się ani słowem, ty lko po cichu zaczęła rozpakowy wać plecak, z czułością wy kładając każdą ze swoich rzeczy na niską komodę pod ścianą. – Jenny … – odezwała się Maudene i gdy dziewczy nka podniosła wzrok, zobaczy ła pełną troski minę kobiety. – Naprawdę musimy porozmawiać. Nadal milczała, czując na sobie ciężar scepty cznego spojrzenia starszej pani, nie przestała jednak wy pakowy wać swoich rzeczy : małego grzebienia, komórki, kilku plastikowy ch figurek Pana Placka, maskotki z Wesoły ch Naleśników, którą dodawano za darmo do każdego zamówienia z dziecięcego menu. Po raz ostatni sięgnęła do plecaka i wy ciągnęła z niego sfaty gowaną, żółtą kopertę, ale zawahała się i schowała ją z powrotem, dorzuciła koszulkę ojca i zasunęła zamek. Jenny usły szała, jak Maudene zamy ka za sobą drzwi z cichy m kliknięciem i czekała, aż nie będą jej już dobiegać odgłosy kroków z kory tarza. Spojrzała na komórkę ojca na komodzie. Nie by ł to nowoczesny model. Miał klapkę zamiast specjalnej klawiatury do pisania esemesów, jaką miały komórki niektóry ch dzieci w szkole, ale tacie to nie przeszkadzało. Jenny wcisnęła guzik zasilania i telefon oży ł, krótko wibrując. Na wy świetlaczu pojawiło się siedem nieodebrany ch połączeń, jedna wiadomość w poczcie głosowej i dziesięć nieprzeczy tany ch esemesów. Ktoś zawsze pisał wiadomości do jej ojca. Jenny przejrzała je szy bko, ale nie natknęła się na nic ciekawego, ty lko zwy kłą paplaninę znajomy ch taty. By ła tam wiadomość od Matthew z Dubuque, który pisał, że spotka się z nimi później tego samego dnia. Zastanawiała się, czy mu odpisać i dać mu znać, że nastąpiła zmiana planów, ale na tę my śl w oczach zaczęły wzbierać jej łzy, więc dalej przeglądała wiadomości. Jej palce krąży ły wokół przy cisku z zieloną słuchawką. Czy powinna zadzwonić do Connie? A co jeśli Connie zadzwoni na policję, która przy jedzie do domu Maudene? Czy pomy ślą, że Maudene porwała Jenny ? Dziewczy nka wy obraziła sobie, jak policja postępuje ze starszą panią tak, jak z jej ojcem na dworcu autobusowy m. – Schodzisz na dół, Jenny ? – zawołała Maudene ze schodów. – Za chwilę – odkrzy knęła. Jenny miała nadzieję, że wiadomość głosowa jest od ojca, który mówi, że wy szedł z więzienia, że cała sy tuacja okazała się jedny m wielkim nieporozumieniem i że już po nią jedzie. Z rozczarowaniem Jenny odsłuchała wiadomość od jakiegoś operatora kart kredy towy ch, który groził tacie pozwem, jeśli nie spłaci należności. Jenny chciała się położy ć na świeżutkiej pościeli, ale wiedziała, że jest na to za brudna, więc siadła na podłodze, opierając się plecami o ramę łóżka. Raz jeszcze rozważy ła swoje możliwości: zadzwonić do Connie i poprosić o pomoc albo powiedzieć Maudene, jak to się stało, że znalazła się w Cedar City. Czując w żołądku moty le, Jenny wcisnęła guzik, który miał ją połączy ć z Connie.
19
Minuty pły ną jak godziny, a godziny jak całe dni, ale nadal siedzę sto pięćdziesiąt metrów od mojej córki, czekając. Nie do końca wiem na co. Na to, że zakaz zbliżania zostanie odwołany ? Na to, że jakimś cudem wy piszą Avery ze szpitala? Na to, że mój mąż naprawdę wy baczy mi to, co się stało? W ciągu kilku minut moje ży cie uległo całkowitej zmianie. Zmieniło się to, jak ludzie na mnie patrzą. A jedy ne, czego w ży ciu chciałam, to by ć matką i pomagać dzieciom. Trudno mi sobie wy obrazić, że będę musiała rozstać się z pracą, moim drugim domem. Wy dział Służb Społeczny ch mieści się w stary m budy nku szkoły podstawowej imienia Williamsa, zlokalizowany m w starszej, willowej części Cedar City. Dzieci z sąsiedztwa, które kiedy ś spędzały godziny, grając w piłkę na ulicach, bawiąc się w chowanego za wiotkimi gałęziami płaczący ch wierzb i przesiadując na szkolny m placu zabaw, w końcu dorosły i wy prowadziły się, opuszczając swoich podstarzały ch rodziców. Nastąpił niż demograficzny, co spowodowało, że szkoły objęła rejonizacja i te dzieci, które jeszcze zostały w sąsiedztwie, zaczęły dojeżdżać autobusami do nowej szkoły prawie osiem kilometrów na południe. Opuszczenie budy nku w dobry m stanie wy dawało się straszny m marnotrawstwem, więc jakieś dziesięć lat temu lokalne władze zadecy dowały o przeniesieniu tam naszego wy działu. Gabinet, który dzielę z moją koleżanką, Ruth Johnson, mieści się w pomieszczeniu, w który m kiedy ś znajdował się pokój wuefistów. Jest mały, wciąż lekko trąci potem mimo elektry czny ch odświeżaczy, które wy mieniam dwa razy w miesiącu, ma wy sokie sufity, regały zamy kane na drzwiczki przy pominające okiennice, pomalowane na szpitalny zielony kolor, popularny w latach siedemdziesiąty ch. Wcześniej znajdował się w nich sprzęt sportowy – skakanki, rakiety tenisowe, kręgle, kije bejsbolowe, siatkowe torby pełne czerwony ch, gumowy ch piłek, piłki do nogi i do kosza. Stoi tam nawet słupek z piłką na uwięzi, o którego pozostawienie musiałam ubłagać administratora budy nku. Kilka razy do roku, kiedy w weekend muszę przy prowadzić ze sobą Leah i Lucasa, aby m mogła nadrobić papierkową robotę, wy taczam słupek na kory tarz przed gabinetem, żeby w ty m czasie poodbijali sobie białą piłkę zawieszoną na sznurku. Niesprawiedliwość całej tej sy tuacji powoduje, że znów zbiera mi się na płacz. Jakie społeczeństwo pozwala Jamesom Olmsteadom tego świata uniknąć kary za wy pchnięcie swojej czteroletniej córki przez okno, a karze kogoś takiego jak ja − kogoś, kto zary wał noce, czy tając akta dzieci, i kto nie mógł przez nie spać. My ślę o wszy stkim, co mnie ominęło w ży ciu moich dzieci, bo opiekowałam się ty mi, które rodzice zaniedby wali, wy korzy sty wali, traktowali okrutnie. My ślę o ty m, jak po urodzeniu Avery wróciłam z urlopu macierzy ńskiego dwa dni wcześniej, żeby m mogła zająć się sprawą, z którą, jak uważałam, nie da sobie rady nikt prócz mnie. Nigdy już nie odzy skam ty ch dwóch dni z moją córką. Nagle ktoś kuca na podłodze obok mnie i przez chwilę my ślę, że jakiś pracownik ochrony chce mnie przegonić z mojego kąta. Zaskoczona podnoszę wzrok i widzę, że to Kelly, moja przy jaciółka z dzieciństwa. Jej ciemne brązowe oczy wy pełnia troska i współczucie.
– Ellen… – Ty lko ty le jest w stanie powiedzieć i po ty m jedny m słowie wiem, że nie ocenia mnie ani nie obwinia. Ty le to dla mnie znaczy. Jestem wdzięczna za niesłabnące wsparcie, jakie okazuje mi mama, i chciwie biorę wszy stko, co daje mi mąż, któremu nie jest łatwo zrozumieć to, co się stało. Z Kelly jest inaczej – w żaden sposób nie jesteśmy ze sobą spokrewnione, ale łączy nas wiele wspomnień. Kiedy by ły śmy małe, jeździły śmy rowerami po cały m Cedar City i nocowały śmy u siebie nawzajem. Gdy miały śmy dziesięć lat, uciekły śmy razem z domu, bo by ły śmy złe na rodziców, że nie pozwolili nam zrobić tego czy tamtego. To samo zrobiły śmy jako szesnastolatki. Mogły śmy rozmawiać o wszy stkim i o niczy m. Kelly siada koło mnie po turecku, otwiera papierową torbę i podaje mi croissanta z mojej ulubionej cukierni. Biorę jednego, choć wiem, że nie będę w stanie go zjeść. – Dzięki – mówię, podsuwając rogalik pod nos i wciągając jego migdałowy zapach. – Jak się trzy masz? – py ta, obejmując mnie ramieniem. Nachy lam się do niej i kręcę głową, nie potrafiąc odpowiedzieć na to py tanie. – Jak Avery ? – Jest dzielna – mówię, odkładając croissanta z powrotem do papierowej torby, którą stawiam koło siebie na podłodze. Co chwilę szlochając, opowiadam jej w końcu o Caren, Prieto i zakazie zbliżania. – Kto jest twoim adwokatem? – py ta mnie rzeczowy m tonem, do którego tak przy wy kłam. – Jeszcze do tego nie doszłam – mówię żałośnie, zerkając na zegarek. Dochodzi piąta. – Ellen – mówi Kelly jednostajny m tonem. – Musisz zatrudnić adwokata. To samo doradził mi Prieto i wiem, że oboje mają rację. Przez pracę znam mnóstwo obrońców, zeznawałam przeciw ich klientom w sprawach w sądzie rodzinny m i karny m. Nigdy w ży ciu nie pomy ślałaby m, że będę potrzebować ich pomocy. – Masz rację. Zadzwonię do kogoś jutro. – Nie – przery wa mi moja Kelly. – Zadzwonisz do kogoś dzisiaj. – Okej. – Poddaję się. – Dzisiaj. – Teraz – mówi ze stanowczością, z którą nie warto dy skutować. – Zastanów się – nakazuje – kto jest najlepszy m adwokatem, jakiego znasz? Od razu przy chodzi mi do głowy pewne nazwisko, ale na jego wspomnienie zaczy na mnie też mdlić. Ted Vitolo to doskonały obrońca w sprawach karny ch z imponującą listą uniewinnień na koncie. Właściwie to wiele razy by łam przesłuchiwana przez Teda podczas spraw sądowy ch, które doty czy ły jego klientów, matek i ojców oskarżany ch o maltretowanie swoich dzieci. Jest by stry, zawsze przy gotowany i sy mpaty czny. To świetna kombinacja. James Olmstead też o ty m wiedział. Ted Vitolo by ł adwokatem, który ku mojemu zaskoczeniu doprowadził do uniewinnienia Jamesa w sprawie o śmierć Madaly n. Vitolo bez przerwy przy woły wał stwierdzenie, że Madaly n my ślała, że umie latać. Dokopał się nawet do nieznany ch świadków, którzy pod przy sięgą twierdzili, że sły szeli, jak dziewczy nka mówiła takie rzeczy. Przy prowadzał ekspertów, którzy poświadczali, że ekran na oknie nie został odpowiednio zabezpieczony, biegły ch, którzy wy jaśniali za pomocą diagramów, że upadek Madaly n nastąpił po wy pchnięciu przez nią siatkowego ekranu. Vitolo robił wszy stko, żeby m nie zeznawała na temat domniemanego znęcania się nad Madaly n i jej matką, mówiąc, że uprzedzę ty m ławę przy sięgły ch. W jakiś sposób zrobił z Jamesa Olmsteada ofiarę − biednego, załamanego ojca i trenera małej ligi, który stracił córkę. Kelly wpatruje się we mnie, czekając, aż podam jej nazwisko, żeby mogła znaleźć numer
przez smartfona. – Ellen – powtarza. – Okej – mówię, biorąc głęboki wdech. − Ted Vitolo z kancelarii Vitolo i Cooke. Jeśli ktoś może mi pomóc, to właśnie on. Przy jaciółka szuka dany ch kontaktowy ch Vitolo w swoim telefonie, wciska kilka guzików i po chwili łączy się z Vitolo i Cooke. – Zobaczy się z tobą od razu – mówi do mnie Kelly po odłożeniu słuchawki. – Co? – odpowiadam zaskoczona. – Jak to możliwe, że tak szy bko się ze mną spotka? – Vitolo to prawdopodobnie najbardziej wzięty obrońca w Cedar City. – Widział wiadomości – mówi Kelly. Chowam twarz w dłoniach. – Świetnie – mówię przez palce. – Będzie mnie reprezentował ze względu na rozgłos i darmową reklamę, jaką mu załatwię. Kelly odciąga moje dłonie od twarzy i zmusza mnie, by m na nią spojrzała. – Mówiłaś, że jest najlepszy, tak? – Potakuję. – Dobrze. No to jedziemy. – Jedziesz ze mną? – py tam. – Naprawdę? – Oczy wiście. Pamiętasz, jak na studiach biegałaś co chwilę kupować mi testy ciążowe, bo choć wy chodziły negaty wne, by łam przekonana, że jestem w ciąży ? A kiedy w końcu uwierzy łam, że nie jestem, powiedziałaś mi, że będę świetną mamą. Uśmiecham się na to wspomnienie. – Jesteś świetną mamą. – Tak samo jak ty – mówi Kelly, podciągając mnie do pionu. – Chodź, jedziemy zobaczy ć się z ty m prawnikiem. Będzie miał kilka ty łków do skopania.
20
Telefon zadzwonił cztery razy, zanim Jenny usły szała niepewny głos Connie. – Halo? – Connie? – pisnęła Jenny, zła na siebie, że po raz kolejny zachciało się jej płakać. – Jenny ? Jenny, czy to ty ? – zapy tała Connie, a dziewczy nce wy dało się, że sły szy uśmiech w jej słowach. – Tak. – Jak się masz? – zapy tała Connie, przebijając się przez szmer głosów i niosącego się echem interkomu. – W porządku – odparła Jenny, przez chwilę grając na zwłokę, nie chcąc powiedzieć jedy nej miłej kobiecie, jaką znał jej ojciec, że został napadnięty na dworcu autobusowy m, a potem zgarnięty przez policję. – Jestem teraz w pracy, ale mogę przez chwilę porozmawiać – powiedziała Connie. – Ty lko pójdę gdzieś, gdzie jest ciszej. – Harmider po drugiej stronie słuchawki umilkł i Connie, która zdawała się nieco zdy szana, znów się odezwała. – Tak się cieszę, że zadzwoniłaś. Co u ciebie? Zaczęło się od pieczenia z ty łu gardła, co by ło dziwne, bo Jenny zawsze my ślała, że płacz zaczy na się w oczach. Ale kiedy próbowała przełknąć ślinę, łzy zby t wielkie, a może zby t gęste, nie chciały zostać na swoim miejscu. – Jenny – odezwała się zaniepokojona Connie. – Jesteś cała? Nic ci się nie stało? – Jenny zajęło kilka chwil, zanim mogła wy dusić jakieś słowo, ale ostatecznie wy rzuciła z siebie całą historię, począwszy od Wesoły ch Naleśników w Benton, a kończąc na Wesoły ch Naleśnikach w Cedar City. Prześlizgnęła się po opowieści o bójce ojca i radiowozach. Co zaskakujące, Connie aż tak nie martwiła się o Billy ’ego, ale chciała wiedzieć więcej o jej podróży autobusem i gdzie dokładnie znajdowało się Cedar City. – Z kim teraz jesteś? – zapy tała Connie. Jej głos przeszy wała panika. – Jesteś bezpieczna? Jenny pociągnęła nosem i potarła oczy nasadą dłoni. – Nic mi nie jest – odpowiedziała drżący m głosem. – Jestem u bardzo miłej pani, której na imię Maudene. Jej wnuczka jest w szpitalu, bo ktoś zostawił ją zamkniętą w nagrzany m samochodzie. Jej pozostałe wnuki są trochę wredne, ale Maudene kupiła mi chrupki i żelki owocowe. Będę spać w bardzo ładny m biały m pokoju. Ma psa, który wabi się Dolly. Ten pies mnie gonił, ale nie ma wścieklizny, a przy najmniej tak mówi Maudene. – Jenny wzięła głęboki wdech i aż się wzdry gnęła. – Jenny, posłuchaj mnie. Musisz mi powiedzieć, gdzie dokładnie jesteś. Daj mi do telefonu tę panią Maudene – zażądała Connie. Dziewczy nka prawie się uśmiechnęła, sły sząc troskę w głosie Connie. To miłe, kiedy ktoś się o ciebie troszczy. Pokręciła głową. – Nic mi nie jest. Jestem ty lko strasznie zmęczona. Maudene jest na dole z Leah i Lucasem. Próbowała mi pomóc odnaleźć babcię. – Connie tak długo milczała, że Jenny zaczęła
podejrzewać, że może je rozłączy ło. Ale kiedy w końcu się odezwała, jej głos by ł spokojny. – Jenny, czy mówisz o mamie swojego taty ? Zmarła dawno temu. Wiedziałaś o ty m, prawda? – Nie, mówię o mamie mamy. Ale ona też nie ży je. – My ślisz, że to dobry pomy sł, próbować odnaleźć rodzinę mamy ? – Connie zapy tała ostrożnie. Wtedy Jenny zorientowała się, że jej ojciec musiał powiedzieć jej o ty m, co zrobił Jenny chłopak matki. Może nawet pokazał jej zdjęcia zmasakrowanej twarzy córki. Dziewczy nka poczuła, jak gotuje się w niej złość na ojca za to, że powiedział Connie o jej pry watny ch sprawach, nawet jeśli by ła ona jedy ną koleżanką ojca, której kiedy kolwiek sama by o ty m powiedziała. Dziewczy nka zdusiła w sobie chęć, by się rozłączy ć, ale jeśli miała by ć szczera, Connie by ła jedy ną koleżanką ojca, z którą chciała, by się ożenił, więc zamiast tego zadała py tanie. – Mogłaby ś zadzwonić do kogoś i sprawdzić, czy tacie nic nie jest? – zapy tała z nadzieją w głosie. – Oczy wiście, że tak. Ale musisz mi powiedzieć, gdzie dokładnie jesteś, Jenny. Naty chmiast daj mi Maudene. – Jest teraz zajęta. – Jenny rzuciła okiem na zamknięte drzwi sy pialni. Nie by ła pewna, czy chce, by Connie i Maudene już teraz ze sobą porozmawiały, a przy najmniej nie do chwili, kiedy Connie dowie się czegoś o ojcu. – Może do ciebie oddzwonić? – Jenny. – Głos Connie brzmiał ostrzegawczo. – Powiedz jej, że to ważne. Dziewczy nka miała niejasne przeczucie, że by ć może właduje Maudene w jakieś kłopoty. – Sprawdzisz, czy z tatą wszy stko w porządku? – zapy tała jeszcze raz. – Proszę? – Oczy wiście – odparła Connie z rozdrażnieniem. – Poproś Maudene, żeby oddzwoniła do mnie, kiedy ty lko będzie mogła. I zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować, dobrze, Jenny ? – Dobrze – obiecała. Odłoży ła telefon na komodę i przez chwilę patrzy ła na niego, niemal ży cząc sobie, żeby Connie od razu oddzwoniła. Żołądek dziewczy nki wy dawał się pusty i czuła się trochę nieswojo. Podeszła na palcach do drzwi sy pialni, otworzy ła je ty lko odrobinę, wy jrzała na zewnątrz, szukając śladów Dolly i nie zobaczy wszy nikogo, wy szła na kory tarz. Wy chy liła się na szczy cie schodów, żeby zobaczy ć, czy Dolly nie czy ha na samy m dole. – Schodzę na dół – zawołała, ale nikt nie odpowiedział. – Schodzę na dół − zawołała głośniej. – Psa nie ma? Przed schodami stanęła Maudene, wy cierając ręce w kuchenną ściereczkę. – W porządku, możesz zejść na dół. Dolly jest w salonie. – Zobaczy ła, że Jenny się waha, więc skinęła na nią ręką. – Drzwi są zamknięte, więc tu nie przy biegnie. – Maudene poczekała, aż dziewczy nka zejdzie na dół, i czule objęła ją ramieniem. – Nic ci nie jest, skarbie? – zapy tała. Zwy kle Jenny iry towała się, kiedy ludzie nazy wali ją skarbem, kochaniem lub słoneczkiem. Sprzedawcy w sklepach, kelnerki i koleżanki taty nie znali jej na ty le dobrze, by nazy wać ją z taką czułością. Mógł to robić ty lko tata. Ale „skarb” z ust Maudene bardzo jej pasował. Wy powiedzenie tego słowa nie miało na celu zagwarantować starszej pani wy ższego napiwku, numeru taty ani jego miłości, a tego teraz właśnie potrzebowała. Wtuliła się w Maudene, wdy chając jej suchy, pudrowy zapach. – Jestem trochę głodna – przy znała Jenny. – Mogę coś zjeść? – Jasne. Na co masz ochotę? Chrupki kukury dziane, babeczki? – zapy tała Maudene
sarkasty cznie. – Może miska ciasteczek? – Hmm – odpowiedziała Jenny, naśladując przesadzony ton Maudene i zadzierając nos do góry. – My ślę, że kilka pizzowy ch pasztecików by łoby w sam raz. – A więc pizzowe paszteciki. – Kobieta skinęła głową i skierowała się do kuchni. Włączy ła piekarnik, żeby się nagrzał, i wy ciągnęła z szafki blaszkę do pieczenia, Jenny zaś otworzy ła zamrażalnik i przeczesała jego zawartość, aż znalazła paszteciki. – Tak sobie my ślałam – powiedziała Maudene niezobowiązujący m tonem, ostrożnie wy kładając zamrożone, wy pełnione serem poduszeczki na papier do pieczenia – że może tak naprawdę nie czekałaś na to, żeby siostra odebrała cię z restauracji. – Jenny celowo unikała wzroku starszej pani, otworzy ła lodówkę i zaczęła przy glądać się zawartości, aż znalazła coś dla siebie. – A ten twój plecak – Maudene mówiła dalej, podczas gdy Jenny ściągała przezroczy stą folię z wiotkiego plasterka topionego sera – i to, jak nie chcesz spuścić go z oka, sprawia, że zaczy nam my śleć, że w środku znajdują się wszy stkie twoje najcenniejsze rzeczy. Dziewczy nka zaczęła precy zy jnie drzeć plasterek sera na kawałki, kładąc je sobie na końcu języ ka, jakby to by ł opłatek. Maudene włoży ła blaszkę do piekarnika, zerknęła na instrukcję na opakowaniu i nastawiła minutnik na piętnaście minut. – Boję się, że może uciekłaś z domu, Jenny. Boję się, że gdzieś tam twoi rodzice strasznie się boją, że coś ci się stało. – Dziewczy nka wróciła do lodówki, otworzy ła drzwi, wy ciągnęła mleko i zajrzała do czterech szafek, zanim znalazła szklanki. Stanęła na palcach i wy ciągnęła jedną, oznaczoną literą S. – A jeszcze bardziej martwię się ty m, dlaczego uciekłaś. Albo od kogo uciekłaś. Jenny kręciła nakrętką, aż małe plastikowe denko, które zakry wało wlot, się odkleiło. Trzęsący mi się dłońmi podniosła ogromną butlę i próbowała napełnić mlekiem szklankę, rozlewając je po blacie. Maudene bez słowa wy tarła to, co się rozlało, i wy ręczy ła dziewczy nkę. – Chcę ci pomóc. Ale jeśli mam to zrobić, to musisz mi powiedzieć, co się dzieje. Widziałam zdjęcia. Kto ci to zrobił? To od niego uciekasz? Jenny wzięła wielki ły k i wy tarła dłonią białe wąsy na górnej wardze, zastanawiając się, jak odpowiedzieć. – To nie tata mi to zrobił. – Jenny powiedziała to z taką zapalczy wością, że Maudene od razu jej uwierzy ła. – Nie uciekłam z domu. – Dziewczy nka rozważała, czy powiedzieć kobiecie o Billy m, bójce i policji, ale nie mogła znieść my śli, że musiałaby oczernić ojca przed obcą osobą, nawet jeśli by ła to Maudene. – Mój tata wpakował się w kłopoty i pomy ślałam, że babcia pomoże. – Jemy pizzę? – zapy tał Lucas, wbiegając z podekscy towaniem do kuchni i zatrzy mując się dopiero przy piekarniku. – Nie jestem głodna – powiedziała Leah, wchodząc za nim. − Możemy pojechać do szpitala? – Przy kro mi, Leah – odpowiedziała Maudene. – Wasi rodzice uważają, że to nie najlepszy pomy sł. Na oddział intensy wnej terapii nie wolno wchodzić dzieciom poniżej dwunastego roku ży cia. – Leah sposępniała. – Ale… − mówiła dalej Maudene – wasza mama wstąpi tu z samego rana, a wkrótce oboje zadzwonią, żeby z wami porozmawiać. – Aha – odparła Leah ledwie sły szalny m szeptem. Jenny nigdy nie sły szała, by ktoś wy powiedział jedno słowo w taki smutny sposób, i zaczęła współczuć dziewczy nce. – Nie jestem głodna – powtórzy ła Leah, będąc na skraju łez. – Pójdę przez jakiś czas pooglądać telewizję.
– Ja też – powiedział Lucas w akcie solidarności z siostrą. – Okej – westchnęła Maudene. − Zawsze możecie tu przy jść i wziąć sobie coś do jedzenia, jeśli zgłodniejecie. Może chcecie już teraz spróbować zadzwonić do mamy i taty ? – Leah i Lucas zgodnie pokiwali głowami. – Dobrze, niech ty lko znajdę telefon. − Podczas gdy Maudene sprawdzała szuflady i blaty, Leah spojrzała na Jenny znacząco. Jenny wiedziała, że dziewczy nka chce, żeby wy szła z kuchni, więc powoli zaczęła się przesuwać do wy jścia. – Tu go mam – powiedziała Maudene z triumfem w głosie, podnosząc telefon nad głowę. – Zadzwońmy do nich i dowiedzmy się, jak się miewa Avery. – Cała trójka przeszła do salonu, zostawiając Jenny w kuchni, by skończy ła jeść w samotności, co całkowicie jej odpowiadało. Wy korzy stała tę okazję, by lepiej przy jrzeć się swojemu otoczeniu. Kuchnia Maudene by ła mała i pełna różny ch przedmiotów. Na lodówce znajdowało się mnóstwo zdjęć Leah i Lucasa oraz inny ch dzieci, które, jak domy śliła się Jenny, musiały by ć jej pozostały mi wnukami, mieszkający mi poza miastem. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegały głosy. – Cześć, mamo – wesoło zawołała Leah, zanim zaniosła się głośny m łkaniem. Jenny wstrzy mała oddech, starając się pozostać nieczułą na płacz swojego nowego wroga. Nie wiedziała, czy to łzy Leah, czy słowo „mama”, a może kombinacja ty ch dwóch chwy ciły ją za serce, ale nie mogła znieść słuchania tego dalej. Otworzy ła przesuwane drzwi dużej spiżarni i weszła do środka, po czy m pociągnęła za sznurek, który koły sał się jej nad głową, żeby mogła wszy stko zobaczy ć. Cicho zasunąwszy drzwi, Jenny zaczęła podziwiać niekończące się półki jedzenia, które ją otaczały. Puszki z zupą, pudełka krakersów, blaszane puszki egzoty czny ch herbat, opakowania cukru i mąki oraz liczne przekąski, jakie kupili tego popołudnia. Dziewczy nka sięgnęła po opakowanie biszkoptowy ch ciasteczek z kremem, pudełko herbatników z kawałkami czekolady i torbę chipsów, nieznacznie uchy liła drzwi i nadal sły sząc stłumioną rozmowę dobiegającą z sąsiedniego pokoju, na paluszkach wy szła z kuchni i pobiegła po schodach do białego pokoju. Skry ła py szności pod łóżkiem, zastanowiła się przez chwilę i przełoży ła je do szuflady nocnego stolika, w której jednak nie mogła wszy stkiego pomieścić. Mocno upy chając paczkę chipsów, udało się jej zamknąć szufladę. Rozejrzała się po piękny m pokoju w poszukiwaniu kolejnej kry jówki, aż w końcu podniosła poduszkę, wcisnęła pudełko biszkoptowy ch ciastek w przestrzeń pomiędzy wezgłowiem łóżka a materacem i odłoży ła poduszkę na miejsce. Komórka ojca zaczęła wibrować i przesuwać się po blacie komody. Jenny zawahała się, zanim wzięła ją do ręki, w obawie, że oddzwania do niej Connie. Nie znała numeru na wy świetlaczu, ale licząc, że to jej ojciec, odebrała. – Halo? – powiedziała niepewnie. – Halo? Z kim rozmawiam? – zapy tał obcy głos. Jenny nie odpowiedziała. – Mówi posterunkowy McAdams z komendy policji w Benton. Z kim rozmawiam? – Serce Jenny jak oszalałe waliło jej w piersi. Jej ojciec musi by ć pewnie w więzieniu w Benton. Dlaczego inaczej policja dzwoniłaby na telefon taty ? – Z kim rozmawiam? – powtórzy ł mężczy zna. – Czy to Jenny Briard? – Dziewczy nka upuściła telefon, jakby ją oparzy ł, ale zaraz go podniosła i zaczęła wciskać guziki na oślep, aż się rozłączy ła. Na drżący ch nogach wdrapała się na łóżko i wciągnęła sobie kołdrę na głowę. Policja miała jej ojca, a teraz szukała i jej.
21
Kiedy otwieram oczy, kilka chwil zajmuje mi uświadomienie sobie, gdzie się znajduję i jaki mamy dzień. Rozglądam się i widzę znane mi obrazy na ścianach, i sły szę szum profesjonalnego odkurzacza. Wczoraj wieczorem, po naszej wizy cie w kancelarii Vitolo i Cooke, wróciłam do szpitala. Kiedy porozmawiałam z Adamem i powiedziałam Avery „dobranoc” przez telefon, znalazłam szpitalną poczekalnię z telewizorem i usiadłam w niej, starając się nie my śleć. Musiałam chy ba zasnąć. Sprawdzam godzinę – jest szósta rano, środa. Wczoraj o tej porze spaliśmy smacznie w naszy ch łóżkach, nieświadomi koszmaru, jaki miał nas spotkać. Wy sy łam esemesa do Adama, dając mu znać, gdzie jestem, i py tając o to, jak Avery przetrwała noc. Pięć minut później mój mąż wchodzi do poczekalni. Wy gląda na tak zmęczonego, jak ja sama się czuję, ale wy daje się cieszy ć z mojego widoku i przy tula mnie. – By łaś tu całą noc? – py ta, spoglądając na moje rozczochrane włosy i wczorajsze ubrania. Kiwam głową. – Po prostu nie umiałam stąd wy jść – próbuję mu wy jaśnić. – Lucas i Leah są z twoją mamą? – Tak. Niedługo pojadę się z nimi zobaczy ć. Jak spała Avery ? – py tam. – W porządku, całkiem dobrze. Prawdopodobnie lepiej niż ja. – Adam pociera dłońmi oczy. – Wczoraj wieczorem spotkałam się z prawnikiem – wy rzucam z siebie. Nie miałam serca opowiadać mu o ty m, kiedy rozmawialiśmy wieczorem. Miał taki zmęczony głos. – To dobrze, El – mówi. – Przepraszam, że nie mogłem pojechać z tobą. – Ujmuje moją dłoń. – Kelly ze mną pojechała. My ślę, że ten prawnik da sobie radę. – Kelly i ja spędziły śmy z Tedem Vitolo trzy dzieści minut, ale już po trzech by łam pewna, że jest odpowiednim obrońcą. Nie skrzy wił się ani razu, kiedy opowiadałam moją historię. „To bez wątpienia by ł wy padek” – powiedział. „Proszę nie rozmawiać z dziennikarzami ani z glinami” – poradził. – To ten prawnik, który doprowadził do uniewinnienia Jamesa Olmsteada – przy znaję się, pełna obaw o to, co pomy śli sobie Adam. – Dobrze – mówi zapalczy wie. – Musi by ć dobry, jeśli udało mu się wy bronić Olmsteada. – Patrzę na męża ostrożnie, próbując stwierdzić, czy za jego słowami nie kry je się wrogość, ale widzę ty lko nadzieję. – Jesteś głodna? – py ta. Kręcę głową. – Nie, a ty coś jadłeś? – Zaraz zjem. Może pojedziesz do swojej mamy, weźmiesz pry sznic, przebierzesz się i sprawdzisz, co z dziećmi? Dam sobie tutaj radę. – Wolałaby m nie musieć wy chodzić. – Bez urazy, El – mówi mój mąż z zawadiackim uśmiechem − ale wy glądasz koszmarnie. Zresztą Leah i Lucas pewnie umierają z tęsknoty. – Lekko krzy wi się przy ty m, ale mówi dalej. – Mogłaby ś przy wieźć żółty kocy k Avery i Misia Królisia. Miś Króliś to jej ulubiona zabawka. Pluszowy miś ubrany w piżamkę z króliczy mi uszami. To
Lucas ochrzcił go Misiem Królisiem i tak już zostało. Avery wszędzie go ze sobą ciągnie i zastanawiam się, czy Miś Króliś siedzi na ty lny m siedzeniu porzuconego vana pośród odłamków szkła, a na samą my śl wy kręca mi się żołądek. Zupełnie zapomniałam o vanie. – Okej – niechętnie się godzę. Spoglądam na zegar na ścianie. Nadal jest za wcześnie, żeby jechać do Lucasa i Leah. Przy glądam się uważnie twarzy Adama, szukając jakichkolwiek oznak zmartwienia. – Naprawdę czuje się dobrze. Lekarz przy jdzie na obchód dopiero za kilka godzin – zapewnia mnie. – Pojadę najpierw po rzeczy Avery. Potrzeba ci czegoś? – py tam, na co Adam przecząco kręci głową. – Potem pojadę sprawdzić, co u Leah i Lucasa. Zadzwonisz, jeśli coś się będzie działo? – Tak, damy sobie radę – mówi Adam z pewnością w głosie. Przy bliżam się do niego, a on obejmuje mnie mocno, całuje w policzek i podaje mi kluczy ki do swojego pikapa. – Ucałuj ode mnie małą – mówię mu i krokiem chwiejny m z wy czerpania idę cichy mi szpitalny mi kory tarzami. Przez oddział ratunkowy wy chodzę na parking, gdzie Adam zaparkował swoje auto. Drzwi wy jściowe otwierają się i choć powietrze poranka ochłodziło się przez noc, nadal jest duszne i gorące. Wsiadam do pikapa, nadal zastanawiając się, czy wrócić do vana i sprawdzić, czy jest tam Miś Króliś, czy najpierw jechać wziąć pry sznic i się przebrać. Miś Króliś wy gry wa. Nie mogę znieść my śli, że ulubiona zabawka mojej córki leży porzucona na podłodze auta. Powoli jadę ty mi samy mi ulicami, po który ch mknęła karetka. Wschodnie niebo ma odcień perłowego różu, mijam po drodze kilku biegaczy i właścicieli psów, którzy wy prowadzają swoich pupili, zanim na wszy stkich spadnie żar dnia. Kiedy po raz kolejny wjeżdżam w sponiewierane sąsiedztwo Mandy, nie mogę przestać my śleć o ty m, czy nic jej nie jest. Czy domowa tragedia, która przy wiodła mnie przed jej próg, zakończy ła się szpitalem nie ty lko mojej córki, ale i jej? Skręcam na Madison Street i widzę, że mój van stoi w ty m samy m miejscu, w który m zaparkowałam go poprzedniego dnia. Powoli przejeżdżam koło niego, starając się ocenić szkody. W boczny ch drzwiach nie ma szy by, a w karoserii znajduje się ogromne wgniecenie, ale ktoś zamiótł szkło z ulicy. Parkuję przed moim autem i wy siadam, podczas gdy ulica nadal śpi. Otwieram drzwi vana i od razu widzę, że został do cna obrabowany. Na podłodze nie ma Misia Królisia i ktoś zabrał też dziecięcy fotelik Avery. Przechodzę do przodu auta i widzę, że z deski rozdzielczej wy rwano radio, a stosik pły t, który trzy maliśmy między fotelami, także zniknął, podobnie jak mój kubek termiczny z nierdzewnej stali. Otwieram schowek i widzę, że mapy, długopisy, ołówki i najróżniejsze rzeczy, które jakoś tam wy lądowały, przepadły. Ktoś zabrał nawet naszą kartę ubezpieczeniową i dowód rejestracy jny, które trzy maliśmy w małej kopercie. Ale to Misiem Królisiem martwię się najbardziej. Nie chcę wracać do szpitala bez ulubionej przy tulanki mojej córki. Wracam na ty ł i na kolanach zaglądam pod siedzenia w nadziei, że w cały m zamieszaniu zabawka gdzieś się zapodziała. Nic. – Mam tu wszy stkie twoje rzeczy – mówi głos za moimi plecami, na którego dźwięk podskakuję przestraszona. Gramolę się z vana i zastaję przy nim Jade z wy pełnioną po brzegi reklamówką w jednej ręce i fotelikiem Avery tuż przy niej, na ziemi. − Po ty m, jak karetka odjechała, na wszelki wy padek zabrałam wszy stko do domu. Twoje rzeczy zostały by rozkradzione w ciągu kilku godzin. Nie mogłam nic poradzić co do radia i kołpaków. Przepraszam. – Och, Jade. – Słowa grzęzną mi w gardle, a z oczu pły ną łzy. Przez ostatnie dwadzieścia cztery
godziny płakałam non stop, ale te łzy przy najmniej są łzami wdzięczności. – Nie wiem, jak ci dziękować za to, co zrobiłaś dla Avery. – Na chwilę szty wnieje w moim uścisku. W końcu to ja jestem pracownikiem opieki społecznej, który odebrał jej sy nka, jednak już po chwili rozluźnia się i odwzajemnia mój uścisk. Musimy stanowić niezły widok: pracownik socjalny i kobieta, która prawie zapiła się na śmierć i w stanie upojenia zapomniała, że ma dwuty godniowego sy nka, który w swojej koły sce niemal zmarł z odwodnienia. – No cóż – mówi Jade, rozluźniając uścisk, splatając ręce na piersi i nieśmiało spuszczając wzrok. – Każdy postąpiłby tak samo. Mam ty lko nadzieję, że nic jej nie będzie. – Jest na intensy wnej terapii. Nie sądzę, by przeży ła, gdy by twoi sąsiedzi nie wy ciągnęli jej z samochodu, a ty by ś jej nie reanimowała. – Znowu zalewają mnie łzy na my śl o ty m, jak Jade, kiedy ś zagubiona i nierozważna, ocaliła ży cie Avery, wtłaczając swój własny oddech w jej płuca. Odchrząkuję i sięgam głęboko do torby, szukając Misia Królisia, znajduję długie ucho i wy ciągam go. Jade niezręcznie przestępuje z nogi na nogę i nerwowo rozgląda się po ulicy. Widzę, że chce mi powiedzieć coś jeszcze. – Dopilnuję, żeby ktoś przy jechał po auto – zapewniam ją. – Przepraszam, przy ty m wszy stkim, co się teraz dzieje, zapomniałam o samochodzie. Kręci głową. – Nie o to chodzi. – Jej twarz jest poważna. – Powinnaś wiedzieć, że niektórzy ludzie zaczy nają plotkować. – Kiwam głową. Można się by ło tego spodziewać. – Znasz Lucy Pike? – Znów potakuję. Zarekomendowałam, by zabrać dzieci spod jej opieki. – Lucy jest wkurzona. Opowiada komu popadnie, że odebrałaś jej dzieci, choć tak naprawdę powinnaś się by ła zająć swoim. – Ach tak. – Ty lko ty le jestem w stanie wy dukać, ale twarz czerwienieje mi ze złości i wsty du. – Pomy ślałam, że powinnaś wiedzieć – dodaje Jade przepraszający m tonem. – Wiem, że to, co przy darzy ło się twojej córce, to… nie to samo. – Dzięki – odpowiadam i w celu zmiany tematu py tam: – Jak się mają Krissie i Ky lie? Z Mandą wszy stko w porządku? – Z dziewczy nkami wszy stko dobrze, ale Mandzie nieźle się oberwało. Kiedy odjechałaś, przy jechała po nią druga karetka. Istne szaleństwo – mówi Jade, kręcąc głową na wspomnienie wy darzeń poprzedniego dnia. – Policja aresztowała jej chłopaka, po czy m przy jechała ta sukowata urzędniczka i zabrała dziewczy nki. Wiesz, o której mówię? Wiem, o kim mówi Jade. Ruth Johnson nie jest taka zła, jak o niej mówi, ale rozumiem, dlaczego ludzie mogą ją uważać za złośliwą i trudną. Pracuje w opiece społecznej od ponad trzy dziestu lat i widziała wszy stkie krzy wdy, jakie można wy rządzić drugiemu człowiekowi. Jest twarda, okrzepła, ale też sumienna i dziecko w potrzebie nie mogłoby trafić na lepszego obrońcę niż ona. Nie jesteśmy przy jaciółkami i nie rozmawiamy o rzeczach wy kraczający ch poza naszą pracę, ale dzielimy gabinet i przez lata nauczy łam się szanować Ruth. Nauczy łam się od niej dokładności i zwracania uwagi na szczegóły. Wiem, że Krissie i Ky lie znajdują się pod dobrą opieką. – Dziękuję – mówię do Jade i wy ciągam do niej rękę. Kobieta chwy ta ją, przy ciąga mnie do siebie i na chwilę mocno przy tula. – Uważaj na siebie – mówi. – A ja powiem Lucy, żeby nie wty kała nosa w cudze sprawy. – Ciemne oczy Jade wy pełnia empatia.
