Przełożyła Krystyna Dolatowska
Siedmioróg
Tytuł oryginału Bel-Ami Zdjęcia na okładce © BEL AMI DISTRIBUTION LIMITED...
12 downloads
12 Views
1MB Size
Przełożyła Krystyna Dolatowska
Siedmioróg
Tytuł oryginału Bel-Ami Zdjęcia na okładce © BEL AMI DISTRIBUTION LIMITED 2010 Skład Andrzej Nowak © Copyright by Siedmioróg ISBN 978-83-7568-962-4 Wydawnictwo Siedmioróg ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg www.siedmiorog.pl Wrocław 2012
CHRONOLOGIA 1850 5 sierpnia urodził się Henri René Albert Guy de Maupassant. Nie wiadomo, czy przyszedł na świat w pałacu Miromesnil, koło Tour-ville-sur-Arques – jak utrzymywał, czy w miejscowości Fecamp, w której mieszkali wówczas jego rodzice. Trwająca do dzisiaj kontrowersja co do miejsca urodzenia Maupassanta jest przykładem licznych niejasności dotyczących życia pisarza, który przeinaczał swoją biografię i podkreślał szlacheckie pochodzenie. 1856 Narodziny brata Maupassanta, Hervé. 1859 Przeprowadzka rodziny do Paryża. Maupassant rozpoczyna naukę w prestiżowym liceum Napoleona. Rodzice rozchodzą się, a Guy wraz z bratem trafiają do posiadłości matki w nadmorskiej miejscowości Etreta, w Normandii. Maupassant kształci się pod okiem matki Laury, siostry poety Alberta Le Poittevin i przyjaciółki Flauberta, pragnącej przekazać swojemu synowi własne zamiłowanie do literatury. Dla młodego chłopca są to lata beztroski i fantazji, zabaw pod gołym niebem, spacerów po skalnym wybrzeżu i wypraw w morze na łodziach rybackich. 1863 Matka oddaje trzynastoletniego Maupassanta na pensje do seminarium w Yvetot. Brutalność kolegów i metody wychowawcze księży wywrą na nim nigdy nie zapomniane piętno: „Nazwałem licea, college i pensje zakładami tortur moralnych i biologicznych wyniszczeń. Jeżeli rasa ludzka jest wątła i chora, jeżeli nasze otumanione narządy dotknięte są stu tysiącami najróżniejszych dolegliwości, które prowadzą do przedwczesnej śmierci, jest to winą potwornego systemu edukacyjnego, który rozprzestrzenił się na całej ziemi” (felieton w Gil Blas, 9 czerwca 1885). 1867 Maupassant zdaje maturę w liceum w Rouen. 1870 Wojna francusko-pruska. Maupassant jako żołnierz uczestniczy w walkach o Normandię. Z czasem, wojna stanie się treścią wielu nowel i nie dokończonej powieści Angelus. Wyda mu się ona potworna i absurdalna. „Najbardziej zaskakujące jest, że społeczeństwo nie buntuje się na samo słowo wojna. Och! Żyjemy całe wieki pod ciężarem podłych i odrażających obyczajów, kryminalnych przesądów, zwierzęcych idei naszych barbarzyńskich przodków” (felieton w Gil Blas, 11 grudnia 1883). 1872 Pragnąc jak najszybciej rozpocząć życie w Paryżu, Maupassant podejmuje się marnie płatnej pracy w Ministerstwie Marynarki. 1873 Na prośbę matki Maupassanta, Gustave Flaubert podejmuje się wtajemniczyć początkującego pisarza w arkana swojej sztuki. Maupassant jest w szkole realizmu. Uczy się obserwować świat, dbać o precyzję opisu, powracać z drobiazgową dokładnością do przeżytych zdarzeń. Równocześnie korzysta z rozrywek wielkiej stolicy: przelotne miłostki, nocne kabarety i… sporty wodne na Sekwanie. „Jakże było to proste i dobre, i trudne tak żyć, pomiędzy biurem w Paryżu, a rzeką w
Argenteuil. Moją wielką, moją jedyną, moją absorbującą pasją przez dziesięć lat była Sekwana. Piękna, spokojna, zmienna i śmierdząca rzeko! Kochałem Ciebie, bowiem ukazałaś mi, jak sądzę, sens życia” (Mouche, 1880). 1875 Pierwsze publikacje w czasopismach paryskich: La Main d’ecorche – nowela, A la feuille de rose, maison turque – sztuka pornograficzna, Une repetition – sztuka teatralna. 1877 Pierwsze objawy kiły. 1878 Flaubert wprowadza Maupassanta w środowisko literackie Paryża. Maupassant wiąże się z grupą naturalistów i staje częstym bywalcem domu Zoli, gdzie spotyka Céarda, Huysmansa, Hennique’a. 1879 Podróż do Bretanii i na Jersey. Skandal wokół wiersza Une filie, którego publikacja staje się powodem głośnego procesu. Maupassant oskarżony o obrazę dobrych obyczajów. 1880 Śmierć Flauberta zbiega się w czasie z początkami sławy literackiej Maupassanta. Des vers – tomik wierszy pisanych w latach 1872–1880. Publikacja i natychmiastowy sukces noweli Boule de Suif. Maupassant może porzucić pracę w Ministerstwie i całkowicie poświęcić się pisarstwu. W ciągu dziesięciu lat opublikuje sześć powieści, dwieście sześćdziesiąt nowel, trzy wspomnienia z podróży i setki artykułów do gazet i czasopism. 1881 Wielki sukces zbioru nowel La Maison Tellier. Maupassant staje się jednym z najmodniejszych i najlepiej opłacanych pisarzy epoki. Podróż do Algerii. Liczne związki z kobietami. 1882 Mademoiselle Fiji – nowele kontynuujące niwę normandzką. Podróż do SaintRaphaël. „Nie znam nic równie pięknego, jak życie tułacza, życie od przypadku do przypadku. Być wolnym, pozbawionym wszelkich ograniczeń, pozbawionym obowiązków, pozbawionym nawet myśli o dniu jutrzejszym” (Miss Harriet, 1884). 1882 Zbiory nowel Les Contes de la Becasse i Clair de lune. Powieść Une Vie. Maupassant kupuje dom w okolicach Etretat. Ze związku z Josephine Litzelman rodzi się pierwsze z trojga nieślubnych dzieci Maupassanta. „Mało który mężczyzna nie wie, co znaczy mieć dziecko zapomniane, dziecko, o którym mówi się »to bękart «, dziecko, które począł, jak mnożące się drzewo – bez świadomości” (Un fils, 1882). 1884 Miss Harriett, Les soeurs Rondoli, Yvette – nowele. Au soleil – dziennik z podróży. Związek z hrabiną Potocką, która wywrze ogromny wpływ na pisarza. 1885 Contes du jour et de la nuit, Monsieur Parent – nowele. Bel-Ami – powieść. Maupassant podróżuje po Włoszech i Sycylii. Pobyt w Chatelgnyon, na kuracji zdrowotnej. Pisarz próbuje wszelkich metod, by walczyć z coraz to dokuczliwszymi skutkami choroby. Sięga po narkotyki, lecz nic nie przynosi mu ulgi. „Migrena, straszny ból, migrena, której tortury gorsze są od wszelkiego cierpienia, która kruszy umysł, rozprasza myśli, prowadzi do obłędu, owładnęła mną migrena” (Sur
l’eau, 1888). 1886 Podróż po Morzu Śródziemnym na zakupionym jachcie „Bel-Ami”. 1887 Mont-Oriol – powieść, Le Horla – nowele. Kilkumiesięczna podróż po Afryce Północnej. 1888 Sur l’eau – wspomnienia z podróży, Le Rosier de Madame Husson – opowiadania. Maupassant jest u szczytu sławy. Jego dzieła, nieustannie wznawiane, są tłumaczone na rosyjski, niemiecki, angielski, hiszpański. Pisarz, który zawsze dbał o swoje interesy finansowe, staje się właścicielem jednej z największych fortun literackich historii. 1889 Brat Maupassanta, Hervé, umiera w obłędzie. Głęboko przejęty, pisarz odczytuje w tej śmierci własne przeznaczenie: „Myślę, że i ja skończę w szaleństwie”. W powieści Fort comme la mort pisarz daje wyraz nurtującym go z coraz większą gwałtownością stanom niepokoju i melancholii. 1890 Przyjaciele spostrzegają wyraźne zmiany w wyglądzie Maupassanta, są świadkami pogłębiających się depresji, stanów irytacji, chwilowych utrat świadomości. Niezwykłą siłą woli pisarz kontynuuje pracę nad swoim dziełem – powieść Notre coeur, nowele L’Inutile Beauté, wspomnienia z podróży La Vie errante. Podróż na Lazurowe Wybrzeże i po Afryce Północnej. Maupassant odmawia przyjęcia Legii Honorowej. 1891 Musette – sztuka teatralna. Rosnące cierpienia, postępujący paraliż, zaniki pamięci i nieustający niepokój. Maupassant rozumie, że jest stracony: „Śmierć jest bliska i jestem obłąkany”. 1892 1 stycznia, po krótkiej wizycie u matki, Maupassant podcina sobie gardło. Przewieziony przez przyjaciół do kliniki doktora Blanche w Passy, koło Paryża, przeżyje osiemnaście miesięcy w obłędzie i umrze 6 lipca 1893 roku. „Dlaczego takie kontrasty – czarująca słodycz i bestialskość natury?” (L’Angelus, 1891).
WSTĘP Maupassant nie tworzył świata, opisywał ten istniejący. „Idzie o to – uczył go Flaubert – by w obserwowanym świecie uchylić tajemnic, których nikt nie dostrzegł i nie opisał”. W powieści Maupassanta nic nie jest zmyślone. Nietrudno o rodowód machinacji polityczno-finansowych czy dziennikarskich intryg opisanych na stronach Bel-Ami. Fikcyjna wyprawa do Maroka jest transpozycją ekspedycji kolonialnej do Tunezji – a zarazem wielokrotnie powtórzonego modelu zamorskich ingerencji Francji. Dziennik Życie Francuskie – świadek i narzędzie manipulacji politycznych najwyższej finansiery – miał za wzór Gil Blas, pismo, w którym Bel-Ami ukazywał się w odcinkach! Maupassant wyrósł w szkole realizmu i w szkole aktualności. Będąc dziennikarzem, poddany był pasjom swojego pokolenia. Francja, jaką znał – Francja Trzeciej Republiki – narodziła się z upadku Drugiego Cesarstwa, po przegranej wojnie z Prusami w 1871 roku. Powrót do demokracji dokonywał się na gruncie, który w niczym nie przypominał solidarności i entuzjazmu towarzyszących Rewolucji burżuazyjnej z 1789 roku. Rozwój zdawał się pogłębiać i utrwalać niesprawiedliwości. Obok luksusu, Paryż zamieszkiwany był przez biedotę, pozbawioną wszelkich nadziei na poprawę losu, chyba że na drodze nieuczciwości. Społeczeństwo przeżywało fazę kapitalizmu indywidualnego, gdzie nagromadzenie ogromnych fortun w rękach garstki ludzi faworyzowało flirt pieniądza z władzą. W chorej od skandali Francji lat 1870–1880 religia i moralność pozostawały obowiązującymi hasłami, lecz niczym więcej. Maupassant nienawidził hipokryzji swojego społeczeństwa; nienawidził wojny, kolonii i korupcji, nienawidził Legii Honorowej; Akademii i instytucji małżeństwa. W Bel-Ami zrywa maskę, pod którą kryje się egoizm możnych panów, burzy teorię o sprawiedliwości, ufundowaną na morzu niesprawiedliwości. Odpowiada na własne wyzwanie, w którym domagał się, by „w pełni sceptyczny i obdarzony przenikliwym umysłem finansista opisał własne życie, opowiedział wszystko, niczego nie ukrywając, i tak dał świadectwo historii całego pokolenia”. Maupassant pisał o polityce, lecz nie był politykiem. Byłoby okrutną pomyłką dopatrywać się w nim socjalisty czy anarchisty. Jego krytyka nie prowadzi do jakichkolwiek propozycji czy wizji społecznego ideału. Wręcz przeciwnie. Maupassant pogardzał tłumem i uważał się za wroga demokracji. Był on opozycjonistą na modłę opozycjonistów końca wieku, przekonanych o egoizmie wmontowanym w naturę człowieka, a domagających się ujawniania niebezpieczeństw z niego płynących. W pewnym sensie Maupassant był w swych przekonaniach politycznych niezwykle bliski nam, którzy dzisiaj wierzymy w korygujący charakter demokracji. Maupassant był pisarzem, który – kierowany własnym sumieniem i odwołując się
do sumienia czytelnika – nie zamykał oczu na mechanizmy społecznej nieuczciwości i publicznego zakłamania. Lecz polityka była dla niego tylko materiałem, obszarem życia dającym kształt ludzkim namiętnościom. Polityka Maupassanta to jego metafizyka, to odwieczny enigmat życia, w którym wszystko sprowadza się do tego, co niezmienne: miłość i samotność, zazdrość i zdrada, chciwość i wspaniałomyślność, erotyzm i śmierć – stosunki proste i podstawowe pomiędzy człowiekiem a jego ciałem, pomiędzy człowiekiem a jego bliźnim. Tak jak autentyczne są ludzkie uczucia, tak i słowa Maupassanta pozbawione są wszelkiej maniery i kokieterii. Język służy spojrzeniu, język – jak przejrzysta woda – jest prosty, precyzyjny, konieczny. Słowa przejrzyste, poprzez które odczytujemy tragedię ludzi ograniczonych, kalekich, niezdolnych wyzbyć się zwierzęcego egoizmu, a jednakże nie pozbawionych uczuć, nie wyłączając tych najgłębszych. Inscenizacja polityki wymaga pewnych uproszczeń, przedstawienia sytuacji i postaci typowych. Taką postacią jest Jerzy Duroy. W czasach burzliwych przemian w obyczajowości i moralności, kiedy nurt życia podważa tamę dotychczasowych zasad, trudno oprzeć się fascynacji bohaterem zrywającym wszelkie więzy krępujące w wypłynięciu na falę. Bel-Ami kierowany jest jednym tylko pragnieniem – tytaniczną żądzą posiadania. Wykorzystując swoją urodę i nadarzające się sposobności, realizuje swój cel. Jego pobudki są niskie, jego bezwzględność nieludzka, lecz sukces rozgrzesza go z wszelkich nieprawości, przynajmniej na płaszczyźnie społecznego uznania. Maupassant nie pogardzał ambicjami swego bohatera. Dał mu wiele z samego siebie. Czyż on sam, zakochany w hrabiankach – pragnął mieć wszystkie! – marzący o wielkim świecie i publicznych honorach, nie był owładnięty ambicjami stojącymi w zupełnej sprzeczności z wrażliwością artysty? Maupassant zapłacił wielką cenę za wolę stania się „Balzakiem kobiet z belle société”. Bel-Ami, jego bohater, nieustannie przegląda się w lustrze, by upewnić się co do własnego sukcesu. Osiąga ten sukces. Jego imię staje się synonimem idących czasów. A zarazem uświadamia nam, jak łatwo można zapomnieć o innych. T M OMASZ
ICHAŁOWSKI
I Jerzy Duroy poczekał, aż kasjerka wyda mu resztę z pięciu franków, i skierował się ku wyjściu. Dawny podoficer, dbały przy tym o swój wygląd, w sposobie bycia zachował coś żołnierskiego. Wyprostował się, podkręcił wąsa i rzucił w stronę siedzących przy stolikach zapóźnionych gości szybkie spojrzenie, jedno z tych spojrzeń ładnego chłopca, które łowią jak sieć. Kobiety obejrzały się za nim – trzy robotnice, starszawa nauczycielka muzyki, nie uczesana, zaniedbana, w zakurzonym kapeluszu, w źle uszytej sukni, i dwie mieszczki w towarzystwie małżonków – stali goście tej podrzędnej restauracji. Znalazłszy się na ulicy, zatrzymał się na chwilę z wahaniem. Był dwudziesty ósmy czerwca. Jerzy Duroy miał w kieszeni trzy franki czterdzieści, które musiały wystarczyć mu do końca miesiąca. Trzy franki czterdzieści to znaczy dwa śniadania albo dwa obiady – do wyboru. Po namyśle doszedł do wniosku, że ponieważ śniadania są po dwadzieścia dwa su, a obiady po trzydzieści, więc zadowalając się śniadaniami zyska franka dwadzieścia i będzie mógł zafundować sobie dwie kolacje składające się z chleba z kiełbasą i dwa kufle piwa na bulwarze. Był to jedyny luksus, na jaki sobie pozwalał, a zarazem największa przyjemność jego nocy. Skierował się w stronę ulicy Matki Boskiej Loretańskiej. Szedł w ten sam sposób, w jaki chodził wówczas, kiedy nosił jeszcze mundur huzara: z piersią podaną naprzód, rozstawiając nieco nogi, jakby dopiero przed chwilą zsiadł z konia. Brutalnie przepychał się zatłoczoną ulicą potrącając ludzi, którzy stanęli mu na drodze. Podniszczony cylinder zsunięty miał lekko na bok i głośno stukał obcasami o płyty chodnika. Wyglądem swym, postawą zdawał się rzucać wyzwanie przechodniom, kamienicom, całemu miastu, jak przystało na urodziwego wojaka, który przeszedł do cywila. Mimo że ubrany w garnitur za sześćdziesiąt franków, oznaczał się pewną elegancją, krzykliwą i trochę w złym smaku, niemniej jednak była to elegancja. Wysoki, przystojny, z wąsem pieniącym się nad wargą, jasnoniebieskimi oczyma o małych źrenicach, falującą ciemnoblond czupryną o rudawym odcieniu, uczesany z przedziałkiem przez środek, przypominał uwodzicieli z brukowych romansów. Był jeden z tych letnich wieczorów, kiedy w Paryżu nie ma czym oddychać. Miasto nagrzane jak pokój kąpielowy zdawało się ociekać potem. Granitowe otwory ścieków zionęły zatrutym oddechem, a przez niskie okienka mieszczących się w podziemiach kuchni dolatywał ohydny zapach pomyj i nieświeżych sosów. Przed bramami siedzieli na trzcinowych krzesłach stróże bez marynarek, paląc fajki. Przechodnie szli ociężałym krokiem, z kapeluszami w ręku. Doszedłszy do bulwaru, Jerzy Duroy zatrzymał się powtórnie, niezdecydowany. Miał ochotę udać się na Pola Elizejskie i w stronę Lasku Bulońskiego, aby odetchnąć
trochę świeżym powietrzem; jednocześnie trawiło go pragnienie przeżycia jakiejś przygody miłosnej. Jak się ona zacznie? Nie wiedział, lecz od trzech miesięcy każdego wieczoru żył oczekiwaniem. Ponieważ był ładny i umiał się podobać, udawało mu się od czasu do czasu uszczknąć nieco miłości, ale wciąż spodziewał się czegoś lepszego. Miał puste kieszenie i war we krwi. Kiedy na rogach ulic prostytutki ocierały się o niego szepcząc: „Chodź do mnie, śliczny chłopczyku” – obejmował go płomień. Nie śmiał jednak iść za nimi, nie mając czym zapłacić. Innych pocałunków pragnął zresztą, nie tak wulgarnych. Mimo to lubił miejsca uczęszczane przez prostytutki, ich bale, kawiarnie, ulice; lubił z nimi rozmawiać, wdychać ich ostre perfumy, czuć ich bliskość. To też były kobiety, kobiety biegłe w miłości. Nie czuł dla nich pogardy wrodzonej ludziom z towarzystwa. Skręcił w stronę Madeleine. Przed nim płynął tłum znużonych upałem ludzi. Oświetlone ostrym światłem ogródki wielkich kawiarń, zajmujące część chodnika, pełne były gości. Przed nimi na małych stoliczkach kwadratowych lub okrągłych stały szklanki z napojami w najrozmaitszych kolorach, czerwonymi, żółtymi, zielonymi, brązowymi. Wewnątrz karafek połyskiwały przezroczyste kawałki lodu, ochładzające przejrzysty płyn. Duroy zwolnił kroku. Czuł, że gardło ma wyschnięte. Męczyło go piekące pragnienie, jakie odczuwamy w upalne dni, i wyobrażał sobie rozkoszny chłód zimnego napoju spływającego do przełyku. Ale gdyby pozwolił sobie na dwa kufle piwa tego wieczoru, żegnaj skromna kolacjo dnia jutrzejszego! Zbyt dobrze znał godziny głodu pod koniec miesiąca. „Muszę wytrzymać do dziesiątej – postanowił – a wtedy wypiję mój kufel w Amerykańskim. Ale swoją drogą diabelnie chce mi się pić!” Objął wzrokiem mężczyzn siedzących przed pełnymi szklankami, wszystkich tych mężczyzn, którzy mogli swobodnie zaspokoić pragnienie. Z buńczuczną miną mijał kawiarnie, zerkał na gości i na podstawie ich ubioru i sposobu bycia taksował zawartość ich kieszeni. Ogarniał go gniew na tych ludzi wygodnie rozpartych, spokojnych. Musieli mieć przy sobie monety złote, srebrne i miedziaki. Każdy z nich musiał mieć przeciętnie około dwóch ludwików; w kawiarni było ich ze stu; sto razy po dwa ludwiki to cztery tysiące franków! – Łajdaki – szepnął kołysząc się przy tym z wdziękiem. Gdyby tak któryś z nich dostał się w jego ręce w ciemnej ulicy, ukręciłby mu szyję bez najmniejszych skrupułów, tak jak podczas manewrów ukręcał szyje kradzionym na wsi kurom i gęsiom. Przypomniały mu się dwa lata spędzone w Afryce, sposób, w jaki wymuszał okup na Arabach, kiedy stacjonował w zapadłych miejscowościach na południu. Okrutny i wesoły uśmiech przemknął mu po wargach na wspomnienie pewnej eskapady, która trzech mężczyzn z plemienia Ouled-Alane kosztowała życie, a jemu i jego
towarzyszom przyniosła dwadzieścia kur, dwa barany i temat do żartów na pół roku. Winnych nie udało się znaleźć; nie szukano ich zresztą, gdyż Arabów traktuje się po trosze jako łup należny żołnierzom. Niestety, w Paryżu sprawy przedstawiały się inaczej. Nie można było buszować z szablą u boku i rewolwerem w ręku, z dala od władz cywilnych i kodeksów, swobodnie. Czuł się jak podoficer w podbitym kraju – jego instynkty domagały się zaspokojenia. Jakże żałował, że nie jest już na pustyni! Dlaczegóż tam nie został! Spodziewał się, że w Paryżu czeka go coś lepszego. A tymczasem… To ma się nazywać życie? Językiem przesunął po podniebieniu, mlaszcząc lekko. Stwierdził, że jest wyschłe. Wokół niego przesuwał się tłum wycieńczony i powolny, a on myślał: „Co za zgraja! Wszyscy ci głupcy mają pieniądze w kieszeni!” Rozpychał ludzi ramieniem, pogwizdywał wesołe melodie. Potrącani mężczyźni odwracali się burcząc gniewnie, kobiety mówiły: „Gbur!” Minął Wodewil i zatrzymał się przed barem Amerykańskim, zastanawiając się, czy nie wstąpić jednak na piwo, tak go męczyło pragnienie. Zanim powziął decyzję, spojrzał na oświetlony od wewnątrz zegar pośrodku jezdni. Było kwadrans po dziewiątej. Znał siebie; wiedział, że jak tylko znajdzie się przed nim pełen kufel, wychyli go do dna. I co będzie robił potem, do godziny jedenastej? Ruszył dalej. „Dojdę do Madeleine – postanowił – a potem wrócę wolniutko”. Dochodząc do placu Opery natknął się na jakiegoś tęgiego mężczyznę, którego twarz wydała mu się znajoma. Zaczął iść za nim szukając w myśli i powtarzając półgłosem: – Skąd ja, u licha, znam tego gościa? Szperał we wspomnieniach, ale nie mógł sobie przypomnieć. I nagle pamięć podsunęła mu obraz tego samego mężczyzny, tylko szczuplejszego, młodszego, ubranego w mundur huzara. – Ależ to Forestier! – zawołał na głos i wydłużając krok, dogonił idącego przed nim, i klepnął go po ramieniu. Tamten odwrócił się, spojrzał na niego i zapytał: – Czego pan sobie życzy? Duroy roześmiał się. – Nie poznajesz mnie? – Nie. – Jerzy Duroy z szóstego pułku huzarów. Forestier wyciągnął do niego obie ręce: – Jak się masz, stary! – Doskonale, a ty? – Ja? Nie najlepiej. Wyobraź sobie, mam jakieś historie z płucami. Zaraz po powrocie do Paryża, cztery lata temu, nabawiłem się bronchitu w Bougival i od tej pory przynajmniej przez połowę roku kaszlę.
– Co ty powiesz! A wyglądasz zupełnie dobrze. Forestier ujął dawnego kolegę pod ramię i opowiedział mu o swej chorobie, o poradach, jakich zasięgał, o opiniach lekarzy, o tym, jak trudno mu, w jego sytuacji, stosować się do ich wskazań. Zalecono mu spędzić zimę na Południu. Ale czy on może? Jest żonaty i zajmuje odpowiedzialne stanowisko w dziennikarstwie. – Prowadzę dział polityki w Życiu Francuskim, pisuję sprawozdania z posiedzeń senatu dla Salut i od czasu do czasu kronikę literacką dla Planète. Doszedłem już do czegoś, jak widzisz. Duroy spoglądał na niego, zaskoczony. Forestier zmienił się bardzo, dojrzał. Jego sposób bycia, strój wskazywały na człowieka statecznego, pewnego siebie; jego brzuch na obfite kolacje. Niegdyś ten sam Forestier był szczupły i zwinny, nierozważny i skłonny do bitki, hałaśliwy i zawsze gotów do zabawy. W przeciągu trzech lat Paryż zrobił zeń zupełnie innego człowieka, tęgiego i pełnego powagi, z paroma nitkami siwizny na skroniach, chociaż nie miał więcej niż dwadzieścia siedem lat. – Dokąd idziesz? – zapytał tamten. – Bez celu – odpowiedział Duroy. – Chciałem się przejść, zanim wrócę do siebie. – To może pójdziesz ze mną do Życia Francuskiego, muszę przejrzeć kolumny, a potem wstąpimy gdzieś razem na piwo. – Bardzo chętnie. Szli, trzymając się pod rękę, bez trudu odnalazłszy dawną zażyłość, jaka łączy kolegów szkolnych i towarzyszy z tego samego pułku. – Co robisz w Paryżu? – zapytał Forestier. Duroy wzruszył ramionami: – Zdycham z głodu. Przyjechałem tu po służbie, żeby… żeby zrobić karierę, a raczej żeby być w Paryżu, po prostu. I od pół roku jestem urzędnikiem w dyrekcji kolejowej okręgu północnego, z pensją raptem tysiąc pięćset franków rocznie. – To rzeczywiście krucho – mruknął Forestier. – Zupełnie się z tobą zgadzam. Ale co mam robić? Jestem sam, nie znam nikogo, nikomu nie mogę się polecić. Dobrej woli mi nie brak, ale brak mi środków. Kolega zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, jak człowiek praktyczny, który ma wydać sąd, a potem powiedział z przekonaniem: – Widzisz, mój kochany, tutaj wszystko zależy od tupetu. Jak się ma spryt, łatwiej jest zostać ministrem niż naczelnikiem wydziału. Trzeba umieć narzucić swoją osobę, a nie prosić. Skąd, u diabła, wytrzasnąłeś tę posadę w dyrekcji? Czy nie mogłeś znaleźć nic lepszego? – Nie – odparł Duroy – chociaż szukałem na wszystkie strony. Ale w tej chwili mam właśnie coś na widoku. Proponują mi miejsce trenera w maneżu Pellerina. Miałbym tam, lekko licząc, jakieś trzy tysiące franków rocznie. Forestier zatrzymał się gwałtownie:
– Nie rób tego głupstwa, nawet gdybyś miał zarabiać tam i dziesięć tysięcy! Zamykasz sobie przyszłość. Póki pracujesz w biurze, nikt cię przynajmniej nie zna, jesteś w ukryciu i jeżeli masz głowę na karku, możesz się stamtąd wydostać i zrobić karierę. Ale jak zostaniesz trenerem, już przepadło. To tak jakbyś był maître d’hôtel w uczęszczanym przez cały Paryż lokalu. Ludzie z towarzystwa nigdy nie zapomnieliby, że udzielałeś lekcji konnej jazdy im i ich synom, nigdy już nie traktowaliby cię jak równego sobie. Zamilkł i zastanawiał się przez chwilę, a następnie zapytał: – Masz maturę? – Nie. Dwa razy próbowałem i dwa razy mi się nie udało. – Nic nie szkodzi, najważniejsze, że dobrnąłeś do ostatniej klasy. Wiesz mniej więcej, kto to był Cycero czy Tyberiusz? – Mniej więcej. – W porządku, nikt i tak nie orientuje się w tym dokładniej, oprócz może jakichś dwudziestu niedołęgów, którzy nie potrafią dać sobie rady w życiu. Powiadam ci, to żadna sztuka uchodzić za mądrego, wystarczy nie dać się nigdy przyłapać na gorącym uczynku nieuctwa. Trzeba umieć lawirować, obchodzić trudności, odwracać przeszkody, w odpowiedniej chwili zaimponować innym wiadomościami z encyklopedii. Ludzie są głupi jak but i ciemni jak tabaka w rogu. Mówił jak pewny siebie spryciarz, który zna życie, i uśmiechał się przy tym spoglądając na mijających go przechodniów. Lecz nagle zaczął kasłać. Przystanął, aby przeczekać atak, a później dodał ze zniechęceniem: – Czy to nie okropna rzecz, nie móc się pozbyć tego bronchitu? I to mimo lata! Och, tej zimy pojadę na kurację do Mentony. Trudno, zdrowie najważniejsze! Znaleźli się na bulwarze Poissonnière, przed wysokimi, oszklonymi drzwiami. Od wewnętrznej strony do szyb przyklejona była rozpostarta na całą szerokość gazeta. Parę osób stało tam czytając. Ponad drzwiami, niby wezwanie, widniał wielki ognisty napis: Życie Francuskie. Przechodzący ulicą ludzie wkraczali w obręb jasności, jaka biła od tych dwóch słów, ukazywali się w pełnym świetle, wyraźni, widoczni jak we dnie, a później znikali znów w mroku. Forestier pchnął drzwi: – Wejdź – powiedział. Duroy wszedł, skierował się na schody, imponujące i brudne, widoczne z ulicy, minął korytarz, gdzie dwaj gońcy powitali jego towarzysza ukłonami, i dotarł do poczekalni, zakurzonej i nieświeżej, o ścianach wybitych imitacją aksamitu w kolorze żółtozielonym, upstrzonego plamami i postrzępionego tu i ówdzie, jakby nadgryzły go myszy. – Siadaj – powiedział Forestier – za pięć minut wracam. Zniknął w jednych z trojga drzwi, jakie prowadziły z poczekalni w głąb lokalu.
W powietrzu unosił się jakiś specjalny, dziwny, trudny do określenia zapach – zapach redakcji. Duroy siedział nieruchomo, trochę onieśmielony, a przede wszystkim zaskoczony. Od czasu do czasu mijali go pędem jacyś ludzie i zanim zdążył im się przyjrzeć, znikali za drzwiami. Raz byli to młodzieńcy o zaaferowanym wyrazie twarzy, z powiewającą kartką w ręce, to znów zecerzy, którym spod poplamionej farbą płóciennej bluzy wyglądał nieskazitelnie biały kołnierzyk koszuli i sukienne spodnie, jakie noszą panowie z towarzystwa. Nieśli ostrożnie długie paski zadrukowanego papieru, odbitki wilgotne i świeże. Jeszcze innym razem zjawił się niski mężczyzna ubrany z przesadną elegancją, we wciętym surducie, obcisłych spodniach i spiczastych kamaszach – zapewne jakiś znany reporter przynoszący wieczorną kronikę. Przychodzili i inni, poważni, godni, w cylindrach z płaskimi, rondami, jakby ten specjalny kształt kapelusza miał ich odróżnić od reszty ludzi. Ukazał się Forestier pod rękę z jakimś wysokim, szczupłym mężczyzną między trzydziestką a czterdziestką, w czarnym ubraniu i białym krawacie. Brunet o ciemnej cerze, z podkręconymi do góry wąsikami, wyglądał na człowieka zadowolonego z siebie i przekonanego o własnej wyższości. – Do widzenia, drogi mistrzu – pożegnał go Forestier. Tamten uścisnął mu dłoń. – Do widzenia, mój kochany – i zbiegł po schodach pogwizdując przez zęby, z laseczką pod pachą. – Kto to jest? – zapytał Duroy. – Jakub Rival, słynny reporter, specjalista od pojedynków. Przeglądał odbitki. Garin, Moutel i on to trzej najlepsi, najdowcipniejsi sprawozdawcy działu aktualności, jakich mamy w Paryżu. Rival zarabia u nas trzydzieści tysięcy franków rocznie za dwa artykuły tygodniowo. Wychodząc spotkali niskiego, długowłosego mężczyznę o pokaźnej tuszy i zaniedbanym wyglądzie, który szedł po schodach sapiąc. Forestier ukłonił mu się bardzo nisko. – To Norbert de Varenne – powiedział – poeta, autor Martwych słońc, jeszcze jeden facet w cenie. Za każde opowiadanie, jakie nam przynosi, dostaje trzysta franków, a najdłuższe z nich nie przekraczają dwustu wierszy. Ale chodźmy do Neapolitańskiej, bo umieram z pragnienia. Ledwo usiedli przy stoliku, Forestier zawołał: – Dwa duże jasne – i wychylił swój kufel jednym haustem, podczas gdy Duroy pił powoli, rozkoszując się smakiem piwa jak rzeczą bezcenną i rzadką. Jego towarzysz milczał i zdawał się nad czymś zastanawiać, a po chwili zapytał znienacka: – A może byś spróbował dziennikarstwa? Duroy spojrzał na niego zaskoczony, a później odparł:
– Ależ… ależ ja jeszcze nigdy nic nie napisałem. – Ba! Spróbować można zawsze. Mógłbyś zacząć jako mój pomocnik. Zbierałbyś dla mnie wiadomości, odwiedzał, kogo należy, załatwiał pewne sprawy. Dostałbyś na początek dwieście pięćdziesiąt franków i zwrot kosztów przejazdów. Chcesz, żebym pomówił o tym z dyrektorem? – Oczywiście! – W takim razie wiesz co? Przyjdź do mnie jutro na kolację. Będzie u nas pięć czy sześć osób tylko, szef z żoną, Jakub Rival i Norbert de Varenne, których widziałeś w redakcji, i przyjaciółka mojej żony. Więc jak, przyjdziesz? Duroy zaczerwienił się, zakłopotany. – Widzisz… ja nie bardzo mam się w co ubrać – szepnął po chwili. – Jak to, nie masz fraka? – zdumiał się Forestier. – Psiakość, bez tego daleko nie zajedziesz. W Paryżu łatwiej obejść się bez łóżka niż bez fraka. Nagle wsunął rękę do kieszeni kamizelki, wydobył z niej parę złotych monet, wziął dwa ludwiki, położył je przed dawnym kolegą i powiedział z serdeczną poufałością: – Oddasz mi to, jak będziesz mógł. Wypożycz albo kup na raty wszystko, co potrzebne ci jest z ubrania. Musisz to jakoś urządzić, abyś mógł przyjść do mnie jutro o siódmej wieczorem na kolację. Mieszkam na ulicy Fontaine, pod siedemnastym. Duroy, zmieszany, zgarnął monety jąkając: – To naprawdę bardzo ładnie z twojej strony, dziękuję ci serdecznie, możesz być pewny, że nie zapomnę nigdy… – Dobrze, dobrze – przerwał tamten. – Jeszcze jedno piwo, co? I zawołał: –Kelner, dwa piwa! Kiedy już wypili, dziennikarz zapytał: – Masz ochotę powłóczyć się trochę po mieście? – Bardzo chętnie. Skierowali się w stronę Madeleine. – Dokąd pójdziemy? – zapytał Forestier. – Ludzie twierdzą, że w Paryżu zawsze da się znaleźć jakieś interesujące miejsce. Tymczasem ja, jak przyjdzie mi ochota rozerwać się trochę, nigdy nie wiem, gdzie pójść. Spacer po Lasku może być przyjemny tylko w towarzystwie kobiety, a nie zawsze ma się ją pod ręką; cafésconcerts to rozrywka w sam raz dla jakiegoś aptekarza z małżonką, ale nie dla mnie. Więc co robić? Doprawdy, nie wiadomo. Powinni by tu założyć jakiś park, coś w rodzaju parku Monceau, otwarty nocą, gdzie można by posłuchać dobrej muzyki i napić się czegoś orzeźwiającego, siedząc pod drzewami. Nie byłoby to miejsce zabaw, ale przechadzek. Odpowiednio wysoki wstęp przyciągałby piękne kobiety. Człowiek mógłby tam spacerować po wysypanych piaskiem alejach, oświetlonych elektrycznością, albo też usiąść sobie, gdyby chciał posłuchać muzyki. Coś takiego było kiedyś u Musarda, ale zalatywało podrzędnym lokalem. Za dużo tam było
muzyki tanecznej, a za mało przestrzeni, cienia, zmroku. To musiałby być jakiś bardzo ładny, bardzo rozległy ogród. Mógłby być uroczy, co? Dokąd chcesz iść? Duroy nie wiedział, co odpowiedzieć. Czuł się zakłopotany. Wreszcie zdecydował się: – Nie byłem jeszcze nigdy w Folies-Bergère. Chętnie bym tam wstąpił. – Do Folies-Bergère? – wykrzyknął jego towarzysz. – Ależ my się tam usmażymy! No, ale jak chcesz. To zresztą jeszcze nie najgorsze miejsce. Zawrócili w stronę Montmartru. Oświetlona fasada Folies-Bergère rzucała blask na zbiegające się przed nią cztery ulice. Rząd fiakrów czekał przed wejściem. Duroy zatrzymał przyjaciela, który zmierzał prosto do środka: – Nie mamy biletów. – To zbyteczne, jak idziesz ze mną – odparł tamten wyniośle. Kontrolerzy przywitali go ukłonami. Stojący pośrodku wyciągnął do niego rękę. – Ma pan jakąś przyzwoitą lożę? – zapytał dziennikarz. – Ależ oczywiście, proszę pana. Forestier wziął bilet, który tamten mu podał, pchnął obite skórą drzwi i znaleźli się w sali. Dym z papierosów i cygar przesłaniał, niby bardzo delikatna mgła, jej części bardziej odległe i scenę. Wznosił się białawymi smugami ku górze, zbierał pod kopulastym sklepieniem, tworząc wokół świecznika, nad pełną ludzi galerią pierwszego piętra, kłęby chmur jak na niebie. W szerokim korytarzu wejściowym, prowadzącym do półokrągłego westybulu, po którym krążyły wystrojone prostytutki i ciemno ubrani mężczyźni, grupa kobiet czekała na przychodzących przed jednym z trzech kontuarów, za którymi królowały umalowane i zwiędłe trzy sprzedawczynie napojów orzeźwiających i miłości. W wysokich lustrach za nimi odbijały się ich plecy i twarze przechodzących. Forestier rozsuwał skupionych w grupki ludzi, szybko szedł naprzód jak ktoś, kto ma prawo do ogólnego poważania. – Loża numer siedemnaście? – spytał jednej z bileterek. – Tędy, proszę pana. Znaleźli się w małej, drewnianej przegrodzie, odkrytej, wyściełanej czerwonym pluszem. Stały w niej cztery krzesła tego samego koloru, tak blisko siebie, że trudno się było między nimi prześliznąć. Usiedli: na prawo i na lewo od nich, po dwóch krańcach stykając się ze sceną, ciągnął się półkolem rząd takich samych przegród pełnych ludzi, którym widać było tylko górną część tułowia. Na scenie trzech mężczyzn w obcisłych trykotach popisywało się kolejno ćwiczeniami na trapezie. Najwyższy z nich wysuwał się na przód sceny szybkimi, drobnymi krokami, uśmiechał i pozdrawiał zebranych ruchem ręki, jakby przesyłał im pocałunek.
Pod trykotem rysowały się wyraźnie mięśnie ramion i nóg. Wypinał pierś, aby zatuszować zbytnią wypukłość brzucha. Uczesany ze starannym przedziałkiem pośrodku głowy, przypominał fryzjerczyka. Pełnym wdzięku krokiem dopadał trapezu i zawieszony na rękach opisywał w powietrzu wielkie koła lub też sztywno wyprostowany zastygał równolegle do podłogi, jedynie dłońmi trzymając się drążka. Później zeskakiwał na scenę, kłaniał się od nowa, uśmiechem dziękując pierwszym rzędom za brawa, i usuwał w głąb, za każdym krokiem demonstrując umięśnione nogi. Następny z trzech mężczyzn, nieco niższy, krępy, powtarzał to samo ćwiczenie, a w jego śłady szedł ostatni, najniższy, któremu publiczność okazywała najżywszą sympatię. Duroy nie zwracał jednak uwagi na scenę. Odwrócony do tyłu patrzył na westybul pełen mężczyzn i prostytutek. – Spójrz na pierwsze rzędy – powiedział Forestier – sami cnotliwi mieszczanie z małżonkami i dziećmi, poczciwe głuptasy, ciekawe widowiska; w lożach bywalcy bulwarów, paru artystów, parę dziwek trochę wyższej klasy. A za nami? Najdziwniejsza mieszanina, jaką można spotkać w Paryżu. Kim są ci mężczyźni? Przyjrzyj się im tylko. Kogo tam nie ma! Ale przeważają wszelkiego rodzaju męty. Masz, tu jacyś urzędnicy, tam reporterzy, oficerowie po cywilnemu, paru sutenerów, eleganci we frakach, którzy zjedli kolację w restauracji i wyszli z Opery, żeby pójść do Italiens. A oprócz tego cały tłum podejrzanych typów, o których chciałoby się dowiedzieć czegoś więcej. Co do kobiet, to wszystkie są jednego gatunku: takie, które jadają kolację w Amerykańskim, prostytutki po dwa albo trzy ludwiki, czyhające na cudzoziemców, bo ci płacą czasem po pięć, i dające znać swym stałym gościom, jak są wolne. Zna się je wszystkie od wielu lat, widuje każdego wieczora, w tych samych zawsze miejscach, chyba że odbywają kurację w Saint-Lazare albo w Lourcine. Duroy nie słuchał. Jedna z kobiet oparła się o lożę i spoglądała na niego. Była to tęga brunetka o ramionach pociągniętych wybielającą masą, o czarnych, podłużnych oczach podcienionych szminką, ujętych w łuki namalowanych brwi. Ciemny jedwab sukni opinał się na zbyt obfitym biuście. Ukarminowane wargi, czerwone jak rana, nadawały jej powierzchowności coś zwierzęcego, drapieżnego, dyszącego namiętnością, co wzbudzało pożądanie. Ruchem głowy przyzwała jedną z przyjaciółek, przechodzącą opodal, pulchną blondynkę o rudym odcieniu i powiedziała tak głośno, żeby Duroy mógł ją usłyszeć: – Spójrz, jaki ładny chłopiec. Gdyby chciał przespać się ze mną za dziesięć ludwików, nie powiedziałabym: nie. Forestier odwrócił się i z uśmiechem klepnął kolegę po kolanie: – To pod twoim adresem. Masz powodzenie, gratuluję. Były podoficer zaczerwienił się i machinalnie dotknął palcem dwóch złotych monet w kieszeni kamizelki. Kurtyna opadła; orkiestra grała teraz walca.
– Może byśmy się trochę przeszli po westybulu? – zaproponował Duroy. – Jak chcesz. Wyszli i od razu zagarnął ich strumień spacerujących. Popychani, stłoczeni, poszturchiwani posuwali się naprzód, mając przed oczyma ławicę kapeluszy. Trzymając się po dwie pod ręce, prostytutki przesuwały się bez trudu pomiędzy tłumem mężczyzn, prześlizgiwały się między ich łokciami, piersiami, plecami, widać było, że są w swoim żywiole, że pośród tej fali samców czują się jak u siebie. Duroy, zachwycony, pozwalał się unosić prądowi i chłonął z upojeniem powietrze przesycone zapachem tytoniu, ludzkich ciał i perfum. Tymczasem Forestier oblewał się potem, sapał, kasłał. – Chodźmy do ogrodu – powiedział. Skręcili na lewo i znaleźli się w krytym ogrodzie, gdzie tryskały ku górze dwie fontanny w złym smaku. Umieszczone w drewnianych skrzynkach cisy i tuje rozpościerały gałęzie ponad metalowymi stolikami, przy których siedzieli mężczyźni i kobiety, popijając. – Jeszcze jedno piwko – zaproponował Forestier. – Chętnie. Usiedli i obserwowali przechodzących. Od czasu do czasu któraś z nocnych łowczyń zatrzymywała się koło nich i pytała ze stereotypowym uśmiechem: – Może mnie pan czymś poczęstuje? A słysząc odpowiedź Forestiera: „Szklanką wody z fontanny” – oddalała się, mrucząc: – A to gbur! W pewnej chwili ukazała się tęga brunetka, która opierała się przedtem o ich lożę. Szła wyzywającym krokiem, trzymając pod rękę pulchną blondynkę. Tworzyły dobraną parę. Na widok Duroya uśmiechnęła się, jak gdyby ich oczy zdążyły już wyznać sobie jakieś intymne tajemnice. Przysunęła krzesło do ich stolika, drugie wskazała przyjaciółce, i siadając naprzeciw obu mężczyzn, rzuciła dźwięcznie: – Kelner, dwie wody z sokiem! – No, no, nie krępujesz się, widzę ! – powiedział Forestier ze zdziwieniem. – Strasznie mi się spodobał twój przyjaciel – odparła. – To naprawdę śliczny chłopiec. Czuję, że mogłabym stracić dla niego głowę. Duroy, onieśmielony, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Podkręcał wąsy i uśmiechał się głupio. Kelner przyniósł zamówioną wodę, kobiety wypiły ją jednym haustem i wstały. Brunetka skinęła przyjaźnie głową Duroyowi, i uderzając go lekko wachlarzem po ramieniu, powiedziała: – Dziękuję, kotku. Ale rozmowny to nie jesteś! Odeszły, kołysząc się w biodrach.
– Ależ ty naprawdę masz powodzenie u kobiet, mój drogi! – roześmiał się Forestier. – Nie lekceważ tego. To ci się może bardzo przydać. Zamilkł na chwilę, a później podjął, jakby dumając na głos: – Dzięki nim najprędzej można dojść do czegoś w życiu. Duroy uśmiechał się w milczeniu. – Zostajesz tu jeszcze? – zapytał Forestier. – Ja pójdę już, na dzisiaj mam dość. – Ja jeszcze chyba zostanę chwilę – szepnął Duroy. – Jest wcześnie. – W takim razie do widzenia – podniósł się Forestier. – Do jutra. Nie zapomnisz? ulica Fontaine siedemnaście, o wpół do ósmej. – Tak jest. Do jutra. Dziękuję ci. Uścisnęli sobie dłonie i dziennikarz oddalił się. Z chwilą jego zniknięcia Duroy poczuł się wolny i znów dotknął wesoło złotych monet w kieszonce. Później podniósł się i zaczął przechadzać, rozglądając się naokół. Wkrótce dostrzegł obie kobiety, brunetkę i blondynkę, jak spacerowały w tłumie mężczyzn z pewną siebie miną żebraczek miłości. Skierował się prosto w ich stronę, ale kiedy był tuż obok, zabrakło mu odwagi. – Odzyskałeś już mowę? – zapytała go brunetka. – Odzyskałem – bąknął i nie potrafił powiedzieć nic więcej. Przystanęli wszyscy troje, tamując na chwilę ruch. – Pójdziesz do mnie? – zapytała nagle kobieta. – Chętnie, ale mam tylko jednego ludwika. – To nic – uśmiechnęła się i wzięła go pod rękę na znak posiadania. Kiedy wychodzili, przeszło mu przez myśl, że pozostałe dwadzieścia franków starczy, aby wypożyczyć strój wieczorowy na kolację u Forestierów.
II – Przepraszam, gdzie mieszka pan Forestier? – Trzecie piętro na lewo. W uprzejmym tonie stróża wyczuwało się szacunek dla lokatora. Jerzy Duroy wszedł na schody. Był skrępowany, onieśmielony, nieswój. Po raz pierwszy w życiu włożył frak i niepokoił się, jak przedstawia się całość jego stroju. Zdawał sobie sprawę z jej braków. Półbuciki były z cienkiej skórki, gdyż lubił elegancko obutą stopę, ale nie lakierowane. Koszulę kupił w Luwrze za cztery franki pięćdziesiąt i na gorsie widniały już załamania. Niestety, reszta jego koszul znajdowała się w takim stanie, że nawet najlepszej nie mógł włożyć na tę wizytę. Trochę za szerokie spodnie zacierały linię nogi, zdawały plątać się wokół łydek i miały zmięty wygląd ubrań wypożyczanych i nie dopasowanych do figury tego, kto je wkłada. Tylko żakiet leżał mniej więcej dobrze. Duroy wolno wstępował po stopniach, z bijącym sercem, niespokojny, dręczony przede wszystkim obawą, że wyda się śmieszny. Nagle ujrzał naprzeciwko siebie jakiegoś mężczyznę w stroju wieczorowym, który spoglądał na niego. Znajdowali się tak blisko, że młody człowiek cofnął się, a później znieruchomiał ze zdumienia: tamten mężczyzna to było jego własne odbicie; na półpiętrze znajdowało się duże lustro aż do samej ziemi, stwarzające złudzenie dalekiej perspektywy. Przeniknął go dreszcz radości: nigdy by nie przypuszczał, że tak dobrze się prezentuje. W domu miał tylko małe lusterko ręczne i nie mógł przejrzeć się od stóp do głów. Nawet poszczególne części garderoby dostrzegał w nim z trudem i dlatego przesadnie wyolbrzymiał ich braki, poddając się panice, że będzie wyglądał groteskowo. Ujrzawszy się nagle w dużym lustrze, w pierwszej chwili nie poznał samego siebie. Swoje odbicie wziął za kogoś innego, za jakiegoś pana z towarzystwa, który wydał mu się bardzo elegancki. Przyjrzał się sobie z uwagą i doszedł do wniosku, że całość jest doprawdy zupełnie zadowalająca. Jak aktor przygotowujący się do występu zaczął teraz studiować swoją rolę. Uśmiechnął się, wyciągnął rękę, zrobił parę gestów, przybierał kolejno różne wyrazy twarzy mające wyrazić zdziwienie, zadowolenie, aprobatę. Uczył się subtelnych odcieni uśmiechu i sposobu patrzenia, aby umieć znaleźć się wobec dam, dać im wyczuć, że wzbudzają podziw i pożądanie. Otworzyły się jakieś drzwi. Duroy ruszył szybko po schodach przestraszony, że któryś z zaproszonych gości mógł go zobaczyć wdzięczącego się przed lustrem. Na drugim piętrze dojrzał jeszcze jedno lustro i zwolnił kroku, aby raz jeszcze przyjrzeć się własnej postaci. Nie miał sobie nic do zarzucenia. Uznał, że porusza się swobodnie. Napełniło go bezgraniczne zaufanie do samego siebie. Jakże mogłoby nie
powieść się w życiu człowiekowi z jego twarzą, jego pragnieniem zrobienia fortuny, jego wolą i jego niezależnością umysłu! Miał ochotę przebyć ostatnie piętro w podskokach. Po raz trzeci zatrzymał się przed lustrem, właściwym sobie gestem podkręcił wąsy, zdjął kapelusz, żeby przygładzić włosy, i jak to mu się nieraz zdarzało, mruknął do siebie półgłosem: – Pierwszorzędny wynalazek te lustra – po czym zadzwonił. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast i Duroy znalazł się naprzeciwko gładko wygolonego lokaja we fraku, tak pełnego godności, że na nowo ogarnął go niepokój, którego przyczyny nie potrafił sobie wytłumaczyć. Może podświadomie porównywał krój obu fraków? Ten lokaj w lakierkach zapytał go, odbierając płaszcz, który Duroy miał przewieszony przez rękę, aby ukryć plamy: – Kogo mam zaanonsować? I uchyliwszy portiery, rzucił nazwisko w stronę salonu, gdzie gość miał wejść. Duroy stracił nagle pewność siebie i stał, oddychając z trudem, przestraszony. Oto miał zrobić pierwszy krok w oczekiwaną, wymarzoną przyszłość. Przemógł jednak lęk i ruszył do salonu. W obszernym pokoju, pełnym światła i krzewów jak oranżeria, oczekiwała go jakaś młoda kobieta. Zatrzymał się zmieszany. Kim była ta uśmiechnięta dama? Przypomniał sobie, że Forestier jest żonaty, i myśl, że ta ładna, elegancka blondynka jest zapewne żoną jego przyjaciela, do reszty zbiła go z tropu. – Pani, jestem… – wyjąkał. Wyciągnęła do niego rękę. – Wiem; Karol opowiedział mi o wczorajszym spotkaniu. Cieszę się niezmiernie, że wpadł na ten dobry pomysł, aby poprosić pana do nas na kolację. Duroy zaczerwienił się aż po uszy i nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Czuł, że kobieta lustruje go od stóp do głów, waży każdy szczegół, osądza. Miał chęć przeprosić ją za braki swego stroju, znaleźć coś na ich usprawiedliwienie, ale nic nie przychodziło mu do głowy i nie odważył się poruszyć tego przykrego tematu. Usiadł w fotelu, który mu wskazała, i kiedy poczuł, jak ugina się pod nim elastyczne obicie, jak pieszczotliwy mebel obejmuje go delikatnym uściskiem swych miękkich oparć, wydało mu się, że wkracza w nowe życie, pełne uroku, że obejmuje w posiadanie coś rozkosznego, że staje się kimś, że dobija do brzegu. Spojrzał na panią Forestier, która nie spuszczała zeń wzroku. Ubrana była w suknię z bladoniebieskiego kaszmiru, pod którą rysowała się wyraźnie jej zgrabna postać o obfitym biuście. Ręce i dekolt wynurzały się z piany białych koronek zdobiących wycięcie sukni i krótkie rękawy. Włosy podczesane do góry wiły się lekko ponad karkiem, chmurką delikatnego blond puszku ocieniając szyję. Duroy odzyskiwał pewność siebie. Spojrzenie tej kobiety przypominało mu, sam
nie wiedział dlaczego, spojrzenie dziewczyny spotkanej poprzedniego dnia w FoliesBergère. Szarobłękitny kolor oczu pani Forestier nadawał im dziwny wyraz. Nos miała wąski, wargi pełne, brodę dość mięsistą, rysy nieregularne. Tworzyło to całość pełną uroku i przebiegłości. Była to jedna z tych twarzy kobiecych, w których każda linia ma swoisty wdzięk i wymowę, a każde drgnienie zdaje się wyjawiać coś lub też ukrywać. – Od dawna jest pan w Paryżu? – zapytała po chwili milczenia. – Od paru miesięcy zaledwie – odparł, odzyskując powoli równowagę. – Pracuję w dyrekcji kolei, ale Forestier obiecał mi, że może uda mu się wciągnąć mnie do dziennikarstwa. Uśmiechnęła się życzliwie i powiedziała, zniżając głos: – Słyszałam o tym. Zadźwięczał dzwonek. Lokaj zaanonsował: – Pani de Marelle. Była to niska brunetka. Weszła do salonu żwawym krokiem, ujęta od stóp do głów w obcisły pokrowiec ciemnej, prostej sukni. Wpięta we włosy czerwona róża przyciągała gwałtownie wzrok, poddawała właściwą tej szczególnej urodzie żywą, niespokojną nutę. Za panią de Marelle postępowała mała dziewczynka w krótkiej sukience. Pani Forestier poderwała się na przywitanie. – Dzień dobry, Klotyldo. Dzień dobry, Magdaleno. Uściskały się. Dziewczynka, ze spokojną pewnością siebie osoby dorosłej, podała do pocałunku czoło, mówiąc: – Dzień dobry, ciociu. Pani Forestier ucałowała ją, a następnie przedstawiła sobie gości: – Pan Jerzy Duroy, kolega Karola, pani de Marelle, moja przyjaciółka i daleka krewna. – Proszę, niech się pan czuje jak u siebie w domu. Nasze zebrania mają charakter zupełnie swobodny – dorzuciła. Młody człowiek skłonił się. Lecz znowu otworzyły się drzwi i ukazał się w nich tęgi, okrągły mężczyzna, na którego ramieniu wspierała się wysoka, piękna kobieta, wyższa od niego i o wiele młodsza, o wyglądzie pełnym powagi i dystynkcji. Był to pan Walter, deputowany, finansista, człowiek interesów. Żyd z południa Francji, dyrektor Życia Francuskiego, i jego żona, z domu Basile-Ravalau, córka bankiera. Następnie zjawili się jeden po drugim elegancki Jakub Rival i Norbert de Varenne, z wyświeconym kołnierzem fraka, na który opadały włosy sięgające aż do ramion, zostawiając tu i ówdzie białe ślady łupieżu. Jego niedbale zawiązany krawat nie był już pierwszej świeżości. De Varenne
podszedł do pani domu z wdziękiem podstarzałego eleganta i złożył pocałunek na jej dłoni. Jego długie włosy spłynęły na rękę młodej kobiety. Nadszedł i Forestier, przepraszając za spóźnienie. Musiał zostać trochę dłużej w redakcji w związku ze sprawą Morela. Morel, deputowany radykalny, zainterpelował ministra odnośnie kredytów, których ten domagał się na kolonizację Algeru. – Kolacja podana – oznajmił służący. Towarzystwo przeszło do jadalni. Duroy znalazł się pomiędzy panią de Marelle a jej córką. Od nowa czuł się zażenowany i bał się, że nie będzie wiedział, jak się posługiwać widelcem, łyżką i kieliszkami. Było ich aż cztery, jeden lekko zabarwiony na niebiesko. Do jakiego napoju mógł być przeznaczony? W milczeniu spożyto zupę, a następnie Norbert de Varenne zapytał: – Czytaliście państwo sprawozdanie z procesu Gauthiera? Co za zabawna historia! Rozmowa zeszła na temat tego procesu o cudzołóstwo i szantaż. Mówiono o nim nie tak, jak roztrząsa się wiadomości z gazet w gronie rodziny, ale jak mówią lekarze o chorobach albo przekupki o jarzynach. Cytowane fakty nie wzbudzały oburzenia ani zdziwienia; z zawodową ciekawością starano się dociec ich głębokich, utajonych przyczyn, okazując przy tym całkowitą obojętność dla samej zbrodni. Usiłowano wyjaśnić źródła poszczególnych postępków, znaleźć wytłumaczenie dla procesów myślowych, które spowodowały dramat będący jedynie rezultatem pewnego stanu umysłu, dostępnym analizie naukowej. Również i kobiety brały żywy udział w tych rozważaniach. Następnie przyszła kolej na inne wydarzenia dnia. Omawiano je, komentowano, naświetlano z różnych stron i ustalano ich wagę, podchodząc do nich w ten specyficzny, właściwy dostawcom nowin, sprzedawcom komedii ludzkiej po tyle a tyle od wiersza, praktyczny sposób, w jaki kupcy oglądają, obracają w dłoniach i ważą przedmioty, które mają podsunąć konsumentom. Wreszcie ktoś wspomniał o jakimś pojedynku i wtedy zabrał głos Jakub Rival. To była jego domena i nikt inny nie miał prawa mówić na ten temat. Duroy nie śmiał wtrącić się do rozmowy. Od czasu do czasu spoglądał na sąsiadkę, której krągły biust przyciągał jego wzrok. Kolczyk z diamentem zawieszonym na złotej nitce spływał jej na szyję, jak kropla wody. Od czasu do czasu rzucała jakąś uwagę, która wywoływała uśmiech na jego usta. Jej dowcip pełen był świeżości, lekki, nieoczekiwany – dowcip figlarnej dziewczynki, która dobrze zna życie, podchodzi doń pogodnie i sądzi je z pobłażliwym sceptycyzmem. Duroy na próżno szukał jakiegoś odpowiedniego komplementu, który mógłby jej powiedzieć. Nie znajdując żadnego, zajmował się jej córeczką, obsługiwał ją, podsuwał półmiski, nalewał napoje. Dziewczynka, bardziej stateczna w obejściu niż matka, dziękowała mu poważnymi skinieniami głowy, mówiąc: – To bardzo uprzejmie z pana strony – i z zaabsorbowaną minką przysłuchiwała się rozmowom dorosłych.
Kolacja była bardzo dobra i każdy rozpływał się w pochwałach. Pan Walter miał wilczy apetyt, jadł, nie odzywając się prawie, i rzucał spod okularów ukośne spojrzenia na podsuwane mu półmiski. Norbert de Varenne dotrzymywał mu kroku, upuszczając od czasu do czasu kroplę sosu na gors koszuli. Forestier, pełen uśmiechniętej powagi, czuwał nad wszystkim, zamieniając niekiedy z żoną porozumiewawcze spojrzenia, jak to czynią wspólnicy jakiegoś trudnego przedsięwzięcia, które jednak układa się zgodnie z ich życzeniem. Twarze gości poczerwieniały, głosy brzmiały coraz donośniej. Co pewien czas lokaj nachylał się do ucha któregoś z biesiadników, pytając szeptem: – Corton, château-laroze? Duroy zasmakował w cortonie i za każdym razem kazał napełniać sobie kieliszek. Ogarniała go rozkoszna wesołość, która biła mu do głowy, opływała członki, przenikała całego. Czuł, że owładnęła nim niczym nie zmącona szczęśliwość życia i myśli, ciała i duszy. Nabrał ochoty, żeby mówić, żeby zabłysnąć, żeby zwrócić na siebie uwagę i zyskać poklask, tak jak reszta tych panów, których najmniejszym słowem delektowało się całe towarzystwo. Rozmowa toczyła się wartko; jedne z rzucanych myśli pociągały drugie, to znów jakieś słówko, jakiś drobiazg wystarczał, aby temat odmienił się nagle. Wreszcie, omówiwszy wydarzenia dnia i musnąwszy przy tej okazji tysiąc innych spraw, goście powrócili do kwestii interpelacji pana Morela odnośnie kolonizacji Algeru. Między jednym a drugim daniem pan Walter rzucił kilka sceptycznych uwag i tłustych żartów na ten temat. Forestier streścił swój artykuł, mający ukazać się następnego dnia. Jakub Rival domagał się wprowadzenia w Algerze rządów wojskowych, przyznawania ziemi wszystkim oficerom, którzy odsłużą trzydzieści lat w koloniach. – W ten sposób – mówił – Alger zaludni się ludźmi energicznymi, którzy będą go znali i kochali od dawna, będą władali językiem tubylców i orientowali się we wszystkich najważniejszych zagadnieniach lokalnych, o które z reguły potykają się świeżo przybyli. – I owszem – przerwał mu Norbert de Varenne – będą orientowali się we wszystkim oprócz rolnictwa. Będą mówili po arabsku, ale nie będą wiedzieli, jak się flancuje buraki i jak się sieje zboże. Będą się dobrze znali na szermierce i wcale na nawozach. Moim zdaniem, wrota do tego kraju powinny stać otworem dla wszystkich. Ludzie zdolni dadzą tam sobie radę – reszta odpadnie sama. Takie jest prawo kształtowania się społeczeństwa. Zapadło milczenie. Zebrani uśmiechali się. I wtedy odezwał się Jerzy Duroy, sam dziwiąc się brzmieniu swego głosu, jakby słyszał go po raz pierwszy:
– Czego brak tam najbardziej, to urodzajnej ziemi. Posiadłości naprawdę rentowne kosztują tyle, co we Francji, i nabywane są jako lokata kapitałów przez bogatych Paryżan, gdy tymczasem prawdziwym kolonistom, biedakom, którzy opuszczają kraj z braku chleba, dostają się skrawki pustyni, gdzie nic nie rośnie, bo nie ma wody. Wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Poczuł, że się czerwieni. – Pan zna Alger? – zapytał pan Walter. – I owszem – odpowiedział. – Spędziłem tam przeszło dwa lata i byłem kolejno w trzech prowincjach. Zapominając nagle o interpelacji pana Morela, Norbert de Varenne zaczął wypytywać Duroya o pewne szczegóły obyczajowe, o których wspominał mu pewien oficer. Chodziło o Mzab, tę dziwaczną małą republikę arabską wyrosłą w samym sercu Sahary, w najbardziej wyschłej części tych spalonych słońcem okolic. Duroy dwukrotnie przejeżdżał przez Mzab i opowiadał zebranym o obyczajach panujących w tym niezwykłym kraju, gdzie kropla wody jest na wagę złota, gdzie każdy mieszkaniec bierze udział w życiu publicznym, gdzie uczciwość w stosunkach handlowych przewyższa uczciwość ludów cywilizowanych. Podniecony winem i pragnieniem sukcesu mówił żywo i ze swadą. Przytaczał wojskowe anegdotki, typowe dla życia Arabów sceny, przygody wojenne. Udało mu się nawet znaleźć parę malowniczych wyrażeń dla przedstawienia tych okolic pustynnych, niemiłosiernie zżeranych przez słońce. Oczy kobiet utkwione były w niego. – Czerpiąc ze swoich wspomnień, mógłby pan napisać cykl interesujących artykułów – powiedziała powoli pani Walterowa. Wówczas pan Walter rzucił młodemu człowiekowi uważne spojrzenie sponad okularów, tak jak to robił, przyglądając się twarzom; potrawom przyglądał się spod okularów. Forestier potrafił wykorzystać właściwy moment: – Właśnie wczoraj wpominałem panu, drogi szefie, o panu Duroy, prosząc dla niego o stanowisko pomocnika dla mnie w zbieraniu wiadomości politycznych. Od czasu kiedy opuścił nas Marambot, nie mam nikogo, kim mógłbym wyręczyć się w sprawach poufnych i niecierpiących zwłoki. Jest to ze szkodą dla pisma. Papa Walter spoważniał i zdjął zupełnie okulary, aby móc dobrze przyjrzeć się Duroyowi, a później powiedział: – Nie ulega wątpliwości, że pan Duroy posiada umysłowość oryginalną. Jeżeli zechciałby przyjść do mnie jutro o trzeciej, to moglibyśmy omówić tę sprawę. A później dodał po chwili milczenia, zwracając się całkowicie w stronę młodego człowieka: – Najlepiej będzie, jeżeli przygotuje pan nam od razu cały cykl powiastek afrykańskich. Opowie pan swoje wspomnienia, powiąże z tym zagadnienie kolonizacji – tak jak przed chwilą. To będzie akurat na czasie i jestem pewien, że
bardzo spodoba się naszym czytelnikom. Ale niech się pan pośpieszy! Pierwszy artykuł potrzebny mi jest na jutro albo na pojutrze, dopóki Zgromadzenie debatuje jeszcze nad tymi sprawami. Idzie o to, aby znęcić publikę. – Ma pan doskonały tytuł dla tego cyklu: Wspomnienia strzelca afrykańskiego, prawda, panie Norbercie? – dorzuciła pani Walterowa z właściwym jej poważnym wdziękiem, który sprawiał, że słowa jej zdawały się być dowodem szczególnej przychylności. Stary poeta, który późno zyskał sobie sławę, nie znosił i lękał się młodych. – I owszem, tytuł doskonały – odparł sucho. – Idzie tylko o to, aby dalszy ciąg również był w tym samym tonie, w tym cała trudność. Właściwa nuta – oto, co w muzyce nazywamy tonem. Pani Forestier obejmowała Duroya spojrzeniem opiekuńczym i uśmiechniętym, spojrzeniem znawcy, które zdawało się mówić: „Och, ty na pewno dojdziesz do czegoś w życiu”. Pani de Marelle kilkakrotnie odwracała się w jego stronę, a brylant w jej uchu drżał bez przerwy, jak gdyby delikatna kropla za chwilę miała się oderwać i upaść. Jej córeczka, nieruchoma i poważna, siedziała z głową pochyloną nad talerzem. Lokaj obszedł stół, nalewając do niebieskich kieliszków johannisberga. Forestier złożył ukłon panu Walterowi i wzniósł toast: – Za pomyślność Życia Francuskiego! Wszyscy skłonili się w stronę uśmiechniętego szefa, a Duroy, pijany triumfem, wychylił kieliszek jednym tchem. Wydawało mu się, że byłby zdolny wypróżnić całą beczułkę, zjeść wołu, zadusić lwa. Czuł, że jakaś nadludzka siła przenika jego członki, a nieodparte postanowienie i bezgraniczna nadzieja jego umysł. Był teraz pośród tych ludzi jak u siebie w domu; udało mu się zdobyć miejsce pomiędzy nimi. Spoglądał na ich twarze z nieznanym mu dotąd poczuciem pewności i wreszcie odważył się zwrócić do swej sąsiadki: – Ma pani najpiękniejsze kolczyki, jakie widziałem kiedykolwiek. Odwróciła się ku niemu z uśmiechem: – To mój własny pomysł, żeby zawiesić brylanty ot tak, zwyczajnie, na złotych nitkach. Wyglądają jak krople rosy, prawda? – Wyglądają czarująco… ale nie w każdym uchu byłyby tak piękne – szepnął zmieszany własną odwagą i drżąc, aby nie powiedzieć jakiegoś głupstwa. Podziękowała mu spojrzeniem, jednym z tych jasnych spojrzeń kobiecych, które docierają aż do serca. Odwracając głowę, napotkał wzrok pani Forestier, wciąż tak samo życzliwy, lecz zabarwiony – tak mu się przynajmniej wydawało – żywszym nieco odcieniem wesołości, ironią i zachętą. Mężczyźni mówili teraz wszyscy naraz, podnosząc chwilami głos i gestykulując. Dyskutowano na temat kolei podziemnej, która miała być założona w Paryżu.
Kwestię tę wyczerpano dopiero przy deserze, gdyż każdy miał wiele do powiedzenia o powolności paryskich środków komunikacji, o złych stronach tramwajów, o niewygodach jazdy omnibusem i niegrzeczności woźniców we fiakrach. Następnie towarzystwo opuściło jadalnię i przeszło na kawę. Duroy, dla żartu, podał ramię dziewczynce. Podziękowała mu poważnie i wspięła się na palce, aby dosięgnąć dłonią jego łokcia. Wchodząc do salonu, Duroy po raz drugi doznał uczucia, że wkracza do oranżerii. W czterech rogach pokoju wysokie palmy rozpościerały eleganckie liście sięgające sufitu i rozwidlające tam jak strumienie fontann. Po dwu stronach kominka dwa fikusy, okrągłe jak kolumny, pięły się ku górze warstwami długich ciemnozielonych liści, a stojące na fortepianie dwa nieznane krzewy okryte kwieciem, jeden różowym, a drugi białym, wyglądały jak nierzeczywiste – zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe. Powietrze tchnęło świeżością i jakąś niejasną, łagodną wonią, której nie sposób było określić ani nazwać. Młody człowiek, bardziej pewny siebie teraz, uważnie przyjrzał się salonowi. Nie był on duży; nic w nim nie rzucało się w oczy oprócz krzewów; nie uderzał żaden kolor specjalnie żywy; czuło się w nim jednak atmosferę dobrobytu i spokoju, która otulała miękko jak pieszczota. Ściany obite były staromodną materią, której nikły fiolet ożywiały drobne kwiatki z żółtego jedwabiu, wielkości muszek. Portiery z szaroniebieskiego sukna, ozdobione haftowanymi goździkami w kolorze czerwonym zasłaniały drzwi; rozproszone po pokoju rozmaitej wielkości i kształtu fotele, olbrzymie i maleńkie, szezlongi, pufy i taborety pokryte były jedwabiem Louis XVI lub pięknym utrechckim aksamitem w wiśniowy deseń na kremowym tle. – Napije się pan kawy? Pani Forestier wyciągnęła ku niemu pełną filiżankę z przyjacielskim uśmiechem, który nie schodził jej z ust. – Dziękuję, bardzo chętnie. Wziął filiżankę z jej rąk, a kiedy pochylał się trwożliwie, aby srebrnymi szczypczykami nabrać cukru z cukierniczki, którą obnosiła córeczka pani de Marelle, młoda kobieta powiedziała półgłosem: – Niech się pan stara zdobyć względy pani Walterowej – i oddaliła się, zanim zdążył odpowiedzieć. Duroy wypił najpierw kawę, bojąc się, że mógłby upuścić filiżankę na dywan, a następnie, uwolniony od tego kłopotu, zaczął szukać okazji, aby podejść do żony swego przyszłego szefa i nawiązać z nią rozmowę. W pewnej chwili zauważył, że trzyma ona w ręku pustą filiżankę, a siedząc z dala od stolika nie wie, gdzie ją postawić. Zerwał się. – Pozwoli pani, że jej usłużę.
– Dziękuję panu. Odniósł filiżankę i powrócił. – Nie wyobraża sobie pani, ile dobrych chwil zawdzięczałem Życiu Francuskiemu, kiedy służyłem w Afryce. To naprawdę jedyna gazeta, jaką można czytać, będąc poza Francją, gdyż przewyższa wszystkie inne wysokim poziomem literackim, dowcipem i różnorodnością tematów. Znajdujemy tam wszystko, co nas interesuje. Uśmiechnęła się z uprzejmą obojętnością i odparła poważnie: – Mąż mój zadał sobie wiele trudu, aby stworzyć ten typ dziennika, odpowiadający dzisiejszym potrzebom. Nawiązała się rozmowa. Duroy z łatwością operował banałami; miał ujmujący głos, pełne wdzięku spojrzenie i wąsy o nieodpartym uroku: lekko rudawe, kręcone, gęste, ocieniały górną wargę wznosząc się po bokach, nieco jaśniejsze na końcach. Mówili o Paryżu i okolicy, o wybrzeżu Sekwany, o kurortach, o przyjemnościach lata, o wszystkich tych rzeczach, o których można mówić w nieskończoność, nie wysilając przy tym umysłu. W pewnej chwili zbliżył się do nich Norbert de Varenne z kieliszkiem likieru w ręku. Duroy wycofał się dyskretnie. Pani de Marelle, która przed chwilą rozmawiała z panią Forestier, zwróciła się niespodzianie w jego stronę. – Więc zamierza pan próbować swych sił w dziennikarstwie? Zaczął jej wówczas opowiadać coś niejasno o swych projektach na przyszłość, a następnie podjął tę samą rozmowę, jaką prowadził przed chwilą z panią Walterową. Teraz, lepiej orientując się w poruszanych tematach, mógł zabłysnąć. Powtarzał jako własne myśli to, co usłyszał, spoglądając bez przerwy w oczy siedzącej naprzeciw niego kobiety, jakby pragnął nadać swym słowom jakieś głębsze znaczenie. Ona ze swej strony opowiedziała mu parę anegdot z werwą kobiety, która wie, że jest dowcipna, i pragnie być zawsze interesująca; jej sposób bycia nabierał cech pewnej poufałości: kładła rękę na ramieniu Duroya, zniżała głos, mówiąc mu jakieś błahostki, co nadawało im charakter zwierzeń. Bliskość tej młodej kobiety, która okazywała mu zainteresowanie, wprowadziła Duroya w uniesienie. Pragnął móc natychmiast poświęcić się dla niej, bronić jej, pokazać, co jest wart. Powolność, z jaką odpowiadał na jej pytania, wskazywała na wytężoną pracę myśli. Lecz nagle, bez powodu, pani de Marelle zawołała: – Laurynko! Dziewczynka podeszła. – Usiądź tutaj, moje dziecko, przy oknie mogłabyś się zaziębić. Duroya ogarnęła szalona chęć uściskać małą, jak gdyby jakaś cząstka tego pocałunku miała później dotrzeć do jej matki. – Czy pozwoli panienka, że ją pocałuję? – zapytał wytwornie, ojcowskim tonem.
Dziewczynka podniosła na niego oczy ze zdziwieniem. – Powiedz: dobrze, proszę pana, pozwolę, ale tylko wyjątkowo dzisiaj – rzekła, śmiejąc się, pani de Marelle. Duroy wziął dziewczynkę na kolana i musnął wargami jej włosy faliste i miękkie. – Co, moja córka nie uciekła? – zauważyła ze zdumieniem pani de Marelle. – To nadzwyczajne! Na ogół pozwala się całować tylko kobietom. Widocznie nie można się panu oprzeć, panie Duroy. Młody człowiek zaczerwienił się i nic nie odpowiedziawszy, kołysał lekko dziewuszkę na kolanie. Podeszła do nich pani Forestier i wydała okrzyk zdumienia: – Laurynka obłaskawiona? Wprost nie do wiary! Również Jakub Rival z cygarem w ustach zmierzał w ich stronę. Duroy wstał, aby się pożegnać. Bał się, że jakimś niezręcznym słowem mógłby popsuć to, co udało mu się osiągnąć, zaszkodzić rozpoczętym podbojom. Ukłonił się, uścisnął lekko wyciągnięte ku niemu małe dłonie kobiet i potrząsnął energicznie dłońmi mężczyzn. Zauważył, że ręka Jakuba Rivala, sucha i ciepła, odpowiedziała serdecznie na jego uścisk, ręka Norberta de Varenne, wilgotna i zimna, wymykała się spomiędzy palców, ręka papy Waltera, zimna i miękka, pozbawiona była wyrazu, a ręka Forestiera pulchna i letnia. – Jutro o trzeciej, nie zapomnij – powiedział mu półgłosem przyjaciel. – Och, nie bój się, nie zapomnę! Znalazłszy się na schodach, miał ochotę puścić się biegiem, tak gwałtowna była jego radość. Zaczął przeskakiwać po dwa stopnie, gdy nagle w wielkim lustrze na drugim piętrze zauważył pana, który w podskokach zmierzał mu na spotkanie; zatrzymał się zawstydzony, jakby przyłapano go na gorącym uczynku. Następnie przyglądał się sobie długo, oczarowany, że jest tak ładnym chłopcem. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, a następnie, żegnając się ze swym odbiciem, ukłonił się bardzo nisko, ceremonialnie, tak jak się kłania wybitnym osobistościom.
III Znalazłszy się na ulicy, Jerzy Duroy zawahał się: sam nie wiedział, co ma robić. Miał chęć biec, marzyć, iść przed siebie, dumając o przyszłości i wdychając łagodne powietrze nocy. Lecz myśl o serii artykułów dla papy Waltera nie opuszczała go i postanowił udać się prosto do domu, aby zasiąść do pracy. Szybkim krokiem doszedł bulwarem zewnętrznym do ulicy Boursault, na której mieszkał. Jego dom, sześciopiętrowa kamienica, zamieszkany był przez dwadzieścia skromnie żyjących rodzin robotniczych i mieszczańskich. Wchodząc na schody, których brudne stopnie oświetlił zapałką i na których poniewierały się skrawki papierów, niedopałki i obierzyny, doznał uczucia obrzydzenia i zapragnął jak najprędzej opuścić to miejsce, zamieszkać tak jak ludzie bogaci, w domu czystym, gdzie schody przykryte są chodnikiem. Ciężki zapach jadła, publicznej ubikacji i ciał ludzkich, zastarzały zapach brudu i starych murów, którego żaden przeciąg nie byłby zdolny usunąć z tego pomieszczenia, wypełniał je od góry do dołu. Pokój młodego człowieka, na piątym piętrze, wznosił się, jak nad głęboką przepaścią, nad wylotem tunelu Kolei Zachodniej przy dworcu Batignolles. Duroy otworzył okno i oparł się o gzyms pokryty zardzewiałą blachą. Pod nim, na dnie ciemnego leja, trzy czerwone światła semaforów przypominały wielkie ślepia jakiejś bestii; nieco dalej widniały inne i jeszcze inne, jeszcze dalej. Krótkie lub przeciągłe gwizdki co chwila przeszywały noc, jedne bliskie, inne ledwie dosłyszalne, od strony Asnières. Ich modulacje przypominały głos ludzki przyzywający kogoś. Jeden z nich rozlegał się coraz bliżej, jego płaczliwe wołanie z każdą chwilą wzmagało się i wkrótce ukazało się ogromne żółte światło toczące się z wielkim hałasem. Duroy spoglądał na długi różaniec wagonów znikający w głębi tunelu. Po chwili rzekł do siebie: – No, do roboty! – Postawił lampę na stole, lecz w chwili kiedy zasiadał do pisania, spostrzegł, że ma w domu tylko papier listowy. To nic, użyje go rozkładając kartkę na całą długość. Umoczył pióro w kałamarzu i swoim najpiękniejszym pismem wykaligrafował tytuł: Wspomnienia strzelca afrykańskiego Następnie zastanowił się, jak zacząć pierwsze zdanie. Siedział z głową w dłoniach, z oczyma utkwionymi w rozłożony przed nim biały kwadrat papieru. O czym miał pisać? Nie znajdował teraz w pamięci nic z tego, o czym opowiadał niedawno, ani jednej anegdoty, ani jednego wydarzenia, nic. Nagle pomyślał: „Najlepiej będzie, jak zacznę od mego wyjazdu”. I napisał: „Było to w roku 1874, około piętnastego maja. Francja, wyczerpana, wypoczywała po klęskach…”. Urwał, nie wiedząc, jak nawiązać do tego, co zamierzał powiedzieć dalej, do swego
odjazdu, podróży, pierwszych wrażeń. Po dziesięciu minutach namysłu postanowił odłożyć do następnego dnia napisanie wstępu i zabrać się od razu do jednego z opisów Algeru. Rzucił na papier: „Alger jest miastem o niezmąconej bieli…”, ale nie potrafił dodać nic ponadto. Widział przed sobą we wspomnieniach to ładne miasto pełne światła, spływające kaskadą płaskich domów ze wzgórza ku morzu, ale nie znajdował ani jednego słowa, aby wyrazić to, co ujrzał tam niegdyś, czego doznał. Z wielkim wysiłkiem dorzucił: „Zamieszkują je częściowo Arabowie”… Po czym cisnął pióro na stół i wstał. Na małym żelaznym łóżku, gdzie jego ciało pozostawiło wgłębienie, dostrzegł swoje codzienne ubranie, rzucone niedbale, puste, zmęczone, oklapłe, brzydkie jak łachmany w kostnicy. Na trzcinowym krześle obok jego kapelusz, jego jedyny kapelusz, przewrócony dnem do góry zdawał się prosić o jałmużnę. Ściany pokryte szarą tapetą w niebieskie kwiaty miały tyleż plam co kwiatów, jakichś dawnych plam, podejrzanych, których pochodzenia nie sposób dociec. Może to było rozgniecione robactwo, a może krople oliwy, ślady lepkich od pomady palców lub piany, która prysnęła z miednicy przy myciu. Pachniało tu wstydliwą nędzą, nędzą paryskich pokoi do wynajęcia. Podniósł się w nim gniew na to ubóstwo jego życia. Pomyślał, że musi wydostać się stąd, i to natychmiast, skończyć od dnia jutrzejszego z tą egzystencją pełną niezaspokojonych potrzeb. Nagle z powrotem ogarnął go zapał do pracy. Usiadł przy stole i od nowa zaczął szukać zdań, które by potrafiły oddać dziwną i uroczą fizjonomię Algeru, tego przedpokoju Afryki tajemniczej i głębokiej, Afryki wędrownych Arabów i nieznanych Murzynów, Afryki niezbadanej i kuszącej, której zwierzęta – nieprawdopodobne, stworzone jakby do bajek – pokazują nam czasem w parkach: strusie, owe dziwaczne kury, gazele, owe boskie kozy, żyrafy zadziwiające i groteskowe, poważne wielbłądy, monstrualne hipopotamy, niekształtne nosorożce i goryle, owych przerażających braci człowieka. Czuł niejasno, że jakieś myśli napływają mu do głowy; umiałby je może wypowiedzieć, ale nie potrafił wyrazić ich słowem pisanym. Ta bezsilność napełniała go wzburzeniem. Wstał ponownie; dłonie miał wilgotne, krew pulsowała mu w skroniach. Wzrok jego padł na rachunek od praczki przyniesiony tego wieczora przez stróżkę i ogarnęła go nagła rozpacz. Cała jego radość, zaufanie do samego siebie, wiara w przyszłość znikły w jednej chwili. Skończone, wszystko skończone, nie dokona już niczego, nie będzie niczym. Czuł się pusty, niezdolny do czegokolwiek, niepotrzebny, przekreślony. I z powrotem oparł się o okno właśnie w chwili, kiedy z tunelu wynurzył się z gwałtownym łoskotem pociąg. Poprzez pola i równiny podążał ku morzu. Do serca Duroya wśliznęło się wspomnienie o rodzicach.
Pociąg ten przejedzie obok nich, o kilka mil zaledwie od ich domu. W myśli ujrzał ów mały domek na wzgórzu, wznoszący się nad Rouen i olbrzymią doliną Sekwany, u wejścia do wsi Canteleu. Jego rodzice mieli tam niewielki szynk, karczmę, do której schodzili się w niedzielę mieszkańcy przedmieść. Nazywała się ona Pod Pięknym Widokiem. Ojciec i matka Duroya chcieli, żeby ich syn został prawdziwym panem, i posłali go do gimnazjum. Kiedy skończył szkołę i odpadł przy maturze, wstąpił do wojska z zamiarem zostania oficerem, pułkownikiem, generałem. Lecz zniechęcony do życia wojskowego, jeszcze przed upływem pięciu lat postanowił osiąść w Paryżu i zrobić fortunę. Kiedy upłynął okres służby, pojechał tam głuchy na prośby rodziców, którzy zawiedzeni w swych nadziejach chcieli go chociaż mieć przy sobie. Lecz teraz on z kolei nabrał wiary w przyszłość, spodziewał się sukcesu, a choć nie wiedział jeszcze dokładnie, w jakich odniesie go okolicznościach, to jednak pewien był, że potrafi je stworzyć i wykorzystać. Kiedy był w pułku, cieszył się powodzeniem u kobiet. Miał za sobą parę łatwych triumfów, parę przygód z paniami z lepszego towarzystwa. Uwiódł córkę pewnego poborcy podatkowego, która chciała wszystko rzucić i pojechać za nim, i żonę pewnego adwokata, która usiłowała popełnić samobójstwo z rozpaczy, że ją porzucił. Koledzy mówili o nim: „To chłop kuty na cztery nogi, cwaniak, spryciarz, który zawsze potrafi dać sobie radę” – i Duroy przyrzekł sobie być rzeczywiście kutym na cztery nogi cwaniakiem, spryciarzem. Jego mentalność Normandczyka bogatego w doświadczenia wyniesione z wojska i z pobytu w Afryce, gdzie napatrzył się grabieżom, niedozwolonym transakcjom i podejrzanym zyskom, przesiąkniętego właściwymi podoficerom wyobrażeniami o honorze i patriotyzmie, skłonnego do przechwałek, przypominała pudełko o potrójnym dnie, w którym można znaleźć wszystkiego po trochu. Co w nim jednak przeważało, to chęć zrobienia kariery. Ani się spostrzegł, kiedy znów zaczął marzyć, jak to bywało każdego wieczora. Wyobrażał sobie w myślach jakąś wspaniałą przygodę miłosną, która pozwalała mu z miejsca zrealizować jego plany. Poślubiał córkę bankiera lub jakiegoś arystokraty spotkaną na ulicy i z punktu zniewoloną jego czarem. Ostry gwizd lokomotywy, która wynurzyła się z tunelu jak królik z jamy i jadąc pełną parą, skierowała się ku parowozowni, gdzie miała odpocząć, przywrócił go do rzeczywistości. W przypływie nieokreślonej lecz radosnej nadziei, która zawsze tkwiła w nim gdzieś w głębi, posłał przed siebie, w noc, pocałunek – pocałunek miłosny ku kobiecie, na którą czekał, namiętny pocałunek ku fortunie, której pożądał. Następnie zamknął okno i zaczął się rozbierać, mrucząc: – Ba, jutro będę lepiej dysponowany. Dziś mam zbyt zaprzątniętą głowę. A poza tym może też trochę za dużo wypiłem. W
tych okolicznościach trudno jest dobrze pracować. Położył się do łóżka, zgasił światło i prawie natychmiast usnął. Obudził się wcześnie, jak budzimy się w dni pełne nadziei lub troski, i wyskoczywszy z łóżka, otworzył okno, aby wychylić duszkiem filiżankę świeżego powietrza, jak mówił. Domy na ulicy de Rome, naprzeciwko, po drugiej stronie toru kolejowego, jaśniały w świetle wschodzącego słońca jakby pociągnięte połyskliwą bielą. W oddali, na prawo, widać było pagórki w Argenteuil, wzgórza w Sannois, wiatraki w Orgemont spowite delikatną niebieskawą mgiełką, podobną do unoszącego się w powietrzu przejrzystego welonu. Duroy przyglądał się przez chwilę odległym polom i szepnął: – Diablo dobrze by tam było w taki dzień jak dzisiaj. – Następnie uświadomił sobie, że musi zabrać się do pracy, i to od razu, dał więc dziesięć su synowi stróżki i posłał go do biura z wiadomością, że jest chory. Usiadł przy stole, umoczył pióro w kałamarzu, ujął głowę w dłonie i zaczął się zastanawiać. Na próżno. Ani jedna myśl nie przychodziła mu do głowy. Nie zbiło go to jednak z tropu. „Och, nie mam jeszcze wprawy” – pomyślał. „To taki sam zawód jak każdy inny i trzeba się go najpierw nauczyć. Ktoś musi mi na początku pomóc. Pójdę do Forestiera. To dla niego kwestia dziesięciu minut i artykuł będzie gotowy”. Ubrał się. Kiedy znalazł się na ulicy, doszedł do wniosku, że jest jeszcze zbyt wcześnie, aby mógł zjawić się u kolegi, który na pewno sypiał do późna. Wolnym krokiem przechadzał się więc pod drzewami bulwaru zewnętrznego. Nie było jeszcze dziewiątej, kiedy wszedł do parku Monceau; cały ogród, niedawno podlany, tchnął wilgotną świeżością. Usiadłszy na ławce, popadł w zadumę. Przed nim spacerował tam i z powrotem jakiś młody człowiek, bardzo elegancki; z pewnością czekał na kobietę. Nadeszła po chwili szybkim krokiem, zawoalowana, i zamieniwszy z nim krótki uścisk dłoni, ujęła go pod ramię, po czym oddalili się oboje. Burzliwe pragnienie miłości zawładnęło sercem Duroya, pragnienie miłości dystyngowanej, pachnącej, delikatnej. Podniósł się i ruszył dalej, myśląc o Forestierze. Ten to miał szczęście! Znalazł się pod jego drzwiami akurat w chwili, kiedy Forestier wychodził. – To ty? O tej porze? Czy chciałeś czegoś ode mnie? Duroy zmieszany, że zjawił się w nieodpowiedniej chwili, wyjąkał: – Chciałem… chciałem, widzisz, nie mogę sobie dać rady z tym moim artykułem, wiesz, z tym dla pana Waltera, o Algerze. To zresztą zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że nigdy nie miałem do czynienia z piórem. W tym też potrzebna jest wprawa jak we wszystkim. Jestem pewien, że prędko jej nabiorę, ale na razie nie bardzo
umiem się do tego zabrać. Mam różne pomysły, wiem, co chciałbym napisać, ale nie potrafię tego wyrazić. Przerwał z lekkim wahaniem. Forestier uśmiechał się złośliwie. – Znam to. – Tak, to zdarza się zapewne wszystkim początkującym – podjął Duroy. – Więc właśnie chciałem… chciałem prosić cię o pomoc… Ty poradzisz sobie z tym w dziesięć minut, a mnie dasz przy okazji lekcję dobrego stylu. Bez twoich wskazówek nie wybrnę. Forestier uśmiechał się w dalszym ciągu z rozbawioną miną. Klepnął dawnego kolegę po ramieniu i powiedział: – Porozmawiaj z moją żoną, ona może ci pomóc równie skutecznie jak ja. Zdążyłem ją już wyszkolić. Nie mam w tej chwili czasu, bo gdyby nie to, chętnie sam bym ci służył. Duroy, nagle onieśmielony, wymawiał się. – Ależ nie, nie mogę przecież zjawić się u niej o tej porze. – Możesz śmiało. Wstała już i zastaniesz ją w moim gabinecie. Porządkuje mi notatki. – Nie, to niemożliwe – protestował Duroy. Forestier wziął go za ramiona, wykręcił i popchnął w stronę schodów: – A idźże, głuptasie, kiedy ci mówię. Nie będziesz mnie chyba zmuszał, żebym wracał na trzecie piętro, aby ci towarzyszyć i samemu przedstawić twoją sprawę. – Dziękuję ci, pójdę sam – zdecydował się wreszcie Duroy. – Powiem twojej żonie, że zmusiłeś mnie, ale to dosłownie zmusiłeś, abym udał się do niej. – Doskonale, nie zje cię, bądź spokojny. I nie zapomnij przypadkiem, że o trzeciej masz być w redakcji. – Nie bój się, będę pamiętał. Forestier oddalił się spiesznym krokiem, a Duroy wolno wchodził po schodach, stopień za stopniem, zastanawiając się, co ma powiedzieć, i niepokojąc, jak zostanie przyjęty. Otworzył mu służący. Był w niebieskim fartuchu, w ręce trzymał szczotkę do zamiatania. – Pan wyszedł – oznajmił, nie czekając, aż gość coś powie. – Proszę zapytać pani Forestier – nalegał Duroy – czy może mnie przyjąć, i uprzedzić ją, że przychodzę z polecenia jej męża, którego spotkałem na ulicy. Czekał chwilę. Służący powrócił, otworzył jakieś drzwi po prawej stronie i powiedział: – Pani prosi. Pani Forestier siedziała w fotelu w niewielkim pokoju, którego ściany całkowicie znikały za półkami z ciemnego drzewa pełnymi książek. Różnokolorowe okładki, czerwone, żółte, zielone i niebieskie ożywiały swą barwnością monotonne rzędy
tomów. Pani Forestier, otulona białym peniuarem przybranym koronką, odwróciła się z uśmiechem i wyciągnęła rękę ukazując nagie ramię, które wychyliło się z głębokiego rozcięcia rękawa. – Tak wcześnie? – powiedziała, a po chwili dorzuciła – to nie jest bynajmniej wyrzut, tylko zwykłe pytanie. – Och – wyjąkał – nie chciałem wchodzić na górę, ale mąż pani, którego spotkałem przed bramą, zmusił mnie do tego. Doprawdy, tak jestem zmieszany, że nie śmiem nawet powiedzieć, co mnie sprowadza. – Niech pan siada i mówi. W palcach obracała zręcznie gęsie pióro, a przed nią leżał duży arkusz papieru do połowy zapisany. Widocznie wejście młodego człowieka przerwało jej pracę. Duroy odniósł wrażenie, że nie po raz pierwszy siedzi przy tym stole i nie po raz pierwszy oddaje się temu zajęciu, a w gabinecie męża czuje się równie swobodnie jak u siebie w salonie. Peniuar pachniał delikatnie świeżą wonią porannej toalety. Jerzy widział w wyobraźni młode ciało, pulchne i ciepłe, otulone delikatnie miękką materią. – A więc, cóż to takiego? – podjęła, widząc, że gość milczy. – Otóż… – szepnął z wahaniem – ale doprawdy nie śmiem nawet… Otóż wczoraj wieczorem pracowałem do późna… a dziś rano wstałem bardzo wcześnie… chciałem napisać ten artykuł o Algerze, który pan Walter zamówił u mnie… i jakoś nic z tego nie wyszło… podarłem wszystko… Nie mam jeszcze wprawy w tej pracy i chciałem poprosić pani męża o pomoc… raz tylko… Przerwała mu, śmiejąc się z całego serca, uszczęśliwiona, rozbawiona i mile połechtana: – I on poradził panu przyjść do mnie?… To naprawdę bardzo ładnie… – Tak, powiedział mi, że pani wybawi mnie z kłopotu jeszcze lepiej niż on… Ale ja nie chciałem pani trudzić, nie miałem odwagi, pojmuje pani… Podniosła się. – To będzie czarująca współpraca. Jestem ogromnie rada, że wpadł pan na ten pomysł. Proszę, niech pan siądzie na moim miejscu, bo w redakcji znają moje pismo. I napiszemy artykuł, który odniesie sukces. Usiadł, wziął do ręki pióro, rozłożył kartkę papieru i czekał. Pani Forestier przyglądała się tym przygotowaniom, stojąc. Później sięgnęła po papierosa i zapaliła. – Nie potrafię pracować bez papierosa – powiedziała. – Więc o czym pan chce opowiedzieć? Podniósł ku niej głowę ze zdziwieniem. – Ależ nie wiem. Dlatego właśnie przyszedłem do pani… – I owszem, ja pomogę panu sformułować to, co pan chce powiedzieć – podjęła. – Przyrządzę sos, ale muszę znać samo danie.
Siedział zakłopotany, a wreszcie odezwał się z wahaniem: – Chciałbym opowiedzieć o mojej podróży od samego początku… Pani Forestier usiadła naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu, i spoglądając mu w oczy, rzekła: – Więc niech pan opowie wszystko po kolei, wolno, nie pomijając żadnych szczegółów, a już ja wybiorę z tego, co należy. Widząc, że nie potrafi ruszyć z miejsca, zaczęła wypytywać go jak ksiądz na spowiedzi, starając się przypomnieć mu zapomniane szczegóły, spotkanych ludzi, sylwetki dostrzeżone w przelocie. Zmusiwszy go w ten sposób do mówienia, po piętnastu minutach przerwała mu nagle: – A teraz weźmiemy się do pisania. Wyobraźmy sobie, że opowiada pan swe wrażenia przyjacielowi, co pozwoli panu napisać całą masę głupstw, robić najróżnorodniejsze uwagi, zachować całkowitą naturalność i – o ile się da – dowcip. Zaczynajmy: Mój drogi Henryku, chciałeś wiedzieć, co to jest Alger – dowiesz się więc. Nie mając nic lepszego do roboty w lepiance z wyschłego błota, która służy mi za pomieszczenie, będę ci wysyłał rodzaj pamiętnika pisanego dzień po dniu, godzina po godzinie. Będzie on może czasem trochę swobodny, ale to nic, nie musisz przecież pokazywać go znajomym damom… Przerwała, aby zapalić zgasłego papierosa, i natychmiast ucichło także skrzypienie pióra po papierze. – Piszemy dalej – powiedziała. Alger jest rozległą krainą francuską graniczącą z wielkimi, nieznanymi krainami, które nazywamy pustynią, Saharą, Afryką centralną itd. Alger jest bramą, uroczą białą bramą tego dziwnego kontynentu. Ale najpierw trzeba się do niej dostać, co nie dla każdego jest takie proste. Jestem, jak wiesz, doskonałym woltyżerem – ujeżdżam konie naszego pułkownika – ale można być dobrym jeźdźcem, a kiepskim marynarzem. Tak właśnie jest ze mną. Przypominasz sobie majora Simbretas, którego nazywaliśmy doktorem Ipéca? Kiedy uważaliśmy się za dojrzałych do spędzenia dwudziestu czterech godzin w błogosławionym kraju infirmera, szliśmy do niego. Przyjmował nas, siedząc na krześle, z rozstawionymi nogami, w odwiecznych czerwonych spodniach, z dłońmi opartymi na kolanach a łokciami w powietrzu, tak że tworzyły jakby most; wywracał oczami i przygryzał białego wąsa. Przypominasz sobie jego wskazania: „Żołnierz ten i ten cierpi na rozstrój żołądka. Proszę dać mu środek na wymioty nr 3 według mojej recepty, a następnie na dwanaście godzin zwolnić od zajęć i będzie zdrów”. Niezawodny lek doktora Ipéca panował u nas wszechwładnie. Zażywszy go,
ponieważ tak było trzeba, rozkoszowaliśmy się dwunastoma godzinami dobrze zasłużonego wypoczynku. Aby dotrzeć do Afryki, mój kochany, trzeba przez godzin czterdzieści poddawać się działaniu innego niezawodnego środka na wymioty według recepty Towarzystwa Transatlantyckiego. Pani Forestier zacierała ręce uradowana swoim pomysłem. Podniosła się i zapaliwszy nowego papierosa, zaczęła chodzić po pokoju, dyktując; wargi jej, po bokach zaciśnięte, środkiem układały się w mały, okrągły otworek, którym smużki dymu wydostawały się najpierw prosto ku górze, a później rozszerzały, rozpływały w powietrzu, zostawiając miejscami szare pasma, jakby przezroczystą mgłę, opar podobny do przędzy pajęczej. Odsuwała czasem dłonią ten obłok lekki a nieustępliwy, czasem zaś rozczepiała go palcem i przyglądała się później z uwagą dwóm niknącym powoli smugom. Duroy, podniósłszy głowę, śledził każde jej poruszenie, każde drgnięcie, każdy gest; zabawiała się dymem, ale myślą była gdzie indziej. Układała teraz przygody podróży, kreśliła portrety współtowarzyszy, którzy narodzili się w jej wyobraźni, szkicowała historię flirtu z pewną damą, żoną kapitana piechoty, jadącą do męża. Następnie usiadłszy, poprosiła gościa, aby zaznajomił ją z topografią Algeru najzupełniej jej obcą. Po dziesięciu minutach orientowała się w niej równie dobrze jak Duroy i nakreśliła krótki rozdział o geografii politycznej i zagadnieniach kolonialnych, aby wprowadzić w nie czytelnika i umożliwić mu zrozumienie poważnych problemów, jakie miały być poruszane w następnych artykułach, po czym opisała wycieczkę do prowincji Oran, wycieczkę zmyśloną – głównym tematem tego ustępu były kobiety, Mauretanki, Żydówki, Hiszpanki. – Tylko to interesuje naprawdę – twierdziła. Zakończyła pobytem w Saidzie, u stóp wyniosłych płaskowzgórzy, i awanturką miłosną podoficera Jerzego Duroy z hiszpańską robotnicą z Aïn-el-Hadjar. Opisywała nocne spotkania pośród nagich skał przy wtórze wycia i szczekania szakali, hien i psów arabskich. – Dalszy ciąg jutro – zakończyła wesoło, a później dodała, wstając – tak się pisze artykuły, drogi panie. A teraz proszę podpisać. Duroy wahał się. – No, niechże się pan podpisze! Roześmiał się i napisał u dołu strony: Jerzy Duroy. W dalszym ciągu spacerowała po pokoju, paląc papierosa, a on patrzył na nią wciąż, nie znajdując żadnych słów, aby jej podziękować, szczęśliwy, że jest blisko niej. Ta rodząca się zażyłość przejmowała go uczuciem wdzięczności i zmysłowego zadowolenia. Wydawało mu się, że wszystko, co otacza tę kobietę, stanowi jej cząstkę, wszystko, nawet ściany pokryte książkami. Fotele, meble, powietrze, w
którym unosił się zapach tytoniu, miały w sobie coś specjalnego, pełnego czaru, co pochodziło od niej. – Jak się panu spodobała moja przyjaciółka, pani de Marelle? – spytała go niespodziewanie. Zaskoczyło go to. – Uważam… uważam, że jest urocza. – Prawda? – Tak, niewątpliwie. Miał ochotę dodać: „Ale nie tak urocza jak pani”. Nie ośmielił się jednak. – A gdyby pan wiedział, jaka ona wesoła, oryginalna, inteligentna! – ciągnęła. – Wystarczy chwilę z nią porozmawiać, żeby znaleźć się w świecie autentycznej cyganerii. I dlatego właśnie mąż nie kocha jej wcale. Widzi same tylko wady, a nie docenia zalet. Wiadomość, że pani de Marelle jest zamężna, wprawiła Duroya w zdumienie. A przecież było to rzeczą zupełnie naturalną. – Ach, to pani de Marelle jest mężatką? – zapytał. – A czym jest jej mąż? Pani Forestier wzruszyła nieznacznie ramionami i podniosła brwi tym samym gestem pełnym niezrozumiałej treści. – Och! Inspektorem kolejowym okręgu północ. Do Paryża przyjeżdża raz na miesiąc i spędza tu tydzień. Jego żona nazywa to „tygodniem przymusu”, „tygodniowym haraczem” albo „tygodniem wielkopostnym”. Kiedy pozna ją pan bliżej, przekona się pan, co to za subtelna i miła kobieta. Mógłby ją pan odwiedzić któregoś dnia. Duroy nie myślał już o tym, że powinien się pożegnać i wyjść; zdawało mu się, że zostanie tu na zawsze, że jest u siebie. Lecz nagle otworzyły się drzwi i ukazał się jakiś wysoki mężczyzna, którego nie zaanonsowano uprzednio. Na widok nieznajomego zatrzymał się. Pani Forestier zmieszała się najpierw, lecz po chwili powiedziała tonem najzupełniej naturalnym, chociaż z lekkim rumieńcem na twarzy: – Niechże pan wejdzie, drogi przyjacielu, i pozwoli sobie przedstawić kolegę Karola, pana Jerzego Duroy, przyszłego dziennikarza. A później uzupełniła oficjalnie: – Najlepszy i najbliższy z naszych przyjaciół, hrabia de Vaudrec. Panowie zamienili ukłony i spojrzeli sobie głęboko w oczy, po czym Duroy natychmiast się wycofał. Nie zatrzymywano go. Wybąkał parę słów podziękowania, uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń młodej kobiety, jeszcze raz ukłonił się przybyszowi, który zachował obojętny i poważny wyraz twarzy człowieka z towarzystwa, i wyszedł zmieszany, jakby popełnił jakąś niezręczność.
Znalazłszy się na ulicy, poczuł się smutny i nieswój, jakby dręczyło go jakieś utajone nieszczęście. Szedł przed siebie, rozmyślając, skąd ta nagła melancholia; nie potrafił sobie na to odpowiedzieć, lecz surowa twarz hrabiego de Vaudrec, niemłodego już i siwiejącego, o spokojnym i zuchwałym wyrazie bogacza pewnego siebie, nie znikała mu sprzed oczu. Uświadomił sobie, że przybycie nieznajomego, kładąc kres czarującemu sam na sam, w którym jego serce zdążyło zasmakować, napełniło go uczuciem chłodu, beznadziejności, jakie potrafią w nas czasem obudzić czyjeś przypadkiem posłyszane słowa, czyjaś udręka, której się domyślamy, najdrobniejsze czasem głupstwo. I chociaż nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, wydało mu się, że tamten człowiek był niezadowolony, zastawszy go u pani Forestier. Nie miał już nic do roboty aż do godziny trzeciej, a dochodziła dopiero dwunasta. W kieszeni znalazł jeszcze sześć franków pięćdziesiąt; wstąpił na śniadanie do restauracji Duvala, a później spacerował po bulwarze. Punkt o trzeciej wszedł na schody redakcji Życia Francuskiego. Na ławce siedzieli gońcy z założonymi rękami, a za czymś, co przypominało niewielką katedrę, woźny rozdzielał nadeszłą przed chwilą korespondencję. Wszyscy tu zachowywali się z godnością, wyglądali dostojnie i elegancko, jak przystało na pracowników wielkiego pisma; cała ta dekoracja była jakby stworzona po to, aby imponować przybywającym. – Czy mógłbym zobaczyć się z panem Walterem? – zapytał Duroy. – Pan dyrektor jest na konferencji – odparł woźny. – Może zechce pan chwilę poczekać. I wskazał mu poczekalnię, w której siedzieli interesanci. Można w niej było dostrzec mężczyzn pełnych powagi i dostojeństwa, ze wstążeczką legii w klapie, i mężczyzn zaniedbanych, starannie ukrywających kołnierzyk i mankiety koszuli. Ich zapięte pod szyją surduty nosiły na przodzie ślady plam przywodzących na myśl zarysy mórz i kontynentów. Znajdowały się tam również trzy kobiety. Jedna z nich, ładna, uśmiechnięta, wystrojona, przypominała kokotę; jej sąsiadka pomarszczona, wystrojona również, ale w sposób surowy, z tragicznym grymasem na twarzy, miała w sobie coś zmiętego, nienaturalnego, co cechuje zazwyczaj byłe aktorki, rodzaj zwietrzałej, sztucznej młodości niby zjełczały zapach dawnych miłostek. Trzecia z kobiet, w żałobie, siedziała w rogu, przybrawszy pozę niepocieszonej wdowy. Duroy pomyślał, że przyszła prosić o wsparcie. Upłynęło dwadzieścia minut, a nie poproszono żadnego z interesantów. Duroy wpadł na pewien pomysł; zawrócił do woźnego i powiedział: – Pan Walter umówił się ze mną na godzinę trzecią. Może zechce pan w każdym razie zobaczyć, czy mój przyjaciel, pan Forestier, jest w redakcji? Wskazano mu wówczas długi korytarz, który zaprowadził go do obszernego
pokoju, gdzie przy szerokim zielonym stole siedziało czterech panów zajętych pisaniem. Forestier, stojąc przy kominku, palił papierosa i grał w bilbokieta. Posiadał wielką wprawę w tej grze i za każdym razem chwytał olbrzymią żółtą kulę bukszpanową na małe drewniane ostrze, do którego była przywiązana. Liczył: dwadzieścia dwa – dwadzieścia trzy – dwadzieścia cztery – dwadzieścia pięć. – Dwadzieścia sześć – powiedział Duroy. Jego przyjaciel podniósł oczy, nie przerywając jednak zabawy. – A, to ty! Wiesz, wczoraj trafiłem pięćdziesiąt siedem razy pod rząd. Jeden tylko Saint-Potin potrafi mnie zakasować. Rozmawiałeś z szefem? Powiadam ci, nie ma śmieszniejszego widoku jak ten stary osioł Norbert grający w bilbokieta. Otwiera usta, jakby chciał połknąć kulę. Jeden z redaktorów zwrócił się w stronę mówiącego: – Słuchaj no, Forestier, wiem o jednym bilbokiecie do sprzedania. Podobno należał kiedyś do królowej hiszpańskiej. Chcą za niego sześćdziesiąt franków. To nie jest drogo. – Gdzie on jest? – zapytał Forestier i nie trafił. Otworzył wówczas jedną z szaf, w której wnętrzu Duroy zobaczył ze dwadzieścia wspaniałych bilbokietów ustawionych rzędem i ponumerowanych jak bibeloty tworzące kolekcję. Następnie, postawiwszy zabawkę na zwykłe miejsce, powtórzył: – Gdzie jest to cudo? – U jednego kasjera w Wodewilu – odparł dziennikarz. – Przyniosę ci jutro, jak chcesz. – Zgoda. Jeżeli jest naprawdę ładny, to wezmę. Tego nigdy za dużo. A zwracając się w stronę Duroya: – Chodź ze mną, zaprowadzę cię do szefa, inaczej mógłbyś tu tkwić do wieczora. Zawrócili do poczekalni, w której te same osoby siedziały w tym samym porządku. Na widok Forestiera młoda kobieta i stara aktorka podniosły się żywo i podeszły ku niemu. Jedną po drugiej zaprowadził je w stronę okna i chociaż starali się rozmawiać szeptem, Duroy dosłyszał, że obydwu mówił po imieniu. Następnie otwarłszy najpierw jedne, a potem drugie obite skórą drzwi, weszli do gabinetu dyrektora. Ta trwająca od godziny konferencja była to partyjka écarté, którą pan Walter rozgrywał z kilkoma zauważonymi przez Duroya poprzedniego dnia panami w cylindrach z płaskim rondem. Dyrektor trzymał karty i grał z wyrazem skupionej uwagi i wahaniem w ruchach, gdy tymczasem jego przeciwnik wykładał, podnosił, posługiwał się tymi lekkimi różnobarwnymi kartonikami ze zręcznością, wprawą i wdziękiem zawodowego gracza. Siedząc w fotelu pana Waltera, Norbert de Varenne pisał jakiś artykuł, a Jakub
Rival wyciągnięty na kanapie, z zamkniętymi oczami, palił cygaro. W pokoju, najwidoczniej od dawna nie przewietrzanym, unosił się zapach skóry, którą obite były meble, dymu z papierosów i farby drukarskiej, ten szczególny zapach redakcji znany wszystkim dziennikarzom. Na stole z czarnego drzewa inkrustowanego miedzią leżał stos papierów: listy, karty, dzienniki, wydawnictwa ilustrowane, rachunki, druki wszelkiego rodzaju. Forestier uścisnął ręce panów, którzy asystowali grającym, i bez słowa zajrzał w karty. Następnie, kiedy papa Walter wygrał, zaanonsował: – Mój przyjaciel Duroy. Dyrektor rzucił młodemu człowiekowi szybkie spojrzenie sponad szkieł i zapytał: – Przynosi pan obiecany artykuł? Pójdzie razem z dyskusją Morela, będzie doskonała całość. Duroy wyciągnął z kieszeni złożone we czworo kartki: – Oto on. Szef uśmiechnął się oczarowany: – Doskonale, doskonale, widzę, że dotrzymuje pan słowa. Czy będę musiał to przejrzeć, Forestier? – Szkoda czasu, dyrektorze – pospieszył z odpowiedzią Forestier – pisałem tę kronikę razem z nim, żeby mu pokazać, jak się robi takie rzeczy. Jest doskonała. Biorąc karty rozdawane przez wysokiego, chudego pana, deputowanego lewicy centrum, dyrektor powiedział obojętnie: – No, to świetnie. Forestier nie pozwolił mu zacząć nowej partii i, nachylając się do jego ucha, szepnął: – Obiecał mi pan zaangażować Duroya na miejsce Marambota. Czy mogę przyjąć go na tych samych warunkach? – Ależ tak, oczywiście. I zabrał się do gry, a Forestier ujął przyjaciela pod rękę i zawrócił ku drzwiom. Norbert de Varenne nie podniósł przez cały czas głowy i udawał, że nie widzi, czy też nie poznaje Duroya. Jakub Rival przeciwnie, uścisnął mu rękę z ostentacją, jak kolega, na którego można liczyć. Znów znaleźli się w poczekalni. Spojrzenia czekających pobiegły ku nim, a Forestier zwrócił się do najmłodszej z kobiet na tyle głośno, aby reszta interesantów mogła go usłyszeć: – Dyrektor zaraz panią przyjmie. Ma w tej chwili konferencję z dwoma członkami komisji budżetowej. I szybko opuścił poczekalnię, jakby miał zredagować jakąś niecierpiącą zwłoki, niezmiernie ważną depeszę. Kiedy znaleźli się w redakcji, natychmiast skierował się do szafy z bilbokietami. Zabrał się do gry i wtrącając obliczanie celnych chwytów, powiedział do Duroya:
– No więc załatwione. Będziesz tu przychodził co dzień o trzeciej, a ja będę ci mówił, jakie sprawy masz załatwić i do kogo się udać bądź to w ciągu dnia, bądź to wieczorem albo z rana. – Raz – dam ci list polecający do naczelnika pierwszego komisariatu prefektury policji – dwa – który skontaktuje cię z jednym ze swych pracowników. On będzie ci dostarczał wszystkich ważnych nowin, wchodzących w zakres spraw podlegających prefekturze – trzy – nowin oficjalnych i półoficjalnych, ma się rozumieć. Po szczegółowe informacje co do twojej pracy zwracaj się do SaintPotina, on wie wszystko, co i jak – cztery – poznasz go za chwilę, a jeśli nie, to jutro. Musisz się przede wszystkim nauczyć wyciągać wiadomości od ludzi, do których cię będę posyłał – pięć – i docierać wszędzie mimo zamkniętych drzwi – sześć. – Dostaniesz za to dwieście franków miesięcznie stałej pensji, plus wierszówki za interesujące kroniki twego pomysłu – siedem – i wierszówki za artykuły zlecone na rozmaite tematy – osiem. Gra pochłonęła go całkowicie i liczył wolno: – dziewięć – dziesięć – jedenaście – dwanaście – trzynaście. Za czternastym razem nie trafił. – Psiakrew, ta trzynastka! – zaklął. – Zawsze przynosi mi pecha. Czuję, że umrę trzynastego. Jeden z redaktorów, skończywszy pracę, podszedł do szafy z bilbokietami: był to mały człowieczek o wyglądzie dziecka, chociaż miał trzydzieści pięć lat. Nadeszli inni dziennikarze i każdy brał z szafy swoją zabawkę. Wkrótce było ich już sześciu. Oparci plecami o ścianę, jeden obok drugiego, wyrzucali przed siebie tym samym, regularnym ruchem kule czerwone, żółte lub czarne, zależnie od gatunku drewna. Wywiązała się walka; dwaj pracujący jeszcze redaktorzy wstali od stołu, aby sędziować. Forestier pobił innych współzawodników o dwanaście punktów. Wtedy człowiek o wyglądzie dziecka, który przegrał, zadzwonił na gońca i rzucił polecenie: – Dziewięć kufli jasnego. I z powrotem zabrali się do gry, czekając na orzeźwiający napój. Duroy wypił kufel piwa z nowymi kolegami i zapytał przyjaciela: – Co jest dla mnie do roboty? – W tej chwili nie mam dla ciebie nic – odparł tamten. – Możesz iść, jeżeli chcesz. – A… nasz… artykuł… czy pójdzie dziś wieczorem? – Tak, ale tym już się nie zajmuj: ja zrobię korektę. Napisz dalszy ciąg na jutro i przyjdź tu o trzeciej jak dziś. Uścisnąwszy ręce kolegów, których nazwisk nie znał jeszcze nawet, Duroy zbiegł po pięknych schodach wejściowych podniecony i pełen radości.