– Dziękuję. – Jej ży czliwość budzi we mnie wdzięczność i pokorę. Biorę fotelik Avery, torbę pełną rzeczy z vana i zanoszę je do pikapa. Kiedy siedzę już w środku, słowa Jade zaczy nają wirować mi w głowie. Mogę stracić pracę, mogę stracić licencję wy kony wania zawodu. Mogę trafić do więzienia. Ale przede wszy stkim boję się utraty córki. Nic nie może się równać ze strachem, jaki narasta we mnie wraz ze świadomością, że Avery może umrzeć albo stać się kaleką.
22
Poranne słońce zaglądało zza ciężkich okiennic w okna sy pialni i Jenny, zakopana pod stertą bawełniany ch prześcieradeł i koców oraz narzutą, który ch doty k na jej skórze zdawał się niebiański, przeciągnęła się z przy jemnością. Pomy ślała sobie, że mogłaby tak leżeć w nieskończoność. W Benton, tam gdzie zatrzy my wali się z tatą na noc, kontrola temperatury zawsze by ła problemem. Zimą słabe, nieskuteczne podmuchy albo nierównomierne eksplozje gorącego lub zimnego powietrza sprawiały, że pokoje motelowe by ły nieznośnie zimne albo beznadziejnie upalne. Ta sy pialnia jest idealna – pomy ślała Jenny. Temperatura na zewnątrz warstw koców by ła rześka, prawie chłodna, jednostajny szum klimaty zatora ukoły sał ją do snu, mimo zamartwiania się telefonem z komisariatu. Na tę chwilę czuła się bezpieczna i pod ciężarem puszy stej narzuty by ło jej bardzo wy godnie. Kiedy już wprowadzą się z tatą do nowego domu, Jenny poprosi go o narzutę dokładnie taką, jak ta. Zastanawiała się, czy cela więzienna, w której znajduje się ojciec, wy gląda jak w telewizji – mała i obskurna z piętrowy mi pry czami i brudną toaletą bez ścian i drzwi. Zaczerwieniła się na my śl, jakie to niesprawiedliwe, jeśli musisz wy sikać się albo i gorzej na oczach zupełnie obcy ch ludzi. Pomy ślała o ojcu, który budzi się na wąskiej pry czy wy soko nad ziemią, przy kry ty cienkim, śmierdzący m kocem. Jej ojciec nie lubił wy sokości i często powtarzał przy jaciołom, że w kwestii odlotów preferuje farmakologiczne linie lotnicze. Jenny nie by ła całkiem pewna, co przez to rozumie, ale po ty m, jak wszy scy się śmiali, rzucając sobie porozumiewawcze spojrzenia, domy śliła się, że prawdopodobnie nie chodzi o nic dobrego. Próbowała sobie wy obrazić współwięźniów ojca i miała nadzieję, że pozwolili tacie zająć niższą pry czę. Na pewno nie wsadziliby go z żadny m z mężczy zn, którzy próbowali zaatakować go na dworcu. Ale w serialach policy jny ch, które często oglądali z tatą, czasem tak się działo. Policjanci zawsze umieszczali podejrzany ch w celach z mięśniakami o martwy ch spojrzeniach, z wy tatuowany mi na rękach czaszkami, skorpionami i pająkami, licząc na to, że facet się przy zna. Przecież wszy scy lubili jej ojca. Nie mogli nic na to poradzić. Nawet mężczy źni, którzy go napadli polubiliby jej tatę, gdy by porozmawiali z nim choć przez dwie minuty. Może ktoś go z kimś pomy lił – to też często miało miejsce w policy jny ch serialach. To jedna wielka pomy łka, zdała sobie sprawę Jenny i odetchnęła z ulgą. Po krawędziach zamknięty ch okiennic dziewczy nka zorientowała się, że słońce wstało, ale nie chciała opuszczać swojego wy godnego legowiska, mimo że zaczęło jej burczeć w brzuchu. Pomy ślała o swojej babci, którą o mały włos by poznała i mogła niemal zobaczy ć ją oczami wy obraźni. Wy ciągnęła rękę spod kołdry, otworzy ła szufladę przy łóżku i wy ciągnęła paczkę herbatników z kawałkami czekolady. Ostrożnie zaczęła jeść ciasteczko, trzy mając dłoń pod brodą, żeby nie rozrzucić okruszków ani czekolady po śnieżnobiały ch prześcieradłach. Usły szała pukanie do drzwi i wepchnęła do ust resztę ciastka. Maudene wy stawiła głowę przez drzwi i zawołała: – Dzień dobry, Jenny.
– Dzień dobry – wy mamrotała dziewczy nka, jakby dopiero co się obudziła. – Zejdź na dół, kiedy się ubierzesz. Zjesz śniadanie, a potem zaplanujemy dzisiejszy dzień. Żołądek Jenny ścisnął się nerwowo. Plany to nie zawsze by ła dobra rzecz. Kiedy kobieta wy szła, Jenny niechętnie wy gramoliła się z pościeli. Umy ła się poprzedniego wieczoru w nieskazitelnej wannie Maudene. Wanny w mieszkaniach i motelach, które zajmowała razem z ojcem, zawsze by ły obskurne i miały ostre pęknięcia i podejrzane plamy, przez co Jenny zawsze my ła się z prędkością światła. Chciała wrócić do wanny i wy pełnić ją ciepłą wodą i pianą sięgającą jej do uszu, ale doszła do wniosku, że Maudene uznałaby, że to niemożliwe, by aż tak pobrudziła się w ciągu nocy. Przeczesała swoje falowane włosy grzebieniem ojca, założy ła czy ste ubrania, które miała w plecaku, ponownie sprawdziła zawartość żółtej koperty i przeliczy ła pieniądze. Nadal wszy stkie tam by ły, nie żeby Maudene chciała okraść ją nocą, ale po Leah i Lucasie mogła spodziewać się wszy stkiego. Kiedy schodziła po schodach, przy witał ją zapach smażonego bekonu i jeszcze raz głośno zaburczało jej w brzuchu. Nie mogła zrozumieć, dlaczego cały czas by ła taka głodna. Przecież wcześniej nie głodowała, choć potrafili czasem cały mi dniami jeść ty lko zupki chińskie i makaron z serem. By ły też czasy, kiedy jedy ny ciepły posiłek dostawała w szkole. Na stole stało mnóstwo jedzenia – świeżo pokrojony melon, talerz pełen tostów, słoiki masła orzechowego i dżemu, kartony mleka i soku pomarańczowego. Lucas i Leah siedzieli już w kąciku śniadaniowy m i jedli jajecznicę na bekonie. Dziewczy nka nie mogła się powstrzy mać od porównania świeżo wy prasowany ch szortów i śnieżnobiałej koszulki Leah ze swoim pomięty m strojem. – Weź talerz, Jenny – Maudene powiedziała pogodnie, na co dziewczy nka podeszła z talerzem do kuchenki, gdzie kobieta nałoży ła na niego jajecznicę i bekon. – Ty le wy starczy ? – Tak, dziękuję – powiedziała Jenny, rozglądając się po kuchni w poszukiwaniu innego miejsca niż obok Leah i Lucasa. Postanowiła zostać przy blacie, obok Maudene, która wbijała na żeliwną patelnię kolejne jajka. – Możemy teraz zadzwonić do mamy i taty ? – zapy tała Leah. – Chcę dziś zobaczy ć Avery. Maudene rzuciła okiem na zegarek na mikrofali. – Jest troszkę za wcześnie, ale możemy spróbować. – Maudene wy łączy ła gaz i zdjęła patelnię z rozgrzanego palnika. – Chodźmy do drugiego pokoju. Jenny, ty skończ śniadanie, a my zaraz wrócimy. – Mamo? – Z salonu dobiegł głos Leah. Jenny wy dawało się, że nigdy nie sły szała jednego słowa, które brzmiało równie smutno i samotnie, i starała się zagłuszy ć rozmowę, głośno chrupiąc grzankę. – Kiedy możemy zobaczy ć Avery ? – Leah rozpłakała się i ledwo dało się odróżnić jej słowa od szlochu. – Przy jedziesz po nas? – Odpowiedź po drugiej stronie słuchawki musiała spełnić oczekiwania Leah, ponieważ jej łkania zaczęły stopniowo zanikać. Rozmowa trwała jeszcze kilka minut i zarówno Maudene, jak i Lucas mówili przy ciszony mi głosami. – Dobra wiadomość jest taka, że Avery dobrze zniosła noc i Ellen właśnie do nas jedzie – powiedziała Maudene radosny m, nazby t szczebiotliwy m głosem, wracając do kuchni. Leah skrzy wiła się, spoglądając na Jenny, po czy m wy biegła ty lny mi drzwiami, z Lucasem w krok za nią. Maudene zaczęła ściągać jajka i bekon na czy sty talerz, który wy ciągnęła z szafki. – To dla Ellen, kiedy tu dojedzie – kobieta wy jaśniła Jenny, widząc zagadkowe spojrzenie
dziewczy nki. – Bardzo by m chciała, żeby ście trochę lepiej dogady wały się z Leah. – Maudene pokręciła głową. – Obie przeży wacie teraz trudne chwile. Miałam nadzieję, że może się zaprzy jaźnicie. – Po czy m podając Jenny talerz, dodała: − Włóż to do mikrofali, dobrze? Nie chcę, żeby wy sty gło. – Dziewczy nka wzięła talerz i z lekkim poczuciem winy włoży ła go do kuchenki. Leah niewiele ją obchodziła, ale nie chciała, żeby Maudene czuła się źle, zwłaszcza po ty m, jaka by ła dla niej miła, jak ją nakarmiła i dała miejsce do spania w tej pięknej sy pialni. Jenny obiecała sobie, że będzie się bardziej starać zaprzy jaźnić z Leah, choćby ty lko po to, by uszczęśliwić Maudene. Razem spłukały resztki jedzenia ze śniadaniowy ch naczy ń oraz patelni, które włoży ły do zmy warki. Jenny wiedziała, że powinna powiedzieć Maudene o telefonie z policji w Benton, który odebrała wczoraj wieczorem, ale nie mogła się do tego zmusić, martwiąc się, że Maudene od razu do nich oddzwoni. Bacznie obserwowała kobietę kątem oka. Twarz miała bladą, a kąciki jej ust opadły w wy razie zmartwienia. Jenny zdała sobie wtedy sprawę, że Maudene mogła najzwy czajniej w świecie pozwolić jej wy jść z Wesoły ch Naleśników, mogła pojechać w swoją stronę, kiedy zatrzy mała się po Leah i Lucasa. Ale tego nie zrobiła. Szukała Jenny. Dwa razy. Bez dwóch zdań miała mnóstwo zmartwień na głowie: Avery, Ellen, Lucasa i Leah, a mimo to znalazła czas i dla niej. Jenny przy tuliła się do Maudene. – Dziękuję – szepnęła do ucha starszej kobiety. Puściła ją równie szy bko, chwy ciła swój plecak i usiadła przy stole, pozostawiając je obie w stanie lekkiego osłupienia ty m nagły m przejawem uczuć. – Mama! – dobiegł je krzy k zza domu. – Przy jechała Ellen – oznajmiła Maudene. Na jej ustach pojawił się wielki uśmiech, dzięki któremu wy glądała kilka lat młodziej. – Przy niosę jej talerz – powiedziała Jenny, idąc w stronę mikrofalówki, podczas gdy Maudene ruszy ła do ty lny ch drzwi.
23
Leah i Lucas wskakują mi w ramiona, zanim jeszcze zdołam wejść do domu. – Mamusiu! – krzy czy Leah, choć nie nazy wała mnie tak od lat. – Jak się cieszę, że was widzę – mówię, próbując zdusić łzy. Leah łapie mnie za rękę i próbuje odciągnąć od drzwi. – Możemy teraz jechać do Avery ? – py ta głosikiem pełny m nadziei. – Kiedy wróci do domu? Jedźmy do szpitala od razu! – Lucas bezskutecznie próbuje przebić się ze swoimi py taniami, który ch nie sły chać ponad błaganiami Leah. – Czekajcie chwilę – mówię z uśmiechem. – Wiem, że tata i Avery też nie mogą się was doczekać, ale dzieciom nie wolno wchodzić na intensy wną terapię. Będziecie musieli poczekać do czasu, aż małą przeniosą na normalny oddział. Wkrótce pojedziemy do szpitala. Najpierw muszę chwilę porozmawiać z babcią, dobrze? – Leah i Lucas kiwają głowami, ale Leah nie chce puścić mojej dłoni, jakby się bała, że zaraz ucieknę. – Cześć, mamo – mówię, przy tulając ją jedną ręką. – Dzięki, że zajęłaś się dziećmi. Nie sprawiły kłopotu? – Żadnego, zachowy wały się świetnie – mówi mama, rozwiewając mój niepokój, ale Leah odwraca wzrok, jakby coś przeskrobała. – Zdajesz sobie sprawę, że nie spały tu od niemal roku? Musicie częściej dawać mi je na noc. – I Avery też – dodaje Lucas z determinacją. – Oczy wiście – mówi moja mama, jakby to by ło więcej niż pewne, a ja modlę się w duchu, by miała rację. – Idziesz dziś do pracy ? – py tam ją. Posada w restauracji by ła miły m urozmaiceniem dla mamy od czasu, kiedy zmarł ojciec. – Nie martw się o to. Zadzwoniłam i wzięłam sobie urlop – uspokaja mnie. – Mam ty le wolnego, ile będę chciała. Zauważam potarganą dziewczy nkę stojącą przy kuchenny ch drzwiach. Ma długie zmierzwione włosy i ubrana jest w pomiętą koszulkę i szorty. Jest bosa i w jednej ręce trzy ma plecak, który miała wczoraj w szpitalu, w drugiej zaś talerz z jajecznicą i bekonem. – Ellen, pamiętasz Jenny, prawda? – Cześć, Jenny − mówię grzecznie. Jestem ciekawa historii, która stoi za nagły m pojawieniem się tej dziewczy nki w ży ciu mojej mamy, ale chcę porozmawiać z nią o zakazie zbliżania, o ataku drgawkowy m Avery i o wizy cie u adwokata. Przede wszy stkim chcę przy tulić Leah oraz Lucasa i wrócić do szpitala. – Cześć – odpowiada nieśmiało, podchodząc bliżej i podając mi talerz z jedzeniem. – Dziękuję – mówię, zdając sobie sprawę, że od ostatniego śniadania w biegu nic nie jadłam. Mam wilczy apety t. – Usiądź sobie i zjedz – nakazuje mama. – Lucas, Leah, może pójdziecie umy ć zęby i przy niesiecie kartki z ży czeniami powrotu do zdrowia, które zrobiliście wczoraj wieczorem? –
Lucas od razu rusza na schody, a Leah niechętnie puszcza moją rękę i idzie za bratem. Rozglądam się po kuchni. Kiedy by łam mała, to by ło moje ulubione miejsce w cały m domu. Rodzice od lat nic tu nie zmienili oprócz wstawienia zmy warki i wy miany lodówki, które by ły rocznicowy m prezentem dla mamy od taty, ofiarowany m tuż przed jego śmiercią. Nie zdołał nawet ich zobaczy ć, kiedy zostały zamontowane. Siadam przy ty m samy m stoliku śniadaniowy m, przy który m jadałam co rano przez wszy stkie lata, kiedy tu mieszkałam, i czuję się tak, jakby m nigdy się nie wy prowadziła. Ciepłe letnie słońce bije przez szy by okien, które otaczają kącik śniadaniowy, sprawiając, że robię się senna. Czego by m nie dała, by poczłapać po schodach do mojej dawnej sy pialni i wślizgnąć się pod pościel na moim łóżku z dzieciństwa. – Co mówią lekarze? – py ta mama, nalewając mi kubek kawy. Jenny stoi przy zlewie, gdzie płucze ręcznik kuchenny i wy ciera nim blat. – Dzięki Bogu, jej stan jest stabilny. – Wdy cham bogaty aromat kawy. – Nie mogłam nawet wziąć jej na ręce – mówię, czując, jak emocje zaty kają mi gardło. – Martwią się o jej nerki i ataki drgawkowe, które się jej przy darzają. – W obecny ch czasach lekarze umieją dokonać niemal wszy stkiego – mówi mama, poklepując mnie po dłoni. Uśmiecham się do niej. Ostatnio nasze ży cie toczy ło się takim tempem, że rzadko widy wałam mamę. Zawsze jest praca i pozalekcy jne zajęcia dzieci, które wy pełniają nam dni. A kiedy już jesteśmy w domu, staramy się nadrobić pranie i prace w ogrodzie. To się nigdy nie kończy. Próbuję sobie przy pomnieć, kiedy ostatnio spędziliśmy z nią trochę czasu. Trzy miesiące temu, zdaję sobie sprawę ze zgrozą, w urodziny Leah. Pojechaliśmy do pizzerii, która specjalizuje się w urządzaniu imprez urodzinowy ch i ma wielkie dmuchane domy do skakania, w który ch dzieci bawiły się aż do utraty sił. By łam tak zajęta pilnowaniem siedmiu dziewięcioletnich dzieci, które zaprosiła Leah, że ledwie zdołałam zamienić z mamą słowo. Pamiętam, że wy dała mi się wy jątkowo chuda. Najwy raźniej od śmierci ojca w zeszły m roku nie jadła zby t wiele i mimo uśmiechu, jaki przez cały czas miała na ustach, nie wy dawała się szczęśliwa. Pamiętam, że pomy ślałam sobie wtedy, że powinnam do niej zadzwonić, zabrać ją na lunch, spędzić trochę czasu ty lko we dwie. Ale nie zrobiłam żadnej z ty ch rzeczy. – Dziękuję, że zajęłaś się dziećmi – powtarzam. – To dla nas bardzo ważne, że są teraz z tobą. Nadal nie mogę uwierzy ć, że nie pozwalają mi by ć przy Avery. To jakiś koszmar. – Mama podchodzi i przy tula mnie. Kładę głowę na jej ramieniu i wdy cham jej znajomy zapach. Konwalie. – Wiesz, kiedy twój brat by ł mały, prawie zginął i to by ła moja wina. – Podnoszę głowę i obrzucam mamę py tający m spojrzeniem. – To prawda – mówi. – By łam młoda i przerastało mnie wy chowanie dwóch chłopców poniżej trzeciego roku ży cia. A na dodatek by łam z tobą w ciąży. Włoży łam Craiga do chodzika na kółkach i przez przy padek zostawiłam otwarte drzwi do piwnicy. – Krzy wię się, wiedząc, co stanie się dalej. – Z drugiego końca pokoju zobaczy łam, jak wjeżdża prosto na schody. Nie zdołałam go złapać i przekoziołkował po stopniach. – Mama krzy wi się na to wspomnienie. – To by ł cud, ale wy lądował na dole, nadal w chodziku, głową do góry. Cały i zdrowy, bez żadnego draśnięcia. – Ale Avery nie jest cała i zdrowa – mówię. – Nie sądzę, aby nasze ży cie wróciło jeszcze kiedy ś do normy. Ona mogła umrzeć, nadal może. Chy ba straciłam też pracę i mogę pójść do więzienia.
W oczach mamy wzbierają łzy i chwy ta obie moje dłonie. – Chcę jedy nie powiedzieć, że wszy scy mamy swoje momenty. Wszy stkich nas spoty kają chwile, kiedy odwracamy się plecami, zamy kamy oczy, tracimy czujność. Nie wiem, dlaczego Craigowi nic się wtedy nie stało, a inny m dzieciom wręcz przeciwnie, ale wiem, że bez względu na to, co się stanie, przejdziesz przez to, przejdziemy przez to razem. Trzeba liczy ć na małe cuda, drobne ży czliwości i dobro, które może wy niknąć z czegoś bardzo złego. Chcę się z nią nie zgodzić, bo z całej tej sy tuacji może nie wy jść nic dobrego, ale sły szę skrzy pnięcie siatkowy ch drzwi, pacnięcie i trzask o framugę. – Jest gazeta – mówi mama. – Pobiegniesz po nią? – zwraca się do Jenny, która w podskokach biegnie do drzwi. Kiedy znika, mama mówi: – Nie mogę wprost uwierzy ć, że nie pozwalają ci zobaczy ć Avery. Bezradnie kręcę głową i przy kładam palec do ust. Nie chcę, żeby Leah i Lucas wiedzieli, że zakazano mi kontaktu z ich siostrą. – Mamo, kim jest ta dziewczy nka? Skąd się wzięła? – py tam, wy korzy stując nieobecność Jenny, by dowiedzieć się, co się dzieje. – Zostanie ze mną przez kilka dni. Nie chcę, żeby ś się nią przejmowała. I tak masz już za dużo na głowie. Wszy stko opowiem ci dziś wieczorem. – Nie, chcę, żeby ś powiedziała mi teraz. Kim ona jest? – nalegam. – Nie jestem do końca pewna, ale… Robię głośny wy dech. – Mamo, jestem zawieszona. Proszę, zadzwoń do Ruth Johnson, mojej koleżanki z pracy. Pomoże ci. Obiecaj mi, że do niej zadzwonisz. – Wy obrażam sobie, jak prasa podłapuje ten temat i jakie powstają z tego nagłówki: „Zaniedbująca obowiązki pracownica WSS ukry wa uciekinierkę”. A gdy by Caren się o ty m dowiedziała, moja i tak już niepewna kariera ległaby w gruzach. – Mamo, musisz jeszcze dzisiaj zadzwonić na policję albo do służb społeczny ch, rozumiesz? – Mama w milczeniu kiwa głową. – Hej – mówi Jenny, wracając do pokoju z oniemiałą z wrażenia miną. – Pani zdjęcie jest w gazecie. – Wy ciąga ją do mnie i rzeczy wiście, moja fotografia widnieje na pierwszej stronie. To stare zdjęcie, które zrobiono kilka lat temu, kiedy udzieliłam wy wiadu na temat naszego miejscowego wy działu. Serce mi staje. Sięgam po gazetę drżący mi rękami. Lucas i Leah wchodzą do kuchni i widząc moją spanikowaną twarz, Leah zaczy na płakać, a Lucas szy bko idzie w jej ślady. – Nie, nie – uspokajam ją. – Z Avery wszy stko w porządku. Wszy stko dobrze. Nie chciałam was przestraszy ć, moje skarby. – Podaję gazetę mamie, która powstrzy muje jęk. Biorę Leah i Lucasa w ramiona. – Jedźmy do szpitala. Zapy tam nawet pielęgniarkę, czy mogliby ście zajrzeć do Avery. – Odwracam się do mamy, która nadal czy ta pierwszą stronę, bardzo strapiona. – Chcecie z Jenny pojechać razem z nami? Mama przy gry za wargę i widzę, że chce zadać mi mnóstwo py tań co do arty kułu, ale nie zrobi tego przy dzieciach. – Jedźcie sami, a kiedy będziesz chciała, żeby m odebrała Lucasa i Leah, zadzwoń. Mogą ze mną zostać, ile ty lko będziesz potrzebować. – Stojąca przy mnie Leah zaczy na się sprzeciwiać, ale uciszam ją stanowczy m spojrzeniem. – Dzięki, mamo – mówię i jeszcze raz ją przy tulam. Zdaję sobie sprawę, że w ciągu ostatniej
doby przy tuliłam ją więcej razy niż w ciągu ostatnich dwóch lat. – Dzieciaki, ze mną – mówię. Razem wsiadamy do pikapa. Widzę, jak roznosiciel gazet rzuca je na ganki domów na ulicy mamy i wkłada do skrzy nek na listy. Na każdej widnieje ten sam okropny nagłówek: „Miejscowa pracowniczka służb społeczny ch urządza piekło swojemu dziecku”. Ze względu na Leah i Lucasa staram się ukry ć, jak martwię się o Avery i o to, co napisała gazeta, zasy pując ich py taniami o czas, który spędzili z babcią i Jenny. – Ona jest dziwna – mówi Leah z obrzy dzeniem. – Zachowuje się, jakby od zawsze mieszkała z babcią, a jest tam przecież jeden dzień. – Jest z naszego miasta? – py tam. – Znacie ją ze szkoły ? – Ona nie chodzi do mojej szkoły – odpowiada Leah, kręcąc głową. – Pamiętałaby m ją. – Ona tu chy ba nie mieszka – odzy wa się Lucas z ty lnego siedzenia. W lusterku wsteczny m widzę, że gładzi pasek, który m mocujemy do siedzenia fotelik Avery, jakby to by ł jakiś amulet. – Czemu tak my ślisz? – Nie wiedziała, gdzie mieszka jej babcia – wy jaśnia mi Lucas. – Najbardziej chciałaby m, żeby poszła tam, skąd przy szła – mówi Leah z gry masem na twarzy. – Cóż, miejmy nadzieję, że wszy stko się wy jaśni i w ciągu kilku dni wróci do normy – kwituję, wiedząc, że może to zająć więcej niż dzień lub dwa. Leah wy daje z siebie pełen rozczarowania jęk. – Mówiłaś, że Avery czuje się lepiej! Nie będę spać u babci, jeśli ona tam zostanie. O nie. Zostanę u Arwoodów. – Spojrzenie Lucasa wędruje to na mnie, to na siostrę, jakby mój sy n starał się ocenić, jak bardzo powinien się zdenerwować. – Ja tam nie zostanę – mówi Leah zdecy dowany m tonem, który zdąży łam już znienawidzić. Wy gląda na to, że wolałaby raczej spać na drzewie niż spędzić kolejną noc z Jenny pod ty m samy m dachem. Postanawiam z ty m nie dy skutować. Może stan Avery będzie na ty le stabilny, że jedno z nas da radę pojechać z dziećmi do domu. Moja nadzieja wzrasta, kiedy wjeżdżamy na szpitalny parking, ale szy bko znika. Stoi tam wóz transmisy jny z logo Kanału Jedenastego wy pisany m wielkimi niebieskimi literami na jego boku. Reporterka wraz z operatorem stoją oparte o kamienny filar przy frontowy m wejściu. Czuję w kościach, że czekają na mnie, i wiem, że nie mogę wejść z dziećmi przez te drzwi. W mojej pracy miałam do czy nienia z kilkoma głośny mi sprawami i nauczy łam się, jak uciec reporterowi nawet w ty m szpitalu. Szy bko skręcam w prawo i wjeżdżam na mniejszy parking po wschodniej stronie szpitala, z którego wejście prowadzi do poradni ambulatory jnej. Musimy przejść przez wy budowany między budy nkami szklany tunel i pokonać labiry nt kręty ch kory tarzy, ale wszy stko jest lepsze niż spotkanie z dziennikarzami. Jeszcze raz przechodzimy przez szklane drzwi szpitala w Cedar City – szpitala, w który m przeby wałam niezliczone ilości razy, pełniąc swoje obowiązki opiekuna socjalnego. Czasem postrzegana jestem jako czarny charakter, potwór, który wy ry wa dzieci z ich świata, nieważne, jak okrutnego. Zawsze miałam jednak nadzieję, że z czasem, może nawet całe lata później, dzieci, które zabrałam z ich domów, zrozumieją, dlaczego to zrobiłam. Nie mogę wy mazać ich okropny ch wspomnień. Nie mogę im pomóc znów zaufać światu, ale mogę dać im jedną rzecz – szansę na normalniejsze ży cie. Spostrzegam Adama, zanim on zauważa mnie. Znów przy pominam sobie, dlaczego się w nim
zakochałam. W moim mężu jest coś cudownie niewinnego i naturalnego. Wszy stko, co czuje, można zobaczy ć na jego twarzy, w ty m, jak przechy la głowę, jak garbi ramiona. Siedzi na ławce w holu z telefonem przy uchu. Lucas i Leah wy biegli przede mnie, na co Adam momentalnie odkłada słuchawkę i bierze dzieci w ramiona. Tak mocno się w niego wtulają, że wy glądają jak jeden organizm. Chcę do niego podejść, klęknąć przed nim i przy tulić twarz do jego ud. Widzę jednak po nim żal i wy czerpanie, czekam więc cierpliwie, aż podniesie wzrok i mnie zauważy. Robię ostrożny krok w ty ł i wpadam na grupę rezy dentów, którzy całą chmarą idą przez kory tarz. Mój zaskoczony jęk sprawia, że Adam przenosi uwagę z dzieci na mnie. Jego uśmiech od razu robi się szerszy, na co ja wzdy cham z ulgą. – Cześć – mówię, kiedy w końcu wy nurzam się z morza biały ch fartuchów. – Cześć – Adam przy ciąga mnie do siebie i opiekuńczo zamy ka w swoich ramionach. – Jak Avery ? – py tam, choć znam już odpowiedź. Bez zmian. Widzę to w jego oczach. – Tak samo. Od wczoraj nie miała już ataku. Nadal najbardziej martwią się o jej nerki. – Cicho kiwam głową, bo brak mi słów. – Dziś nefrolog jeszcze do niej nie zaglądał, ale ma się pojawić. Siadamy obok siebie na ławce, a Leah i Lucas odchodzą kilka kroków dalej, żeby popatrzeć przez okno na ogród pełen kwiatów o intensy wny ch kolorach i wy my ślny ch rzeźb. – Co my ślisz o dzieciach? – py ta. Oboje martwimy się o Lucasa. To wy jątkowy chłopiec, który gubi się bez swojego codziennego planu dnia. Wzruszam ramionami. – Martwią się o Avery. Tęsknią za nią, tęsknią za tobą. Chcą wracać do domu. Chcą, żeby śmy wszy scy wrócili do domu – odpowiadam. − Dasz to Avery ? – wręczam Adamowi pluszaka i głos mi się łamie. – Powiesz jej, że to ode mnie? – Tak się boję, że Avery pomy śli sobie, że mnie nie obchodzi, że chcę by ć z dala od niej. – Oczy wiście – zapewnia mnie Adam. Oczy ma czerwone i podkrążone. – Zdołałeś skontaktować się ze swoimi rodzicami? – py tam. – Tak. Właśnie przed chwilą rozmawiałem z mamą. Przy lecą z Arizony po południu. Powinni by ć koło szesnastej. – To dobrze – mówię. Rodzice Adama to mili ludzie i będą dla sy na bardzo pomocni, skoro ja nie mogę przeby wać z Avery. Będzie mógł wrócić do domu, wziąć pry sznic i trochę odpocząć. Boję się jednak tego, co my ślą o mnie teściowie, co Adam powiedział im o wy padku Avery. Czy teraz będą na mnie patrzeć inaczej? Jak na kobietę, która o mały włos zabiłaby ich wnuczkę? – A czy dodzwonił się do ciebie Joe? – nagle py ta Adam. – Nie, dlaczego py tasz? – Nie rozmawiałam z nim od wczoraj, kiedy dałam mu znać o stanie Avery. – By ł tu jakiś czas temu i szukał cię. Powiedziałem mu, że jesteś u mamy. Pewnie teraz właśnie do niej jedzie. Sprawdzam telefon. Nie mam od niego żadny ch nieodebrany ch połączeń i zastanawiam się, co jest takie pilne, że musi powiedzieć mi o ty m osobiście, zamiast zadzwonić. Po minie Adama widzę, że on też się zastanawia. Odkąd ty lko Joe się rozwiódł, Adam nabrał przekonania, że Joe coś do mnie czuje. Zapewniam go, że to jego wy my sły, choć w sekrecie uważam, że Joe chciałby, by śmy by li kimś więcej, niż jesteśmy. – Za wcześnie jeszcze na ławę przy sięgły ch – mówię bardziej do siebie niż do Adama. – Adwokat powiedział, że miną przy najmniej trzy ty godnie, zanim zdecy dują, czy mnie uniewinnić, czy też nie. − My ślę o ławie przy sięgły ch, która będzie miała za zadanie zadecy dować, czy jestem potworem, czy nie. Czy jadą teraz swoimi
samochodami do sądu, żeby wy słuchać dowodów, które zaważą o losie obcej im osoby ? Czy zastanawiają się, czy je ży cie spoczy wa w ich rękach? Trzy ty godnie wy dają się by ć bardzo odległe, ale w pewien sposób i zby t bliskie. Po raz pierwszy naprawdę dopuszczam do siebie my śl, że mogę zostać aresztowana za to, co się stało Avery, za to, co jej zrobiłam, bez względu na intencje. Sły szę to cały czas od matek i ojców, z który mi pracuję. „Nie chciałam tego zrobić, to się po prostu stało, to by ł wy padek, musi mi pani uwierzy ć”. – Czego więc może chcieć? – py ta Adam, a ja widzę strach w jego oczach. – Nie chciał mi powiedzieć. Ty lko ty le, że musi z tobą porozmawiać. Kręcę głową. – Nie mam pojęcia – mówię, ale obawiam się, że wiem. Arty kuł w gazecie, determinacja Prieto i Caren, żeby do bólu wręcz trzy mać się procedur. Joe nie szuka mnie ty lko po to, żeby się dowiedzieć, jak sobie radzę. Adam blednie, jak gdy by czy tał mi w my ślach. – Nie – mówi. – Nie mogą tego zrobić. – Wszy stko będzie dobrze – mówię z większy m przekonaniem, niż naprawdę czuję. – Nie chcę, żeby to się stało tutaj, w szpitalu. – Do głowy przy chodzi mi straszna my śl. – Nie chcę, żeby to się stało na oczach dzieci. O Boże, Adam! A jeśli zaaresztują mnie przy Leah i Lucasie? – Widziałam już takie rzeczy w sprawach rodziców oskarżony ch o znęcanie się nad dziećmi. Musiałam oderwać posiniaczone paluszki dziecka od ramion matki, podczas gdy funkcjonariusz informował ją o ty m, jakie ma prawa. Adam kręci głową na boki. – Nie zaaresztowaliby cię przy dzieciach. Nikt nie jest aż taki okrutny.
24
Kiedy Ellen zabrała ze sobą Leah i Lucasa do szpitala, Jenny poszła do łazienki i przed lustrem przeczesała włosy mokry m grzebieniem, szarpiąc je, by przy legały gładko do głowy. Zastanawiała się, czy Maudene umie zaplatać włosy we francuski warkocz. W szkole by ły dziewczy nki, który ch matki starannie czesały im włosy. Jenny wy poży czy ła kiedy ś z biblioteki książkę o ty m, jak pleść warkocze na różne sposoby. By ły tam zdjęcia dziewczy nek z dwoma warkoczami, cienkimi warkoczy kami zakończony mi koralikami i długimi, końskimi splotami, które ciągnęły się wzdłuż pleców. Jej ulubioną fry zurą by ł jednak warkocz francuski. Jenny przy niosła książkę do domu i składając razem słowa, próbowała rozszy frować instrukcje, a jej palce niezręcznie wy kręcały włosy w nierówne sploty. Sfrustrowana oddała książkę ojcu, który przez kilka minut dzielnie się starał, ale dawał się rozproszy ć meczowi koszy kówki, który leciał wtedy w telewizji, nieumy ślnie ciągnąc Jenny za włosy, gdy ktoś ty lko rzucił do kosza. – Potrzebujesz pomocy ? – zapy tała Maudene, która stanęła w drzwiach łazienki. – Moje włosy są okropne – powiedziała Jenny z rozczarowaniem. – Strasznie wiszą. Umiesz pleść francuski warkocz? W oczach starszej pani pojawiła się iskierka. – Kiedy Ellen by ła mała, cały czas plotłam jej włosy. Sięgały jej wtedy do pasa. Kiedy miała cztery lata, wzięła noży czki i ścięła je. Och, jak ja płakałam, kiedy ją zobaczy łam. Te piękne czarne włosy na podłodze łazienki. – Maudene pokręciła głową na to wspomnienie i zaśmiała się pod nosem. – Tak czy inaczej, z radością zaplotę ci włosy. Od lat tego nie robiłam, ale podejrzewam, że szy bko sobie przy pomnę. Usiądź, a ja zobaczę, co da się zrobić. – Kobieta zaprowadziła Jenny do kuchni i odsunęła krzesło od stołu. Dziewczy nka usiadła wy prostowana, złoży ła dłonie na kolanach, a Maudene zaczęła rozczesy wać jej włosy miękką szczotką. – Jenny, czekam na kogoś, kto przy jedzie z tobą porozmawiać – powiedziała Maudene, delikatnie zbierając włosy Jenny na czubku głowy i dzieląc je na trzy pasma. Jenny zamarła. – Kogo? – Panią ze służb socjalny ch, z którą pracuje Ellen. Nazy wa się Ruth Johnson. – Maudene zobaczy ła w lusterku spanikowaną minę Jenny i upuściła warkocz. Delikatnie odwróciła dziewczy nkę za ramiona, tak że patrzy ły na siebie twarzą w twarz. – Musisz mi zaufać, Jenny – powiedziała płaczliwy m tonem. – Ruth sprawdziła kilka rzeczy. Twój tata umiera ze zmartwienia i szuka cię policja w twoim mieście. Jenny nie mogła się odezwać. – Obiecuję, że nie pozwolę, żeby stało ci się coś złego. Ruth przy jedzie ty lko z tobą porozmawiać. – Ramiona Jenny lekko się rozluźniły i Maudene znów zaczęła zbierać i rozdzielać jej włosy. – Będę mogła zobaczy ć się z tatą? Maudene zacisnęła usta i odwróciła wzrok. Jenny dostała swoją odpowiedź.
– Nie pójdę do rodziny zastępczej – powiedziała tonem twardy m jak stal. – Nie obchodzi mnie, co powiesz ty albo ta opiekunka. Ucieknę, jeśli będziecie próbowali mnie zmusić. Na początku palce Maudene poruszały się powoli, ale po chwili nabrały prędkości, splatając włosy Jenny w gładki warkocz. – Nikt cię do niczego nie zmusi. – Westchnęła i drżący m głosem dodała: – Musisz zrozumieć, Jenny, że moja córka przeży wa teraz coś okropnego. Moja wnuczka mogła umrzeć, a Ellen może trafić do więzienia. Jeśli uciekłaś z domu albo jeśli jesteś w jakichś tarapatach, to nie będziesz mogła tu zostać. Przy kro mi, ale mogłaby m się nabawić kłopotów i pogorszy ć sy tuację Ellen. Jenny potarła oczy nasadami dłoni. – Przepraszam. Mogę sobie pójść. Nie chcę, żeby ś miała kłopoty. Maudene związała końce włosów Jenny gumką i ponownie obróciła dziewczy nkę twarzą do siebie. – Nie chcę, żeby ś szła tam, gdzie nie chcesz, Jenny. Wy słuchaj ty lko, co Ruth ma ci do powiedzenia. Pomaga dzieciom. Na ty m polega jej praca. Jenny otarła kilka łez, który m udało się spły nąć po jej policzkach i pokiwała głową. – Nie bój się. Jeśli ty lko zechcesz, będę z tobą przez cały czas. – Nie boję się – powiedziała Jenny, po raz ostatni pociągając nosem. – Porozmawiam z nią, ale nie idę do żadnej rodziny zastępczej. – W porządku. – Maudene pogładziła Jenny po głowie. – Całkiem nieźle mi poszło. Nawet po dwudziestu paru latach. Biegnij się przejrzeć i sprawdź, czy ci się podoba. Jenny zeskoczy ła z krzesła i pobiegła do łazienki. Wpatry wała się w swoje odbicie w lustrze, odwracając się to w prawo, to w lewo i próbując zobaczy ć fry zurę od ty łu. – Masz, uży j tego. – Kobieta podała jej ręczne lusterko, żeby mogła lepiej obejrzeć swój warkocz. – Jest śliczny – westchnęła Jenny. – Gdy by ś by ła moją mamą, codziennie plotłaby ś mi włosy. I nigdy by m ich nie ścięła. Przenigdy. – Babciu – rozległo się wołanie z parteru domu. – Już wrócili? – zdziwiła się Maudene i obie wy szły z łazienki na kory tarz. – Szy bka ta wizy ta. – Cześć, mamo – powiedziała Ellen zmartwiony m głosem. – Wszy stko w porządku? Jak się ma Avery ? – zapy tała Maudene, spoty kając Ellen w połowie schodów. – Dobrze. Nadal jest podpięta do kroplówki, ale lekarze mówią, że jej stan się poprawia. Wciąż ma trochę gorączki. – Ellen odwróciła się do dzieci. – Lucas, Leah, może poszukacie Dolly i trochę się z nią pobawicie? Muszę porozmawiać z babcią. – Jenny cofnęła się do łazienki, zanim Ellen odesłała i ją. Chciała usły szeć, co Ellen ma do powiedzenia, zwłaszcza jeśli by ło to na jej temat. – Co się stało? – zapy tała Maudene zatroskany m tonem. – Czy Avery naprawdę czuje się dobrze? – Jenny nasłuchiwała każdego słowa. – Naprawdę. A przy najmniej na razie. Czy by ł tu Joe Gaddey ? – Joe, twój kolega policjant? – zapy tała Maudene. – Dlaczego miałby tu przy jeżdżać? Wbrew sobie, Jenny wy szła na kory tarz i podeszła do Ellen i Maudene na schodach. – Nie pójdę z policjantem, Maudene! – krzy knęła gniewnie. – Obiecałaś! – Cicho, Jenny – uciszy ła ją. W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. – Chwileczkę. –
Starsza pani pospiesznie zeszła po schodach, trzy mając się balustrady i otworzy ła drzwi. Jenny podejrzliwie spojrzała na mężczy znę stojącego w progu. By ł to najwy ższy mężczy zna, jakiego kiedy kolwiek widziała. Miał na sobie szare garniturowe spodnie i białą, zapinaną na guziki koszulę z krótkim rękawem, która opinała jego szerokie ramiona. Wzdłuż torsu zwisał mu przekrzy wiony krawat w niebieskie i zielone paski. Jego mina mówiła jasno, że wcale nie ma ochoty tu by ć. – Cześć, Joe – powiedziała Ellen. – Pamiętasz moją mamę, prawda? A to jest Jenny. Zostaje tu na kilka dni. Mężczy zna uśmiechnął się nieznacznie i potarł twarz masy wną dłonią, zerkając to na Maudene, to na Ellen, to na Jenny. – W porządku, Joe – w końcu odezwała się Ellen. − Możesz to powiedzieć na głos. Mężczy zna westchnął i pokręcił głową. – Przy kro mi, Ellen, wy dano nakaz twojego aresztowania. Do Jenny zaczęło docierać, co się dzieje. Mężczy zna by ł policjantem, o który m rozmawiały. To nie mogło oznaczać niczego dobrego – pomy ślała. Gliny nigdy nie oznaczają niczego dobrego. Powoli zaczęła cofać się po schodach w nadziei, że nikt jej nie zauważy. – Co? Dlaczego? – zapy tała skonsternowana Maudene, a Jenny zamarła w pół drogi na górę. Dlaczego mieliby aresztować Ellen? Zaciekawiona dziewczy nka odwróciła się i zaczęła z powrotem schodzić po schodach. – Ale dlaczego? – dopy ty wała Maudene z niedowierzaniem. – My ślałam, że to ława przy sięgły ch o ty m zadecy duje, a to zajmie jeszcze kilka ty godni. – Spokojnie, mamo. Domy śliłam się, że może dojść do czegoś takiego. Mężczy zna wzruszy ł ramionami. – Stosują się do protokołu z chirurgiczną precy zją, Ellen. I działają bardzo szy bko. Prieto czuje na sobie presję. Jakieś organizacje ochrony praw dziecka domagają się twojego aresztowania, a prasa chce wiedzieć, co zrobi, więc wy konał kolejny krok i wniósł oskarżenie. Jenny obserwowała, jak Maudene podchodzi do córki i ją obejmuje. Na chwilę zapomniała o swoim ojcu, babci i możliwości trafienia do rodziny zastępczej. Twarz Ellen zrobiła się blada i kobieta wy glądała tak, jakby zaraz miała się rozpłakać. – Aresztujesz mnie teraz, Joe? – zapy tała Ellen. Policjant spuścił głowę, jakby się wsty dził, i włoży ł dłonie w kieszenie. Jenny spojrzała na pistolet w jego kaburze i pomy ślała o ojcu. – Nie. Kiedy dowiedziałem się, co się święci, pogadałem z Prieto, a on zgodził się na to, żeby ś sama zgłosiła się na komisariat. W ten sposób nie będę cię musiał zakuć w kajdanki. – Teraz? Musimy jechać już teraz? – zapy tała Ellen, rozglądając się po domu z dzikością w oczach, jakby starała się opracować drogę ucieczki. – Nie, musisz się zgłosić jutro przed szóstą rano. W ten sposób przeprowadzimy wszy stkie etapy aresztowania, zanim komisariat zacznie normalnie funkcjonować. Staniesz przed sędzią, który zadecy duje o ty m, czy wy puścić cię za kaucją, i miejmy nadzieję, wrócisz do domu przed końcem dnia. – Będziesz tam ze mną? – py ta mężczy znę głosem drżący m ze strachu. – Oczy wiście, ile ty lko będę w stanie. – Jenny z zainteresowaniem przy glądała się temu, jak policjant niezręcznie gładzi Ellen po plecach. Ten policjant nie wy dawał się taki zły w porównaniu
z wredny mi glinami, o który ch opowiadał ojciec. Joe wy dawał się by ć człowiekiem. – Powinnaś od razu zadzwonić do swojego prawnika i zastanowić się, w jaki sposób zapłacisz kaucję. Dziewczy nka spojrzała teraz na Maudene, która oparła się o ścianę dla równowagi. Po twarzy pły nęły jej łzy bezradności. Jenny zeskoczy ła z ostatniego stopnia i stanęła przy starszej pani. W ty m czasie Ellen dziękowała swojemu przy jacielowi, a dziewczy nka obserwowała, jak jego twarz wy krzy wia się w bólu. – O, Boże – płakała Ellen, kiedy za policjantem zamknęły się drzwi. – Co ja mam robić? – Maudene przy tuliła córkę, ale ona wy rwała się i pobiegła po schodach. Jenny usły szała, jak trzaskają drzwi sy pialni. W absolutnej ciszy Maudene usiadła na krześle, zakry ła twarz dłońmi i się rozpłakała. Przez chwilę Jenny stała przy niej, nie wiedząc, co zrobić, po czy m zaczęła masować ją po plecach kolisty mi ruchami, tak jak zrobiła Maudene, kiedy Jenny wy miotowała w łazience w Wesoły ch Naleśnikach. Kiedy płacz starszej pani zaczął cichnąć, dziewczy nka poszła do kuchni, wy ciągnęła szklankę, wy pełniła ją lodem i wodą i zmoczy ła czy stą ściereczkę. Wróciła do salonu, gdzie podała szklankę Maudene. Znów rozległo się pukanie do drzwi. – Założę się, że jeśli nie otworzy sz, to ten ktoś na pewno sobie pójdzie – poradziła Jenny. Kobieta głośno wy dmuchała nos w chusteczkę. – Gdy by to ty lko by ło takie proste. – Wstała i poszła do drzwi, a Jenny w krok za nią. – Dzień dobry, pani Sifkus. Nazy wam się Ruth Johnson. Pracuję z Ellen. – Proszę wejść – powiedziała Maudene, pozwalając jej przejść. – Cześć, Jenny – powiedziała Ruth, wy ciągając do niej rękę. Jenny niechętnie zrobiła to samo. – Masz wielkie szczęście – powiedziała Ruth, uśmiechając się do niej. Dziewczy nka zmarszczy ła czoło, nie rozumiejąc. Ludzie mówili jej różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jest szczęściarą. – Martwi się o ciebie bardzo wiele osób i wszy scy liczą na to, że nic ci nie jest. – Mój tata przy jedzie? – zapy tała Jenny z nadzieją w głosie. – Możemy usiąść i chwilę porozmawiać? – Ruth mówiła do Jenny, jakby by ła dorosła, i dziewczy nce bardzo się to spodobało. – Czy Maudene może zostać z nami? – Jenny pomy ślała, że może polubi tę Ruth, ale będzie się lepiej czuła, jeśli starsza pani będzie z nią. – Oczy wiście – zapewniła ją Ruth, kiedy szły w stronę sofy w salonie. – Dowiedziałam się kilku rzeczy o twoim tacie. Bardzo się o ciebie martwi. Próbował cię odnaleźć i chce, żeby ś wróciła do Benton – wy jaśniła Ruth i Jenny usiadła prosto, czekając na to, co powie dalej. Kobieta podniosła palec. – Jest jeszcze coś. Jenny, wiesz, że twój tata został aresztowany, prawda? – Ale to nie by ła jego wina! – odparła Jenny, niewiele my śląc. – Wszy stko widziałam. Ruth pokiwała głową na znak zgody. – To samo powiedział twój tata i świadkowie. – Zamilkła na chwilę i ży czliwie spojrzała na dziewczy nkę. – Ale twój tata zrobił coś złego, kiedy przy jechała policja. Zamiast słuchać funkcjonariusza, uderzy ł go. – Jenny poczuła, jak ją mdli. – Teraz będzie musiał zostać na jakiś czas w więzieniu, dopóki sprawa się nie wy jaśni. Maudene zgodziła się, żeby ś została z nią tutaj na kilka dni. Będziemy musieli ty lko zrobić mały wy wiad środowiskowy – zwróciła się Ruth do Maudene − i jeśli wszy stko pójdzie dobrze, zostaniesz ustanowiona ty mczasowy m opiekunem, żeby Jenny mogła z tobą zostać do czasu, aż podejmiemy kolejne kroki.
Kobieta znów zwróciła się do Jenny. – Jest jeszcze coś. Twój tata potrzebuje specjalisty cznej opieki. Czy wiesz, kim jest alkoholik? Dziewczy nka przestała słuchać i spojrzała na stopy. Znowu by ły brudne, tak jak jej japonki. Może Maudene zabrałaby ją do sklepu, żeby kupić jej tenisówki? Nie mogła się doczekać, kiedy wy rzuci stare buty. Ruth delikatnie dotknęła jej ramienia. – Jenny, wiesz? – zapy tała raz jeszcze. – To mój tata – odparła dziewczy nka jedny m, rozedrgany m tchnieniem.
25
Dzwonię do Adama i mówię mu, że rano będę musiała się oddać w ręce policji. Przez długi czas nic nie mówi. – Adam? – odzy wam się w końcu. – Zaraz przy jadę – mówi. – Nie, nie, ktoś musi by ć przy Avery. Dam sobie radę – nalegam. – Moi rodzice przy jadą tu od razu z lotniska. Będą za godzinę. Avery na razie ma się dobrze. – Chcę jechać do domu – szepczę do słuchawki. Choć doceniam moją mamę i dom, w który m spędziłam dzieciństwo, chcę wrócić do swojego, nawet jeśli ty lko na chwilę. – Spotkamy się o osiemnastej. Weź Leah i Lucasa i spędzimy noc w domu – mówi Adam. Mama mówi mi o swoich planach, by zostać ty mczasowy m opiekunem Jenny. Jestem zby t wy czerpana, by z nią dy skutować, ale mówię jej, że moim zdaniem to bardzo zły pomy sł. Kolejne czterdzieści pięć minut spędzam, rozmawiając przez telefon z Tedem Vitolo o moim nadciągający m areszcie. Powiedzieć, że się zdenerwował, to eufemizm. – Nie mają powodu, żeby posuwać się do czegoś takiego – mówi ze złością. – WSS nie dokończy ło nawet swojego dochodzenia, a rezy gnują z ławy przy sięgły ch i postanawiają od razu cię oskarży ć. − Tłumaczy, że skoro stawiają mnie w stan oskarżenia o popełnienie przestępstwa klasy C, sędzia najprawdopodobniej zarządzi kaucję w wy sokości dziesięciu ty sięcy dolarów w gotówce albo poręczenie majątkowe. – U poręczy ciela dostaniesz tę kwotę w gotówce za ty siąc dolarów prowizji – mówi Vitolo i podaje mi nazwisko kogoś zaufanego. Obiecuje spotkać się ze mną rano w sądzie i mówi, że powinnam wrócić do domu przed trzy nastą. Kiedy przy jeżdżam pod mój dom, Adam jest już na miejscu, a na podjeździe stoi obcy samochód. – Wy poży czony przez mamę i tatę – wy jaśnia. Leah i Lucas zasy pują go pocałunkami, po czy m wbiegają do domu. Jemy obiad przy naszy m kuchenny m stole, ale bez Avery czujemy się nieswojo. Leah i Lucas cieszą się, że otaczają ich własne zabawki, że mogą się bawić na swoim podwórku, spać we własny ch łóżkach. Mama postanawia przy jechać wcześnie rano, żeby popilnować dzieci, podczas gdy Adam i ja pojedziemy na komisariat. Trudno im wy jaśnić, co się dzieje i dlaczego zostanę aresztowana za pozostawienie Avery w samochodzie. Na początku Adam nie chciał im mówić, wolał ich przed ty m ochronić, ale ja nalegałam. Nie chcę, żeby dowiedzieli się od obcy ch, że ich matka została aresztowana. Mój mąż jest cudowny. W kółko powtarza dzieciom, że to by ł wy padek i że bez względu na to, co mówią o mnie ludzie, jestem dobrą mamą. Kiedy kończy my odpowiadać na liczne py tania i scałowy wać łzy naszy ch dzieci, kładziemy je do łóżek, idziemy do naszej sy pialni i zamy kamy drzwi. Leży my w łóżku, rozmawiamy i opłakujemy to, co ma się wy darzy ć. Oboje jesteśmy zby t wy czerpani, żeby się kochać, ale zasy piamy, trzy mając się za ręce, czego nie robiliśmy od lat.
W czwartkowy poranek budzimy się na długo przed wschodem słońca i ubieramy się, nie zamieniając ani słowa. Tuż przed piątą przy jeżdża moja mama, ciągnąc za sobą zaspaną Jenny. Niechętnie budzę Leah i Lucasa i całuję ich na pożegnanie, tak jak im obiecałam. Zapewniam ich, że zobaczy my się później. Oboje płaczą i ja też. Komenda policji w Cedar City to nowy budy nek wzniesiony w samy m sercu miasta. Mimo lśniący ch, pokry ty ch pły tkami podłóg, niepory sowany ch biurek i wy dajnego biurowego sprzętu, świeżo pomalowane ściany zdąży ły już przesiąknąć rozpaczą. Sy cę się ciszą wczesnego ranka. W niemal pusty m lobby czeka na nas Joe, tak jak mi obiecał. – Dzięki, że przy jechałeś. – Mój głos nie brzmi jak mój własny. Choć Joe zdąży ł mnie już pouczy ć o ty m, co się dziś ze mną stanie, jestem przerażona i nie mogę nic na to poradzić. – Jasne. – Podaję Adamowi rękę, a on mnie ściska za ramię. – Dasz sobie radę. Joe raz jeszcze wy jaśnia mi krok po kroku proces pełnego aresztowania. – Zaczną za chwilę. Wolą, kiedy osoby poddające się dobrowolnie zgłaszają się rano, bo w ten sposób nie burzą sobie planu dnia. – Joe spuszcza wzrok na podłogę i niezręcznie przebiera nogami. – To chy ba najlepszy moment, żeby ście się pożegnali. Adam prowadzi mnie w róg komisariatu i obejmuje. – Wszy stko będzie dobrze – szepcze mi do ucha. – Po południu będziesz z powrotem w domu. Wiesz, że cię kocham, prawda? – Ja też cię kocham – szepczę w odpowiedzi, starając się nie rozpłakać. Areszt przebiega dokładnie tak, jak opowiadał mi Joe. Robi na mnie surrealne wrażenie, a ja czuję się jak w inny m wy miarze. Choć mój przy jaciel proponuje mi, że zostanie ze mną tak długo, jak będę chciała, każę mu odejść. Nie chcę, żeby mnie taką widział. – Wszy stko będzie dobrze – zapewnia Joe, przeprowadzając mnie przez ciężkie drzwi, które otwiera elektroniczny m kluczem. Kiwam głową i staram się zdusić w sobie łzy, które znów we mnie wzbierają, i zaczy nam trząść się ze strachu. – Hej – mówi Joe, spoglądając mi w oczy – nic ci nie będzie. Za kilka godzin będzie po wszy stkim i wrócisz do domu. – Jego słowa od razu mnie uspokajają. Zanim sobie pójdzie, Joe ściska moją dłoń, po czy m odprowadza mnie funkcjonariuszka. Jestem zaskoczona ty m, jaka jest młoda. Ma może dwadzieścia kilka lat, jest jedy nie o kilka centy metrów wy ższa ode mnie, a włosy ma zaczesane w gładki kok. Kobieta prowadzi mnie do odseparowanego pomieszczenia, choć w tej części komisariatu i tak świeci pustkami. Wiem, co stanie się dalej – Joe wy jaśnił mi to poprzedniego wieczoru. Mimo to nie czuję się ani odrobinę mniej upokorzona. Ponieważ postawiono mi zarzut przestępstwa, konieczna jest rewizja osobista. Trzęsący mi się palcami zaczy nam rozwiązy wać czarną zakładaną sukienkę, którą wy brałam z szafy właśnie na tę okazję. Prosta, łatwa do ściągnięcia i do ponownego założenia, wy starczająco poważna na pojawienie się w sądzie. Rozwiązuję materiałową szarfę, którą jestem obwiązana w talii, a funkcjonariuszka czeka. Na skórze wy skakuje mi gęsia skórka, kiedy zdejmuję buty i ściągam sukienkę przez głowę. Jestem boleśnie świadoma moich pokry ty ch cellulitem ud i obwisłej skóry na brzuchu. Twarz mi czerwienieje ze wsty du, mimo że funkcjonariuszka z szacunkiem odwraca wzrok od mojej nagości. Nie mogę przestać my śleć o mężczy znach i kobietach, którzy stali dokładnie w ty m samy m miejscu, ściągając z siebie ubrania. Wielu z nich by ło rodzicami dzieci,
które odebrałam spod ich opieki. Nigdy nie czułam ty le współczucia dla ty ch matek i ojców, nigdy nie zastanowiłam się nad ty m, przez co musieli przejść podczas aresztowania, i wiem, że większość ludzi czuje to samo w stosunku do mnie. Niemal sły szę ich komentarze: „Zasłuży łaś sobie. Czego się spodziewasz, skoro zaniedbałaś dziecko? Takie upokorzenie to i tak za mała kara”. Kawałek po kawałku funkcjonariuszka sprawdza moje ubrania, sukienkę, stanik, bieliznę. Dokładnie przeszukuje kieszenie i przejeżdża dłońmi po szwach, upewniając się, że nie ma tam zaszy tej kontrabandy. Kiedy jestem już kompletnie naga, funkcjonariuszka podchodzi bliżej i każe mi przeczesać dłońmi włosy, na dowód, że niczego w nich nie ukry łam. Raz jeszcze doceniam moją krótką fry zurę. Następnie każe mi odgiąć uszy i obrócić głowę, żeby pokazać, że nic za nimi nie ma. Jestem zaskoczona ty m, jak rzeczowa i znudzona wy daje się by ć policjantka. Podaje te same instrukcje wiele razy na dzień. Po jej głosie wiem, że mnie nie osądza, ale też mi nie współczuje. Chcę jej powiedzieć, że nie jestem taka, jak pozostali. Jestem inna. Jestem matką, żoną, pracownikiem socjalny m, nie powinnam tu by ć. Nic nie mówię. Dziś nie różnię się od inny ch, którzy trafili tu przede mną. – Proszę odchy lić głowę – instruuje policjantka, a ja robię, co każe. Zagląda mi w nozdrza. – Proszę otworzy ć usta i podnieść języ k. – Podporządkowuję się. W przerwach pomiędzy kolejny mi czy nnościami jedną ręką insty nktownie zakry wam piersi, a drugą krocze. – Proszę podnieść ręce − mówi policjantka i zamy kam oczy, podczas gdy ona sprawdza moje pachy. – Połowa za nami – mówi. Pierwsze słowa, które sprawiają, że czuję się, jakby widziała we mnie prawdziwego człowieka. Ale jeśli my ślę, że mam za sobą najgorsze, to się my lę. – Proszę unieść piersi – mówi, a ja mrugam z niedowierzaniem, nie mając pewności, czy dobrze usły szałam. – Unieść piersi – powtarza, więc robię, co każe. – Rozstawić nogi. Proszę przy kucnąć i zakaszleć. – Mimo postanowienia, że się nie rozpłaczę, oczy wy pełniają mi łzy i ślepo się podporządkowuję. – Dobrze, może pani wstać. Teraz proszę pokazać podeszwy stóp. – Podnoszę najpierw lewą, a potem prawą. Przez całą rewizję policjantka ani razu mnie nie doty ka, ale mimo to czuję się brudna, zgwałcona. Funkcjonariuszka oddaje mi ubrania, więc odwracam się do niej plecami i szy bko się ubieram. Prowadzi mnie do kolejnego pomieszczenia, gdzie sięga po kwestionariusz i zaczy na mi zadawać standardowe py tania doty czące mojego ży cia. Wy pełniam pobieżną ankietę medy czną i psy chologiczną, której wy magają procedury bezpieczeństwa. Zostają mi pobrane odciski palców, ale nie atramentową metodą, jaką pamiętam ze stary ch seriali i filmów, ty lko przez skaner komputera. Zostaję ustawiona pod ścianą i ktoś robi mi zdjęcie. Najpierw front, potem lewy i prawy profil. Zdjęcia do kartoteki. Co będzie, jeśli moje dzieci je zobaczą? – zastanawiam się. W czasach nieustannego dostępu do informacji na pewno tak się stanie. Będą zażenowane. W ogromie straszny ch my śli, jakie przy chodzą mi do głowy na temat zdrowia Avery, mojego małżeństwa, aresztu, a by ć może nawet utraty pracy, nie przy szło mi zastanowić się nad ty m, jak cała ta sy tuacja wpły nie na Leah i Lucasa. Czy przy jaciele będą ich unikać? Czy nauczy ciele będą ich inaczej traktować? Zastępczy ni szery fa otwiera kluczem elektry czny m kolejne drzwi, za który mi znajduje się mały, pusty pokój. Jest w nim jedy nie betonowa ławka biegnąca wzdłuż ściany. W tej celi nie ma
krat, ty lko małe okno w drzwiach. – Poczeka pani tutaj na przeprowadzenie do sądu – tłumaczy policjantka. Zamy ka za sobą drzwi, a ich odgłos nie niesie się szczękiem, tak jak na filmach. Zamiast tego sły szę niemal bezgłośny stuk przekręcającego się zamka. Siadam i mimo dusznego, ciepłego powietrza, cała drżę. Staram się odciąć od hałasu i anty septy czny ch zapachów, które mnie dobiegają, staram się zapomnieć o upokorzeniu, jakim by ło rozebranie się przed kompletnie obcą osobą. Zamy kam oczy i my ślę o Avery. Wy obrażam sobie, jak koły szę ją w ramionach. My ślę o Leah i Lucasie, którzy są w domu z mamą, i o ty m, jacy muszą by ć teraz przestraszeni. My ślę o Adamie, rozdarty m pomiędzy powrotem do szpitala a niecierpliwy m czekaniem w sądzie na wy czy tanie numeru mojej sprawy. – Co ja zrobiłam? – mówię na głos. Wy starczy ło przecież zatrzy mać się i posłuchać, naprawdę posłuchać tego, co Adam próbuje mi powiedzieć. Gdy by m ty lko na moment przy stanęła, odsunęła na bok wszy stkie rozpraszające mnie zdarzenia poranka, na chwilę przestała się przejmować, że się spóźnię, wszy stko mogłoby się potoczy ć zupełnie inaczej. Kilka godzin później nadal czekam. Muszę skorzy stać z ubikacji i z niewiadomy ch powodów burczy mi w brzuchu, chociaż na my śl o zjedzeniu czegokolwiek robi mi się niedobrze. Straciłam poczucie czasu, nie wiem, czy jest południe, czy szesnasta. Wiem za to, że zgodnie z przepisami powinnam zobaczy ć się z prawnikiem w ciągu dwudziestu czterech godzin od aresztowania. Oznacza to, że teorety cznie mogę tu spędzić nawet całą noc. Czy zostawią mnie w ty m mały m pokoiku, czy może zostanę umieszczona z inny mi aresztowany mi? Nie mogę tu zostać na noc. Co Adam powie Leah i Lucasowi? W piersi zagnieżdża mi się panika i boję się, że zacznę się dusić. Opuszczam głowę do kolan i staram się uspokoić oddech, gdy nagle sły szę pukanie i metalowe drzwi się otwierają. W progu staje policjantka, inna niż wcześniej. – Idziemy – mówi. Spodziewam się, że zakuje mnie w kajdanki, ale dołącza do nas jeszcze jeden policjant i razem idziemy kręty m labiry ntem kory tarzy, aż w końcu wy chodzimy na gorące lipcowe słońce. Mając policjanta po każdej stronie, przechodzę przez ulicę do sądu i zostaję wprowadzona na salę rozpraw, gdzie ledwie dwa ty godnie temu zeznawałam na ławie świadków jako opiekun socjalny w sprawie o znęcanie. Sły szę moje nazwisko i idę nawą między ławkami. Jest tam Prieto, Caren i kilku moich kolegów z pracy. Nie jest to wielka sala sądowa, ale z jakiegoś powodu jest dziś zatłoczona i w morzu twarzy nie widzę Adama. Dziś nie ma przy jacielskich skinień głową albo machnięć ręką. Moi współpracownicy nie chcą na mnie nawet spojrzeć. Wszy stkie pary oczu utkwione są w podłogę, jakby cała sala szukała zgubiony ch guzików czy monet. Ale dziś oczy wiście nie jestem tu, by zeznawać na korzy ść zaniedby wanego, wy korzy sty wanego dziecka, ani by zdać sprawę z liczny ch upokorzeń, jakich doświadczy ło. Czuję na łokciu wspierającą dłoń Vitolo, który prowadzi mnie do stołu po prawej stronie sędziego, z który m niezobowiązująco rozmawiam czasem o moim domu i rodzinie, a który teraz mierzy mnie wzrokiem ze swojego miejsca. Odwracam się w końcu i widzę Adama siedzącego razem z Joem i Kelly. Małe cuda, my ślę sobie. To jeden z ty ch drobny ch darów, o który ch mówiła mama. Sędzia mówi, że nie wolno mi opuszczać stanu i mam się zgłosić w biurze szery fa w ciągu dwudziestu czterech godzin na spotkanie doty czące zwolnienia za kaucją, gdzie dowiem się, czego się ode mnie oczekuje. Ted wy jaśnia mi, że może to doty czy ć ograniczenia poruszania albo oceny stanu zdrowia psy chicznego.
Za dwa ty godnie odbędzie się odczy tanie mi zarzutów. Wtedy prokurator przedstawi mi oficjalne informacje procesowe, pozew wraz ze szczegółowy m opisem zarzucany ch mi czy nów, listę świadków, ich adresy oraz pisemne streszczenia spodziewany ch zeznań. Zostanę poproszona o przedłożenie formalnej obrony i zapy tana, czy ży czę sobie zbiorowego przeczy tania akt procesowy ch. Tak szy bko, jak posiedzenie się zaczęło, dobiegło końca. Ted mówi, aby m przy szła jutro do kancelarii, a zaczniemy przy gotowania do procesu. Dziękuję mu i idę do Adama, Kelly i Joego. – Wszy stko dobrze? – py ta Adam, przy tulając mnie do siebie. Potakuję prawie we łzach, z głową skry tą w jego ramionach, ale tak naprawdę chcę powiedzieć, że nie, nie jest dobrze, by ło strasznie, że nie ży czy łaby m tego nikomu, i jeśli kiedy ś wrócę jeszcze do pracy, będę patrzeć na moich klientów z większą empatią. Ale nic nie mówię, bo bez względu na to, jak wstrząsające by ło aresztowanie, rewizja osobista, pobranie odcisków palców i zrobienie kry minalny ch zdjęć, za to, na co skazałam Avery i moją rodzinę, zasługuję na coś znacznie gorszego.
26
Tego popołudnia, nawet po powrocie Ellen i jej męża do domu, gdzie Maudene pilnowała Leah i Lucasa, Jenny wiedziała, że złe rzeczy nadal się dzieją. Pierwszą by ło to, że nie znalazła babci w domu na Hickory Street, a drugą, że Ellen została aresztowana. Jenny by ła jednak przekonana, że za rogiem czy hają kolejne problemy. Dziewczy nka zawsze wiedziała, że jej ojciec straci pracę, mieszkanie i koleżankę, jeszcze zanim on sam o ty m wiedział. Kiedy pracował w restauracji, która specjalizowała się w serwowaniu skrzy dełek na zdumiewającą ilość sposobów, tata przy nosił do domu torby mrożony ch produktów, które trzy mał w starej jak świat zamrażarce, kupionej za piętnaście dolarów. Zamrażarka zajmowała większość salonu i co wieczór, kiedy ojciec wracał z pracy, wy ciągał z niej torbę skrzy dełek na kolację. Jenny wiedziała, że będą kłopoty, kiedy ojcu weszło w nawy k codzienne przy noszenie do domu skrzy dełek wraz z inny mi mrożony mi produktami – paluszkami mozzarelli, krążkami cebuli w panierce, fry tkami. W ich mieszkaniu zaczęli pojawiać się ludzie z mały mi plikami banknotów, które dawali tacie w zamian za paczkę mrożonego kurczaka teriy aki i smażone pikle. Pewnego dnia, wracając do domu z przy stanku, Jenny wy dłubała z plecaka kilka monet i w okoliczny m sklepie kupiła gazetę. Nie by ła wielką czy telniczką, ale wiedziała, że w gazetach są strony dla ludzi, którzy szukają pracy, a raczej wcześniej niż później Billy będzie musiał znaleźć nową. I rzeczy wiście, kiedy przy szła do domu z gazetą, ojciec już na nią czekał. – Czas na przy godę, Jenny Penny – oświadczy ł. Podała mu gazetę, poszła do łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Mimo że Maudene nie mówiła zby t wiele o ty m, co się działo, Jenny widziała po jej twarzy, że ciągle się martwi. Kobieta musiała się też pewnie zastanawiać, co zrobić z Jenny, skoro nie ma babci, której mogłaby ją przekazać. Nie mogła przecież ciągać jej za sobą w swoim mały m samochodziku i pozwolić jej zostać w białej sy pialni już na zawsze. Może Maudene miała zamiar zadzwonić na policję albo do Ruth ze służb społeczny ch i zrzucić martwienie się o nią na głowę kogoś innego. Dziewczy nka nie mogła jej za to winić. Jenny wiedziała przy najmniej, że w tej sy tuacji powinna zmieszać się z tłem i siedzieć cicho. Nauczy ła się, jak to robić przy chłopaku mamy, wścibskich nauczy cielach, koleżankach taty. Teraz po prostu czekali, a czekanie jest najgorsze. Kiedy na coś się czeka – pomy ślała Jenny – umy sł zawsze zmierza ku najgorszemu. – Jedziesz z nami do domu? – Maudene zapy tała Ellen, wy ciągając z torebki kluczy ki do auta. – Nie, nie – Ellen pokręciła głową. – Zostajemy tutaj. Musimy się dziś przespać we własny ch łóżkach. – Jesteś pewna? – zapy tała Maudene. – To żaden kłopot, prawda, Jenny ? Jenny podniosła wzrok, zaskoczona, że ktoś py ta ją o zdanie. Może kobieta nie chciała od razu się jej pozby wać. – Nie, wcale mi to nie przeszkadza. – Spojrzała przelotnie na Leah, która uporczy wie wpatry wała się w mamę.
– Dzięki, mamo, ale my ślę, że musimy wszy scy zostać w domu. Chodźcie, kochani. Uściskajcie babcię i się pożegnajcie. – Leah i Lucas wstali i przy tulili Maudene zdawkowo. Uwadze Jenny nie uciekło, jaką zranioną minę miała starsza pani. Może nie do końca zranioną, może to by ło uczucie, kiedy ktoś zdaje sobie sprawę, że nie jest potrzebny. Jenny znała to doskonale. Zanim zdąży ła się zastanowić, powiedziała: – Maudene i ja możemy przy gotować dziś kolację i przy wieźć ją wieczorem. – Oczy wszy stkich utkwiły w dziewczy nce, która nagle skrępowana, próbowała upchnąć koszulkę w szorty. Ellen spojrzała na matkę, która potakująco kiwała głową. – Będzie nam bardzo miło, dziękujemy, Jenny. – Dziewczy nka zarumieniła się i pogładziła dłońmi francuski warkocz. – Dzięki, mamo – powiedziała Ellen, mocno ją przy tulając. Kiedy wy szły z domu i znów znalazły się w samochodzie, Jenny zapy tała: – Jak my ślisz, co powinny śmy zrobić? – Samo jedzenie na poprawę nastroju – bez zawahania i z uśmiechem na ustach odparła Maudene, wy jeżdżając na jezdnię. Przez kilka minut jechały w ciszy. – A co to takiego jedzenie na poprawę nastroju? – zapy tała Jenny, marszcząc nos. – To jedzenie, które sprawia, że przy najmniej na chwilę zapominasz, czy m się tak strasznie martwisz. – Widząc skonsternowaną minę Jenny, dodała: – Jedzenie, które smakuje tak dobrze, że nie możesz się skupić na niczy m inny m. Jak smażony kurczak i ziemniaczane purée. To jest jedzenie na poprawę nastroju. – To nie możemy po prostu jechać po kubełek do KFC? – zapy tała Jenny, przejeżdżając palcami po krawędziach francuskiego warkocza. Zastanawiała się, czy w nocy warkocz się rozplącze i czy Maudene zaplecie go jej rano od nowa. – KFC to nie taki znów najgorszy pomy sł – powiedziała Maudene z uznaniem – ale w ty m wy padku jedzenie powinno się zrobić na domowy sposób. – Czy to musi by ć kurczak? Nie może by ć coś innego? – zapy tała Jenny, przy suwając buzię do wy wietrznika, z którego wy doby wało się chłodne powietrze. – Jasne, że może – odparła starsza pani, skręcając w swoją ulicę. – Musi by ć ty lko domowe i smaczne. Poprzeglądamy różne książki kucharskie i wy bierzemy kilka przepisów. Jenny poczuła lekkie ukłucie niepokoju, jak za każdy m razem, kiedy proszono, żeby przeczy tała coś, co mogło by ć dla niej trochę za trudne, ale szy bko się rozluźniła, gdy weszły do domu, a Maudene położy ła przed nią trzy wielkie książki kucharskie. Z ulgą spostrzegła, że książki pełne są zdjęć py szny ch, kolorowy ch dań i liczb. By ło tam wiele słów, ale jeśli poprosiła, Maudene czy tała je dla niej. Dziewczy nka w końcu ustaliła menu składające się z pieczeni, purée ziemniaczanego z czosnkiem, kukury dzy polanej masłem, ciasta rabarbarowego z kruszonką. Kolejne parę godzin spędziły na zakupach, a potem krojąc, odmierzając i mieszając. – No, no – powiedziała Maudene, mierząc wzrokiem sterty garnków i patelni, brudny ch ły żek i noży, blaty oblane oliwą, oprószone mąką i brązowy m cukrem. – Przepraszam. − Jenny szy bko sięgnęła po mokrą ściereczkę i zaczęła wy cierać. Starsza pani się roześmiała. – Żadne przeprosiny się nie należą. Tak właśnie powinna wy glądać kuchnia, kiedy gotuje się same py szności. – Ściągnęła okulary i potarła oczy.