IV Nurtowany pragnieniem ujrzenia swego artykułu Jerzy Duroy spał źle. Wstał, gdy się tylko rozwidniło, i krążył po ulicy, choć daleko jeszcze było do godziny, o której roznosiciele gazet biegną pędem od kiosku do kiosku. Udał się więc na dworzec Saint-Lazare, bo wiedział, że Życie Francuskie dociera tam wcześniej niż do jego dzielnicy. Ale i tam zjawił się za wcześnie. Błąkając się wokół dworca, dojrzał wreszcie, że nadeszła sprzedawczyni i otwiera oszkloną budkę, a później zobaczył mężczyznę niosącego na głowie stos gazet złożonych na pół. Pospieszył w jego stronę: tamten niósł Figaro, Gil-Blas, Gaulois, Événement i dwa czy trzy inne dzienniki; Życia Francuskiego nie było. Ogarnął go lęk: a jeżeli Wspomnienia strzelca afrykańskiego ukażą się dopiero jutro albo jeśli przypadkiem w ostatniej chwili nie spodobały się papie Walterowi? Zbliżając się do kiosku, zauważył, że sprzedają tam Życie Francuskie, chociaż nie widział, kiedy je przyniesiono. Rzucił sprzedawczyni trzy su, porwał gazetę i zaczął przebiegać wzrokiem tytuły na pierwszej stronie. – Nic. – Serce mu biło. Zajrzał do środka i z wielkim wzruszeniem przeczytał u dołu szpalty, tłustym drukiem : „Jerzy Duroy”. Więc jest ! Co za radość! Bezmyślnie ruszył przed siebie, z gazetą w ręce, w kapeluszu zsuniętym na bok. Miał ochotę zatrzymywać przechodniów, aby im powiedzieć: „Kupcie to, kupcie! Tam jest mój artykuł”. Miał ochotę krzyczeć z całych sił, jak czasem wieczorem mężczyźni na bulwarach: „Czytajcie Życie Francuskie, czytajcie artykuł Jerzego Duroy: Wspomnienia strzelca afrykańskiego”. Nagle ogarnęło go pragnienie przeczytania tego artykułu, przeczytania go na oczach wszystkich, na przykład w kawiarni. Szukał jakiegoś lokalu, w którym byliby już goście. Nie znajdował żadnego. Wreszcie poszedł do jakiejś winiarni, w której dojrzał kilka osób, i nie zważając na wczesną porę, poprosił: „Jeden rum”, tak jak gdyby prosił: „Jeden absynt”. Następnie zawołał: – Kelner, proszę Życie Francuskie. Nadbiegł mężczyzna w białym fartuchu: – Nie mamy tej gazety, proszę pana. Przynoszą nam tylko Le Rappel, Le Siècle, La Lanterne i Petit Parisien. – A to dopiero lokal! – oświadczył Duroy z oburzeniem. – W takim razie niech mi ją pan kupi. Kelner wybiegł i powrócił z gazetą. Duroy zaczął czytać swój artykuł i powtórzył parę razy na głos: „Doskonałe, doskonałe”, aby zwrócić uwagę sąsiadów i wzbudzić w nich zaciekawienie. Odchodząc, zostawił dziennik na stole. Właściciel winiarni zauważył to i zawołał: – Zapomniał pan wziąć gazetę! – Już ją przeczytałem – odparł Duroy. – Nawiasem mówiąc, jest tam dzisiaj bardzo
interesujący artykuł. Nie powiedział jaki, ale wychodząc, zauważył, że jeden z gości bierze gazetę ze stołu, na którym ją pozostawił. „Co ja mam teraz do roboty?” – zadał sobie pytanie i postanowił iść do biura odebrać pensję i złożyć dymisję. Drżał z radości na myśl o tym, jaką minę zrobi jego szef i koledzy. Zwłaszcza spodziewane zdumienie szefa wprawiało go w zachwyt. Szedł powoli, aby nie zjawić się w biurze przed wpół do dziesiątej, gdyż kasę otwierano dopiero o dziesiątej. Pokój, w którym pracował, był wielki, ciemny i przez cały dzień trzeba było palić światło. Okna wychodziły na wąskie podwórze, po którego przeciwnej stronie również mieściły się biura. W sali siedziało ośmiu urzędników i zastępca szefa, ukryty za przepierzeniem. Duroy poszedł najpierw odebrać swoje sto osiemnaście franków dwadzieścia pięć centymów schowane do żółtej koperty i złożone w szufladzie jednego z pracowników, który zajmował się wypłatą, a następnie z miną zwycięzcy wkroczył do obszernego pokoju, w którym spędził tyle dni. Ledwo wszedł, zastępca szefa, pan Potel, zawołał: – Ach, to pan, panie Duroy? Szef pytał już o pana parę razy. Wie pan, że nie wolno opuszczać dwóch dni z rzędu bez zaświadczenia lekarskiego. Duroy stał pośrodku pokoju i odparł głośno, aby wywołać należyte wrażenie: – Kpię sobie z tego, wie pan? Urzędnicy poruszyli się ze zdumienia, a wystraszona twarz pana Potel ukazała się nad przepierzeniem, za którym siedział jak w klatce. Ukrywał się tam, bojąc się przeciągów, gdyż miał reumatyzm. Wyciął tylko dwie dziury w papierze, aby mieć na oku personel. Zapanowała niezmącona cisza. Wreszcie zastępca szefa zapytał z wahaniem w głosie: – Co pan powiedział? – Powiedziałem, że kpię sobie z tego. Jeżeli przyszedłem dzisiaj, to tylko po to, żeby złożyć dymisję. Pracuję w Życiu Francuskim jako redaktor z pensją pięćset franków miesięcznie plus wierszówki. W dzisiejszym numerze jest już nawet mój pierwszy artykuł. Obiecywał sobie wprawdzie, że przedłuży tę tak miłą dla niego scenę, ale nie potrafił oprzeć się chęci powiedzenia wszystkiego od razu. Wrażenie było zresztą piorunujące. Nikt nie drgnął nawet. Wówczas Duroy oświadczył: – Pójdę teraz uprzedzić pana Perthuis, a później przyjdę się z panami pożegnać. I udał się do szefa, który zawołał na jego widok: – Wreszcie! Wie pan, że nie życzę sobie… – Niepotrzebnie pan tak krzyczy – przeciął.
Pan Perthuis, grubas czerwony jak piwonia, zaniemówił ze zdumienia. – Sprzykrzyła mi się już ta buda – ciągnął Duroy. – Dziś rano zadebiutowałem w dziennikarstwie, gdzie ofiarowano mi bardzo dobre stanowisko, wobec czego mam zaszczyt pożegnać pana. – I wyszedł. Był pomszczony. Zawrócił pożegnać się z dawnymi kolegami, którzy ledwo że odważyli się do niego odezwać w obawie przed kompromitacją, słyszeli bowiem jego rozmowę z szefem, gdyż drzwi zostały otwarte. Duroy znalazł się z powrotem na ulicy z pensją w kieszeni. Pozwolił sobie na obfite śniadanie w jednej ze znanych mu dobrych restauracji o umiarkowanych cenach. Po raz drugi kupił Życie Francuskie i ponownie zostawił je na stoliku, a później udał się do sklepów i kupił cały szereg drobiazgów po to tylko, by kazać odesłać je sobie do domu i móc przy tej okazji wymienić swoje nazwisko: Jerzy Duroy, „Redaktor Życia Francuskiego” – dorzucał. Podawał następnie ulicę i numer, zaznaczając przy tym z naciskiem: – Proszę zostawić u dozorcy. Ponieważ miał jeszcze czas, wstąpił do litografa, który na poczekaniu, w obecności klientów, robił wizytówki, i zamówił setkę. Pod nazwiskiem wydrukowane było jego nowe stanowisko. Później skierował się do redakcji. Forestier przyjął go z góry jak podwładnego: – Ach, to ty, doskonale. Właśnie mam dla ciebie kilka spraw. Poczekaj chwilę, muszę najpierw skończyć moją robotę – i pisał dalej zaczęty list. Przy drugim końcu stołu siedział jakiś człowieczek bardzo blady, nalany, gruby, łysy, z czaszką białą i lśniącą. Pisał coś, wodząc przy tym nosem po papierze, gdyż był zupełnym krótkowidzem. – Słuchaj no, Saint-Potin – zapytał go Forestier – o której masz te wywiady? – O czwartej. – Weźmiesz ze sobą tego oto młodego Duroy i wtajemniczysz go w arkana naszego zawodu. – W porządku. Zwracając się do przyjaciela, Forestier dodał: – Przyniosłeś dalszy ciąg Algeru? Ten pierwszy artykuł bardzo się spodobał. Duroy zdumiony wyjąkał: – Nie, myślałem, że będę miał czas po południu. Miałem mnóstwo spraw do załatwienia i nie mogłem. Forestier wzruszył ramionami z niezadowoleniem: – Jeżeli będziesz taki niepunktualny, to daleko nie zajedziesz, mój drogi. Papa Walter liczył na twój artykuł. Powiem mu, że pójdzie dopiero jutro. Ale jeśli myślisz, że ci tu będą płacić za to, żebyś nic nie robił, to się mylisz. A po chwili milczenia dorzucił:
– Do licha, trzeba kuć żelazo, póki gorące! Saint-Potin wstał. – Jestem gotów – powiedział. Forestier oparł się o poręcz krzesła, przybrał pozę niemal uroczystą i zwracając się w stronę Duroya, powiedział: – Słuchaj. Od paru dni mamy w Paryżu chińskiego generała Li-Teng-Fao, który zatrzymał się w Continentalu, i księcia hinduskiego Taposahib Ramaderao Pali, który zatrzymał się w Bristolu. Zróbcie z nimi wywiad. A zwracając się do Saint-Potina, dodał: – Nie zapomnij o głównych punktach, które ci podałem. Zapytaj generała i księcia, co sądzą o intrygach angielskich na Dalekim Wschodzie i o angielskich metodach kolonizacyjnych i czego spodziewają się po interwencji Europy, a zwłaszcza Francji, w ich sprawach. Zamilkł, a później dorzucił głośno, jakby zwracał się do niewidzialnych słuchaczy: – Będzie rzeczą niezmiernie interesującą dla naszych czytelników dowiedzieć się, co myślą Chiny i Indie o tych kwestiach, tak pasjonujących w tej chwili naszą opinię publiczną. – Przyjrzyj się, jak Saint-Potin weźmie się do tego – dodał w stronę Duroya. – To doskonały reporter i postaraj się nauczyć od niego sposobów wydobywania z człowieka całej prawdy w ciągu pięciu minut. I z powagą zabrał się z powrotem do pisania, wyraźnie chcąc zaznaczyć w ten sposób dystans, jaki istniał pomiędzy nim a jego dawnym kolegą i nowym współpracownikiem w jednej osobie. Ledwo znaleźli się za drzwiami, Saint-Potin wybuchnął śmiechem i powiedział do Duroya: – A to dopiero błazen! Nawet przed nami pozuje, zupełnie jakby nas brał za swoich czytelników! Zeszli w stronę bulwaru. – Napije się pan czegoś? – zapytał reporter. – Chętnie. Jest bardzo gorąco. Weszli do kawiarni i kazali podać sobie napoje orzeźwiające. Saint-Potin rozgadał się. Opowiadał o dzienniku, o kolegach, z zadziwiającym bogactwem szczegółów. – Szef? Co za skąpiec! – i przytoczył zdumiewające przykłady jego skąpstwa, dziesięciogroszowe oszczędności, targi jak za straganem, wytargowane obniżki, które przynosiły wstyd – odmalował całą jego mentalność lichwiarza, człowieka pożyczającego pod zastaw. – A przy tym wszystkim morowy chłop: w nic nie wierzy i okpi każdego. Swoją gazetę – półurzędową, katolicką, liberalną, republikańską, orleanistyczną i co tylko pan chce, założył tylko po to, aby podtrzymać swoje operacje giełdowe i przedsięwzięcia różnego rodzaju. Do tego to on ma głowę, zarabia miliony, należąc
do spółek, które nie rozporządzają i trzygroszowym kapitałem… Nie przestawał mówić, od czasu do czasu nazywając Duroya „drogim przyjacielem”. – A miewa czasem, ten sknera, powiedzonka zupełnie balzakowskie. Jestem któregoś dnia u niego w gabinecie razem z tym starym głupcem Norbertem i z tym Don Kichotem Rivalem, kiedy nagle zjawia się Montelin, nasz administrator, ze swoją safianową teczką pod pachą; cały Paryż zna chyba tę teczkę. Walter podnosi nos i pyta: – No i co nowego? – Zapłaciłem szesnaście tysięcy franków, które byliśmy winni sprzedawcy papieru – odpowiada w prostocie ducha Montelin. Na to szef jak nie skoczy: – Co pan powiada? – Że zapłaciłem panu Privas. – Pan chyba oszalał! – Dlaczego? – Dlaczego?… dlaczego?… dlaczego?… Zdjął okulary, przetarł, a później uśmiechnął się tym swoim dziwnym uśmiechem, który opływa mu tłuste policzki za każdym razem, kiedy ma powiedzieć coś przebiegłego, i odezwał się z drwiną i przekonaniem w głosie: – Dlaczego? Dlatego, że mogliśmy uzyskać obniżkę czterech do pięciu tysięcy franków. – Ależ panie dyrektorze – mówił Montelin ze zdziwieniem – przecież wszystkie rachunki były w porządku, sprawdzone przeze mnie i przyjęte przez pana dyrektora… Wtedy szef spoważniał i oświadczył: – Niechże pan nie będzie tak naiwny, Montelin. Niech pan sobie zapamięta, że suma naszych zobowiązań powinna wzrastać, bo wtedy możemy uzyskać korzystniejsze warunki spłaty. – No co, czy to nie jest jak z Balzaka? – dorzucił Saint-Potin, potrząsając głową jak ktoś, kto zna się na tych sprawach. Duroy nie czytał nic Balzaka, ale odpowiedział z przekonaniem: – Zupełnie Balzak, daję słowo! Później reporter opowiadał o pani Walterowej, głupiej gęsi, o Norbercie de Varenne, starym wykolejeńcu, o Rivalu, nieudanej imitacji Fervacques’a. Wreszcie przyszła kolej na Forestiera: – Och, co do tego, to po prostu miał szczęście, że ożenił się ze swoją żoną, i to wszystko. – Kim jest właściwie jego żona? – zapytał Duroy. Saint-Potin zatarł ręce. – Och, to sprytna baba! Jest kochanką starego hulaki nazwiskiem Vaudrec, hrabia
de Vaudrec, który ją wyposażył i wydał za mąż… Duroy poczuł nagły chłód, rodzaj nerwowego skurczu, pragnienie, aby spoliczkować tego gadułę i obrzucić go obelgami. Przerwał mu jednak tylko, pytając: – Czy Saint-Potin to pana nazwisko? – Nie – odparł tamten z prostotą – nazywam się Thomas. To w redakcji przezwali mnie Saint-Potin*. Płacąc rachunek, Duroy dorzucił: – Wydaje mi się, że już późno, a my mamy złożyć wizytę dwóm ich wysokościom. Saint-Potin roześmiał się: – Ależ pan jest jeszcze naiwny ! Więc pan sobie wyobraża, że ja będę pytał tego Chińczyka i tego Hindusa, co myślą o Anglii? A bo to ja nie wiem lepiej od nich, co powinni myśleć dla czytelników Życia Francuskiego. Miałem już wywiady z setkami Chińczyków, Persów, Hindusów, Chilijczyków, Japończyków i innych. Wszyscy mówią jedno – to, co ja im każę mówić. Wystarczy, żebym wziął mój ostatni artykuł o którymś z nich i przepisał go słowo w słowo. Co się zmienia, to twarze, nazwiska, tytuły, wiek, świta. Och! w tym nie mogę się pomylić, bo dopiero by mi dali szkołę ci z Figaro albo z Gaulois. Ale na ten temat portier w Bristolu i w Con-tinentalu udzieli mi w pięć minut potrzebnych informacji. Pójdziemy tam na piechotę i wypalimy po drodze cygaro. Rezultat: redakcja musi nam zwrócić pięć franków za koszta przejazdu. Oto, w jaki sposób należy postępować, mój drogi, jak się ma głowę na karku. – To musi przynosić niezły zarobek, być reporterem w takich warunkach, co? – zapytał Duroy. Dziennikarz odparł tajemniczo: – I owszem, ale nic nie jest tak popłatne, jak kroniki, bo kroniką można zrobić komuś reklamę. Podnieśli się i szli teraz bulwarem w stronę Madeleine. – Jeżeli ma pan coś do roboty, to mnie pan teraz nie jest potrzebny – odezwał się nagle Saint-Potin do towarzysza. Duroy uścisnął mu rękę i odszedł. Gnębiła go myśl, że tego wieczoru musi napisać dalszy artykuł. Idąc, zaczął się zastanawiać, gromadzić pomysły, uwagi, sądy, anegdoty. Dotarł aż do końca Pól Elizejskich, jak cały Paryż wyludnionych z powodu upału. Zjadłszy obiad w restauracji niedaleko Łuku Triumfalnego na placu Gwiazdy, wrócił wolno do domu bulwarami zewnętrznymi i usiadł przy stole, żeby pracować. Ale skoro tylko wzrok jego padł na leżący przed nim arkusz białego papieru, wszystkie materiały, jakie nagromadził w myślach, uleciały mu z głowy. Usiłował przywołać i ułożyć jakoś strzępki wspomnień, lecz wymykały mu się lub cisnęły wszystkie naraz i nie wiedział, jak je przedstawić, jak ubrać ani od którego zacząć. Po godzinie wysiłków, których rezultatem było pięć stron zapisanych urywanymi
zdaniami, Duroy powiedział sobie: – Nie mam jeszcze wystarczającego doświadczenia jako dziennikarz. Muszę wziąć nową lekcję. – Perspektywa wspólnej pracy z panią Forestier, myśl o długim sam na sam, poufnym, serdecznym, tak słodkim, przejęła go dreszczem pożądania. Szybko położył się spać, bojąc się niemal, że mógłby z powrotem siąść do pracy i tym razem mogłoby mu się nagle powieść. Następnego dnia wstał dosyć późno, umyślnie odsuwając tę wizytę i naprzód już delektując się jej smakiem. Było po dziesiątej, kiedy zadzwonił do przyjaciela. – Ale pan jest zajęty, pracuje – oświadczył służący. Duroyowi nie przyszło przedtem do głowy, że mógłby zastać również i pana domu. – Proszę powiedzieć, że to ja – nalegał jednak – i że w bardzo pilnej sprawie. Po pięciu minutach czekania poproszono go do gabinetu, w którym spędził tak miły ranek. Na miejscu, które on wtedy zajmował, siedział teraz Forestier i pisał, ubrany w szlafrok, ranne pantofle i małą angielską czapeczkę. Jego żona, okryta tym samym peniuarem i oparta o kominek, dyktowała z papierosem w ustach. Duroy zatrzymał się na progu i szepnął: – Bardzo państwa przepraszam, czy nie przeszkadzam? Jego przyjaciel odwrócił głowę i burknął z wściekłą miną: – A ty czego znów chcesz? Mów prędko, nie mamy czasu. – Nie, ja właściwie nic pilnego nie chciałem – wyjąkał Duroy zaskoczony. Forestier rozgniewał się: – Gadajże, do diabła! Nie po to mówiłeś służącemu, że masz pilną sprawę, żeby mieć przyjemność powiedzieć nam dzień dobry! Wówczas Duroy, bardzo zmieszany, zdecydował się: – Nie… widzisz… chodzi o to, że nie mogę jakoś sobie dać rady z tym moim artykułem… a ty… a państwo byli tacy… tacy uprzejmi tamtym razem, że… miałem nadzieję… że ośmieliłem się przyjść… – Kpisz sobie czy co? – przerwał mu Forestier. – Cóż ty sobie wyobrażasz, że ja będę pisał za ciebie, a ty będziesz brał pensję? A to dobre, daję słowo! Pani Forestier paliła w milczeniu; uśmiech nie schodzący z jej twarzy zdawał się uprzejmą maską, za którą kryła ironię. Duroy bąkał zaczerwieniony: – Proszę mi wybaczyć… sądziłem… Myślałem… – I nagle zakończył wyraźnie: – Stokrotnie przepraszam i raz jeszcze serdecznie dziękuję za ten śliczny artykuł, jaki napisała pani dla mnie wczoraj. Potem ukłonił się, powiedział do Karola: – Będę w redakcji o trzeciej – i wyszedł. Wrócił do siebie wielkimi krokami, mrucząc pod nosem: – Proszę bardzo, napiszę sam i przekonają się… Ledwo wszedł do pokoju, podniecony gniewem, zabrał się do pisania. Był to dalszy ciąg opowiadania rozpoczętego przez panią Forestier. Duroy
przytaczał całą masę szczegółów godnych brukowego romansu, wymyślał nadzwyczajne przygody, wtrącał napuszone opisy niezdarnym stylem uczniaka, który wyraża się jak podoficer. W godzinę skończył artykuł, który był stekiem niedorzeczności, i pewny siebie zaniósł go do Życia Francuskiego. Pierwszą osobą, jaką spotkał, był Saint-Potin, który energicznie i porozumiewawczo uścisnął mu rękę, pytając: – Czytał pan mój wywiad z tym Chińczykiem i z Hindusem? Dobre, co? Cały Paryż się tym ubawił. A ja nie widziałem nawet czubka ich nosów. Duroy, który niczego nie czytał, sięgnął po gazetę i przebiegł wzrokiem długi artykuł zatytułowany Indie i Chiny. Reporter zakreślał mu palcem ustępy najbardziej interesujące. Nadszedł Forestier, zasapany, z nieprzytomnym wzrokiem, zapędzony. – A, to wy, dobrze, bo akurat jesteście mi potrzebni. I powiedział im, jakich informacji politycznych mają mu dostarczyć na wieczór. Duroy wyciągnął swój artykuł. – Masz tu dalszy ciąg Algeru. – Doskonale, dawaj, zaraz oddam go szefowi. To było wszystko. Saint-Potin pociągnął nowego kolegę za sobą, a kiedy znaleźli się na korytarzu, powiedział: – Był pan w kasie? – Nie. Po co? – Po co? Po pieniądze. Widzi pan, zawsze lepiej wziąć z góry. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. – Ależ… z największą chęcią. – Przedstawię pana kasjerowi. Nie będzie robił trudności. Tu dobrze płacą. Duroy podjął swoich dwieście franków plus dwadzieścia osiem franków za artykuł z poprzedniego dnia. Doliczając do tego to, co zostało mu z pensji odebranej w biurze, miał w kieszeni trzysta czterdzieści franków. Nigdy jeszcze nie posiadał takiej sumy. Uważał się za bogacza na czas nieograniczony. Saint-Potin zabrał go ze sobą na pogawędki do czterech czy pięciu innych redakcji. Spodziewał się, że wiadomości, jakich miał zasięgnąć, zostały już zebrane przez kolegów z pism konkurencyjnych, i liczył, że wyciągnie je od nich swą gadatliwością i sprytem. Nadszedł wieczór. Duroyowi, który nie miał nic do roboty, przyszła myśl, że mógłby znów zajrzeć do Folies-Bergère. Nadrabiając miną, podszedł do kontrolera: – Jestem Jerzy Duroy, redaktor z Życia Francuskiego. Byłem tu parę dni temu z panem Forestier, który obiecał mi, że poprosi o kartę wstępu dla mnie. Nie wiem tylko, czy nie zapomniał.
Zajrzano do spisu, lecz nie znaleziono jego nazwiska. Kontroler, człowiek bardzo uprzejmy, powiedział: – To nic nie szkodzi, proszę, niech pan wejdzie i zwróci się osobiście do pana dyrektora; na pewno załatwi tę sprawę. Duroy wszedł i prawie natychmiast spotkał Rachelę, tę, u której spędził noc poprzednim razem. Podeszła do niego: – Dzień dobry, kotku. Jak się czujesz? – Doskonale, a ty? – Nie najgorzej. A wiesz, śniłeś mi się dwa razy od tamtej pory. Duroy uśmiechnął się, mile połechtany. – Ho, ho! Cóż to znaczy? – To znaczy, że mi się spodobałeś, głuptasie, i że pójdę z tobą zawsze, jak będziesz miał ochotę. – To może dzisiaj? – Chętnie. – Dobrze, ale słuchaj… – Zawahał się, zawstydzony trochę tym, co miał powiedzieć. – Tym razem nie mam ani grosza; byłem w klubie i zgrałem się do suchej nitki. Spojrzała mu głęboko w oczy; wiedziona instynktem i przyzwyczajona do męskich krętactw i targów, domyślała się, że kłamie. – Nie blaguj! – powiedziała. – To nieładnie, żebyś się tak zachowywał wobec mnie. Uśmiechnął się z zażenowaniem: – Mogę ci dać tylko dziesięć franków, tyle mi zostało. – Jak ci się podoba, kochanie; ja chcę tylko ciebie – szepnęła, obojętna na pieniądze, jak kurtyzana, która pozwala sobie na kaprys, i podnosząc oczarowane spojrzenie na wąsy młodego człowieka, wsparła się na jego ramieniu gestem zakochanej: – Chodźmy się napić wody z sokiem, a potem przejdziemy się trochę. Chciałabym iść z tobą do Opery, żeby cię pokazać. Ale wrócimy wcześnie, prawda? – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Został u tej dziewczyny aż do rana i spał długo. Kiedy wyszedł, był już jasny dzień. Natychmiast kupił Życie Francuskie, gorączkowym gestem otworzył gazetę; jego artykułu nie było. Stał na chodniku, trwożliwie przeglądając kolumny w nadziei, że znajdzie wreszcie to, czego szukał. Przytłoczył go jakiś ciężar; znużony miłosną nocą przeżywał tę poranną przykrość, jak klęskę. Poszedł do domu, w ubraniu rzucił się na łóżko i zasnął. W kilka godzin później udał się do redakcji i zgłosił się do pana Waltera: – Byłem ogromnie zdziwiony dziś rano, panie dyrektorze, nie znalazłszy mego drugiego artykułu o Algerze.
Dyrektor podniósł głowę i powiedział sucho: – Dałem go do przeczytania panu Forestierowi, który nie był z niego zadowolony; będzie pan musiał wprowadzić pewne poprawki. Duroy, wściekły, wyszedł bez słowa i wtargnął do gabinetu przyjaciela: – Dlaczego nie dałeś do dzisiejszego numeru mojej kroniki? Dziennikarz, rozpostarty w fotelu, z nogami na biurku, tak że brudził butami rozpoczęty artykuł, palił papierosa. – Szef stwierdził, że się nie nadaje, i powiedział mi, żebym ci ją oddał. Musisz napisać nową. O, leży tutaj – powiedział spokojnie, głosem znudzonym i odległym, jakby dobywał się z głębi jakiegoś leja, i wskazał palcem kartki leżące pod przyciskiem. Duroy, zmieszany, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Schował artykuł do kieszeni, a Forestier podjął: – Musisz dziś iść najpierw do prefektury… I wymienił mu cały szereg spraw do załatwienia, wiadomości, o jakie miał się postarać. Duroy wyszedł, nie znalazłszy należycie zjadliwej odpowiedzi, której szukał. Następnego dnia przyniósł swój artykuł i znów otrzymał go z powrotem. Kiedy poprawił go po raz trzeci i po raz trzeci mu go zwrócono, zrozumiał, że się zagalopował i że tylko Forestier może mu pomóc zrobić karierę. Przestał więc mówić o Wspomnieniach strzelca afrykańskiego i obiecał sobie, że będzie przebiegły i zręczny, ponieważ to jest konieczne, i że czekając na sposobną chwilę, będzie na razie gorliwie wypełniał swoje obowiązki reportera. Poznał kulisy teatru i kulisy polityki, korytarze i poczekalnie mężów stanu i Izby Deputowanych, pełne poczucia własnej godności twarze attachés ministerialnych i naburmuszone miny zaspanych woźnych. Nawiązał stosunki z ministrami, ze stróżami, z generałami, policjantami, książętami, suterenami, damami z półświatka, ambasadorami, biskupami, stręczycielkami, niebieskimi ptakami, ludźmi z towarzystwa, oszustami, dorożkarzami, kelnerami i wieloma innymi. Stał się przyjacielem ich wszystkich, przyjacielem obojętnym i interesownym. Spotykając ich co dzień, co chwila, i rozmawiając z nimi o tych samych sprawach związanych z jego zawodem, przyzwyczaił się spoglądać na nich jednakowym okiem, mierzyć ich jednakową miarą. Sam porównywał siebie do człowieka, który próbowałby jednego po drugim różnych gatunków wina i w końcu nie potrafiłby odróżnić château-margaux od argenteuil. W krótkim czasie stał się wybitnym reporterem, pewnym swoich informacji, przebiegłym, rzutkim, subtelnym, prawdziwym skarbem dla dziennika, jak mówił papa Walter, który znał się na redaktorach. Tymczasem jednak, ponieważ zarabiał tylko po dziesięć centymów od wiersza plus
dwieście franków stałej pensji i ponieważ życie na bulwarach, w kawiarni i w restauracji kosztuje drogo, był wiecznie bez grosza i trapił się swą biedą. „Muszę i ja się tego nauczyć” – myślał nieraz, widząc, że inni koledzy mają kieszenie pełne pieniędzy, nie potrafił jednak przeniknąć, jakim tajemnym procederem posługują się, aby je zdobyć. Domyślał się z zazdrością różnych podejrzanych sposobów, płatnych usług, całej kontrabandy, na którą wszyscy po cichu wyrazili zgodę. Nie pozostawało mu nic innego, jak przeniknąć jej tajemnicę, wejść w skład stowarzyszenia, narzucić swą osobę kolegom, którzy pomijali go przy podziale łupów. I często wieczorem, patrząc przez okno na przejeżdżające pociągi, rozmyślał o tym, jakich sposobów użyje, aby zdobyć fortunę. * Dosłownie: Święta Plotka (przyp. tłum.).
V Minęły dwa miesiące, zbliżał się wrzesień; Duroy przekonał się, że nie tak łatwo jest zrobić karierę, jak się tego spodziewał. Niepokoiło go zwłaszcza, że zajmując podrzędne stanowisko, nie znaczy nic w oczach opinii, a nie wiedział, w jaki sposób wspiąć się na wyżyny, które gwarantują poważanie i pieniądze. Czuł się zamknięty w swym niewiele znaczącym zawodzie reportera, zamurowany, pozbawiony możności przekroczenia jego granic. Ceniono go, ale stosownie do tego, czym był. Nawet Forestier, któremu wyświadczał tysiące przysług, nie zapraszał go już na kolacje i traktował jak podwładnego, chociaż mówił mu po imieniu, jak przyjacielowi. Od czasu do czasu udawało się co prawda Duroyowi pochwycić okazję, umieścić jakiś artykulik. Pióro miał teraz bardziej giętkie i więcej taktu niż wówczas, gdy pisał drugą kronikę o Algerze, nie groziło mu więc, że jego aktualności zostaną odrzucone. Ale między tym, co robił, a pisaniem oryginalnych artykułów lub roztrząsaniem, w charakterze arbitra, zagadnień politycznych, taka była różnica jak między powożeniem parą koni na przejażdżce po Lasku jako woźnica – czy też jako właściciel pojazdu. Najbardziej upokarzało go, że drzwi salonów były dla niego zamknięte, że nie utrzymywał stosunków towarzyskich, w których traktowano by go jak równego, że nie cieszył się względami kobiet, chociaż niektóre ze znajomych aktorek odnosiły się doń z pewną poufałością – ponieważ leżało to w ich interesie. Wiedział zresztą z doświadczenia, że wszystkie, zarówno wielkie damy, jak i damy z półświatka, odczuwały do niego szczególny pociąg, że budził w nich natychmiastową sympatię, drżał więc z niecierpliwości – jak koń, któremu nałożono pęta, że nie zna jeszcze tych, od których mogłaby zależeć jego przyszłość. Często myślał o tym, aby odwiedzić panią Forestier, ale wspomnienie ich ostatniego spotkania powstrzymywało go i upokarzało; czekał zresztą, aby pan domu sam upoważnił go do tej wizyty. I oto pewnego dnia przypomniał sobie panią de Marelle i jej prośbę, aby zaszedł do niej kiedyś. Wybrał się więc tam któregoś popołudnia, kiedy nie miał nic do roboty. „Jestem w domu zawsze do godziny trzeciej” – powiedziała wówczas u pani Forestier. Zadzwonił do jej drzwi o wpół do trzeciej. Mieszkała na ulicy de Verneuil, na czwartym piętrze. Na dźwięk dzwonka zjawiła się służąca, mała pokojóweczka z włosami w nieładzie; zawiązując czepeczek, oznajmiła: – Pani jest w domu, ale nie wiem, czy już wstała. Uchyliła drzwi do salonu, które nie były zamknięte. Duroy wszedł. Pokój był dość duży, raczej pusty i zaniedbany. Fotele, podniszczone i stare, ciągnęły się rzędem pod ścianami, tak jak ustawiła je służąca, gdyż czuło się, że wnętrze to nie zna troskliwej ręki pani domu. Cztery żałosne
obrazy, z których jeden przedstawiał barkę na rzece, drugi statek na morzu, trzeci młyn w dolinie, a czwarty drwala w lesie, wisiały na różnej długości sznurach, wszystkie cztery krzywo. Można się było domyślić, że od dawna trwają już tak niezauważone przez obojętne oko gospodyni. Duroy usiadł i czekał. Czekał długo. Później otworzyły się jakieś drzwi i pani de Marelle wbiegła ubrana w japońskie kimono z różowego jedwabiu, na którym wyhaftowane były złote pejzaże, niebieskie kwiaty i białe ptaki, i wykrzyknęła: – Niech pan sobie wyobrazi, że jeszcze leżałam w łóżku! Jak to miło z pana strony, że przyszedł mnie pan odwiedzić! Byłam przekonana, że zapomniał pan o mnie. Z wyrazem żywej radości wyciągnęła do niego obydwie ręce, a Duroy, któremu skromny wygląd salonu dodał pewności siebie, ujął je i ucałował jedną, tak jak widział, że robił to Norbert de Varenne. Pani de Marelle poprosiła gościa, aby usiadł, a później lustrując go wzrokiem, powiedziała: – Ależ pan się zmienił! Zyskał pan na tej zmianie. Paryż panu służy. A teraz proszę opowiedzieć mi nowinki. Zaczęli gawędzić, jak gdyby znali się od dawna, czując, jak zawiązuje się między nimi nić natychmiastowej zażyłości, zaufania i sympatii, która w oka mgnieniu czyni przyjaciółmi dwoje ludzi tego samego charakteru i pokroju. – Śmieszne, jak ja się swojo czuję w pana towarzystwie – przerwała nagle młoda kobieta ze zdziwieniem – mam wrażenie, że znamy się od wielu lat. Jestem pewna, że zostaniemy przyjaciółmi. Chce pan? – Ależ oczywiście – odpowiedział z uśmiechem, który mówił więcej. Wydawała mu się pociągająca w swym lśniącym, miękkim peniuarze, nie tak subtelna jak tamta w swoim białym, nie tak podobna do łagodnej kotki, nie tak delikatna, ale bardziej podniecająca, bardziej pikantna. Obecność pani Forestier, jej nieruchomy, pełen wdzięku uśmiech, który przyciągał i powstrzymywał jednocześnie, który zdawał się mówić: „Podoba mi się pan”, a zarazem: „Radzę uważać”, którego właściwego znaczenia nigdy nie można było dociec, budziły w nim pragnienie rzucenia się do jej stóp lub ucałowania delikatnych koronek jej peniuaru i wdychania ciepłego, wonnego tchnienia, jakie dobywało się na pewno spomiędzy jej piersi. Będąc w towarzystwie pani de Marelle, odczuwał pragnienia bardziej brutalne, bardziej sprecyzowane, pragnienia, od których drżały mu dłonie, gdy spoglądał na kształty rysujące się wyraźnie pod lekkim jedwabiem. Młoda kobieta nie przestawała mówić, każde zdanie zabarwiając lekkim dowcipem, do którego nawykła podobnie jak robotnik, który wyuczył się chwytów potrzebnych do wykonywania pracy uważanej przez innych za trudną i wzbudzających zdziwienie. Duroy przysłuchiwał się, myśląc: „Dobrze będzie zapamiętać sobie to wszystko. Jakby jej tak podsunąć jako temat ostatnie wydarzenia, można by potem pisać czarujące kroniki z życia Paryża”.
Rozległo się cichutkie, bardzo cichutkie pukanie do drzwi, którymi weszła pani de Marelle; ta zawołała: – Możesz wejść, córeczko. Dziewczynka ukazała się na progu, podeszła prosto do Duroya i podała mu rękę. – Ależ to prawdziwa konkieta. Nie poznaję mojej małej – szepnęła matka ze zdziwieniem. Uściskawszy dziewczynkę, Duroy posadził ją obok siebie i wypytywał z powagą, co robiła przez ten czas, kiedy się nie widzieli. Odpowiadała mu swoim cieniutkim głosikiem, z godnością osoby dorosłej. Zegar wybił trzecią. Dziennikarz wstał. – Niech pan zagląda często – poprosiła pani de Marelle. – Porozmawiamy sobie tak jak dzisiaj, będzie pan zawsze miłym gościem. Ale dlaczego nie bywa pan teraz u Forestierów? – Och, tak się jakoś składa – odparł. – Miałem sporo roboty. Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się u nich znowu. I wyszedł z sercem pełnym nadziei, sam nie wiedząc dlaczego. Nie powiedział Forestierowi o tej wizycie. Lecz wspomnienie jej towarzyszyło mu przez następne dni; więcej nawet niż wspomnienie, uczucie, że kobieta ta stale jest przy nim. Wydawało mu się, że wchłonął w siebie jakąś jej cząstkę, jej postać pozostała mu w oczach, a posmak jej istoty duchowej w sercu. Obraz jej nie odstępował go, jak to bywa czasem, kiedy spędziliśmy z kimś parę uroczych godzin. Można by powiedzieć, że dostajemy się wówczas w jego władanie dziwne, niepokojące i rozkoszne przez swą tajemniczość. Po kilku dniach złożył drugą wizytę. Służąca zaprowadziła go do salonu i natychmiast zjawiła się tam Laurynka. Podała mu już nie rękę, lecz czoło do pocałunku i oznajmiła: – Mamusia poleciła mi poprosić pana, żeby zechciał zaczekać. To potrwa z kwadrans, bo jeszcze jest nieubrana. Przez ten czas ja dotrzymam panu towarzystwa. Duroy rozbawiony ceremonialnym sposobem bycia dziewczynki odparł: – Z przyjemnością spędzę ten kwadrans z panienką, ale uprzedzam, że wcale nie jestem poważny, bawię się cały dzień; proponuję więc, żebyśmy się zabawili w kotka i myszkę. Dziewczynka spojrzała na niego zdumiona, a później uśmiechnęła się, tak jak zrobiłaby to kobieta dorosła, gdyż pomysł ten wydał jej się trochę niestosowny i dziwny. – W pokoju nie można się bawić – szepnęła. – Och, dla mnie to nie ma znaczenia – podjął. – Ja bawię się wszędzie. No, proszę mnie gonić. I zaczął krążyć wokoło stołu, zachęcając małą, aby biegała za nim. Dziewczynka posuwała się wolno, uśmiechając się wciąż z wyrazem uprzejmego przyzwolenia i
wyciągając od czasu do czasu rękę, aby go dotknąć, lecz nie przyspieszając kroku. Duroy zatrzymywał się, pochylał, a gdy ona zbliżała się swym drobnym, wahającym kroczkiem, wyprostowywał się nagle jak zabawka-diabeł zamknięty w pudełku i jednym susem przeskakiwał w przeciwny kąt salonu. Małą to bawiło, ożywiła się, zaczęła się śmiać i dreptać za nim, rzucając nieśmiałe okrzyki radości, kiedy wydawało jej się, że go chwyta. Dziennikarz przestawiał krzesła, robił z nich przeszkody, zmuszał dziewczynkę, aby przez chwilę krążyła wokół jednego, a później odsuwał je i chwytał inne. Laurynka biegała rozbawiona, różowa, z dziecinnym zapałem rzucając się w pogoń, gdy uciekał, gdy udało mu się podstępem wywieść ją w pole. Nagle, kiedy pewna była, że go dogania, porwał ją obiema rękami i uniósł aż pod sufit, wołając: – Złapałem myszkę! Zachwycona machała nogami, aby się oswobodzić, i zaśmiewała się w głos. Weszła pani de Marelle i zdumiała się: – Co, Laurynka…? Laurynka się bawi…? Ależ pan jest czarodziejem, drogi panie! Duroy postawił dziewczynkę na ziemi, ucałował dłoń jej matki i usiedli, a dziecko usiadło między nimi. Chcieli porozmawiać, lecz Laurynka, tak milcząca zazwyczaj, teraz odurzona zabawą przerywała im co chwila i trzeba ją było odesłać do jej pokoju. Usłuchała w milczeniu, ale ze łzami w oczach. Kiedy zostali sami, pani de Marelle zniżyła głos: – Mam pewien projekt i w związku z nim pomyślałam o panu. Ponieważ bywam co tydzień u Forestierów, więc żeby się zrewanżować, zapraszam ich od czasu do czasu do restauracji. Nie lubię przyjmować u siebie, moje gospodarstwo nie jest do tego przystosowane, a zresztą, nie znam się wcale na prowadzeniu domu ani na kuchni. Lubię żyć po kawalersku. No więc od czasu do czasu zapraszam ich do restauracji, ale to mało zabawne, kiedy jesteśmy tylko we trójkę, a moi znajomi nie pasują do nich. Mówię to panu, aby wytłumaczyć w ten sposób zaproszenie trochę nieoczekiwane. Otóż widzi pan, chciałabym, aby przyszedł pan w sobotę o wpół do ósmej do café Riche. Zna pan ten lokal? Duroy przyjął zaproszenie z radością. – Będziemy tylko my czworo – podjęła pani de Marelle – akurat dwie pary do kadryla. Takie niewinne eskapady są czymś bardzo zabawnym, dla nas, kobiet nienawykłych do tego. Pani de Marelle ubrana była w suknię koloru ciemnokasztanowego, która uwydatniała kształt jej bioder, piersi i ramion w sposób prowokujący i pełen kokieterii; Duroy odczuwał niejasne zdziwienie, zażenowanie niemal, którego przyczyn nie uświadamiał sobie dobrze, stwierdzając rozdźwięk między wyrafinowaną elegancją stroju tej kobiety a wyraźnym zaniedbaniem jej mieszkania. Wszystko, co okrywało jej postać, co miało bezpośredni, intymny związek z jej
ciałem, było delikatne i subtelne, lecz to, co ją otaczało, nie miało już dla niej znaczenia. Opuścił ją, zachowując, jak i poprzednim razem, uczucie jej obecności, jakie narzucał mu rodzaj halucynacji zmysłów. Oczekiwał proszonej kolacji ze wzrastającą niecierpliwością. Wypożyczywszy po raz drugi frak, gdyż jego zarobki nie pozwalały mu na razie na kupno stroju wieczorowego, zjawił się w restauracji pierwszy, parę minut przed umówioną godziną. Skierowano go na drugie piętro i wprowadzono do obitego czerwonym suknem saloniku, którego jedyne okienko wychodziło na bulwar. Kwadratowy stół, na którym stały cztery nakrycia, przykryty był białą serwetą tak lśniącą, iż wydawała się lakierowana; kieliszki, srebra, grzejnik połyskiwały wesoło w blasku dwunastu świec umieszczonych w dwóch wysokich kandelabrach. Za oknem widniała plama jasnej zieleni, jaką tworzyły liście jakiegoś drzewa oświetlone ostrym światłem padającym z gabinetów. Duroy usiadł na niskiej kanapce czerwonej jak obicia ścian, której sfatygowane sprężyny ugięły się pod nim, tak iż miał wrażenie, że zapada się w jakąś dziurę. Obszerny lokal rozbrzmiewał gwarem, zmieszanymi odgłosami wielkiej restauracji, na które składają się dźwięki trącanych naczyń i sreber, szybkie kroki kelnerów, ściszone przez leżące na korytarzach chodniki, hałas otwieranych na chwilę drzwi, spoza których dolatują głosy ludzi siedzących przy kolacji w małych salonikach. Zjawił się Forestier i uścisnął rękę Duroya z serdeczną poufałością, jakiej nie okazywał mu nigdy w redakcji Życia Francuskiego. – Obydwie panie przyjdą razem – powiedział. – To bardzo miła rzecz, takie kolacyjki! Później spojrzał na stół, zgasił lampę gazową, która paliła się przyćmionym światłem, przymknął połowę okna ze względu na przeciąg i wybrawszy sobie miejsce, gdzie był od niego bezpieczny, oznajmił: – Muszę bardzo uważać; przez miesiąc czułem się lepiej, ale od paru dni znów mi się pogorszyło. Przemarzłem widać we wtorek po wyjściu z teatru. Otwarto drzwi i ukazały się obie panie, a za nimi maître d’hôtel; obydwie były zawoalowane, osłonięte, obydwie nadawały swemu zachowaniu pozory uroczej tajemniczości, jakie kobiety przybierają zawsze w nocnych lokalach, gdzie sąsiedztwo i spotykane osoby bywają podejrzane. Kiedy Duroy witał się z panią Forestier, ta zburczała go, że nie odwiedził jej po raz wtóry, a później dorzuciła, uśmiechając się do przyjaciółki: – Tak, tak, pani de Marelle cieszy się u pana większymi względami niż ja, dla niej znajduje pan czas! Usiedli do stołu, a gdy maître d’hôtel podsunął Forestierowi kartę win, pani de Marelle wykrzyknęła:
– Panom proszę podać, co będą chcieli, a nam mrożonego szampana, najlepszego, słodkiego mrożonego szampana! Skoro maître d’hôtel wyszedł, oznajmiła, śmiejąc się z podnieceniem: – Chcę wstawić się dzisiaj, urządzimy hulankę, prawdziwą hulankę! Forestier zdawał się nie słyszeć jej słów i zapytał: – Czy nie zrobiłoby to państwu różnicy, gdybym zamknął okno? Jestem trochę zaziębiony od paru dni. – Ależ nie, prosimy bardzo. Wstał, zamknął drugą połowę okna, która była uchylona, i usiadł z powrotem z twarzą wypogodzoną i spokojną. Jego żona milczała i wydawała się zamyślona; z oczyma spuszczonymi, zapatrzona w stół, uśmiechała się do kieliszków swym nieokreślonym uśmiechem, który zawsze obiecywał, aby nigdy nie dotrzymać. Przyniesiono ostrygi ostendzkie, drobniutkie i tłuste, podobne do małych uszek zamkniętych w muszlach i rozpływające się między podniebieniem a językiem, jak słonawe cukierki. Następnie, po zupie, podano pstrąga różowego jak ciało dziewczęce. Nawiązała się rozmowa. Omawiano najpierw plotkę obiegającą Paryż, historię pewnej damy, którą przyjaciel jej męża przyłapał z jakimś cudzoziemskim księciem w gabinecie restauracyjnym. Forestier zaśmiewał się z tej przygody, panie oświadczyły, że ów niedyskretny gaduła jest nikczemnym gburem. Duroy podzielał ich zdanie i oznajmił bardzo głośno, iż mężczyzna ma obowiązek zachować w takich wypadkach – czy będzie występował w nich jako współuczestnik, czy też jako powiernik lub tylko świadek – grobowe milczenie. – Życie byłoby pełne czarujących wydarzeń, gdybyśmy mogli liczyć na całkowitą dyskrecję naszych partnerów – dorzucił. – Tym, co często, bardzo często, prawie zawsze powstrzymuje kobiety, jest obawa, że sekret się wyda. Czy nie mam racji? – dodał z uśmiechem. – Ileż kobiet uległoby swym kaprysom, nagłym, przelotnym kaprysom, fantazjom miłosnym, gdyby nie lękały się, że za krótkie i nietrwałe szczęście zapłacą skandalem nie do naprawienia i bolesnymi łzami. Mówił z przekonaniem, które udzielało się słuchającym, mówił, jakby bronił jakiejś sprawy, własnej sprawy, jak gdyby słowa jego miały znaczyć: „Ze mną żadna kobieta nie byłaby narażona na takie niebezpieczeństwa. Spróbujcie, a przekonacie się”. Obydwie panie patrzyły na niego, przytakiwały mu wzrokiem, znajdując, iż to, co mówi, jest słuszne, swym przyjaznym milczeniem wyznając, że ich nieugięta moralność paryżanek nie potrafiłaby zbyt długo opierać się pewności sekretu. Forestier prawie leżąc na kanapie, z nogą podwiniętą pod siebie i serwetką pod
brodą, aby nie poplamić ubrania, oświadczył nagle, śmiejąc się jak sceptyk przekonany o słuszności swoich słów: – Sapristi, to prawda, człowiek na niejedno by sobie pozwolił, gdyby był pewien milczenia. Psiakość! biedni ci mężowie! I potoczyła się rozmowa o miłości. Duroy nie twierdził, aby była wieczna, uważał jednak, że jest uczuciem trwałym, że wiąże, że rodzi czułą przyjaźń, zaufanie. Łączność cielesna jest tylko pieczęcią łączności serc. Oburzał się jednak na szarpiącą zazdrość, na dramaty, sceny i rozpacze, które prawie zawsze towarzyszą zerwaniom. Kiedy zamilkł, pani de Marelle westchnęła: – Tak, to jedyna dobra rzecz w życiu, a my często psujemy ją, domagając się niemożliwości. Pani Forestier, bawiąc się nożem, dorzuciła: – Tak… tak… dobrze jest być kochaną… Zdawało się, że myślą sięga dalej, obejmuje rzeczy, których nie ośmiela się wypowiedzieć. Ponieważ pierwsze danie opóźniało się, popijali od czasu do czasu łyk szampana, chrupiąc skórki pieczywa. Myśl o miłości brała ich powoli w posiadanie, upajając jak jasny trunek kropla za kroplą spływający do gardła, rozpalając krew, mącąc umysł. Przyniesiono kotlety z jagnięcia, miękkie, delikatne, ułożone na grubej warstwie główek szparagów. – Psiakość! a to mi specjał! – wykrzyknął Forestier. Jedli powoli, delektując się delikatnym mięsem i jarzyną pulchną jak krem. – Ja, kiedy kocham – podjął Duroy – to na całym świecie nie istnieje dla mnie nic poza moją wybraną. Mówił to z przekonaniem, podniecony doskonałą kolacją. – Nie ma szczęścia, które dorównywałoby pierwszemu uściskowi dłoni, gdy jedna pyta: „Czy kochasz?”, a druga odpowiada: „Kocham” – szepnęła pani Forestier ze swym odległym uśmiechem. Pani de Marelle opróżniła jednym haustem kieliszek szampana, postawiła go i odezwała się wesoło: – No, co do mnie, to jestem mniej platoniczna. Roześmieli się wszyscy czworo, wyrażając uznanie dla tego, co powiedziała, a oczy im płonęły. Forestier wyciągnął się na kanapie, rozłożył ręce, oparł je na poduszkach i powiedział poważnym tonem: – Ta szczerość przynosi pani zaszczyt i dowodzi, że jest pani kobietą trzeźwo myślącą. Lecz pozwoli pani zapytać, jakie jest zdanie pana de Marelle w tej materii? Młoda kobieta wzruszyła ramionami z nieskończoną pogardą, a później powiedziała dobitnie: – Zdanie pana de Marelle w tej materii ogranicza się do… abstynencji.