– Ja posprzątam. Cały czas sprzątam za tatę – automaty cznie powiedziała Jenny. – Nonsens – odparła Maudene, lekceważąco machając ręką. − Zrobimy to razem. – Nie, naprawdę, ja chcę. Lubię sprzątać – upierała się dziewczy nka. Kątem oka przebiegle spojrzała na Maudene. – Obiecuję niczego nie ukraść. – Głuptasie – powiedziała kobieta, uśmiechając się do niej czule. – Ale jestem troszkę zmęczona. Jeśli nie masz nic przeciwko, na chwilę się położę. A kiedy wstanę, to ja wy świadczę ci przy sługę. – Ale jaką? – Jenny na chwilę przestała szorować, nieprzy zwy czajona do takich aktów ży czliwości. – Powiem ty lko, że ty i Dolly w końcu się zaprzy jaźnicie. Dziewczy nka się skrzy wiła. – To mi nie wy gląda na przy sługę. – Po prostu mi zaufaj – dodała Maudene, zanim wy szła z kuchni. I ku swojemu zaskoczeniu Jenny zauważy ła, że rzeczy wiście jej ufa. Najpierw zajęła się garnkami i patelniami, wy rzuciła obierki z marchewki i ziemniaków do śmieci, a do umy cia uporczy wy ch zabrudzeń uży ła gorącej wody z pły nem do naczy ń i szczotki z długą rączką. Przez pewien czas w poczuciu winy my ślała o Connie, która w Benton czeka, aż Jenny do niej oddzwoni. Miała nadzieję, że nie martwi się o nią za bardzo i obiecała sobie, że zadzwoni do niej trochę później. Jenny usły szała jakiś stukot i na początku pomy ślała, że to pazury Dolly uderzają o drewnianą podłogę. Hałas stał się coraz bardziej uporczy wy i dziewczy nka uświadomiła sobie, że ktoś puka do drzwi. Wy tarła mokre dłonie w ściereczkę do naczy ń, czując się bardzo dorosła, i zerknęła przez firanki, kto to. Przed drzwiami stali Ellen, Leah i Lucas. Ellen wy glądała na przestraszoną i co chwilę rzucała przez ramię ukradkowe spojrzenia. Jenny szy bko otworzy ła. – Musieliśmy uciekać – powiedział Lucas z podekscy towaniem. – Przy jechali ludzie z telewizji. By li wszędzie! Wy kradliśmy się ty lny mi drzwiami i schowaliśmy się w domu Kelly – dodał. – Jenny, gdzie jest moja mama? – zapy tała Ellen, rozglądając się po domu. – Jest na górze. Śpi – odpowiedziała Jenny. – Mam po nią iść? Leah, na skraju łez, pokręciła głową. – Dlaczego ty w ogóle jeszcze tu jesteś? – warknęła na Jenny i poszła do kuchni. Jenny spuściła wzrok, czując, jak twarz płonie jej ze wsty du. Ellen krąży ła po salonie, przy stając ty lko po to, by zerknąć przez firanki. – Denerwuje się z powodu siostry i reporterów, Jenny. Nie mówiła tego poważnie. My ślę, że tu zostaniemy, a przy najmniej na dzisiejszą noc. Jenny dołączy ła do Ellen stojącej przy oknie, wy patrując reporterów, kiedy nagle zadzwonił stacjonarny telefon. W roztargnieniu kobieta odebrała. Przez chwilę nic nie mówiła, po czy m wy ciągnęła słuchawkę w stronę Jenny. – To do ciebie – powiedziała, nie potrafiąc ukry ć zaskoczenia w swoim głosie. – Dzwoni twój tata.
27
Postanawiam dać Jenny odrobinę pry watności, żeby mogła spokojnie porozmawiać z tatą, wchodzę po schodach i zatrzy muję się przed dawną sy pialnią moich braci, tą, którą moja mama urządziła na nowo, kiedy się wy prowadzili. To by ło miejsce jej wy tchnienia podczas choroby ojca, jedy ne miejsce, w który m mogła nadrobić sen po długich dniach spędzony ch na spełnianiu jego potrzeb. Otwieram drzwi i widzę, że mama umieściła tu Jenny. Na komodzie stoi rząd plastikowy ch figurek, a na krześle stosik równo złożony ch ubrań należący ch do małej dziewczy nki. Łóżko jest pościelone, ale miejscami nierówne. Wchodzę do środka, żeby poprawić krzy wo leżącą poduszkę i znajduję pod spodem pudełko biszkoptowy ch roladek w czekoladzie. Kręcę głową na dziwną, małą dziewczy nkę, którą moja mama przy jęła pod swój dach, i odkładam pudełko do jego kry jówki. Pod wpły wem impulsu otwieram szafkę nocną i znajduję w niej całe opakowania chipsów i ciasteczek. Klękam i podnoszę rąbek narzuty, zerkam pod łóżko i wy ciągam kilka tabliczek czekolady do pieczenia i pudełko płatków śniadaniowy ch. Jenny gromadzi jedzenie. Widziałam to już wcześniej. Dzieci, które czasem chodzą głodne, często zaczy nają zbierać i chować jedzenie, tak jak wiewiórki, które przy gotowują się na nadejście zimy. Odkładam zapasy Jenny na miejsce i wy chodzę na kory tarz, obiecując sobie, że przeprowadzę z mamą poważną rozmowę o tej dziewczy nce. Delikatnie pukam do drzwi jej sy pialni. Nie ma odpowiedzi, więc dochodzę do wniosku, że mama śpi. Już mam sobie pójść, ale nagle się zatrzy muję. Nie pamiętam, żeby m kiedy ś potrzebowała jej tak bardzo, jak teraz. Moja mama by ła jedną z ty ch kobiet, które są cieniem swoich rodzin i poruszają się za nimi bezszelestnie, zawsze w odwodzie. By ła obserwatorką, ale nie uczestniczką zdarzeń. To tata siłował się z nami na ziemi, grał z nami w piłkę na podwórku, krzy czał i rozkazy wał, uziemiał nas i zabierał kluczy ki od samochodu. Do mamy za to przy chodziłam, kiedy upadłam i zdrapałam sobie kolano, dostałam pałę z klasówki, kiedy zapłakana wracałam do domu, bo ktoś powiedział mi coś niemiłego. Nigdy nie oceniała, rzadko kiedy ganiła. Słuchała, przy tulała i zawsze mówiła kilka słów, które – jak zdałam sobie sprawę dużo później – by ły dobrą radą. „Najwy raźniej drzewa nie są po to, żeby się na nie wspinać”. „Ciekawe, co powiedziałby pan Hansen, gdy by ś poprosiła go, żeby rozwiązał ten test razem z tobą”. „Kiedy ktoś jest dla ciebie okrutny, oznacza to zwy kle, że w jego ży ciu dzieje się coś trudnego i okropnego”. Wiem, że powinnam pozwolić mamie spać, ale wchodzę na palcach do ciemnego pokoju. Mama leży na boku pod kocem, jej twarz jest wiotka podczas snu. Jedną rękę trzy ma pod brodą, tak jak Lucas, kiedy śpi. Wy gląda bardzo staro i próbuję nie my śleć, ile jeszcze dni zostało nam razem. – Chodź, nie śpię – mówi mama niewy raźnie i podpiera się na jedny m łokciu. – Wszy stko w porządku? Ściągam buty i kładę się obok niej. Zamy kam oczy, marząc o ty m, by mój umy sł się uspokoił, ale nic z tego.
– Przepraszam, mamo – mówię. – Przepraszam, że musisz by ć częścią całego tego bałaganu. – Czasem ży cie to bałagan – mówi prosto. – Przed naszy m domem stoją reporterzy. Ni stąd, ni zowąd zjechali się cały mi chmarami. Pewnie się dowiedzieli, że rano oddałam się w ręce policji. Rozmawiali z sąsiadami. – Podnoszę głos, my śląc o ty m, jakie to wszy stko nieprawdopodobne. – Widzieli cię? – zapy tała jeszcze szorstkim po przebudzeniu głosem. – Nie sądzę. Wy szliśmy ty łem. – Chowam twarz w dłoniach. Mam wrażenie, że to już zby t wiele. Avery, zakaz zbliżania, aresztowanie, a teraz dziennikarze. – Nigdy w ży ciu nie czułam się tak upokorzona. Więzienie by ło straszne. Przeszłam rewizję osobistą. Dasz wiarę? Co niby miałam przemy cić ze sobą za kratki? – Mama nie zna odpowiedzi na to py tanie. – Co ja zrobię? A jeśli skończy się na ty m, że trafię do więzienia? – Ze wsty du zakry wam twarz poduszką. Spodziewam się, że mama ty lko pogładzi mnie po dłoni i powie mi, że sprawy same się jakoś ułożą, a ja muszę jedy nie wierzy ć, że wszy stko będzie dobrze, ale nie robi tego. Siada prosto, poprawia poduszkę i opiera się o wezgłowie łóżka. – Już to robisz, Ellen. Masz najlepszego prawnika, walczy sz. Nie poddajesz się, żeby ś jak najszy bciej mogła by ć z Avery. Siedzimy przez chwilę w ciszy i zastanawiam się, czy może mama znów zasnęła, ale wtedy znów się odzy wa. – Zostaniecie z nami, ile ty lko będzie trzeba. A jeśli odnajdą nas reporterzy, przeniesiemy się do hotelu. Zauważam, że mama uży ła liczby mnogiej w swoim zaproszeniu. Podejrzewam, że chodziło jej o nią i o Jenny. – Jenny rozmawia właśnie ze swoim ojcem. Co tu się dokładnie dzieje? Wy dawało mi się, że do tej pory Ruth załatwi już tę sprawę. – Nie powiedziałam ci o niej wszy stkiego – mówi mama ze skruchą, jak dziecko przy łapane na kłamstwie. – Uciekła z domu, prawda? – mówię. – Wiedziałam. – Nie. – Mama kręci głową tak zapalczy wie, że wezgłowie łóżka zaczy na trzeszczeć. – To trochę bardziej skomplikowane. – Raz jeszcze opisuje mi, jak poznała Jenny i podaje, w mojej opinii wątpliwe, wy tłumaczenie, jak znalazła się w Cedar City. – Już mi to mówiłaś. Jenny zostaje rozdzielona z ojcem, jedzie sama przez całą Nebraskę do Iowa, wy siada w Cedar City, żeby spotkać się z babcią, której nigdy nie poznała, a ty spoty kasz ją w Wesoły ch Naleśnikach. – Przez chwilę siedzimy w ciszy. – Nadal nie jestem pewna, jak to się stało, że wy lądowała w twojej gościnnej sy pialni. – Staram się nie okazy wać iry tacji w głosie, ale nie daję rady i mama doskonale ją sły szy. – Wiem, że od razu powinnam do kogoś zadzwonić, ale naprawdę my ślałam, że uda mi się znaleźć jej babcię. – Nie mogę powstrzy mać się od uśmiechu. Moja mama zawsze przy garniała przy błędy. Zbłąkane koty i psy, które zostawały z nami do chwili, aż ojciec tracił cierpliwość i kazał znajdować im nowy dom. Nawet dzieci sąsiadów z jakiegoś powodu zawsze przesiady wały w naszy m domu i choć lubię my śleć, że przy ciągała je moja urzekająca osobowość, wiem, że by ła to sprawka wiecznie pełnego słoja z ciasteczkami mojej mamy i jej dobrego serca. – Chciałam rozwiązać tę sprawę, nie mieszając cię do niej – mówi. – Dzwoniła Ruth
i powiedziała, że planuje zabrać Jenny z powrotem do Benton w najbliższy poniedziałek. Do czasu aż wy jaśnią się sprawy jej ojca, zostanie w rodzinie zastępczej, ale przy najmniej będzie blisko niego. – To dobre wiadomości. Jenny powinna się ucieszy ć, że będzie w ty m samy m mieście, co tata − mówię, ciesząc się, że ży cie przy najmniej u jednej z nas zaczy na się stabilizować. – Z jakiegoś powodu Jenny panicznie boi się rodziny zastępczej – tłumaczy mi mama. – Boję się jej o ty m powiedzieć. – My ślę, że tak będzie najlepiej. Ruth znajdzie jej dobrą rodzinę, przy najmniej do czasu, aż namierzą jej prawdziwy ch krewny ch. – Ty lko że Jenny mi ufa – mówi mama smutny m tonem. – Nie mamy chy ba innego wy boru. – Kręcę głową. – Co za bałagan. – Jest coś jeszcze – mówi mama tonem skazańca, a ja wzdy cham. – Kiedy zabrałam Jenny pod adres babci, zostawiłam ją w aucie i sama poszłam do drzwi. Otworzy ła mi jakaś kobieta, a ja zapy tałam, czy mieszka tu Margie Flanagan. Powiedziała, że Margie zmarła jakiś rok temu. – Okej, babcia Jenny zmarła, a jej ojciec jest w więzieniu. Musimy więc spróbować znaleźć inny ch krewny ch. Jestem pewna, że Ruth nam w ty m pomoże. – Nie, nie – mówi mama z lekkim zniecierpliwieniem. – Nie skończy łam. Kobieta, która otworzy ła mi drzwi, wy glądała jak skóra zdarta z Jenny. Powiedziała mi, że Margie Flanagan by ła jej matką. Ta kobieta to matka Jenny, jestem tego pewna. I, Ellen, widziałam zdjęcia tego, co ta kobieta robiła swojej córce. – Głos mamy nieco się łamie, ale mówi dalej ze stanowczością, której chy ba nigdy u niej nie sły szałam. – Jenny nie może się dowiedzieć, że jej matka mieszka w ty m mieście, a ta kobieta, że jej córka jest tutaj.
28
Kiedy Jenny usły szała głos ojca, nie mogła powstrzy mać się od łez. – Jak się masz, Jenny Penny ? – zapy tał. – Okej – powiedziała przez łzy. – Kiedy po mnie przy jedziesz? – Nie mogę sam po ciebie przy jechać, ale dobra wiadomość jest taka, że za kilka dni wrócisz do Benton. Czy to nie dobra wiadomość, Jenny ? – Wracam do domu? – Dziewczy nka pociągnęła nosem. – Ale gdzie będziemy mieszkać? Jej ojciec zamilkł na chwilę. – Pani ze służb socjalny ch powiedziała ci, że minie trochę czasu, zanim znów będziemy mogli by ć razem, prawda? – Jenny nie mogła wy dusić z siebie głosu, więc pokiwała głową, mimo że wiedziała, iż ojciec jej nie widzi. – Zostaniesz na jakiś czas z pewną miłą rodziną, a my będziemy często rozmawiać przez telefon. Jenny zamarła. – Jaką miłą rodziną? – zapy tała. – To ty lko na trochę, Jenny. Obiecuję – szczerze powiedział ojciec. – Rodziną zastępczą? – zapy tała Jenny, zatrwożona. Głos jej ojca zadrżał. – Staram się wy dobrzeć, Jenny, ale to nie takie proste. – Rodziną zastępczą? – powtórzy ła. Dziewczy nka nigdy wcześniej nie sły szała, jak jej ojciec płacze i przez to sama rozpłakała się jeszcze mocniej. – Kocham cię, Jenny – szepnął wzruszony ojciec. Nie pamiętała, by powiedział jej to kiedy kolwiek wcześniej. – Ja też cię kocham – odparła. Kiedy się rozłączy li, dziewczy nka usiadła na podłodze i zaczęła płakać. Miała trafić do rodziny zastępczej. Minutnik na piekarniku zaczął piszczeć, sy gnalizując, że ciasto rabarbarowe z kruszonką jest już gotowe. Jenny weszła ze znużeniem po schodach i stanęła pod drzwiami sy pialni Maudene. Nie miała zamiaru podsłuchiwać – koleżanki taty zawsze jej mówiły, że to niegrzeczne. Nie mogła jednak nic poradzić na to, że dobiegła ją rozmowa Maudene i Ellen. Drzwi by ły lekko uchy lone i usły szała, jak Ellen wy powiada jej imię. Znów by ła mowa o służbach społeczny ch i rodzinie zastępczej. „Zdrajcy !” – pomy ślała Jenny. I wtedy Maudene zaczęła mówić o jej zmarłej babci i powiedziała też, że to matka Jenny otworzy ła jej drzwi. Czy to mogła by ć prawda? Czy jej matka mieszkała w ty m mieście, ty lko kilka kilometrów od niej? Czy nadal by ła z Jimmy m? I dlaczego nigdy nie próbowała zadzwonić do Jenny ? W głowie dziewczy nki kotłowało się mnóstwo py tań. Cofnęła się do schodów, uważając na to, by podłoga nie zaskrzy piała pod jej stopami.
– Maudene! – zawołała. – Maudene, piekarnik piszczy ! Ciasto się upiekło! – Ojej! – odpowiedziała starsza pani, wy chodząc na kory tarz. Miała bose stopy, jej siwe włosy by ły zmierzwione po drzemce, a na delikatnej skórze jej policzka odbiła się pościel. – Nie chciałam, żeby się spaliło – wy jaśniła Jenny. – Chodź, sprawdzimy – powiedziała kobieta beztrosko. – Już tutaj czuję jego zapach. Jenny poszła za Maudene po schodach i z każdy m stopniem w jej głowie formował się plan. Musiała coś zrobić, żeby jeszcze jej nie odesłali, i sama sprawdzić, czy to naprawdę jej matka mieszkała w domu na Hickory Street. Musi działać szy bko. Ty lko jeden telefon i w ciągu kilku minut będzie siedzieć na ty lny m siedzeniu samochodu opiekuna socjalnego, jadąc do rodziny zastępczej. – Zaraz przy jdę! – zawołała za Maudene i odwróciła się, niemal wpadając na Ellen. – Wszy stko w porządku, Jenny ? – zapy tała kobieta, przy glądając się dziewczy nce z zaniepokojeniem. – Tak. Wszy stko dobrze. Muszę ty lko wziąć coś z mojego pokoju. – Jenny ominęła Ellen, weszła do sy pialni, włączy ła światło i się rozejrzała. Nie miała pojęcia skąd, ale wiedziała, że ktoś tu by ł. Pomy ślała o swoim plecaku pozostawiony m w kuchni i zganiła się za to, że spuściła go z oka. Telefon ojca nadal podłączony by ł do ładowarki. Sześć nieodebrany ch połączeń, trzy wiadomości głosowe i dwa esemesy, wszy stkie od Connie. Jenny najpierw przeczy tała wiadomości: „ZADZWOŃ. MARTWIĘ SIĘ”, a potem „ROZMAWIAŁAM Z TATĄ. JEST CAŁY. ZADZWOŃ”. Następnie Jenny odsłuchała wiadomości na poczcie głosowej, licząc, że dowie się o tacie czegoś więcej. – Jenny – odezwał się zlękniony głos Connie. – Błagam cię, zadzwoń do mnie. Tak strasznie się o ciebie martwię. Chcę ty lko wiedzieć, że nic ci nie jest. Proszę, zadzwoń do mnie. – Kolejna wiadomość brzmiała mniej więcej tak samo, ale sły sząc trzecią, Jenny poderwała się do pionu. – Jenny, tu Connie. Rozmawiałam z twoim tatą. Siedzi w więzieniu, ale nic mu nie jest. Mówi, że zgłasza komu ty lko może, że jesteś gdzieś zupełnie sama. Musisz do mnie zadzwonić, Jenny – powiedziała Connie błagalny m tonem. – Przy jadę po ciebie, ty lko powiedz mi, gdzie jesteś. Jenny nie chciała, żeby Connie tak się zamartwiała. Powinna po prostu do niej zadzwonić, powiedzieć, że nic jej nie jest i poprosić, żeby po nią przy jechała. Ale chciała zobaczy ć mamę, choćby ty lko sprawdzić, że to na pewno ona. Może Jimmy ’ego od dawna już nie ma, a mama wy jaśniłaby jej, że tak naprawdę nie chciała jej zostawiać. Że tak naprawdę wcale nie wolała Jimmy ’ego od niej. Może on porwał jej matkę i zmusił ją do ucieczki. Serce Jenny biło szy bciej na my śl o ty lu możliwościach. Potrzebowała ty lko trochę więcej czasu, żeby dokładnie obmy ślić swój plan. Przy cisnęła zieloną słuchawkę, żeby dodzwonić się do Connie, która odpowiedziała po pierwszy m dzwonku. – Jenny, na Boga, wszy stko w porządku? – Tak, w porządku. – Błagam cię, już nigdy więcej mi tego nie rób. Nie ignoruj moich telefonów. Tak się o ciebie martwiłam! – Przepraszam – powiedziała Jenny potulnie. Naprawdę czuła się źle, że Connie miała przez nią ty le zmartwień. – Rozmawiałam z tatą. Bardzo za nim tęsknię. Connie westchnęła.
– Cieszę się, że mogliście porozmawiać. Ty m razem naprawdę przeskrobał, prawda? Nie ma żadny ch obrażeń, ale może trochę minąć, zanim wszy stkie… − Zamilkła, starając się dobrać odpowiednie słowa. – Prawne kwestie się rozwiążą. – Jak my ślisz, ile to zajmie? – zapy tała Jenny, w nadziei, że Connie odpowie na py tanie, które ojciec ominął. – Nie wiem na pewno, ale podejrzewam, że trochę to potrwa. – Aha – powiedziała Jenny cicho. – Czy li raczej nie przeprowadzimy się do Dubuque? – Raczej nie. A przy najmniej nie teraz – odpowiedziała Connie. – Czy li jeśli wrócę do Benton, to tak naprawdę nie będę mogła mieszkać z tatą? – zapy tała Jenny, znając odpowiedź. – Nie wiem dokładnie, jak to wszy stko działa, ale nie wy daje mi się – odparła kobieta z niemałą trudnością. − Ale coś wy my ślimy. Będzie dobrze. Będę cię odwiedzać. Kiedy już się zadomowisz w rodzinie zastępczej, będziesz mogła do mnie dzwonić, kiedy zechcesz. Przy jadę do ciebie i upewnię się, że masz się dobrze. – Jenny wy dało się, że Connie pociąga nosem po drugiej stronie słuchawki. – A nie mogłaby m zostać z tobą? – zapy tała Jenny, zanim zdąży ła się powstrzy mać. Krótka cisza, która potem zapadła, posłuży ła jej za odpowiedź. – To skomplikowane, Jenny – ostatecznie odpowiedziała Connie. – Chcesz, żeby m przy jechała po ciebie i zawiozła cię z powrotem do Benton? Chętnie to zrobię. Jenny zamknęła oczy, czekając, aż ból w piersi przeminie. – Nie, nie trzeba – odezwała się w końcu, my śląc o mamie, która mieszka w biały m domu z zielony mi okiennicami. – Muszę kończy ć. – Zanim Connie zdąży ła cokolwiek powiedzieć, Jenny rozłączy ła się i zeszła po schodach, żeby pomóc przy kolacji. Bardzo szy bko zorientowała się, że w domu jest ktoś jeszcze. Nieznany głos niósł się z kuchni i Jenny stanęła przed drzwiami, próbując coś usły szeć. – Bardzo zmartwiłam się, kiedy pojechałam do ciebie i zobaczy łam na zewnątrz wszy stkich ty ch dziennikarzy. Przy jazd do mamy by ł mądry m posunięciem. Jenny odetchnęła z ulgą. Kimkolwiek by ła ta kobieta, nie przy jechała tu po Jenny. Dziewczy nka cicho wślizgnęła się do kuchni. Przy stole siedziała Maudene, Ellen i ktoś obcy. By ła młoda i ładna, miała długie bły szczące blond włosy odgarnięte do ty łu opaską. Ubrana by ła w żółty T-shirt z krótkim rękawem, spódniczkę w kolorze khaki i brązowe sandały. – Ellen – powiedziała kobieta. – Wiem, że wiesz, jak to wszy stko działa. – To prawda – odparła Ellen szorstko. – I wy obrażam sobie, że to dla ciebie mało komfortowe, ale obiecuję, że postaram się, aby moje wizy ty by ły tak dy skretne i bezbolesne, jak to ty lko możliwe. − Kobieta upiła ły k mrożonej herbaty ze szklanki na stole. – Porozmawiam z Lucasem i … − tu zerknęła do swojego notatnika – Leah. Porozmawiam też z tobą i spotkam się z twoim mężem. A gdzie on jest? – Rozejrzała się po kuchni, jakby oczekiwała, że mąż wy skoczy nagle z którejś z szafek. – Jest w szpitalu z Avery – cierpliwie poinformowała ją Ellen. – A kto to? – zapy tała kobieta, zauważając zaglądającą do środka Jenny. – Czy to może Leah? – Nie, nie – pospieszy ła z odpowiedzią Maudene. – To Jenny. Opiekuję się nią przez kilka dni. – Miło cię poznać, Jenny. Mam na imię Nicole. – Kobieta rzuciła Jenny promienny uśmiech, ale ta nie dała się nabrać. Zarówno Ellen, jak i Maudene wy dawały się strapione tą wizy tą. – Jak
długo tu zostaniesz? – zapy tała Nicole. – Ty lko do poniedziałku – odpowiedziała Jenny, patrząc Nicole prosto w oczy. Kobieta pokiwała głową, nadal się uśmiechając, po czy m spojrzała na Ellen. – Jako twój opiekun będę również uczestniczy ć w spotkaniach rodzinny ch oraz twoich rozprawach sądowy ch. – W porządku – powiedziała Ellen, poruszając się nerwowo. – Chcesz teraz porozmawiać z Leah i Lucasem, czy mamy jeszcze coś do omówienia? – Mogę teraz. Jak wiesz, z każdy m dzieckiem będę rozmawiać oddzielnie. Ellen ściągnęła usta. – Pójdę po dzieci – powiedziała szty wno i wstała. Jenny miała już do czy nienia z koordy natorami opieki, choć w Nebrasce nazy wano ich inaczej. Wty kali nos w sprawy rodzinne, zapisy wali wszy stko w swoich mały ch notatniczkach i pisali długie raporty, które czy tali obcy ludzie. Jenny postanowiła, że nie polubi Nicole, ale chciała by ć pomocna dla Maudene i Ellen. – Ellen jest bardzo dobrą mamą – powiedziała Jenny, dosiadając się do Nicole i Maudene przy stole. – Czy żby ? – zapy tała Nicole. – Czemu tak my ślisz? Maudene odchrząknęła. – Może napije się pani jeszcze mrożonej herbaty ? – Nie, dziękuję – odparła Nicole. – Jenny, czy możesz pobiec do pralni i poszukać mojego zielonego fartuszka w wy szy wane jabłka? – Starsza pani intensy wnie wpatry wała się w Jenny, więc dziewczy nka odsunęła swoje krzesło od stołu, mimo że nie miała bladego pojęcia, gdzie jest pralnia. Kiedy szła przez salon, minęła Leah. Wy glądała na przestraszoną. – Nie martw się – szepnęła do niej Jenny, kiedy mijały się ramię w ramię. – Ty lko nie mów niczego złego o swojej mamie i dasz sobie radę. Jenny wbiegła po schodach i znalazła drzwi do pomieszczenia, w który m jeszcze nie by ła. W środku znajdowała się pralka i suszarka oraz sterty równo złożony ch ręczników i ściereczek. Na samy m dnie kosza z praniem znajdował się zielony fartuszek i dziewczy nka wy ciągnęła go ze sterty. Wiedziała, że starsza pani nie chce, żeby szy bko wróciła, więc usiadła na kafelkach i zaczęła rozmy ślać o rozmowie Maudene i Ellen. By ć może jej mama właśnie w tej chwili gotuje obiad w swoim biały m domku, a może składa pranie w równiutkie stosy. Jeśli Jenny wy jedzie w poniedziałek, nie dowie się na pewno, czy jej mama mieszka w domu przy Hickory Street. Jutro rano pójdzie do tego domu i sama sprawdzi. Jeśli to nie jest jej mama, to przy najmniej będzie wiedzieć. Ale jeśli jest... Jenny nie ośmieliła się nawet wy obrazić sobie, co by się wtedy mogło stać. Ukry ła twarz w zielony m fartuchu, wciągnęła w płuca jego świeży, czy sty zapach i wbrew sobie poczuła, jak narasta w niej nadzieja.
29
Zaraz po ty m, jak Nicole skończy ła przepy ty wać Leah i Lucasa i poinformowała mnie, że jako koordy nator opieki może w każdej chwili wrócić do naszego domu, wy ciągnęłam komórkę i poszłam do białej sy pialni, którą z dobroci serca Jenny postanowiła mi odstąpić. Na początku zamierzałam wy konać dwa telefony. Jeden do Teda Vitolo, żeby porozmawiać z nim o najbliższej rozprawie, a drugi do Ruth Johnson, żeby się dowiedzieć, co ustaliła w sprawie inny ch krewny ch Jenny. Kończy się na ty m, że dzwonię ty lko do Teda. Rozmawiamy przez kilka minut i potwierdzam, że spotkamy się następnego dnia po mojej wizy cie w biurze szery fa. Przy obiedzie Jenny zaskakuje wszy stkich, mówiąc, że jest gotowa wrócić do Benton i zamieszkać w nowej rodzinie zastępczej. – Tata mi powiedział. Przepraszam, że sprawiłam ty le kłopotów – mówi nam, nabierając na widelec ziemniaczanego purée. Mama wy gląda na zaskoczoną. – Naprawdę? Naprawdę nie masz nic przeciwko, Jenny ? To ty lko na jakiś czas, aż wy jaśnią się sprawy związane z twoim tatą. – Nie mam. Naprawdę – odpowiada, właściwie nie patrząc mojej matce w oczy. – O której wy jadę do Benton? – py ta Jenny. – Będę musiała jechać autobusem? – Nie – szy bko wy jaśnia mama. – Ruth powiedziała, że zawiezie cię z powrotem do Benton, a potem pomoże ci się tam zadomowić. Wy jedziesz dopiero w poniedziałek. Mamy czwartek, więc nadal zostały nam cztery dni razem. Brzmi dobrze? Mama nie zdaje sobie sprawy, ile pracy wy maga cały proces łączenia rodzin. Dobra wiadomość jest taka, że determinacja taty Jenny, by odzy skać córkę, wy daje się prawdziwa. Stan Nebraska rozpoczął już przewód procesowy doty czący dziewczy nki i stworzono ty mczasowy nakaz sądowy wnioskujący o umieszczenie jej w rodzinie zastępczej w Benton. Jako że Ruth nawiązała kontakt z Jenny, dobrowolnie zaproponowała, że odwiezie ją do Nebraski. Umówi się z pracownikami tamtejszego wy działu na przekazanie dziewczy nki nowy m opiekunom. – Oczy wiście możesz do mnie zadzwonić, kiedy ty lko będziesz chciała – mówi mama, lekko oszołomiona. – Żałuję, że nie mogę pojechać z tobą i pomóc ci się zadomowić, ale… − Widzę, że przy wiązała się do Jenny i nie jest gotowa, żeby się z nią pożegnać. Raz jeszcze dziewczy nka wzrusza ramionami, jakby w ogóle jej to nie obchodziło, ale jej przy garbiona, pokonana sy lwetka mówi co innego. Robię się trochę podejrzliwa co do nagłej odmiany w nastawieniu Jenny, ale postanawiam jej uwierzy ć i zobaczy ć, co stanie się w poniedziałek. Jemy w ciszy. Leah i Lucas są wy jątkowo milczący po swoich rozmowach z Nicole, która, jak wnioskuję po minach swoich wy czerpany ch dzieci, stosuje techniki z czasów wielkiej inkwizy cji. Po posiłku wspólnie sprzątamy ze stołu, płuczemy naczy nia, przy kry wamy folią resztki. Idę na górę i wy konuję ostatni telefon. – Mamo! – woła Lucas. – Chodź na dwór! Złapaliśmy dużo świetlików!
– Zaraz przy jdę – odkrzy kuję. Wy bieram numer męża. Chcę ży czy ć dobrej nocy jemu i Avery. Chcę, żeby Adam przy łoży ł jej słuchawkę do ucha, by m mogła wy szeptać jej wieczorną modlitwę, którą odmawiamy przed pójściem spać. Nie odbiera, co jest zrozumiałe. Pielęgniarki mogą właśnie wy mieniać Avery kroplówkę albo poszedł do kafeterii coś zjeść. Otwieram szafkę nocną i wy ciągam z niej paczkę ciasteczek, o której zapomniała Jenny. Zaczy nam jeść jedno, mimo że nadal czuję się pełna po kolacji. Kiedy je kończę, znowu dzwonię do Adama. Ty m razem odbiera. Wy powiada słowa szy bko, a ja nie jestem w stanie za nim nadąży ć. – Czekaj, czekaj – mówię mu. – Jeszcze raz. Co się dzieje? – Coś jest nie tak z Avery – krzy czy. – W jednej chwili czuła się dobrze i spała, a zaraz potem włączają się wszy stkie alarmy i Avery zaczy na się trząść, i nie może przestać. Do pokoju zlecieli się lekarze i pielęgniarki. Kazali mi wy jść. – Teraz już płacze. – Ellen, nie wiem, co robić. Co mam robić? – Zaraz tam będę. Już jadę. – Odkładam słuchawkę i zbiegam po schodach. Nie chcę przestraszy ć Lucasa ani Leah, więc staram się uspokoić, zanim wy jdę na ganek. Biorę głęboki oddech i otwieram frontowe drzwi. Moja mama siedzi na huśtawce na ganku z Dolly śpiącą u jej stóp i obserwuje, jak Lucas, Leah i Jenny uganiają się za świetlikami. Śmieją się i machają złożony mi razem dłońmi, próbując pochwy cić drobne, świetliste punkciki. – Patrz − mówi Leah, podnosząc szklany słoik pełen mrugający ch światełek. – Dobra robota, dzieciaki – wołam do nich. Po cichu mówię mamie, że muszę jechać do szpitala i zadzwonię do niej później. – Błagam, jeszcze nic nie mów Leah i Lucasowi. Nie chcę ich martwić. – Tak, oczy wiście – odpowiada mama. – Jedź już. Ja się nimi zajmę. – Wiem. – Nachy lam się i całuję mamę w policzek. − Dzięki. – Przy wdziewam radosną maskę i staram się podziwiać słoje ze świetlikami każdego z dzieci. – Skoczę do domu i przy wiozę nam parę rzeczy. Reporterzy na pewno już sobie pojechali. – Mogę pojechać z tobą? – woła Leah, rzucając się ku mrugającemu światełku. – Nie, zostań tutaj i pobaw się. Kiedy wrócę, chcę zobaczy ć, kto złapie najwięcej świetlików. – Na pewno ja – krzy czy Jenny, której podczas zabawy pasma włosów zdołały wy kręcić się z warkocza. – Wcale że nie! – nie zgadza się Lucas. Leah przewraca oczami, jakby by ła ponad ty m wszy stkim, ale dołącza do wrzawy. Staram się uspokoić dłonie, kiedy wsiadam do pikapa. Avery musi wy zdrowieć. Włączam światła, przekręcam kluczy k w stacy jce i wy jeżdżam spod rodzinnego domu. Robię, co mogę, żeby nie przekraczać limitów prędkości, ale i tak pędzę przez osiedle, nie zatrzy mując się przed znakami stop. Zmuszam się, żeby trochę zwolnić, i zanim dojeżdżam do szpitala, wy daje mi się, że minęła cała wieczność, choć zajęło mi to dziesięć minut. Przed wejściem nie ma wozów transmisy jny ch ani reporterów, ale nawet gdy by by li, nie miałoby to znaczenia. To wejście to najszy bszy sposób, by dostać się do Avery. Biegnę przez kory tarze, wpadam do windy, aż w końcu docieram na oddział pediatry czny. Adam stoi przed pokojem Avery i podtrzy muje się o blat przy stanowisku pielęgniarek. – Co się dzieje? – py tam go, rozpaczliwie poszukując w jego twarzy jakichkolwiek oznak, że wszy stko jest w porządku.
– Nie wiem. Nadal są w środku. Nikt nie wy szedł, żeby cokolwiek mi powiedzieć – odpowiada i obejmuje mnie. – Wszy stko będzie dobrze – mówię, bo to jedy ne, co mogę powiedzieć. Musi tak by ć. Pielęgniarka, której nie poznaję, patrzy na nas z nerwową miną. Na początku my ślę, że Avery musi by ć w bardzo zły m stanie, ale dociera do mnie, że to nie moja córka jest powodem jej zdenerwowania, ty lko ja. Cholera − my ślę sobie − narobi mi kłopotów. Ciągnę Adama za rękę w część kory tarza, gdzie nas nie widzi, ale nadal trzy mamy się dość blisko, na wy padek gdy by śmy musieli szy bko znaleźć się przy małej. – Co się stało? – py tam, szukając w jego twarzy odpowiedzi. – Właściwie to nie wiem. – Ściąga czapkę z daszkiem i przeczesuje dłonią włosy. – W jednej chwili nic jej nie by ło, a w następnej… – Rozgląda się, jakby miał znaleźć właściwe słowo w powietrzu. – Chaos. – Słuchaj, Adam – mówię, starając się skupić jego uwagę na mojej twarzy. – Nawet nie powinnam tu by ć. Możesz tam wrócić i sprawdzić, co się dzieje? Poczekam w kafeterii. Nikt się do tego nie przy czepi. – Adam kiwa głową, ale widzę, że denerwuje się powrotem na intensy wną terapię. Boi się tego, co może tam zastać. – Zadzwoń do mnie od razu, jak czegoś się dowiesz, i jeśli będzie trzeba, zaraz tu wrócę. – Zaskakuję siebie zaciekłością, jaką sły szę we własny m głosie. Jeśli Avery będzie mnie potrzebować, nikt mnie od niej nie odciągnie. Odepchnę pielęgniarki, lekarzy, Prieto i Caren, jeśli będzie taka potrzeba. Odprowadzam Adama wzrokiem i ruszam w stronę windy. Robię to jednak za późno − szpitalny ochroniarz zmierza już w moją stronę. Udaję, że go nie widzę, i tak niepozornie, jak ty lko potrafię, odwracam się i idę w przeciwny m kierunku. Pójdę do kafeterii schodami. Miejmy nadzieję, że ochroniarz da sobie spokój. Nic podobnego. Odwracam się za siebie i widzę, że nadal za mną idzie. To sy mpaty czny, pulchny, młody mężczy zna, nie starszy niż dwadzieścia jeden lat. Jego waga go spowalnia i daję radę porządnie odsadzić go na schodach. Insty nktownie czuję, że ochroniarz przy spiesza kroku, i zaczy nam się zastanawiać, czy przez tę ucieczkę mogę ściągnąć na siebie jeszcze większe kłopoty. Moje stopy dudnią o betonowe stopnie, niosąc się echem po całej klatce schodowej. Kuriozalność całej tej sy tuacji nie ucieka mojej uwadze, kiedy mijam przestraszoną parę pielęgniarek w zielony ch fartuchach. Zdy szana otwieram ciężkie metalowe drzwi, które prowadzą na pierwsze piętro i wpadam na ścianę czy jegoś ciała. – Przepraszam! – Ze spuszczoną głową staram się ominąć postać, ale ona rusza się ze mną i blokuje mi drogę. – Dostałem zgłoszenie zakłócenia porządku na pediatry cznej intensy wnej terapii – mówi i chwy ta mnie za rękę. – Hej – protestuję, podnosząc wzrok na mojego napastnika. – Joe – sy czę. – Przestraszy łeś mnie na śmierć. Ochroniarz, spocony i cały czerwony, w końcu mnie dogania. – Nie wierzę, że zaczęła pani uciekać – mówi gniewny m tonem. Ze skroni kapie mu pot. – Nie uciekałam – udaję niewiniątko. – Chciał pan ze mną porozmawiać? – Bo uwierzę – pry cha. Pokazuje na mnie swoim tłusty m palcem i mówi: – Nie wolno pani wchodzić na oddział. Bezradnie spoglądam na Joego. Nie sądzę, aby m by ła w stanie znieść tłumaczenie się temu dzieciakowi, który nie ma pojęcia o całej sy tuacji.
– Mam ją pod kontrolą – mówi Joe i pokazuje ochroniarzowi odznakę. – Dopilnuję, żeby nie włóczy ła się, gdzie nie trzeba. – Ochroniarz wlepia we mnie wzrok i mruży oczy, jakby próbował zapamiętać na przy szłość moją twarz, i niechętnie odchodzi, ty m razem w stronę wind. Joe uśmiecha się od ucha do ucha i spogląda na mnie. Obecność przy jaciela powinna by ć dla mnie pocieszeniem, ale ja zaczy nam płakać. – To nie jest śmieszne. Nie ma w ty m nic śmiesznego. Mina Joego od razu się zmienia i uśmiech znika z jego twarzy. – Oczy wiście, że nie – mówi potulnie. – Chodź, napijemy się kawy. – Jesteś pewien, że chcesz by ć ze mną widziany ? – żartuję, ale ty lko częściowo. Zarówno Joe, jak i ja wiemy, że naruszy łam zakaz zbliżania, a tego nie można lekko traktować. – Ellen – mówi tonem, jakby m powiedziała coś głupiego. Resztę drogi do kafeterii pokonujemy w ciszy, a ja co chwilę sprawdzam telefon, na wy padek, gdy by m przegapiła wiadomość od Adama. Jest za gorąco na kawę, więc Joe kupuje mi gazowany napój i siadamy przy stoliku w rogu, żeby porozmawiać. Joe powoli mierzy mnie wzrokiem, ściągając papierowe opakowanie ze słomki. Jeszcze o ty m nie rozmawialiśmy i wiem, że zastanawia się, czy zapy tać mnie, co się stało. Jak to możliwe, że zostawiłam Avery w samochodzie. Nie py ta. W zamian ciągnie przez słomkę duży ły k napoju. – To by ł wy padek – szepczę. – Okropny wy padek. – Kręcę głową, zastanawiając się, ile razy będę musiała powtarzać te dwa słowa. Okropny wy padek. – Avery wy dobrzeje? – py ta, patrząc na mnie oczami pełny mi niepokoju. Czuję, jak kruszy się moje opanowanie. – Właśnie się nią zajmują. – Wy cieram nos serwetką. – Lekarze i pielęgniarki robią jej różne rzeczy, a ja nawet nie wiem jakie, bo nie wolno mi z nią by ć. − Mój głos to opada, to podnosi się i grupa rezy dentów, która siedzi obok, rzuca mi spojrzenie. – Czekam, aż Adam zadzwoni, wy śle esemesa, cokolwiek. Nie mogę znieść tego, że nie wiem, co się dzieje. − Spoglądam na Joego i coś mi świta. – Mógłby ś eskortować mnie na górę. Nie pomy ślą przecież, że jestem zagrożeniem dla małej, skoro jest ze mną policjant. Joe gładzi mnie dłoni, jego grube palce wy dają się ciężarem, ale przy jemny m. – To nie jest dobry pomy sł, El. Wiem, że ma rację. Jeśli będę się co chwilę pojawiać przy łóżku Avery, naruszając zakaz, mogę zostać znów aresztowania i Joe będzie musiał odczy tać mi moje prawa. To nie by łoby wobec niego w porządku. Mój przy jaciel patrzy na mnie, jak gdy by chciał mi coś powiedzieć, ale się waha. – Wiesz – odzy wa się w końcu. – To się mogło przy darzy ć każdemu. Musisz przestać się obwiniać. Czy tałem o podobny ch sy tuacjach. O wy padkach takich jak twój. Nie chcę o ty m rozmawiać. Nie chcę my śleć o inny ch rodzicach, którzy wracają do swoich aut po cały m dniu pracy, po treningu w siłowni, po mszy, by znaleźć swoje dziecko omdlewające na ty lny m siedzeniu. – To się zdarza około dwudziestu pięciu razy na rok. Ale nie mnie! To nie powinno przy darzy ć się mnie − mam ochotę krzy czeć. – Zwy kły m ludziom, takim jak my – Joe mówi szczerze. − Zdarzy ło się policjantowi i księgowej. Pastorowi, nawet lekarzowi. Nie chcę by ć członkinią tego klubu. Chcę się cofnąć w czasie. Co zrobiłaby m inaczej? Ty le
rzeczy, wszy stko. – Wszy stko sprowadza się do prokuratury. To ona decy duje, czy dana osoba powinna usły szeć zarzuty, a Prieto postanowił cię oskarży ć. – Dłoń Joego nadal przy kry wa moją i zdaję sobie sprawę, że by ć może to jedy na rzecz, dzięki której nie rozpadam się na milion kawałków. Dlaczego Adam nie dzwoni? Proszę, zadzwoń. – Za kilka ty godni będzie po wszy stkim. Wy dział skończy dochodzenie i stwierdzi, że to by ł wy padek. – Joe milknie na chwilę. – Zobaczy sz. – Oboje wiemy, że nie będzie. To się nigdy nie skończy. Mój telefon zaczy na wibrować i wy ciągam go szy bko, niezdarnie przy ciskając guziki. – Już dobrze – mówi mi Adam. – Miała kolejny atak drgawkowy, ale już się skończy ł. Jest zmęczona, ale wy gląda na to, że nic jej nie jest. Zaczy nam łkać i chowam twarz w cienkiej serwetce, którą wy ciągnęłam z pojemnika na stole. – Nic jej nie jest – mówię Joemu. – Jak na razie nic jej nie jest. − Joe kiwa głową, ulga sprawia, że jego twarz się rozluźnia, po czy m wstaje i ponownie napełnia nasze szklanki, dając mi chwilę, żeby m zebrała się w sobie. To pocieszająca rzecz w szpitalach: nikt nie będzie się na ciebie gapił, jeśli się rozpłaczesz. Jeśli już, czekają cię wy razy solidarności, ciche komunikaty o treści: „Wiem. Wiem dokładnie, jak się czujesz”. Joe wraca do stolika i stawia przede mną szklankę. – Założę się, że chciałaby ś dolać sobie trochę rumu do tej coli. – Uśmiecham się do niego bez przekonania, doceniając jednak jego wy siłek, by mnie rozśmieszy ć. – Czy Adam tu przy jdzie? – py ta. Joe i Adam lubią się, ale nie są przy jaciółmi. Choć mój mąż nigdy by się do tego nie przy znał, by wały takie chwile, gdy robił się zazdrosny, jeśli opowiadałam o Joem albo z nim rozmawiałam. – Za chwilę. Boi się opuścić łóżeczko Avery. Nie musisz tu ze mną siedzieć, Joe – mówię mu. − Jestem pewna, że masz lepsze rzeczy do roboty. – Nie martw się. Nic, czego nie mogę przełoży ć – odpowiada wy rozumiale. Oboje wiemy, że to nieprawda. Od rozwodu Joe robi ty lko dwie rzeczy : pracuje i śpi. Trochę przy ty ł, jego skóra zrobiła się niezdrowo blada, jak u kogoś, kto nie wy chodzi z domu ani nie rusza się dla zdrowia, ale nadal ma uroczą, chłopięcą twarz. – Nie wiem, co zrobię, jeśli ona umrze – wy palam. – Nie sądzę, żeby m by ła w stanie to przeży ć – mówię otępiały m głosem. – Ona nie umrze – odpowiada Joe. – Nie wiesz tego – mówię, z całego serca pragnąc, by jednak wiedział. – Co ja zrobię? – py tam go rozpaczliwie. – Co ja zrobię, jeśli Avery umrze?
30
Jenny usiadła na ganku z uczuciem głębokiej saty sfakcji, jakiej zdają się doświadczać ty lko dzieci, po ty m, jak dadzą się całkowicie pochłonąć zabawie. Francuski warkocz dziewczy nki zupełnie się rozplątał i pasma włosów lepiły się jej do twarzy i szy i. Lucas i Leah też usiedli na ganku, równie wy czerpani, ale po raz pierwszy od wy padku Avery – szczęśliwi. Maudene dołączy ła do nich, niosąc im oszronione, wy sokie szklanki pełne lemoniady. Jenny nie pamiętała, by kiedy kolwiek piła coś tak py sznego. Prawie zapomniała, że niebawem stąd ucieknie, żeby szukać mamy, i poczuła w żołądku coś, czego nie potrafiła nazwać. – Już wpół do dziesiątej – powiedziała Maudene. – Lepiej wejdźmy do środka, zanim zjedzą nas komary. – Biegam za szy bko, żeby mógł mnie dopaść jakiś tam komar – wy jaśnił Lucas. – Możemy się jeszcze pobawić? – Jutro też jest dzień – obiecała Maudene i ku swojemu zaskoczeniu Jenny wy mieniła z Leah porozumiewawcze spojrzenie. Jutro nie zawsze jest nowy dzień. To nie fair. – No, chodźcie, dzieciaki – nakłaniała starsza pani. – Do domu i pod pry sznic. – Ale obiecałaś, że zaprzy jaźnimy się z Dolly – powiedziała Jenny, starając się zy skać na czasie. – Rzeczy wiście – przy znała jej rację Maudene. – Do mnie, moja psinko. – Dolly wstała i podeszła do swojej pani, patrząc na nią wy czekująco. – Siad. – Dolly usiadła. – Łapa. – Dolly wy ciągnęła jedną czarno-brązową łapę. – Uściśnij ją – powiedziała Maudene, patrząc na Jenny. Dziewczy nka zrobiła niepewną minę. – No już, uściśnij ją. – Jenny ostrożnie chwy ciła psią łapę. – I proszę. Teraz jesteście przy jaciółkami. Jenny spędziła kolejny kwadrans na ściskaniu łapy Dolly i gładzeniu jej jedwabistej sierści na plecach, a kiedy przy szła jej kolej na pry sznic, nie spieszy ła się. Maksy malnie odkręciła zimną wodę i stała pod strumieniem tak długo, aż wy skoczy ła jej gęsia skórka, a zęby zaczęły szczękać. Wtedy przekręciła wajchę w przeciwną stronę i wokół niej zebrała się para, która osiadła na lustrze, a skóra dziewczy nki przy brała odcień ciepłego różu. Zastanawiała się, czy jej mama nadal wy gląda tak samo i czy pachnie tak samo. Owinęła się w ręcznik, przebrała w pidżamę i zawinęła włosy w turban. Spakowała plecak i ostrożnie umieściła figurki z Wesoły ch Naleśników wraz z żółtą kopertą pod koszulką taty. Przeliczy ła pieniądze i wy ciągnęła dwadzieścia dolarów, żeby zostawić je Maudene na blacie w kuchni. Podziękowanie za wszy stko, co zrobiła dla Jenny. Starsza pani uprała i wy suszy ła jej ubrania, i dziewczy nka przy tknąwszy nos do czy stej koszulki, sy ciła się jej świeży m zapachem. Maudene pościeliła Jenny na kanapie przed telewizorem. Co prawda nie by ło to samo, co biała sy pialnia, która stała się dla małej lokatorki ideałem, ale nie mogła narzekać. Kobieta naciągnęła na sofę błękitne prześcieradło z gumką, nakry ła je pasujący m prześcieradłem i żółty m kocem miękkim jak królicza łapka, którą dostała od ojca. Po jednej ze stron leżała wielka, wy pchana
pierzem poduszka z białej sy pialni. Maudene przy gotowała jej nawet szklankę wody z lodem na stoliku kawowy m przy sofie. Jenny wślizgnęła się pomiędzy chłodne prześcieradła, położy ła głowę na poduszce, ale nie wy łączy ła mosiężnej lampy, która stała obok sofy. Jej słabe światło przy pominało jej o świetlikach. Po cichu policzy ła godziny, odkąd wsiadła do autobusu w Benton. Wy dawało się jej, że minęło ich ty siąc, ty le się stało, odkąd tu przy jechała. Odpły wając w sen, katalogowała w głowie wszy stkie dobre rzeczy, które się jej przy darzy ły, odkąd spotkała Maudene: biała sy pialnia oczy wiście, zakupy w sklepie spoży wczy m, pry sznic, lemoniada, doty k dłoni Maudene na jej czole, kiedy wy miotowała, świetliki, pieczeń wołowa, ciasto rabarbarowe. Jenny westchnęła. Nie będzie jej łatwo odejść, ale my śl o ty m, że odnajdzie mamę, sprawiła, że przeszy ł ją prąd ekscy tacji. Może mogłaby tu wrócić z wizy tą? W końcu starsza pani nie mieszka daleko od domu na Hickory Street. Z półsnu wy rwało ją skrzy pnięcie podłogi. Jenny otworzy ła szeroko oczy i zerwała się z łóżka. – Chciałam ty lko wziąć moją książkę – oświadczy ła Leah, rozglądając się przez chwilę. – Nie mogę zasnąć, jeśli wcześniej chwilę nie poczy tam. Jenny pokazała ręką na książkę leżącą na krześle po przeciwnej stronie pokoju. Leah wy glądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego głośny mi krokami przeszła przez pokój, wzięła swoją książkę i odwróciła się do Jenny. – Pozwoliła ci tu zostać ty lko dlatego, że nie masz się gdzie podziać. Twoja babcia nie ży je, twój ojciec jest w więzieniu, a matka Bóg wie gdzie. – A właśnie że wiem, gdzie jest moja mama – cicho wtrąciła Jenny. – Mojej babci jest ciebie żal. – Głos Leah trząsł się z emocji. – Bardzo się cieszę, że niedługo stąd znikniesz. To moja babcia, nie twoja, wiesz? – Wy szła z pokoju, nie czekając na odpowiedź Jenny. – Ale to moja… − Dziewczy nka z trudem szukała odpowiedniego słowa. − …Maudene – powiedziała, lecz nikt jej nie sły szał.
31
Dzwoni Adam i mówi, że Avery czuje się lepiej, więc zejdzie do mnie wkrótce i opowie mi wszy stko dokładnie. – Nie ma już ataków – mówię Joemu, kiedy kończę rozmowę. W poczuciu ulgi uginają się pode mną nogi. – Mała śpi, a Adam przy jdzie tu za kilka minut. – To świetne wiadomości. Powinienem się zbierać. Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować – mówi, unikając mojego wzroku. – Dzięki, że ze mną posiedziałeś. – Odprowadzam go do drzwi lobby. – Nie ma sprawy. Mogę przy jechać później i przy wieźć ci coś do jedzenia. Na pewno masz już dość szpitalnego żarcia. – Nie trzeba. Pojadę do mamy, a ona zawsze czeka na mnie z pełną lodówką. – Jak ona sobie radzi? I o co chodzi z tą małą, która u niej mieszka? Kto to taki? – To strasznie skomplikowane, nie mogę nawet uwierzy ć, że się ty m teraz martwię, ale mama podejrzewa, że matka Jenny kiedy ś ją biła i WSS szuka jej krewny ch. Mógłby ś dowiedzieć się czegoś o matce i jej przeszłości? – Ale czy służby socjalne nie robią teraz dokładnie tego samego? Kręcę głową. – Wiem, że to nie ma sensu, ale to ważne dla mojej mamy. – Jasne, wszy stko sprawdzę. Jak się nazy wa matka? – Na ty m polega problem. Nie znamy jej nazwiska. Wiem za to, jak nazy wała się babcia. Joe wy ciąga z kieszeni mały notatnik. – Powiedz, co wiesz, a ja zobaczę, co da się zrobić. – Dziewczy nka to Jenny Briard. Jest z Benton w Nebrasce, ale jej babcia, Margaret Flanagan, mieszkała na Hickory Street. Zmarła w zeszły m roku i moja mama uważa, że teraz mieszka tam jej córka, matka Jenny. Joe przestaje pisać i spogląda na mnie. – Masz rację, to skomplikowane, ale zobaczę, co da się zrobić. Dziękuję mu za to, że ze mną poczekał i że jest takim dobry m przy jacielem. Joe przy tula mnie serdecznie i mówi, że zadzwoni rano. Czekam w kafeterii, aż w końcu znajduje mnie Adam. – Avery czuje się lepiej – raportuje. – Dzięki Bogu – mówię, ciężko wy dy chając powietrze i z ulgą przy tulam się do Adama. – Atak ustał już po minucie, więc odpowiednio dopasują jej dawkę leków, nadal będą podawać kroplówkę i bacznie ją obserwować. – Adam wy jaśnia mi to wszy stko, pocierając oczy. Kiedy opuszcza dłonie, białka jego oczu są różowe i szkliste. Choć ciężko mi jest by ć nieobecny m rodzicem, ty m, który musi słuchać o zdrowotny m kry zy sie swojej córki z drugiej ręki, wiem, że równie trudno by ć naoczny m świadkiem ataków, wy miotów, wkłuć i badań. Siedzimy razem, jemy muffina na spółkę i rozmawiamy. Mówię mu o reporterach przed
naszy m domem i o ty m, jak dzieci tęsknią za Avery. On odpowiada, że jego rodzice przesy łają ucałowania i chcieliby jutro spotkać się ze mną i z dziećmi. Zatrzy mali się w hotelu nieopodal szpitala. Oczy nam się kleją z wy cieńczenia i siłą wy sy łam Adama z powrotem na górę do pokoju naszej córki, gdzie przy najmniej będzie się mógł położy ć w rozkładany m fotelu i trochę zdrzemnąć. Obiecuję, że wrócę do mamy i zadzwonię do niego rankiem. Próbuję wy jść, naprawdę. Nawet dochodzę do parkingu, ale nie potrafię odjechać. Wlokę się z powrotem do szpitala, znajduję cichy kąt i czekam na wschód słońca. Budzę się o siódmej w piątkowy poranek, nadal siedząc na krześle w pustej poczekalni. Telewizor na ścianie pokazuje kanał lokalnej stacji i mimo że głos jest wy ciszony, po wizualizacjach widzę, że ulga od upałów szy bko nie nastąpi. Od razu sprawdzam, czy nie dostałam jakiejś wiadomości od Adama. Nic. Zastanawiam się, czy do niego nie zadzwonić, ale opieram się pokusie, licząc, że oboje z Avery nadrabiają sen. Wiem, że moja mama, ranny ptaszek, jest już na nogach, więc wy bieram jej numer. Czekając na połączenie, wstaję i rozciągam plecy, które bolą mnie po kilku godzinach spania na siedząco. Kiedy mama odbiera, sły szę, że jest zaspana. – Obudziłam cię – mówię przepraszający m tonem. – Nie gniewaj się. – To nic – odpowiada, powstrzy mując się od ziewnięcia. – Łapaliśmy świetliki do późnego wieczora. Z Avery nadal wszy stko dobrze? Kątem oka zauważam, co pokazy wane jest na ekranie. Opuszczam telefon od ucha i staję jak zahipnoty zowana. To moje zdjęcie, to samo, które pojawiło się w gazecie. Podciągam krzesło do telewizora, staję na nim i nosem niemal doty kając ekranu, zwiększam głośność, żeby m mogła usły szeć komentarz. Młoda, ładna reporterka stoi przed szpitalem i najwy raźniej nadaje na ży wo. – Pracowniczka miejscowego Wy działu Służb Społeczny ch została aresztowana pod zarzutem zagrożenia zdrowia dziecka z wy stąpieniem poważnego uszczerbku na zdrowiu. We wtorek córka Ellen Moore trafiła do szpitala z powodu udaru cieplnego, inaczej hipertermii, która by ła wy nikiem pozostawienia dziecka na długi czas w zamknięty m samochodzie. Temperatura we wtorek wy nosiła ponad trzy dzieści pięć stopni i stale rosła. Dziecko przeby wa w szpitalu w Cedar City. Na ty m etapie jej stan zdrowia nie jest podawany do informacji publicznej. Relacja powraca do prezenterów w studiu, którzy siedzą za wielkim stołem w kształcie nerki i stroją poważne miny. – Co możesz nam powiedzieć o konsekwencjach prawny ch, jakich doświadczy matka, Lindsey ? – py ta kobieta ze szty wny m brązowy m bobem na głowie. Lindsey kiwa głową i mówi: – Ellen Moore dobrowolnie poddała się wczoraj aresztowaniu i pojawiła się na rozprawie wstępnej, gdzie wniosła kaucję w wy sokości dziesięciu ty sięcy dolarów, na podstawie której została zwolniona z aresztu. Kolejna rozprawa zaplanowana jest na połowę sierpnia. – Dziękuję, Lindsey. Dzisiejszego dnia będziemy bardzo uważnie przy glądać się tej sprawie. – Zgadza się, Jamie. Już w ciągu najbliższy ch trzy dziestu minut będziemy rozmawiać z rodzicem, który miał do czy nienia z panią Moore, pełniącą wtedy funkcję opiekuna socjalnego. Ta matka podaje w wątpliwość nie ty lko kompetencje pani Moore, ale również przebieg jej pracy zawodowej w Wy dziale Służb Społeczny ch. – Czekamy na tę relację. – Brązowy bob kiwa głową do kamery. – A teraz nasz ekspert od zdrowia, reporter Darren Scott powie nam, jak się ochłodzić, kiedy temperatury rosną.
Nie patrząc pod nogi, schodzę z krzesła i czuję, jak ciężar dnia, który mam przed sobą, ciężko opada mi na ramiona. Zdaję sobie sprawę, że nadal trzy mam w ręce otwarty telefon i sły szę bezcielesny głos mojej matki. W otępieniu przy kładam telefon z powrotem do ucha. – Ellen, Ellen – powtarza mama. – Nic ci nie jest? Jesteś tam jeszcze? Odezwij się! – Tak, wszy stko dobrze. Z Avery w porządku – mówię. – Jestem ty lko… − My ślę sobie, że mogłaby m na wiele sposobów opisać to, jaka jestem: pogrążona w wy rzutach sumienia, przestraszona, zła, smutna. – Zmęczona – na to słowo ostatecznie się decy duję. – Wróć do domu – namawia mnie mama. – Wróć do domu, zobacz się z Leah i Lucasem, weź pry sznic, zjedz coś. Musisz o siebie dbać. – Boję się o Adama – mówię jej. – Jest wy cieńczony, nie by ł w domu od kilku dni. Wiem, że nie odży wia się najlepiej. Chciałaby m, żeby mógł pojechać do domu i po prostu wy spać się przez osiem godzin. Naprawdę dobrze by mu to zrobiło. – To ja przy jadę – proponuje mi od razu mama. – Może tu przy jechać i spędzić trochę czasu z dziećmi i z tobą. Zostanę z Avery, ile ty lko będziecie chcieli. – Dzięki, mamo. Przekażę mu. Przy jechali jego rodzice i też pomagają. Rozłączamy się i od razu dzwonię do Adama, żeby się dowiedzieć, jak upły nęła pozostała część nocy. Nie odbiera, co nie jest niespodzianką, bo na oddziale komórki muszą by ć wy łączone. Zostawiam mu długą wiadomość o ty m, jak mama chce go odciąży ć i jak Leah i Lucas ucieszy liby się na jego widok. Przemilczam fakt, że powinien zamknąć się w jakimś cichy m pokoju i porządnie się zdrzemnąć, ale wiem, że jest tak wy czerpany, że kiedy ty lko siądzie na sofie mamy, od razu zaśnie. Omijam również informację o programie w telewizji – nie chcę, aby i o to się martwił. Zastanawiam się, czy powinnam już teraz pojechać do mamy, żeby przy tulić Lucasa i Leah, wziąć pry sznic i zmienić ubranie, ale zdaję sobie sprawę, że za kilka minut tuż przed szpitalem, blisko miejsca, gdzie zaparkowałam wczoraj wieczorem, będzie miał miejsce telewizy jny wy wiad. Żeby dostać się do pikapa, musiałaby m przejść tuż obok reporterki i żądnej krwi by łej klientki, która pragnie, by świat się dowiedział, że kobieta, która zostawia dziecko w nagrzany m samochodzie, zdecy dowanie nie ma prawa oceniać inny ch. Mój adwokat Ted Vitolo poradził mi, aby m odmawiała wszelkich wy wiadów, unikała dziennikarzy jak się da, nie rozmawiała o ty m, co się stało, z nikim poza mężem i matką, a oni również nie powinni wy powiadać się publicznie. Mówi, że nawet ci, którzy dobrze mi ży czą, mogą się przejęzy czy ć, czy niąc mi więcej szkód niż korzy ści. Zastanawiam się, co robić. Mogłaby m pojechać do mamy taksówką, mogę zadzwonić do któregoś z przy jaciół lub przejść piechotą niemal pięć kilometrów – świeże powietrze i ruch dobrze by mi zrobiły. Dzwonię do Joego. Mówi, że będzie na miejscu za dwadzieścia minut. Przy jedzie po mnie i będę miała możliwość jeszcze raz podziękować mu za to, że został ze mną poprzedniego wieczoru i próbował poprawić mi nastrój. Mama poda mu prawdziwe domowe śniadanie, coś czego nie jadł od lat. Mój telefon wibruje. To Adam. – Avery dobrze zniosła noc – mówi. – Zjadła dziś rano troszkę prażony ch jabłuszek – oświadcza z dumą. – To wspaniale – odpowiadam. Każdy krok naprzód to kamień milowy. – Są z tobą dzieci? – py ta, my śląc, że pojechałam do domu, kiedy wy szliśmy z kafeterii.
– Nadal tu jestem. – Co? – Zasnęłam w poczekalni. – Och El, musisz trochę odpocząć. Rozchorujesz się. – Oboje jesteśmy zmęczeni – mówię. – Przy jedziesz do mamy ? Mówi, że na jakiś czas zostanie z Avery. Będziesz miał okazję zobaczy ć się ze swoimi rodzicami, z Lucasem i Leah. – Tak naprawdę próbuję jednak powiedzieć, że potrzebuję mojego męża, potrzebuję, by wziął mnie za rękę i powiedział, że bez względu na to, co się stanie, będzie przy mnie. – Później, przy jadę później. Kiedy dotrą tu moi rodzice – mówi. – Kocham cię, El. – Ja ciebie też – odpowiadam i się rozłączam. Zastanawiam się, czy nie znaleźć innego telewizora, żeby dowiedzieć się dokładnie, co ta osoba, która udzieli wy wiadu, ma o mnie do powiedzenia. Jak moja sy tuacja równa się jej. Jak moje zachowanie sprzed kilku dni odnosi się do narażenia dzieci z jej własnej woli. Serce dudni mi w piersi, mówiąc, że lepiej będzie, jeśli nie obejrzę wy wiadu. Znów umówiliśmy się z Joem w kafeterii. Powiedział, że chce dać Avery jakiś mały prezent i na chwilę do niej zajrzeć. Moje dzieci uwielbiają Joego. Zasy puje je gumami i napojami, który ch główny m składnikiem jest cukier, rozkręca je podczas zabawy, a potem wy godnie znika. Zby tnio się jednak temu nie sprzeciwiam. On i jego by ła żona nie mieli dzieci i wiem, że Joe martwi się, że może nigdy nie zostać ojcem. Mówię mu, że nadal jest młody i że jeszcze pozna tę jedy ną. Zwy kle kręci głową i zmienia temat. Chodzę po kory tarzu przed kafeterią, kiedy nagle zauważam rodziców Adama zmierzający ch w moją stronę. – Ellen – wita mnie Theresa, matka Adama, mocno mnie przy tulając. – Jak się czujesz? – py ta, kiedy w końcu rozluźnia uścisk. – Dobrze. Dziękuję, że przy jechaliście – odpowiadam, podczas gdy Hank całuje mnie w policzek. – Adam mówi, że Avery już czuje się lepiej – mówi Hank pogodny m tonem. – Mamy nadzieję, że pozwolą nam ją zobaczy ć… To okropne, że nie pozwalają ci przy niej by ć – mówi ze współczuciem i kręci głową z niedowierzaniem, przez co wy gląda jak Adam. Zanim zdążę ich zapewnić, że by łaby m wniebowzięta, gdy by personel pozwolił mi zajrzeć do Avery, widzę znajomą postać, która z determinacją przemierza szpitalny kory tarz. Twarz kobiety wy krzy wiona jest w gorzki, opry skliwy gry mas i rozpoznaję ją dopiero, kiedy staje ze mną twarzą w twarz. Lucy Pike. Skonsternowani Hank i Theresa robią krok w ty ł, nie wiedząc, czy powinni by ć zaniepokojeni nagły m pojawieniem się tej wściekłej kobiety. – Jakie to uczucie? – pry cha Lucy. – Jakie to uczucie, kiedy ktoś odbiera ci dzieci? – Lucy – mówię, starając się utrzy mać spokojny ton głosu. – To nie miejsce na takie rozmowy. – Nie jestem w stanie skończy ć my śli, gdy nagle Lucy garbi ramiona i rzuca się na mnie. Nie boli mnie to, raczej zaskakuje. Poty kam się i uderzam ramionami o ścianę. – Ty suko – warczy Lucy, podczas gdy ja osłaniam głowę rękami, żeby ochronić się przed atakiem. – Oby ś zgniła w więzieniu. Mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczy sz swoich dzieci. Hank odsuwa Theresę na bezpieczną odległość i spomiędzy kolejny ch ciosów Lucy dostrzegam ich zszokowane miny.
Dwóch mężczy zn, jeden w fartuchu, drugi w cy wilny m ubraniu odciągają ode mnie napastniczkę. Doty kam palcami twarzy. Warga zdąży ła mi już spuchnąć, a z nosa cieknie krew. – Suka! – krzy czy jeszcze raz Lucy. – My ślisz, że możesz mi odebrać dzieci? Że jesteś ponad prawem? Lucy ma dwadzieścia cztery lata, ale wy gląda na siedemnaście. Ma długie włosy w kolorze pszenicy, metr czterdzieści pięć wzrostu i waży ze czterdzieści kilogramów. Ma także urocze, zwiewne ry sy, wy sokie kości policzkowe, ogromne niebieskie oczy, niewy parzoną gębę i skłonność do odurzania się lekami na receptę. Jest samotną matką pięcioletniego chłopca i trzy letniej dziewczy nki, do opieki nad który mi straciła prawo, kiedy w stanie odurzenia podpaliła własne mieszkanie i poważnie poparzy ła jedno z dzieci. Jak można się spodziewać, oby dwoje zostali umieszczeni w rodzinie zastępczej. Jej twarz wy krzy wia okropny gry mas i cała jest czerwona z wściekłości. – My ślisz, że jesteś lepsza ode mnie? Nie odzy wam się, choć mogłaby m powiedzieć tak wiele. Nie mówię: „Tak, Lucy, popełniłam straszny błąd, którego nigdy sobie nie wy baczę”. Zagry zam spuchniętą wargę, żeby powstrzy mać się od powiedzenia czegoś, czego nie chcę, ale nagle dopada mnie świadomość, że może nie różnię się od wszy stkich Lucy Pike tego świata. – Mam nadzieję, że trafisz do pudła. Mam nadzieję, że twoje dzieci trafią do rodziny zastępczej i nigdy więcej ich nie zobaczy sz! Przekonasz się, jak to jest. – Lucy próbuje wy szarpnąć się z rąk, które powstrzy mują ją od kolejnego ataku. Ma brudne włosy, jej cera jest tłusta i blada. Nie mam wątpliwości, że znów naduży wa leków, ty m razem czegoś, co nie otępia jej zmy słów jak hy drokodon. Podejrzewam, że to metamfetamina albo heroina. Dwaj mężczy źni, którzy przy trzy my wali Lucy, w końcu ją puszczają i tak szy bko, jak się pojawiła, Lucy znika. Theresa delikatnie przy kłada mi do twarzy plik chusteczek. – Nic ci nie jest? Kiwam głową. – Tak my ślę. – O co chodziło? – Hank rozgląda się wokół z niedowierzaniem. – Kim by ła ta kobieta? Niewielki tłum, który zebrał się wokoło nas, zaczy na się przerzedzać i Theresa z Hankiem biorą mnie pod ręce, i sadzają na najbliższej ławce. Troska dodaje zmarszczek już i tak pomarszczonej twarzy mojego teścia. – Sprowadzić lekarza? – Nie, nie. Nic mi nie jest – upieram się. Mój nos pulsuje, ale już nie krwawi. – Proszę, powinniście iść na górę zobaczy ć, co dzieje się z Avery. Może mogliby ście na jakiś czas zastąpić Adama, żeby trochę odpoczął. – Spoglądam w dół i widzę, że mocno ściskam dłonie Theresy, więc szy bko je puszczam. – Proszę, nie mówcie o ty m Adamowi – jęczę. – I tak strasznie się już martwi. Theresa ponownie bierze mnie za ręce. – Nic nie powiemy, prawda, Hank? – odpowiada, a Hank potakuje. – Dziękuję – mówię z wdzięcznością. Wszy scy podnosimy głowy i naty chmiast rozpoznaję reporterkę z Kanału Jedenastego, którą widziałam w porannej relacji. Towarzy szy jej operator z kamerą opartą na ramieniu. – O nie – szepczę i zry wam się na nogi. – Uciekajcie, póki jeszcze możecie – mówię do Hanka
i Theresy. – Nie chcecie rozmawiać z mediami. Theresa przy tula mnie szy bko, a Hank po raz ostatni ściska moją dłoń, po czy m pospiesznie odchodzą. – Ellen Moore? – py ta reporterka. – Jestem Lindsey Wright z wiadomości Kanału Jedenastego. Lucy Pike przedstawiła swoją wersję zdarzeń. Chciałaby pani to skomentować? Jaką wersję zdarzeń? – mam ochotę krzy czeć. Lucy Pike nie ma wersji, którą mogłaby opowiadać. Nie zna mojej rodziny, nie by ło jej w pobliżu, kiedy wy ciągnięto Avery z samochodu. Kręcę ty lko głową. – Bez komentarza. Lindsey rzuca spojrzenie kamerzy ście, który celuje obiekty wem prosto we mnie. – Wy łącz to, Norman – mówi znużony m tonem. Norman niechętnie opuszcza kamerę, a Lindsey znów zwraca się do mnie. – Bardzo by m chciała usły szeć pani opowieść o ty m, co zaszło. Jeszcze raz kręcę głową. Lindsey unosi dłoń. – Wy wiad przeprowadzimy całkowicie na pani warunkach. Pani wy bierze miejsce, czas, zakres tego, o czy m będziemy rozmawiać. – Bez komentarza – mówię raz jeszcze i rozglądam się po kory tarzu za Joem. – Przepraszam – mówię najmilszy m głosem, na jaki mnie stać i odchodzę, choć nie wiem, gdzie mam iść. Nie pójdzie przecież za mną do łazienki, prawda? – Wiem, że przeży wa pani straszne chwile, pani Moore. Sama mam małego sy nka. – Odwraca się do kamerzy sty. – Dasz nam chwilę, Norman? Norman wzrusza ramionami i cofa się o kilka kroków. – Proszę posłuchać, opinia publiczna jest brutalna. – Krzy wię się na bezpośredniość jej słów. – Nie wątpię, że widziała pani relacje reporterów. Zgłasza się do nas w pani sprawie coraz większa liczba rodziców. Są wściekli, że została pani wy puszczona za kaucją, i domagają się usunięcia spod pani opieki pozostały ch dzieci. Otwieram usta, aby opowiedzieć o wszy stkich sukcesach, jakie odniosłam w ciągu ty lu lat pracy. O dzieciach, które kiedy ś ży ły w straszny ch warunkach, a teraz kończą liceum, o rodzicach, którzy pomy ślnie przeszli odwy k od alkoholu i narkoty ków. Chcę powiedzieć, że zrobiłam też wiele dobrego, chcę jej powiedzieć, ale zamy kam usta i biorę głęboki wdech. – Nie mam nic do powiedzenia – odpowiadam zdecy dowany m tonem, zrozumiały m nawet dla tak zdeterminowanej reporterki. W końcu zza rogu wy łania się Joe i na widok dziennikarki jego twarz przy biera pełen iry tacji gry mas. Znam tę minę Joego i szczerzę się do niej w środku, aż zauważam, że operator Norman kręci całą moją wy mianę zdań z Lindsey. Joe też to widzi i staje pomiędzy mną a reporterką z dłońmi na biodrach. – Panno Wright – mówi z wy muszoną grzecznością. – Funkcjonariusz Gaddey – wita go Lindsey z powściągliwy m uśmiechem. – Regulamin szpitala nie zezwala na przeprowadzanie nieautory zowany ch wy wiadów w budy nku. – Joe rzuca operatorowi pochmurne spojrzenie, a ten potulnie opuszcza kamerę. – Ja ty lko przechodziłam – odpowiada dziennikarka. Wy ciąga do mnie rękę z wizy tówką, na której widnieje jej nazwisko i numer. – Jeśli będzie chciała pani porozmawiać, proszę dać mi znać – mówi. – Powodzenia. – Biorę wizy tówkę, wiedząc, że nigdy z niej nie skorzy stam.
– Chy ba nie masz zamiaru z nią rozmawiać? – gani mnie Joe. – Oczy wiście, że nie. – Wszy stko dobrze z Avery ? Kiwam głową. – Dziś ma się lepiej. – To dobrze. Chodź, zabiorę cię do twojej mamy. – Dziękuję – mówię mu już chy ba ty sięczny raz w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. – Taa, już sły szałem – mówi Joe lekceważąco. – Słuchaj, dowiedziałem się trochę o dziewczy nce, której dane mi podałaś. – O Jenny Briard? – Tak. Trzy dni temu jej ojciec został aresztowany w Benton w Nebrasce za pobicie policjanta. Według Billy ’ego Briarda, został zaatakowany na parkingu przy dworcu autobusowy m przez swoich kolegów, który m by ł winny pieniądze. On dostaje łomot, w między czasie dziesięcioletnia Jenny Briard siedzi w autobusie i czeka, aż ojciec wsiądzie do środka. Do tego jednak nie doszło. Kiedy przy jechała policja, próbował im powiedzieć o córce w autobusie. Nie chcieli go słuchać, więc spanikował i złamał policjantowi nos. – Pokonała całą tę drogę zupełnie sama. – Nie mogę uwierzy ć, że to możliwe. Kiedy wsiadamy do nieoznakowanego radiowozu Joego, py tam: – Dlaczego nikomu nie powiedziała? Dlaczego nie wy siadła, zanim autobus ruszy ł? – Nie wiem, ale policjant, z który m rozmawiałem, powiedział, że Briard to nie taki znowu zły gość. Pijak, ale nie z ty ch agresy wny ch. Znajduje jakąś pracę, szy bko ją traci, ale ostatecznie jakoś sobie radzi. – Co za przy gnębiająca historia – mówię, podczas gdy Joe obiera kierunek w stronę domu mamy. – To nie wszy stko – mówi w końcu. Spoglądam na niego. – Babcia, Margaret Flanagan, zmarła nieco ponad rok temu. – Kiwam głową. To samo powiedziała mi mama. – Nigdy nie uwierzy sz, kto jest córką Margaret – mówi Joe, zatrzy mując się na podjeździe przed domem mamy. – Kto? – py tam, jednocześnie zauważając Lucasa i Leah czekający ch na ganku. Jeszcze zanim zgaśnie silnik auta, mama biegnie po schodkach w naszą stronę. Wy skakuję z samochodu. Ogarnia mnie my śl, że może kiedy tu jechaliśmy, coś się stało Avery. – Jenny – mówi moja mama. – Jenny zniknęła.