Ze wzniosłych teorii o miłości rozmowa przeniosła się do kwitnącego ogrodu dystyngowanych żarcików. Nadeszła chwila zręcznych niedomówień, zasłon podnoszonych słowami, tak jak podnosi się spódniczki, chwila fortelów językowych, zuchwałych powiedzonek umiejętnie zawoalowanych, bezwstydnych hipokryzji, zdań, które w układny sposób pokazują rzeczy mniej układne, nasuwają oczom i umysłowi przelotną wizję tego wszystkiego, czego nie można wypowiedzieć, umożliwiają ludziom z towarzystwa rodzaj miłości subtelnej i tajemniczej, rodzaj nieczystego kontaktu myślowego, wywołującego u wszystkich jednocześnie niepokojący i zmysłowy jak uścisk obraz spraw sekretnych, wstydliwych i budzących pożądanie. Przyniesiono pieczyste, kuropatwy i przepiórki, później zielony groszek, potem pasztet i sałatę o liściach ząbkowanych, wypełniającą niby zielony mech dużą salaterkę w kształcie miedniczki. Jedli, nie zwracając uwagi na podawane potrawy, całkowicie pochłonięci rozmową, pogrążeni w miłosnej kąpieli. Obydwie panie pozwalały sobie teraz na odezwania bardzo swobodne. Pani de Marelle z właściwą jej zuchwałością, która wyglądała na prowokację, pani Forestier z czarującą rezerwą, skromnością w tonie, w uśmiechu, w całym zachowaniu, skromnością, która uwypukla jeszcze – pozornie je łagodząc – śmiałe słowa, jakie wypowiadała. Forestier, rozparty na poduszkach, śmiał się, pił, jadł bez przerwy i od czasu do czasu rzucał jakieś zdanie tak niedwuznaczne lub tak pikantne, że panie, zgorszone nieco formą i dla formy, przybierały na parę sekund wyraz zakłopotania. Pozwoliwszy sobie na jakiś żart zbyt już słony, dorzucał: – Ładnie się bawicie, moje dzieci. Jak tak dalej pójdzie, zaczniecie robić głupstwa. Zjawił się deser, później kawa; likiery rozbudziły niepokój jeszcze gorętszy i jeszcze bardziej odurzający. Zgodnie z tym, co zapowiedziała, siadając do stołu, pani de Marelle rzeczywiście była wstawiona i przyznawała się do tego z wesołym wdziękiem kobiety, która, chcąc zabawić współbiesiadników, podkreśla jeszcze, że wypiła. Pani Forestier milczała teraz, przez ostrożność może, a Duroy, czując, iż zbyt jest podniecony, aby się nie skompromitować, zachowywał zręczną rezerwę. Zapalono papierosy i nagle Forestier zaczął kasłać. Był to straszliwy atak, który rozdzierał mu pierś; z twarzą czerwoną, czołem pokrytym potem dławił się, zasłaniając usta chusteczką. Przyszedłszy do siebie, mruknął z wściekłością: – Takie eskapady wcale nie wychodzą mi na zdrowie, to idiotyczne. Dręczący lęk przed chorobą zgasił jego dobry humor. – Wracajmy do domu – powiedział. Pani de Marelle zadzwoniła na kelnera i poprosiła o rachunek. Przyniesiono go niemal natychmiast. Usiłowała go odczytać, ale cyfry wirowały jej przed oczami,
podsunęła więc kartkę Duroyowi: – Niech pan zapłaci w moim imieniu, ja nic nie widzę, jestem za bardzo wstawiona. I jednocześnie rzuciła mu sakiewkę. Ogólna suma wynosiła sto trzydzieści franków. Duroy sprawdził rachunek, dał dwa banknoty i odebrał resztę, pytając półgłosem: – Ile mam zostawić kelnerowi? – Ile pan chce, nie wiem. Położył pięć franków na talerzu, a później oddał młodej kobiecie sakiewkę, mówiąc: – Czy chce pani, abym ją odprowadził do domu? – Ależ oczywiście. Nie trafiłabym inaczej. Pożegnali się z Forestierami i Duroy znalazł się we fiakrze sam z panią de Marelle. Czuł ją tuż obok siebie, zamkniętą z nim razem w tym czarnym pudle, które rozjaśniały chwilami światła palących się na ulicach latarń. Czuł ciepło jej ramienia i nie znajdował żadnych, absolutnie żadnych słów, sparaliżowany nieodpartym pragnieniem, żeby pochwycić ją w objęcia. „A gdybym się tak odważył, co by zrobiła?” – myślał. I wspomnienie szeptanych przez nią podczas kolacji żarcików dodawało mu odwagi, lecz obawa przed skandalem powstrzymywała go. Ona również nie odzywała się ani słowem, nieruchoma, wtulona w kąt. Byłby pomyślał, że śpi, gdyby nie blask jej oczu, który dostrzegał za każdym razem, gdy do wnętrza pojazdu przenikał promień światła. „O czym ona myśli?” Czuł, że nie powinien nic mówić, że jedno słowo, przerywając milczenie, zniweczy jego szanse; lecz brakowało mu odwagi, aby być brutalnym. W pewnej chwili poczuł, że poruszyła nogą. Ruch był szorstki, nerwowy – oznaka zniecierpliwienia, a może wezwanie? Ten gest, ledwo wyczuwalny, przejął go dreszczem; obróciwszy się żywo, rzucił się na nią dłońmi, szukając nagiego ciała, a ustami jej warg. Wydała okrzyk, lekki okrzyk, chciała się wyprostować, wyrwać z uścisku, odepchnąć go, a później ustąpiła, jak gdyby zabrakło jej sił, aby opierać się dłużej. Pojazd zatrzymał się wkrótce przed domem, w którym mieszkała pani de Marelle, i Duroy, zaskoczony, nie musiał szukać namiętnych słów, aby jej dziękować, błogosławić ją i wyrażać jej swą pełną oddania wdzięczność. Młoda kobieta nie podniosła się jednak, nie poruszyła, oszołomiona tym, co się stało. Dziennikarz zląkł się, że woźnica mógłby się czegoś domyślić, i wysiadł pierwszy, aby podać jej rękę. Wysunęła się wreszcie z fiakra, chwiejąc się, bez słowa. Duroy zadzwonił, a gdy drzwi się otwierały, zapytał drżąc: – Kiedy zobaczę panią znowu? Szepnęła tak cicho, że ledwo dosłyszał:
– Proszę przyjść jutro do mnie na obiad – i zniknęła w mroku westybulu, pchnąwszy ciężkie drzwi, które zamknęły się z łoskotem podobnym do wystrzału armatniego. Dał pięć franków woźnicy i ruszył przed siebie krokiem szybkim i triumfującym, z sercem wezbranym radością. Wreszcie złowił jedną! mężatkę! kobietę z towarzystwa! z prawdziwego towarzystwa! z paryskiego towarzystwa! I jak to przyszło łatwo i nieoczekiwanie! Dotąd wyobrażał sobie, iż aby zbliżyć się do którejś z tych istot tak godnych pożądania i zdobyć ją, trzeba nie kończących się starań i oczekiwań, zręcznego oblężenia, umizgów, czułych słówek, westchnień i podarków. I oto nagle, ledwo zrobił nieśmiałą próbę, pierwsza, jaką napotkał, uległa mu tak szybko, że wprawiło go to w zdumienie. – Wstawiła się – myślał – jutro zacznie się inna śpiewka. Będę miał łzy. – Zaniepokoiło go to na chwilę, a później powiedział sobie: – Trudno. Teraz, kiedy ją złowiłem, i tak jej już nie wypuszczę. Nadzieja osiągnięcia sukcesów, sławy, fortuny i miłości podsunęła mu nagle obraz całego korowodu kobiet eleganckich, bogatych, możnych, które przesuwały się z uśmiechem, aby zniknąć jedna za drugą w złocistym obłoku jego marzeń. Sen pełen miał wizji. Wchodząc następnego dnia na schody prowadzące do mieszkania pani de Marelle, był trochę niespokojny. Jak go przyjmie? A jeżeli nie przyjmie go wcale? Jeżeli poleciła nie wpuszczać nikogo? Jeżeli rozgłosi?… Ale nie, nie może nic powiedzieć, gdyż dałaby pole do domysłów odsłaniających całą prawdę. Jest więc panem sytuacji. Otworzyła mu pokojówka. Wyraz twarzy miała taki jak zawsze. Uspokoiło go to, jak gdyby był się spodziewał, że twarz służącej nosić będzie ślady wzburzenia. – Pani czuje się dobrze? – zapytał. – Tak, proszę pana, jak zwykle – odparła. I wprowadziła go do salonu. Podszedł wprost do kominka, aby sprawdzić swój strój i uczesanie; poprawiał krawat przed lustrem, kiedy ujrzał w nim odbicie młodej kobiety: patrzyła na niego, stojąc na progu. Udał, że nie dostrzega jej wcale, i przez chwilę przyglądali się sobie z uwagą, obserwowali się nawzajem, śledzili wzrokiem, zanim znaleźli się twarzą w twarz. Duroy odwrócił się. Kobieta nie drgnęła, zdawała się czekać. Rzucił się ku niej, jąkając: – Ach, jak ja panią kocham! Jak ja panią kocham! Otworzyła ramiona i padła na jego pierś, a później uniosła twarz ku niemu i zamienili długi pocałunek. „To łatwiejsze niż przypuszczałem. Idzie jak z płatka” – pomyślał. A kiedy wargi ich się rozłączyły, uśmiechnął się bez słowa, starając się zawrzeć w swym spojrzeniu
całą nieskończoność miłości. Ona również uśmiechała się uśmiechem, który wyrażał pożądanie i przyzwalał. – Jesteśmy sami – szepnęła. – Wysłałam Laurynkę na obiad do koleżanki. – Dziękuję, uwielbiam panią – westchnął, całując przeguby jej rąk. Wzięła go pod ramię, jak gdyby był jej mężem, podeszli do kanapy i usiedli obok siebie. Należało rozpocząć rozmowę w sposób zręczny i uwodzicielski; nie znajdując właściwych słów, Duroy wyjąkał: – Więc nie ma pani do mnie zbyt wielkiego żalu? Położyła mu dłoń na ustach: – Nie mów nic. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, zapatrzeni w siebie; palce ich, splątane ze sobą, płonęły. – Jakże ja pani pragnąłem – odezwał się mężczyzna. – Nie mów nic – powtórzyła. Słychać było, jak w przyległym pokoju służąca nakrywa do stołu. Duroy podniósł się: – Nie mogę siedzieć tak blisko pani. Tracę głowę. Otworzyły się drzwi. – Obiad podany. Dziennikarz z powagą podał ramię pani domu. Siedzieli naprzeciwko siebie i uśmiechali się bez przerwy, zajęci wyłącznie sobą, otuleni łagodnym urokiem rodzącego się uczucia. Sami nie wiedzieli, co jedzą. W pewnej chwili Duroy poczuł, jak czyjaś stopa, czyjaś drobna stopka błądzi pod stołem. Ujął ją między swoje i zatrzymał, ściskając z całych sił. Pokojówka wchodziła i wychodziła, przynosiła i zabierała półmiski z nonszalancją, zdając się nie dostrzegać niczego. Skończywszy jeść, wrócili do salonu i z powrotem usiedli na kanapie jedno obok drugiego. Duroy przysuwał się coraz bliżej do pani de Marelle, usiłując ją objąć. Lecz ona odsuwała go spokojnie: – Niech pan uważa, ktoś mógłby wejść. – Kiedy będę mógł zobaczyć panią naprawdę samą, aby powiedzieć jej, jak ją kocham? – szepnął. Nachyliła się ku niemu i powiedziała cichutko: – Wpadnę do pana któregoś dnia. Poczuł, że się czerwieni: – Kiedy u mnie… jest… bardzo skromnie. Uśmiechnęła się: – To nic nie szkodzi. Przyjdę zobaczyć pana, a nie mieszkanie.
Wówczas zaczął wypytywać ją, kiedy go odwiedzi. Ustaliła odległy dzień następnego tygodnia, a on rwącymi się słowami błagał ją, aby przybliżyła tę datę; oczy mu płonęły, miażdżył jej dłonie, twarz miał czerwoną, rozgorączkowaną, spustoszoną pożądaniem, tym gwałtownym pożądaniem, jakie budzi się w nas po posiłkach spożytych sam na sam. Jego żarliwe prośby bawiły panią de Marelle i co pewien czas ustępowała mu po jednym dniu. Lecz on powtarzał: – Jutro… błagam panią… jutro. – Dobrze. Jutro o piątej – zgodziła się wreszcie. Odetchnął z radością i zaczęli rozmawiać prawie spokojnie i tak poufale, jak gdyby znali się od wielu lat. Nagle drgnęli, słysząc dzwonek, i raptownie odsunęli się od siebie. – To pewno Laurynka – szepnęła pani de Marelle. Dziewczynka ukazała się we drzwiach i przystanęła zdumiona, a później, rozradowana jego widokiem, podbiegła do Duroya, klaszcząc w ręce i zawołała: – O, Piękny Pan! Pani de Marelle roześmiała się: – Proszę! Piękny Pan! Laurynka znalazła dla pana doskonałe imię; ja też będę pana tak nazywać, Piękny Panie. Duroy wziął dziewczynkę na kolana i musiał bawić się z nią we wszystkie gry, jakich ją nauczył. Za dwadzieścia trzecia wstał, aby pójść do redakcji; już będąc na schodach, szepnął przez uchylone drzwi: – Jutro. O piątej. Młoda kobieta uśmiechem odparła „tak” i zniknęła. Skończywszy pracę w redakcji, Duroy zaczął zastanawiać się, jak urządzi swój pokój, aby przyjąć w nim kochankę, i jak najlepiej ukryje jego ubóstwo. Wpadł na pomysł, żeby pozawieszać na ścianach japońskie bibeloty, i za pięć franków kupił całą kolekcję wachlarzyków i ozdóbek, którymi pozakrywał zbyt widoczne plamy na tapecie. Na szybach poprzyklejał przezroczyste obrazki przedstawiające statki na rzece, ptaki fruwające po ognistym niebie, różnobarwne damy na balkonach i procesje czarnych człowieczków wędrujących ośnieżoną równiną. Jego pokój – tej wielkości, że ledwie można się w nim było przespać i usiąść – przybrał wkrótce wygląd wnętrza kolorowego lampionu. Zadowolony ze swego dzieła Duroy spędził wieczór na przyklejaniu do sufitu ptaków wyciętych z kartek, jakie mu pozostały. Potem położył się spać kołysany gwizdkami pociągów. Następnego dnia wrócił wcześniej i przyniósł torebkę ciastek i butelkę madery. Musiał wyjść raz jeszcze, aby zaopatrzyć się w dwa talerzyki i dwa kieliszki; ustawił to wszystko na stoliku toaletowym, zakrywając jego brudny blat serwetką i chowając
miednicę i dzbanek pod stolikiem. Potem czekał. Pani de Marelle przyszła mniej więcej kwadrans po piątej i oczarowana różnokolorowym migotem rysunków wykrzyknęła: – Ależ tu bardzo przyjemnie u pana! Tylko dużo ludzi na schodach. Wziął ją w ramiona i z uniesieniem całował poprzez woalkę jej włosy. W półtorej godziny później odprowadził ją do przystanku fiakrów na ulicy de Rome. Kiedy siedziała już w pojeździe, szepnął: – We wtorek o tej samej porze. – O tej samej porze, we wtorek – odparła, a ponieważ było już ciemno, przyciągnęła jego twarz i pocałowała go w usta. Później, kiedy woźnica zaciął konia, zawołała: – Do widzenia, Piękny Panie! – i stara dorożka potoczyła się w takt zmęczonego truchcika siwego konia. Przez trzy tygodnie Duroy przyjmował u siebie panią de Marelle co dwa lub trzy dni, bądź przed południem, bądź też wieczorem. Kiedy czekał na nią któregoś popołudnia, głośny hałas na schodach kazał mu przysunąć się do drzwi. Jakieś dziecko płakało. Jakiś męski głos wołał z wściekłością: – A czegóż ten smarkacz tak się wydziera? W odpowiedzi jakaś kobieta zaskrzeczała z pasją: – To ta wstrętna wydra, co przychodzi do tego dziennikarza z góry, przewróciła Mikołajka! Takie łajdaczki, co to nawet na dzieci nie uważają, nie powinny chodzić po świecie! Duroy cofnął się przerażony, gdyż usłyszał szelest spódnic i szybkie kroki. Wkrótce potem zastukano do jego drzwi, które przed chwilą zamknął. Otworzył je i pani de Marelle wpadła do pokoju zadyszana, nieprzytomna, jąkając: – Słyszałeś? Udał, że o niczym nie wie. – Nie, co takiego? – Jak oni mnie znieważyli? – Kto? – Ci nędznicy, co mieszkają o piętro niżej. – Ależ co się stało, opowiedz! Zaczęła łkać, nie mogąc wymówić ani słowa. Musiał zdjąć jej kapelusz, rozsznurować gorset, ułożyć ją na łóżku, przykładać wilgotny ręcznik do skroni; ochłonąwszy nieco z wrażenia, wybuchnęła gniewnym oburzeniem. Chciała, aby natychmiast zeszedł na dół, bił się, pozabijał tamtych ludzi. – Ależ to są robotnicy, prostacy – powtarzał. – Pomyśl, że trzeba by iść do sądu, że mogłabyś zostać poznana, zatrzymana, zgubiona! Nie można kompromitować się w takim towarzystwie!
Myśl pani de Marelle skierowała się w inną stronę: – Co teraz zrobimy? Przecież ja nie mogę tu więcej przychodzić. – To bardzo proste. Przeprowadzę się – odparł. – Tak, ale to by długo potrwało – szepnęła. A później przyszedł jej nagle pewien pomysł i rozpogodziła się natychmiast. – Nie, słuchaj, już mam, pozwól mi zająć się tym samej. Jutro rano przyślę ci niebieski bilecik. „Niebieskimi bilecikami” nazywała zamknięte telegramy krążące na terenie Paryża. Uśmiechała się teraz zachwycona pomysłem, którego nie chciała wyjawić, i pozwoliła sobie na tysiące miłosnych szaleństw. Kiedy schodziła z powrotem po schodach, była jednak ogromnie poruszona i z całej siły opierała się na ramieniu kochanka, gdyż czuła, że nogi się pod nią uginają. Nie spotkali nikogo. Ponieważ wstawał późno, następnego dnia koło godziny jedenastej Duroy był jeszcze w łóżku, gdy listonosz przyniósł mu zapowiedziany niebieski bilecik. Duroy otworzył go i przeczytał: Spotkamy się dziś o piątej przy ulicy Konstantynopolitańskiej 127. Każesz otworzyć sobie mieszkanie wynajęte przez panią Duroy. Klo całuje cię. Punkt o piątej zjawił się u stróża w dużym domu z umeblowanymi mieszkaniami do wynajęcia i zapytał: – Czy to tutaj wynajęła mieszkanie pani Duroy? – Tak, proszę pana. – Proszę zaprowadzić mnie do niego. Stróż przyzwyczajony zapewne do delikatnych sytuacji, w których konieczna jest ostrożność, spojrzał mu w oczy i wybierając jeden z długiego rzędu kluczy, spytał: – Pan jest panem Duroy, nieprawdaż? – Ależ tak, oczywiście. Mężczyzna otworzył niewielki apartament na parterze, składający się z dwóch pokoi i położony naprzeciwko jego izby. W salonie obitym liściastą tapetą, dość jeszcze świeżą, stał komplet mahoniowych mebli pokrytych zielonkawym rypsem w żółty deseń i leżał mizerny dywan w kwiaty, tak cienki, że czuło się przezeń podłogę. Sypialnia była tak mała, że łóżko zajmowało trzy czwarte jej powierzchni. Stało w głębi, sięgając od jednej ściany do drugiej, wielkie łoże z umeblowanych mieszkań, spowite ciężkimi niebieskimi zasłonami, również z rypsu, i przytłoczone pierzyną pokrytą czerwonym jedwabiem, na którym widniały podejrzane plamy. – Ileż ja zapłacę za to mieszkanie? – myślał Duroy zaniepokojony i niezadowolony. – Znów będę musiał pożyczać. Co jej strzeliło do głowy! Otworzyły się drzwi i z głośnym szumem sukien wpadła Klotylda, wyciągając
ramiona. – Jak tu ładnie, prawda, jak tu ładnie? – wykrzyknęła z zachwytem. – I nie potrzeba drapać się na górę, mieszkanie wychodzi na ulicę, na parterze! Można wchodzić i wychodzić oknem i stróż o niczym nie będzie wiedział. Jak my się tu będziemy kochali! Duroy pocałował ją chłodno, nie śmiąc zadać pytania, które cisnęło mu się na usta. Pani de Marelle położyła sporą paczkę na gerydonie pośrodku pokoju. Rozpakowała ją i wyjęła z niej mydło, butelkę wody kwiatowej, gąbkę, pudełko ze szpilkami do włosów, haczyk do zapinania bucików i rurki, aby móc poprawić loczki nad czołem, które rozkręcały jej się zawsze. Uradowana bawiła się w urządzanie mieszkania, szukała właściwego miejsca dla każdej drobnostki. – Muszę przynieść trochę bielizny, aby móc się przebrać w razie czego – mówiła, wyciągając szuflady. – To będzie ogromna wygoda. Gdybym przypadkiem zmokła, załatwiając sprawunki, wpadnę tu, żeby się osuszyć. Każde z nas będzie miało swój klucz, a oprócz tego jeden zostawimy u stróża, na wypadek, gdybyśmy zapomnieli naszych. Wynajęłam na trzy miesiące, na twoje nazwisko, oczywiście, bo nie mogłam podać mojego. Wówczas zapytał: – Powiesz mi, kiedy trzeba będzie zapłacić, dobrze? – Ależ to już zapłacone, kochanie – odparła po prostu. – Więc tobie jestem wobec tego winien, tak? – podjął. – Ależ nie, kotku, nie zajmuj się tymi sprawami, to małe szaleństwo należy do mnie. Duroy udał zagniewanego: – Co ty opowiadasz! Nigdy się na to nie zgodzę. Podeszła do niego i kładąc mu ręce na ramionach, powiedziała: – Proszę cię, Jerzy, to mi sprawi taką przyjemność, taką przyjemność, że to nasze gniazdko należeć będzie do mnie, tylko do mnie. Przecież nie możesz czuć się tym urażony? Bo z jakiego powodu? Powiedz, że się zgadzasz, mój mały Jerzyku, powiedz, że się zgadzasz!… Błagała go spojrzeniem, ustami, całą sobą. Duroy kazał się prosić długo, odmawiał z irytacją, a później ustąpił, uznając w duchu ten stan rzeczy za słuszny. Po wyjściu pani de Marelle szepnął, zacierając ręce i nie starając się dociekać, skąd nasunęło mu się tego dnia to stwierdzenie: – Ona jest jednak milutka. W parę dni później otrzymał następny liścik, z wiadomością: Mój mąż przyjeżdża dziś wieczorem po sześciu tygodniach inspekcji. Będziemy więc mieli tygodniową przerwę. Co za pańszczyzna, kochany! Twoja Klo
Duroy zdumiał się. Zdążył zapomnieć o tym, że pani de Marelle jest mężatką. Przyszła mu chęć zobaczyć tego człowieka, choćby tylko raz, żeby go poznać. Czekał cierpliwie na odjazd małżonka, lecz dwa wieczory spędził w Folies-Bergère i oba skończyły się u Racheli. Później, pewnego ranka, nowy telegram zawierający cztery słowa: Dzisiaj o piątej – Klo. Oboje przybyli przed umówioną godziną. Pani de Marelle rzuciła mu się w ramiona w miłosnym uniesieniu, całując go namiętnie, a później powiedziała: – Jeżeli chcesz, to jak się już nacieszymy sobą do syta, pójdziemy gdzieś razem na kolację. Dziś wieczór jestem wolna. Był początek miesiąca, a chociaż Duroy dawno już podjął i wydał swoją pensję, i żył z dnia na dzień z pieniędzy zdobywanych, gdzie się dało, tym razem miał jakoś pełną kieszeń, toteż rad był, że nadarza mu się sposobność, aby wydać trochę na kochankę. – Ależ oczywiście, kochanie, gdzie tylko będziesz chciała – odparł. Wyszli około siódmej i skierowali się na bulwar zewnętrzny. Pani de Marelle opierała się mocno o kochanka i mówiła mu do ucha: – Żebyś ty wiedział, jak ja lubię spacerować z tobą pod rękę, czuć cię przy sobie! – Chcesz iść do Lathuille’a? – zapytał. – Och, nie! – odparła. – To za elegancki lokal. Mam ochotę na coś zabawnego, pospolitego, coś w rodzaju restauracji odwiedzanych przez urzędników i robotnice; uwielbiam posiłki w podmiejskich szynkach! Och! gdybyśmy tak mogli pojechać na wieś! Duroy nie znał nic w tym rodzaju w tej dzielnicy, szli więc wzdłuż bulwaru, aż wreszcie wstąpili do jakiegoś handelku winnego, gdzie w osobnej salce można było dostać coś do zjedzenia. Poprzez szyby pani de Marelle dojrzała tam, zanim weszli, dwie panny bez kapeluszy siedzące naprzeciw dwóch wojskowych. Trzech dorożkarzy jadło kolację w głębi sali długiej i wąskiej, a jakieś indywiduum, którego zawodu nie sposób było określić, paliło fajkę rozpostarte na krześle, z nogami wyciągniętymi przed siebie, z dłońmi wsuniętymi za pasek od spodni i głową odrzuconą do tyłu. Jego żakiet wyglądał jak zbiór plam, a z nabrzmiałych kieszeni wychylała się szyjka butelki, kawałek chleba, paczka zawinięta w gazetę i zwisał strzęp sznurka. Człowiek ten włosy miał gęste, kręcone, rozczochrane i poszarzałe z brudu; czapka leżała pod krzesłem. Wejście Klotyldy, jej elegancja, wywołały poruszenie. Obydwie pary przestały szeptać, dorożkarze przestali się kłócić, a typ z fajką wyjął ją z ust, splunął i przyjrzał się nowo przybyłym, odwracając z lekka głowę. – Jak tu przyjemnie – szepnęła pani de Marelle. – Bardzo nam tu będzie dobrze; następnym razem przebiorę się za robotnicę.
Bez zmieszania i bez wstrętu usiadła przy drewnianym stole pociągniętym błyszczącą warstwą tłuszczu, omywanym przez rozlewane trunki i niedbale wycieranym przez kelnera. Duroy, trochę skrępowany, trochę zawstydzony, szukał wieszaka, aby powiesić cylinder. Nie znalazłszy, położył go na krześle. Zjedli potrawkę baranią i plasterek pieczeni z sałatą. Klotylda powtarzała: – Ubóstwiam takie eskapady. Mam gminne gusta. Bawię się tutaj lepiej niż w Café Anglais. – A później dodała: – Jak będziesz chciał zrobić mi prawdziwą przyjemność, zaprosisz mnie do jakiejś knajpy. Znam jedną bardzo zabawną, niedaleko stąd, nazywa się Reine Blanche. – A któż cię tam zaprowadził? – zapytał Duroy zaskoczony. Spojrzał na nią i zobaczył, że się czerwieni, trochę zmieszana, jak gdyby to niespodziewane pytanie obudziło w niej jakieś delikatne wspomnienie. Po chwili wahania, zwyczajem kobiet tak krótkiego, że trzeba się go raczej domyślić, odparła: – Jeden z moich przyjaciół… – A później dorzuciła: – który już nie żyje… I spuściła oczy ze smutkiem. Po raz pierwszy Duroy pomyślał o tym wszystkim, co było mu w przeszłości tej kobiety nieznane, i popadł w zadumę. Oczywiście, miewała już kochanków, ale co to byli za ludzie? Z jakiego środowiska? Budziła się w nim niejasna zazdrość, rodzaj nienawiści do wszystkiego, o czym nie wiedział, do wszystkiego, co nie było jego udziałem w jej sercu i w jej dziejach. Patrzył na nią rozdrażniony tajemnicą zamkniętą w tej głowie ślicznej i milczącej, która rozmyślała może o innym, o innych, z żalem. Jakże chętnie spojrzałby w głąb tego wspomnienia, szperał w nim, aby wszystko poznać, wszystkiego się dowiedzieć – Więc weźmiesz mnie do Reine Blanche? – powtórzyła. – To dopiero byłaby prawdziwa zabawa. „Ba, co za znaczenie ma przeszłość” – pomyślał. „Głupi jestem, że się tym przejmuję”. I uśmiechając się, odparł: – Ależ naturalnie, kochanie. Kiedy już byli na ulicy, młoda kobieta podjęła cicho, tajemniczym tonem, jakim robi się zwierzenia: – Nie śmiałam prosić cię o to do tej pory; ale nie wyobrażasz sobie wprost, jak ja lubię wyprawy do wszystkich tych miejsc, gdzie nie chodzą kobiety z towarzystwa. W karnawale będę się przebierać za uczniaka. Zobaczysz, jak zabawnie wyglądam jako uczniak. Gdy znaleźli się w sali tańca, przytuliła się do niego przelękniona i rada, spoglądając z zachwytem na dziewczyny publiczne i sutenerów; od czasu do czasu dostrzegając jakiegoś gwardzistę poważnego i nieruchomego, mówiła, jakby chcąc dodać sobie odwagi w obliczu możliwego niebezpieczeństwa: – No, ten wygląda solidnie i będzie pilnował porządku. – Po upływie kwadransa miała dość i Duroy
odprowadził ją do domu. Rozpoczęły się wycieczki do podejrzanych spelunek, w których zabawia się pospólstwo, i Duroy odkrył w swej kochance namiętne upodobanie do tego rodzaju studenckich eskapad. Przychodziła na spotkanie w płóciennej sukience, w czepeczku subretki z wodewilu; mimo eleganckiej, wyszukanej prostoty ubioru nie rozstawała się z pierścionkami, bransoletkami i kolczykami z brylantów, a gdy Duroy błagał ją, aby je zdjęła, odpowiadała: – Och, pomyślą najwyżej, że są fałszywe. Uważała, że jest wyśmienicie przebrana i – chociaż w rzeczywistości przypominało to sposób, w jaki chowają się strusie – odwiedzała tawerny o jak najgorszej sławie. Chciała, aby Duroy ubierał się jak robotnik, lecz on oparł się temu żądaniu i pozostał w swym nienagannym stroju bywalca bulwarów, nie chciał nawet brać kapelusza zamiast cylindra. Wobec jego uporu pocieszała się, rozumując: – Myślą pewnie, że jestem pokojówką romansującą z młodym człowiekiem z towarzystwa. – I ta komedia wydała jej się rozkoszna. Wchodzili do knajp i siadali w głębi zadymionych izb, na kulawych krzesłach, przy starych drewnianych stołach. Chmura ostrego dymu przesyconego wonią smażonych ryb podawanych tu na kolację wypełniała salę; mężczyźni w bluzach pili wódkę, kłócąc się, krzycząc; kelner przyglądał się ze zdziwieniem niezwykłej parze, stawiając przed nią dwa kieliszki wiśniówki. Pani de Marelle, drżąca, wylękniona i oczarowana, piła czerwony płyn drobnymi łykami, rzucając wokół spojrzenia niespokojne i pełne ognia. Każda przełknięta wiśnia budziła w niej takie uczucie, jakby dopuszczała się grzechu, każda kropla ostrego, piekącego płynu spływając do gardła sprawiała jej cierpką przyjemność, radość, że bawi się w sposób niedozwolony i występny. Później mówiła półgłosem: – Chodźmy. – I wychodzili. Szybko, ze spuszczoną głową, drobnym krokiem artystki opuszczającej scenę przesuwała się między stolikami, a siedzący przy nich podparci na łokciach goście obrzucali ją spojrzeniami pełnymi podejrzliwości i niezadowolenia; znalazłszy się za drzwiami, wydawała głębokie westchnienie, jakby uniknęła jakiegoś straszliwego niebezpieczeństwa. Kilkakrotnie pytała Duroya, drżąc przy tym: – A gdyby ktoś mi tam ubliżył, co byś zrobił? – Stanąłbym w twojej obronie – odpowiadał dziarsko. Ściskała mu rękę uszczęśliwiona, pragnąc może niejasno, aby ktoś ją znieważył, a on stanął w jej obronie, aby wywiązała się walka o nią między tymi ludźmi a jej ukochanym. Lecz wycieczki te, powtarzając się dwa lub trzy razy w tygodniu, zaczęły nużyć Duroya, któremu zresztą od pewnego czasu z wielkim trudem przychodziło
zdobywanie dziesięciofrankówek potrzebnych do zapłacenia fiakra i rachunku. Znajdował się teraz stale w potrzebie, w większej potrzebie niż wówczas, kiedy pracował w dyrekcji kolejowej, gdyż szastając pieniędzmi w początkach swej kariery dziennikarskiej – stale pełen nadziei, że nazajutrz zarobi olbrzymie sumy – wyczerpał wszystkie źródła i możliwości zdobycia pieniędzy. Prosty sposób – pożyczania z kasy – zużył się prędko; Duroy winien już był redakcji cztery pensje plus sześćset franków pobranych z góry za wierszówki. Winien był oprócz tego sto franków Forestierowi i trzysta franków Jakubowi Rivalowi, który miał hojną rękę; poza tym zżerała go jeszcze masa innych drobnych długów po dwadzieścia i po pięć franków, do których wstydził się nawet przyznać. Saint-Potin, zapytany o sposób zdobycia nowych stu franków, nie znalazł żadnego, chociaż był człowiekiem pomysłowym; Duroy zżymał się przeciw tej nędzy, bardziej dotkliwej teraz niż niegdyś, gdyż jego potrzeby wzrosły. Kiełkował w nim głupi gniew na cały świat, nieustanne podenerwowanie, które objawiało się przy każdej sposobności, co chwilę, dla przyczyn najbardziej nawet błahych. Czasem pytał sam siebie, jak to się działo, że nie pozwalając sobie na żadne wybryki ani fantazje, wydawał przeciętnie około tysiąca franków na miesiąc, i stwierdzał, że obiad za osiem franków i kolacja za dwanaście w jakiejkolwiek z większych restauracji na bulwarach dawały już ludwika, a dodawszy do tego dziesięć franków na drobne wydatki, te dziesięć franków, które rozpływają się nie wiadomo jak, ogólną sumę trzydziestu franków. Trzydzieści franków dziennie daje dziewięćset franków przy końcu miesiąca. A nie wliczał do tego wydatków na ubranie, obuwie, bieliznę, pranie itd. Tak więc czternastego grudnia znalazł się bez grosza w kieszeni i bez żadnego pomysłu zdobycia pieniędzy. Zrobił tak, jak często robił niegdyś – nie zjadł obiadu i spędził popołudnie w redakcji, pracując, wściekły i zatroskany. Około czwartej dostał bilecik od kochanki, która pisała: Czy chcesz, abyśmy zjedli razem kolację? Urządzimy potem jakąś eskapadę. Odpowiedział natychmiast: Kolacji zjeść z tobą nie mogę. Lecz później doszedł do wniosku, że nie ma sensu wyrzekać się miłych chwil, jakie Klotylda mogłaby mu dać, i dopisał: Ale będę czekał na ciebie o dziewiątej u nas. I wysławszy jednego z gońców z odpowiedzią, aby zaoszczędzić kosztów telegramu, zamyślił się, co zrobi, aby zjeść kolację. Do siódmej nic jeszcze nie wymyślił, a straszliwy głód szarpał mu wnętrzności. Uciekł się więc do podstępu, jaki podyktowała mu rozpacz. Poczekał, aż wyjdą
wszyscy koledzy, a znalazłszy się sam, zadzwonił żywo. Woźny, który został, aby pilnować biura, stawił się na wezwanie. Duroy szukał czegoś nerwowo po kieszeniach, a po chwili odezwał się szorstko: – Słuchajcie no, Foucart, zostawiłem w domu portmonetkę, a mam być na kolacji w Luksemburgu. Pożyczcie mi pięćdziesiąt su na fiakra. Tamten wyciągnął z kamizelki trzy franki i zapytał: – A może pan redaktor życzy sobie więcej? – Nie, nie, to wystarczy, dziękuję. Pochwyciwszy monety, Duroy zbiegł ze schodów i poszedł na kolację do garkuchni, w której lądował w okresach nędzy. O dziewiątej czekał na kochankę, grzejąc nogi przy kominku w saloniku. Pani de Marelle przyszła bardzo ożywiona, bardzo wesoła, wychłostana mroźnym powietrzem. – Jeżeli chcesz – powiedziała – to przejdziemy się trochę i wrócimy tu o jedenastej. Pogoda wymarzona do spaceru. – Po co mamy wychodzić – odparł gderliwym tonem. – Czy źle nam tutaj? Pani de Marelle ciągnęła tymczasem, nie zdejmując kapelusza: – Mówię ci, księżyc świeci tak ślicznie. To rozkosz spacerować dzisiaj. – Możliwe, ale ja nie mam ochoty na spacer. Powiedział to z wściekłością. Pani de Marelle, zaskoczona, dotknięta tym tonem, zapytała: – Co się stało? Dlaczego zachowujesz się w ten sposób? Mam chęć przejść się i nie rozumiem, dlaczego miałoby cię to gniewać. Podniósł się zirytowany. – To mnie nie gniewa. To mnie nudzi. Po prostu. Pani de Marelle należała do kobiet, które upór drażni, a niegrzeczność oburza. – Nie jestem przyzwyczajona, aby zwracano się do mnie w ten sposób – powiedziała z pogardą, z zimną wściekłością. – Pójdę więc sama; żegnam pana. Zrozumiał, iż rzecz jest poważna, rzucił się ku pani de Marelle, ujął jej dłonie, ucałował, jąkając: – Wybacz mi, kochanie, wybacz mi, jestem dziś bardzo zdenerwowany, bardzo rozdrażniony. Mam różne przykrości, kłopoty, rozumiesz, sprawy zawodowe. – To mnie nie obchodzi – odparła trochę ułagodzona, ale jeszcze nie spokojna – i nie życzę sobie, aby pańskie niehumory odbijały się na mnie. Wziął ją w ramiona i pociągnął w stronę kanapy. – Posłuchaj, malutka, nie chciałem cię przecież urazić, nie wiedziałem, co mówię. Zmusił ją, aby usiadła, i klękając przed nią, podjął: – Wybaczyłaś mi? Powiedz, żeś mi wybaczyła. – No dobrze, ale niech się to nie powtórzy – szepnęła chłodno. I podniósłszy się, dorzuciła:
– A teraz chodźmy się przejść. Pozostał na klęczkach, obejmując jej biodra; wyjąkał: – Proszę cię, zostańmy tutaj. Błagam cię. Zrób to dla mnie. Tak chciałbym mieć cię dzisiejszego wieczora tu przy kominku, dla siebie tylko. Powiedz „tak”, błagam cię, powiedz „tak”. – Nie – odparła wyraźnie, twardo. – Zależy mi na tym, żeby wyjść, i nie ustąpię twoim kaprysom. – Błagam cię – nalegał – mam powód, mam bardzo poważny powód… – Nie – powiedziała znowu. – Jeśli nie chcesz wyjść ze mną, idę sama. Żegnam. Oswobodziła się gwałtownie i skierowała w stronę drzwi. Pobiegł za nią, otoczył ją ramionami: – Posłuchaj, Klo, moja mała Klo, posłuchaj, zrób to dla mnie… Nie odpowiedziała, kręciła przecząco głową i unikała pocałunków, starając wymknąć się z jego uścisku, aby odejść. – Klo, moja mała Klo, mam powód – szeptał. Znieruchomiała i spojrzała mu w twarz: – Kłamiesz… jaki? Zaczerwienił się, nie wiedząc, co powiedzieć. – Widzisz, kłamiesz… ty obrzydliwcze – podjęła oburzona i gestem pełnym gniewu, ze łzami w oczach wyrwała mu się. Raz jeszcze wziął ją w ramiona i zgnębiony, gotów przyznać się do wszystkiego, byle zapobiec zerwaniu, oświadczył z rozpaczą: – Nie mam ani grosza… No, teraz już wiesz. Zatrzymała się i spoglądając mu głęboko w oczy, aby wyczytać prawdę, zapytała: – Co ty mówisz? Zaczerwienił się aż po korzonki włosów: – Mówię, że nie mam ani grosza. Rozumiesz? Ani dwudziestu su, ani dziesięciu, nie miałbym czym zapłacić za kieliszek likieru, jakbyśmy weszli do restauracji. Zmuszasz mnie, żebym wyznawał ci rzeczy wstydliwe. Ale nie mogłem przecież wyjść z tobą, a później, przy stoliku, oświadczyć ci spokojnie, że nie mam czym zapłacić… Pani de Marelle w dalszym ciągu spoglądała mu w twarz: – Więc… to prawda… co mówisz? W jednej chwili wywrócił wszystkie kieszenie, w spodniach, w kamizelce, w pakiecie i szepnął: – Masz… zadowolona jesteś… teraz? Otwarła nagle ramiona i rzuciła mu się na szyję z uniesieniem, jąkając: – Och, moje biedne kochanie… moje biedne kochanie… gdybym była wiedziała! Jak to się stało? Posadziła go, a sama usiadła mu na kolanach i obejmując go za szyję, całując co
chwila jego wąsy, usta, oczy zmusiła go, aby jej opowiedział, jaka jest przyczyna tych kłopotów. Wymyślił rozczulającą historyjkę. Musiał przyjść z pomocą ojcu, który znalazł się w potrzebie. Oddał mu nie tylko wszystkie swoje oszczędności, ale nawet poważnie się zadłużył. – Będę teraz przymierać głodem przynajmniej przez pół roku – dorzucił – bo wyczerpałem wszystkie źródła dochodu. Trudno, zdarzają się w życiu momenty krytyczne. Pieniądze nie są ostatecznie warte, żeby sobie nimi zaprzątać głowę. – Ja ci pożyczę, dobrze? – szepnęła mu do ucha. – Jesteś bardzo miła, moja malutka, ale nie mówmy więcej o tym, proszę. Sprawiłabyś mi przykrość – odparł z godnością. Zamilkła, a później tuląc go w ramionach, powiedziała cicho: – Ty nawet nie wiesz, jak ja cię kocham. Był to jeden z ich najlepszych wieczorów miłosnych. Już na odchodnym pani de Marelle podjęła z uśmiechem: – To dopiero przyjemność, kiedy człowiek w takiej sytuacji, jak ty, znajdzie nagle w kieszeni pieniądze, jakąś monetę, która wsunęła się za podszewkę, co? – Tak, to prawda! – odparł z przekonaniem. Wyraziła chęć pójścia do domu pieszo, pod pretekstem, że jest cudowny księżyc, i spoglądała na Duroya z zachwytem. Była jedna z mroźnych, spokojnych i jasnych nocy rozpoczynającej się zimy. Przechodnie i konie poruszali się szybko. Rozlegał się odgłos kroków. Żegnając się z kochankiem, pani de Marelle zapytała: – Chcesz, żebyśmy zobaczyli się pojutrze? – Ależ tak, oczywiście. – O tej samej godzinie? – O tej samej godzinie. – Do widzenia, kochany. I ucałowali się czule. Zawrócił wielkimi krokami, pytając się w duchu, co ma zrobić jutro, aby wydobyć się z ambarasu. Kiedy otwierał drzwi do swego pokoju i szukał zapałek w kieszeni kamizelki, poczuł pod palcami jakąś monetę i zdumiał się. Zapaliwszy światło, pochwycił tę monetę i przyjrzał się jej. Była to złota dwudziestofrankówka. Wydało mu się, że zwariował. Obracał ją na wszystkie strony, starając się dociec, jakim cudem te pieniądze znalazły się u niego. Nie spadły przecież do jego kieszeni z nieba. Nagle domyślił się i ogarnął go gniew i oburzenie. Pani de Marelle wspomniała rzeczywiście o monetach znajdowanych przypadkiem za podszewką w dniach biedy. To ona dała mu tę jałmużnę. Co za wstyd!
– Już ja ją przyjmę pojutrze! – zaklął. – Spędzi miły kwadransik! I położył się spać z sercem targanym wściekłością i upokorzeniem. Obudził się późno. Był głodny. Usiłował usnąć z powrotem, żeby wstać dopiero o drugiej; potem powiedział sobie: – Nic mi to nie pomoże, prędzej czy później muszę zdobyć trochę pieniędzy. – Potem wyszedł w nadziei, że na ulicy wpadnie mu nagle jakiś pomysł. Nie wpadł; za to gdy mijał restauracje, ślina napływała mu do ust, taki był głodny. W południe, nic jeszcze nie wymyśliwszy, zdecydował się nagle: – Ba, zjem obiad na konto tych dwudziestu franków od Klotyldy. I tak oddam je jutro. Zjadł więc obiad za dwa franki pięćdziesiąt w jakiejś piwiarni. Wchodząc do redakcji, oddał trzy franki woźnemu: – Proszę, Foucart, tu jest to, coście mi pożyczali wczoraj wieczorem na fiakra. Pracował aż do siódmej. Później poszedł na kolację i znów wziął trzy franki z tych samych pieniędzy. Dwa kufle piwa podniosły do dziewięciu franków sumę jego wydatków tego dnia. Ponieważ jednak nie mógł odzyskać kredytu ani zdobyć na nowo dawnych źródeł dochodu w przeciągu dwudziestu czterech godzin, następnego dnia pożyczył jeszcze sześć franków pięćdziesiąt z dwudziestu franków, które miał oddać tego samego wieczora, tak że na umówione spotkanie stawił się z czterema frankami dwadzieścia w kieszeni. Był we wściekłym humorze i obiecywał sobie, że od razu wyjaśni sytuację. Powie kochance: – Słuchaj, znalazłem dwadzieścia franków, które włożyłaś mi wtedy do kieszeni. Nie oddaję ci ich dzisiaj, bo nie miałem czasu zajmować się sprawami pieniężnymi i moja sytuacja nie uległa zmianie. Ale oddam ci je przy następnym spotkaniu. Pani de Marelle przybyła pełna czułości, względów i obaw. Jak on ją przyjmie? Na powitanie zamknęła mu usta długim pocałunkiem, aby uniknąć sprzeczki zaraz na wstępie. On zaś mówił sobie: „Zdążę jeszcze pomówić z nią o tym. Postaram się, aby to jakoś wynikło z rozmowy”. Nie wynikło i nie powiedział nic, wzdrygając się przed pierwszymi słowami w tej drażliwej kwestii. Pani de Marelle nie wspominała wcale, że chciałaby wyjść, i była pod każdym względem czarująca. Rozstali się koło północy, umówiwszy się dopiero na środę następnego tygodnia, gdyż pani de Marelle miała zajętych parę wieczorów pod rząd. Płacąc nazajutrz za obiad i szukając czterech monet, jakie mu zostały, Duroy zauważył, że ma ich pięć, z tego jedną złotą. W pierwszej chwili sądził, że poprzedniego dnia wydano mu przez pomyłkę dwadzieścia franków reszty, a później zrozumiał i upokorzony tą upartą jałmużną
poczuł, jak serce mu bije. Jakże żałował, że nie odezwał się ani słowem! Gdyby był wystąpił energicznie, nie powtórzyłoby się to więcej. Przez cztery dni podejmował usiłowania równie liczne jak bezskuteczne, aby zdobyć sto franków, i przejadł drugiego ludwika od Klotyldy. Chociaż powiedział jej z wściekłą miną: „Wiesz co, daj lepiej spokój tym żartom, bo się pogniewam” – znalazła sposób, aby przy pierwszym spotkaniu znów wsunąć mu dwadzieścia franków do kieszeni spodni. Odkrywszy je, zaklął – psiakrew! – i przełożył do kamizelki, aby mieć je pod ręką, gdyż był bez grosza. Uspokajał swe sumienie, rozumując w ten sposób: „Oddam jej wszystko razem. Tak więc to jest tylko pożyczka”. Wreszcie na jego rozpaczliwe prośby kasjer redakcji zgodził się wypłacać mu pięć franków dziennie. Wystarczało to na pożywienie, ale nie wystarczało na zwrot długu. Ponieważ Klotyldę znów ogarnął szał nocnych wycieczek do wszystkich podejrzanych miejsc Paryża, Duroy przestał irytować się nadmiernie, znajdując po ich awanturniczych wyprawach złociaka to w jakiejś kieszeni, to któregoś dnia w trzewiku, a jeszcze innego w pudełeczku od zegarka. Skoro pani de Marelle miewała zachcianki, których nie mógł zaspokoić, to czyż nie było rzeczą naturalną, aby za nie płaciła, zamiast się ich wyrzekać? Zapisywał zresztą wszystko, co dostawał od niej, aby oddać jej to pewnego dnia. Któregoś wieczora powiedziała do niego: – Czy uwierzysz, że ja nigdy jeszcze nie byłam w Folies-Bergère? Zaprowadzisz mnie tam? Zawahał się w obawie przed spotkaniem z Rachelą. Później pomyślał: „Och, ostatecznie nie jestem żonaty. Jeżeli tamta mnie zobaczy, zorientuje się w sytuacji i będzie siedzieć cicho. Zresztą weźmiemy lożę”. Jeszcze jeden powód wpłynął na jego decyzję. Rad był, że nadarza mu się okazja ofiarować pani de Marelle lożę, nic za to nie płacąc. W ten sposób mógł się jej niejako zrewanżować. Zostawił Klotyldę w pojeździe i poszedł po bilet, aby nie widziała, że dostaje go za darmo, a później wrócił po nią i weszli witani ukłonami przez kontrolerów. Westybul pełen był ludzi. Z trudem przecisnęli się przez gęstwę mężczyzn i kobiet na czatach. Wreszcie dotarli do loży i zasiedli w niej, zamknięci między nieruchomą orkiestrą i falowaniem galerii. Pani de Marelle nie patrzyła wcale na scenę, całą jej uwagę pochłaniały prostytutki krążące za jej plecami; odwracała się co chwila, aby im się przyjrzeć, miała chęć dotknąć ich biustu, policzków, włosów, żeby się przekonać, jakie są te istoty. – Jakaś tęga brunetka spogląda na nas co chwila – powiedziała nagle. – Miałam wrażenie, że nas zaczepi. Widziałeś ją?
– Nie – odparł. – Musiałaś się omylić. Lecz i on dawno już ją zauważył. Była to Rachela, która krążyła wokół nich z gniewem w oczach i gwałtownymi słowami na wargach. Duroy otarł się o nią w tłumie i rzuciła mu wówczas szeptem: „Dzień dobry”, przymrużając oko, co miało znaczyć: „Rozumiem”. Lecz on nie odpowiedział na tę uprzejmość bojąc się, aby jego kochanka tego nie dostrzegła, i przeszedł obojętnie, z podniesioną głową i wzgardliwą miną. Dziewczyna, targana zazdrością, której nie uświadamiała sobie jeszcze, zawróciła, otarła się o Duroya po raz drugi i odezwała się trochę głośniej: – Dzień dobry, Jerzy. I tym razem też nic nie odpowiedział. Wówczas uparła się, że musi przyznać się do znajomości z nią i ukłonić, i co chwila wracała w stronę loży, czekając na sposobną chwilę. Dostrzegłszy, że pani de Marelle patrzy na nią, dotknęła końcem palca ramienia Duroya: – Dzień dobry. Co u ciebie słychać? Lecz on nie odwrócił się. – Cóż to? – podjęła. – Ogłuchłeś od czwartku? Nie odpowiedział, udając pogardę, która nie pozwalała mu kompromitować się, choćby tylko zamianą paru słów, z tą kreaturą. Dziewczyna zaczęła się śmiać śmiechem, w którym dźwięczała wściekłość, i rzekła: – Więc zaniemówiłeś? Może ci ta pani język odgryzła, co? Żachnął się gniewnie i rzucił z pasją: – Kto pani pozwolił zwracać się do mnie? Proszę odejść albo każę panią aresztować. Wówczas, z płonącym wzrokiem i wezbraną piersią, wykrzyknęła: – Ach, to tak, gałganie! Jak się spało z kobietą, to się jej trzeba przynajmniej ukłonić! To nie jest żaden powód, że jesteś z inną, żebyś mnie dzisiaj nie poznawał. Jakbyś mi był dał znać, jak przechodziłam koło ciebie, byłabym cię zostawiła w spokoju. Ale tobie się zachciało udawać dumnego, poczekaj ! Ja ci jeszcze pokażę, zobaczysz! Spróbuj nie przywitać się ze mną kiedy, jak mnie spotkasz… Byłaby tak wykrzykiwała długo, lecz pani de Marelle otworzyła drzwiczki loży, wybiegła i przeciskając się przez tłum, w popłochu szukała wyjścia. Duroy puścił się za nią i usiłował ją dogonić. Widząc ich ucieczkę, Rachela wrzasnęła triumfalnie: – Łapaj! Trzymaj! Ukradła mi kochanka! Wśród publiczności rozległy się śmiechy. Dwóch panów chwyciło dla żartu uciekającą za ramiona i usiłowało ją pocałować. Lecz Duroy, dopadłszy pani de Marelle, oswobodził ją gwałtownie i pociągnął na ulicę. Wpadła do stojącego przed teatrem pustego fiakra. Duroy wskoczył za nią, a na
pytanie woźnicy: – Pan szanowny dokąd sobie życzy? – odparł: – Obojętne dokąd. Pojazd ruszył wolno, podskakując na bruku. Klotylda miała twarz ukrytą w dłoniach, dławiła się w jakimś ataku nerwowym i Duroy nie wiedział, co robić ani co mówić. Wreszcie słysząc, że płacze, wyjąkał: – Posłuchaj tylko, Klo, moja mała Klo, pozwól mi wszystko wytłumaczyć. To nie moja wina… Poznałem tę kobietę dawniej… na samym początku. Pani de Marelle odsłoniła gwałtownie twarz i porwana wściekłością kobiety zakochanej i zdradzanej, wściekłością, która przywróciła jej mowę, wybełkotała, dysząc: – Ach!… nędzniku… nędzniku… co z ciebie za łajdak!… Czy to możliwe?… co za wstyd!… Och, mój Boże… co za wstyd!… A później, unosząc się coraz bardziej w miarę jak odzyskiwała jasność myśli i nasuwały jej się argumenty, krzyknęła: – To z moich pieniędzy jej płaciłeś, prawda? I ja mu dawałam pieniądze… dla tej dziewczyny. Och, nędznik!… Przez chwilę zdawała się szukać jakiegoś dosadniejszego słowa, aż wreszcie wyrzuciła z siebie, jak gdyby pluła: – Och!… świnia… świnia… świnia… Płaciłeś jej z moich pieniędzy… świnia… świnia!… Nic innego nie przychodziło jej na myśl i powtarzała: – Świnia… świnia… Nagle wychyliła się i chwytając woźnicę za rękaw zawołała: – Stańcie! – a później otworzyła drzwiczki i wyskoczyła na ulicę. Jerzy chciał wyjść za nią, lecz krzyknęła: – Zabraniam ci! – tak głośno, że przechodnie skupili się wokół niej, a Duroy nie ruszał się w obawie skandalu. Wówczas kobieta wyciągnęła z kieszeni sakiewkę, w świetle latarni poszukała drobnych i wziąwszy dwa franki pięćdziesiąt, włożyła je woźnicy do rąk mówiąc wibrującym głosem: – Macie tu za godzinę… To ja płacę… I odwieźcie mi tego łajdaka na ulicę Boursault, do Batignolles. Wzbudziło to wesołość w otaczającej ją grupce. Jakiś pan powiedział: – Brawo, malutka! – a jakiś młody nicpoń, który przystanął między kołami pojazdu, wsunął głowę w otwarte drzwiczki i zawołał piskliwie: – Dobranoc, kotku! Fiakier ruszył, odprowadzany śmiechem.
VI Następnego dnia Jerzy Duroy miał smutne przebudzenie. Ubrał się powoli, a później usiadł przy oknie i zamyślił się. Czuł się rozbity, jakby otrzymał parę kijów. Wreszcie, wyrwany z zadumy koniecznością zdobycia pieniędzy, udał się do Forestiera. Tamten przyjął go w gabinecie, grzejąc nogi przy kominku. – Cóż tak wcześnie wstałeś? – Mam bardzo ważną sprawę. Dług honorowy. – Karciany? Duroy zawahał się, a później przyznał: – Karciany. – Duży? – Pięćset franków. W rzeczywistości winien był tylko dwieście osiemdziesiąt. Forestier zapytał sceptycznie: – Komu jesteś je winien? Duroy nie umiał odpowiedzieć od razu. – Jednemu… jednemu panu z Carleville. – Ach! I gdzież on mieszka? – Na ulicy… na ulicy… Forestier roześmiał się: – Na ulicy „Szukaj wiatru w polu”, co? Już ja znam tego pana, mój drogi. Jeżeli chcesz dwadzieścia franków, to mogę ci jeszcze dać, ale więcej nie. Duroy przyjął złotą monetę. Później odwiedził, jednego po drugim, wszystkich znajomych i wreszcie koło godziny piątej miał w kieszeni osiemdziesiąt franków. Ponieważ brakowało mu jeszcze dwustu, zrezygnował z dalszego ich zdobywania i mruknął, zatrzymując te, które zebrał: – Co do licha, nie będę sobie psuł krwi dla tej dziwki. Oddam jej, jak będę mógł. Przez dwa tygodnie, pełen energicznych postanowień, prowadził życie oszczędne, uregulowane, wstrzemięźliwe. Później ogarnęło go wielkie pragnienie miłości. Wydawało mu się, że od chwili, kiedy po raz ostatni trzymał kobietę w ramionach, upłynęły lata, i jak marynarza wracającego z dalekiej podróży ziemia, tak jego każda napotkana spódniczka przejmowała dreszczem. Pewnego wieczora poszedł więc do Folies-Bergère w nadziei, że spotka tam Rachelę. I rzeczywiście dostrzegł ją, ledwo wszedł, gdyż nie opuszczała tego lokalu. Podszedł do niej z uśmiechem, wyciągając rękę. Lecz ona zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów:
– Czego pan chce ode mnie? Usiłował się roześmiać: – No, nie udawaj damy! Odwróciła się od niego, oświadczając: – Nie zadaję się z alfonsami. Wybrała obelgę najbardziej grubiańską. Poczuł, że oblewa się purpurą, i wrócił do domu sam. Forestier, chory, osłabiony, wiecznie kaszlący, utrudniał mu życie w redakcji, zdawał się wytężać cały dowcip, aby znajdować dla niego nudne zajęcia. Któregoś dnia, w chwili zdenerwowania, po długim ataku kaszlu, burknął nawet, gdy Duroy nie przyniósł mu żądanej informacji: – U licha, jesteś głupszy, niż myślałem. Tamten o mało go nie spoliczkował, lecz powstrzymał się i wyszedł, mrucząc: – Poczekaj, już ja ci się odwdzięczę. – Przemknęła mu przez głowę pewna myśl i dodał: – Przyprawię ci rogi. – I oddalił się, zacierając ręce uradowany tym pomysłem. Zaraz następnego dnia zabrał się do jego realizacji. Złożył wizytę pani Forestier, aby wybadać grunt. Zastał ją leżącą na kanapie, z książką w ręku. Nie ruszyła się, odwróciła tylko głowę i wyciągnęła do niego dłoń, mówiąc: – Dzień dobry Pięknemu Panu. Miał uczucie, że dostał w twarz. – Dlaczego nazywa mnie pani w ten sposób? – Widziałam się w zeszłym tygodniu z panią de Marelle i dowiedziałam się, jak pana u niej ochrzczono – odparła z uśmiechem. Przyjazny wyraz twarzy młodej kobiety uspokoił go. Jakże mógł się bać, zresztą! – Rozpieszcza ją pan – podjęła pani Forestier. – A o mnie to się zapomina, mnie odwiedza się trzydziestego szóstego każdego miesiąca, a w każdym razie coś koło tego! Usiadł koło niej i przyglądał się jej z ciekawością, jakiej dotychczas nie doznawał, z ciekawością amatora wybierającego nowy bibelocik. Była czarująca – blondynka o karnacji ciepłej i łagodnej, jakby stworzona do pieszczot. „Jest ładniejsza od tamtej, to jasne” – pomyślał. Nie wątpił w powodzenie swego planu, wydawało mu się, że wystarczy wyciągnąć rękę i wziąć ją, jak bierze się owoc. – Nie przychodziłem pani odwiedzić, bo uważałem, że tak będzie lepiej – powiedział stanowczym głosem. – Jak to? Dlaczego? – spytała, nie rozumiejąc. – Dlaczego? Pani się nie domyśla? – Nie, wcale. – Dlatego, że jestem w pani zakochany… och! troszkę tylko, tylko troszkę… i nie chcę zakochać się całkiem…
Nie wydała się ani zdziwiona, ani zgorszona, ani mile połechtana; nadal uśmiechała się tym samym obojętnym uśmiechem i odparła spokojnie: – Ach, może pan przychodzić mimo to. We mnie nikt nie kocha się długo. Jej ton zdziwił go jeszcze bardziej niż słowa. – Dlaczego? – zapytał. – Dlatego, że to jest bezcelowe i że ja od razu daję to do zrozumienia. Gdyby zwierzył mi się pan wcześniej ze swoich obaw, byłabym dodała panu odwagi i namówiła, aby – wprost przeciwnie – odwiedzał mnie pan jak najczęściej. – Czyż można rozkazywać uczuciom?! – wykrzyknął patetycznie. Zwróciła się ku niemu: – Drogi panie, dla mnie mężczyzna zakochany wykreślony jest spośród żyjących. Staje się niemądry, i to nie tylko niemądry, ale niebezpieczny. Z mężczyznami, którzy są we mnie zakochani lub tak twierdzą, zrywam wszelki bliższy kontakt, ponieważ mnie nudzą, po pierwsze, a poza tym lękam się ich jak wściekłego psa, który w każdej chwili może dostać ataku. Skazuję ich więc na kwarantannę moralną, dopóki choroba nie minie. Niech pan o tym pamięta. Wiem, że pana miłość nie jest niczym innym jak swego rodzaju apetytem, gdy tymczasem dla mnie byłaby ona rodzajem… zespolenia dusz, jakiego mężczyźni nie uznają. Dla pana ważna jest forma, dla mnie treść. Ale… proszę spojrzeć mi w oczy… Nie uśmiechała się już. Twarz miała spokojną i chłodną i powiedziała, akcentując każde słowo: – Nigdy nie zostanę pańską kochanką, rozumie pan, nigdy! Jest więc absolutnie bezcelowe, byłoby nawet szkodliwe dla pana, obstawać przy tym pragnieniu… A teraz, kiedy… dokonałam już operacji… czy chce pan, abyśmy zostali przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi, bez żadnych ukrytych myśli? Zrozumiał, że wobec tego wyroku bez odwołania wszelkie wysiłki byłyby daremne. Pogodził się z tym natychmiast, szczerze, i zachwycony, że zyskuje takiego sprzymierzeńca, wyciągnął do niej obie ręce: – Proszę rozporządzać mną wedle woli. Wyczuła szczerość jego myśli i podała dłonie. Ucałował je, jedną po drugiej, a później powiedział, podnosząc głowę: – Gdybym był spotkał taką kobietę jak pani, z jaką rozkoszą byłbym się z nią ożenił! Pani Forestier rozczulona tymi słowami, jak pieszczotą – tak właśnie rozczula kobiety trafiający im do serca komplement – rzuciła dziennikarzowi jedno z owych szybkich spojrzeń pełnych wdzięczności, które czynią nas ich niewolnikami. Później, widząc, że Duroy nie umie nawiązać rozmowy, odezwała się łagodnie, kładąc mu palec na ramieniu: – Wejdę od razu w moją rolę przyjaciółki. Jest pan niezręczny, mój drogi… Zawahała się, a potem spytała:
– Czy mogę mówić otwarcie? – Tak. – Zupełnie? – Zupełnie. – A więc niech pan złoży wizytę pani Walterowej, która bardzo pana ceni, i postara się jej spodobać. Będzie pan miał tam pole do popisu i do prawienia komplementów, chociaż jest to kobieta bez zarzutu, niech pan sobie zapamięta, całkowicie bez zarzutu, tak że z tej strony też nie ma żadnej nadziei na… na kłusownictwo. Lecz pokazawszy się tam w korzystnym świetle, będzie pan mógł zyskać coś więcej. Wiem, że zajmuje pan jeszcze dotąd w redakcji stanowisko podrzędne. Ale niech się pan nie boi, oni przyjmują wszystkich redaktorów jednakowo łaskawie. Proszę posłuchać mojej rady i pójść tam. – Dziękuję, jest pani aniołem… – powiedział, uśmiechając się – Aniołem Stróżem. Później rozmawiali jeszcze o tym i owym. Duroy został długo, chcąc dać dowód, że jej towarzystwo sprawia mu przyjemność; żegnając się, zapytał: – A więc jesteśmy przyjaciółmi? – Jesteśmy przyjaciółmi. Świadom wrażenia, jakie wywarł niedawno jego komplement, podkreślił go, dorzucając: – A gdyby została pani kiedyś wdową, wpisuję się na listę. I wycofał się szybko, aby nie zdążyła się rozgniewać. Złożenie wizyty pani Walterowej krępowało trochę Duroya, gdyż nie chciał popełnić nietaktu. Lecz szef okazywał mu przychylność, cenił jego usługi, w trudnych sprawach nim posługiwał się najchętniej, dlaczegóż nie miałby więc skorzystać z tych względów, aby nawiązać stosunki towarzyskie? Pewnego dnia wstał wcześnie, udał się do hal i za dziesięć franków kupił kilkanaście wspaniałych gruszek. Włożywszy je do koszyka i owiązawszy starannie, aby wywołać wrażenie, że przybyły z daleka, zaniósł je do stróża w domu szefowej, dołączywszy bilet wizytowy, na którym napisał: Jerzy Duroy prosi uprzejmie o przyjęcie tych paru owoców, które otrzymał tego ranka z Normandii. Nazajutrz w swojej redakcyjnej przegródce na listy znalazł kopertę z biletem wizytowym pani Walterowej: dziękowała serdecznie panu Jerzemu Duroy i przyjmowała w soboty. W następną sobotę wybrał się z wizytą. Pan Walter miał na bulwarze Malesherbes własny dom, składający się z dwóch bliźniaczych części, którego jedną część wynajmował – oszczędnościowa metoda ludzi praktycznych. Ten sam stróż usadowiony między dwiema bramami ciągnął za
sznur od dzwonka do mieszkania właściciela i do mieszkania lokatora, uświetniając każde z wejść piękną postawą szwajcara, grubymi łydkami w białych pończochach i galowym strojem ze złotymi guzikami i szkarłatnymi klapami. Salony przyjęć mieściły się na piętrze; prowadził do nich przedpokój obity gobelinami, na drzwiach wisiały portiery. Dwóch lokajów drzemało na krzesłach. Jeden z nich wziął palto Duroya, drugi zagarnął jego laskę, otworzył drzwi, wyprzedził gościa o parę kroków, a później usunąwszy się, pozwolił mu przejść, wykrzykując jego nazwisko w głąb pustego pokoju. Młody człowiek rozglądał się zakłopotany na wszystkie strony, gdy wtem dojrzał w lustrze kilka siedzących postaci, które wydawały się bardzo oddalone. W pierwszej chwili z winy lustra pomylił się w kierunku, później minął jeszcze dwa puste salony i wreszcie znalazł się w rodzaju niewielkiego buduaru obitego niebieskim jedwabiem w złote kwiaty, w którym skupione wokół okrągłego stolika z herbatą cztery damy rozmawiały półgłosem. Mimo pewności siebie, jaką zdobył w Paryżu przede wszystkim dzięki zawodowi reportera, w którym stykał się nieustannie z wybitnymi osobistościami, Duroy czuł się trochę onieśmielony scenerią wejścia i opustoszałymi salonami. – Szanowna pani, pozwoliłem sobie… – wyjąkał, szukając wzrokiem pani domu. Wyciągnęła do niego rękę, którą ujął, pochylając się w ukłonie, i powiedziała: – To bardzo miło z pana strony, że przyszedł mnie pan odwiedzić. Po czym wskazała mu fotel, w który zapadł się, sądząc, że jest znacznie wyższy. Na chwilę zapanowało milczenie. Jedna z pań podjęła rozmowę. Przedmiotem jej był mróz coraz to silniejszy, nie dość jednak ostry, aby powstrzymać epidemię tyfusu ani też by umożliwić ślizgawkę. Każda z pań wyraziła swoje zdanie na ten temat, a później oznajmiły kolejno, którą porę roku najbardziej lubią, przytaczając wszystkie oklepane racje, jakie osiadają w umysłach, jak kurz w mieszkaniach. Na dźwięk otwierania drzwi Duroy odwrócił głowę i poprzez dwie lustrzane szyby dostrzegł jakąś tęgą damę. Za chwilę, gdy ukazała się w buduarze, jedna z obecnych pań wstała, pożegnała się i wyszła, a młody człowiek odprowadził spojrzeniem jej sylwetkę w czarnej sukni, na której połyskiwały dżety. Kiedy uspokoiło się zamieszanie wywołane zmianą osób, rozmowa bez żadnych wstępów potoczyła się o Maroku i wojnie na wschodzie, a także o afrykańskich kłopotach Anglii. Panie dyskutowały o tych sprawach z pamięci, jakby recytowały jakąś salonową komedyjkę często powtarzaną. Zjawił się jeszcze jeden gość, mała blondynka o kręconych włosach, która spowodowała wyjście wysokiej, suchej damy w pewnym wieku. Rozmawiano teraz o tym, jakie szanse ma pan Linet, aby dostać się do Akademii. Nowo przybyła twierdziła stanowczo, że zwycięży go pan Cabanon-Lebas, autor pięknej adaptacji teatralnej Don Kichota.
– Czy wiedzą panie, że to będzie szło przyszłej zimy w Odeonie? – Ach tak? Z pewnością nie ominę tej próby o doniosłym znaczeniu literackim. Pani Walterowa odpowiadała z wdziękiem, spokojnie i obojętnie, nie wahając się nigdy, co ma powiedzieć, o wszystkim mając z góry już gotowe zdanie. Spostrzegłszy, że się ściemniło, zadzwoniła, aby przyniesiono lampy, nie przestając słuchać pogawędki płynącej jak letni strumyczek i zaprzątnięta jednocześnie myślą, że zapomniała wstąpić do grawera, żeby przygotował zaproszenia na następne przyjęcie. Była trochę zbyt tęga, ładna jeszcze, w niebezpiecznym wieku, kiedy katastrofa jest bliska. Trzymała się dzięki umiejętnej pielęgnacji, ostrożności, higienie i kosmetykom. Wydawała się stateczna, pełna umiaru i rozumna – jedna z tych kobiet, których umysłowość przypomina francuski ogród, wyrównany starannie, nie nastręczający niespodzianek, ale i nie pozbawiony pewnego wdzięku. Rozsądek, subtelny, dyskretny, pewny, i spokojna życzliwość dla wszystkiego i wszystkich zastępowały u niej fantazję, dobroć i oddanie. Zauważyła, że Duroy nie odzywa się wcale, że nikt się do niego nie zwraca, a on sam wydaje się trochę skrępowany; ponieważ panie wciąż jeszcze tkwiły w Akademii, gdyż ten ulubiony temat zatrzymywał je zawsze długo, zapytała: – A pan, który na pewno orientuje się w tych sprawach lepiej niż ktokolwiek inny, po czyjej stronie pan stoi? – Jeżeli chodzi o te sprawy – odparł bez wahania – to nigdy nie brałbym pod uwagę zasług kandydatów, które zawsze mogą być podane w wątpliwość, lecz ich wiek i zdrowie. Nie pytałbym o ich tytuły, lecz o choroby. Nie starałbym się dowiedzieć, czy dokonali rymowanego przekładu Lope de Vegi, lecz zasięgnąłbym informacji o stanie ich wątroby, serca, nerek i rdzenia pacierzowego. W moich oczach porządna hipertrofia, porządna leukemia albo jeszcze lepiej początki paraliżu postępowego znaczą sto razy więcej niż czterdzieści tomów rozważań o idei ojczyzny w poezji berberyjskiej. Zdziwione milczenie przyjęło tę wypowiedź. – Dlaczegóż to? – podjęła z uśmiechem pani Walterowa. – Dlatego – odparł – że dla mnie najważniejsza jest zawsze przyjemność, jaką dana rzecz może sprawić kobietom. Otóż w rzeczywistości Akademia budzi w paniach zainteresowanie tylko wtedy, gdy któryś z jej członków umiera. Czym więcej ich umiera, tym bardziej są panie zadowolone. Lecz aby umierali szybko, należy wybierać starych i chorych. Widząc, że towarzystwo jest nieco zaskoczone, dorzucił: – Ja zresztą tak samo bardzo lubię znajdować w kronikach z życia Paryża wiadomości o zgonie któregoś z akademików. Zadaję sobie od razu pytanie: kto zajmie jego miejsce? I sporządzam listę. To gra, bardzo przyjemna gra, w którą bawią się wszystkie salony paryskie za każdym razem, gdy rozstanie się z tym światem
jeden z nieśmiertelnych: gra w „śmierć i czterdziestu starców”. Panie, trochę jeszcze zażenowane, uśmiechały się jednak, tak słuszne były te uwagi. Duroy zakończył, wstając: – To panie ich mianujecie, a czynicie to po to, aby doczekać ich śmierci. Wybierajcie więc starych, jak najstarszych, nie zważając na resztę. – A później wycofał się z wielkim wdziękiem. Ledwo wyszedł, jedna z pań oświadczyła: – Zabawny jest ten młody człowiek. Kto to taki? – Jeden z naszych redaktorów – odparła pani Walterowa – na razie zajmuje jeszcze podrzędne stanowisko, ale nie wątpię, że wybije się szybko. Duroy, zadowolony z siebie, szedł tanecznym krokiem w dół bulwaru Malesherbes, szepcząc: – Dobry początek. Tego wieczoru pogodził się z Rachelą. Następny tydzień przyniósł mu dwa wydarzenia. Został mianowany kierownikiem działu aktualności i zaproszony na kolację do pani Walterowej. Zorientował się natychmiast, że obie nowiny wiążą się ze sobą. Życie Francuskie było dziennikiem mającym przede wszystkim bronić przedsięwzięć finansowych swego właściciela, człowieka interesów, któremu prasa i mandat poselski posłużyły jako dźwignia. Za broń obrawszy dobroduszność, wszystkie swoje posunięcia osłaniał uśmiechniętą maską poczciwca, lecz do załatwiania swoich spraw – obojętne, jakich – używał jedynie ludzi wypróbowanych, których mentalność wywąchał i o których wiedział, że są przebiegli, zuchwali i giętcy. Na stanowisku kierownika aktualności Duroy wydawał mu się bardzo cenny. Funkcję tę pełnił do tej pory sekretarz redakcji, pan Boisrenard, nieskazitelny stary dziennikarz, punktualny i drobiazgowy jak urzędnik. Przez trzydzieści lat swej kariery dziennikarskiej był sekretarzem w jedenastu różnych redakcjach, w niczym nie zmieniając swego sposobu pracy ani swego sposobu widzenia. Przechodził z jednej redakcji do drugiej, tak jak się zmienia restaurację, ledwo zdając sobie sprawę, że potrawy mają inny nieco smak. Przekonania polityczne i religijne były dla niego rzeczą obcą. Niezależnie od tego, w jakim piśmie się znalazł, był mu oddany, obznajmiony ze swymi obowiązkami i cenny przez swe doświadczenie. Pracował jak ślepiec, który niczego nie widzi, jak głuchy, który niczego nie słyszy, i jak niemowa, który nigdy o niczym nie mówi. Ogromnie uczciwy, nigdy by jednak nie przyłożył ręki do czegoś, co jego zdaniem byłoby nielojalne i niedozwolone z punktu widzenia zawodowego. Pan Walter, mimo iż go cenił, często pragnął komu innemu powierzyć aktualności, które stanowią, jak mawiał, jądro dziennika. To one dostarczają czytelnikom nowinek, rozpowszechniają pogłoski, oddziaływują na publikę i na rentę. Trzeba umieć pomiędzy jednym a drugim wieczorem towarzyskim przemycić niepostrzeżenie ważną rzecz, raczej podsunąć ją, niż powiedzieć wyraźnie. Trzeba, posługując się
niedomówieniami, pozwolić domyślać się tego, na czym nam zależy, dementować w ten sposób, żeby utwierdzać daną wiadomość lub potwierdzać tak, aby nikt w nią nie wierzył. Trzeba, aby w aktualnościach każdy znalazł codziennie chociaż jeden wiersz, który by go zainteresował – tylko wtedy wszyscy będą je czytać. Trzeba pamiętać o wszystkim i o wszystkich, o wszystkich środowiskach, o wszystkich zawodach, o Paryżu i o Prowincji, o Armii i o Malarzach, o Klerze i o Uniwersytecie, o Urzędnikach i o Kurtyzanach. Człowiek, który kieruje aktualnościami i komenderuje batalionem reporterów, powinien mieć się zawsze na baczności, czujny, nieufny, przewidujący, szczwany, obrotny i giętki, zbrojny we wszelkie podstępy i obdarzony niezawodnym węchem, aby za pierwszym rzutem oka wykryć fałszywą wiadomość, orzec, co należy powiedzieć, a co zataić, przewidzieć, co wywrze efekt na czytelnikach; i powinien umieć przedstawić to w taki sposób, aby spotęgować jeszcze wrażenie. Panu Boisrenard, mającemu co prawda wieloletnią praktykę, brakowało jednak maestrii i szyku, a przede wszystkim brakowało mu wrodzonej przebiegłości, koniecznej, aby wyczuć codziennie utajone myśli szefa. Duroy doskonale nadawał się na stanowisko kierownika aktualności i idealnie uzupełniał redakcję tego pisma żeglującego po „głębinach funduszów państwowych i płyciznach polityki”, według wyrażenia Norberta de Varenne. Inspiratorami i prawdziwymi redaktorami Życia Francuskiego było paru posłów zainteresowanych we wszystkich spekulacjach prowadzonych lub popieranych przez dyrektora. W Izbie nazywano ich „bandą Waltera” i zazdroszczono im, gdyż z nim razem i dzięki niemu ciągnęli zyski. Forestier, redaktor polityczny, był tylko bezwolnym manekinem, za którym kryli się ci ludzie interesów, wykonawcą ich zamierzeń. To oni podsuwali mu treść artykułów wstępnych, które pisywał zawsze w domu, bo – jak mówił – miał tam spokój. Aby nadać pismu charakter literacki i stołeczny, postarano się o współpracę dwóch znanych pisarzy, Jakuba Rivala, kronikarza wypadków bieżących, i Norberta de Varenne, poety i autora kronik fantastycznych, czy też raczej opowiadań, jak chce nowa szkoła. Poza tym pośród wielkiej rzeszy najemnych pisarzy do wszystkiego wyłowiono za nieznaczną zapłatą paru krytyków sztuk plastycznych, paru krytyków teatralnych i muzycznych, jednego redaktora do spraw kryminalnych i jednego redaktora do konkursów hippicznych. Dwie panie z towarzystwa, Różowe Domino i Biała Łapka, dostarczały nowinek z życia salonów, poruszały kwestie mody, elegancji, etykiety i savoir-vivre’u, oraz dopuszczały się niedyskrecji na temat wielkich dam. Kierowane tymi różnorodnymi dłońmi Życie Francuskie „żeglowało po głębinach i płyciznach”. Duroy cieszył się właśnie nominacją na kierownika aktualności, kiedy otrzymał
bilecik, na którym było wydrukowane: „Państwo Walterowie proszą pana Jerzego Duroya, aby zechciał przyjść do nich na kolację we czwartek dwudziestego stycznia”. Ten nowy dowód łaski, spadający zaraz po tamtym, napełnił go taką radością, że ucałował zaproszenie, jakby to był liścik miłosny. Potem udał się do kasjera, aby omówić zasadniczą sprawę: pieniędzy. Kierownik aktualności ma zazwyczaj własny fundusz, z którego opłaca swoich reporterów i nowiny, cenne lub mniej cenne, jakie znoszą mu oni, tak jak ogrodnicy znoszą swe płody sprzedawcy nowalijek. Na początek wyznaczono Duroyowi tysiąc dwieście franków miesięcznie, które obiecywał sobie zachować w znacznej części dla siebie. Ulegając jego natarczywym perswazjom, kasjer wypłacił mu wreszcie czterysta franków awansem. W pierwszej chwili Duroy miał szczery zamiar odesłać pani de Marelle dwieście osiemdziesiąt franków, które był jej winien, ale prawie natychmiast zreflektował się, że zostałoby mu wówczas zaledwie sto dwadzieścia franków, suma absolutnie niewystarczająca, aby mógł podołać jak należy swym nowym obowiązkom, i odłożył zwrot długu do czasów bardziej odległych. Przez dwa dni zajęty był urządzaniem się, gdyż w obszernej sali, wspólnej dla całej redakcji, odziedziczył osobny stół i szafkę z przegródkami na listy. Jego miejsce było w jednym końcu tej sali, a Boisrenard, którego czarna jak heban – mimo iż był już człowiekiem niemłodym – czupryna stale pochylona była nad kartką papieru, zajmował drugi jej kraniec. Długi stół ustawiony pośrodku należał do redaktorów, którzy pracowali nie tylko na miejscu. Służył on przeważnie jako ławka, na której siadano bądź to zwieszając nogi, bądź też podciągając je po turecku. Czasem przysiadało na nim po pięciu lub sześciu redaktorów na raz; przybrawszy pozy bożków, wytrwale grali w bilbokieta. Duroy polubił tę grę i – pod kierunkiem i dzięki wskazówkom Saint-Potina – robił w niej znaczne postępy. Forestier, coraz bardziej cierpiący, oddał mu swój ostatni nabytek, pięknego bilbokieta z zagranicznego drewna, który był dla niego trochę za ciężki, i Duroy manewrował z wigorem dużą czarną kulą, licząc szeptem: – Raz – dwa – trzy – cztery – pięć – sześć. W dniu kiedy miał iść na kolację do pani Walterowej, po raz pierwszy udało mu się dociągnąć do dwudziestu. „Dobry dzień – pomyślał – wszystko mi się wiedzie”. Bowiem zręczność w grze w bilbokieta nadawała w redakcji Życia Francuskiego pewien rodzaj przewagi. Wyszedł z redakcji wcześnie, aby zdążyć się przebrać, i szedł ulicą de Londres, gdy dostrzegł przed sobą jakąś niską kobietę, która przypominała panią de Marelle. Poczuł, że robi mu się gorąco, i że bije mu serce. Przeszedł na drugą stronę, aby zobaczyć jej profil. Zatrzymała się, chcąc przejść także. Odetchnął, stwierdziwszy, że się omylił.
Często zadawał sobie pytanie, jak powinien się zachować, spotykając się z panią de Marelle twarzą w twarz. Czy ukłonić się, czy też udawać, że jej nie dostrzega? – Udałbym, że jej nie dostrzegam – zadecydował. Było zimno, na zamarzłych rynsztokach osiadł lód. W świetle lamp gazowych widział chodniki suche i szare. Wróciwszy do domu, pomyślał: „Muszę zmienić mieszkanie. To mi już teraz nie wystarcza”. Czuł się przyjemnie podniecony, gotów biegać po dachach i powtarzał głośno, spacerując od łóżka do okna: – To fortuna uśmiechnęła się do mnie! To fortuna! Muszę napisać do papy. Od czasu do czasu pisywał do ojca; jego listy budziły zawsze żywą radość w małym szynku normandzkim, przy drodze, na szczycie rozległego zbocza, skąd roztacza się widok na Rouen i szeroką dolinę Sekwany. Od czasu do czasu otrzymywał także niebieską kopertę zaadresowaną dużym, drżącym pismem i czytał nieodmiennie te same słowa rozpoczynające ojcowski list: Mój kochany synu, w pierwszych słowach mego listu donoszę ci, że twoja matka i ja jesteśmy zdrowi. W naszej okolicy nie zdarzyło się wiele nowego. Tyle tylko, że… A jego wciąż jeszcze interesowały wieści stamtąd, nowiny o sąsiadach i stan zbiorów. Wiążąc przed lusterkiem biały krawat powtarzał: – Muszę napisać do papy zaraz jutro. To by się dopiero staruszek zadziwił, jakby mnie tak zobaczył dziś wieczorem na wizycie! Idę na kolację, na jakiej on nie był nigdy w życiu! I nagle pojawiła mu się przed oczami mroczna kuchnia za szynkiem, zawieszone rzędem na ścianach rondle rzucające złote błyski, kot jak skulona przy ogniu chimera, drewniany stół, który czas i rozlewane płyny pokryły warstwą tłuszczu, dymiąca waza i zapalona świeca stojąca pomiędzy dwoma nakryciami. Dojrzał też mężczyznę i kobietę, ojca i matkę, dwoje wieśniaków o gestach powolnych, którzy jedli zupę małymi łykami. Znał każdą najmniejszą zmarszczkę ich starych twarzy, najdrobniejszy ruch głowy i rąk. Wiedział nawet, co mówią do siebie każdego wieczora, spożywając posiłek jedno naprzeciw drugiego. „Muszę ich wreszcie kiedyś odwiedzić” – pomyślał jeszcze, po czym ukończywszy toaletę, zgasił świecę i wyszedł. Na bulwarze zewnętrznym zaczepiło go parę prostytutek. Oganiał się od nich, mówiąc: – Wynoście się, do licha – z tak gwałtowną pogardą, jak gdyby wyrządziły mu zniewagę, nie poznały, kim jest… Za kogo go brały? Czyż te łajdaczki nie umieją rozróżniać? Świadomość, że ma na sobie frak i idzie z wizytą do ludzi bardzo bogatych, bardzo znanych, bardzo ważnych, dawała mu poczucie, że stał się kimś innym, że stał się człowiekiem z towarzystwa, z prawdziwego towarzystwa. Pewnym krokiem wszedł do przedpokoju oświetlonego wysokimi świecznikami z brązu i naturalnym gestem oddał laskę i palto dwóm lokajom, którzy podeszli do
niego. We wszystkich salonach paliły się światła. Pani Walterowa przyjmowała w drugim, większym. Przywitała Duroya czarującym uśmiechem, a on uścisnął dłonie dwóm panom przybyłym przed nim, panu Firminowi i panu Laroche-Mathiemu – deputowanym, anonimowym redaktorom Życia Francuskiego. Pan Laroche-Mathieu miał w tym piśmie szczególną władzę płynącą stąd, iż cieszył się wielkimi wpływami w Izbie. Nikt nie wątpił, że zostanie ministrem. Później nadeszli Forestierowie, pani ubrana była na różowo, urocza. Duroy zdumiał się, widząc jej zażyłość z obydwoma reprezentantami kraju. Z panem LarocheMathieu rozmawiała przez parę minut szeptem przy kominku. Karol wydawał się wycieńczony. Schudł bardzo przez ten miesiąc i kasłał co chwila, powtarzając: – Powinienem się wreszcie zdecydować spędzić resztę zimy na Południu. Norbert de Varenne i Jakub Rival przyszli razem. Później otworzyły się jakieś drzwi w głębi i ukazał się pan Walter z dwiema panienkami w wieku od szesnastu do osiemnastu lat; jedna była ładna, a druga brzydka. Duroy wiedział co prawda, że jego szef jest ojcem rodziny, ale mimo to ogarnęło go wielkie zdziwienie. O córkach swego dyrektora myślał dotąd w podobny sposób, jak myślimy o odległych krajach, których nie ujrzymy nigdy. Poza tym wyobrażał sobie, że są to małe dziewczynki, a zobaczył dwie dorosłe panny. Zaskoczyło go to, jak zmiana dekoracji przy podniesionej kurtynie. Kiedy został im przedstawiony, wyciągnęły do niego rękę jedna po drugiej, a później usiadły przy stoliczku, który najwidoczniej był dla nich przeznaczony, i zabrały się do nawijania jedwabiu leżącego w koszyczku. Oczekiwano jeszcze jakiegoś gościa, panowało milczenie i rodzaj skrępowania, jakie poprzedza proszone kolacje, do których zasiadają ludzie różniący się dyspozycją duchową, mający za sobą odmiennie spędzony dzień. Nie mając się czym zająć, Duroy podniósł oczy na ścianę, a wówczas pan Walter odezwał się doń z daleka, wyraźnie pragnąc podkreślić wartość posiadanych przedmiotów: – Patrzy pan na moje obrazy? – „Moje” rozległo się głośno. – Pokażę je panu. I wziął lampę, aby można było dostrzec każdy szczegół. – Tutaj pejzaże – powiedział. Pośrodku wisiało spore płótno Guillaumeta, wybrzeże normandzkie przed burzą. Poniżej las Harpigniesa, dalej równina algerska Guillaumeta, z wielbłądem na horyzoncie, dużym wielbłądem na wysokich nogach, podobnym do jakiegoś dziwacznego pomnika. Pan Walter podszedł do sąsiedniej ściany i oznajmił poważnie, jak mistrz ceremonii: – Tu wielcy. Były to cztery obrazy: Odwiedziny w szpitalu Gervexa, Kobieta przy żniwach
Bastien-Lepage’a, Wdowa Bouguereau i Egzekucja Jana-Pawła Laurensa. Ten ostatni obraz przedstawiał wandejskiego księdza rozstrzelanego pod murami swego kościoła przez oddział Niebieskich. Uśmiech przepłynął po poważnej twarzy szefa, gdy wskazywał następną grupę obrazów: – Tu scenki rodzajowe. Duroy zobaczył najpierw niewielkie płótno Jana Beraud, zatytułowane: Na górze i na dole. Jakaś ładna paryżaneczka wdrapywała się po schodkach jadącego tramwaju. Jej głowa znajdowała się na poziomie imperialu i panowie siedzący na ławkach z łapczywym zadowoleniem witali tę wynurzającą się ku nim młodą buzię, gdy tymczasem spośród mężczyzn stojących na dolnej platformie jedni wpatrywali się w nogi młodej kobiety z wyrazem zawodu, a inni pożądania. Pan Walter trzymał lampę w wyciągniętej ręce i powtarzał, śmiejąc się łobuzerskim śmiechem: – Dobre, co? Dobre! Później oświetlił Pomoc Lamberta. Pośrodku sprzątniętego stołu siedział kotek, wpatrując się ze zdziwieniem i zakłopotaniem w muchę, która topiła się w szklance wody. Podniósł łapkę gotów wyciągnąć owada. Ale nie był zdecydowany. Wahał się. Co zrobi? Następnie szef pokazał Detaille’a Lekcję, przedstawiającą żołnierza, który uczył pudla uderzać w bęben, i oświadczył: – To się nazywa dowcip! Duroy przytakiwał mu śmiechem i rozpływał się w zachwytach: – Ależ to urocze, to urocze, urr… Przerwał nagle, słysząc głos pani de Marelle, która weszła do salonu. Szef w dalszym ciągu oświetlał i wyjaśniał obrazy. Pokazywał teraz akwarelę Maurycego Leloira: Przeszkoda. Bójka dwóch osiłków zatrzymała na ulicy lektykę. Z okienka wychylała się czarująca twarz kobiety, która patrzyła… patrzyła… bez zniecierpliwienia, bez lęku i z pewnym podziwem na walkę tych dwóch prostaków. – Mam jeszcze inne w dalszych pokojach – powtarzał pan Walter – ale to nie są już nazwiska tak znane, o takiej marce. Tutaj jest mój Salon. Kupuję w tej chwili młodych, zupełnie młodych i trzymam ich w rezerwie, czekając, aż staną się sławni. – A później dodał szeptem: – Teraz jest doskonała chwila do kupowania obrazów. Malarze zdychają z głodu. Nie mają ani grosza, ani grosza… Ale Duroy nic już nie widział i słuchał, nie rozumiejąc, czego słucha. Pani de Marelle była tam, za nim. Co miał zrobić? Jeżeli się jej ukłoni, czy nie odwróci się od niego albo nie powie mu jakiejś impertynencji? A jeśli nie podejdzie do niej, co sobie pomyślą? „Udam, że jej nie widzę, aby zyskać na czasie” – postanowił. Był tak poruszony, że
przemknęło mu przez głowę, aby udać nagłą niedyspozycję, co pozwoliłoby mu wyjść. Oglądanie obrazów skończyło się. Szef postawił lampę i poszedł przywitać się z nowo przybyłą, gdy tymczasem Duroy od nowa rozpoczął wędrówkę wzdłuż ścian, jak gdyby nie mógł się dość napatrzeć. W głowie miał zamęt. Co robić? Słyszał głosy, śledził rozmowę. Pani Forestier zwróciła się do niego w pewnej chwili: – Panie Duroy… Podbiegł w jej stronę. Oświadczyła mu, że jedna z jej przyjaciółek urządza przyjęcie i chciałaby, aby znalazła się o tym wzmianka w Życiu Francuskim. – Ależ naturalnie, proszę pani – jąkał – ależ naturalnie.. Pani de Marelle była teraz tuż obok niego. Nie miał odwagi odwrócić się, aby wyjść. Nagle wydawało mu się, że oszalał; młoda kobieta odezwała się głośno: – Dzień dobry, Piękny Panie. Cóż to, nie poznaje mnie pan? Zrobił gwałtowny obrót. Pani de Marelle stała przed nim uśmiechnięta, spoglądając nań wesoło i przyjaźnie. Wyciągnęła do niego rękę. Wziął ją, drżąc, lękając się jakiegoś podstępu, jakiejś perfidii. – Co u pana słychać? – dorzuciła pogodnie. – Nie widziałam pana od wieków. – Byłem ogromnie zajęty, ogromnie zajęty – jąkał, na próżno starając się odzyskać zimną krew. – Pan Walter powierzył mi nową funkcję, która wymaga mnóstwa pracy. – Wiem – odparła, patrząc mu prosto w twarz, nie odkrył jednak w jej wzroku nic prócz życzliwości. – Ale to jeszcze nie powód, aby zapominać o przyjaciołach. Rozdzieliła ich jakaś tęga dama, która weszła, jakaś tęga dama wydekoltowana, o czerwonych ramionach i czerwonych policzkach, ubrana i uczesana pretensjonalnie; szła tak ciężko, że patrząc na nią czuło się wagę i grubość jej ud. Widząc, że zebrani okazują jej wiele względów, Duroy zapytał pani Forestier: – Kto to jest ta pani? – Wicehrabina de Percemur, ta, która pisze pod pseudonimem Biała Łapka. Ogarnęło go zdumienie; miał ochotę wybuchnąć śmiechem: – Biała Łapka! Biała Łapka! I pomyśleć, że ja wyobrażałem sobie, że to jakaś młoda kobieta, tak jak pani! Więc to to jest ta Biała Łapka! Wspaniała historia! W drzwiach ukazał się służący i oznajmił: – Podano do stołu. Kolacja była banalna i wesoła, jedna z tych kolacji, w czasie których rozmawia się o wszystkim, niczego nie mówiąc wyraźnie. Duroy siedział między starszą córką szefa, tą brzydką, panną Różą, i panią de Marelle, której sąsiedztwo żenowało go trochę, chociaż ona zachowywała się zupełnie swobodnie, tak samo dowcipna jak zawsze. On tymczasem czuł się z początku skrępowany, pełen wahania, jak muzyk, który zagubił właściwy ton. Z wolna odzyskiwał jednak pewność siebie i spojrzenia
ich, spotykając się co chwila, wypytywały się nawzajem, splatały ze sobą poufale, prawie że namiętnie, tak jak niegdyś. W pewnej chwili Duroyowi wydało się, iż coś ociera się o jego stopę. Wysunął ją nieznacznie i napotkał nogę swej sąsiadki: nie cofnęła jej przy zetknięciu. Nie rozmawiali w tym momencie ze sobą, oboje zwróceni w stronę innych sąsiadów. Duroy z bijącym sercem posunął kolano trochę dalej. Odpowiedział mu taki sam ruch. Wówczas zrozumiał, że ich romans zaczyna się od nowa. O czym mówili później? O drobiazgach, lecz ilekroć spoglądali na siebie, wargi im drżały. Chcąc być uprzejmy dla córki szefa, młody człowiek zwracał się do niej od czasu do czasu. Odpowiadała mu w ten sam sposób co matka, nie wahając się nigdy, co ma powiedzieć. Siedząca po prawej stronie pana Waltera wicehrabina de Percemur przybierała tony książęce; Duroy, rozweselony jej widokiem, zapytał szeptem pani de Marelle: – Czy zna pani tę drugą, która pisuje pod pseudonimem Różowe Domino? – I owszem, doskonale; to baronowa de Livar! – Taki sam okaz? – Nie. Ale równie śmieszny. Wysoka, sucha, sześćdziesiąt lat, sztuczne loczki, końskie zęby, umysłowość z epoki Restauracji i stroje także. – Skąd oni wytrzasnęli te fenomeny zajmujące się literaturą? – Parweniusze chętnie przygarniają szczątki dawnej arystokracji. – To jedyny powód? – Jedyny. Pomiędzy szefem, dwoma deputowanymi, Norbertem de Varenne i Jakubem Rivalem wywiązała się dyskusja polityczna, która ciągnęła się aż do deseru. Kiedy znaleźli się z powrotem w salonie, Duroy zbliżył się do pani de Marelle i spoglądając jej głęboko w oczy, zapytał: – Czy życzy sobie pani, abym odprowadził ją dzisiaj do domu? – Nie. – Dlaczego? – Dlatego, że pan Laroche-Mathieu, który jest moim sąsiadem, towarzyszy mi do samych drzwi za każdym razem, gdy jestem tutaj na kolacji. – Kiedy będę mógł panią zobaczyć? – Niech pan przyjdzie do mnie jutro na obiad. I oddalili się od siebie, nie powiedziawszy nic więcej. Duroy nie pozostał długo, gdyż wieczór wydawał mu się monotonny. Na schodach dogonił Norberta de Varenne, który również wyszedł. Stary poeta wziął go pod rękę. Odkąd wiedział, że nie musi obawiać się rywalizacji ze strony Duroya, gdyż każdy z nich pracował dla redakcji w innej dziedzinie, okazywał młodemu człowiekowi życzliwość starego wujaszka.
– Odprowadzi mnie pan kawałek? – zapytał. – Z przyjemnością, drogi mistrzu – odparł Duroy. I ruszyli drobnym kroczkiem w dół bulwaru Malesherbes. Paryż był prawie opustoszały tej zimnej nocy, jednej z owych nocy, które wydają się rozleglejsze od innych, kiedy gwiazdy są wyżej, a lodowate podmuchy powietrza przynoszą coś aż spoza gwiazd. Z początku obaj mężczyźni szli w milczeniu. Wreszcie Duroy odezwał się, byle coś powiedzieć. – Pan Laroche-Mathieu wygląda na człowieka bardzo inteligentnego i bardzo wykształconego. – Tak pan uważa? – szepnął stary poeta. Młody człowiek wahał się zaskoczony. – Ależ tak, uchodzi zresztą za jednego z najzdolniejszych w Izbie. – To możliwe. W królestwie ślepców jednooki jest królem. Wszyscy ci ludzie, widzi pan, to miernoty, ponieważ umysł ich wciśnięty jest między dwie ściany – pieniądze i politykę. To prostacy, mój kochany, z którymi nie można porozmawiać o niczym, co nam jest miłe. Ich inteligencja ma dno błotniste, lub raczej zaśmiecone, jak Sekwana w Asnières. Ach! jakże trudno znaleźć człowieka o myśli szerokiej, w obcowaniu z którym doznawalibyśmy tego samego uczucia, jakiego doznajemy na wybrzeżu, wdychając daleki wiew od morza. Znałem kilku takich; już nie żyją. Norbert de Varenne mówił głosem dźwięcznym, który rozlegałby się głośno pośród nocy, gdyby go nie powściągał. Stary poeta wydawał się podniecony i smutny jednym z tych smutków, od których dusza wibruje czasem jak ziemia ścięta mrozem. – Jakież zresztą znaczenie ma te trochę więcej czy trochę mniej geniuszu – podjął – skoro wszystko skończy się kiedyś! I zamilkł. Duroy, który czuł się wesoły tego wieczora, powiedział z uśmiechem: – Widzi pan dzisiaj świat w czarnych barwach, drogi mistrzu. – Zawsze tak go widzę, moje dziecko – odparł poeta – a i pan tak go będzie widział za parę lat. Życie to wzgórze. Dopóki na nie wchodzimy, spoglądamy na wierzchołek i czujemy się szczęśliwi; ale kiedy znajdziemy się na szczycie, spostrzegamy zbocze, po którym przyjdzie nam schodzić, i jego kres, to znaczy śmierć. Pod górę idzie się wolno, ale z góry schodzi się szybko. W pana wieku człowiek pełen jest radości. Spodziewa się tylu rzeczy, które nigdy zresztą się nie ziszczą. W moim nie oczekuje się niczego… oprócz śmierci. – Aż mnie ciarki przechodzą, jak pana słucham – roześmiał się Duroy. – Dzisiaj mnie pan nie rozumie – podjął Norbert de Varenne – ale później przypomni pan sobie moje słowa. Nadchodzi taki dzień, widzi pan, a dla wielu nadchodzi on szybko, kiedy, jak powiadają, kończy się bal, bo na cokolwiek spoglądamy, widzimy śmierć.
Och! pan nawet nie rozumie tego słowa. W pana wieku jest ono wyzute z jakiejkolwiek treści. W moim brzmi straszliwie. Tak, dociera do nas w pewnej chwili, nie wiadomo dlaczego ani w związku z czym, i wszystko wówczas odmienia swoją postać. Od piętnastu już lat czuję, jak toczy mnie ona niby robak, którego noszę w sobie. Czułem, jak niszczyła mnie powoli, miesiąc za miesiącem, dzień za dniem, niby dom, który się rozpada. Odmieniła mnie tak, że dziś nie poznaję siebie. Nie ma we mnie już nic z tego promiennego, rześkiego i silnego mężczyzny, jakim byłem, mając lat trzydzieści. Patrzyłem, jak pociągała siwizną moje czarne włosy, z jakąż przebiegłą i złośliwą powolnością! Pozbawiła mnie jędrnej skóry, muskułów, zębów, odebrała mi moje ciało, to, jakie miałem kiedyś, i pozostawiła duszę pełną rozpaczy, a i tę zabierze mi niedługo. Tak, rozsypała mnie w proch, łajdaczka, niepostrzeżenie i straszliwie, sekunda za sekundą, dokonała na mnie dzieła rozkładu. I teraz czuję, że obumieram we wszystkim, cokolwiek czynię. Każdy krok przybliża mnie do niej, każdy ruch, każde tchnienie przyśpiesza jej ohydną robotę. Oddychać, spać, pić, jeść, pracować, marzyć, wszystko to znaczy umierać. Żyć to znaczy umierać. Och! kiedyś i pan dowie się tego. Gdyby pomyślał pan o niej przez kwadrans, zobaczyłby ją pan! Czego pan oczekuje? Miłości? Jeszcze kilka uścisków i będzie pan do niej niezdolny. Więc czego? Pieniędzy? Po co? Żeby mieć na kobiety? To mi dopiero wielkie szczęście! Żeby dużo jeść, stać się otyłym i całymi nocami krzyczeć, cierpiąc na podagrę? Więc czegóż jeszcze? Sławy? I na cóż ona, z chwilą gdy nie można zbierać jej owoców pod postacią miłości? No więc czego? Wszystko kończy się śmiercią. Widzę ją teraz z tak bliska, że często mam chęć wyciągnąć rękę, aby ją odepchnąć. Okrywa mi ziemię i wypełnia przestworza. Odnajduję ją wszędzie. Rozdeptane stworzonka na drogach, opadające liście, siwy włos zauważony w brodzie przyjaciela pustoszą mi serce i wołają do mnie: oto ona! Zatruwa mi wszystko, co robię, wszystko, co widzę, co jem, co piję, wszystko, co lubię – światło księżyca, wschody słońca, morze, piękne rzeki, łagodne powietrze letnich wieczorów! Szedł powoli, trochę zadyszany, i rozmyślał głośno, zapominając niemal, że ktoś go słucha. – I nigdy żadna istota nie powraca – podjął – nigdy… Przechowujemy formy, w których odlane zostały posągi, odbicia, które pozwalają odtwarzać nieustannie przedmioty w dawnym ich kształcie, lecz moje ciało, moja twarz, moje myśli, moje pragnienia nigdy nie pojawią się z powrotem. A przecież narodzą się miliony, miliardy istot, które na przestrzeni paru centymetrów kwadratowych będą miały nos, oczy, czoło, policzki i usta tak jak ja, a jednak ja nie powrócę nigdy, nigdy nic ze mnie
nie objawi się w tych stworzeniach niezliczonych i różnych, nieskończenie różnych, chociaż mniej więcej podobnych. Z czym się związać? Ku komu rzucać okrzyki rozpaczy? W co możemy wierzyć? Wszystkie religie są idiotyczne z ich dziecinną moralnością i egoistycznymi obietnicami, potwornie głupimi. Tylko śmierć jest pewna. Zatrzymał się, wziął Duroya za klapy palta i powiedział wolno: – Rozmyślaj o tym, młody człowieku, rozmyślaj o tym całymi dniami, miesiącami i latami, a życie ukaże się panu w innym świetle. Niech się pan postara wyswobodzić z tego wszystkiego, co pana więzi, niech pan uczyni ten nadludzki wysiłek, aby za życia wydostać się ze swego ciała, ze swoich interesów, myśli, z całego swego człowieczeństwa, aby spojrzeć w inną stronę, a wówczas zrozumie pan, jak niewiele znaczą kłótnie romantyków z naturalistami i dyskusja nad budżetem. Ruszył dalej szybkim krokiem. – Ale odczuje pan wtedy również straszliwą udrękę zrozpaczonych. Będzie się pan szamotał pośród niepewności, przerażony, zagubiony. Będzie pan wołał: ratunku! – na wszystkie strony, a nikt panu nie odpowie. Będzie pan wyciągał ramiona, wzywał pomocy, miłości, pociechy, a nikt nie przyjdzie. Dlaczego tak cierpimy? Dlatego, że przyszliśmy na ten świat po to niewątpliwie, aby bardziej żyć ciałem, a mniej umysłem; myślenie wytworzyło dysproporcje między naszą nadmiernie wybujałą inteligencją a nieulegającymi zmianie warunkami życia. Niech pan spojrzy na ludzi przeciętnych: o ile nie spadają na nich jakieś wielkie klęski, są zadowoleni. Tak samo i zwierzęta. Zatrzymał się po raz wtóry, zamyślił na parę sekund, a później powiedział z wyrazem znużenia i rezygnacji: – Co do mnie, jestem człowiekiem straconym. Nie mam ani ojca, ani matki, ani brata, ani siostry, ani dzieci, ani Boga. – Mam tylko poezję – dorzucił po chwili milczenia. Później, podnosząc głowę ku firmamentowi, na którym lśnił blady krąg księżyca, zadeklamował: I próżno szukam klucza od tej tajemnicy Na niebie, gdzie się księżyc błąka bladolicy.