32
Wstała wczesny m rankiem, ułoży ła pod kocem trzy poduszki w taki sposób, żeby wy glądały, jakby nadal spała, i wsunęła pod pościel dwudziestodolarowy banknot z karteczką: „Dziękuję. Uściski, Jenny ”. Wzięła plecak i poruszając się bardzo ostrożnie, by nie zrobić najmniejszego hałasu, weszła do kuchni. W niewy raźny m świetle porannego słońca dziewczy nka po raz ostatni rozejrzała się po kuchni Maudene, wzięła dwa muffiny z jagodami z wiklinowego koszy ka na blacie, dała połowę jednego Dolly i po cichu czmy chnęła ty lny mi drzwiami. Dojście do domu babci na Hickory Street zajęło jej godzinę, aż rozbolały ją stopy. Choć Jenny nie by ła najlepsza w czy taniu, miała mapę, którą dała jej kobieta na stacji benzy nowej. Z łatwością zapamiętała też charaktery sty czne miejsca, jakie minęły, jadąc od babci do domu Maudene: kościół z krzy żem na wieży, stację benzy nową z zielony m dinozaurem na szy ldzie, szkołę podstawową z kolorowy m placem zabaw. Jenny z tęsknotą spojrzała na konstrukcję z jaskrawożółtą spiralną zjeżdżalnią, drabinkami, rurą strażacką i łukowaty mi mostkami. Nie ma czasu na zabawę, powiedziała do siebie, ale pozwoliła sobie zachować w sercu iskierkę nadziei, że może niedługo to będzie jej szkoła i jej plac zabaw. Kiedy w końcu znalazła się na Hickory Street, przez chwilę stała na rogu ruchliwej ulicy. Szy bko jednak zdała sobie sprawę, że dziesięcioletnia dziewczy nka stojąca na ulicy sama o szóstej nad ranem to dość niecodzienny widok. Po kilku ciekawskich spojrzeniach ludzi wy prowadzający ch psy i kierowców zmierzający ch do pracy, Jenny wzięła głęboki wdech. Zaczęła się rozglądać za miejscem, w który m mogłaby poczekać niezauważona, aż zbierze się na odwagę, żeby zapukać do drzwi domu babci, które by ć może otworzy jej mama. Podwórko babci nie by ło zby t gęsto porośnięte – nie by ło tam drzew z nisko wiszący mi gałęziami, po który ch można by się wspiąć, ani gęsty ch ży wopłotów, w który ch można by się schować. Ale przy sąsiednim domu już tak. Jenny przebiegła przez ulicę i rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś patrzy. Wtedy skoczy ła w kępę koły szący ch się, srebrnawy ch źdźbeł ozdobnej trawy, które okalały dom sąsiadów. Strzeliste źdźbła by ły bardziej szorstkie, niż się zdawały, i mimo że dzień zaczął robić się ciepły, Jenny założy ła na siebie koszulkę taty wy ciągniętą z plecaka. Przy siadła na ziemi, naciągnęła sobie koszulkę na gołe kolana i czekała. Z zacienionego punktu obserwacy jnego nie by ło widać zby t wiele ogródka i domu, ty lko jedno okno. Przez siatkowy ekran Jenny mogła popatrzeć do wnętrza domu, w który m, jak powiedziała Maudene, mieszkała jej babcia. Pomieszczenie wy dawało się by ć kuchnią, bo blisko sufitu ciągnął się rząd szafek. W przerwie pomiędzy szafkami a sufitem stała kolekcja imbry ków. Jenny zastanawiała się, czy by ł to pomy sł mamy, czy babci. Nie pamiętała, by mama lubiła pić herbatę. Raczej filiżanki kawy i napoje z puszki. Jenny poczuła dobiegający zza okna mocny zapach papierosów. Ktoś by ł w domu. Szczupła postać przeszła przez pole widzenia dziewczy nki i choć Jenny widziała ją ty lko przez ułamki sekund, nie dostrzegając twarzy kobiety, by ła pewna, że to jej matka. Poznała ją po jej wąskich, przy garbiony ch ramionach, po ty m, jak pochy lała głowę i jak jedną ręką odgarniała grzy wkę,
która wpadała jej do oczu. Kobietę widać by ło ty lko przez moment, mrugnięcie powiek, bły sk światełka świetlika, ale Jenny nie potrzebowała więcej, by mieć pewność. Już prawie wstała, kiedy okno wy pełnił kolejny cień, ty m razem dużo większy. Od razu padła z powrotem na ziemię, starając się szy bko zasłonić roślinami. Dziewczy nka wstrzy mała oddech, widząc, jak mężczy zna nieobecny m wzrokiem patrzy przez okno, wprost przed siebie. Włoży ł w usta papierosa, mocno się zaciągnął i wy puścił dy m, który zasłonił jego twarz. Tak jak w przy padku matki, Jenny nie potrzebowała widzieć twarzy, żeby wiedzieć, kto to. Jimmy. Dziewczy nka nie mogła sobie przy pomnieć, kiedy ostatnio czuła ty le emocji jednocześnie. Nawet atak na ojca i samotna podróż autobusem tak bardzo jej nie poruszy ły. Czuła wtedy ty lko jedno silne uczucie − strach. Nie jak wtedy, kiedy Jimmy wy śmiewał ją i bił − to by ł strach, ale też wsty d i bezradność. Teraz jej emocje by ły dużo bardziej skomplikowane. Otucha, którą wy wołało odnalezienie matki. Dławiące przerażenie na widok Jimmy ’ego. Przewracające jej się w żołądku rozczarowanie i złość, że matka została z mężczy zną, który tak ją krzy wdził. A najgorsze ze wszy stkich by ło puste uczucie, że nie ma już gdzie pójść. Prawie wstrzy mując oddech, Jenny siedziała w bezruchu, modląc się, by Jimmy nie opuścił wzroku. Na pewno by ją zauważy ł. Po ledwie minucie, która zdawała się ciągnąć jak godzina, Jimmy odsunął się od okna. Jenny sły szała stłumione głosy. Nie gniewne krzy ki, które pamiętała z czasów, kiedy mieszkała z Jimmy m i mamą. Zawsze się o coś kłócili. Dziewczy nka pamiętała, jak zakry wała uszy albo nuciła sobie jakieś wy my ślone piosenki, żeby zagłuszy ć ostre słowa i bolesne docinki. To, co sły szała teraz, brzmiało, cóż, normalnie. Tak sobie wy obrażała normalną rodzinę. Mama i Jimmy rozmawiali o ty m, co będą robić tego dnia, co zjedzą na kolację wieczorem. Dobiegł ją nawet lekki, śpiewny śmiech mamy, który pamiętała sprzed lat. Po chwili rozbrzmiał równie rozbawiony rechot Jimmy ’ego. Dźwięk, którego nigdy, przenigdy nie sły szała. Siedząc pomiędzy szorstkimi łody gami ozdobny ch traw, Jenny coś sobie uświadomiła. Tu, w domu babci, kłótnie, łzy, krzy ki i bicie ustało. Każde złe słowo, który m opluł ją Jimmy, by ło prawdą – by ła rozpuszczony m, samolubny m bachorem, przez którego matka jest nieszczęśliwa, przez którego się kłócili, przez którego ją bił. Gdy by zniknęła, wszy stko by się ułoży ło. To nie miało nic wspólnego z Jimmy m. To wszy stko przez nią. Jenny nie próbowała nawet powstrzy mać łez, które wezbrały jej w oczach, za to mocno przy gry zła wargę, żeby stłumić żałosne dźwięki, które chciały wy rwać się z jej gardła. Jej ramiona unosiły się i opadały od bezgłośnego szlochu, a gorące łzy moczy ły koszulkę ojca. Jenny oblizała kącik ust, chwy tając słony strumy k łez, który spły wał jej po twarzy. Tak smakuje smutek – pomy ślała. Słońce wznosiło się coraz wy żej na wschodnim niebie, ale dziewczy nka siedziała w bezruchu. Nie wiedziała, gdzie iść. Jeśli tu zostanie, ktoś ją w końcu nakry je, a ona nie wie, jak w ogóle wy jaśnić, skąd się tam wzięła. My śl, że Jimmy mógłby ją rozpoznać, przerażała Jenny. Odrzuciła też pomy sł powrotu do domu Maudene. Nie mogłaby spojrzeć jej w oczy po ty m, jak wy mknęła się z jej domu bez powiedzenia, gdzie się wy biera. Za bardzo by ło jej wsty d, zwłaszcza po ty ch wszy stkich miły ch rzeczach, jakie starsza pani dla niej zrobiła. Sprawdziła godzinę na komórce ojca. Jak to możliwe, że jest dopiero siódma rano? Czy siedziała tu dopiero od pół godziny ? Jenny rozbolała kość ogonowa i zdąży ło się jej już zrobić nieznośnie gorąco. Dziewczy nce wy dawało się, że ma ty lko dwie możliwości: zadzwonić do Connie i poprosić ją, żeby po nią przy jechała, albo pójść na dworzec i wrócić do Benton tak samo, jak się tu znalazła –
autobusem. Czekanie osiem godzin, aż Connie tu przy jedzie, by łoby jak nieskończoność, więc Jenny zdecy dowała się na dworzec, ty lko że nie mogła sobie przy pomnieć, jak się tam dostać. To oznaczało, że będzie musiała zapy tać kogoś o drogę, mimo że z czerwoną, zapłakaną twarzą nie powinna zaczepiać nikogo. Wy tarła twarz rękawem koszulki taty, świadoma, że jego zapach powoli wietrzeje. Na chwilę przestraszy ła się, że zapomina, jak on wy gląda. Mocno zacisnęła powieki, próbując przy wołać go w pamięci. Rudobrązowe włosy, oczy błękitne jak niezapominajki, szorstka, zarośnięta twarz. Odetchnęła z ulgą, nadal nie otwierając oczu i utrwalając obraz w pamięci. Nie zapomniała. Przez zamknięte powieki Jenny poczuła, że coś zasłania poszatkowane już źdźbłami trawy światło i pomy ślała, że pewnie słońce skry ło się za chmurą. Przy dałoby się trochę deszczu. Od tak dawna nie czuła na skórze chłodny ch kropel, ale miała nadzieję, że nie rozpada się, zanim dotrze na dworzec. – Jenny ? – odezwał się czy jś niepewny głos. Przeszy ta trwogą dziewczy nka gwałtownie otworzy ła oczy. Stała nad nią jej mama. Jenny chciała zerwać się na nogi i uciec, ale równie mocno pragnęła rzucić się jej w ramiona. Zamiast tego trwała w bezruchu, szeroko rozdziawiając usta i patrząc w zaskoczone oczy mamy. W ciągu sześciu lat jej mama nieco się zmieniła. Zaokrągliła się w talii, ale miała te same zielone oczy i brązowe włosy spięte do góry za pomocą spinki. Jej nos wy glądał inaczej. Zrobił się grubszy i niesy metry czny. – Ty tutaj… – powiedziała mama z niedowierzaniem. Jenny skinęła głową bez słowa i przeniosła wzrok z twarzy mamy na okno nad jej głową. – Nie martw się, wy szedł do pracy – oznajmiła, widząc nieufne spojrzenie córki. – Nie wierzę, że naprawdę tu jesteś. – Pokręciła głową i podpierając się dłońmi o kolana, nachy liła się w stronę Jenny, żeby się lepiej przy jrzeć. – Z tatą wszy stko dobrze? – zapy tała ostro. – A u ciebie? Jenny nie wiedziała, jak odpowiedzieć na te py tania, więc milczała. – Pamiętam, że kiedy ś mówiłaś dużo więcej. – Uśmiechnęła się, ukazując przerwę między zębami, ale kiedy dziewczy nka nie odwzajemniła uśmiechu, spoważniała. – Chcesz wejść do środka? Robi się gorąco. Mama podała jej rękę, ale Jenny ją zignorowała. Sama podniosła się na nogi i przerzuciła sobie plecak przez ramię, ochraniając go ręką. Mama poprowadziła ją do ty lnego wejścia po chy botliwy ch, drewniany ch schodach. Przez siatkowe drzwi dziewczy nkę zaczął obwąchiwać tęgi, czarno-brązowy pies o by stry ch oczach. Jenny jęknęła ze strachu, na co mama delikatnie położy ła jej dłoń na plecach. – Nie bój się. Roscoe to dobry pies, nie gry zie. Wchodź śmiało. – Mama poszła przodem i otworzy ła drzwi, ale Jenny znowu jęknęła. – Zamknę go w sy pialni – obiecała mama. − Zaraz wrócę. Podczas kilkusekundowej nieobecności mamy Jenny pomy ślała o ucieczce, ale stwierdziła, że jest zby t ciekawa, żeby sobie pójść. W końcu znowu by ła z mamą. Mogła jej zadać wszy stkie py tania, na które odpowiedź dawno chciała poznać. „Jak mogłaś pozwolić, żeby Jimmy by ł dla mnie taki niedobry ? Dlaczego go wy brałaś? Dlaczego nigdy nie zadzwoniłaś? Tęsknisz za mną czasem?”. – Zapomniałam, że boisz się psów – powiedziała mama, wracając do drzwi i przepuszczając córkę do środka. – Chodź. Chcę cię zapy tać o ty le rzeczy. – Jenny bacznie obserwowała mamę
i kiedy weszła do środka, jej nozdrza wy pełniła woń ty toniu i dość nieprzy jemny, ale znajomy zapach, którego przez chwilę nie potrafiła zidenty fikować. Jimmy – pomy ślała Jenny. Pachnie tu Jimmy m. Jej mama wy dawała się naprawdę cieszy ć z jej obecności, ale miała w oczach to szkliste, poły skujące spojrzenie, jak tata po kilku piwach, i mówiła tak, jakby jej słowa nie miały początku i końca, ty lko stapiały się ze sobą. – Usiądź, proszę. Chcesz czegoś do picia? − Jenny przecząco pokręciła głową, choć czuła, że zaschło jej w gardle. – Może szklankę wody ? Ja się napiję. – Mama sięgnęła do szafki i wy ciągnęła dwie szklanki, otworzy ła zamrażarkę, wrzuciła do szkła kilka kostek lodu i wróciła do zlewu, żeby wy pełnić je wodą. Odwróciła się do Jenny i trochę wody wy lało się jej na bose stopy. Westchnęła ciężko i roześmiała się ty m samy m dźwięczny m śmiechem, jaki dziewczy nka usły szała przez okno. – Ale się denerwuję. A ty ? – No – w końcu odezwała się Jenny. – Ja też – powtórzy ła mama. W oczach zalśniły jej łzy. – Tęskniłam za tobą. – Jenny nie mogła nic na to poradzić, nie mogła się powstrzy mać. Objęła mamę w pasie, potrącając szklanki i wy lewając na siebie i mamę resztki ich zawartości. Jenny spojrzała w górę na twarz mamy, czując, jak kapią na nią jej łzy. Wy ciągnęła języ k i złapała jedną do ust, z zaskoczeniem odkry wając, że łzy radości smakują tak samo, jak łzy smutku.
33
Widząc zmartwioną minę mamy, poświęcam jej całą moją uwagę. – Co się stało? Gdzie poszła Jenny ? – Co się dzieje? – py ta Joe, wy siadając z samochodu. – Nie mam pojęcia – mówi mama. – Kiedy rano skończy ły śmy rozmawiać, poszłam zerknąć, czy wszy stko z nią dobrze. Pościeliła łóżko tak, żeby m my ślała, że nadal śpi, i zostawiła mi to. – Podnosi banknot dwudziestodolarowy i kawałek kartki zapisany dziecięcą ręką. Z emocji mamie trzęsie się podbródek. Widy wałam już tę minę na twarzy mamy − kiedy szłam do przedszkola i kiedy z tatą odwieźli mnie na uczelnię, kiedy wy szłam za mąż i kiedy moi bracia się ożenili, kiedy urodziłam dzieci. Wtedy dociera do mnie to, co moja mama już wie – wiedziała o ty m od dawna. Macierzy ństwo to seria pożegnań. Czasem słodko-gorzkich i pełny ch nadziei, czasem stopniowy ch, delikatnie odsuwający ch twoje palce od czegoś cennego, inny m razem znów gwałtowny ch i nieoczekiwany ch. Obejmuję ją ramieniem. – Na pewno nic jej nie jest – pocieszam ją, podczas gdy w głowie wy je mi mój zawodowy alarm. Zgodnie z ty m, co powiedział Joe, Billy Briard jest nadal w miejscowy m więzieniu, osiem godzin drogi stąd. – Mówiłeś, że wiesz, kim jest matka Jenny ? – To Deidra Olmstead – mówi Joe ponury m tonem. Zamieram. To absolutnie niemożliwe. Kiedy się nie odzy wam, dodaje: – Wy szła za Jamesa Olmsteada. Nie chcę, żeby wy powiedział kolejne imię, ale wiem, że samo się narzuca, wy powiadam je więc za niego. – Madaly n Olmstead. Brak odpowiedzi Joego biorę za potwierdzenie i kręcę głową, starając się znaleźć w ty m wszy stkim jakiś sens. – Jesteś pewien, że Deidra jest matką Jenny ? Kiedy z nią pracowałam, nie wspominała, żeby miała jakieś inne dzieci. Nie by ło żadny ch zdjęć, nic, co mogłoby wskazy wać, że została matką jeszcze przed Madaly n. – Poczekaj, mam ze sobą notatki. – Wy ciąga z kieszeni kurtki mały, sfaty gowany notes i przerzuca kartki. – Jennifer Ann Briard urodzona w Blue Earth w Minnesocie. Ojciec William Briard, matka Deidra Flanagan. – Przery wa czy tanie. – Nigdy się nie pobrali – wy jaśnia. – Ta Deidra Flanagan ma ten sam numer ubezpieczenia, co Deidra Olmstead. Mama zakry wa twarz dłonią. – O, nie – szepcze. – Chy ba nie poszła szukać mamy do domu babci? – Możemy tam pojechać i sprawdzić. Czy Jenny w ogóle wiedziała, że jej matka mieszka w ty m mieście? My ślałam, że wiedziała ty lko o babci. – Chodźcie do środka – mówi mama obcesowo. – Muszę wam coś pokazać. Leah i Lucas pewnie nadal śpią. Dom jest cichy, pomijając odgłos uderzający ch o drewnianą
podłogę pazurów Dolly, która przy chodzi się z nami przy witać, oraz cichy szelest kartek książki, którą przeszukuje mama. – Mam – mówi, podnosząc do góry zdjęcie. – Wiem, że nie powinnam by ła go brać – mówi przepraszający m tonem – ale miała jeszcze dwa, a ja pomy ślałam, że to może by ć ważne. – Czy to Jenny ? – py tam, choć wiem, że to ona. Zdjęcie zrobiono polaroidem, który ch uży wano kiedy ś na pogotowiu przy obdukcji. – Znalazłam je w jej plecaku, kiedy poznały śmy się w restauracji. Na zdjęciu kilka lat młodsza Jenny ma na sobie ślady brutalnego pobicia. – My ślisz, że to sprawka matki? – py ta Joe, biorąc zdjęcie od mamy i przy glądając mu się uważnie. – To sprawka Jamesa Olmsteada – mówię. – Ten skurwy sy n jej to zrobił. Joe, czy ten twój znajomy w Nebrasce wspominał o przemocy w rodzinie? – Niczego nie wiem na pewno. Matka i Jenny powiedziały, że to nic z ty ch rzeczy. Twierdziły, że Jenny spadła ze schodów. Nikt tego nie kupił, ale policja nie miała twardy ch dowodów. Wezwano służby socjalne, które zabrały dziecko z domu na czas dochodzenia i Jenny trafiła do rodziny zastępczej, aż skontaktowano się z ojcem, Billy m Briardem, żeby po nią przy jechał. Podobno raz na nią spojrzał i, zgodnie z ty m, co mówi gliniarz, z który m rozmawiałem, by ł pewien, że to Olmstead. Zabiłby gościa, gdy by ty lko dorwał go w swoje ręce. Jenny trzy mała się swojej wersji o upadku ze schodów, ale Briard zagroził, że wy stąpi o pozbawienie praw rodzicielskich, więc Deidra nie oponowała. Ona i Olmstead zniknęli, a od tamtego czasu Jenny mieszka z ojcem. – Została z nim? – py ta mama ze zdziwieniem. Wiem, że chodzi jej o Deidrę, która została z Jamesem, i kiwam głową. – To się zdarza częściej, niż my ślisz. – Nie mogę uwierzy ć, że jakakolwiek matka pozwoliłaby na coś takiego wobec swojego dziecka. – Przy ciska palce do oczu, jak gdy by próbowała zatrzeć ten obraz w swojej głowie. Wiem, że mama nie uwzględnia mnie w tej szczególnej kategorii matek, a to, co zdarzy ło się Avery, to zupełnie co innego, ale nie mogę nic na to poradzić, że czuję się zaszufladkowana. Jestem jedną z ty ch matek. – Słuchajcie – mówi Joe – zawiadomię patrole, żeby rozglądały się za Jenny. Dam wam znać, kiedy się czegoś dowiem. – Oddaje zdjęcie mamie i wy chodzi. – Co się dzieje? – Leah stoi na szczy cie schodów. Włosy ma potargane, ale jej oczy są szerokie ze strachu. – Coś się stało Avery ? – Nie, z Avery wszy stko dobrze – zapewniam ją. – Chodzi o Jenny. Zniknęła. Nie wiesz może, gdzie mogła pójść? – My ślałam, że jej tata ma po nią przy jechać – mówi Leah, ale w jej głosie pobrzmiewa niepewność i wiem, że wie coś jeszcze. – Nie, nie przy jedzie. Nie może – mówi mama. – Może coś wiesz, Leah? To bardzo ważne. Leah wzrusza ramionami. – Mówiła coś o szukaniu swojej mamy, albo że wie, gdzie jest, ale my ślałam, że zmy śla. – O, Boże – mówi mama słaby m głosem i opada na krzesło. – A jeśli jest tam jej ojczy m? – A co? – py ta zlękniona Leah. – Co się stało? Coś złego? – Nie wiemy – mówię jej uczciwie. Odwracam się do mamy. – Zostaniesz z dziećmi, a ja
pojadę sprawdzić? – Kiwa głową. – Masz adres? – Kiedy jeździłam do Olmsteadów, mieszkali na Washington Street. – Hickory Street – mówi. Spogląda na mnie scepty cznie. – Nie powinnaś chy ba jechać. Joe powiedział, że zadzwoni, jeśli czegoś się dowie. To może by ć niebezpieczne, a ty masz już swoje problemy. – Mamo, my ślałam o Madaly n Olmstead codziennie, odkąd umarła. Muszę jechać. Mama potakuje ze zrozumieniem. – W takim razie jadę z tobą. Jestem odpowiedzialna za Jenny. Możemy zadzwonić do Arwoodów i dowiedzieć się, czy Leah i Lucas mogą u nich chwilę zostać? – Dobrze. My ślę, że się zgodzą, zaraz zadzwonię do Diany. – Do Leah mówię zaś: − Idź obudzić Lucasa. Dzisiejszy dzień spędzicie u Arwoodów. – Leah szy bko zbiega po schodach i przy tula się do mnie. – Nie by łam miła dla Jenny – szepcze, o krok od łez. – Powiesz jej, że przepraszam? – Sama jej powiesz. – Odwzajemniam jej uścisk. – Pamiętaj, Leah, nigdy nie wiadomo, co ktoś przeży wa w środku. Jenny miała naprawdę ciężkie ży cie. – Leah potakuje, a ja całuję ją w czubek głowy. – A teraz biegnij po brata. Przy staję, aby przy tulić też mamę. To dziwne, że o tacie, który umarł ponad rok temu, od tamtego dnia my ślę codziennie, ale mogłam cały mi dniami nie dzwonić do mamy, ledwie pamiętając o jej istnieniu. Musiała by ć bardzo samotna i pewnie pragnęła kogoś takiego jak Jenny Briard. Za jedny m zamachem prawie straciłam córkę i matkę. Tak mi wsty d.
34
Podczas gdy mama wy cierała wodę, która rozlała się na popękane linoleum, Jenny zaczęła rozglądać się po kuchni. By ła stara jak u Maudene, ale nie tak przy tulna. Na obskurnej lodówce nie wisiały zdjęcia ani przepisy wy cięte z gazet. Jenny miała nadzieję, że może jej mama powiesi choć jeden z wielu ry sunków, jakie jej namalowała, kiedy mieszkały razem. By ła tam jednak ty lko ulotka z menu chińskiej restauracji, przy czepiona do lodówki magnesem z logo supermarketu. – Usiądź – powiedziała mama, stawiając przed dziewczy nką na nowo napełnione wodą szklanki. Jenny usiadła na jedny m ze zdekompletowany ch krzeseł stojący ch wokół stołu i schowała plecak pod nogi. Mama siadła naprzeciw niej i podsunęła jej talerz pełen ciasteczek Oreo. – Pamiętasz, jak kiedy ś je lubiłaś? Jenny pokiwała głową. Zanim pojawił się Jimmy, lubiła rozry wać czekoladowe ciasteczko i zębami zdrapy wać białe nadzienie, a potem chrupać dwa czekoladowe krążki. To bardzo iry towało Jimmy ’ego. „Po prostu zjedz to cholerne ciastko!” – krzy czał. Matka i córka siedziały przez chwilę w niezręcznej ciszy, aż Jenny sięgnęła po ciastko. – Twój tata tu jest? To znaczy, czy jest w mieście? – Nie – odparła Jenny, kręcąc głową. Nie by ła pewna, jak to wy tłumaczy ć. Nie chciała mówić o ojcu zły ch rzeczy, więc szy bko zmieniła temat. – My ślałam, że jesteś w więzieniu. Deidra zrobiła wielkie z niedowierzania oczy. – Tata ci tak powiedział? – zapy tała w końcu. – No. Powiedział, że ty i Jimmy uciekliście i że pewnie trafiliście do więzienia, i już nigdy nie wrócicie. Po szy i mamy zaczął się skradać czerwony rumieniec, ale nie odezwała się słowem. – Powiedział, że gdy by ście z Jimmy m kiedy kolwiek zjawili się w Benton, przestawiłby wam obojgu wszy stkie zęby za to, co Jimmy mi zrobił. – Jenny zauważy ła, że kiedy już zaczęła mówić, nie mogła przestać. By ła zaskoczona brakiem emocji w swoim głosie, jakby siedziała przy kuchenny m stole i opowiadała mamie, co robiła dziś w szkole. – Powiedział, że ktoś, kto bije dzieci, jest gnidą. Gorsza jest ty lko osoba, która patrzy, jak ktoś katuje dziecko i nic nie robi. – Deidra spuściła wzrok. – Przejechałaś taki szmat drogi, żeby mi to powiedzieć? – odezwała się w końcu, patrząc Jenny w oczy. – Nie, przy jechałam do babci. Ale ona podobno nie ży je. Deidra wstała nagle i podeszła do okna. Z nisko pochy loną głową chwy ciła się krawędzi blatu, aż zbielały jej kny kcie. Próbowała utrzy mać równowagę. – Zmarła w zeszły m roku. Zostawiła mi ten dom. Nigdy nie sądziłam, że kiedy ś będę miała swój własny. – Wtedy odwróciła się do Jenny, twarz miała bladą i spiętą. – Pamiętasz, jak to by ło, kiedy by ły śmy ty lko ty i ja? Mieszkały śmy w ty m mały m
mieszkanku w Valentine? Miałaś wtedy ze trzy lata. Pamiętasz to? – zapy tała z nadzieją. Jenny przy mruży ła oczy i spojrzała w górę na poplamiony sufit, próbując sobie przy pomnieć. Chcąc pamiętać. – To by ła ty lko kawalerka, ale ślicznie ją urządziły śmy. Pamiętasz, jak przy czepiały śmy gwiazdki, które świecą w ciemności? Kiedy kładłam cię spać, wy my ślałaś ży czenie do spełnienia dla każdej z nich. – Chy ba pamiętam – powiedziała Jenny. – Czy miałam niebieski kocy k? – Chy ba zielony. – Zielony – zgodziła się Jenny. – Na pewno by ł zielony. Dziewczy nka chciała zapy tać, dlaczego mama pozwoliła Jimmy ’emu wejść w ich ży cie, dlaczego pozwoliła, by wspomnienia o Jimmy m wy parły wspomnienia zielonego kocy ka i gwiazdek na suficie. To nie by ło w porządku. – To gdzie jest twój tata? Czeka na zewnątrz w samochodzie? – Uniosła dłoń do skroni i przy gładziła luźne kosmy ki włosów w kucy k. – Zatrzy małam się u przy jaciółki – odpowiedziała Jenny, zajęta rozkręcaniem ciasteczka i zdrapy waniem nadzienia zębami. Jeśli jej mama uważała, że to dziwne, nie dała tego po sobie poznać. – Na jak długo przy jechałaś? Jenny poczuła, jak coś pod jej mostkiem rozpada się na kawałki. Matka nie miała zamiaru poprosić, żeby została, nie miała zamiaru spakować swoich rzeczy i uciec z córką. Jej matka zamierzała zostać z Jimmy m w domu, który teraz należał do niej. – Dzisiaj wracam − powiedziała Jenny, próbując powstrzy mać łzy i chwy tając za plecak. – Może mogłaby ś odwieźć mnie na dworzec? Deidra uśmiechnęła się gorzko. – Mam dom, ale nie samochód. Straciłam prawo jazdy już jakiś czas temu. Jimmy jeździ autem. – Nie szkodzi – Jenny wstała. – To niedaleko, mogę pójść piechotą. – To ponad trzy kilometry stąd. Za daleko, żeby tam iść w taki gorący dzień. Mogę wezwać taksówkę i pojechać z tobą na dworzec. – Dzięki – mruknęła Jenny, starając się ukry ć rozczarowanie, które tężało w jej piersi. Mama wy ciągnęła książkę telefoniczną z przeładowanej szuflady, przerzuciła kilka kartek, po czy m podniosła słuchawkę jasnoniebieskiego telefonu przy piętego do ściany. Podczas gdy Deidra wy bierała numer, Jenny patrzy ła na nią, starając się ją zapamiętać – wiedziała, że może minąć dużo czasu, zanim znów ją zobaczy. Chciała dostrzec siebie w długich nogach i rękach mamy oraz w jej wąskich palcach, ale miała krępe, szerokie dłonie taty. Przejechała języ kiem po przerwie między swoimi zębami, zauważając, że mama ma taką samą. Jej włosy miały ten sam brązowy kolor, a oczy by ły tak samo zielone. Mama odłoży ła słuchawkę, nieśmiało uśmiechając się do Jenny. – Będzie tu za kilka minut. Chcesz poczekać tutaj czy na zewnątrz? Jenny wzruszy ła ramionami. – Chy ba na zewnątrz. Kiedy stanęła na frontowy ch stopniach, ulży ło Jenny, że odetchnie od niemiłego zapachu, który wy ścielał wnętrze jej nosa. Deidra przy siadła na najwy ższy m stopniu i Jenny zrobiła to samo. Ich nagie kolana się
doty kały. – Opowiedz mi o szkole – powiedziała mama. – W której jesteś klasie? – Jesienią pójdę do piątej. – Lubisz szkołę? Ja nigdy jej nie znosiłam. Nie by łam dobra z czy tania ani z matmy – powiedziała mama. – Ja też nie – przy taknęła Jenny. – Nauczy cielka zawsze mówi „uważaj” albo „zapy taj, jeśli czegoś nie wiesz”. – Jenny na ty le ośmielił ten temat, że zaczęła mówić prześmiewczy m falsetem. – Za to plasty ka by ła fajna. Lubiłam ry sować – wspominała mama. – Ja też. Plasty ka jest spoko. Ale poza nią już nic. – Nadal mieszkacie w Benton? Jenny nie by ła pewna, jak odpowiedzieć. Teraz właściwie nigdzie nie mieszkali. – Tata my śli, żeby przeprowadzić się do Dubuque. Tam jest naprawdę fajnie – wy jaśniła, jakby by ła tam wiele razy. – Nad brzegiem Missisipi. Może nawet zamieszkamy na barce. – By łam tam parę razy jako dziecko. Mają tam kolejkę wzdłuż klifu. Jeździłam nią, aż zabrakło mi ćwierćdolarówek. – Może mogłaby ś nas odwiedzić? – zaproponowała Jenny, z ukosa zerkając na mamę, która wpatry wała się w odległy koniec ulicy. – Może – powiedziała Deidra w zamy śleniu. – Jest taksówka. – Wstała i pomachała do taksówkarza, który przy stanął przy krawężniku. – Poczekaj tu przez chwilę – powiedziała do Jenny. – Zaraz wrócę. Jenny wstała, jeszcze raz sprawdziła zawartość plecaka i zaczęła się zastanawiać, jak pożegna się z mamą. Ma powiedzieć „to na razie” i odejść? Czy uścisk będzie na miejscu? Jenny przy puszczała, że mamie podobał się uścisk w kuchni, ale może by ła ty lko miła. W końcu zdecy dowała, że powie: „Miło cię by ło znów widzieć. Trzy maj się”. Poda mamie rękę, tak jak robił tata. Postanowiła nie dodawać: „Za rzadko widuję twoją parszy wą gębę”, co tata miał w zwy czaju rzucać na odchodne. Deidra wróciła na schodki. – Chodź, idziemy – powiedziała na bezdechu. Mama Jenny szła już w stronę taksówki z torebką na ramieniu i małą walizeczką na kółkach, która z grzmotnięciem zeskakiwała za nią ze schodków. – Hej – zawołała za nią Jenny. – Co robisz? Mama odwróciła się do dziewczy nki, która nadal stała na stopniach z pełny m niepewności uśmiechem na twarzy. – Jadę z tobą, Jenny, jeśli nie masz nic przeciwko. Bardzo chciałaby m z tobą pojechać.
35
Odwozimy dzieci do domu Arwoodów i jedziemy z mamą prosto na Hickory Street. Patrzę na zegarek i zdaję sobie sprawę, że przegapiłam spotkanie z adwokatem. Szy bko wy bieram jego numer w komórce i kiedy ty lko odbiera, zaczy nam go przepraszać. – Proszę mi wy baczy ć – zaczy nam. – Zgłosiłaś się w biurze szery fa? – przery wa mi Ted. – Naprawdę przepraszam – powtarzam. – Pojadę tam, jak ty lko będę mogła. Po prostu stało się coś bardzo ważnego, czy m teraz muszę się zająć. – Nie wdaję się w szczegóły. Zamiast tego dziękuję Tedowi i obiecuję, że przy jadę do kancelarii, kiedy ty lko będę mogła. Wtedy dzwonię do Adama, żeby sprawdzić, co z Avery. – Czuje się dobrze – mówi mi Adam. – Są z nią teraz moi rodzice. Pojechałem do domu, żeby trochę się zdrzemnąć i wziąć pry sznic. Mówi, że zadzwoni później, i żegnamy się, kiedy mama parkuje przed domem Margie Flanagan. – Jak to zrobimy ? – py tam. – A gdzie się podział twój tupet? – py ta. – Ty le razy sły szałam, jak stawiasz się brutalom, który m sięgasz do pachy i którzy ważą dwa razy więcej niż ty. – Jestem zawieszona – przy pominam jej. – Nie wolno mi posługiwać się autory tetem wy działu. – Na szczęście ja nie jestem zawieszona. Wy jaśnię całą sy tuację, a ty ty lko stój obok i ładnie wy glądaj. – Bardzo zabawne – mówię i uśmiecham się wbrew sobie. Zapomniałam, jaka zabawna potrafi by ć moja mama. Zbliżamy się do podupadającego domu z uschły m trawnikiem i farbą odchodzącą od murów. – Uważaj – mówię, kiedy wchodzimy po rozsy pujący ch się stopniach. Mama puka do drzwi i z wnętrza domu rozlega się szczekanie. Nikt nie odpowiada. – Nikogo nie ma – stwierdza oczy wisty fakt. – I co teraz? – My ślę, że najwy ższa pora pojechać na komisariat i zgłosić zaginięcie Jenny. Mama potakuje. – Masz rację. Powinnam by ła zadzwonić na policję od razu, kiedy zauważy łam Jenny w restauracji. Od pierwszej chwili wiedziałam, że coś jest nie tak. Naprawdę uważałam, że jestem w stanie jej pomóc. – Pomogłaś jej, mamo – mówię. – To ja powinnam by ła nalegać, żeby dużo wcześniej włączy ć w to służby socjalne. To ja powinnam przepraszać. Wiem, jak działa ten sy stem. – Cóż, na twoją obronę można przy jąć fakt, że miałaś dużo na głowie. Ma rację. Rzeczy wiście miałam za dużo na głowie i właśnie dlatego moja córka jest w szpitalu. – Nikogo nie ma w domu! – odzy wa się głos po drugiej stronie ulicy. Starszy mężczy zna
w spodniach khaki, koszulce z długim rękawem i sandałach macha do nas, stojąc przy krawężniku. Ulicą szy bko przejeżdżają samochody i mężczy zna rozgląda się w prawo i w lewo. Bojąc się, że będzie próbował przejść na drugą stronę przy takim ruchu, wołam do niego: – Proszę zostać, my przy jdziemy do pana. – Kiedy nadarza się przerwa w sznurze aut, przebiegamy z mamą na drugą stronę. – Nazy wam się Maudene Sifkus – mówi moja mama, uśmiechając się przelotnie. – To moja córka. − Witam się skinieniem głowy, ale mężczy zna ledwie rzuca na mnie okiem. Wy gląda na przy najmniej osiemdziesiąt pięć lat. Skóra zwisa luźno z jego twarzy i usiana jest brązowy mi plamami starczy mi. Pod zarośnięty mi, nieokiełznany mi brwiami tkwią kaprawe, brązowe oczy o czerwony ch obwódkach. – Ta kobieta i dziewczy nka odjechały taksówką jakiś kwadrans temu. Jej mąż wrócił do domu i zobaczy ł, że nikogo nie ma, i odjechał szy bko jak do pożaru. – Wie pan, gdzie mogły pojechać? – py tam. – Jeśli ta kobieta ma choć trochę oleju w głowie, to jak najdalej od męża. Wredny skurwiel. W ty m domu nigdy nie kończą się wrzaski i awantury. Sły chać ich aż tutaj. Mama mruży oczy. – Jak pan my śli, gdzie się wy bierała? – Wy glądało na to, że w podróż. Miała ze sobą walizkę na kółkach, a dziewczy nka plecak. Mama i ja wy mieniamy spojrzenia. – Jak wy glądała ta dziewczy nka? – Brązowe włosy, warkocz, czerwony plecak na plecach. Nie wiedziałem, że mają córkę. – Wzrusza ramionami. – Mają jakieś kłopoty ? – Dziękuję, że pan z nami porozmawiał – mówię, unikając odpowiedzi. – Bardzo nam pan pomógł. – Nie wy gląda to dobrze – mówię, kiedy wsiadamy do auta. – Gdzie Jenny i jej mama mogły odjechać taksówką? – Matka najwy raźniej nie ma samochodu, więc na pewno nie pojechały gdzieś daleko. To by za dużo kosztowało. – To wy klucza lotnisko. Bilety są drogie. – Wtedy doznaję olśnienia. – Dworzec autobusowy. Założę się, że jadą na dworzec. – W takim razie gdzie tak szy bko odjechał mąż? – py ta mama, włączając się do ruchu. – Żeby znaleźć Deidrę. Mam ty lko nadzieję, że znajdziemy ją przed nim. – Ty lko skąd on wiedział, że odeszła? Przecież nie zostawiłaby mu karteczki, gdy by od niego uciekała. Poza ty m, jeśli Deidrze pozostał jakikolwiek macierzy ński insty nkt, to chciałaby trzy mać Jenny jak najdalej od Jamesa. To on ją przecież katował. – Mama kręci głową, starając się znaleźć w ty m wszy stkim jakiś sens. – Nie stawiałaby m na umiejętności dokony wania właściwy ch wy borów u Deidry. W końcu wy szła za tego faceta. – To prawda – przy znaje mama. – Gwiazdka sześćdziesiąt dziewięć – mówi nagle. – Co? Gwiazdka sześćdziesiąt dziewięć? – py tam. – Tak, widziałam to w telewizji. Mąż wraca do domu, widzi, że nie ma żony, nie ma walizki. Podnosi słuchawkę i wy biera gwiazdkę sześćdziesiąt dziewięć i łączy się z ostatnim numerem, jaki wy kręciła żona. Dowiaduje się, że zamówiła taksówkę, py ta dy spozy tora, dokąd by ł kurs, i rusza
w pościg. – Sprawdźmy więc dworzec. Przy najmniej to miejsce publiczne. James nie będzie mógł tak po prostu zrobić awantury. Woli krzy wdzić za zamknięty mi drzwiami – mówię, my śląc o zdjęciu Jenny i nieruchomy m ciele Madaly n, którego obraz wry ł mi się w pamięć. Wiem, że James zamordował Madaly n i jeśli ty lko dorwie Jenny, spotka ją taki sam los.
36
Trzy mając matkę za rękę, Jenny szła na dworzec, mając przed sobą nową perspekty wę. Nie by ła już dziewczy nką w cieniu, która stara się by ć niezauważona, przeby wać poza zasięgiem wzroku. Teraz miała mamę i szły razem kupić dwa bilety na autobus. Będą siedziały razem, Jenny przy oknie. No chy ba że mama woli to miejsce – Jenny chętnie jej ustąpi. Będą wy glądać przez szy bę, obserwować krajobrazy i rozmawiać o wszy stkim i o niczy m. A kiedy będą już zby t zmęczone, by mówić, to też będzie fajnie. Posiedzą w przy tulnej ciszy, wiedząc, że mają przed sobą mnóstwo czasu na powiedzenie sobie wszy stkiego. A Jenny miała ty le do powiedzenia. Chciała wiedzieć wszy stko o ty m, co zaszło w ży ciu mamy przez ostatnie sześć lat. Chciała rozmawiać o babci, a nawet o szczekliwy m rottweilerze, którego mama zostawiła w domu. Jedy ny m tematem, jakiego Jenny nie chciała poruszać, by ł Jimmy. Nie, nie ma nawet zamiaru wy mienić jego imienia ani poświęcić mu choćby jednej my śli. Podeszły do kasy biletowej i Jenny oparła się o mamę tak, jak zawsze opierała się o ojca. Tam, gdzie tata by ł twardy i ży lasty, mama by ła miękka i plasty czna, a tam, gdzie ojciec pachniał ty toniem i swoim skórzany m pasem, mama pachniała kwiatowy m my dłem, jakie można kupić w ładny ch butelkach w drogeriach w centrum handlowy m. – Dokąd jedziemy, Jenny ? – zapy tała mama, obdarzając ją podekscy towany m spojrzeniem. Zaskoczona dziewczy nka odsunęła się od mamy. My ślała, że jadą z powrotem do Benton. Na miejscu poszły by na komisariat po ojca, zabrały by go stamtąd i cóż… po prostu ży liby razem. Im więcej o ty m my ślała, ty m bardziej zaczy nała zdawać sobie sprawę, że to nie takie proste. Jej mama i ojciec nigdy właściwie się nie pobrali. „Po prostu się nam nie udało” – powiedział jej tata beznamiętny m tonem, kiedy go o to zapy tała. Poza ty m ojciec nienawidził matki. Wprawdzie nie tak to ujął, ale Jenny się domy śliła. „Co za kobieta pozwala facetowi bić swoje dziecko? Zawsze miała nie po kolei w głowie”. Po jakimś czasie dziewczy nka przestała py tać o mamę. Może zamieszkałaby w jedny m mieszkaniu, a tata w drugim? Dzieci z jej szkoły cały czas kursowały między różny mi domami. Niektóre nawet między więcej niż dwoma. Darrion Kusch mieszkał w trzech! – No to jak, Jenny ? Dokąd kupimy bilety ? Mam trochę oszczędności. Możemy pojechać właściwie wszędzie. Gdzieś, gdzie jest ciepło? – Spojrzały na siebie i roześmiały się, bo chy ba nie by ło gorętszego miejsca na świecie niż Cedar City w Iowa. – Alaska? – zapy tała Jenny. – Antarkty da – odparła mama. – Biegun północny – powiedziała dziewczy nka, chichocząc. Deidra się zamy śliła. – Może Georgia? Zawsze chciałam pojechać do Georgii. Zobaczy ć góry, ocean. Zjeść tamtejsze brzoskwinie. – Mama uśmiechnęła się szeroko, ukazując swoją przerwę między zębami.
Jenny powtarzała to słowo w my ślach. Georgia. Brzmiało gładko i słodko jak brzoskwinia. – Georgia – szepnęła, jakby wy powiadając je głośno, zdradziłaby zakazany sekret. – Dwa bilety do Georgii w jedną stronę – stanowczy m tonem powiedziała Deidra do kobiety w okienku. – To będzie trzy sta szesnaście dolarów i siedemdziesiąt pięć centów. Jenny rozdziawiła usta. – To dużo pieniędzy – powiedziała, my śląc o gotówce schowanej w plecaku. – Ja stawiam – powiedziała mama. – Od dawna oszczędzałam na okazję taką, jak ta. To nawet taniej, niż się spodziewałam. – Otworzy ła torebkę w ty m samy m jaskrawoczerwony m odcieniu co plecak Jenny i wy ciągnęła zwitek banknotów owinięty gumką recepturką. – Trzy małam je w ty m samy m miejscu, w który m chowałam różne skarby, kiedy by łam mała. – Gdzie? – spy tała dziewczy nka. Na my śl o sekretnej kry jówce aż przeszedł ją dreszcz. – Wtedy to już nie by łby sekret, prawda? – droczy ła się mama, wy ciągając banknoty ze zwitka i podając je kasjerce. – Autobus odjeżdża za piętnaście minut – powiedziała kobieta, podając bilety. – Gdzie się wy bierasz, Deidro? – Zza pleców dobiegł je niski, gładki głos. Deidra zamarła. Po jej twarzy przebiegł cień strachu, który po chwili zamienił się w gry mas rezy gnacji i rozczarowania. – Gdzie jedziesz? – zapy tał jeszcze raz. Jenny odważy ła się odwrócić głowę i zobaczy ć, kto mówi, choć nigdy nie zapomniała tego jedwabistego, niebezpiecznego głosu. Za nimi stał Jimmy, taki, jakim zapamiętała go Jenny. W porównaniu z jej ojcem miał pospolitą urodę. By ł nie za wy soki, nie za chudy, nie za gruby, nie za przy stojny. Jego przerzedzające się włosy przy cięte by ły krótko przy głowie, zgolił też brodę, którą nosił, kiedy dziewczy nka widziała go po raz ostatni. Deidra ukradkiem podała jeden bilet Jenny, zmierzwiła włosy i szepnęła: – Wsiadaj do autobusu, Jenny. Za chwilę do ciebie dołączę. Nie ma mowy – pomy ślała dziewczy nka. Znam te numery. – Cześć, Jimmy – odparła Deidra radośnie. – Pamiętasz Jenny, prawda? – Jasne, że tak – powiedział Jimmy. – Jak się masz, Jenny ? – Mówił lekkim tonem i uśmiechał się, ale jego oczy poły skiwały chłodem. – Dobrze – odparła dziewczy nka, spuszczając wzrok na swoje stopy. – Gdzie się wy bieracie? – zapy tał Jimmy pogodnie. – Pomagam Jenny znaleźć jej autobus. – Deidra popchnęła walizkę na kółkach nieco bliżej dziewczy nki. Jimmy zrobił jeszcze jeden krok w stronę żony. Nie by ł to zastraszający gest, ale mimo wszy stko dziewczy nka nie mogła nie zauważy ć, jak jej matka kuli się w sobie. – Wracam do domu z pracy, a tu ciebie nie ma, a ponieważ nie mogłem znaleźć żadnego liściku, zacząłem się martwić, że może zdarzy ł się jakiś wy padek. – Nie zostawiłam liściku, bo za chwilę miałam wrócić, Jimmy – odparła Deidra, jakby niepotrzebnie się martwił. – Domy śliłem się – odpowiedział, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z twarzy kobiety. Jenny nigdy nie widziała, żeby ktoś tak intensy wnie wpatry wał się w drugą osobę, i znajome uczucie strachu zaczęło z powrotem zagnieżdżać się w jej piersi. Dziewczy nka ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że nie boi się o siebie, jak wtedy, gdy miała cztery lata, a Jimmy wy dawał
się by ć taki wielki i silny. Bała się o mamę. – Wszy stko w porządku? – zapy tała bileterka, podejrzliwie przy patrując się Jimmy ’emu. Jimmy spojrzał najpierw na Jenny, a potem na kasjerkę, która wy czekująco uniosła brwi. – Wszy stko w porządku – odpowiedział, sięgając po walizkę na kółkach. − Wy gląda dokładnie jak twoja, Deidro. – Bo jest moja. Dałam ją Jenny – pospiesznie odparła kobieta. – Miała ty lko plecak i reklamówkę. Pomy ślałam, że jej bardziej się przy da niż mnie. Z jedną ręką na walizce, a drugą na łokciu Jenny, Jimmy odsunął się od kasy biletowej. – Gdzie jedziesz? – Do Kalifornii – skłamała Jenny bez trudu. – Mam tam zostać na jakiś czas z przy rodnią siostrą taty. Dał mi pieniądze. – Bardzo długa podróż jak na taką małą dziewczy nkę, która na dodatek jest całkiem sama – dopy ty wał Jimmy. Jenny wzruszy ła ramionami. – Jedy na rodzina, jaka mi została, to mama i ciocia Maudene. Mieszka w Kalifornii ze swoimi dziećmi, Leah i Lucasem. Mają basen. – Dziewczy nka powiedziała to z takim przekonaniem, że niemal sama sobie uwierzy ła. – Jenny – matka powiedziała ostrożnie. – Nie czas już w drogę? Ciocia będzie się martwić. Jenny pokręciła głową. – Nie, w porządku. – Chwy ciła dłoń mamy i mocno ją ścisnęła. – Pójdę z tobą. – Próbowała sobie przy pomnieć jakieś dobre chwile z czasów, kiedy mieszkała z Jimmy m i mamą. Nic nie przy chodziło jej do głowy. Kiedy szli na parking, Jimmy poruszał się tak szy bko, a jej mama robiła takie wielkie kroki, że Jenny musiała właściwie biec, żeby za nimi nadąży ć. Jimmy rzucał Deidrze chmurne spojrzenia, a ona wy dawała by ć się na skraju łez. – Jimmy, pamiętasz, jak pojechaliśmy nad strumy k popły wać? – zapy tała Jenny, starając się złapać oddech. Mężczy zna odpowiedział wy mijający m mruknięciem. − A ty pamiętasz, mamo? Miałaś na sobie ten różowy kostium. Stały śmy w pły tkiej wodzie i próbowały śmy łapać kijanki rękami. – Pamiętam – powiedziała Deidra, uśmiechając się nieznacznie. – Mówiłaś, że kijanki łaskoczą cię w stopy. – No, i zjedliśmy lunch na trawie. A ty zasnąłeś, Jimmy, i słońce cię poparzy ło – powiedziała Jenny wesoło. − To by ł fajny dzień. – Jimmy nie odpowiedział, a Deidra rzuciła córce py tające spojrzenie, otwierając jej ty lne drzwi samochodu. Wszy scy wiedzieli, że dzień nad strumy kiem nie do końca by ł fajny. Nikt nie wspomniał o ty m, jak czteroletnia Jenny dla zabawy położy ła śpiącemu Jimmy ’emu żabę na goły brzuch. Jimmy, który miał lekki sen, zerwał się i jęknął ze strachu na widok żaby. Zamiast się roześmiać, wściekł się, chwy cił nic niepodejrzewającą Jenny za rękę i rzucił ją w głębszą część strumy ka. Woda sięgała jej tam do pasa, ale dziewczy nka nie miała o ty m pojęcia i by ła pewna, że się topi. Uszy i usta wy pełniła jej mętna woda. Miała wrażenie, że raki gry zą ją w palce, a węże oplatają się wokół jej kostek. Zdezorientowana, nie mogła znaleźć oparcia. Nagle pojawiła się mama i wy ciągnęła ją z wody, obrzucając Jimmy ’ego przekleństwami, a Jenny wy cierając w ręcznik. – Oszalałeś?! – krzy czała. – Mogła się utopić!
Jimmy zatrzy mał się przed samochodem. – Ty prowadź – kazał Deidrze. Deidra się zawahała. – Ale nie mam ze sobą… – Jedź. – Jimmy otworzy ł drzwi od strony kierowcy i Deidra wsiadła za kierownicę. Jenny usiadła z ty łu za mamą i zapięła pas, plecak zaś położy ła obok na siedzeniu. Kiedy Deidra prowadziła, Jimmy sięgnął do ty łu i wziął sobie plecak Jenny. – Hej, to moje! – zaprotestowała dziewczy nka. – Daj jej spokój, Jimmy – upomniała go Deidra. – Oddaj jej to. – Chcę ty lko zobaczy ć, co tam chowa – odparł Jimmy swobodny m tonem. – Oddawaj! – krzy knęła Jenny, bezskutecznie próbując wy rwać mu torbę. Jimmy zignorował jej prośby i otworzy ł plecak. Modliła się, aby nie znalazł pieniędzy, które schowała w skarpetce. Nie miała więcej. Przy glądała się bezradnie, jak Jimmy wy ciąga jej równo złożone ubrania, komórkę ojca i figurki z Wesoły ch Naleśników. Jeszcze raz zanurzy ł dłoń w plecaku i wy ciągnął z niego żółtą kopertę. Odchy lił sfaty gowany języ czek i wy ciągnął mapę, list i dwa zdjęcia. Jedno przedstawiające Jenny i mamę oraz jeden z polaroidów przedstawiający ch zmasakrowaną twarz dziecka. Jimmy trzy mał fotografię za krawędzie i wpatry wał się w nią z determinacją. Deidra jechała dalej, nerwowo zerkając na Jimmy ’ego i próbując zobaczy ć, na co patrzy i co go tak zahipnoty zowało. – Skręć w prawo – pody ktował Jimmy. – Ale do domu jedzie się tędy – zauważy ła Deidra. – Skręcaj – ostro powiedział Jimmy, na co kobieta przekręciła kierownicę w prawo, wy wołując pisk opon. – Co sobie wy my śliły ście? – zapy tał Jimmy niskim, groźny m głosem. – Co? Nic – odparła zmieszana Deidra. – Co się stało? – Jimmy machnął jej przed nosem jedny m ze zdjęć. Wzdry gając się, Deidra wcisnęła hamulec i próbowała wy szarpnąć zdjęcie z rąk męża. – Boże, czy to Jenny ? – Jedź dalej – mruknął Jimmy. – Skręć w lewo na Indian Ridge. – Odwrócił się, żeby spojrzeć na Jenny, która skuliła się na ty lny m siedzeniu. – Co miały ście zamiar zrobić z ty mi zdjęciami? – Jenny by ła porażona strachem. Nigdy nie widziała Jimmy ’ego w takiej złości, nawet podczas jego najgorszy ch napadów agresji. – Chciały ście z ty m jechać na policję? – Cały trząsł się w furii, którą ledwo kontrolował. – Nie, nie – zapewniała go Deidra. – Nic nie wiem o ty ch zdjęciach. Ona pojawiła się nie wiadomo skąd. Chciałam ją ty lko odwieźć na dworzec! – Jasne – powiedział Jimmy przez zaciśnięte usta i pokręcił głową. – Obie coś knujecie. Od czasu Madaly n zrobiłaś się inna. Madaly n? – zastanawiała się Jenny. Kim jest Madaly n? – Nie, nie, to nieprawda. – Deidra zaczęła płakać. – Po prostu jedźmy do domu. – Nie – powiedział Jimmy stanowczo. – Do domu pojedziemy dopiero kiedy mi powiesz, jak to możliwe, że ni stąd, ni zowąd Jenny stanęła w naszy ch drzwiach z ty mi zdjęciami. Skręć w prawo.
– Tędy wy jedziemy z miasta – powiedziała Deidra. – Dokąd jedziemy ? Co masz zamiar zrobić, Jimmy ? – Mam zamiar się dowiedzieć, o co chodzi – wy rzucił z siebie. – Mam już dość ty ch bzdur. Chcę wiedzieć, co się, do cholery, dzieje! Jenny nie widziała oczu Jimmy ’ego, ale w lusterku wsteczny m odbijały się oczy mamy. Najpierw wy pełniała je absolutna panika, ale potem mama przy mknęła powieki i kiedy znów je otworzy ła, coś się zmieniło. Strach zniknął, zastąpiło go coś, co Jenny potrafiła określić jedy nie jako wredność. A to przestraszy ło ją bardziej niż wszy stko, co powiedział Jimmy. Wjechali w mniej zaludnioną część Cedar City. Nie by ło tam drzew ani domów, ty lko przemy słowe budy nki. – I tak jej tu nie chciałam – powiedziała Deidra lodowaty m tonem. – Nigdy jej nie chciałam. – Jenny poczuła się, jakby ktoś ją uderzy ł. – Jezu, Jimmy ! Pozby liśmy się jej sześć lat temu. My ślisz, że znowu chcę mieć ją na głowie? Nie wiem, jak mnie znalazła. Dlaczego niby tak szy bko chciałam ją odwieźć na dworzec? – Odwróciła się do córki, a autem lekko zakoły sało. – Po co tu przy jechałaś, Jenny ? Czemu pomy ślałaś sobie, że chciałaby m się z tobą widzieć? Patrz, co narobiłaś. – Na szy ję matki wy stąpił czerwony rumieniec, a twarz wy krzy wiła jej złość i obrzy dzenie. Deidra przy spieszy ła, mijając stację benzy nową, ostatni budy nek przed terenami rolniczy mi, i zjechała na pobocze. – Nie zatrzy muj się, jedź dalej – nakazał jej Jimmy, ale Deidra nadepnęła na hamulec. – Wy siadaj! – krzy knęła do Jenny. – Wy siadaj z mojego samochodu. Droga by ła opuszczona. Ani z jednej, ani z drugiej strony nie nadjeżdżały żadne samochody. Stacja benzy nowa, którą minęli po drodze, znajdowała się poza zasięgiem wzroku. Jenny zamarła z przerażenia. – Ale my ślałam… – Co my ślałaś, Jenny ? – sy knęła matka. – Że po sześciu latach zmienię zdanie, będę chciała, żeby ś z nami zamieszkała? My ślałam, że jasno dałam ci do zrozumienia, że cię nie chcę, skoro wy prowadziliśmy się do zupełnie innego stanu bez ciebie. – Zamknij się, Deidra. Co ty wy prawiasz? Jedź dalej. – Jimmy nerwowo zaczął rozglądać się na boki. – Nie – warknęła kobieta histery cznie. Wy skoczy ła z samochodu i otworzy ła na oścież drzwi Jenny. – Wy siadaj – nakazała, z twarzą napiętą ze złości. – Wy siadaj z samochodu! Rozległ się odgłos chrzęszczącego pod oponami żwiru i Jenny zauważy ła, jak za nimi zatrzy muje się znajomy samochód Maudene. Jenny zerknęła na Jimmy ’ego, a potem na matkę. Oboje mieli bardzo niepokojące miny. Starsza pani wy siadła z samochodu i wy ciągnęła rękę do Jenny. – Jenny, chodź tu – zawołała, ale dziewczy nka nie mogła się ruszy ć. W chmurze py łu drzwi pasażera w aucie kobiety otworzy ły się i wy siadła z nich Ellen, która ku zaskoczeniu Jenny powiedziała opanowany m głosem: – Deidro, to ja, Ellen Moore. Pamiętasz mnie?
37
Kiedy podjeżdżamy z mamą na dworzec, mijamy mały, grafitowy, czterodrzwiowy samochód. Za kierownicą siedzi Deidra Olmstead, a obok niej, na siedzeniu pasażera, znajduje się jej mąż. Z ty łu siedzi mała postać. Jedziemy za nimi w bezpiecznej odległości aż na obrzeża miasta, gdzie auto zatrzy muje się na poboczu. Mówię mamie, żeby została w środku, ale wy siada z volkswagena, zanim zdołam ją powstrzy mać. Wy siadam więc za nią i staram się mówić głosem niskim i spokojny m, żeby nie pogarszać tej już i tak stresującej sy tuacji. – Deidro, to ja, Ellen Moore. Pamiętasz mnie? – mówię jeszcze raz. Deidra przenosi swoje wściekłe spojrzenie z Jenny na mnie. – Pamiętam – mówi napastliwie, ale jej oczy wy pełnia strach. – Nie możecie nas po prostu zostawić w spokoju? Zerkam na Jenny, która stoi obok samochodu. Przelotnie na mnie spogląda, na twarzy wy malowany ma ból i chaos. – Mamo? – py ta pełny m żalu tonem. – Nie jedziemy do Georgii? Deidra wy daje z siebie przenikliwy śmiech i kręci głową. – Głupie dziecko, idź już stąd. Idź z tą panią. James Olmstead pozostaje na przednim siedzeniu pasażera, ma napiętą sy lwetkę. Widzę, że nie może się zdecy dować, czy powinien włączy ć się w dy skusję. – Uciekła z domu – mówi Deidra wściekle. – Musi wrócić do ojca. Sprawuje całkowitą opiekę. – Dobrze – zapewniam ją. – Dopilnujemy, żeby wróciła do ojca. – Chodź do mnie, Jenny – błagalny m tonem mówi moja mama. – Jedziesz z nami. Dziewczy nka rozpaczliwie płacze i kręci głową z boku na bok. W końcu James Olmstead postanawia wy łonić się z samochodu. – Kim wy, do kurwy nędzy, jesteście? – py ta. Najwy raźniej mnie nie poznaje i to mnie dopiero rozwściecza. Wiem, że nie powinnam się odzy wać, ale muszę mu powiedzieć, że wiem, że zawsze wiedziałam. Podchodzę do niego bliżej, aż dzieli nas ty lko oddech. – To ja, Ellen Moore, Jamesie – szepczę, żeby Jenny nie usły szała. – Jestem opiekunem społeczny m, który odwiedzał was w domu, zanim wy pchnąłeś Madaly n przez okno. − James zaciska i otwiera pięści, jego twarz przy biera apoplekty czny kolor fioletu. Aż go świerzbi, żeby mnie uderzy ć. – Niczego mi nie udowodnisz. – Nie – mówię drżący m głosem, ale nie mogę milczeć. – Nie mogę tego udowodnić. Ale wiem, że to prawda, i zrobię wszy stko, żeby ś już nigdy nie skrzy wdził Jenny. Wiem, co jej zrobiłeś. Widziałam zdjęcia. Boję się, że powiedziałam za dużo, posunęłam się za daleko. Podnosi rękę, a ja staram się nie wzdry gnąć. Serce bije mi tak mocno, że sły szę, jak niesie się echem po cały m ciele. Zamiast
mnie uderzy ć, James nachy la się jeszcze bliżej. Czuję jego gorący oddech przy moim uchu. – Nigdy nie znajdziesz na to dowodów – mówi tak cicho, że prawie nie wierzę, że te słowa naprawdę padły. – Ani w kwestii Jenny, ani Madaly n. – Cofa się, uśmiecha do mnie złośliwie, wkłada ręce do kieszeni i idzie z powrotem w stronę auta. – Wsiadaj do samochodu – nakazuje Deidrze, która trzęsie się tak gwałtownie, że nie wiem, czy będzie w stanie prowadzić. – Mamo? – mówi Jenny i robi krok w jej stronę. Deidra odwraca się, wsiada do auta, przekręca kluczy k w stacy jce i wy jeżdża z powrotem na drogę, ani razu nie odwracając się, by spojrzeć na córkę. Obracające się opony wzniecają chmurę kurzu. Jenny biegnie za odjeżdżający m samochodem, pokonując kilka metrów, ale na próżno. Japonki spadają jej ze stóp i dziewczy nka pada na kolana na gorący asfalt. Mama i ja wy mieniamy spojrzenia. Obie wiemy, że przed chwilą znajdowały śmy się w obecności czegoś na wskroś złego, nieludzkiego. Bez słów podchodzimy do Jenny, która nie może przestać płakać. Jej włosy płasko przy legają do głowy, śliskie od potu, a kolana i dłonie ma poplamione krwią. Mamie w końcu udaje się nakłonić ją, by wsiadła do samochodu, gdzie w histerii mówi coś niezrozumiale o Georgii, gwiazdkach i ciasteczkach Oreo. Próbuję uspokoić moje trzęsące się ręce, zaciskając je na kierownicy, podczas gdy mama siedzi z Jenny na ty lny m siedzeniu, z głową dziewczy nki na kolanach. Jedy ny m dźwiękiem rozbrzmiewający m w samochodzie jest żałosny płacz Jenny i słowa pocieszenia szeptane przez mamę. Kilka kilometrów dalej widzę w rowie coś czerwonego i zatrzy muję się na poboczu. James albo Deidra wy rzucili ukochany plecak Jenny przez okno. Nie zastanawiając się długo, wy siadam po niego z auta. Jest w fatalny m stanie i wy padło z niego kilka skarbów Jenny. Znajduję dwie figurki z Wesoły ch Naleśników, kilka ubrań, jej komórkę. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia stanę twarzą w twarz z Jamesem Olmsteadem, ale przy puszczałam raczej, że stanie się to w sklepie spoży wczy m albo w restauracji. Nigdy nie przy szło mi do głowy, że spotkam się z nim na poboczu drogi i że oskarżę go o zabicie córki. Stoję oparta o samochód, aż mój oddech uspokaja się, a ręce przestają się trząść. Kiedy docieramy do domu, mimo że Jenny jest prawie mojego wzrostu, biorę ją na ręce i zanoszę do środka. – Na górę – mówi mama, więc ciężko stawiam nogi na stopniach i ostrożnie kładę Jenny pośród poduszek i koców w białej sy pialni. Zaczy na się bezsilnie buntować, mówiąc coś o brudny ch stopach, ale mama ją ucisza i delikatnie obmy wa jej kolana i dłonie mokry m ręcznikiem. Patrzę, jak mama zajmuje się dziewczy nką tak samo, jak dbała o mnie, kiedy by łam dzieckiem. Bandażuje jej rany, wy ciera jej zapłakaną buzię, poi zimną wodą z kubka i siedzi cicho przy jej boku. Po kilku minutach wy chodzę z sy pialni i schodzę na dół, by dać znać Joemu, że znalazły śmy Jenny. Dzwonię także do Ruth Johnson i bez wdawania się w szczegóły na temat naszego spotkania z Olmsteadami mówię jej, że potrzebujemy pracownika opieki społecznej, który nie jest zawieszony w obowiązkach, aby dopilnował, by Jenny bezpiecznie i jak najszy bciej wróciła do Nebraski. I by matka i ojczy m już nigdy się do niej nie zbliży li.
38
Będąc znów u Maudene, Jenny starała się leżeć w wielkim biały m łóżku tak nieruchomo, jak to ty lko by ło możliwe. Próbowała udawać, że śpi, ale coś bez przerwy ją uwierało, a gorące, złośliwe uczucie wierciło się jej w piersi, próbując wy dostać się na zewnątrz. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak strasznie płakała. Nie wtedy, gdy Jimmy tak dotkliwie ją pobił, ani kiedy po raz pierwszy została umieszczona w rodzinie zastępczej i zdała sobie sprawę, że mama nie wróci. Maudene starała się by ć dla niej miła, ale Jenny chciała, żeby sobie poszła i zostawiła ją w spokoju. W końcu odepchnęła rękę starszej pani, w której kobieta trzy mała maść anty baktery jną nakładaną na obtarcia Jenny, aż tubka pofrunęła na drugą stronę pokoju. – To boli! – krzy knęła. Maudene przeprosiła ją i powiedziała, że wróci trochę później sprawdzić, jak się miewa. Jednak to nie to tak ją bolało. Bolało ją to, jak szy bko mama zwróciła się przeciw niej. W jednej chwili razem uciekały do Georgii, a w następnej mama nie mogła znieść jej widoku. By łoby prościej – pomy ślała Jenny – gdy by mama od razu kazała się jej wy nosić, kiedy znalazła ją pomiędzy wy sokimi trawami pod domem sąsiadów. Dziewczy nka tego się właśnie spodziewała. Mama zaprosiła ją jednak do środka, poczęstowała ciasteczkami Oreo i zaczęła ją wy py ty wać, co u niej. Przy tuliła ją i płakała. Jenny nie mieściło się w głowie, jak jej matka może bardziej chcieć Jimmy ’ego niż własną córkę. Znowu. Gdzie ma się teraz podziać? Maudene pozwoliłaby jej tu zostać. Jenny podsłuchała, jak ona i Ellen rozmawiają o opiece czasowej, co by ło ty lko inny m sformułowaniem na rodzinę zastępczą. Nie miała nic przeciw temu, aby Maudene została jej zastępczą mamą, ale na my śl, że miałaby przeby wać w ty m samy m mieście, co Jimmy i mama, coś przewracało się jej w żołądku. Co by by ło, gdy by spotkała ich przy padkiem na ulicy albo w sklepie spoży wczy m? Co gdy by mama zaczęła na nią krzy czeć tak jak wcześniej? Nie, musiała się wy dostać z tego miasta. Sięgnęła po swój plecak, który uratowała dla niej Ellen. Jenny nie posiadała zby t wielu rzeczy, ale to, co miała, znajdowało się właśnie w ty m plecaku. Wszy stko zdawało się by ć na swoim miejscu, ty lko by ło trochę ubrudzone, ale dla pewności Jenny przejrzała wszy stko raz jeszcze. Ubrania, zabawki z Wesoły ch Naleśników, koperta. Otworzy ła ją. W środku nadal znajdował się list od babci i mapa. Zdjęcia zmasakrowanej Jenny przepadły, ale dziewczy nka się ty m nie przejęła. I tak nie chciała już nigdy ich oglądać. Nie zginęły nawet pieniądze, które schowała do skarpetki. Przy jrzała się przedmiotom, które leżały przed nią, i miała wrażenie, że czegoś brakuje. Usły szała drapanie o drzwi i długi brązowy nos wepchnął się do pokoju przez szparę w drzwiach. Dolly podeszła nieśmiało do łóżka, obwąchała zabandażowane kolana Jenny i z niespodziewaną zwinnością wskoczy ła na pościel. Pies obrócił się dwa razy i usadowił się obok Jenny. – Nadal cię nie lubię – szepnęła dziewczy nka w jedwabiste fałdki na karku starego psa. Dolly ziewnęła obojętnie i zamknęła oczy. Wtedy Jenny przy pomniała sobie o telefonie ojca. Tego jej brakowało. Poczuła, jak ogarnia ją panika. Ty lko dzięki tej komórce mogła skontaktować się z tatą. Musiała gdzieś wy paść, kiedy
Jimmy wy rzucał jej rzeczy z samochodu. Jenny zaczęła dokładnie przeczesy wać zawartość plecaka, dokładnie macając każdy zakamarek i potrzepując każdy m ciuchem. W końcu otworzy ła zasuwaną na zamek boczną kieszonkę i z ulgą wy ciągnęła z niej telefon, zauważając kilka nowy ch zary sowań, pewnie od tego, jak Jimmy wrzucił ją do rowu. Im więcej Jenny my ślała o wszy stkim ty m, co się stało, ty m bardziej robiła się zła na matkę i bała się Jimmy ’ego. Nienawidziła tego miasta. Matki zostawiają tu dzieci w rozgrzany ch samochodach, robią wszy stko, żeby ich córki my ślały, że nigdy ich nie chciały, i mówią straszne rzeczy, żeby sobie poszły. Jenny nie mogła się już doczekać wy jazdu. Chciała wrócić do Benton, ale żeby by ć z tatą, a nie w jakiejś rodzinie zastępczej. Jednak wy glądało na to, że to szy bko nie nastanie. Jenny czuła, jak pieką ją oczy, ale wiedziała, co musi zrobić i do kogo zadzwonić. Connie. Connie powiedziała, że przy jedzie po nią, jeśli ty lko Jenny będzie chciała. Connie, która ze wszy stkich osób najbardziej by ła dla niej jak mama, mimo że ty lko przez chwilę. Connie, która zabierała ją na malowanie paznokci, robiła jej kolację, oglądała z nią filmy, pomagała odrabiać pracę domową. Może − ty lko może − Connie pozwoliłaby jej z nią zamieszkać, aż tata wy jdzie z więzienia i wy dobrzeje. Ze wzrastającą nadzieją dziewczy nka otworzy ła klapkę telefonu, wy tarła brud, który się do niego przy kleił, kiedy Jimmy wy rzucił go przez okno, i przy cisnęła zieloną słuchawkę. Telefon dzwonił i dzwonił, po czy m włączy ła się poczta głosowa. Jenny rozłączy ła się i spróbowała raz jeszcze, ale z ty m samy m skutkiem. Podciągnęła stopy pod siebie, raz za razem przy ciskała zieloną słuchawkę, Dolly zaś położy ła głowę na udach dziewczy nki. Nikt nie odebrał, ale mimo to nadal próbowała, a łzy, które spły wały jej po policzkach, rozbijały się o psią obrożę. Jenny w kółko wy bierała numer, słuchała i rozłączała się, aż w końcu Maudene zajrzała do pokoju, wy ciągnęła jej z dłoni telefon, przy tuliła do siebie i nie puściła, aż dziewczy nka do końca się nie wy płakała.