W milczeniu minęli most przy placu Zgody, a później szli wzdłuż Pałacu Burbońskiego. – Niech się pan ożeni, mój przyjacielu – podjął Norbert de Varenne – nie wie pan, co to znaczy żyć samemu, w moim wieku. Samotność, dzisiaj, napełnia mnie nieznośną trwogą; samotność w domu, przy kominku, wieczorem. Wydaje mi się wówczas, że jestem sam na świecie, straszliwie sam, otoczony niejasnymi niebezpieczeństwami, rzeczami nieznanymi a okropnymi; ściana dzieląca mnie od
mego sąsiada, którego nie znam, oddala mnie od niego tyleż co od gwiazd dostrzeganych przez okno, ogarnia mnie rodzaj gorączki, gorączki boleści i lęku, a milczenie murów przeraża mnie. Jakże jest głębokie i jak smutne to milczenie pokoju, w którym żyjemy samotni! To nie tylko milczenie otaczające nasze ciało, lecz milczenie otaczające duszę i gdy jakiś mebel zaskrzypi, człowiek wzdryga się do głębi, bo w swym ponurym mieszkaniu nie spodziewa się żadnego dźwięku. Zamilkł po raz drugi, a później dorzucił: – To jednak dobra rzecz, dzieci, kiedy jest się starym. Znajdowali się mniej więcej w połowie ulicy de Bourgogne. Poeta zatrzymał się przed jakimś wysokim domem, zadzwonił, uścisnął rękę Duroya i powiedział do niego: – Niech pan puści w niepamięć całe to starcze ględzenie, młody człowieku, i żyje tak, jak w pana latach przystało; do widzenia. I zniknął w czarnym korytarzu. Duroy ruszył dalej, ze ściśniętym sercem. Miał wrażenie, że pokazano mu jakiś dół pełen kości, czekający go nieuchronnie, którego nie uda mu się ominąć. – Psiakość – szepnął – już tam nie musi być u niego nazbyt wesoło. Nie chciałbym miejsca w loży, żeby przyglądać się defiladzie jego myśli! Zatrzymawszy się, aby przepuścić jakąś kobietę, która wysiadła z pojazdu i wchodziła do domu, wciągnął łapczywie zapach werweny i irysów, jaki rozpłynął się w powietrzu. Płuca i serce zadrżały mu nagle nadzieją i radością; wspomnienie pani de Marelle, którą miał zobaczyć nazajutrz, owładnęło nim od stóp do głów. Wszystko uśmiechało się do niego, życie przyjmowało go czule. Jakie to przyjemne, gdy spełniają się nasze nadzieje. Zasnął w upojeniu, a następnego dnia wstał wcześnie, aby przejść się po alei Lasku Bulońskiego, zanim uda się na spotkanie. Wiatr zmienił kierunek i ociepliło się przez noc, słońce świeciło jak w kwietniu. Wszyscy bywalcy Lasku znaleźli się w nim tego ranka posłuszni wezwaniu jasnego, łagodnego nieba. Duroy szedł powoli, chłonąc lekkie powietrze, delektując się nim jak wiosennym przysmakiem. Minął Łuk Triumfalny na placu Gwiazdy i skierował się w szeroką aleję; jedna jej strona przeznaczona była dla jeźdźców. Patrzył, jak mijali go truchtem lub galopem mężczyźni i kobiety, bogaci tego świata, i prawie nie odczuwał zazdrości. Znał ich niemal wszystkich z nazwiska, wiedział, ile wynosi ich majątek i jakie są ich sekrety, gdyż jego zawód uczynił zeń rodzaj skorowidza słynnych osobistości i skandali paryskich. Przejeżdżały amazonki, szczupłe, w obcisłych ciemnych strojach; było w nich coś wyniosłego, niedostępnego, co ma w sobie wiele kobiet na koniu. Duroy zabawiał się, recytując półgłosem, tak jak odmawia się litanie w kościele, tytuły i właściwości kochanków, których miały lub o których je posądzano; czasem, zamiast mówić: baron
de Tanquelet, Książę de la Tour-Enguerrand szeptał: Lesbos – Luiza Michot z Wodewilu, Róża Marquetin z Opery. Lubił bardzo tę zabawę, jak gdyby pod pozorną surowością stwierdzał odwieczną i głęboką nikczemność ludzką i jak gdyby radowało go to, podniecało i przynosiło mu pociechę. Wreszcie powiedział głośno: – Banda hipokrytów – i poszukał wzrokiem jeźdźców, o których krążyły historie najbardziej skandaliczne. Dostrzegł ich wielu; jednych podejrzewano, że oszukują przy grze, a w każdym razie kluby stanowiły dla nich podstawowe źródło utrzymania, jedyne źródło, z wszelką pewnością podejrzane. Inni, bardzo znani, żyli z rent swych żon, co wszystkim było wiadome; jeszcze inni, jak powiadano, z rent swoich kochanek. Wielu pospłacało długi (rzecz chwalebna), a nikt nie domyślił się nigdy, skąd wydostali na to pieniądze (tajemnica bardzo mętna). Zobaczył ludzi ze świata finansów, których olbrzymi majątek wyrósł z kradzieży, a których przyjmowano w najlepszych domach, dalej ludzi tak szanowanych, że drobnomieszczanie spotykając ich, zdejmowali kapelusze, gdy tymczasem bezwstydne szachrajstwa, jakich dopuszczali się w wielkich przedsięwzięciach narodowych, nie były tajemnicą dla nikogo, kto znał te sprawy od podszewki. Wszyscy – i ci, co nosili faworyty, i ci, co nosili wąsy – mieli postawę wyniosłą, usta pogardliwe, spojrzenie zuchwałe. Duroy śmiał się, powtarzając: – Banda łajdaków, banda zbójów. Minął go jakiś pojazd, odkryty, niski i uroczy, zaprzężony w parę mknących wyciągniętym kłusem białych koni o rozwianych grzywach, powożony przez drobną młodą blondynkę, znaną kurtyzanę, za którą siedziało dwóch groomów. Duroy zatrzymał się i miał ochotę ukłonić się i przyklasnąć tej parweniuszce miłości, która o tej godzinie i na tym terenie przechadzek arystokratycznych hipokrytów tak śmiało błyszczała przepychem zdobytym w łóżku. Czuł może niejasno, że między nimi obojgiem istnieje coś wspólnego, że są ludźmi tego samego pokroju, tej samej mentalności i że jego sukces będzie się opierał na śmiałych pociągnięciach tego samego gatunku. Zawrócił jeszcze wolniej, z sercem rozgrzanym satysfakcją, i niewiele przed umówioną godziną znalazł się przed drzwiami dawnej kochanki. Przyjęła go, podając mu usta, jak gdyby nie było między nimi żadnego zerwania, i zapomniała nawet na parę chwil o rozsądnej ostrożności, jaką przeciwstawiała u siebie pieszczotom. Całując podkręcone końce jego wąsów, powiedzała: – Wyobraź sobie, jaki mam kłopot, kochanie! Myślałam, że spędzimy rozkoszny miesiąc miodowy, a tymczasem mój mąż zwalił mi się na głowę na sześć tygodni; wziął urlop. Ponieważ jednak nie mam zamiaru wyrzekać się twego widoku na sześć tygodni, zwłaszcza po naszej małej sprzeczce, więc postanowiłam, że przyjdziesz do
nas w poniedziałek na kolację. Mówiłam mu już o tobie. Przedstawię cię. Duroy wahał się, trochę zakłopotany – nigdy jeszcze nie znajdował się w towarzystwie człowieka, którego żona była jego kochanką. Bał się, że coś mogłoby go zdradzić, odrobina zażenowania, spojrzenie, jakiś drobiazg. – Nie, wolałbym nie poznawać twego męża – jąkał. Pani de Marelle nalegała, patrząc na niego naiwnie: – Ależ dlaczego? Co za pomysł? To przecież zupełnie normalna rzecz! Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś taki głuptas! Dotknęło go to. – No więc dobrze, zgoda, przyjdę na kolację w poniedziałek. – Żeby to wypadło zupełnie naturalnie – dorzuciła pani de Marelle – zaproszę Forestierów, chociaż to dla mnie żadna przyjemność mieć u siebie gości. Aż do poniedziałku Duroy nie myślał o tym spotkaniu; lecz wstępując na schody wiodące do mieszkania pani de Marelle, poczuł się dziwnie zaniepokojony, nie dlatego, aby wzdrygał się na myśl o tym, że uściśnie rękę tego człowieka, że będzie pił jego wino i jadł jego chleb, lecz dlatego, że bał się czegoś, sam nie wiedząc czego. Wprowadzono go do salonu i czekał, jak zawsze. Później otworzyły się drzwi i ujrzał wysokiego mężczyznę z siwą brodą, ze wstążeczką Legii w klapie, poważnego i pełnego dystynkcji, który podszedł do niego z wyszukaną uprzejmością: – Moja żona niejednokrotnie mówiła mi o panu i rad jestem niezmiernie, mogąc poznać go osobiście. Duroy podniósł się, usiłując nadać swej twarzy wyraz serdeczności i z przesadną energią uścisnął rękę gospodarza. Później usiadł i nie wiedział, o czym ma z nim rozmawiać. Pan de Marelle dołożył kawałek drzewa do kominka i zapytał: – Od dawna pracuje pan w dziennikarstwie? – Od paru miesięcy zaledwie. – O! to szybko robi pan postępy! – Tak, dość szybko – i zaczął mówić o byle czym, nie bardzo myśląc o tym, co mówi, posługując się wszystkimi banałami, jakie padają w rozmowie obcych sobie ludzi. Nabierał pewności siebie i dochodził do wniosku, że sytuacja jest bardzo zabawna. Spoglądał na pełną powagi i nakazującą szacunek twarz pana de Marelle i myślał rozbawiony: „Przyprawiłem ci rogi”. Przenikało go występne zadowolenie, radość złodzieja, któremu udała się kradzież i którego nikt nie podejrzewa, radość łajdacka, rozkoszna. Przyszła mu nagle chęć zaprzyjaźnić się z tym człowiekiem, zdobyć jego zaufanie, sprowokować go do zwierzeń. Weszła pani de Marelle i obrzuciwszy ich spojrzeniem uśmiechniętym i nieprzeniknionym, podeszła do Duroya, który w obecności męża nie ośmielił się ucałować jej dłoni, tak jak to robił zawsze. Młoda kobieta była spokojna i wesoła, jak osoba przyzwyczajona do wszystkiego,
która w swej wrodzonej przewrotności uważa to spotkanie za zupełnie naturalne. Zjawiła się Laurynka i z większą niż zazwyczaj powagą podała Jerzemu czoło do pocałunku, onieśmielona obecnością ojca. – Cóż to, nie nazywasz dziś naszego gościa Pięknym Panem? – zapytała ją matka. Dziewczynka zaczerwieniła się, jakby pani de Marelle dopuściła się grubej niedyskrecji, wyznała coś, czego nie należało mówić, odkryła grzeszną trochę tajemnicę jej serduszka. Kiedy nadeszli Forestierowie, wygląd Karola wzbudził przerażenie. W przeciągu tygodnia schudł i pobladł straszliwie; kasłał teraz bez przerwy. Oznajmił zresztą, że na wyraźne żądanie lekarza jadą do Cannes w przyszły czwartek. Wcześnie udali się do domu, a Duroy powiedział, potrząsając głową: – Coś mi się zdaje, że z nim nie jest dobrze. Długo to on nie pociągnie. Pani de Marelle przyświadczyła pogodnie: – Och! to człowiek stracony. Ale swoją drogą miał szczęście, że znalazł taką żonę. – Pomaga mu? – zapytał Duroy. – Nie tyle pomaga, ile robi za niego wszystko. O wszystkim jest poinformowana i wszystkich zna, chociaż można by przypuścić, że nie widuje się z nikim; potrafi uzyskać, co chce, jak chce i kiedy chce. Och! mało która jest równie przebiegła i zręczna jak ona! To prawdziwy skarb dla człowieka, który chce się wybić. – Pewnie nie będzie długo czekać z powtórnym zamążpójściem, prawda? – podjął Duroy. – Oczywiście – odparła pani de Marelle. – Nie dziwiłabym się nawet, gdyby już miała kogoś na oku… pewnego deputowanego… chyba żeby… chyba żeby on nie chciał… bo… bo… byłyby może dość poważne przeszkody… natury moralnej. Zresztą – ja nic nie wiem. Pan de Marelle mruknął z hamowanym zniecierpliwieniem: – Pozwalasz się zawsze domyślać mnóstwa rzeczy, których nie lubię. Nie mieszajmy się do cudzych spraw. Wystarczy, jeśli będziemy kierować własnym sumieniem. Każdy powinien stosować się do tej reguły. Duroy pożegnał się, z sercem pełnym niepokoju, a myślą zaprzątniętą niejasnymi projektami. Następnego dnia odwiedził Forestierów i zastał ich pakujących bagaże. Karol, wyciągnięty na kanapie, oddychał z trudem, przesadnie to podkreślając, i powtarzał: – Powinienem był wyjechać już miesiąc temu – a później obarczył Duroya mnóstwem poleceń w związku z pracą w redakcji, chociaż wszystko zostało już omówione i uzgodnione z panem Walterem. Odchodząc, Jerzy uścisnął energicznie dłonie kolegi: – No, stary, do zobaczenia! Korzystając jednak, że pani Forestier odprowadziła go do drzwi, zwrócił się do niej żywo:
– Nie zapomniała pani o naszym układzie, prawda? Jesteśmy przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, tak? A więc gdyby potrzebowała pani mojej pomocy w jakichkolwiek okolicznościach, proszę się nie wahać. Wystarczy depesza lub list, a będę na pani rozkazy. – Dziękuję, będę o tym pamiętać – szepnęła, a jej oczy również mówiły „dziękuję”, w sposób bardziej głęboki i serdeczny. Na schodach Duroy spotkał idącego powoli pod górę pana de Vaudrec, którego widział już raz u pani Forestier. Hrabia wydawał się zasmucony – tym wyjazdem może? Chcąc dowieść swych dobrych manier, Duroy ukłonił mu się pospiesznie. Tamten oddał mu ukłon uprzejmie, ale z pewną wyniosłością. We czwartek wieczorem państwo Forestierowie wyjechali.
VII Wyjazd Karola umocnił pozycję Duroya w redakcji Życia Francuskiego. Podpisał kilka artykułów wstępnych, tak samo jak podpisywał swoje notatki w dziale aktualności, gdyż szef życzył sobie, aby każdy przyjmował odpowiedzialność za to, co umieszcza. Trafiło mu się parę polemik, z których umiał się dowcipnie wyplątać; ciągły kontakt z mężami stanu przygotowywał go z wolna do roli redaktora politycznego, zręcznego i bystrego. Jeden tylko widział ciemny punkt na horyzoncie. Było nim pewne opozycyjne pisemko, które atakowało go stale, a raczej krytykowało w jego osobie kierownika działu aktualności Życia Francuskiego, kierownika działu niespodziewanych nowinek pana Waltera, jak pisał anonimowy redaktor tego pisma zatytułowanego Pióro. Każdego dnia pojawiały się tam jakieś perfidne i zjadliwe uwagi, insynuacje najrozmaitszej natury. Pewnego dnia Jakub Rival powiedział do Duroya: – Cierpliwy pan jest. – Cóż pan chce – wyjąkał tamten – nie atakują mnie bezpośrednio. Otóż któregoś popołudnia, gdy wchodził do redakcji, Boisrenard podał mu numer Pióra: – Niech no pan zobaczy, znów notatka niezbyt przyjemna dla pana. – Ach! w związku z czym? – W związku z niczym, z aresztowaniem jakiejś damulki nazwiskiem Aubert przez policję obyczajową. Jerzy wziął podane mu pismo i pod tytułem Duroy się bawi przeczytał: – Prześwietny reporter z Życia Francuskiego donosi nam dzisiaj, że pani Aubert, o której aresztowaniu przez ohydną policję obyczajową pisaliśmy, istnieje tylko w naszej wyobraźni. Otóż wyżej wzmiankowana osoba mieszka na Montmartre przy ulicy de l’Ecureil numer osiemnaście. Rozumiemy zresztą doskonale, czym kierują się agenci banku Waltera, przysługując się prefektowi policji, który toleruje ich sprawki. Co do reportera, o którym wspomnieliśmy, to zrobiłby lepiej, podając nam jakąś ze swych sensacyjnych wiadomości, których fabrykacja jest jego tajemnicą: wiadomości o zgonach, dementowanych następnego dnia, wiadomości o bitwach, które nie miały miejsca, anonsów o ważnych wypowiedziach władców, którzy nic nie powiedzieli, jedną z tych informacji wreszcie, które składają się na „Zyski Waltera”, lub też jedną z małych niedyskrecji o przyjęciu którejś z modnych dam albo o doskonałości pewnych wyrobów, które to wiadomości bywają bardzo popłatne dla tych i owych spośród naszych kolegów.
Młody człowiek, bardziej zaskoczony, niż zirytowany, zrozumiał tylko tyle, że jest w tej notatce coś bardzo dlań nieprzyjemnego. – Kto dostarczył panu tamtej wiadomości? – podjął Boisrenard. Duroy szukał w myśli i nie mógł sobie przypomnieć. Wreszcie wykrzyknął: – A, to Saint-Potin! – i przeczytawszy powtórnie notatkę w Piórze, zaczerwienił się gwałtownie, oburzony zarzutem sprzedajności. – Jak to – zawołał – on twierdzi, że mnie płacą za to, że… – Psiakość, tak – przerwał mu Boisrenard. – To nieprzyjemna sprawa dla pana. Szef
bardzo jest czuły na tym punkcie. To tak łatwo mogłoby przydarzyć się w aktualnościach … Zjawił się Saint-Potin. Duroy podbiegł do niego: – Czytał pan notatkę w Piórze? – I owszem, i wracam właśnie od pani Aubert. Taka osoba istnieje, to prawda, ale wcale nie była aresztowana. Cały ten hałas jest bezpodstawny. Wówczas Duroy pomknął do szefa; pan Walter przyjął go dosyć chłodno i spoglądał na niego podejrzliwie. Wysłuchawszy wszystkiego, odparł: – Niech pan pójdzie sam do tej kobiety i sprostuje tę wiadomość w ten sposób, aby nie pisano więcej o panu podobnych rzeczy. Mówię o tym, co było przy końcu notatki. To bardzo niemiłe dla pisma, dla mnie i dla pana. Tak samo jak żona cezara, dziennikarz nie powinien budzić żadnych podejrzeń. Duroy wsiadł do fiakra, biorąc Saint-Potina jako przewodnika i zawołał do woźnicy: – Montmartre, ulica de l’Ecureil osiemnaście. Dom był olbrzymi i musieli wspinać się aż na szóste piętro. Otworzyła im jakaś stara kobieta w wełnianym kaftaniku. – Czego pan znów chce ode mnie? – zapytała, dostrzegając Saint-Potina. – Przyprowadziłem tu pana, który jest inspektorem policji i chce poznać pani sprawę – odparł. Wówczas wpuściła ich, opowiadając: – Po panu jeszcze tu przychodziło jakichś dwóch z gazety, tylko nie wiem z jakiej. – A zwracając się do Duroya: – Więc to pan chce poznać moją sprawę? – Tak. Czy została pani aresztowana przez policję obyczajową? Kobieta podniosła ręce: – Ależ nigdy w świecie, proszę pana, nigdy w świecie. Zaraz panu powiem, jak to było. Kupuję u takiego jednego rzeźnika – obsługuje dobrze, ale waży źle. Nieraz to już sobie przyuważyłam, słowam nie powiedziała, ale tym razem mówię mu, żeby mi dał dwa funty kotletów, bo miałam mieć na obiedzie córkę i zięcia, a tu widzę, że on mi dokłada kości, kości od kotletów, to prawda, ale nie od moich. Mogłam na nich zrobić potrawkę, to też prawda, ale jak go proszę o kotlety, to nie po to, żeby on mi dawał jakieś ochłapy. Więc mu mówię, że ja tego nie wezmę, to on mi na to, że ja jestem stary babsztyl, to ja jemu, że on jest stary łajdak, i tak od słowa do słowa przygadaliśmy sobie porządnie, aż się przed sklepem zebrało ze sto osób i dopiero w śmiech! Wreszcie przyszedł jakiś policjant i powiedział, żebyśmy poszli na komisariat i tam wszystko wyjaśnili. No to myśmy poszli, ale ani jemu, ani mnie nie przyznali racji. Od tego czasu kupuję mięso gdzie indziej i nawet koło jego drzwi nie przechodzę, żeby znów nie było skandalu. Zamilkła. Duroy zapytał: – To wszystko?
– To cała prawda, proszę szanownego pana – odparła i ofiarowawszy Duroyowi kieliszek likieru, którego nie wypił, nalegała, aby zanotować w raporcie, iż rzeźnik oszukiwał na wadze. Po powrocie do biura Duroy zredagował odpowiedź: Jakiś anonimowy pismak z Pióra szuka ze mną zwady z powodu starej kobiety, którą, jak twierdzi, zaaresztowała policja obyczajowa, czemu ja zaprzeczam. Sam widziałem panią Aubert, liczącą lat co najmniej sześćdziesiąt, która opowiedziała mi dokładnie swoją sprzeczkę z rzeźnikiem o wagę kotletów; sprzeczka ta zakończyła się przed komisarzem policji. Oto prawda. Co do pozostałych insynuacji redaktora z Pióra, to pogardzam nimi. Nie odpowiada się zresztą na podobne rzeczy, kiedy pisane są pod pseudonimem. Jerzy Duroy
Pan Walter i Jakub Rival, który przyszedł do redakcji, uznali tę notatkę za wystarczającą i zadecydowano, że pójdzie do druku jeszcze tego samego dnia i umieści się ją po kronice. Duroy wrócił wcześnie do domu, trochę podniecony, trochę zaniepokojony. Co odpowie tamten? Kim jest? Skąd ten brutalny atak? Znając porywczość dziennikarzy, wiedział, że to głupstwo może mieć jak najdalej idące konsekwencje. Spał źle. Kiedy następnego dnia przeczytał swą notatkę w dzienniku, wydała mu się bardziej agresywna niż w rękopisie. Doszedł do wniosku, że pewne wyrażenia można było złagodzić. Cały dzień był rozgorączkowany i następnej nocy również spał źle. Wstał skoro świt, aby kupić Pióro, w którym spodziewał się repliki. Był mróz. Zamarznięte rynsztoki spływały wzdłuż chodników dwiema wstęgami lodu. Gazety nie dotarły jeszcze do sprzedawców i Duroy przypomniał sobie dzień, w którym ukazał się pierwszy jego artykuł: Wspomnienia strzelca afrykańskiego. Stopy i dłonie drętwiały mu, czubki palców zaczynały go boleć; puścił się biegiem wokół oszklonego kiosku – przez małe okienko widać było tylko nos i czerwone policzki sprzedawczyni w wełnianym kapturze, skulonej koło piecyka. Wreszcie dostawca gazet wsunął oczekiwany plik do wnętrza budki i poczciwa kobieta podała Duroyowi Pióro, rozłożone. Poszukał wzrokiem swojego nazwiska i w pierwszej chwili nie znalazł nic. Odetchnął z ulgą, gdy wtem dostrzegł króciutką notatkę: Imć pan Duroy z Życia Francuskiego prostuje wiadomość podawaną przez nas i prostując ją kłamie. Sam jednak przyznaje, że pani Aubert istnieje i że została zaprowadzona do komisariatu. Wystarczy dodać jedno słowo – obyczajówki – i sprawa będzie wyjaśniona. Ale uczciwość niektórych dziennikarzy jest na poziomie ich talentu. podpisuję: Ludwik Langremont
Serce Duroya zaczęło bić gwałtownie; wrócił do domu, aby się przebrać, sam nie bardzo wiedząc, co robi. A więc został znieważony, i to w taki sposób, że nie wolno mu się wahać. I to z powodu czego? Niczego. Z powodu jakiejś starej kobieciny,
która pokłóciła się z rzeźnikiem. Ubrał się szybko i poszedł do pana Waltera, chociaż nie było jeszcze ósmej. Pan Walter wstał już i czytał Pióro. – Tak więc – powiedział z poważną miną na widok Duroya – nie może się pan już cofnąć. Młody człowiek nic nie odrzekł. – Niech pan pójdzie natychmiast do Rivala – podjął szef – on zajmie się pana sprawą. Duroy bąknął coś niezrozumiałego i wyszedł, aby udać się do Rivala, który spał jeszcze. Na dźwięk dzwonka wyskoczył z łóżka, a przeczytawszy notatkę powiedział: – No cóż, nie ma rady. Kogo weźmie pan jako drugiego świadka? – Nie mam pojęcia. – Może Boisrenarda? Jak pan myśli? – Dobrze, niech będzie Boisrenard. – Mocny jest pan w szermierce? – Ani trochę. – Do licha! A w strzelaniu z pistoletu? – No, trochę bardziej. – W porządku. Ja zajmę się wszystkim, a pan się będzie przez ten czas ćwiczył. Chwileczkę. Przeszedł do łazienki i za chwilę ukazał się z powrotem, umyty, ogolony, bez zarzutu. – Niech pan pójdzie ze mną – powiedział. Mieszkał na parterze w niewielkim pałacyku i zaprowadził Duroya do piwnicy, do olbrzymiej piwnicy przeobrażonej w salę fechtunku i strzelnicę; wszystkie otwory na ulicę były zamurowane. Zapalił rząd lampek gazowych, ciągnący się aż w głąb drugiej piwnicy, gdzie stał żelazny manekin pomalowany na różowo i na niebiesko, położył na stole dwie pary pistoletów nowego systemu, odtylcowych, i zaczął wydawać krótkie rozkazy, jakby znajdowali się już na placu. – Gotowy? Ognia! – raz, dwa, trzy. Duroy, unicestwiony, słuchał, podnosił rękę, mierzył, strzelał, a ponieważ zdarzyło mu się parę razy trafić manekin w sam brzuch, gdyż we wczesnej młodości często posługiwał się starym pistoletem ojca, strzelając do ptaków, Jakub Rival oświadczył zadowolony: – Dobrze, bardzo dobrze, wyśmienicie, da pan sobie radę, da pan sobie radę. Później wycofał się: – Niech pan tak poćwiczy do południa. Tu ma pan naboje, może pan śmiało zużyć wszystkie. Wstąpię po pana na obiad i przyniosę panu wiadomości. – I wyszedł. Zostawszy sam, Duroy strzelił jeszcze parę razy, a potem usiadł i zadumał się.
– Swoją drogą, jakież to głupie! I czegóż to dowodzi? Czy po pojedynku łajdak przestaje być łajdakiem? Co zyskuje uczciwy człowiek, którego znieważono, na tym, że naraża własne życie? Zasępiony przypomniał sobie, co mówił Norbert de Varenne o nędzy ludzkiego umysłu, o miernocie ludzkich pojęć i zainteresowań, o bezsensie ludzkiej moralności. I oświadczył głośno: – Niech mnie diabli wezmą, miał rację! Poczuł, że chce mu się pić, a usłyszawszy za sobą odgłos spadających kropel, odwrócił się i spostrzegł natryski; podszedł i napił się z wylotu rury. A potem rozmyślał dalej. Smutno było w tej piwnicy, smutno jak w grobie. Daleki rumor przejeżdżających pojazdów wydawał się grzmotem odległej burzy. Która to mogła być godzina? Godziny mijały tutaj jak w głębi więzienia, gdzie nic ich nie wskazuje i nie oznacza prócz powrotów strażnika przynoszącego posiłki. Duroy czekał, długo, długo. W pewnej chwili usłyszał czyjeś kroki i głosy: ukazał się Jakub Rival w towarzystwie Boisrenarda. Gdy tylko dostrzegł Duroya, zawołał: – Załatwione! Duroy pomyślał, że sprawę udało się zatuszować jakimś listem z przeprosinami; serce się w nim poderwało, wyjąkał: – Ach! dziękuję… – Ten Langremont to odważny chłop – podjął Rival – przyjął wszystkie nasze warunki. Dwadzieścia pięć kroków, strzał na komendę, ramię wyciągnięte. W ten sposób ma się o wiele pewniejszą rękę. O, widzi pan, Boisrenard, mówiłem panu. I wziąwszy pistolet, zaczął strzelać, demonstrując łatwość zachowania linii prostej, kiedy się strzela. Później dodał: – A teraz chodźmy coś zjeść, już po dwunastej. Weszli do sąsiedniej restauracji. Duroy milczał. Jadł, żeby nie wyglądać na tchórza, później poszedł z Boisrenardem do redakcji, pracował z roztargnieniem, machinalnie. Koledzy uznali, że wykazuje odwagę. Po południu Jakub Rival wpadł uścisnąć mu rękę; ustalono, że świadkowie przyjadą po niego następnego dnia o siódmej rano landem i zabiorą go do lasu Vésinet, gdzie odbędzie się spotkanie. Wszystko stało się niespodziewanie, bez żadnego udziału z jego strony, bez jednego słowa przyzwolenia czy odmowy, i to z taką szybkością, że oszołomiony i wystraszony sam nie rozumiał, co się dzieje. O dziewiątej wieczorem znalazł się z powrotem u siebie, zjadłszy przedtem kolację z Boisrenardem, który nie odstępował go cały dzień przez życzliwość. Zostawszy sam, spacerował chwilę po pokoju wielkimi krokami. Był zbyt poruszony, aby zastanawiać się nad czymkolwiek. Jedna tylko myśl mu pozostała:
„Jutro pojedynek” – nie budziła w nim jednak nic prócz niejasnego wzburzenia. Był kiedyś żołnierzem, strzelał do Arabów, bez wielkiego zresztą dla siebie niebezpieczeństwa, trochę tak, jak strzela się do dzika na polowaniu. W sumie – zachował się teraz tak, jak powinien się był zachować. Okazał się taki, jakim powinien być. Będą o tym mówić, przyznają mu rację, będą gratulować. – Co za bydlę z tego faceta – powiedział na głos, tak jak robimy to w chwilach głębokiego wstrząsu. Usiadł i popadł w zadumę. Na stoliku leżał bilet wizytowy przeciwnika wręczony mu przez Rivala, aby zachował jego adres. Przeczytał go raz jeszcze, tak jak odczytywał po wielekroć w ciągu dnia. Ludwik Langremont, ulica Montmartre 176. Nic więcej. Przypatrywał się literom, które wydawały mu się tajemnicze, pełne niepokojących znaczeń. „Ludwik Langremont” – kto to jest? W jakim jest wieku? Jakiego wzrostu? Jaką ma twarz? Czy to nie oburzające, że jakiś nieznajomy mąci w ten sposób nasze życie, ni stąd, ni zowąd, bez powodu, dla kaprysu tylko, dlatego że jakaś tam staruszka pokłóciła się z rzeźnikiem? Powtórzył raz jeszcze, głośno: – Co za bydlę! Siedział nieruchomo, zamyślony, ze wzrokiem utkwionym w bilet tamtego. Ten kawałek papieru budził w nim gniew pełen nienawiści, zaprawiony dziwnym uczuciem niepokoju. To idiotyczne, cała ta historia. Wziął zostawione na stoliku nożyczki do paznokci i przekłuł w środku wydrukowane na bilecie nazwisko, jak gdyby przebijał kogoś sztyletem. Więc ma się pojedynkować na pistolety? Dlaczegóż nie wybrał szpady? Skończyłoby się na pchnięciu w ramię lub w rękę, gdy tymczasem z pistoletem nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić. – Spokoju, muszę być odważny – powiedział. Na dźwięk własnego głosu zadrżał i rozejrzał się wokoło. Był mocno podenerwowany. Wypił szklankę wody i położył się. Zaraz potem zgasił światło i zamknął oczy. Chociaż w pokoju panował chłód, było mu bardzo gorąco, ale nie mógł usnąć. Obracał się na wszystkie strony, przez pięć minut leżał na wznak, później kładł się na lewym boku, potem na prawym. Męczyło go pragnienie. Wstał, żeby się napić, i nagle zaniepokoił się: – Czyżbym ja się bał? Dlaczego za najlżejszym dźwiękiem serce biło mu jak szalone? Kiedy zegar z kukułką miał wybić godzinę, zgrzyt sprężyny poderwał go na łóżku; aby złapać oddech, musiał otworzyć usta, taki ciężar przygniatał mu piersi. Zaczął filozoficznie rozważać tę możliwość: – Czyżbym ja się bał?
Nie, nie bał się, skoro zdecydowany był iść aż do końca, skoro powziął niewzruszone postanowienie, aby bić się bez drżenia. Czuł się jednak tak głęboko poruszony, że zadał sobie pytanie: „Czy można bać się wbrew woli?” Ogarnęły go wątpliwości, niepokój, popłoch. A jeśli jakaś siła potężniejsza od jego woli, władcza, nieodparta zagarnie go, to co się stanie? Tak, co się wtedy stanie? Oczywiście, stawi się na placu, ponieważ chce tego. Ale jeśli będzie drżał? Jeżeli zemdleje? I pomyślał o swoim stanowisku, o swojej reputacji, o swojej przyszłości. Przyszła mu dziwna chętka wstać i przejrzeć się w lustrze. Zapalił świecę. Kiedy zobaczył swoją twarz odbitą w gładkim szkle, z trudem ją poznał i odniósł wrażenie, że widzi się po raz pierwszy. Oczy wydały mu się ogromne; był blady, tak, był bardzo blady. Myśl ta przeszyła go nagle jak kula: „Jutro o tej porze może nie będę już żył”. I serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Odwrócił się w stronę łóżka i wyraźnie ujrzał siebie wyciągniętego na wznak na tej samej pościeli, z której przed chwilą wyszedł. Twarz miał zapadniętą jak umarli i tę bladość dłoni, które nie poruszą się więcej. Zląkł się własnego posłania i aby go nie widzieć, otworzył okno i wychylił się na zewnątrz. Lodowate zimno przejęło go od stóp do głów i cofnął się, z trudem chwytając oddech. Postanowił zapalić w kominku. Rozniecał ogień powoli, nie oglądając się za siebie. Kiedy brał coś do rąk, drżały mu nerwowo. Powoli tracił przytomność umysłu; bolesne strzępy myśli krążyły mu po głowie, coraz to bardziej pierzchliwe; ogarniało go zamroczenie, jakby się upił. – Co ja zrobię? Co się ze mną stanie? – pytał bez przerwy samego siebie. Zaczął chodzić po pokoju, powtarzając raz po raz machinalnie: – Muszę być energiczny, bardzo energiczny. Później powiedział sobie: – Trzeba napisać do rodziców na wypadek, gdyby miało mi się przytrafić nieszczęście. Usiadł, wziął blok papieru listowego i nakreślił: „Kochany Tato, Kochana Mamo…”. Później uznał, że forma ta jest zbyt codzienna w takich tragicznych okolicznościach. Podarł kartkę i zaczął od nowa: „Kochany Ojcze, Kochana Matko; o świcie czeka mnie pojedynek, a ponieważ może się zdarzyć, że…”. Zabrakło mu odwagi, aby dokończyć, i poderwał się od stołu. Ta myśl go przytłaczała. Miał się pojedynkować. To było nieuniknione. Cóż mu się więc stało? Chciał się bić; powziął ten zamiar z całą stanowczością, lecz wydawało mu się teraz, że mimo całego wysiłku woli nie starczy mu siły, aby udać się na miejsce spotkania.
Od czasu do czasu szczękał zębami; pytał siebie: – Czy mój przeciwnik pojedynkował się już kiedyś? Czy dobrze strzela? Czy znany jest z tego? Nigdy nie słyszał jego nazwiska. Gdyby tamten nie był jednak doskonałym strzelcem, nie byłby tak bez wahania, bez dyskusji zgodził się na tak niebezpieczną broń jak pistolet. Duroy wyobrażał sobie spotkanie, swoją własną postawę i zachowanie przeciwnika. Aż do znużenia rozmyślał nad każdym najdrobniejszym nawet szczegółem pojedynku i co chwila widział przed sobą otwór lufy, czarny i głęboki, z którego miała wylecieć kulka. I nagle owładnęła nim straszliwa rozpacz. Drżał na całym ciele, wstrząsany dreszczem. Zaciskał zęby, aby nie krzyczeć, byłby rzucił się na podłogę, rozszarpał coś, pogryzł. Lecz nagle zobaczył kieliszek stojący na kominku i przypomniał sobie, że ma w szafie litr wódki, prawie nie napoczęty; zachował bowiem żołnierskie przyzwyczajenie zalewania robaka każdego ranka. Chwycił butelkę i pił wielkimi łykami, łapczywie. Odstawił flaszkę dopiero, gdy zabrakło mu tchu. Pozostało w niej tylko dwie trzecie. Płomień objął mu żołądek, rozlał się po całym ciele, dodał odwagi, wprawiając go w oszołomienie. – Znalazłem sposób – powiedział sobie, a ponieważ płonął cały, z powrotem otworzył okno. Wstawał dzień, spokojny i mroźny. W górze gwiazdy zdawały się zamierać na pojaśniałym firmamencie, a w głębokim przekopie kolejowym sygnały zielone, czerwone i białe bladły. Pierwsze lokomotywy wyjeżdżały z zajezdni i gwiżdżąc, kierowały się w stronę wagonów. Inne, w oddali, rzucały przenikliwe, powtarzające się wezwania, okrzyki przebudzenia, tak jak to robią koguty na wsi. Duroy pomyślał: „Może nie zobaczę już tego więcej”. Czując jednak, że znów roztkliwi się nad sobą, zareagował gwałtownie: „Nie będę zastanawiał się nad niczym aż do chwili spotkania, to jedyny sposób, aby się trzymać”. I zabrał się do robienia toalety. Goląc się, przeżył jeszcze chwilę słabości na myśl, że to może po raz ostatni patrzy na swoją twarz. Wypił jeszcze jeden łyk i dokończył stroju. Godzina, która nadeszła, była ciężka. Duroy chodził tam i na powrót po pokoju, starając się okrzepnąć wewnętrznie. Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, o mało nie upadł, tak silnego doznał wstrząsu. Byli to świadkowie. Już! Panowie otuleni byli w futra. Uścisnąwszy rękę swemu klientowi, Rival oświadczył: – Mróż jak na Syberii. – Po czym zapytał: – No i jak tam? – Doskonale.
– Jesteśmy spokojni? – Bardzo spokojni. – Wszystko będzie w porządku. Zjadł pan i napił się czegoś? – Tak, nic mi już nie potrzeba. Boisrenard wyciągnął na tę okazję jakieś zielono-żółte cudzoziemskie odznaczenie, którego Duroy nigdy u niego nie widział. Zeszli. W landzie czekał na nich jakiś pan. Rival przedstawił go: – Doktor le Brument. Duroy uścisnął mu rękę, wyjąkał: – Dziękuję panu – i chciał zająć miejsce na ławeczce, lecz usiadł na czymś twardym i poderwał się natychmiast jak podrzucony sprężyną. Było to pudło z pistoletami. – Nie, uczestnik pojedynku i doktor siadają w głębi, w głębi – powtarzał Rival. Duroy zrozumiał wreszcie i osunął się obok doktora. Wsiedli świadkowie i woźnica ruszył. Wiedział, dokąd ma jechać. Pudło z pistoletami przeszkadzało wszystkim, zwłaszcza Duroyowi, który wolałby go był nie widzieć. Umieszczono je z tyłu; uwierało w plecy; postawiono je więc między Rivalem a Boisrenardem; spadało co chwila. Wreszcie wsunięto je pod nogi. Rozmowa nie kleiła się, chociaż doktor opowiadał anegdotki. Tylko Rival mu odpowiadał. Duroy chciał dowieść przytomności umysłu, ale bał się, że straci wątek i odsłoni swoją rozterkę; dręczył go lęk, że zacznie drżeć. Wkrótce znaleźli się za miastem. Było koło dziewiątej. W takie mroźne zimowe poranki świat jest lśniący, ostry i twardy jak kryształ. Drzewa odziane szronem wyglądają, jakby pokrył je zlodowaciały pot; ziemia dźwięczy pod stopami; suche powietrze niesie daleko każdy najlżejszy odgłos; błękitne niebo zdaje się błyszczeć jak lustro, a słońce posuwa się w przestworzu, połyskliwe i zimne, rzucając na zmarzniętą naturę promienie, które niczego nie ogrzewają. – Pistolety wziąłem od Gastine-Renette’a – mówił Rival. – Sam je nabijał. Pudło jest zapieczętowane. Będziemy zresztą ciągnąć losy, czyich pistoletów użyjemy, naszych czy przeciwnika. – Dziękuję panu – odpowiedział Duroy machinalnie. Wówczas Rival zaczął udzielać mu szczegółowych wskazówek, gdyż zależało mu, aby klient nie popełnił żadnej omyłki. Każdą rzecz powtarzał z naciskiem po parę razy. – Na pytanie: jesteście gotowi, panowie? odpowie pan głośno: tak! Kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniesie pan szybko rękę i strzeli, zanim doliczymy do trzech. Duroy powtarzał w duchu: „Kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniosę rękę – kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniosę rękę – kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniosę rękę”. Uczył się tego, jak dzieci uczą się lekcji, szeptem powtarzając słowa tak długo, aż
wyryją im się w pamięci. „Kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniosę rękę”. Lando wjechało do lasu, skręciło na prawo w aleję, później jeszcze raz na prawo. W pewnej chwili Rival otworzył gwałtownie drzwiczki i zawołał do woźnicy: – Tędy, tą dróżką! Pojazd skierował się na wyboistą drogę; po obu jej stronach ciągnęły się zarośla, na których drżały zeschłe liście obrzeżone lodową wypustką. Duroy nie przestawał mamrotać: – Kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniosę rękę. I przyszło mu na myśl, że jakiś nieszczęśliwy wypadek mógłby położyć kres wszystkiemu. Ach! gdyby tak się wywrócili! Gdyby złamał nogę!… Lecz na krańcu jakiejś polanki dostrzegł drugi pojazd i czterech panów drepczących dla rozgrzewki w miejscu, i musiał otworzyć usta, tak trudno było mu złapać oddech. Świadkowie wysiedli pierwsi, później doktor i uczestnik pojedynku. Rival wziął pudło z pistoletami i razem z Boisrenardem oddalił się w stronę dwóch panów, którzy szli ku nim. Duroy zobaczył, jak wymienili ceremonialne ukłony, a później przemierzali polankę, spoglądając to na ziemię, to na drzewa, jak gdyby szukali czegoś, co mogło upaść lub wzlecieć do góry. Następnie odliczyli kroki i z wielkim trudem wbili dwie laski w zmarzniętą ziemię. Potem, podszedłszy do siebie, wykonywali gesty jak przy grze w „orła i reszkę”, jak bawiące się dzieci. Doktor le Brument zapytał Duroya: – Czy czuje się pan dobrze? Czy nic panu nie potrzeba? – Nie, nie, dziękuję. Wydawało mu się, że oszalał, że śpi, że majaczy, że otacza go coś nadnaturalnego. Bał się? Może. Ale nie wiedział o tym. Wszystko wokół niego się odmieniło. Jakub Rival wrócił i oznajmił mu szeptem z satysfakcją: – Wszystko gotowe. Pistolety będą nasze. Duroyowi było to całkowicie obojętne. Zdjęto mu płaszcz. Nie protestował. Sprawdzono, czy nie ma w kieszeni żakietu jakichś papierów lub portfelu, który by go chronił. A on powtarzał w myśli jak modlitwę: „Kiedy rozlegnie się komenda: ognia!, podniosę rękę”. Potem zaprowadzono go do jednej z lasek wbitych w ziemię i wręczono mu pistolet. Wówczas dostrzegł naprzeciw siebie, blisko, niskiego brzuchatego mężczyznę, łysego, w okularach. Był to jego przeciwnik. Zobaczył go bardzo dokładnie, ale myśl jego zaprzątało tylko jedno: „Kiedy rozlegnie się komenda: ognia!” podniosę rękę i strzelę”. Czyjś głos zabrzmiał w wielkiej ciszy przestworza, czyjś głos, który zdawał się dolatywać z bardzo daleka, zapytał: – Jesteście gotowi, panowie?
Jerzy krzyknął: – Tak! Wówczas ten sam głos zakomenderował: – Ognia!… Duroy niczego już nie słuchał, niczego nie dostrzegał, z niczego nie zdawał sobie sprawy, czuł tylko, że podnosi rękę i z całej siły pociąga kurek. Nie usłyszał nic. Lecz u wylotu lufy swego pistoletu zobaczył trochę dymu; mężczyzna naprzeciw niego stał w tej samej postawie co i on: Duroy dostrzegł drugą białą chmurkę, która rozpływała się nad głową jego przeciwnika. Obydwaj oddali strzał. Pojedynek był skończony. Świadkowie i doktor dotykali Duroya, obmacywali go, rozpinali mu ubranie, pytając z trwogą: – Czy nie jest pan ranny? – Zdaje się, że nie – odparł na chybił trafił. Langremont zresztą również wyszedł bez szwanku i Jakub Rival mruknął niezadowolonym tonem: – Z tymi przeklętymi pistoletami to tak zawsze, albo się spudłuje, albo położy trupem. Podłe narzędzie! Duroy nie ruszał się obezwładniony zdziwieniem i radością: Skończone! Trzeba mu było odebrać broń, której nie przestał ściskać w dłoni. Zdawało mu się teraz, że biłby się przeciw całemu światu. Skończone. Co za szczęście! W nagłym przypływie odwagi gotów był każdego wyzwać na pojedynek. Świadkowie porozmawiali chwilę i umówili się na ten sam dzień, aby sporządzić protokół; później Duroy i jego towarzysze wsiedli do pojazdu, a woźnica, który śmiał się na koźle, ruszył, strzelając z bata. Śniadanie zjedli na bulwarze, we czwórkę, omawiając wydarzenie. Duroy opowiadał swoje wrażenia. – Byłem zupełnie, ale to zupełnie spokojny. Chyba zauważyliście to zresztą panowie? – Tak, trzymał się pan doskonale – odparł Rival. Zredagowano i wręczono Duroyowi protokół, który miał umieścić w kronice. Zdziwił się, że wymienili dwa strzały z panem Ludwikiem Langremont, i trochę zaniepokojony spytał o to Rivala. Tamten uśmiechnął się: – No tak, każdy po jednym… to razem dwa. Duroy uznał to tłumaczenie za wystarczające i nie nalegał. Papa Walter uściskał go: – Brawo, brawo, bronił pan sztandaru Życia Francuskiego, brawo! Wieczorem Jerzy pokazał się w paru większych redakcjach i w paru większych kawiarniach na bulwarze. Dwa razy spotkał swego przeciwnika, który pokazywał się
tam również. Nie ukłonili się sobie. Gdyby jeden z nich został raniony, wymieniliby uścisk dłoni. Każdy z ich przysięgał zresztą z głębokim przekonaniem, że słyszał gwizd kuli koło ucha. Następnego dnia koło jedenastej w południe Duroy dostał bilecik: Boże, jak ja się przeraziłam! Przyjdź zaraz na ulicę Konstantynopolitańską, żebym cię mogła ucałować, moje szczęście… Taki jesteś dzielny – uwielbiam cię – Klo. Poszedł na spotkanie, a ona rzuciła mu się w ramiona, zasypując go pocałunkami. – Och! kochanie, żebyś ty wiedział, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, kiedy przeczytałam gazety dziś rano. Och! opowiedz mi, opowiedz mi wszystko. Chcę wiedzieć. Musiał opowiedzieć jej dokładnie wszystkie szczegóły. – Na pewno spędziłeś fatalną noc przed pojedynkiem, prawda? – pytała. – Skąd znowu! Spałem jak suseł! – Ja tam byłabym ani oka nie zmrużyła. A na placu, powiedz, jak to było? Nastąpił dramatyczny opis: – Kiedy znaleźliśmy się jeden naprzeciw drugiego, w odległości dwudziestu kroków, tylko cztery razy tyle, ile wynosi długość tego pokoju, Jakub zapytał nas, czy jesteśmy gotowi, a potem zakomenderował: ognia! Natychmiast podniosłem rękę, prościutko, ale niepotrzebnie celowałem w głowę. Dostałem pistolet bardzo twardy, a przyzwyczajony jestem do miękkich, i opór kurka podniósł linię strzału. Ale i tak z pewnością chybiłem niewiele. On zresztą też dobrze strzela, gałgan. Kulka musnęła mi skroń. Czułem pęd powietrza. Pani de Marelle siedziała mu na kolanach, obejmowała go, jakby chcąc uczestniczyć w jego niebezpieczeństwie. – Och, mój najmilszy, mój najmilszy – jąkała. Później, kiedy skończył opowiadać, powiedziała: – Ja już nie potrafię bez ciebie żyć! Muszę cię widywać, a teraz, jak mój mąż jest w Paryżu, to niełatwa sprawa. Nieraz miałabym chwilkę czasu rano, jeszcze zanim wstaniesz, i mogłabym przyjść cię uściskać, ale nie chcę wracać do tego okropnego domu, gdzie mieszkasz. Co by tu zrobić? Przyszedł mu nagle pewien pomysł i zapytał: – Ile płacisz tutaj? – Sto franków miesięcznie. – Więc ja wezmę to mieszkanie dla siebie i sprowadzę się tu na dobre. Mój pokój nie wystarcza mi już teraz, kiedy jestem na wyższym stanowisku. Pani de Marelle zamyśliła się na chwilę, a potem odparła: – Nie. Nie chcę. Zdziwił się: – Dlaczego?
– Bo nie chcę… – To nie jest powód. To mieszkanie bardzo mi odpowiada. Jestem tu i zostanę. Roześmiał się: – Zresztą wynajęłaś je na moje nazwisko. Ale ona wciąż odmawiała: – Nie, nie, ja nie chcę… – No, ale powiedzże mi wreszcie, dlaczego? Wówczas wyszeptała czule: – Bo sprowadzałbyś tutaj kobiety, a ja nie chcę. – Co też ty masz za pomysły! – oburzył się. – Przyrzekam ci, że nie. – Kiedy ja wiem, że byś przyprowadzał. – Przysięgam ci. – Naprawdę? – Naprawdę. Słowo honoru. To nasze mieszkanko, tylko dla nas dwojga. Uściskała go w porywie miłości: – No więc dobrze, kochanie. Ale jeżeli zdradzisz mnie chociaż raz, wszystko będzie skończone, skończone na zawsze. Zaklinał się, że nie zdradzi jej nigdy, i postanowili, że przeprowadzi się jeszcze tego samego dnia, żeby mogła go zobaczyć, jak będzie tędy przechodzić. Później powiedziała: – W każdym razie przyjdź do nas w niedzielę na kolację. Mój mąż uważa, że jesteś czarujący. Pochlebiło mu to: – O, doprawdy? – Tak, podbiłeś go. Aha, słuchaj, mówiłeś mi, że wychowałeś się na wsi, we dworze, prawda? – Tak, a bo co? – Więc znasz się pewnie trochę na uprawie ziemi? – I owszem. – W takim razie porozmawiaj z nim o ogrodnictwie i o zbiorach, jego to bardzo interesuje. – Dobrze. Będę pamiętał. Uściskawszy go nieskończoną ilość razy, gdyż pojedynek kochanka wzmógł jej czułość, pani de Marelle wyszła. Idąc do redakcji, Duroy myślał: „Co za śmieszne stworzenie! Co za łepek ptasi! Czy to można wiedzieć, czego ona chce, co ona lubi? I co za śmieszne małżeństwo! Jakiż fantasta skojarzył tego starszego pana z tą postrzeloną kobietką? Co nakłoniło tego inspektora, aby poślubił tę studentkę? Tajemnica. Kto wie? Może miłość. – I zakończył: – W każdym razie milutka z niej kochanka. Byłbym skończonym głupcem, gdybym ją wypuścił z rąk”.
VIII Pojedynek wysunął Duroya na czoło felietonistów Życia Francuskiego; ponieważ jednak znajdywanie nowych myśli przychodziło mu z niezmiernym trudem, jako specjalność obrał sobie deklamacje na temat upadku dobrych obyczajów, karłowacenia charakterów, zaniku uczuć patriotycznych i anemii honoru francuskiego (użycie tu słowa „anemia” było jego własnym wynalazkiem, który napełniał go dumą). Kiedy pani de Marelle z właściwym paryżanom sceptycyzmem i kpiną burzyła jego tyrady jednym drwiącym słówkiem, odpowiadał z uśmiechem: – Zyskam sobie dzięki temu dobrą opinię na potem. Mieszkał teraz na ulicy Konstantynopolitańskiej, dokąd przeniósł swoją walizkę, szczotkę, brzytwę i mydło – cały swój dobytek. Dwa lub trzy razy w tygodniu młoda kobieta przychodziła, zanim wstał, rozbierała się w jednej chwili i wsuwała do łóżka drżąca jeszcze od chłodu. Duroy zaś bywał u niej co czwartek na kolacji i uwodził małżonka, opowiadając mu o uprawie roli; ponieważ i jego samego interesował ten temat, pochłonięci rozmową zapominali czasem zupełnie o pani domu drzemiącej na kanapie. Laurynka również usypiała, raz na kolanach ojca, a raz na kolanach Pięknego Pana. Po wyjściu dziennikarza pan de Marelle oświadczał nieodmiennie tonem doktrynera, jakim posługiwał się, mówiąc nawet o rzeczach najbłahszych: – To naprawdę bardzo miły chłopiec. I bardzo wykształcony. Luty dobiegał końca. Rankiem wózki kwiaciarek rozsiewały woń fiołków. Niebo Duroya było bez chmur. Pewnego wieczora, wróciwszy do domu, znalazł list wsunięty pod drzwi. Spojrzał na znaczek i zobaczył: Cannes. Otworzył i przeczytał: Cannes, willa Jolie Drogi przyjacielu, mówił pan, nieprawdaż, że zawsze mogę liczyć na pana? Otóż przychodzi mi prosić pana o okrutną przysługę: aby nie zostawiał mnie pan samej, aby towarzyszył mi pan w ostatnich chwilach Karola, który niedługo umrze. Być może nie przeżyje już tego tygodnia, chociaż wstaje jeszcze – lecz doktor uprzedził mnie. Brak mi już sił i odwagi, aby dniem i nocą patrzeć na tę agonię. Ze zgrozą myślę o zbliżającym się końcu. Tylko do pana mogę zwrócić się z tą prośbą, gdyż mąż mój nie ma już rodziny. Był pan jego kolegą; on wprowadził pana do redakcji. Niech pan przyjedzie, błagam. Nie mam nikogo, kogo mogłabym zawezwać. Pańska oddana Magdalena Forestier Dziwne uczucie wtargnęło jak pęd powietrza do serca Jerzego, uczucie wyzwolenia, otwierającej się przed nim przestrzeni, i szepnął:
– Oczywiście, że pojadę. Biedny Karol! Swoją drogą, jakie kruche jest to życie ludzkie! Szef, którego powiadomił o liście od pani Forestier, przystał na jego wyjazd, zrzędząc i powtarzając: – Ale niech pan wraca prędko, bo potrzebujemy pana tutaj koniecznie. Jerzy Duroy pojechał do Cannes nazajutrz pospiesznym o siódmej, zawiadomiwszy przedtem bilecikiem państwa de Marelle o swoim wyjeździe. Do Cannes przyjechał następnego dnia o czwartej po południu. Posłaniec zaprowadził go do willi Jolie wybudowanej na zboczu, w sosnowym lesie przetykanym białymi domami, jaki ciągnie się od Cannes do zatoki Juan. Dom był mały, niski, w stylu włoskim; stał przy drodze biegnącej zygzakiem pośród drzew i odkrywającej na każdym zakręcie prześliczne widoki. Służący, który otworzył drzwi, zawołał: – Och! Pani czeka z wielką niecierpliwością! – A jak czuje się pan Forestier? – zapytał Duroy. – Niedobrze, proszę pana. Długo już nie pożyje. Salon, do którego wszedł młody człowiek, obity był różowym kretonem w niebieski deseń. Okno, wysokie i szerokie, wychodziło na miasto i na morze. – Psiakość, niczego sobie letni domek – szepnął Duroy. – Skąd oni, u diabła, biorą pieniądze? Odwrócił się, słysząc szelest sukni. Pani Forestier wyciągnęła do niego obie ręce: – Jaki pan dobry, jak to ładnie z pana strony, że pan przyjechał! I nagle uściskała go. Później przyjrzeli się sobie. Młoda kobieta przybladła trochę, trochę schudła, ale była nie mniej świeża, a może nawet ładniejsza i bardziej subtelna. – On jest straszny – szepnęła – wie, że nie ma już dla niego ratunku, i tyranizuje mnie bez miłosierdzia. Powiedziałam mu o pana przyjeździe. Ale gdzie pana walizka? – Zostawiłem ją na dworcu – odparł Duroy – bo nie wiedziałem, jaki hotel mi pani wskaże, żebym mógł być blisko. Pani Forestier zawahała się przez chwilę, a później podjęła: – Zatrzyma się pan tutaj, w willi. Pokój dla pana jest już zresztą przygotowany. On może umrzeć lada chwila, a gdyby stało się to nocą, byłabym wtedy sama. Poślę służącego, żeby przyniósł pana walizkę. Duroy skłonił się: – Jak pani sobie życzy. – A teraz chodźmy na górę – powiedziała. Udał się za nią. Otworzyła jakieś drzwi na pierwszym piętrze i Duroy dostrzegł siedzącego w fotelu przy oknie, otulonego pledami, sinego w czerwonym świetle zachodu człowieka, który spoglądał na niego. Z trudem go poznał; domyślił się raczej, że ten prawie nieboszczyk to jego przyjaciel.