39
Gdy rozłączam się z Joem, któremu przekazałam, że znalazły śmy Jenny, od razu dzwonię do Adama. – Jak się miewa Avery ? – py tam, siadając na krześle przy stole w kuchni. – Bardzo dobrze. Lekarze rozważają przeniesienie jej za kilka dni z intensy wnej terapii na normalny oddział pediatry czny. Doktor Grant mówi, że wskaźniki wy glądają całkiem nieźle. Avery nie miała więcej ataków, jej temperatura się unormowała, a oddech też jest w porządku. – Dzięki Bogu – mówię z ulgą. – Czy twoja mama nadal wy biera się do szpitala, żeby posiedzieć z Avery ? – Nie uwierzy sz, co tu się dzieje od rana – mówię i opowiadam mu o zniknięciu Jenny i znalezieniu jej z Deidrą i Jamesem Olmsteadami. – Ellen – zaczy na Adam i po jego tonie poznaję, że jest zły. – Nie sądzisz, że powinnaś zająć się własny mi dziećmi? A jeśli w domu pojawiła się ta koordy natorka, podczas gdy ty uganiałaś się za jakimiś porąbany mi rodzicami? A co zrobiłaś z Leah i Lucasem? Ciągałaś ich po cały m mieście, żeby szukali z tobą Jenny ? – Oczy wiście, że nie! Nigdy nie naraziłaby m ich na niebezpieczeństwo! – Adam milczy. – Tak czy inaczej już po wszy stkim – mówię. – Resztą sprawy zajmie się Ruth. – Dobrze – kwituje Adam. – Wiem, że starasz się pomóc, ale musimy się skupić na ty m, by odzy skać nasze ży cie. By ła tu ta koordy natorka z Wy działu Służb Społeczny ch z Peosty, żeby ze mną porozmawiać. – Tak? – Ty lko ty le jestem w stanie z siebie wy dusić. – Wy py ty wała mnie o nas, o ciebie. O to, czy można na tobie polegać jako matce. – I co powiedziałeś? – Że jesteś wspaniałą mamą. Że to by ł jednorazowy wy padek. Że oboje jesteśmy za niego odpowiedzialni. – Dziękuję – odpowiadam jedy nie. – A co na to wszy stko twój adwokat? Jak wam poszło spotkanie? – Musieliśmy je przełoży ć – mówię, bojąc się, jaka będzie jego reakcja. – Czy li olałaś je, żeby pojechać za jakąś dziewczy nką, która nic dla nas nie znaczy ? Ominęłaś spotkanie z człowiekiem, który może doprowadzić do zakończenia całej sprawy, żeby ścigać faceta, który ty lko twoim zdaniem zamordował swoją córkę, podczas gdy nasza córka walczy o swoje ży cie! Co ci strzeliło do głowy, El? Oczy wy pełniają mi się łzami. – Proszę, Adam, proszę. To nie tak. Wy słuchaj mnie. Ży cie tej dziewczy nki by ło w niebezpieczeństwie! James Olmstead to ojczy m Jenny ! – Dobra, muszę kończy ć. Zadzwonię do ciebie później. Mam nadzieję, że pamiętasz o naszy ch dzieciach. – Właśnie jadę po nie do Arwoodów. Nie gniewaj się, proszę. Nie dam sobie rady, jeśli się na
mnie pogniewasz. – Jestem zmęczony i zmartwiony, okej? Boję się o Avery, o Lucasa i Leah. Także i o ciebie. Daj mi chwilę, żeby m mógł sobie to wszy stko poukładać. Nie chcę by ć okrutny, ale muszę zrobić to, co jest najlepsze dla dzieci, i zaczy nam my śleć, że nie wiem, co to jest. – Ale razem wiemy ! – krzy czę. – Poradzimy sobie z ty m. Dochodzenie musi się skończy ć za dwadzieścia dni. Wtedy już wszy stko będzie dobrze. – Nie wiem tego na pewno. Ty też tego nie wiesz. Musimy przewidzieć wszy stkie możliwości, wszy stkie scenariusze. Rozważy ć wszelkie możliwe konsekwencje. – Wy obrażam sobie, jak Adam siedzi w szpitalnej poczekalni i porusza dłońmi skierowany mi wnętrzem do sufitu w górę i w dół, jakby ciężar tego, co zrobiłam, mógł by ć zmierzony w gramach, kilogramach i tonach. – Błagam – mówię płaczliwie. – Potrzebuję cię. Avery dobrzeje, a ja zaraz zobaczę się z prawnikiem i wtedy pojadę po Leah i Lucasa. Wszy stko będzie dobrze, obiecuję. Sły szę, jak Adam ciężko przeły ka ślinę, i wiem, że sam też powstrzy muje się od łez. – Okej, El – mówi w końcu. – Jestem po prostu zmęczony. Niemożliwie zmęczony. Zadzwonię później. – Rozłącza się. Mama obserwuje mnie z progu kuchni, marszcząc czoło. – To wszy stko moja wina – mówi strapiony m tonem i siada obok. – Powinnam by ła zadzwonić na policję od razu, kiedy spotkałam Jenny. Powinnam by ła ci powiedzieć o zdjęciach i matce. – Robiłaś to, co uważałaś za słuszne – mówię, gładząc jej dłoń. – Ja też, mamo. Wiem, że Adam nie postrzega tego w taki sposób, ale nie mogłaby m ze sobą ży ć, gdy by coś się stało Jenny, a ja wiedziałaby m, że jest z Olmsteadami. James Olmstead to diabeł wcielony. Mama kiwa głową. – Wy gląda na to, że Deidra Olmstead też nie jest aniołem. Nie mogę uwierzy ć, że powiedziała Jenny te wszy stkie okrutne rzeczy. – Nie wiem. To mi trochę nie pasuje. Deidra, jaką pamiętam, nigdy nie powiedziałaby czegoś podobnego. By ła delikatna. Głupia, bo została z takim okropny m człowiekiem, ale nie zła. Widziałaś twarz Jamesa, kiedy Deidra krzy czała na Jenny ? Jakby zobaczy ł ją po raz pierwszy w ży ciu. Wy daje mi się, że swoim zachowaniem przestraszy ła nawet jego – mówię, kręcąc głową. – Coś mi się tu nie zgadza, ale nie mam wątpliwości, że Ruth wszy stkiego się dowie. – Tak, teraz trzeba zadbać o Jenny. Ty le przeszła. Szkoda, że… − Mama milknie na chwilę, jakby to, co chciała powiedzieć, by ło zby t szalony m pomy słem, by mówić o nim głośno. Ale wiem, co siedzi jej w głowie. Chciałaby, żeby Jenny mogła zostać z nią na zawsze, ale jest siedemdziesięcioletnią wdową, a Jenny dziesięciolatką z bagażem doświadczeń większy m niż u niejednego dorosłego − i w ty m punkcie ich drogi się splotły. – Ja też – kończę za nią. – Też by m tego chciała. – Wstaję i przeciągam ręce nad głową. – Muszę zgłosić się w biurze szery fa, a potem zobaczy ć się z moim obrońcą. W drodze powrotnej pojadę po Leah i Lucasa. Ruth przy jedzie do was wieczorem, żeby porozmawiać z Jenny. – Przy tulam mamę długo i mocno. – Dacie sobie tutaj radę? Kiwa głową. – Kiedy Jenny się obudzi, zrobimy razem coś przy jemnego. Może upieczemy ciasteczka. Uśmiecham się. Kiedy by łam mała, za każdy m razem, gdy by ło mi smutno, mama zabierała mnie do kuchni i coś razem piekły śmy. Zawsze robiły śmy to dla kogoś innego. Dla chorego sąsiada, pary, która właśnie została rodzicami, nowej rodziny w sąsiedztwie. Zawsze oczy wiście
zjadały śmy najpierw kilka ciastek, a potem szły śmy wręczy ć nasz wy piek. W ten sposób moja mama starała się powiedzieć, że owszem, teraz czuję się źle, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto potrzebuje mojego wsparcia. – Zostawcie mi kilka – mówię, zmierzając do drzwi. Ociągam się trochę z wejściem na komisariat, ale Joe wy chodzi mi na powitanie i wpuszcza do środka ty lny m wejściem, żeby m uniknęła spotkania z dziennikarzami, którzy mogą czekać w główny m hallu. Prowadzi mnie przez pomieszczenia, w który ch wczoraj zrobiono mi zdjęcia i zebrano odciski palców. Patrzę na zegarek. Mam nadzieję, że nie przy jechałam za późno. Miałam się tu zgłosić najpóźniej dwadzieścia cztery godziny od pierwszej rozprawy. Sły szę za sobą jakieś zamieszanie i trzech mężczy zn wprowadza kobietę na komisariat. Ubrana jest w szorty i koszulkę ubrudzoną czy mś, co może by ć jedy nie krwią. Ma spuszczoną głowę i trzęsie się w tak niekontrolowany sposób, że musi ją podtrzy my wać dwóch funkcjonariuszy, którzy właściwie wnoszą ją do środka. Unosi głowę i widzę, że jej twarz i szy ja usiane są kropkami krwi niczy m piegami. To Deidra Olmstead. Nasze spojrzenia spoty kają się i dopiero po chwili Deidra rozpoznaje moją twarz, a wtedy desperacko próbuje do mnie podejść. – Czy Jenny nic nie jest? – py ta. – Tak − mówię, z trudem próbując skoncentrować się na zielony ch oczach Deidry, oczach Jenny, a nie na krwi. Jej włosy zrobiły się od niej szty wne, a skóra paruje mdlący m, metaliczny m zapachem. – Z Jenny wszy stko dobrze. Policjanci zaczy nają ją odciągać, ale ona nie przestaje mówić. – Miałaś rację. – Uśmiecha się do mnie smutno drżący mi ustami. – Zabił Madaly n. Wy daje mi się, że od początku o ty m wiedziałam. – Kręci głową gwałtownie, jakby chciała wy rzucić ten obraz ze swojej głowy. – Powiedział, że go nie słuchała, więc ją uderzy ł. Mocno. Aż się przestraszy ł. Madaly n próbowała mu uciec, ale zagonił ją do sy pialni. – W oczach Deidry pojawia się rozkojarzenie. – Musiała wiedzieć, co się święci. Jimmy powiedział, że próbował ją złapać, a ona upadła i uderzy ła głową o parapet. Nie wstawała, więc podniósł ją i przy ciskał do ekranu w oknie, aż pękł, i Madaly n wy padła. Śmiał się, kiedy mi to opowiadał, i powiedział, że nikt mi nigdy nie uwierzy. I miał rację. Kto by mi uwierzy ł? Więc… − Spuszcza wzrok na swoje zakrwawione dłonie i patrzy na nie jak zahipnoty zowana. – Nie powinnaś nic mówić – odpowiadam. – Do czasu, aż przy jedzie twój adwokat. Deidra pry cha ze złością. – Jenny i mnie prawie udało się uciec. Ale znalazł nas i zdjęcie tego, co jej zrobił. Miał zamiar ją zabić i mnie też. Jestem tego pewna. My ślał, że chciały śmy pojechać z ty m zdjęciem na policję. – Kobieta trzęsie się tak gwałtownie, że szczękają jej zęby. – Chy ba jest w szoku – mówię do policjantów. – Potrzebuje lekarza. – Musiałam to zrobić – mamrocze, wy cierając dłonie o koszulkę. – Nic nie mów – błagam ją. – Ani słowa więcej. – Wy tłumacz Jenny, że musiałam powiedzieć te wszy stkie straszne rzeczy. Musiałam ją z nim rozdzielić. Błagam. – Powiem jej – obiecuję. Ktoś przy nosi koc, zarzuca go Deidrze na ramiona i przeprowadza ją przez te same drzwi, przez które przeprowadzano mnie dzień wcześniej. Chwiejny m krokiem podchodzę do krzesła i siadam. Nie mogę uwierzy ć w to, co zrobiła Deidra. Opuszczam głowę
między kolana i próbuję uspokoić oddech. Dzwoni mi telefon i chcę go zignorować. Nie jestem w stanie słuchać kolejny ch zły ch wieści, ale to może by ć Adam z informacjami o Avery. – Halo? – mówię, nadal nisko trzy mając głowę. – Ellen, tu Ted. Musisz naty chmiast przy jechać do mojej kancelarii. – Ted, jestem teraz na komisariacie. Deidra Olmstead właśnie zabiła męża. Możemy przełoży ć to na jutro? Przez chwilę nic nie mówi. – Nie możemy się ty m teraz martwić. Musisz tu przy jechać najszy bciej, jak możesz – mówi z naciskiem i odkłada słuchawkę. Ogarnia mnie panika. O co może chodzić? Czy za późno zgłosiłam się na komisariat? Czy mogę zostać za to aresztowana? Jestem przerażona, że powie mi, że z jakiegoś powodu moja kaucja została cofnięta i wracam do więzienia. Naprawdę starałam się by ć ostrożna i trzy mać z dala od intensy wnej terapii, żeby nikt nie mógł mnie oskarży ć o naruszenie zakazu. Ale może doniósł na mnie ochroniarz ze szpitala. Co wieczór, zanim Avery zaśnie, Adam dzwoni do mnie i przy kłada telefon do jej ucha, żeby m mogła się z nią pomodlić, przeczy tać bajeczkę albo zaśpiewać piosenkę. Tak strasznie się boję, że mnie zapomina. Zapomina, jak mówię, jak wy glądam, jak pachnę. A najgorsza jest my śl, że Avery uzna, że ją porzuciłam, że jej już nie kocham. Kiedy Joe i ja zjawiamy się w kancelarii, zostajemy wprowadzeni do dużej sali konferency jnej. Z ogromny m zaskoczeniem zauważam w środku Prieto i Carmen Regis, którzy siedzą przy wielkim mahoniowy m stole, i z trudem powstrzy muję się przed ucieczką z pokoju. Jest tam też Adam. Posy łam mu py tające spojrzenie, ale on wzrusza ty lko ramionami. – Wszy scy się tu znają – mówi Ted i odsuwa dla mnie krzesło obok Adama – więc zaczy najmy bezzwłocznie. – Richard, to jasne, że jesteś zdecy dowany doprowadzić do procesu – mówi Ted, patrząc wprost na Prieto. – Zgadza się i nie mam zamiaru iść z Ellen na ugodę. Jednak jeśli przy zna się do winy, poproszę sędziego, żeby wziął pod rozwagę jej chęć współpracy – mówi Prieto. – Cóż za hojność, Richardzie – odpowiada Ted i się uśmiecha. – Nie będzie jednak konieczna. Ellen nie przy zna się do winy i mam nadzieję, że gdy usły szy sz to, co mamy do powiedzenia, powtórnie rozważy sz swoją decy zję o postępowaniu. Prieto nonszalancko zerka na zegarek. Czuję, że Adam nieruchomieje, i pod stołem sięgam po jego dłoń. Ted popy cha w stronę Prieto grubą teczkę. – Co to takiego? – Pięćdziesiąt trzy dobre powody na to, by wy cofać oskarżenie wobec Ellen – wy jaśnia Ted. Prieto otwiera teczkę, przerzuca kartki najpierw powoli, potem coraz szy bciej. Spogląda na Teda ze ściągnięty mi ustami. Chcę wy rwać mu tę teczkę i zobaczy ć, na co patrzy Prieto, ale czekam, czując, jak wali mi serce. – To dopiero pięćdziesiąt trzy oświadczenia od współpracowników Ellen i rodzin, który mi się zajmowała. Wszy stkie opisują, jak odmieniła ży cia swoich klientów – mówi Ted, ale Prieto ma scepty czną minę. – Zebraliśmy je w ciągu ostatnich trzech dni, Richardzie. Jesteśmy przekonani, że setki inny ch osób z chęcią wy powiedzą się jeszcze na temat Ellen. – Narkomani i dręczy ciele – kwituje Prieto z lekceważący m machnięciem ręki. – Ludzie z problemami, który m z powodzeniem udało się dokonać zmian w swoim ży ciu dzięki
pomocy Ellen – odpowiada Ted z uczuciem. – Znajdziesz tam narkomanów po terapiach odwy kowy ch, którzy pomagają teraz inny m zerwać z uzależnieniem od narkoty ków i alkoholu, zaniedbujące dzieci matki, które ukończy ły kursy wy chowawcze i teraz asy stują nauczy cielom w szkołach swoich dzieci. Mamy dokumenty podpisane przez dzieci, które Ellen uratowała z przerażający ch warunków rodzinny ch, a które teraz studiują, pracują jako lekarze, nauczy ciele albo opiekunowie socjalni. Prieto zamy ka teczkę. – Coś jeszcze? – py ta ze znudzoną miną. Caren Regis odchrząkuje. – Wy dział Służb Społeczny ch z Peosty zakończy ł dochodzenie doty czące Ellen. Kompletny raport znajduje się tutaj. – Caren podaje Prieto kolejną teczkę. – Przeczy tasz tu, że kurator przy dzielony do tej sprawy stwierdził, że zarzuty doty czące zaniedbania dziecka kategory cznie należy uznać za… − Czuję, jak Adam, który siedzi przy mnie, chce się sprzeciwić, ale kręcę głową, błagając, żeby nic nie mówił. Wiem, że Caren jeszcze nie skończy ła, a to, co powie, odmieni przy szłość mojej rodziny. – …bezzasadne – mówi, a ja niemal padam na ziemię w poczuciu ulgi. – Dochodzenie wy kazało, że Ellen nie stanowi zagrożenia dla córki lub też inny ch swoich dzieci. Zarzut znęcania się nad dzieckiem uznaje się za bezpodstawny. – Co to znaczy ? – py ta Adam, patrząc na twarze zebrany ch przy stole. – Co się dzieje? – To znaczy – mówi Joe, odzy wając się po raz pierwszy, odkąd tu przy jechaliśmy – że to by ł straszny, nieszczęśliwy wy padek, który mógłby się przy darzy ć każdemu z nas. Prieto milczy przez kilka chwil. Wiem, że rozpatruje w głowie różne scenariusze i próbuje wy my ślić, co tu zrobić, żeby wy jść z tego obronną ręką. – Będziemy w kontakcie. – Wstaje, bierze ze sobą teczkę i wy chodzi bez słowa. – Co się tu właśnie stało? – py ta Adam. – Prieto wy cofa zarzuty. Może mu to zająć kilka dni, ale zrobi to. Będziemy mu wy sy łać co kilka dni nowe oświadczenie w ramach przy pomnienia – mówi Ted, wstając. Robimy to samo. – Ile oświadczeń! Od kogo? – py tam zadziwiona. – Choćby od Jade Tharp − mówi Joe. – Nie mogła się pogodzić z ty m, co cię spotkało, więc sama się do nas zgłosiła i zaoferowała pomoc. Powiedziała, że odmieniłaś jej ży cie. Że nie mogła tak po prostu stać z boku, po ty m, jak reanimowała Avery, i patrzeć, jak ktoś pozbawia małą dziewczy nkę kontaktu z matką. To samo z Mandą Hoskins. Powiedziała, że tego dnia, gdy przy jechałaś pod jej dom, ocaliłaś ją i jej córki. Czuła się okropnie na my śl, że możesz stracić Avery, mimo że starałaś się jedy nie uratować jej dzieci. To zapoczątkowało całą lawinę. Jeśli Prieto postanowi brnąć w to dalej, popełni zawodowe samobójstwo. Wtedy coś do mnie dociera. Ogromne wsparcie moich klientów, werdy kt o bezzasadności wy dany przez WSS… i nagle liczy się ty lko jedno. – Avery. Mogę iść do Avery – szepczę. – Tak – potwierdza Caren z uśmiechem. – Zakaz zbliżania się został wy cofany. Możesz widy wać Avery kiedy i ile chcesz. – Dziękuję – odpowiadam bezgłośnie, przy tulając Teda, Joego, Caren i Adama. Każdego po kolei. – Dziękuję.
40
Jenny czekała razem z Dolly, która przy cupnęła przy jej boku, na schodkach ganku. Słońce poniedziałkowego poranka nadal by ło gorące, ale cień drzewa stojącego przed domem chronił jej twarz przed promieniami. Nieco wcześniej Maudene uczesała jej włosy we francuski warkocz i Jenny nie mogła się powstrzy mać, by nie gładzić zaplecionego ogonka. Wczoraj starsza pani zabrała ją do centrum handlowego po kilka ubrań na powrót Jenny do Benton i wprowadzenie się do rodziny zastępczej. Dziewczy nka nigdy wcześniej nie kupowała ubrań w takim miejscu i cały czas powtarzała Maudene, że odda jej pieniądze, ale starsza kobieta ty lko machnęła ręką i kazała się jej o to nie martwić. Teraz cztery pary szortów, pięć bluzek, lekka kurtka, bielizna, skarpetki i nowa pidżama leżały równo złożone w nowej walizce Jenny, stojącej tuż obok. Ruth, jej opiekun socjalny, powiedziała, że przy jedzie po nią równo o dziewiątej, a zbliżała się już dziewiąta piętnaście. Z każdą kolejną minutą w Jenny narastał niepokój. Podróż do Benton zajmowała około ośmiu godzin i dziewczy nka obliczy ła, że nawet z przy stankami na toaletę dojadą na miejsce około osiemnastej. Zastanawiała się, jaka będzie jej nowa rodzina. Ruth zapewniała ją, że to bardzo miła para, z którą mieszkają dwie nastoletnie córki. Dodała, że bardzo się cieszą na przy jazd Jenny. Dziewczy nka żałowała, że nie czuje tego samego. Poprzedniego wieczoru Maudene wy prawiła pożegnalny obiad. Przy szli też Ellen, Leah i Lucas. Jenny nie rozumiała wszy stkiego, ale najwy raźniej kłopoty Ellen nagle zniknęły, jak za uży ciem czarodziejskiej różdżki. Jenny marzy ła, aby coś takiego przy darzy ło się i jej − aby ojciec wy szedł z więzienia, przestał pić, dostał dobrą pracę, żeby znów mogli razem zamieszkać. Starsza pani powiedziała, że przy gotuje wszy stko, na co ty lko Jenny będzie miała ochotę. Dziewczy nka uważnie przejrzała książki kucharskie Maudene, aż w końcu natknęła się na poplamioną stronę z zagięty m rogiem. By ł to przepis na zapiekankę z kurczaka. – Może to? – zapy tała Jenny. – Wy gląda smacznie. Na twarzy kobiety pojawił się uśmiech. – To by ło ulubione danie mojego męża – powiedziała cicho. Przez chwilę Jenny martwiła się, że Maudene zrobi się przy kro, ale ta zaczęła wy ciągać składniki z szafki i wesoło opowiadała o ty m, jak Wesowi smakowały jej zapiekanki. To by ł miły posiłek − pomy ślała Jenny. Wszy scy by li bardziej rozluźnieni, śmiali się. Dziewczy nka próbowała się dobrze bawić, ale martwiła się ty m, co czeka ją dalej. Kiedy zjedli zapiekankę i kruche ciasto z truskawkami i bitą śmietaną, które dziewczy nka zaży czy ła sobie na deser, Ellen zrobiła poważną minę. – Możemy chwilę porozmawiać, Jenny ? Mam ci coś do powiedzenia o twojej mamie. Jenny się skrzy wiła. Nie chciała o niej słuchać. By ła złą osobą, która powiedziała jej wiele przy kry ch rzeczy. – Nie obchodzi mnie – odparła dziewczy nka pochmurnie. – Nienawidzę jej. – Chodź – powiedziała Ellen, wstając od stołu. – Usiądźmy na ganku. Trochę się już ochłodziło. Jenny poszła za Ellen na ganek. Słońce wisiało nisko na niebie, a gałęziami drzewa koły sał
delikatny wiatr. Usiadły razem na huśtawce i zaczęły się bujać, a stopy dziewczy nki lekko ocierały się o podłogę. – Nie wy daje mi się, żeby twoja mama powiedziała te wszy stkie przy kre rzeczy, bo naprawdę cię nie chciała. My ślę, że powiedziała je, bo cię kocha. Jenny postawiła stopy na deskach, przez co huśtawka się zatrzy mała. – To nie ma sensu – powiedziała ze złością. – Wiem, wiem. Ale ty lko pomy śl. Twoja mama miała zamiar z tobą uciec. Spakowała przecież walizkę i kupowała wam bilety do Georgii, kiedy znalazł was James. – Jenny się nie odezwała, więc Ellen zaczęła mówić dalej. − Chciała, żeby m ci powiedziała, że wcale nie miała na my śli ty ch wszy stkich rzeczy. Chciała ty lko obronić cię przed Jamesem. – Rozmawiałaś z moją mamą? – zapy tała Jenny, skołowana. Ellen westchnęła. – Tak. – Zamilkła na chwilę, zbierając my śli. – Znam twoją mamę już od jakiegoś czasu, Jenny. Ona i James mieli córeczkę, której na imię by ło Madaly n. Jenny zamy śliła się na chwilę. – Mam siostrę? – Madaly n zmarła kilka lat temu, Jenny. – Ellen wzięła głęboki wdech. – Twoja mama uważa, ja zresztą też, że stało się tak, ponieważ James bardzo ją pobił. Twoja mama bała się, że James cię skrzy wdzi, i powiedziała te wszy stkie rzeczy, żeby ś wy siadła z samochodu, z dala od niego. Jenny się zamy śliła. – Skoro jest taki zły, to dlaczego nie trafił do więzienia? Ellen pokręciła głową. – Nie wszy stko zawsze układa się tak, jak powinno. Najważniejsze jest jednak to, że twoja mama naprawdę cię kocha i chce dla ciebie wszy stkiego, co najlepsze. Jenny próbowała okiełznać nadzieję, która nagle wy pełniła jej serce. – Mogę się z nią zobaczy ć? – Nie, Jenny, nie możesz – odparła Ellen łagodnie. Jenny długo siedziała na ganku, starając się przy swoić to, co usły szała. Jednego dnia odnalazła mamę i jednocześnie straciła ją. Dowiedziała się, że miała siostrę. By ło tego zdecy dowanie za dużo. Teraz znów by ła na ganku i czekała na Ruth, która miała zabrać ją do domu zupełnie obcej rodziny. Na ulicy pojawił się samochód, który zaparkował przed domem Maudene. Wy siadła z niego Ruth i radośnie pomachała do Jenny. Dziewczy nka wstała i żeby dodać sobie otuchy, zaczęła głaskać aksamitną głowę Dolly. Za chwilę pojawił się kolejny samochód i zaparkował tuż za Ruth. Jenny próbowała dostrzec przez splątane gałęzie dębu, kto przy jechał. Z drugiego auta wy siadła postać o włosach związany ch w wy soki kucy k. – Connie! – krzy knęła Jenny, zbiegając ze schodów i rzucając się w jej ramiona. − Przy jechałaś! – Oczy wiście, że przy jechałam, głuptasie – szepnęła Connie. – Oczy wiście, że tak.
41
Około pierwszej w nocy Adam zasy pia na rozkładany m fotelu stojący m w rogu szpitalnego pokoju Avery. W małej szafie znajduję dodatkowy koc i przy kry wam go nim. Nie mogę spać. Nie chcę zasnąć. Siadam na krześle obok Avery i patrzę na nią. Szpitalny pokój nie jest całkowicie pogrążony w ciemności. Monitory rzucają upiorne światło na łóżeczko mojej córki. Nie wy daje się cierpieć, ale raz na jakiś czas na jej buzi pojawia się napięta, pełna bólu minka, a z ust wy doby wa się niski jęk. Zastanawiam się, gdzie boli. W jej niemal ugotowany ch organach, a może w klatce piersiowej, którą Jade uciskała szy bkimi i zdecy dowany mi ruchami? Może to wkłucie kroplówki? A może przy pomina sobie pasy samochodowego fotelika, duszącą temperaturę vana, wołania o mamę, który ch nie sły szałam? Może to ją boli? Nagle pojawia się pasmo jasnego światła, które naty chmiast znika. To pielęgniarka zwinny m ruchem zakrada się do pokoju. Włącza maleńką lampkę i zauważa, że czuwam przy łóżeczku. – Cześć – szepcze. – Pamiętasz mnie? Jestem Meredith, pielęgniarka Avery. – Pamiętam – mówię. – Dziękuję, że tak troskliwie się nią zajmowałaś. – Meredith wy daje się za młoda jak na pielęgniarkę na intensy wnej terapii, ale jej ruchy są efekty wne i pełne determinacji. Patrzę, jak pracuje, my je ręce, zakłada rękawiczki, cicho obniża barierki łóżeczka, mierzy temperaturę, ogląda podpięcie kroplówki, zerka na monitory, aż w końcu kieruje swoją uwagę na mnie. – Spokojnie wy poczy wa – zapewnia mnie. – I oddaje mocz. Tego właśnie oczekiwaliśmy. Wiemy, że jej nerki funkcjonują prawidłowo. Jeśli dziś w nocy nic się nie wy darzy, przeniesiemy ją jutro na normalny oddział. – Dzięki Bogu – mówię z ulgą. – Dziękuję. Czy mogę wziąć ją na ręce, kiedy się obudzi? – Możesz wziąć ją już teraz, jeśli chcesz – mówi Meredith. – Naprawdę? – py tam zaskoczona. – Mimo tego, że śpi? – Są gorsze rzeczy niż obudzenie się w objęciach własnej matki. Czasem to jest najlepsze lekarstwo. Mogę też ci przy nieść wy godniejsze krzesło – proponuje. – Może rozkładany fotel? Te krzesła potrafią dopiec. – Nie trzeba – zapewniam ją. – To mi wy starczy. Chcę ty lko w końcu wziąć ją na ręce. – Meredith zdąży ła już obniży ć barierki. – Podam ci ją. Trzeba ty lko uważać na kroplówkę i monitory. Meredith ostrożnie wkłada pogrążone we śnie maleństwo w moje stęsknione ramiona. Avery od razu przy tula się do mnie, jak gdy by nawet przez sen wiedziała, że to ja, rozpoznała mój zapach, mój doty k, bicie mojego serca. – Dziękuję – szepczę do Meredith. – Nie ma sprawy – odpowiada. – Niedługo przy jdę sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz. Albo po prostu wciśnij guzik, a zaraz przy biegnę. – Odwraca się do drzwi, ale po chwili wahania wraca do mnie. – Dwa ty godnie temu – zaczy na – by ł tu mały chłopiec, którego poraził prąd, kiedy włoży ł
agrafkę do kontaktu. W zeszły m ty godniu dziewczy nka, która w jakiś sposób zaplątała się w sznurek od rolety, i chłopiec, który zakrztusił się parówką. Nie wiem, co odpowiedzieć. Zabezpieczy liśmy w domu wszy stkie kontakty, przy cięliśmy sznurki od rolet, że nawet Leah nie jest w stanie do nich sięgnąć. Rzadko kiedy kupuję parówki, a jeśli już, to kroję je wzdłuż i wszerz na małe kawałki, więc nie ma szans, żeby który ś utknął w gardłach moich dzieci. Rozumiem jednak, co Meredith próbuje mi powiedzieć. Wy padki zdarzają się wszy stkim, i to każdego dnia. Próbuje okazać mi ży czliwość, pocieszy ć mnie. Idzie do drzwi, ale zanim zniknie, py tam: – Nic im nie będzie? Nawet w słaby m świetle widzę, że Meredith waży swoje słowa. – Nie wolno mi nic mówić o indy widualny ch przy padkach – wy jaśnia. – Niektóry m dzieciom nic nie będzie, inny m nie. – Chcę ją zapy tać, czy Avery jest wśród ty ch dzieci, które wy zdrowieją, ale wiem, że Meredith nie zna na to odpowiedzi. Nikt jeszcze jej nie zna. Jest coś szczególnego w tuleniu do siebie śpiącego dziecka. Pamiętam, że kiedy Leah by ła niemowlęciem, spędzałam mnóstwo czasu ty lko z nią, siedząc i trzy mając ją na rękach. To, że rosły nam sterty prania i brudny ch naczy ń, nie miało znaczenia. Nie liczy ł się fakt, że nie zamiotłam podłóg, nie wy my łam toalety ani nie ugotowałam przy zwoitego posiłku. Leah to nie obchodziło. Znaczenie miało ty lko to, że siedzę na kanapie i tulę do siebie moje nowo narodzone dziecko. Mogłam tak siedzieć i patrzeć na nią cały mi godzinami. Kiedy kilka lat później urodził się Lucas, a Leah wy rosła na ruchliwego berbecia, który wy magał mojej całkowitej uwagi, miałam mniej czasu, by po prostu trzy mać go na rękach. Kiedy Leah spała w ciągu dnia lub Adam gdzieś ją zabierał, chciwie wy ciągałam swojego sy nka z koły ski lub kojca i po prostu patrzy łam na niego. Na łuki jego brwi, grzbiet jego nosa, maleńkie wgłębienie w jego podbródku. Kiedy pojawiła się Avery, stało się to niemal niemożliwe. Trzy małam ją na rękach albo kiedy ją karmiłam, albo kiedy przenosiłam z pokoju do pokoju, po drodze zbierając brudne pranie, odkurzając, pomagając Leah z pracą domową albo wiążąc Lucasowi tenisówki. Żałuję, że nie mogłam częściej trzy mać jej na rękach. Żałuję, że nie poświęciłam jej tego czasu, tak jak zrobiłam to dla Leah i Lucasa. Chętnie cofnęłaby m czas i niespiesznie starała się zapamiętać ciemne włoski, które kręciły się Avery przy uszach, kształt jej policzka, to, jak jej pełne dołeczków dłonie trzy mały się mojej piersi, gdy ją karmiłam. Nigdy nie zwracałam na to uwagi. Teraz, gdy na nią patrzę, próbuję nie patrzeć na kroplówkę, opaskę identy fikacy jną na jej kostce, pulsoksy metr przy pięty do jej stopy, i zapamięty wać ty lko Avery. Małe cuda – powtarzam sobie. Małe cuda.
EPILOG
Nigdy nie sądziłam, że mogłaby m się przy zwy czaić do zapachu zamkniętego oddziału i widoku zmęczony ch ży ciem kobiet w pomarańczowy ch uniformach ze słowem „OSADZONA” napisany m na jednej z nogawek. W Zakładzie Karny m dla Kobiet w Cravenville przeby wa ponad pięćset czterdzieści kobiet, w ty m Deidra Olmstead. To mógł by ć również mój dom, gdy by nie Joe Gaddey, Ruth Johnson i moja by ła klientka Jade Tharp, która reanimowała moją córkę, gdy wy ciągnięto ją z samochodu. To by ł pierwszy cud. Drugim jest Avery. Jedy nie dwa dni po ty m, jak pozwolono mi ją znów zobaczy ć, została przeniesiona na zwy kły oddział pediatry czny, a trzy dni później wy pisano ją do domu. Nie jestem na ty le arogancka, by twierdzić, że proces zdrowienia córki miał związek z moim powrotem do jej ży cia. Wiem, że zależał jedy nie od doskonałej opieki medy cznej, którą otrzy mała, i modlitw w jej intencji, który ch ty le popły nęło do nieba. Dzień jej powrotu do domu by ł wspaniały. Adam, moja mama, Leah, Lucas i ja pojechaliśmy po nią do szpitala. Zaprosiłam Joego, by do nas dołączy ł, ale odmówił. Powiedział, że to wy jątkowa chwila i powinniśmy się nią cieszy ć w gronie rodziny. Odparłam, że jest dla nas jak rodzina, na co on uśmiechnął się trochę smutno i zaproponował, że wstąpi, kiedy zdąży my się rozpakować. Zebraliśmy wszy stkie baloniki, pluszaki, kartki z ży czeniami i kwiaty, które przez cały ty dzień zostawiali nam przy jaciele, i zapakowaliśmy je do nowego auta. Van nadawał się do naprawy, ale i tak już zawsze by łby dla mnie miejscem, w który m o mały włos nie umarła moja córeczka, więc zamieniliśmy go na SUV-a. Kiedy przy jechaliśmy do domu, zjedliśmy tort i lody, a Leah i Lucas przy nieśli ogromny transparent z napisem „WITAJ W DOMU, AVERY”, który sami zrobili. Mama zagląda do nas prawie codziennie, a kiedy tego nie robi, my ją odwiedzamy albo rozmawiamy przez telefon. Po kilku ty godniach urlopu, podczas którego pomagała mi przy dzieciach, wróciła do pracy w restauracji. Widzę, że jest jej trochę smutno, że Jenny wróciła do Nebraski, ale wie, że to najlepsze rozwiązanie dla dziewczy nki, której matka przeby wa teraz w więzieniu w Cravenville za zabójstwo męża. Przy znała się do winy i odsiedzi maksy malnie dziesięć lat. Stała się nowy m celem Prieto, po ty m, jak zorientował się, że w moim przy padku nie ma szans na wielki proces. Początkowo oskarży ł ją o morderstwo pierwszego stopnia i gdy by ty lko w Iowa dozwolona by ła kara śmierci, z pewnością domagałby się, by Deidra dostała śmiertelny zastrzy k. Choć musiałam się nieźle naprosić, Ted Vitolo został jej obrońcą pro bono i jako element strategii obrony złoży ł wniosek o ekshumację zwłok Madaly n. Sędzia odmówił. Nie uważam, że Deidra powinna siedzieć w więzieniu dziesięć lat po ty m, co James Olmstead zrobił Jenny, ale wiem też, że w ty m, co się stało, Deidra absolutnie nie jest bez winy. Wiedziała, że James lubi bić. Widziała, do czego jest zdolny. By ła ofiarą, tak jak Jenny, ale jako jej matka miała obowiązek ją chronić. A przy najmniej powinna by ła odejść od Jamesa po ty m, jak dotkliwie pobił jej córkę. Nie zrobiła tego. Została z nim, urodziła mu dziecko. I to dziecko umarło. Deidra powinna by ła wezwać policję i pozwolić im zająć się Jamesem, ale zdecy dowała sama
się z nim rozprawić. Zastrzeliła go z jego własnej broni, kiedy spał. Co kilka miesięcy odwiedzam Deidrę w Cravenville i opowiadam, jak się miewa Jenny. Według wszelkich doniesień, mieszkając u Connie, radzi sobie wy jątkowo dobrze. Deidra mówi, że co ty dzień pisze listy do Jenny, prosząc, by ją odwiedziła. Radzę jej, by dała Jenny trochę czasu i że może pewnego dnia znajdą sposób, by do siebie wrócić. Zrezy gnowałam z pracy opiekuna socjalnego w Wy dziale Służb Społeczny ch. Nie musiałam, ale doszłam do wniosku, że tak będzie najlepiej dla mojej rodziny i dla wy działu. Teraz chcę ty lko by ć z moimi dziećmi. Codziennie odwożę Leah i Lucasa do szkoły, a potem spędzam dzień w domu z Avery. Wiem, że każda chwila z nimi to dar. Wiem też, że pewnego dnia będę musiała wrócić do pracy. Nauczy cielska i trenerska pensja Adama nie pokry wa wszy stkich naszy ch wy datków, więc zastanawiam się nad posadą opiekuna socjalnego w domu opieki albo hospicjum. Ale na razie cieszy my się z tego, że jesteśmy wszy scy razem. Bacznie obserwuję moje dzieci, wy patrując jakichkolwiek długoterminowy ch urazów spowodowany ch przez mój brak uwagi, moje zaniedbanie. Wy daje mi się, że mają się dobrze, ale nie mogę wiedzieć tego na pewno. Leah potrzebuje trochę więcej czułości niż zwy kle, Lucas martwi się o wszy stko tak samo jak zawsze, Avery zaś zdaje się by ć taka jak wcześniej i fizy cznie, i emocjonalnie. Czas pokaże. Teraz chcę ty lko przy tulać moje dzieci, rozmawiać z mamą, całować męża i mówić im codziennie, że ich kocham. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta, którą spędzamy razem, to wszy stko, co mam. To mnie buduje, powoli pomaga mi sobie wy baczy ć. Sprawia, że czuję się mniej pokonana. Chcę ty lko ty le, lecz dla mnie to wszy stko.
PODZIĘKOWANIA
Tak wielu osobom jestem wdzięczna za powołanie Małych cudów do ży cia. Moim rodzicom, Miltonowi i Patricii Schmida oraz moim braciom i siostrom, Gregowi, Jane, Miltowi, Molly i Patrickowi za ich niesłabnące wsparcie. Doktor Ghadzie Abusin i doktor Tami Gudenkauf oraz Jeffowi Doerrowi za medy czne konsultacje. Komendantowi Markowi Dalsingowi i Natalii Blaskovich za informacje doty czące procedur prawny ch i policy jny ch. Teenie Williams za jej szczere i wzruszające opowieści o tajnikach zawodu opiekuna socjalnego. Marianne Meroli, mojej agentce, za jej nieustającą obecność i wsparcie. Henry ’emu Thay erowi za pracę za kulisami, Erice Imrany i, mojej redaktorce, za przy wiązy wanie uwagi do szczegółów i mądre komentarze oraz Mirandzie Indrigo oraz całemu zespołowi wy dawnictwa MIRA za ich ciężką pracę i wsparcie. Jak zawsze wy razy miłości i wdzięczności otrzy mują Scott, Alex, Anna i Grace – bez was nie dałaby m sobie rady. Małe cuda, bez wy jątku.
Foto © Morgan Hawthorne
Heather Gudenkauf – bestsellerowa autorka „The New York Times” i „USA Today ”, dorastała w stanie Iowa. Ukończy ła nauczanie początkowe na tamtejszy m uniwersy tecie i przez wiele lat pracowała w ty m zawodzie. Jej książki doczekały się premiery w kilkunastu krajach. Mieszka wraz z mężem, trójką dzieci i wy żłem niemieckim Lolo. Jest najmłodsza z sześciorga rodzeństwa. Wolny czas spędza z rodziną, czy ta, lubi górskie wy cieczki i bieganie. Obecnie pracuje nad kolejną książką.
SPIS TREŚCI
Okładka Karta tytułowa Opinie o książce Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 EPILOG PODZIĘKOWANIA Heather Gudenkauf Reklama 1 Reklama 2 Reklama 3 Karta redakcyjna
Ty tuł ory ginału: Little Mercies LITTLE MERCIES by Heather Gudenkauf. Copy right © 2014 by Heather Gudenkauf. By arrangement with the author. All rights reserved. Copy right for the Polish edition © 2014 by Wy dawnictwo FILIA Wszelkie prawa zastrzeżone Żaden z fragmentów tej książki nie może by ć publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wy dawcy. Doty czy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektroniczny ch. Wy danie I, Poznań 2015 Projekt okładki: Olga Reszelska Zdjęcie na okładce: © Susan Fox / Trevillion Images Przekład: Joanna Dziubińska Redakcja: Natalia Olszańska, Editio Korekta: Aleksandra Król, Editio
ISBN: 978-83-8075-020-3
Wy dawnictwo FILIA ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań www.wy dawnictwofilia.pl Wszelkie py tania prosimy kierować na adres: czy telnicy @wy dawnictwofilia.pl Dołącz do nas na Facebooku! Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: „DARKHART”
Dariusz Nowacki
[email protected]