W pokoju unosił się zapach gorączki, ziółek, eteru, dziegciu, ten niedający się określić ciężki zapach, jaki wypełnia miejsca, gdzie przebywają ludzie chorzy na płuca. Forestier podniósł rękę powoli i z trudem: – Przyjechałeś, żeby być przy mojej śmierci – powiedział. – Dziękuję ci. Duroy udał, że się śmieje: – Przy twojej śmierci?! To nie byłby zbyt zabawny widok i nie wybierałbym takiej okazji, aby zobaczyć Cannes. Przyjechałem odwiedzić cię i wypocząć trochę. – Usiądź – szepnął tamten i spuścił głowę, jak gdyby zatapiając się w rozpaczliwych myślach. Oddech miał urywany, krótki, a od czasu do czasu wydawał z siebie rodzaj jęku, jak gdyby chciał przypomnieć obecnym, jak bardzo jest chory. Widząc, że mąż nie ma zamiaru rozmawiać, pani Forestier podeszła do okna i ruchem głowy wskazując horyzont, rzekła: – Niech pan spojrzy. Ślicznie, prawda? Naprzeciw nich usiane willami zbocze opadało ku miastu położonemu wzdłuż półkolistego wybrzeża, głową sięgając mola, nad którym górowała stara część miasta wraz ze swoją wieżą, a stopami przylądka Croisette naprzeciw wysp Lérins. W błękicie wody wyglądały one jak dwie zielone plamy. Wydawało się, że pływają niby dwa olbrzymie liście, tak – oglądane z góry – wydawały się płaskie. W oddali, zamykając horyzont z drugiej strony zatoki, ponad molo i wieżą, długie pasmo niebieskawych gór rysowało na połyskliwym niebie dziwaczną i czarującą linię wierzchołków bądź to zaokrąglonych, bądź też zakrzywionych lub spiczastych, linię zakończoną wysoką górą w kształcie stożka, która zanurzała się w pełnym morzu. Pani Forestier wskazała ją: – To Estérrel. Przestrzeń za mrocznymi szczytami była czerwona czerwienią krwawą i złocistą, trudną do zniesienia dla oka. Duroy ulegał mimo woli majestatowi tego schyłku dnia. Nie znajdując dość obrazowego zwrotu, aby wyrazić swój zachwyt, szepnął tylko: – To wspaniałe! Forestier podniósł głowę ku żonie i poprosił: – Otwórz okno. – Bądź ostrożny – odparła – jest już późno, słońce zachodzi, możesz się przeziębić, a wiesz, że przy twoim stanie zdrowia to niewskazane. Prawą ręką zrobił gest nerwowy i słaby, który miał być zaciśnięciem pięści, i szepnął z grymasem gniewu, z grymasem umierającego, który wyraźnie ukazał jego wąskie wargi, wychudłe policzki i wystające kości: – Duszę się, słyszysz? Cóż to dla ciebie znaczy, czy umrę dzień wcześniej czy
dzień później, skoro i tak już po mnie… Pani Forestier otworzyła okno na całą szerokość. Tchnienie, które nadpłynęło, zaskoczyło ich wszystkich troje, jak pieszczota. Był to lekki wietrzyk, ciepły i łagodny, wiosenny wietrzyk przepojony już wonią krzewów i kwiatów, niosący z sobą silny zapach żywicy i cierpki smak eukaliptusów. Forestier wchłaniał go gorączkowo. Zacisnął palce na poręczach fotela i powiedział cicho, głosem świszczącym i pełnym wściekłości: – Zamknij okno. To boli. Wolałbym już zdychać w piwnicy. Jego żona wolno zamknęła okno, a później oparła czoło o szybę i zapatrzyła się w dal. Duroy, nieswój, miał ochotę porozmawiać z chorym, dodać mu otuchy. Ale żadne właściwe słowa nie przychodziły mu do głowy. Wybąkał: – Więc nie czujesz się lepiej od czasu, kiedy tu jesteś? Tamten wzruszył ramionami z przygnębieniem i niecierpliwością: – Ano, jak widzisz – i z powrotem opuścił głowę. Duroy podjął: – Mówię ci, w porównaniu z Paryżem tutaj jest raj. Tam jeszcze zima w pełni. Śnieg, grad, deszcz, ciemno, o trzeciej trzeba już zapalać lampy. – W redakcji nic nowego? – zapytał Forestier. – Nic nowego. Na twoje miejsce wzięli tego małego Lacrina, który wyszedł z Woltera; ale to nie jest człowiek dostatecznie dojrzały. Już najwyższy czas, żebyś wrócił! – Ja? – wyjąkał chory. – Ja teraz będę pisywał artykuły na sześć stóp pod ziemią. Ta idée-fixe powracała jak nieustępliwy dźwięk dzwonu przy każdej okazji, z każdą myślą i przy każdym zdaniu. Zapanowało długie milczenie, bolesne i głębokie. Żar zachodu słabł; czerwone niebo powlekało się mrokiem, góry stawały się czarne. Cień zabarwiony odblaskiem gasnącej pożogi wypełniał powoli pokój, zdawał się powlekać meble, ściany, obicia, kąty tonami czerni i purpury. Lustro na kominku, odbijające horyzont, wyglądało jak kałuża krwi. Pani Forestier nie poruszała się, zwrócona plecami do pokoju, z twarzą przyciśniętą do szyby. I nagle Forestier zaczął mówić głosem urywanym, zdyszanym, który sprawiał ból: – Ile ja jeszcze zobaczę takich zachodów słońca?… osiem… dziesięć… piętnaście albo dwadzieścia… może trzydzieści, najwyżej… Wy macie jeszcze czas… dla mnie to już koniec… I wszystko zostanie tak samo… potem, kiedy mnie już nie będzie… Zamilkł na chwilę, a później podjął: – Wszystko, na co patrzę, przypomina mi, że za parę dni nie będę już tego widział… To straszne… nie będę już widział nic… nic z tego, co istnieje…
najdrobniejszych przedmiotów codziennego użytku… szklanek, talerzy… łóżek, w których tak dobrze jest odpocząć… powozów. Przyjemnie jest przejechać się powozem, wieczorem… Jak ja lubiłem to wszystko. Poruszał nerwowo palcami obu dłoni, jakby grał na fortepianie na poręczach fotela. Jego milczenie było jeszcze przykrzejsze od słów, gdyż czuło się, że myśli wtedy o rzeczach przerażających. I nagle Duroy przypomniał sobie to, co parę tygodni przedtem mówił mu Norbert de Varenne: „Ja teraz widzę ją z tak bliska, że często mam chęć wyciągnąć rękę, aby ją odepchnąć… odnajduję ją wszędzie. Rozdeptane stworzonka na drogach, opadające liście, siwy włos zauważony w brodzie przyjaciela pustoszą mi serce i wołają do mnie: Oto ona!”. Dopiero teraz, patrząc na Forestiera, zrozumiał. I nieznany dotąd, okrutny lęk wśliznął się weń, jak gdyby tuż obok, w zasięgu ręki, na fotelu, gdzie dyszał ten człowiek, wyczuł śmierć w całej jej ohydzie. Miał ochotę wstać, odejść, uciec, natychmiast wracać do Paryża! Och! gdyby był wiedział, nie byłby tu przyjechał. Noc okryła pokój, jak kir zbyt wcześnie rzucony na umierającego. Tylko okno było jeszcze widoczne, a na jego jaśniejszym tle rysowała się nieruchoma sylwetka młodej kobiety. – Cóż to, nie przyniosą dzisiaj lampy? – zapytał Forestier z irytacją. – I to się nazywa opieka nad chorym! Cień odcinający się na tle okna zniknął, a w głębi domu rozległ się dźwięk elektrycznego dzwonka. Wkrótce potem do pokoju wszedł służący i postawił lampę na kominku. Pani Forestier zwróciła się do męża: – Chcesz się położyć czy też zejdziesz na kolację? – Zejdę – szepnął. W oczekiwaniu na posiłek spędzili jeszcze prawie godzinę we troje, nieruchomi, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo, niepotrzebne, banalne, jak gdyby zbyt długo przeciągające się milczenie kryło w sobie niebezpieczeństwo, tajemnicze niebezpieczeństwo, jak gdyby nie można było dopuścić, aby zastygł w ciszy ten pokój, w którym czaiła się śmierć. Wreszcie podano kolację. Duroyowi wydała się nieskończenie długa. Nie rozmawiali, jedli bez hałasu, kruszyli chleb w palcach. Służący przychodził i wychodził bezszelestnie; ponieważ odgłos jego kroków irytował Karola, nosił miękkie pantofle. Tylko wahadło drewnianego zegara swym regularnym tik-tak mąciło spokój czterech ścian. Zaraz po kolacji, pod pretekstem zmęczenia Duroy poszedł do swego pokoju i oparłszy się na oknie, patrzył, jak zawieszony pośrodku nieba niby wielka okrągła lampa księżyc powlekał jasnością zamgloną i chłodną białe mury willi i rozsiewał po morzu rodzaj świetlistej łuski ruchomej i miękkiej. Szukał w myśli jakiegoś powodu,
który usprawiedliwiłby jego szybki stąd wyjazd, wynajdywał przebiegłe wytłumaczenia, jakieś niespodziewane telegramy, wezwanie przez pana Waltera. Lecz gdy obudził się następnego dnia, jego postanowienie ucieczki wydało mu się trudniejsze do zrealizowania. Pani Forestier nie dałaby wywieść się w pole, a on utraciłby przez swe tchórzostwo to, co zyskiwał swym poświęceniem. Powiedział sobie: „Cóż, przyjemne to nie jest, ale trudno, bywają w życiu okresy niemiłe; a poza tym może to nie potrwa tak długo?”. Był jeden z tych błękitnych dni Południa napełniających serce radością; Duroy zszedł aż na wybrzeże, uważając, że wystarczy, jeśli zobaczy się z Forestierami w ciągu dnia. Kiedy wrócił na obiad, służący powiedział do niego: – Pan dopytywał się o pana. Może zechciałby pan pójść na górę? Duroy poszedł. Forestier zdawał się drzemać. Jego żona wyciągnięta na kanapce czytała książkę. Chory podniósł głowę. – No, i jak tam? Jak się czujesz? Dobrze dzisiaj wyglądasz – powiedział Duroy. – Tak, lepiej mi, jakoś odzyskałem siły – szepnął tamten. – Zjedz prędko obiad z Magdaleną, wybieramy się potem na przejażdżkę. Kiedy została sama z Duroyem, młoda kobieta odezwała się: – Dzisiaj znów wydaje mu się, że jest uratowany. Od rana układa projekty. Mamy teraz jechać nad zatokę Juan po fajanse do naszego paryskiego mieszkania. Koniecznie chce wyjść, ale ja boję się strasznie jakiegoś nieszczęścia. Te wstrząsy po drodze mogą być dla niego zabójcze. Zajechało lando i Forestier zszedł powoli ze schodów, podtrzymywany przez służącego. Zobaczywszy pojazd, oświadczył, że chce jechać odkrytym. Jego żona zaprotestowała: – Zaziębisz się. To szaleństwo. Ale on się upierał: – Nie, jest mi o wiele lepiej. Doskonale to czuję. Jechali najpierw cienistymi alejami, biegnącymi wśród ogrodów, dzięki czemu Cannes robi wrażenie angielskiego parku, a później drogą do Antibes, wzdłuż wybrzeża. Forestier objaśniał. Pokazał willę księcia de Paris. Wymieniał inne. Był wesoły wymuszoną, sztuczną i kruchą wesołością skazańca. Nie mając siły podnieść ręki, wyciągał palce: – O, tu masz wyspę świętej Małgorzaty i zamek, z którego uciekł Bazaine. Ale nam wtedy dogodzili tą historią! Później ogarnęły go wspomnienia z pułku; wymieniał nazwiska oficerów, z którymi wiązały się w ich pamięci różne wydarzenia. Lecz nagle za jakimś zakrętem ukazała się ich oczom zatoka Juan, białe miasteczko i – na przeciwległym krańcu –
przylądek Antibes. Dziwnie rozradowany Forestier rzucił: – Ach! flotylla, zobaczysz flotyllę! Pośrodku rozległej zatoki widać było rzeczywiście jakieś pół tuzina dużych okrętów podobnych do skał pokrytych gałęźmi. Były dziwaczne, niekształtne, olbrzymie, miały jakieś narośle, wieżyczki, tarany zanurzające się w wodzie, jakby chciały zapuścić korzenie w morzu. Trudno było wyobrazić sobie, że mogłyby ruszyć się z miejsca, tak wydawały się ciężkie i przytwierdzone do dna. Pływająca bateria, okrągła, wysoka, w kształcie obserwatorium, przypominała latarnie morskie budowane na skałach podwodnych. Jakiś duży trójmasztowiec minął flotyllę i wypłynął na pełne morze. Wydawał się pełen wdzięku i urody w porównaniu z tamtymi żelaznymi potworami zaczajonymi w wodzie. Forestier usiłował je rozpoznać. Wymieniał: – Colbert, Suffren, Admirał Duperré, Postrach, Zagłada – a później poprawiał się – nie, omyliłem się, Zagłada to ten. Zajechali przed rodzaj dużego pawilonu, na którym widniał napis: „Fajanse artystyczne z zatoki Juan” – i okrążywszy gazon, lando zatrzymało się przed wejściem. Forestier chciał kupić dwie wazy, żeby ustawić je u siebie na bibliotece. Ponieważ nie miał sił, by wysiąść, przynoszono mu je, jedną po drugiej, do landa. Wahał się z wyborem, radził się żony i Duroya. – Wiesz, to na tę szafę w głębi gabinetu. Siedząc w fotelu, mam ją stale przed oczami. Chcę, żeby to było coś o kształcie antycznym, greckim. Przyglądał się pokazywanym mu naczyniom, kazał przynosić inne, wracał do pierwszych. Wreszcie zdecydował się; zapłaciwszy, zażądał, aby przesyłkę wysłano natychmiast. – Wracam do Paryża za parę dni – mówił. Zawrócili, lecz gdy jechali wzdłuż zatoki, owiał ich nagle zimny pęd powietrza z jakiejś kotliny i chory zaczął kasłać. Z początku nie było to nic groźnego, mały atak, który jednak przybierał na sile, aż wreszcie przeszedł jakby w czkawkę czy charkot. Forestier dusił się, a za każdym razem, gdy chciał zaczerpnąć oddechu, kaszel, dobywając się z głębi piersi, rozdzierał mu gardło. Nic nie mogło go powstrzymać ani złagodzić. Chorego trzeba było przenieść z landa do jego pokoju i Duroy, który trzymał go za nogi, przy każdym nowym napadzie kaszlu czuł ich dygot. Ciepło łóżka nie powstrzymało ataku, który trwał aż do północy, i dopiero narkotyki położyły wreszcie kres tym spazmom. Chory przesiedział do rana z otwartymi oczami. Pierwsze słowa, jakie wymówił, to była prośba o fryzjera, dbał bowiem, aby golono
go każdego ranka; podniósł się do tego zabiegu, ale zaraz trzeba go było położyć z powrotem; zaczął oddychać tak urywanie i z takim wysiłkiem, że pani Forestier, przerażona, kazała obudzić Duroya, który dopiero co się położył, i poprosiła, aby poszedł po doktora. Duroy przyprowadził prawie natychmiast doktora Gavaut, który przepisał jakiś napój i dał parę wskazań; zapytany jednak przez towarzyszącego mu dziennikarza odparł: – To agonia. Jutro rano umrze. Niech pan uprzedzi tę biedną kobietę i pośle po księdza. Ja nie mam tu już nic do roboty, ale jestem do państwa dyspozycji. Duroy wywołał panią Forestier: – On umiera. Doktor radzi, aby posłać po księdza. Co pani zamierza? Wahała się długo, a potem, rozważywszy wszystko, odparła powoli: – Tak, tak będzie lepiej… pod wieloma względami… Przygotuję go, powiem mu, że ksiądz chciałby go odwiedzić… czy coś w tym rodzaju. Byłabym panu bardzo wdzięczna, gdyby zechciał pan poszukać jakiegoś księdza. Niech pan wybierze takiego, który nie robiłby zbyt wielu ceregieli, zadowolił się spowiedzią i dał mu spokój co do reszty. Młody człowiek przyprowadził jakiegoś starszego, wyrozumiałego księdza, który nadawał się do tej sytuacji. Skoro tylko wszedł do umierającego, pani Forestier wyszła stamtąd i usiadła z Duroyem w sąsiednim pokoju. – Wstrząsnęło nim to – powiedziała. – Kiedy napomknęłam mu o księdzu, zmienił się strasznie na twarzy, jakby… jakby poczuł… poczuł… jakieś tchnienie… Zrozumiał, że to już koniec, że pozostały mu już tylko godziny… Była bardzo blada. – Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy – podjęła. – Tak, zobaczył w tej chwili śmierć. Zobaczył ją… Dobiegły ich słowa księdza, który mówił głośno, gdyż był głuchawy. – Ależ skąd znowu, wcale nie jest z panem tak źle. Jest pan chory, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Najlepszy dowód, że przyszedłem do pana jako przyjaciel, jako sąsiad. Nie dosłyszeli, co odpowiedział Forestier. Starzec podjął: – Nie, nie będzie pan przystępował do komunii. Pomówimy o tym, kiedy wróci pan do zdrowia. Ale gdyby chciał pan skorzystać z moich odwiedzin, aby się wyspowiadać, to proszę bardzo. Jako pasterz korzystam z każdej sposobności, aby sprowadzać moje owieczki na dobrą drogę. Nastąpiło długie milczenie. Widocznie Forestier mówił coś głosem zdyszanym i bezdźwięcznym. Później ksiądz wyrzekł nagle odmiennym tonem, tonem kapłana sprawującego święty obrządek przy ołtarzu: – Miłosierdzie boskie jest bez granic, odmawiaj Confiteor, moje dziecko.
Zapomniałeś może, pomogę ci. Powtarzaj za mną: Confìteor Deo omnipotenti… Beatae Mariae semper virgini… Zatrzymywał się od czasu do czasu, aby umierający mógł za nim nadążyć. Potem powiedział: – A teraz wyspowiadaj się… Młoda kobieta i Duroy znieruchomieli przejęci dziwnym wzruszeniem, pełni trwożnego oczekiwania. Chory wyszeptał coś. Ksiądz powtórzył: – Miałeś grzeszne upodobania… Jakiej natury, moje dziecko? Kobieta podniosła się i powiedziała po prostu: – Zejdźmy na chwilę do ogrodu. Nie trzeba słuchać jego tajemnic. Usiedli na ławce przed drzwiami, ponad kwitnącym krzakiem róż, a za grządką goździków roztaczających w powietrzu woń silną i słodką. Po paru minutach milczenia Duroy zapytał: – Czy długo pozostanie pani tutaj? – Och, nie! – odparła. – Wrócę do Paryża zaraz, jak tylko wszystko się skończy. – Za jakieś dziesięć dni? – Tak, najdalej. – Więc Karol nie ma żadnej rodziny? – podjął. – Nikogo prócz kuzynów. Jego rodzice umarli, jak był jeszcze zupełnie młody. Popatrzyli na motyla spijającego sok z goździków, z szybkim trzepotem skrzydeł przelatującego z jednego na drugi i poruszającego nimi jeszcze wolno, kiedy już usiadł na kwiecie. Przez dłuższy czas nie odzywali się ani słowem. Przyszedł służący powiedzieć im, że „ksiądz już skończył”. Udali się razem na górę. Zdawało się, że Forestier jeszcze bardziej schudł od poprzedniego dnia. Ksiądz trzymał go za rękę. – Do widzenia, moje dziecko, przyjdę do ciebie jutro rano. I wyszedł. Gdy tylko opuścił pokój, umierający, który leżał, dysząc, usiłował wyciągnąć do żony obydwie ręce i wyjąkał: – Ratuj mnie… ratuj mnie… kochanie… ja nie chcę umierać… Och! ratuj mnie… Powiedzcie, co trzeba robić, idźcie po doktora… wezmę każde lekarstwo… Ja nie chcę… Ja nie chcę… Płakał. Wielkie łzy spływały po jego wychudłych policzkach, a kąciki ust marszczyły się jak u małych dzieci, którym stała się krzywda. Ręce opadły mu na łóżko i poruszały się teraz wolno, ruchem wciąż tym samym i regularnym, jakby zbierał coś z kołdry. Jego żona, sama także ze łzami w oczach, wyjąkała: – Ależ nic ci nie jest, to przejściowe, jutro będzie ci lepiej, widać zmęczyłeś się
wczoraj tym spacerem. Oddech Forestiera był szybszy od oddechu zdyszanego psa, tak krótki, że nie można go było policzyć, tak słaby, że ledwo było go słychać. Powtarzał wciąż: – Ja nie chcę umierać!… Och! mój Boże… mój Boże… mój Boże… co się ze mną stanie? Już nic nie będę widział… już nic… nigdy… Och! mój Boże… Spoglądał przed siebie na coś niewidzialnego dla innych i ohydnego, co odbijało się przerażeniem w jego nieruchomym wzroku. Dłońmi wykonywał wciąż ten sam ruch straszliwy i męczący. Nagle zadrżał na całym ciele i jęknął: – Na cmentarzu… ja… mój Boże!… Nie odezwał się więcej. Leżał nieruchomo i dyszał. Czas mijał; w pobliskim klasztorze wybiła dwunasta. Duroy wyszedł z pokoju chorego, żeby coś zjeść. Wrócił w godzinę później. Pani Forestier nie chciała nic jeść. Chory nie ruszał się. Wodził wychudłymi palcami po kołdrze, jakby chciał podciągnąć ją do twarzy. Młoda kobieta siedziała w fotelu w nogach łóżka. Duroy usiadł w drugim obok niej i czekali w milczeniu. Przyszła pielęgniarka wysłana przez doktora; zdrzemnęła się koło okna. Duroy sam zaczynał już usypiać, gdy poczuł, że coś się dzieje. Zdążył otworzyć oczy akurat w chwili, kiedy Forestier zamykał swoje, niby dwa światła, które gasły. Złapała go czkawka, w kącikach ust pojawiła się krew i spłynęła dwiema strużkami na koszulę. Ręce zakończyły swą odrażającą wędrówkę. Przestał oddychać. Jego żona zrozumiała. Krzyknąwszy, osunęła się na kolana i łkała z twarzą ukrytą w pościeli. Jerzy, zaskoczony i wylękły, machinalnie zrobił znak krzyża. Pielęgniarka obudziła się i podeszła do łóżka. – Skończone – powiedziała. A Duroy, odzyskując zimną krew, szepnął z westchnieniem ulgi: – To trwało krócej, niż przypuszczałem. Kiedy minęło pierwsze oszołomienie i spłynęły pierwsze łzy, zajęto się wszystkimi sprawami, jakie towarzyszą śmierci. Duroy biegał aż do nocy. Wróciwszy, był bardzo głodny. Pani Forestier przekąsiła coś niecoś, a później oboje udali się do pokoju zmarłego, aby czuwać nad ciałem. Na szafce nocnej, obok talerzyka, na którym leżała w wodzie gałązka mimozy, gdyż bukszpanu nie można było dostać, paliły się dwie świece. Mężczyzna i kobieta byli sami z tym, którego już nie było. Spoglądali na niego w milczeniu, zadumani. Jerzy, którego ciemność wokół nieboszczyka napełniała niepokojem, wpatrywał się weń z uporem. Ta wychudła twarz, która w migotliwym świetle wydawała się jeszcze bardziej zapadnięta, przyciągała i urzekała jego myśli i wzrok. Więc to był jego
przyjaciel, Karol Forestier, który wczoraj jeszcze z nim rozmawiał! Cóż to za dziwna i straszliwa rzecz, ten całkowity zanik jakiejś istoty! Och! przypominał sobie teraz słowa Norberta de Varenne, nękanego obawą śmierci: „I nigdy żadna istota nie powraca”. Narodzą się ich miliony i miliardy, mniej więcej podobnych, będą mieć oczy, nos, usta, czaszkę, a w niej jakieś myśli, lecz nigdy nie powróci ten, który leżał tu na łóżku. Przez ileś tam lat żył, jadł, śmiał się, kochał, żywił nadzieję, tak jak wszyscy. I oto skończyło się, skończyło się na zawsze. Życie! – parę dni, a później nic! Człowiek rodzi się, wzrasta, jest szczęśliwy, czeka, a potem umiera. Żegnaj! mężczyzno czy kobieto, nie powrócisz już na ziemię! A jednak każdy nosi w sobie gorączkowe i niemożliwe do urzeczywistnienia pożądanie wieczności, każdy jest rodzajem wszechświata we wszechświecie i każdy przepada wkrótce w grzęzawisku, skąd kiełkują nowe pędy. Rośliny, zwierzęta, ludzie, gwiazdy, światy, wszystko ożywia się najpierw, a potem umiera, aby przybrać inną postać. I nigdy żadna istota nie powraca, owad, planeta czy też człowiek. Niejasne, bezmierne, miażdżące przerażenie zaciążyło nad duszą Duroya, przerażenie, jakie budziła w nim ta nicość bezgraniczna, nieunikniona, niwecząca wszelkie istnienie tak krótkotrwałe i tak żałosne. Chylił czoło przed groźbą. Myślał o owadach, które żyją kilka godzin, o zwierzętach, które żyją kilka dni, o ludziach, którzy żyją kilka lat, o kontynentach, które żyją kilka wieków. I jakaż pomiędzy nimi różnica? Parę jutrzenek więcej, oto wszystko. Odwrócił oczy, aby nie patrzyć na zwłoki. Pani Forestier siedziała z opuszczoną głową i wydawała się również pogrążona w bolesnej zadumie. Jasne włosy przesłaniające jej zasmuconą twarz wyglądały tak ładnie, że serce młodego człowieka przejęło słodkie uczucie, jakby musnęła je nadzieja. Po cóż rozpaczać, kiedy tyle lat ma jeszcze przed sobą? I zaczął przyglądać się pani Forestier. Zatopiona w rozmyślaniach, nie widziała go. „Oto jedyna dobra rzecz w życiu: miłość – mówił sobie. – Trzymać w ramionach ukochaną kobietę, oto szczęście, którego nic nie przewyższy”. Jakże los sprzyjał temu zmarłemu, że pozwolił mu spotkać towarzyszkę życia inteligentną i czarującą. Jak się poznali? Jak się to stało, że zgodziła się wyjść za chłopca, który w niczym nie wyrastał ponad przeciętność i nie miał pieniędzy? W jaki sposób udało jej się zrobić zeń kogoś? I wówczas przyszły mu na myśl wszystkie tajemnice, jakie kryje w sobie każda istota ludzka. Przypomniał sobie, co szeptano o hrabim de Vaudrec, który podobno wydał ją za mąż i wyposażył. Co zrobi teraz? Za kogo wyjdzie? Za jakiegoś deputowanego, jak przypuszcza pani de Marelle, czy za jakiegoś zucha z przyszłością, Forestiera w lepszym stylu. Czy ma jakieś projekty, plany, zamierzenia? Jakże pragnął je poznać! Ale skąd ta troska o to,
co ona zrobi? Zadał sobie to pytanie i spostrzegł, że jego niepokój płynie z jednej z owych niejasnych sekretnych myśli, jakie ukrywamy przed sobą i odsłaniamy, dopiero sondując głąb własnej duszy. Tak, dlaczego nie miałby sam spróbować tego podboju? Jakże silny byłby z nią i niebezpieczny! Jakże szybko i daleko mógłby zajść i jak pewnie! Dlaczego nie miałoby mu się to udać? Czuł, że się jej podoba, że żywi dla niego więcej niż sympatię, jedną z tych przyjaźni, jakie powstają między naturami podobnymi do siebie i wywodzą się tyleż z wzajemnego upodobania, co z poczucia milczącego wspólnictwa. Wiedziała, że jest inteligentny, zdecydowany, wytrwały, mogła mieć do niego zaufanie. Czyż nie wezwała go w okolicznościach tak ważkich? I dlaczego go wezwała? Czy nie był to rodzaj wyboru, rodzaj wyznania, rodzaj mianowania? Jeżeli pomyślała o nim właśnie wówczas, gdy miała zostać wdową, to znaczy może, iż pomyślała o tym, kto miał być jej nowym towarzyszem życia i sprzymierzeńcem. Ogarnęło go niecierpliwe pragnienie, by się tego dowiedzieć, wybadać ją, poznać jej zamiary. Miał odjechać za dwa dni, gdyż nie mógł zostać w tym domu sam z młodą kobietą. Musiał się więc spieszyć, musiał, zanim wyjedzie do Paryża, przeniknąć zręcznie i delikatnie jej projekty i nie pozwolić, aby ustąpiła naleganiom kogoś innego i związała się z kimś nieodwołalnie. Cisza pokoju była głęboka; słychać było tylko metaliczne i regularne tik-tak zegara stojącego na kominku. – Musi pani być zmęczona? – szepnął Duroy. – Tak, ale przede wszystkim jestem przygnębiona – odparła. Dźwięk własnych głosów, rozlegających się dziwnie w tym ponurym pokoju, zaskoczył ich. Spojrzeli na twarz zmarłego, jakby spodziewali się, że na odgłos rozmowy poruszy się, tak jak to robił przed paroma godzinami. – Och! to ciężkie przejście dla pani – podjął Duroy – i całkowita zmiana życia, prawdziwy wstrząs. Westchnęła głęboko, nie odpowiadając. – To takie smutne dla młodej kobiety – ciągnął – znaleźć się samej, tak jak pani teraz. Zamilkł. Pani Forestier nie odparła nic. – W każdym razie pamięta pani nasz pakt – wyjąkał. – Może pani dysponować mną, jak zechce. Należę do pani. Wyciągnęła do niego rękę, rzucając mu jedno z tych spojrzeń melancholijnych i łagodnych, które poruszają nas aż do szpiku kości. – Dziękuję, jest pan dobry, idealny. Gdybym śmiała i gdybym mogła zrobić coś dla pana, ja też powiedziałabym : niech pan liczy na mnie. Ujął podaną mu dłoń i zatrzymał w uścisku, gorąco pragnąc złożyć na niej
pocałunek. Wreszcie odważył się i wolno przybliżywszy ją do ust, długo tulił wargi do delikatnej, ciepłej, wonnej skóry. Później, czując że ta przyjacielska pieszczota za bardzo się przeciąga, puścił małą rączkę. Powróciła miękko na kolana młodej kobiety, która rzekła poważnie: – Tak, będę bardzo samotna, ale postaram się być dzielna. Nie wiedział, w jaki sposób dać jej do zrozumienia, że byłby szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, gdyby zechciała zostać jego żoną. Oczywiście, nie mógł jej tego powiedzieć teraz, w tym pokoju, wobec tego ciała; wydawało mu się jednak, że mógłby znaleźć jakieś słowa wieloznaczne, układne i zagmatwane, swoim ukrytym sensem i wyrachowaną powściągliwością wyrażające wszystko, co pragniemy wyrazić. Lecz krępowały go te sztywne zwłoki, wyciągnięte przed nimi i rozdzielające ich. Miał zresztą wrażenie, że w nieruchomym powietrzu wyczuwa od pewnego czasu jakąś woń podejrzaną, zatruty oddech wydobywający się z tej gnijącej piersi, pierwsze tchnienie rozkładu, jakie ułożeni na swym łóżku zmarli rzucają czuwającym przy nich krewnym, ohydne tchnienie, jakim wkrótce wypełnią pudło trumny. – Czy nie można by otworzyć trochę okna? – zapytał Duroy. – Zdaje mi się, że powietrze jest nieświeże. – Ależ proszę – odpowiedziała. – Ja też to zauważyłam. Podszedł do okna i otworzył je. Wonny chłód nocy wtargnął i zakołysał płomieniem dwóch świec palących się przy łóżku. Tak jak poprzedniego wieczoru spokojne światło księżyca spływało obfitą strugą na białe mury willi i lśniącą taflę morza. Duroy wciągnął pełną piersią powietrze i poczuł się nagle pełen nadziei, jakby uniesiony drżącą zapowiedzią nadchodzącego szczęścia. Odwrócił się. – Może chce pani orzeźwić się trochę – powiedział – na dworze jest ślicznie. Zbliżyła się spokojnie i oparła obok niego. Wówczas odezwał się szeptem: – Proszę, niech mnie pani wysłucha i zrozumie dobrze to, co powiem. Niech się pani nie oburza, że mówię jej o podobnych rzeczach w takiej chwili, ale pojutrze wyjeżdżam, a gdy pani wróci do Paryża, będzie już może za późno. Otóż… wie pani, że nie mam ani pieniędzy, ani pozycji. Ale mam wolę, mam – wydaje mi się – trochę inteligencji i jestem na dobrej drodze. Łącząc się z człowiekiem, który już do czegoś doszedł, wiemy, co bierzemy; o człowieku, który dopiero zaczyna, nigdy nie możemy powiedzieć, dokąd zajdzie. Tym gorzej lub tym lepiej. Pamięta pani, jak mówiłem jej kiedyś, że moim najgorętszym życzeniem byłoby poślubić kobietę taką jak pani. Dzisiaj powtarzam to samo. Proszę, niech mi pani nie odpowiada i pozwoli mi mówić dalej. To nie są oświadczyny. W tym miejscu i w tych okolicznościach byłyby one czymś wstrętnym. Chcę tylko, aby pani wiedziała, że jedno pani słowo może uczynić mnie szczęśliwym, że znajdzie pani we mnie przyjaciela i brata lub męża – jak sama zechce – że moje serce i ja cały należę do niej. Nie chcę, aby odpowiadała mi pani
teraz; nie chcę też, abyśmy mówili o tym tutaj. Kiedy zobaczymy się w Paryżu, da mi pani do zrozumienia, co postanowiła. Aż do tej pory ani słówka, dobrze? Wyrecytował to wszystko, nie patrząc na nią, jak gdyby rzucał swe słowa w noc, która rozpościerała się przed nim. Ona również zdawała się ich nie słyszeć, nieruchoma, wpatrzona w blady krajobraz oświetlony księżycem. Trwali tak długo, jedno obok drugiego, milczący i zadumani. Później pani Forestier szepnęła: – Jest trochę chłodno – i odwróciwszy się, podeszła do łóżka. Duroy poszedł za nią. Kiedy się zbliżył, poczuł, że zwłoki zaczynają rzeczywiście cuchnąć; odsunął fotel, gdyż nie mógłby długo znieść tego zapachu rozkładającego się ciała. – Trzeba go będzie jutro z samego rana złożyć do trumny – powiedział. – Tak, tak, to już załatwione – odparła. – Stolarz przyjdzie koło ósmej. I gdy Duroy westchnął: – Biedny Karol! – ona również westchnęła głęboko z bolesną rezygnacją. Spoglądali na niego rzadziej, oswojeni już z myślą o jego śmierci, pogodzeni wewnętrznie z tym zniknięciem, które niedawno budziło w nich oburzenie i sprzeciw, w nich, którzy również byli śmiertelni. Nie rozmawiali więcej, czuwali przy zmarłym jak przystało, nie śpiąc. Lecz koło północy Duroy zdrzemnął się pierwszy. Gdy się obudził, zobaczył, że pani Forestier drzemie również, przybrawszy więc wygodniejszą pozycję, zamknął oczy, pomrukując: – Psiakość, jednak w łóżku jest człowiekowi wygodniej! W pewnej chwili poderwali się oboje, słysząc czyjeś kroki. To weszła pielęgniarka. Był jasny dzień. Młoda kobieta w fotelu naprzeciw Duroya wydawała się równie zdziwiona jak on. Przybladła trochę, lecz mimo nocy spędzonej na siedząco pozostała tak samo ładna, świeża i pełna wdzięku jak zawsze. Spojrzawszy na trupa, Duroy zadrżał i wykrzyknął: – Och! jego broda! Urosła przez parę godzin na tym rozkładającym się ciele, tak jak w ciągu paru dni wyrastała na twarzy żyjącego. To życie, które trwało nadal w zmarłym, napełniło ich lękiem, niby jakiś straszliwy fenomen, jakaś nadnaturalna groźba zmartwychwstania, coś anormalnego i przerażającego, co wstrząsa i mąci nam rozum. Oboje udali się na spoczynek aż do jedenastej. Później złożyli Karola do trumny i natychmiast doznali ulgi; rozpogodzili się. Usiedli naprzeciw siebie do obiadu, ogarnięci chęcią mówienia o rzeczach pocieszających, pragnieniem powrotu do życia, ponieważ skończyli już ze śmiercią. Przez otwarte na roścież okno napływało łagodne ciepło wiosny, niosąc ze sobą pachnący oddech goździków kwitnących przed drzwiami. Pani Forestier zaproponowała Duroyowi, żeby przeszli się po ogrodzie, wyszli więc i okrążając wolnym krokiem niewielki gazon, wdychali z rozkoszą powietrze
przesycone zapachem sosen i eukaliptusów. I nagle, nie odwracając głowy, tak samo jak on w nocy, młoda kobieta zaczęła mówić. Wymawiała słowa powoli, głosem cichym i poważnym. – Niech pan posłucha, drogi przyjacielu, zdążyłam… już… rozważyć dokładnie… to, co mi pan zaproponował, i nie chcę, aby odjechał pan stąd, nie usłyszawszy ode mnie ani słowa. Nie powiem panu zresztą ani tak, ani nie. Poczekamy, zobaczymy, poznamy się lepiej. I pan również niech zastanowi się dobrze. Niech pan nie daje powodować sobą chwilowym porywom. Jeśli poruszyłam ten temat, zanim jeszcze biedny Karol spoczął w grobie, to dlatego, że ważne jest – po tym, co od pana usłyszałam – żeby wiedział pan dobrze, jakim człowiekiem jestem, i nie żywił dłużej myśli, które mi pan zwierzył, o ile… o ile okaże się, że nie potrafi mnie pan zrozumieć ani pogodzić się z moim stanowiskiem. Niech mnie pan dobrze zrozumie. Małżeństwo, dla mnie, to nie kajdany, ale dobrowolny związek. Muszę pozostać jedyną i wyłączną panią moich czynów i moich kroków, zachować możność wychodzenia, gdzie i kiedy mi się spodoba. Nie zniosłabym ani kontroli, ani zazdrości, ani dyskusji nad moim postępowaniem. Oczywiście zobowiązałabym się nie kompromitować nigdy nazwiska człowieka, za którego wyszłabym za mąż, ani go nie ośmieszać. Ale on również musiałby zobowiązać się, że będzie mnie traktował jak równą sobie, jak sprzymierzeńca i wspólnika, a nie jak istotę niższego rzędu, małżonkę posłuszną i uległą. Wiem, że moje poglądy nie należą do rozpowszechnionych, ale ich nie odmienię. I dodam tak samo jak pan: niech pan nie odpowiada, byłoby to bezcelowe i niestosowne. Zobaczymy się jeszcze i porozmawiamy o tym może, później. A teraz niech się pan przespaceruje trochę. Ja wracam do niego. Do wieczora! Złożył długi pocałunek na jej ręce i odszedł bez słowa. Wieczorem spotkali się dopiero przy kolacji. Potem poszli na górę do swoich pokojów, oboje ogromnie zmęczeni. Karol Forestier został pochowany następnego dnia, bez żadnej pompy, na cmentarzu w Cannes. Jerzy Duroy zdecydował, że odjedzie do Paryża pospiesznym o wpół do drugiej. Pani Forestier odprowadziła go na dworzec. Przechadzali się spokojnie po peronie, czekając, aż nadejdzie pora odjazdu, i rozmawiali o rzeczach obojętnych. Pociąg nadjechał, bardzo krótki, prawdziwy pospieszny, złożony tylko z pięciu wagonów. Dziennikarz wybrał sobie miejsce i wrócił, aby porozmawiać jeszcze chwilę, przejęty nagle smutkiem i gwałtownym żalem, że ją opuszcza, jakby miał utracić ją na zawsze. Jakiś kolejarz zawołał: – Do Marsylii, Lyonu, Paryża, proszę wsiadać! – Duroy wsiadł i oparł się o okno, by zamienić z nią jeszcze parę słów. Lokomotywa zagwizdała i pociąg ruszył z wolna.
Młody człowiek, wychylony z wagonu, patrzył na młodą kobietę stojącą nieruchomo na peronie, której spojrzenie towarzyszyło mu. I nagle, kiedy miał już utracić ją z oczu, obiema rękami przesłał jej pocałunek. Oddała mu go gestem bardziej dyskretnym, wahającym, nieznacznym.
IX Jerzy Duroy powrócił do wszystkich swych dawnych przyzwyczajeń. Sprowadziwszy się do mieszkania przy ulicy Konstantynopolitańskiej, sprawował się tam przykładnie jak człowiek, który wdraża się do nowego życia. Nawet jego stosunki z panią de Marelle nabrały charakteru małżeńskiego, jak gdyby z góry już przygotowywał się do mającego nastąpić wydarzenia; jego kochanka, zdziwiona niejednokrotnie jednostajnym spokojem ich związku, powtarzała ze śmiechem: – Z ciebie jeszcze większy domator niż z mojego męża, nie warto mi było zmieniać! Pani Forestier jeszcze nie przyjechała. Przedłużała swój pobyt w Cannes. Otrzymał od niej list, w którym donosiła mu, że wróci dopiero około połowy kwietnia, i nie wspominała ani słowem o ich pożegnaniu. Duroy czekał. Gdyby zaczęła się wahać, był zdecydowany zrobić wszystko, co tylko w jego mocy, aby ją poślubić. Ufał jednak w swoją dobrą gwiazdę, w uwodzicielską siłę, jaką w sobie wyczuwał, siłę trudną do określenia i nieodpartą, która zjednywała mu kobiety. Krótki liścik uprzedził go, że oto nadchodzi decydująca chwila: Jestem w Paryżu. Proszę mnie odwiedzić. Magdalena Forestier Ani słowa więcej. Otrzymał go o dziewiątej rano. O trzeciej po południu złożył jej wizytę. Na przywitanie wyciągnęła do niego obie ręce, uśmiechając się swym ładnym, miłym uśmiechem; przez parę sekund spoglądali sobie głęboko w oczy. Później młoda kobieta szepnęła: – Jak to było ładnie z pana strony, że przyjechał pan wówczas, w tamtych okropnych okolicznościach. – Gotów byłem spełnić każdy pani rozkaz – odparł. Usiedli. Pani Forestier wypytywała o nowiny, o Walterów, o wszystkich współpracowników i o pismo. Często o nim myślała. – Bardzo mi tego brak – mówiła – ale to bardzo. W głębi duszy stałam się dziennikarką. Cóż poradzić, lubię ten zawód. Później umilkła. Wydawało mu się, że zrozumiał, że podchwycił w jej uśmiechu, w jej tonie, w samych słowach nawet rodzaj zachęty; i chociaż obiecywał sobie nie przyspieszać faktów, wyjąkał: – Więc dlaczego… dlaczego nie miałaby pani do niego powrócić… pod nazwiskiem Duroy? Pani Forestier spoważniała nagle i kładąc dłoń na jego ramieniu, szepnęła: – Nie mówmy o tym jeszcze. Lecz on domyślił się zgody i padając do jej kolan, obsypał namiętnymi pocałunkami jej ręce.
– Dzięki, dzięki, jak ja panią kocham! Podniosła się. Zrobił to samo i spostrzegł, że pobladła. Wówczas zrozumiał, że się jej podoba, już od dawna być może, a że stali naprzeciw siebie, wziął ją w ramiona, a później złożył na jej czole długi pocałunek, pocałunek czuły i pełen namaszczenia. Oswobodziwszy się z jego uścisku, podjęła z powagą: – Niech pan posłucha, przyjacielu: nie powzięłam jeszcze żadnej decyzji. Ale niewykluczone, że powiem panu – tak! Musi mi pan jednak obiecać całkowitą tajemnicę aż do chwili, kiedy pana z tej obietnicy zwolnię. Przyrzekł i pożegnał się, z sercem wypełnionym po brzegi radością. Jego wizyty były od tej pory ogromnie dyskretne i nigdy nie usiłował wydobyć od niej przyzwolenia bardziej wyraźnego, gdyż sposób, w jaki mówiła o przyszłości, wymawiała słowo „później” i robiła projekty dotyczące ich obojga, stanowił dlań odpowiedź lepszą i bardziej delikatną niż formalna zgoda. Duroy pracował zajadle, wydawał mało, starał się oszczędzać, żeby w dniu ślubu nie znaleźć się bez grosza; stał się równie skąpy, jak niegdyś był rozrzutny. Minęło lato, potem jesień, a nikomu nie nasunęło się żadne podejrzenie, gdyż spotykali się rzadko i w okolicznościach jak najbardzej naturalnych. Pewnego wieczoru Magdalena powiedziała, spoglądając mu głęboko w oczy: – Nie powiadomił pan jeszcze o naszych projektach pani de Marelle? – Nie, droga przyjaciółko. Ponieważ obiecałem pani, że dochowam tajemnicy, nie wspominałem o tym nikomu. – Byłby już czas ją o tym uprzedzić. Ja biorę na siebie Walterów. Załatwi pan to w tym tygodniu, prawda? Poczerwieniał. – Tak, zaraz jutro. Odwróciła powoli wzrok, jakby nie chcąc dostrzec jego zmieszania, i podjęła: – Jeżeli to panu odpowiada, moglibyśmy się pobrać w początku maja. Termin wydaje mi się najzupełniej stosowny. – Z radością podporządkuję się pani we wszystkim. – Dziesiąty maja wypada w sobotę, chętnie wybrałabym ten dzień, bo to moje urodziny. – A więc dziesiątego maja. – Pana rodzice mieszkają niedaleko Rouen, nieprawdaż? Tak mi pan przynajmniej kiedyś mówił. – I owszem, niedaleko Rouen, w Canteleu. – A co robią? – Żyją… żyją z niewielkiej renty. – Ach! Bardzo pragnęłabym ich poznać. Zawahał się, mocno zażenowany : – Kiedy… widzi pani… – a później powziął decyzję prawdziwie męską: – Droga
przyjaciółko, to są chłopi, oberżyści, którzy wypruwali sobie żyły, żebym ja mógł chodzić do szkoły. Nie wstydzę się ich, ale ich… brak ogłady… ich… nieokrzesanie mogłoby być pani niemiłe. Pani Forestier uśmiechała się rozkosznie, opromieniona łagodną dobrocią. – Nie. Na pewno ich polubię. Pojedziemy do nich. Ja tak chcę. Jeszcze o tym pomówimy. Ja też jestem córką ludzi prostych… ale ja straciłam rodziców. Nie mam nikogo na świecie – wyciągnęła do niego rękę i dorzuciła – oprócz pana. Rozczulony, poruszony, uświadomił sobie, że żadna kobieta dotąd nie potrafiła go tak podbić jak ta. – Myślałam o pewnej rzeczy – odezwała się Magdalena – ale to dość trudno wytłumaczyć. – Cóż to takiego? – zapytał. – Widzi pan, mój przyjacielu, tak samo jak wszystkie kobiety i ja mam swoje słabe strony, swoje małostki, lubię to, co błyszczy, i co pięknie brzmi. Z rozkoszą nosiłabym szlacheckie nazwisko. Czy z okazji naszego małżeństwa nie mógłby pan… nie mógłby pan przydać sobie trochę szlachectwa? Teraz ona zarumieniła się, jakby uczyniła mu jakąś niedelikatną propozycję. – I ja często o tym myślałem – odparł po prostu – ale nie wydaje mi się to takie łatwe. – Dlaczegóż to? Roześmiał się: – Dlatego, że boję się ośmieszyć. Wzruszyła ramionami: – Ależ wcale by się pan nie ośmieszył. Wszyscy tak robią i nikt się z tego nie śmieje. Niech pan rozdzieli swoje nazwisko: Du Roy. Tak będzie doskonale. – Nie, tak nie będzie dobrze – odparł natychmiast tonem człowieka, który zna się na takich sprawach. – To sposób zbyt prosty, zbyt pospolity, zbyt znany. Myślałem o czymś innym: nazwę miejscowości, skąd pochodzę, wziąć najpierw jako pseudonim literacki, potem dodać ją do nazwiska, a jeszcze później rozdzielić nazwisko, jak mi to pani proponowała. – Pochodzi pan z Canteleu, prawda? – zapytała. – Tak. Zawahała się: – Nie. Nie odpowiada mi ta końcówka. Zaraz, może by dało się to jakoś zmienić… Canteleu? Wzięła pióro ze stołu i kreśliła nazwiska, przyglądając im się bacznie. Nagle wykrzyknęła: – Mam, mam, niech pan patrzy! I podała mu kawałek papieru; przeczytał: Pani Duroy de Cantel. Zastanawiał się przez chwilę, a potem oświadczył z powagą:
– Tak, to brzmi bardzo dobrze. Magdalena powtarzała zachwycona: – Duroy de Cantel, Duroy de Cantel, pani Duroy de Cantel. Wspaniale, wspaniale! – I dodała z przekonaniem: – Zobaczy pan, jak łatwo będzie narzucić to ludziom. Trzeba tylko uchwycić właściwy moment. Potem byłoby już za późno. Od jutra zacznie pan podpisywać swoje kroniki D. de Cantel, a aktualności po prostu Duroy. To normalne w dziennikarstwie i nikt się nie zdziwi, że wziął pan sobie przydomek. Jak się pobierzemy, będziemy mogli wprowadzić jeszcze pewne zmiany, powiemy przyjaciołom, że zrezygnował pan ze swego Du przez skromność, ze względu na dotychczasowe stanowisko albo też nie powiemy im nic. Jak jest na imię pańskiemu ojcu? – Aleksander. Powtórzyła szeptem dwa czy trzy razy: – Aleksander, Aleksander – wsłuchując się w dźwięczność sylab, a potem napisała na bielutkiej kartce: Państwo Aleksandrostwo Du Roy de Cantel mają zaszczyt zawiadomić o ślubie ich syna, pana Jerzego Du Roy de Cantel z panią Magdaleną Forestier. Spojrzała na swoje pismo z pewnego oddalenia i oświadczyła zachwycona: – Byle tylko człowiek umiał się zabrać do rzeczy, to osiągnie w życiu wszystko, czego pragnie. Znalazłszy się z powrotem na ulicy, nieodwołalnie zdecydowany nazywać się od tej pory du Roy, a nawet du Roy de Cantel, dziennikarz poczuł, że osoba jego nabrała większego znaczenia. Kroczył śmielej, z wyżej podniesionym czołem, z dumniej sterczącym wąsem, jak przystało na szlachcica. Ogarniała go radosna chętka oznajmić przechodniom: – Nazywam się Du Roy de Cantel. Ale ledwo znalazł się u siebie, myśl o pani de Marelle zaniepokoiła go i napisał do niej natychmiast, żeby umówić się na dzień następny. „No, to nie pójdzie łatwo” – rozmyślał. „Już ona mi zmyje głowę!”. Pogodził się z tym jednak dzięki wrodzonej beztrosce, która nie pozwalała mu zatrzymywać się zbyt długo nad niemiłymi stronami życia, i zabrał się do pisania artykułu o nowych podatkach, jakie należałoby wprowadzić, aby zapewnić równowagę budżetu. Umieścił tam podatek od partykuły szlacheckiej, w wysokości stu franków rocznie, i podatki od tytułów, od barona poczynając, a na księciu kończąc, od pięciuset do tysiąca franków. I podpisał: D. de Cantel. Następnego dnia otrzymał liścik od kochanki, w którym donosiła mu, że przyjdzie o pierwszej. Oczekiwał jej trochę zdenerwowany, postanowiwszy zresztą przystąpić od razu do rzeczy i wszystko jej wyjawić, a później, gdy minie pierwsze wrażenie, użyć rozsądnych argumentów, które by ją przekonały, że nie mógł zostać kawalerem w
nieskończoność i że – ponieważ pan de Marelle uparcie pozostawał przy życiu – musiał poszukać innej kobiety, aby uczynić z niej swą prawowitą małżonkę. Czuł jednak, że jest wzruszony. A kiedy usłyszał dzwonek, serce mu zabiło. Pani de Marelle rzuciła się w jego ramiona: – Dzień dobry, Piękny Panie. – A że uścisk jego wydał się jej chłodny, przyjrzała mu się uważnie i zapytała: – Co ci się stało? – Usiądź – powiedział. – Porozmawiamy poważnie. Usiadła nie zdejmując kapelusza, podniósłszy tylko woalkę, i czekała. Spuścił oczy; przygotowywał wstęp. Zaczął powoli. – Droga przyjaciółko, wyznanie, jakie mam ci uczynić, wprawia mnie w wielki niepokój, w wielki smutek i w wielkie zmieszanie. Kocham cię szczerze, kocham się naprawdę z głębi serca i lęk przed sprawieniem ci bólu gnębi mnie jeszcze bardziej niż wiadomość, jaką ci mam zakomunikować. Młoda kobieta zbladła; czuła, że drży, i wyjąkała: – Co się stało? Mów prędko. – Stało się to, że się żenię – powiedział tonem smutnym, lecz zdecydowanym, udając przygnębienie, jak to robimy zawsze, gdy oznajmiamy komuś jakieś nieszczęście, które dla nas jest szczęśliwe. Westchnęła jak kobieta bliska omdlenia, boleśnie, z głębi piersi, a później zabrakło jej tchu i dyszała, nie mogąc wymówić ani słowa. Widząc, że milczy, Duroy podjął: – Nie wyobrażasz sobie nawet, ile cierpienia kosztowało mnie to postanowienie. Ale cóż, nie mam ani stanowiska, ani pieniędzy. Jestem sam, zagubiony w Paryżu. Potrzeba mi kogoś, kto byłby dla mnie przede wszystkim doradcą, pocieszeniem i podporą. Szukałem współtowarzyszki i sprzymierzeńca. Zamilkł, spodziewając się, że coś mu odpowie, oczekując wybuchu wściekłości, uniesień, zniewag. Kłotylda przycisnęła dłoń do serca, jakby chciała powstrzymać jego bicie, a urywany oddech wstrząsnął jej piersią i wprawiał w drżenie głowę. Duroy ujął drugą jej dłoń opartą na poręczy fotela, lecz wyrwała mu ją gwałtownie. Szepnęła nieprzytomnie: – Och!… mój Boże… Ukląkł przed nią, nie śmiąc jednak jej dotknąć i wyjąkał, bardziej poruszony tym milczeniem, niż mogłyby go poruszyć jakiekolwiek gniewy i żale: – Klo, moja maleńka Klo, zrozum moje położenie, zrozum dobrze, kim jestem. Och, gdybym to ciebie mógł poślubić, jakże byłbym szczęśliwy! Ale jesteś mężatką. Cóż miałem uczynić? Rozważ to, proszę, rozważ to sobie! Muszę zdobyć pozycję w świecie, a do tego nieodzowny jest własny dom. Gdybyś wiedziała!… Bywały takie dni, kiedy miałem ochotę zabić twojego męża… Jego głos – łagodny, przymglony, uwodzicielski – przenikał jak muzyka.
Dwie wielkie łzy wezbrały z wolna w oczach jego kochanki, spłynęły po policzkach, a dwie następne pojawiły się zaraz na brzegu powiek. – Och, nie płacz, Klo, nie płacz, błagam cię – szepnął. – Rozdzierasz mi serce. Wówczas uczyniła wysiłek, wielki wysiłek, aby zachować godność i dumę, i zapytała drżącym głosem kobiety, która za chwilę ma wybuchnąć łkaniem: – Kto to jest? Zawahał się, a potem, rozumiejąc, że tego nie uniknie: – Magdalena Forestier. Pani de Marelle drgnęła całym ciałem, a później pogrążyła się w tak głębokim zamyśleniu, iż zdawało się, że zapomniała o mężczyźnie klęczącym u jej stóp. Przezroczyste krople bez przerwy pojawiały się w jej oczach, spadały, a na ich miejsce pojawiały się nowe. Wstała. Duroy wyczuł, że odejdzie, a on nie usłyszy od niej ani wymówek, ani słów przebaczenia: zraniło go to, upokorzyło w głębi duszy. Chcąc ją zatrzymać, pochwycił obiema rękami jej suknię, objął poprzez materiał jej krągłe łydki, które zesztywniały w oporze. – Zaklinam cię, nie odchodź tak – błagał. Wówczas zmierzyła go od stóp do głów spojrzeniem wilgotnym od łez, zrozpaczonym, tak czarującym i tak smutnym, odsłaniającym całą boleść kobiecego serca, i wyjąkała: – Nie… nie mam ci nic do powiedzenia… nie… nie mogę nic uczynić… Masz… masz rację… zrobiłeś dobry wybór… I cofając się o krok, oswobodziła się z jego uścisku; odeszła, a on nie usiłował już jej zatrzymywać. Kiedy został sam, podniósł się ogłuszony, jakby ktoś zdzielił go po głowie; a później szepnął zrezygnowany: – No cóż, trudno. Obyło się przynajmniej bez scen. Dobre i to. I czując, że pozbył się olbrzymiego ciężaru, że jest wolny i może czynić, co chce, upojony własnym sukcesem i siłą, zaczął wymierzać ciosy pięścią w ścianę, jak gdyby bił się z Losem. Kiedy pani Forestier zapytała go: – Czy uprzedził pan panią de Marelle? – odparł spokojnie: – Oczywiście… Zatopiła w nim swoje jasne spojrzenie. – I nie zrobiło to na niej zbyt wielkiego wrażenia? – Ależ nie, bynajmniej. Bardzo to pochwaliła. Wkrótce nowina rozeszła się między ludźmi. Jedni wyrażali zdziwienie, inni twierdzili, że przewidywali to od dawna, a jeszcze inni uśmiechali się, dając do zrozumienia, że nie jest to dla nich niespodzianką. Młody człowiek, który podpisywał teraz D. de Cantel swoje kroniki, Duroy aktualności, a du Roy artykuły polityczne, jakie zaczął pisywać od czasu do czasu,
połowę dnia spędzał u narzeczonej, która traktowała go z braterską poufałością zaprawioną jednak uczuciem prawdziwym, choć ukrytym, pożądaniem tajonym jako słabość. Pani Forestier postanowiła, że ślub odbędzie się w wielkiej tajemnicy, w obecności samych tylko świadków i że tego samego wieczora wyjadą do Rouen. Następnego dnia odwiedzą rodziców dziennikarza i zostaną u nich przez pewien czas. Duroy usiłował wyperswadować jej ten projekt, ale ponieważ mu się to nie udawało, wreszcie ustąpił. I tak dziesiątego maja nowożeńcy – uznawszy za zbyteczną ceremonię kościelną, jako że nie zapraszali nikogo – po krótkim pobycie w merostwie wrócili do siebie, aby spakować walizki, i o szóstej po południu odjechali z dworca Saint-Lazare w stronę Normandii. Aż do chwili kiedy znaleźli się sami w wagonie, nie zamienili nawet dwudziestu słów. Gdy pociąg ruszył, spojrzeli na siebie i zaczęli się śmiać, żeby pokryć pewne zażenowanie, z którym nie chcieli się zdradzić. Minęli powoli długi dworzec Batignolles, a potem oparszywiałą równinę ciągnącą się od fortyfikacji do Sekwany. Od czasu do czasu Duroy i jego żona wypowiadali parę niepotrzebnych słów i z powrotem odwracali się w stronę okna. Kiedy mieli już za sobą most w Asnières, ogarnęła ich wesołość na widok rzeki pełnej statków, rybaków i wioślarzy. Silne majowe słońce rzucało ukośne światło na łodzie i na spokojną rzekę, która wydawała się nieruchoma, gładka i bez wirów, zakrzepła w upale i jasności kończącego się dnia. Żaglówka z rozpiętymi w oczekiwaniu najlżejszego tchnienia wiatru dwoma wielkimi trójkątami białego płótna przypominała olbrzymiego ptaka gotowego do odlotu. – Uwielbiam okolice Paryża – szepnął Duroy. – Wspomnienia smażonych ryb, jakie tu jadłem, należą do najmilszych w moim życiu. – A wiosłowanie! – odparła. – Jak przyjemnie jest sunąć po wodzie w zachodzącym słońcu. Zamilkli, jakby zbrakło im odwagi zwierzać się dalej na temat przeszłości, i w milczeniu sycili się już może poezją żalu. Duroy, który siedział naprzeciwko żony, ujął jej dłoń i pocałował wolno. – Jak wrócimy – powiedział – to wybierzemy się czasem na kolację do Chatou. – Będziemy mieli tyle do roboty! – szepnęła tonem, który zdawał się znaczyć: „Trzeba będzie poświęcić miłe pożytecznemu”. Nie wypuszczając dłoni żony, Duroy zapytywał się z niepokojem, w jaki sposób przejdzie do pieszczot. Nieświadomość młodego dziewczątka nie wprawiałaby go w takie zmieszanie, lecz bystry umysł i przebiegłość, jakie wyczuwał w Magdalenie, pozbawiały go swobody. Bał się wydać jej głupi, zbyt nieśmiały lub zbyt brutalny, zbyt powolny lub zbyt prędki. Ściskał nieznacznie jej rękę, ale nie odpowiedziała na to wezwanie.
Odezwał się: – Strasznie mi się to wydaje śmieszne, że jest pani moją żoną. Zaskoczyło ją to: – Dlaczego? – Nie wiem. Wydaje mi się śmieszne. Mam ochotę panią pocałować i dziwi mnie, że mam do tego prawo. Podsunęła mu spokojnie policzek, który ucałował, jakby całował siostrę. – Za pierwszym razem, kiedy panią zobaczyłem – podjął – wie pani, wtedy na kolacji, na którą zaprosił mnie Forestier, pomyślałem: „Do licha, gdybym tak ja odkrył taką kobietę!”. No i doczekałem się. Mam ją. – Umie pan być miły – szepnęła. Spoglądała mu prosto w twarz swoim uśmiechniętym, przebiegłym spojrzeniem. „Jestem zbyt zimny” – myślał. „Zachowuję się idiotycznie. Powinienem raźniej zabrać się do rzeczy”. I zapytał: – Gdzie poznała pani Forestiera? – Czy po to jedziemy do Rouen, żeby o nim mówić? – odparła z prowokacyjną złośliwością. Zaczerwienił się: – Jestem niemądry. Pani mnie bardzo onieśmiela. – Ja? – wykrzyknęła zachwycona. – Niemożliwe! A dlaczego? Usiadł obok niej, zupełnie blisko. – O, sarna! – zawołała. Pociąg przejeżdżał przez las w Saint-Germain i zobaczyła, jak wystraszone zwierzę jednym susem przeskoczyło aleję. Podczas gdy wyglądała przez otwarte okno, Duroy pochylił się i złożył długi pocałunek, pocałunek kochanka, na jej szyi. Przez chwilę pozostała bez ruchu, a później podniosła głowę: – To łechcze, niech pan przestanie. Ale on nie odsuwał się, powoli, w pieszczocie drażniącej, nieustępliwej muskając wąsami jej białe ciało. Otrząsnęła się: – Niechże pan przestanie. Prawą ręką, którą wsunął za nią, pochwycił jej głowę i zwrócił w swoją stronę, a potem spadł na jej usta, jak jastrząb na swą zdobycz. Wyrywała mu się, odpychała go, starała się oswobodzić. Wreszcie udało jej się to i powtórzyła: – Niechżeż pan przestanie. Nie słuchał już, nie zwalniał uścisku, całował ją chciwie i z drżeniem i usiłował przewrócić na poduszki. Oswobodziła się z wielkim wysiłkiem i podniosła się żywo:
– Och, Jerzy, niech pan przestanie. Nie jesteśmy przecież dziećmi i możemy poczekać do Rouen. Siedział, bardzo czerwony i zmrożony tymi rozsądnymi słowami; po chwili opanował się nieco: – Dobrze, poczekam – rzekł wesoło – ale nie powiem ani słowa aż do przyjazdu. A proszę wziąć pod uwagę, że mijamy Poissy. – To ja będę mówić – odparła. I usiadła z powrotem obok niego. Zaczęła drobiazgowo rozważać, co będą robić po powrocie. Zatrzymają apartament, w którym mieszkała z pierwszym mężem, a Duroy odziedziczy po Forestierze również stanowisko i pobory w Życiu Francuskim. Zresztą jeszcze zanim się pobrali, nieomylną ręką człowieka interesów uregulowała wszystkie szczegóły finansowe. Zawarli związek pod rządem rozdzielności majątkowej i wszystkie wypadki zostały przewidziane: śmierć, rozwód, narodziny jednego lub więcej dzieci. Młody człowiek wnosił cztery tysiące franków, lecz z tej sumy tysiąc pięćset było pożyczone. Reszta pochodziła z oszczędności, jakie porobił w ciągu roku, przewidując, że się ożeni. Magdalena wnosiła czterdzieści tysięcy franków, które, jak twierdziła, zostawił jej Forestier. Powróciła do niego, stawiając go jako przykład: – To był bardzo oszczędny człowiek, bardzo stateczny, bardzo pracowity. Byłby się w krótkim czasie dorobił majątku. Duroy przestał słuchać, pochłonięty innymi myślami. Młoda kobieta przerywała od czasu do czasu, aby rozważyć coś, co jej tylko było wiadome, a potem ciągnęła dalej : – Za trzy, cztery lata będzie pan mógł śmiało zarabiać trzydzieści do czterdziestu tysięcy franków rocznie. Tyle zarabiałby Karol, gdyby żył. Jerzy, któremu ta lekcja zaczęła się dłużyć, odpowiedział: – Zdawało mi się, że nie po to jedziemy do Rouen, żeby o nim mówić. Trzepnęła go lekko po policzku: – To prawda, źle robię. Śmiała się. Trzymał dłonie na kolanach, jak grzeczny chłopczyk. – Bardzo pan teraz niemądrze wygląda – powiedziała. – To moja rola – odparł – sama mi ją pani zresztą narzuciła przed chwilą i już w niej pozostanę. – Dlaczego? – Dlatego, że to pani ujmuje w swoje ręce władzę nad domem, a nawet nade mną. Przystoi to pani jako wdowie. Zdziwiła się:
– Co pan chce przez to właściwie powiedzieć? – Że posiada pani praktykę, która rozproszy mroki mojej niewiedzy, i doświadczenie w pożyciu małżeńskim, które przyjdzie z pomocą mojej niewinności kawalera, ot co! – Nie, tego już za wiele! – wykrzyknęła. – A jednak tak jest – odpowiedział. – Ja nie znam kobiet, ot co! a pani zna mężczyzn, ponieważ jest pani wdową, ot co! i to pani podejmie się mojej edukacji… tego wieczoru, ot co! a jeśli pani chce, to może pani zacząć nawet zaraz, ot co! Rozweselona zawołała: – No, jeśli liczy pan na mnie w tym względzie!… Głosem uczniaka, który duka zadaną lekcję, oznajmił: – Ależ tak, liczę na panią. Liczę nawet, że da mi pani solidne wykształcenie… w dwudziestu lekcjach… dziesięć na rzeczy podstawowe… lekturę i gramatykę… a dziesięć na udoskonalenie zdobytych wiadomości i na retorykę… Ja nie umiem nic. Rozśmieszona wykrzyknęła: – Głuptas z ciebie! – Ponieważ zaczynasz mi mówić per ty – podjął – pójdę zaraz w twoje ślady i powiem ci, mój skarbie, że z minuty na minutę coraz bardziej cię kocham i że Rouen wydaje mi się bardzo daleko! Modulował teraz głos jak aktor, stroił miny, które rozbawiły młodą kobietę przyzwyczajoną do frywolnego sposobu bycia literackiej bohemy. Spoglądała na niego z ukosa i wydał jej się naprawdę czarujący; doznała uczucia podobnego do tego, jakie budzi widok owocu na drzewie – mielibyśmy ochotę go zerwać, a jednocześnie wahamy się, gdyż rozsądek każe nam czekać aż do posiłku. Zarumieniwszy się z lekka od myśli, jakie ją obiegły, powiedziała wówczas: – Mój mały uczniu, niech pan zaufa memu doświadczeniu. Pocałunki w wagonie niewiele są warte. Źle wpływają na trawienie. A potem zarumieniła się jeszcze bardziej, szepcząc: – Nigdy nie trzeba sprzedawać zboża na pniu. Śmiał się podniecony dwuznacznikami, jakie wymykały się z tych ślicznych ust; zrobił znak krzyża, mamrocząc coś pod nosem, jakby się modlił, i oznajmił: – Oddałem się pod opiekę świętemu Antoniemu, patronowi wodzonych na pokuszenie. Teraz jestem już z brązu. Noc spłynęła łagodnie, osnuwając przezroczystym cieniem niby leciutką krepą, pola rozpostarte po prawej stronie. Pociąg jechał wzdłuż Sekwany i młodzi ludzie zapatrzyli się w rzekę rozwijającą się szeroką wstęgą połyskliwego metalu, splamioną tu i ówdzie czerwonymi odbłyskami, odbiciem nieba, które słońce, zachodząc, pociągnęło ogniem i purpurą. Światła te gasły z wolna, nabierały tonów coraz głębszych, ciemniały smutnie. Równina zatonęła w mroku, wstrząsana ponurym dreszczem, dreszczem śmierci, jaki każdy zmierzch przynosi ze sobą ziemi.
Nadciągająca przez otwarte okno melancholia wieczoru przenikała tak wesołe niedawno dusze obojga małżonków, którzy zapadli w milczenie. Przysunęli się do siebie, spoglądając na tę agonię dnia, jasnego dnia majowego. W Mantes zapalono im małą lampkę oliwną, która rozpostarła żółte i drżące światło na obitych szarym suknem oparciach. Duroy objął żonę i przytulił do siebie. Jego natarczywe pożądanie przemieniło się w czułość, czułość pełną rozmarzenia, w tkliwe pragnienie delikatnych pieszczot, które przynoszą ulgę, pieszczot, jakimi kołyszemy dzieci do snu. Szepnął cichutko: – Będę cię bardzo kochał, moja mała Mad. Słodycz jego głosu wzruszyła młodą kobietę; przejęta dreszczem podała mu usta, nachylając się, gdyż przytulił policzek do jej piersi tchnących łagodnym ciepłem. Pocałunek był długi, milczący i głęboki – a potem nagły wstrząs, uścisk szalony i nieoczekiwany, krótka, zdyszana walka, zespolenie się brutalne i niezręczne. Spleceni ze sobą, oboje rozczarowani nieco, znużeni i pełni jeszcze miłości, trwali tak, dopóki gwizd lokomotywy nie obwieścił, że zbliżają się do stacji. Przygładzając końcami palców zwichrzone włosy na skroniach, Magdalena oświadczyła: – To bardzo niemądre. Zachowujemy się jak smarkacze. Lecz on, całując z gorączkowym pośpiechem obie jej dłonie jedną po drugiej, odparł: – Ubóstwiam cię, moja mała Mad. Aż do Rouen pozostali bez ruchu, z policzkiem przytulonym do policzka, wpatrzeni w noc za oknem, przecinaną od czasu do czasu błyskami świateł w domach. Pogrążyli się w zadumie, radzi, że są tak blisko; wzrastało w nich pragnienie uścisków bardziej intymnych i bardziej swobodnych. Zatrzymali się w hotelu, którego okna wychodziły na bulwar nadbrzeżny, i przekąsiwszy nieco, bardzo niewiele, położyli się do łóżka. Pokojówka obudziła ich następnego dnia, gdy zegar wybił ósmą. Wypili herbatę, którą postawiła na szafce nocnej. Duroy spojrzał na żonę i w nagłym porywie radości człowieka szczęśliwego, który odkrył skarb, pochwycił ją w ramiona, jąkając: – Moja maleńka Mad, czuję, że cię bardzo… bardzo… bardzo kocham. Uśmiechnęła się swym uśmiechem ufnym, zadowolonym i szepnęła, oddając mu pocałunki: – I ja ciebie też… tak mi się zdaje. Lecz jego niepokoiła projektowana wizyta u rodziców. Nieraz już uprzedzał żonę, przygotowywał na najgorsze, odwodził od powziętego zamiaru. Wydało mu się, że dobrze będzie, jeśli zacznie od nowa. – Pamiętaj, że to są chłopi, chłopi ze wsi, a nie z opery komicznej.
– Ależ wiem – śmiała się – dostatecznie często mi to powtarzałeś. A teraz wstawaj i pozwól wstać mnie także. Wyskoczył z łóżka i wkładając skarpetki: – Będzie nam tam bardzo niewygodnie, bardzo niewygodnie. W domu jest tylko stare łóżko z siennikiem, w moim pokoju. W Canteleu nie znają materaców. Wydawała się oczarowana: – Tym lepiej. To będzie rozkoszne – źle spać obok… obok ciebie, a potem obudzić się, gdy zaczną piać koguty. Włożyła obszerny peniuar z białej flaneli, który Duroy natychmiast poznał. Jego widok był mu niemiły. Dlaczego? Wiedział dobrze, że żona posiada cały tuzin tych porannych okryć. Nie mogła przecież zniszczyć swej dawnej wyprawy i kupować nowej! Wszystko jedno, pragnął, aby jej strój domowy, nocny, miłosny nie był ten sam, co za czasów tamtego! Miał wrażenie, że ten miękki przytulny materiał zachował ślady dotyku Forestiera. Zapalił papierosa i podszedł do okna. Widok portu, szerokiej rzeki pełnej statków o lekkich masztach, przysadzistych parowców, których zawartość z wielkim hałasem wyładowywano dźwigami na wybrzeże, poruszył go, choć od tak dawna był mu znany. – Ależ to ładne, daję słowo! – wykrzyknął. Magdalena podbiegła i kładąc obie ręce na ramieniu męża, pochylona ku niemu swobodnym gestem, patrzyła zachwycona i wzruszona. – Ach, jakież to śliczne! jakie śliczne! – powtarzała. – Nie wiedziałam, że może być aż tyle statków! Godzinę później wyjechali, gdyż mieli zjeść obiad u staruszków, których uprzedzili o swym przyjeździe. Odkryty i pordzewiały fiakier wiózł ich ze szczękiem starego żelastwa. Minęli długi bulwar dość brzydki, łąki, którymi płynęła nieduża rzeka, i zaczęli piąć się ku górze. Magdalena, zmęczona, zdrzemnęła się pod przejmującą pieszczotą słońca, które grzało ją rozkosznie w głębi starego pojazdu, jakby leżała w łagodnej kąpieli światła i wiejskiego powietrza. Mąż obudził ją. – Spójrz – powiedział. Zatrzymali się na dwóch trzecich wysokości zbocza, w miejscu słynnym z pięknego widoku, dokąd prowadzi się wszystkich podróżnych. Pod nimi rozpościerała się olbrzymia dolina, długa i szeroka, którą od jednego krańca po drugi przecinała w łagodnych załomach jasna rzeka. Widać było, jak upstrzona licznymi wysepkami, opisawszy łuk, wrzyna się w Rouen. Później wzrok obejmował miasto na prawym brzegu, przysłonięte z lekka poranną mgłą. Słońce rozpryskiwało się na jego dachach i niezliczonych dzwonnicach, spiczastych lub przysadkowatych, delikatnych i wycyzelowanych jak olbrzymie klejnoty, na jego
wieżach czworokątnych i okrągłych, uwieńczonych heraldycznymi koronami, na czatowniach i basztach, na całym mrowiu gotyckich kościołów, nad którymi górowała ostra iglica katedry, niezwykła strzała z brązu, brzydka, dziwaczna i wybujała nad miarę, najwyższa na świecie. Po drugiej stronie rzeki, naprzeciw, wznosiły się okrągłe i wydęte, przy końcu smukłe, kominy fabryczne rozległego przedmieścia Świętego Sewera. Liczniejsze niż ich siostry dzwonnice, wybiegały aż na odległe pola, prężąc ku niebu długie słupy cegieł i znacząc jego błękit czarnymi śladami swego oddechu. Najwyższy z nich wszystkich, równie wysoki jak piramida Cheopsa, drugi ze szczytów, jakie zawdzięczamy pracy ludzkiej, prawie równy swej wyniosłej kumie, iglicy katedralnej, wielki komin fabryki „Piorun” wydawał się królem pracowitego i zadymionego państwa fabryk, tak jak jego sąsiadka była królową spiczastego tłumu świętych budowli. W dali, za robotniczą częścią miasta, rozpościerał się świerkowy las i Sekwana, minąwszy Rouen, płynęła wzdłuż falistego wzgórza zalesionego wierzchem, tu i ówdzie błyskającego bielą swych kamiennych kości, a później znikała na horyzoncie, opisawszy przedtem jeszcze jeden długi, łagodny łuk. Widać było barki płynące w dół i w górę rzeki, ciągnione przez statki nie większe od muchy i plujące gęstym dymem. Wyspy rozpostarte na wodzie tworzyły długi szereg, to jedna obok drugiej, to znów w dużych odstępach, jak nierównej wielkości ziarnka mieniącego się zielenią różańca. Woźnica czekał, aż pasażerowie skończą się zachwycać. Wiedział z doświadczenia, jak długo trwają zachwyty każdego z gatunków podróżnych. Kiedy ruszył, Duroy dostrzegł nagle o paręset metrów dalej dwoje starych ludzi zbliżających się w ich stronę i wyskoczył z pojazdu, wołając: – To oni! Poznaję ich. Dwoje wieśniaków, mężczyzna i kobieta, szło nierównym krokiem, kołysząc się i trącając od czasu do czasu ramionami. Mężczyzna był mały, przysadzisty, czerwony, z lekka brzuchaty, krzepki jeszcze mimo swych lat, kobieta zaś wysoka, sucha, zgarbiona, smutna – prawdziwa wieśniaczka od dzieciństwa pracująca w polu i nieśmiejąca się nigdy, gdy tymczasem mąż zabawiał się czasem, popijając z klientami. Magdalena wysiadła również i patrzyła na tych dwoje biedaków ze ściśniętym sercem, ze smutkiem, jakiego nie przewidywała. Nie poznali wcale syna, tego pięknego pana, i nigdy nie domyśliliby się, że ta piękna pani w jasnej sukni to ich synowa. W milczeniu szli szybko na spotkanie oczekiwanemu dziecku, nie zwracając uwagi na tych państwa z miasta, za którymi jechał fiakier. Kiedy ich mijali, Jerzy roześmiany zawołał: – Dzień dobry, ojcze Duroy! Zatrzymali się raptownie, zaskoczeni, a potem obezwładnieni zdumieniem.
Staruszka pierwsza przyszła do siebie i nie ruszając się z miejsca, wyjąkała: – To ty, synu? – Ależ tak, to ja, matko Duroy! – odparł młody człowiek i zbliżywszy się do niej, ucałował ją serdecznie, po synowsku w oba policzki. Potem dotknął skroniami skroni ojca, który zdjął czapkę, taką, jaką noszą handlarze wołów w Rouen, z czarnego jedwabiu, bardzo wysoką. Jerzy przedstawił: – A to jest moja żona. I oboje wieśniacy spojrzeli na Magdalenę. Spojrzeli na nią tak, jak spogląda się na jakiś dziw, z pełnym lęku niepokojem, pomieszanym u mężczyzny z pewnego rodzaju uznaniem i satysfakcją, a u kobiety z zazdrosną niechęcią. Ojciec, z natury skłonny do żartów, przesiąknięty weselem wypitego jabłecznika i wódki, zdobył się na odwagę i ze swawolnym błyskiem w oku zapytał: – A wolno to ją pocałować? – Dlaczego nie! – odparł syn i Magdalena, zażenowana, podsunęła oba policzki wieśniakowi, który wycisnął na nich dwa głośne całusy, a potem otarł sobie usta wierzchem dłoni. Staruszka pocałowała synową z wrogą rezerwą. Nie, to nie była synowa, jaką sobie wymarzyła, tęga i hoża dziewczyna ze wsi, czerwona jak jabłko i okrągła jak klacz rozpłodowa. W tych swoich falbanach, pachnąca piżmem – dla staruszki każde perfumy to było piżmo – ta dama wyglądała na lafiryndę. Ruszyli za fiakrem, który wiózł walizę młodej pary. Stary ujął syna pod rękę i zatrzymując go w tyle, zapytał ciekawie: – No i jak tam ci się powodzi? – Doskonale! – To najważniejsze! Powiedz no mi, a twoja żona majętna? – Czterdzieści tysięcy franków – odparł Jerzy. Stary gwizdnął leciutko z podziwu i poruszony do głębi tą sumą mruknął tylko: – A bodaj cię sparło! – potem zaś dorzucił z powagą i przekonaniem: – Ładna baba, nie ma co! – Jemu się tam podobała. A w swoim czasie uchodził przecież za znawcę. Magdalena i świekra szły obok siebie bez słowa. Mężczyźni dogonili je. Zbliżali się do wsi, małej wioski przy drodze, po dziesięć domów z każdej strony – były tam domy z cegieł kryte łupkiem i wiejskie chaty kryte słomą. Oberża ojca Duroy Pod Pięknym Widokiem, parterowy domek ze strychem, stała u wejścia do wsi, po lewej stronie. Gałąź sośniny zawieszona starym zwyczajem nad drzwiami wskazywała, że ludzie spragnieni mogą tu wejść. Do obiadu nakryte było w salce szynku, na dwóch przysuniętych do siebie stołach. Sąsiadka, która przyszła, aby pomóc w przygotowaniach, widząc tak piękną panią, złożyła głęboki ukłon, a później, poznając Jerzego, zawołała: – Chryste Panie, czy to ty, synku?
– Tak, to ja, matko Brulin – odparł wesoło i uściskał ją tak samo jak rodziców. Potem odwrócił się do żony: – Chodź do naszego pokoju – powiedział – zdejmiesz kapelusz. Przez drzwi po prawej stronie wprowadził ją do zimnej izby o kamiennej posadzce i ścianach pobielonych wapnem. Łóżko skrywały bawełniane zasłonki. Krzyż zawieszony nad kropielnicą i dwa kolorowe obrazki przedstawiające Pawła i Wirginię pod niebieską palmą i Napoleona I na żółtym koniu stanowiły jedyną ozdobę tego pomieszczenia schludnego i przygnębiającego. Skoro tylko znaleźli się sami, Duroy ucałował Magdalenę: – Dzień dobry, Mad. Cieszę się, że przyjechałem do staruszków. W Paryżu człowiek nie myśli o tym, ale jak się z nimi potem spotka, to mu jednak przyjemnie. Lecz ojciec wołał już, stukając pięścią w przepierzenie: – Prędzej, prędzej, zupa gotowa. Trzeba więc było siadać do stołu. Obiad trwał długo, wiejski obiad o źle dobranych daniach: smażona kiszka po pieczystym i omlet po kiszce. Ojciec Duroy, rozweselony jabłecznikiem i paroma kieliszkami wina, odkręcił kurek z wybranymi dowcipami, jakie zachowywał na uroczyste okazje: były to zabawne i sprośne historyjki, które, jak twierdził, przytrafiły się jego przyjaciołom. Jerzy znał je wprawdzie, ale śmiał się mimo to, odurzony powietrzem rodzinnych stron. Rzeczy najbardziej nawet błahe – ślad noża na drzwiach, kulawe krzesło przypominające jakiś drobny fakt, woń pól, żywiczne tchnienia szeroką falą napływające od lasu, zapach domu, gnojówki, nawozu, budziły w nim na nowo miłość do tej ziemi, do miejsc, które bliskie mu były w dzieciństwie, budziły wszystkie dawne doznania, wszystkie wspomnienia. Matka Duroy nie odzywała się wcale, wciąż jednakowo smutna i surowa, kątem oka śledząc synową, z nienawiścią w sercu, z nienawiścią starej pracownicy, starej chłopki o zniszczonych rękach, steranej i zniekształconej w ciężkim trudzie, do tej miejskiej damy, która napełniała ją zgrozą i wstrętem jako istota występna, nieczysta i potępiona, stworzona dla próżniactwa i grzechu. Co chwila wychodziła do kuchni po półmiski, nalewała do szklanek żółtego i kwaśnego napoju z karafki albo słodkiego, pieniącego się jabłecznika z butelek, z których korek wyskakiwał, jakby była w nich musująca lemoniada. Magdalena nie jadła nic, nie mówiła nic, smutna, z zakrzepłym wprawdzie na wargach uśmiechem, ale uśmiechem posępnym i zrezygnowanym. Czuła się zawiedziona, obolała. Dlaczego? Chciała tu przyjechać. Wiedziała dobrze, że jedzie do ludzi prostych, do chłopów. Jakimiż wyobrażała sobie ich w marzeniach, ona, która zazwyczaj stroniła od marzeń? Nie wiedziała. Czyż kobiety nie oczekują zawsze czegoś innego, niż jest w rzeczywistości? Może z daleka wydawali jej się bardziej poetyczni? Nie, ale pewno bardziej literaccy, nobliwsi, serdeczniejsi, bardziej dekoracyjni. A jednak nie chciała
przecież, żeby byli wytworni jak chłopi w powieściach. Dlaczegóż więc drażnili ją tysiącem nieuchwytnych drobiazgów, niezręczności ledwo dostrzegalnych, samą swą naturą prostaków, tym, co mówili, swymi gestami i wesołością? Przypomniała sobie własną matkę, o której nigdy z nikim nie mówiła, uwiedzioną nauczycielkę, wychowaną w Saint-Denis i zmarłą z nędzy i udręki, kiedy Magdalena miała dwanaście lat. Jakiś nieznajomy łożył potem na utrzymanie małej. Ojciec jej pewno. Kto to był? Nigdy nie dowiedziała się dokładnie, chociaż miała pewne niejasne podejrzenia. Obiad ciągnął się w nieskończoność. Nadchodzili klienci, ściskali ręce ojca Duroy, wydawali okrzyki na widok syna, a spoglądając z ukosa na młodą kobietę, mrużyli szelmowsko oczy, co oznaczało: – A niech cię nie znam, to sobie dopiero znalazł żonę ten Jerzy Duroy! Inni, nie tak zżyci z gospodarzem, siadali przy drewnianych stołach, wołali: – Butelkę jabłecznika! – Jedno piwo! – Dwie wódki! – Jeden raspail! – i zabierali się do gry w domino, z hałasem przesuwając kostki białe i czarne. Matka Duroy kręciła się, usługując gościom ze swoją żałosną miną, przyjmowała pieniądze, wycierała stoły rogiem niebieskiego fartucha. Dym z glinianych fajek i z tanich cygar napełniał salę. Magdalena zaczęła kasłać i zwróciła się do Jerzego: – A gdybyśmy tak wyszli? Już nie mogę dłużej. Posiłek nie był jeszcze skończony. Stary Duroy zrobił niezadowoloną minę. Wówczas młoda kobieta podniosła się i usiadła na krześle przed drzwiami, czekając, aż teść i mąż wypiją kawę i opróżnią kieliszki. Jerzy podszedł do niej niedługo. – Chcesz, to zejdziemy w dół aż do Sekwany – powiedział. – Och, dobrze, chodźmy – zgodziła się z radością. Zszedłszy ze wzgórza, wynajęli w Croisset łódź i resztę popołudnia spędzili na rzece, koło jakiejś wyspy, pod wierzbami, kołysani do snu lekką falą i łagodnym wiosennym ciepłem. Wrócili do domu z nastaniem nocy. Wieczorny posiłek spożywany przy świeczce był dla Magdaleny jeszcze przykrzejszy. Ojciec Duroy, na pół pijany, milczał. Matka zachowywała cierpką minę. Nędzne światło rzucało na ściany cienie głów o potężnych nosach i wyolbrzymiało gesty. Chwilami pojawiała się czyjaś ogromna ręka niosąca podobny do wideł widelec ku ustom, które otwierały się jak paszcza jakiegoś potwora, gdy ktoś obróciwszy się nieco, ukazywał w drżącym, żółtym blasku świecy swój profil. Gdy tylko skończyli jeść, Magdalena wyciągnęła męża na dwór, żeby nie zostawać w tej mrocznej izbie przesyconej cierpką wonią starych fajek i porozlewanych trunków. – Już ci tu nudno – powiedział, kiedy wyszli.
Chciała zaprzeczyć. Powstrzymał ją: – Ależ tak, zauważyłem to dobrze. Jeżeli chcesz, to jutro pojedziemy z powrotem. – Dobrze – szepnęła. Szli przed siebie powoli. Noc była ciepła, jej ciemność pieszczotliwa i głęboka zdawała się pełna ledwo dosłyszalnych tchnień, szmerów i szelestów. Weszli w wąską aleję; nad nimi były drzewa, bardzo wysokie, a po obu stronach zarośla o nieprzeniknionej czerni. – Gdzie jesteśmy? – spytała. Odpowiedział: – W lesie. – A duży ten las? – Bardzo duży, jeden z największych we Francji. Wydawało się, że zapach ziemi, drzew, mchu – owa woń leśnego gąszczu, rześka i zastarzała, jaką wydają soki młodych pędów i zwiędła gnijąca trawa – zaległ nieruchomo w tej alei. Podnosząc głowę, Magdalena dostrzegła gwiazdy między wierzchołkami drzew i choć żaden powiew nie poruszał gałęzi, czuła wokół siebie falowanie tego oceanu liści. Dziwny dreszcz przeniknął jej duszę i spłynął po ciele; nieokreślony lęk ścisnął serce. Dlaczego? Nie rozumiała. Zdawało jej się jednak, że jest zgubiona, zabłąkana, otoczona niebezpieczeństwami, opuszczona przez wszystkich, sama na świecie pod tym żywym sklepieniem, które drżało tam nad nią w górze. – Boję się troszkę. Wracajmy – szepnęła. – Dobrze, wracajmy. – I… pojedziemy jutro do Paryża? – Tak, jutro. – Jutro rano? – Jutro rano, jeżeli chcesz. Wrócili do domu. Starzy leżeli już w łóżkach. Magdalena spala źle, budziły ją te wszelkie nowe dla niej odgłosy – krzyk sowy, chrząkanie świni zamkniętej w szopie przy domu, pianie koguta o północy. Zaraz o świcie wstała i gotowa była do odjazdu. Kiedy Jerzy oznajmił rodzicom, że wraca do Paryża, oboje zdumieli się, po chwili zrozumieli jednak, czyja to wola. Ojciec spytał go tylko: – Przyjedziesz do nas niezadługo? – Ależ tak. W ciągu lata. – No, to i dobrze. Stara mruknęła: – Żebyś tylko nie żałował tego, coś zrobił. Zostawił im w podarunku dwieście franków, żeby ułagodzić ich niezadowolenie.
Fiakier, po którego wysłali chłopca, zjawił się koło dziesiątej; nowożeńcy uściskali starych wieśniaków i odjechali. Kiedy zjeżdżali ze wzgórza, Duroy zaczął się śmiać: – Widzisz – powiedział – uprzedzałem cię. Lepiej byłoby, gdybym nie przedstawiał ci czcigodnych państwa du Roy de Cantel. Magdalena roześmiała się również i odparła: – Jestem nimi oczarowana, teraz. To poczciwi ludzie, zaczynam ich bardzo lubić. Wyślę im słodyczy z Paryża. A później szepnęła: – Du Roy de Cantel… Zobaczysz, że nasze zawiadomienia nie zdziwią nikogo. Powiemy, że spędziliśmy tydzień w majątku twoich rodziców. I przysuwając się do niego, musnęła pocałunkiem koniec jego wąsa. – Dzień dobry, Jerzyku. – Dzień dobry, Mad – odpowiedział, obejmując ją. Daleko, w dolinie widać było rzekę rozpościerającą się w porannym słońcu jak srebrzysta wstęga i wszystkie kominy fabryczne chmurzące niebo swym ciemnym oddechem, i wszystkie dzwonnice wznoszące swe spiczaste wierzchołki nad starą częścią miasta.
X Państwo Du Roy od dwóch dni byli z powrotem w Paryżu i dziennikarz powrócił do swych dawnych zajęć, czekając, aż opuści aktualności i definitywnie przejmie funkcje Forestiera i poświęci się całkowicie polityce. Tego wieczora wracał do siebie, do mieszkania swego poprzednika, z sercem pełnym radości i z niecierpliwym pragnieniem, aby jak najprędzej uściskać żonę, której urok fizyczny odczuwał bardzo żywo i która niepostrzeżenie roztoczyła nad nim swą władzę. Przechodząc koło kwiaciarni na ulicy Matki Boskiej Loretańskiej, wpadł na myśl, aby przynieść kwiatów Magdalenie, i kupił dużą wiązankę nie rozkwitłych jeszcze róż, naręcze wonnych pąków. Na każdym piętrze z upodobaniem spoglądał w owe lustra, których widok przypominał mu stale jego pierwszą w tym domu wizytę. Zadzwonił, ponieważ zapomniał klucza, i ten sam służący (zatrzymał go za radą żony) otworzył mu drzwi. – Pani wróciła? – zapytał Jerzy. – Tak, proszę pana. Przechodząc przez jadalnię, spostrzegł z wielkim zdziwieniem, że nakryto dla trzech osób; portiery w drzwiach do salonu były podniesione i zobaczył Magdalenę układającą w wazonie na kominku bukiet róż zupełnie podobnych do tych, jakie przyniósł. Poczuł się urażony i niezadowolony, jakby ktoś okradł go z jego pomysłu, z jego chęci sprawienia przyjemności żonie i radości, jaką sobie po tym obiecywał. – Zaprosiłaś kogoś? – zapytał, wchodząc. Nie odwracając się i nie przestając układać kwiatów odparła: – I tak, i nie. Mój stary przyjaciel, hrabia de Vaudrec, bywał u nas zawsze na kolacji w poniedziałki i dzisiaj przyjdzie również. – Aha, doskonale – szepnął Jerzy. Stał za nią z bukietem w ręce i miał ochotę schować go, wyrzucić. Powiedział jednak: – Prawda, przyniosłem ci róże! Odwróciła się gwałtownie i zawołała uśmiechnięta: – Ach! jak to ładnie z twojej strony, że o tym pomyślałeś! Wyciągnęła do niego ręce i podała mu usta w porywie zadowolenia tak szczerego, że go to pocieszyło. Wzięła kwiaty, powąchała je i z żywością uradowanego dziecka włożyła do wazonu stojącego naprzeciw tamtego. A potem szepnęła, przyglądając się swemu dziełu: – Ach, jaka jestem rada! Kominek wygląda bardzo ładnie. I zaraz dorzuciła z przekonaniem: – Wiesz, Vaudrec jest naprawdę czarujący. Od razu poczujesz się z nim zżyty.
Głos dzwonka obwieścił przyjście hrabiego. Zjawił się, spokojny, bardzo swobodny, jakby był u siebie w domu. Ucałował z galanterią palce młodej kobiety, a potem zwrócił się w stronę męża i wyciągając do niego przyjaźnie rękę, zapytał: – Co słychać, drogi panie? Nie był już sztywny, odpychający jak niegdyś, jego uprzejmość świadczyła o tym, że sytuacja uległa zmianie. Dziennikarz, zaskoczony, starał się być jak najprzyjemniejszy, aby nie pozostać w tyle. Po pięciu minutach byłbyś rzekł, że znają się i lubią już od lat. Wówczas Magdalena, rozpromieniona, powiedziała do nich: – Zostawiam panów razem. Muszę zajrzeć jeszcze na chwilę do kuchni. – I wymknęła się odprowadzona wzrokiem obu mężczyzn. Wracając, zastała ich pogrążonych w rozmowie o teatrze, w związku z jakąś nową sztuką, i całkowicie zgodnych w opiniach. To odkrycie idealnego podobieństwa zapatrywań zapaliło w ich oczach błysk nagłej sympatii. Kolację spożyli w czarującym nastroju serdecznej zażyłości. Hrabia pozostał do późna w nocy, tak dobrze czuł się w tym domu, w towarzystwie uroczego młodego stadła. Skoro tylko wyszedł, Magdalena powiedziała do męża: – Prawda, że on jest wspaniały? Ogromnie zyskuje przy bliższym poznaniu. To doskonały przyjaciel, pewny, oddany, wierny. Ach! bez niego… Nie dokończyła, a Jerzy odparł: – I owszem, wydaje mi się bardzo miły. Myślę, że będziemy żyli w dobrej komitywie. Podjęła natychmiast: – Ty nic nie wiesz, ale mamy mnóstwo roboty na dziś wieczór, zanim się położymy. Nie miałam czasu pomówić z tobą o tym przed kolacją, bo Vaudrec zaraz przyszedł. Otrzymałam niedawno ważne wiadomości dotyczące Maroka. To LarocheMathieu, deputowany, przyszły minister, mi ich dostarczył. Musimy napisać wielki artykuł, taki, który wywoła sensację. Mam zanotowane fakty i cyfry. Bierzemy się do roboty, weź lampę i chodźmy. Przeszli do gabinetu. Te same książki ciągnęły się rzędem w bibliotece, na której szczycie stały teraz trzy wazy kupione w zatoce Juan przez Forestiera w przeddzień jego śmierci. Pod stołem obity futrem podnóżek czekał na stopy Du Roya, który, usiadłszy, wziął do ręki obsadkę z kości słoniowej, pogryzioną nieco przy końcu przez tamtego. Magdalena oparła się o kominek, zapaliła papierosa i opowiedziała zasłyszane nowiny, a potem wyłożyła swój punkt widzenia i plan artykułu, jaki miała w głowie. Słuchał jej z uwagą, robiąc notatki, a kiedy skończyła, wysunął pewne zastrzeżenia, raz jeszcze omówił zagadnienie, rozszerzył je, przedstawił, on z kolei, plan nie tylko artykułu, ale plan całej kampanii przeciw obecnemu gabinetowi. Rozpoczną ją tym
atakiem. Jego żona przestała palić, tak wielkie zainteresowanie obudziły w niej słowa Jerzego, tak rozległe otwierały przed nią perspektywy. – Tak… tak… – szeptała od czasu do czasu. – Doskonale… Wybornie… Wspaniała myśl… Gdy zaś skończył: – A teraz do pisania – powiedziała. Wstęp zawsze przychodził mu z trudem, mozolnie dobierał słowa. Pochyliła się więc nad nim łagodnie i szeptała mu do ucha gotowe zdania. Czasem wahała się i pytała: – Czy to właśnie chciałeś powiedzieć? – Tak, właśnie to – odpowiadał. Znajdowała zwroty po kobiecemu uszczypliwe i jadowite, aby ugodzić nimi w premiera, wyszydzała jego wygląd, jego politykę, a robiła to w taki sposób, że jednocześnie pobudzała do śmiechu i zmuszała do zastanowienia nad trafnością swych spostrzeżeń. Du Roy dorzucał czasem parę wierszy, które pogłębiały znaczenie tych ataków i zwiększały ich skuteczność. Posiadał zresztą w wysokim stopniu sztukę posługiwania się perfidnymi niedomówieniami, której nabył, starając się dodać pikanterii swym kronikom, i gdy jakiś fakt, podawany przez Magdalenę jako wątpliwy, wydawał mu się niepewny lub kompromitujący, potrafił jak nikt podsunąć go czytelnikowi dyskretną aluzją i narzucić mu go z większą siłą, niż gdyby wyrażał swą myśl otwarcie. Kiedy artykuł był już skończony, Jerzy odczytał go na głos. Oboje stwierdzili, że jest wspaniały, i uśmiechali się do siebie, oczarowani i zaskoczeni, jakby dopiero teraz poznali się naprawdę. Spojrzeli sobie głęboko w oczy, pełni podziwu i rozczulenia, i uściskali się w porywie uczucia, które poczęło się w ich umyśle, a stamtąd przenikało do ciała. Du Roy ujął lampę: – A teraz do łóżeczka – powiedział z płonącym wejrzeniem. – Niech pan idzie pierwszy, mistrzu – odparła – bo pan oświetla drogę. Ruszył przodem, a ona poszła za nim do sypialni, łaskocząc go w szyję, między kołnierzykiem a włosami, żeby szedł prędzej, gdyż wiedziała, że boi się tej pieszczoty. Artykuł ukazał się pod nazwiskiem Jerzego Du Roy de Cantel, narobił wiele hałasu i wywołał poruszenie w Izbie. Papa Walter złożył gratulacje autorowi i powierzył mu artykuły polityczne w Życiu Francuskim. Aktualności wróciły do Boisrenarda. Od tej chwili dziennik rozpoczął zręczną i gwałtowną kampanię przeciwko rządowi. Ataki, zawsze celne i oparte na faktach, to ironiczne, to znów poważne, czasem żartobliwe, a czasem pełne jadu, zadziwiały wszystkich swą uporczywością i pewnością ręki, jaką zdradzały. Inne pisma stale cytowały Życie Francuskie,
przytaczały całe ustępy, a mężowie stanu dowiadywali się, czy nie dałoby się zamknąć ust temu przeciwnikowi nieznanemu i tak zaciekłemu, mianując go prefektem. Du Roy stawał się sławny w świecie politycznym. Sposób, w jaki ściskano mu rękę i składano ukłony, przekonywał go o wzroście własnego znaczenia. Żona napełniała go zresztą zdumieniem i podziwem dla żywości swego umysłu, umiejętności zdobywania informacji i szerokiego kręgu znajomości. Wracając do domu, stale zastawał w salonie to jakiegoś senatora, to deputowanego, to znów wysokiego urzędnika lub generała, a każdy z nich traktował ją z pełną powagi zażyłością, jak starą przyjaciółkę. Gdzie poznała tych wszystkich ludzi? Bywając w świecie, odpowiadała. Ale w jaki sposób potrafiła zyskać sobie ich zaufanie i życzliwość? Nie rozumiał. „Z niej to dopiero byłby dyplomata” – myślał. Spóźniała się często na posiłki, wbiegała zdyszana, zarumieniona, drżąca i nie zdjąwszy jeszcze nawet woalu, mówiła: – Mam najświeższe ploteczki. Wyobraź sobie, że minister sprawiedliwości mianował niedawno dwóch urzędników, którzy należeli do Komisji mieszanych**. No, już my mu damy taką nauczkę, że popamięta. I dawali ministrowi jedną nauczkę, a potem drugą i trzecią. Deputowany LarocheMathieu, który w każdy wtorek jadał kolację na ulicy Fontaine (hrabia de Vaudrec rozpoczynał tam tydzień), z przesadnymi objawami radości ściskał mocno ręce gospodarzy, powtarzając ciągle: – Sapristi, co za kampania! I my mielibyśmy nie zwyciężyć? W istocie wierzył w zwycięstwo i miał nadzieję, że obejmie przy tej okazji tekę ministra spraw zagranicznych, już od dawna przedmiot jego pożądań. Był to jeden z tych polityków o wielu obliczach, bez określonych przekonań, bez wielkich możliwości, pozbawiony rozmachu i poparcia, prowincjonalny adwokat, piękniś z powiatowego miasta, umiejący chytrze lawirować pośród rozbieżności poszczególnych partii, rodzaj republikańskiego jezuity i liberalnego grzyba wątpliwej natury, jakich rosną setki na ludowym śmietniku głosowania powszechnego. Jego małomiasteczkowy makiawelizm zyskał mu opinię „tęgiej głowy” wśród kolegów, wśród wszystkich tych zdeklasowanych i niewydarzonych ludzi, którzy zasiadali jako deputowani. Był wystarczająco elegancki, wystarczająco dobrze wychowany, wystarczająco obyty i wystarczająco miły, aby mu się wiodło w życiu. Zdobył sobie uznanie w świecie, w składającym się z najróżnorodniejszych elementów, mętnym, mało subtelnym towarzystwie wyższych urzędników. Mówiono o nim wszędzie: „Laroche zostanie ministrem” – i on sam był równie jak wszyscy inni pewien, że Laroche zostanie ministrem. Był jednym z głównych akcjonariuszy dziennika papy Waltera, jego kolegą i wspólnikiem w wielu przedsięwzięciach finansowych.
Du Roy popierał go z ufnością i z pewną niejasną nadzieją na przyszłość. Wstępował w tym zresztą w ślady Forestiera, któremu Laroche-Mathieu obiecał legię, gdy nadejdzie dzień triumfu. Odznaczenie to miało zawisnąć na piersi obecnego męża Magdaleny, oto wszystko. W sumie – nic się nie zmieniło. Tak dobrze można było wyczuć, iż nic się nie zmieniło, że koledzy Du Roya pozwalali sobie na docinki, które wreszcie zaczęły wyprowadzać go z równowagi. Nikt nie nazywał go inaczej jak: Forestier. Ledwo zjawiał się w redakcji, zaraz rozlegał się czyjś głos: – Słuchaj no, Forestier… Udawał, że nie słyszy, i szukał listów w przegródce. Ten sam głos powtarzał wyraźniej: – Hej tam, Forestier… – Odzywały się tłumione śmiechy. Kiedy Du Roy udawał się do gabinetu dyrektora, ten, który go zaczepiał, zatrzymywał go w przejściu: – Och, przepraszam bardzo, to z tobą chciałem mówić. Stale cię mylę z tym biednym Karolem. To pewno dlatego, że twoje artykuły diabelnie przypominają artykuły Forestiera. Trudno je odróżnić. Du Roy nie odpowiadał, ale kipiał wewnętrznie; rodził się w nim głuchy gniew na zmarłego. Sam papa Walter oświadczył kiedyś, gdy wyrażano zdziwienie z powodu uderzającego podobieństwa stylu i ujęcia między artykułami nowego redaktora politycznego i artykułami jego poprzednika: – Tak, to Forestier, ale Forestier bardziej treściwy, z większym nerwem, bardziej męski. Innym znów razem, otworzywszy przypadkiem szafę z bilbokietami, zobaczył, że bilbokiety jego poprzednika owinięte są krepą, a jego własny, ten, którym posługiwał się, ćwicząc pod kierunkiem Saint-Potina, przybrany wąziutką różową wstążeczką. Ustawione były wszystkie na tej samej półce, podług wielkości, a napis podobny do tych, jakie umieszczają pod eksponatami w muzeach, głosił: „Dawne zbiory Forestiera i Sp., Forestier – Du Roy, następca, patent SGDG***. Artykuły wyszłe z użycia, mogące przydać się we wszelkich okolicznościach, nawet w podróży”. Zamknął spokojnie szafę i powiedział dość głośno, aby tamci mogli usłyszeć: – Wszędzie znajdą się zazdrośnicy i głupcy. Raniło to jednak jego dumę i jego próżność – tak łatwe do zranienia próżność i dumę artysty, które sprawiają, ża zarówno reporter, jak genialny poeta jednakowo są wrażliwi i jednakowo czujni. Słowo „Forestier” rozdzierało mu uszy; bał się je usłyszeć i czuł, że się czerwieni, kiedy je słyszał. To nazwisko stało się dla niego gryzącym szyderstwem, więcej niż szyderstwem, prawie zniewagą. Krzyczało doń: „To twoja żona pisze za ciebie, tak samo jak pisała
za tamtego. Bez niej byłbyś niczym”. Zgadzał się całkowicie, że Forestier byłby niczym bez Magdaleny; ale on!? Kiedy wracał do siebie, obsesja nie ustępowała. Wszystko w domu przypominało mu teraz zmarłego, każdy mebel, każdy bibelocik, wszystko, czego dotykał. Z początku nie myślał o tym wcale, ale docinki kolegów otwarły w jego mózgu ranę, którą mnóstwo drobiazgów, nie dostrzeganych dotąd, jątrzyło. Czegokolwiek dotknął, natychmiast widział na tym rękę Karola. Wszystko, na co patrzył i czym się posługiwał, służyło niegdyś tamtemu, były to rzeczy, które sam kupił, które lubił i których używał. I nawet myśl o dawnym współżyciu przyjaciela i żony zaczynała drażnić Jerzego. Dziwił go czasem ten bunt własnego serca, nie rozumiał go i zadawał sobie pytanie: „Jakże to się dzieje, u diabła? Nie jestem zazdrosny o przyjaciół Magdaleny. Nie niepokoję się nigdy o to, co robi. Wychodzi i wraca, kiedy chce, a tymczasem wystarczy, żebym przypomniał sobie tego głupca Karola, a zaraz wpadam we wściekłość”. I dorzucał w myśli: „W gruncie rzeczy to był kretyn; i na pewno to właśnie tak mnie boli, że Magdalena mogła wyjść za podobnego idiotę”. Powtarzał sobie bez przerwy: „Jak to się stało, że ta kobieta chociaż przez chwilę mogła się durzyć w takim durniu?”. Jego uraza wzrastała z każdym dniem, podsycana mnóstwem nic nie znaczących drobiazgów, które kłuły go jak szpilki, nieustanną obecnością tamtego, wywołaną to jakimś słowem Magdaleny, to znów lokaja lub pokojówki. Pewnego wieczoru Du Roy, który lubił słodycze, zapytał: – Dlaczego nie jadamy deserów ? Nie dysponujesz ich nigdy. – Prawda – odparła wesoło młoda kobieta – nie pomyślałam o tym. To pewnie dlatego, że Karol ich nie cierpiał… Przerwał jej gestem zniecierpliwienia, którego nie potrafił opanować: – Wiesz co, ja już zaczynam mieć dość tego Karola. Wiecznie nic tylko Karol i Karol. Karol lubił to, Karol lubił tamto. Myślę, że skoro Karol wyciągnął nogi, to można by wreszcie zostawić go w spokoju. Magdalena spojrzała na męża z osłupieniem, nie pojmując na razie tego nagłego gniewu. Że jednak była subtelna, wyczuła po trosze, co się w nim działo, domyśliła się tego powolnego narastania zazdrości o zmarłego, wzmacnianej każdego dnia przez wszystko, co o nim przypominało. Wydało jej się to dziecinne może, ale jej pochlebiało, więc nie odpowiedziała ani słowa. Jerzy miał sobie za złe, że nie potrafił ukryć rozdrażnienia. Tego wieczora, po kolacji, przygotowywali wspólnie artykuł na dzień następny. W pewnej chwili dziennikarz nie mógł uwolnić stóp schowanych w futrzanym pokrowcu podnóżka. Na próżno usiłując dojść z nim do ładu, odepchnął go wreszcie i zapytał ze śmiechem:
– Czy Karolowi zawsze było zimno w nogi? – Och! on wiecznie bał się kataru – rzekła, śmiejąc się również. – Miał słabe płuca. – Złożył tego najlepszy dowód – powiedział Du Roy z okrucieństwem. A potem dorzucił z galanterią: – Na szczęście dla mnie – i ucałował dłoń żony. Ale gdy kładł się do łóżka, opętany wciąż tą samą myślą, zapytał znowu: – A czy Karol nosił bawełniane czepki, żeby go nie zawiało? Magdalena podchwyciła ten żartobliwy ton i odparła: – Nie, nosił madras zawiązywany na czole. Jerzy wzruszył ramionami i rzekł z pogardą: – Cóż za dudek! Od tej pory Karol stał się dla niego niewyczerpanym tematem rozmów. Wspominał o nim przy każdej okazji i nie nazywał go inaczej jak „biednym Karolem”, z wyrazem nieskończonej litości. Kiedy wracał z redakcji, mając jeszcze w uszach nazwisko Forestier, jakim obdarzano go co dzień parę razy, mścił się na zmarłym, aż w grobie dosięgając go drwinami pełnymi nienawiści. Przypominał jego wady, jego śmiesznostki i słabe strony, wyliczał je z upodobaniem, rozdymał i powiększał, jakby chciał zwalczyć w sercu żony wpływy groźnego rywala. – Pamiętasz, Mad – powtarzał – jak ten pajac Forestier wmawiał w nas kiedyś, że ludzie grubi są odporniejsi od chudych? Wypytywał żonę o tysiące intymnych szczegółów dotyczących zmarłego. Zmieszana, odmawiała odpowiedzi, ale on upierał się, nalegał. – No słuchaj, opowiedz mi o tym. To dopiero musiał głupio wtedy wyglądać, co? – Proszę cię, zostaw go wreszcie w spokoju – szeptała ledwie dosłyszalnie. On tymczasem obstawał przy swoim: – Nie, musisz mi powiedzieć! Już ja sobie wyobrażam, co to musiała być za niedojda w łóżku, z tego błazna! I kończył nieodmiennie: – Cóż za głupiec! Pewnego wieczora, pod koniec czerwca, Du Roy siedział przy oknie, paląc papierosa. Upalny zmierzch zachęcił go do spaceru. – Moja maleńka Mad, przejdziesz się ze mną aż do Lasku? – zapytał. – Z przyjemnością. Wsiedli do otwartego fiakra i przez Pola Elizejskie wjechali w aleję Lasku Bulońskiego. Noc była bezwietrzna, jedna z tych parnych nocy, kiedy rozprażone powietrze Paryża przenika do płuc jak wyziewy pieca chlebowego. Całe zastępy fiakrów, ciągnących pod drzewami nieprzerwanym szeregiem, unosiły zakochanych. Jerzy i Magdalena bawili się, patrząc na te pary złączone uściskiem, sunące w pojazdach: ciemna sylwetka mężczyzny, kobieta w jasnej sukni. Olbrzymia rzeka kochanków płynęła w stronę Lasku pod niebem rozgwieżdżonym i gorącym, słychać
było jedynie głuche dudnienie kół. Jechali i jechali jedni za drugimi, po dwoje w każdym fiakrze, wyciągnięci na poduszkach oparcia, milczący, przytuleni do siebie, owładnięci halucynacją pożądania, drżący oczekiwaniem. Ciepły zmrok zdawał się nabrzmiewać pocałunkami. Zwierzęca żądza, miłość przesycająca powietrze czyniła je jeszcze cięższym i jeszcze bardziej dusznym. Wszystkie te pary upojone tą samą myślą, tym samym łaknieniem roztaczały wokół siebie atmosferę podniecenia. Wszystkie te pojazdy dźwigające ciężar miłości, nad którymi zdawały się unosić pieszczoty, znaczyły swą drogę zmysłowym tchnieniem, subtelnym i budzącym niepokój. Nawet Jerzy i Magdalena także poczuli się zarażeni ogólną czułością. Ujęli się łagodnie za ręce, nie mówiąc ani słowa, przytłoczeni nieco dusznym powietrzem i ogarniającym ich podnieceniem. Na zakręcie za fortyfikacjami ucałowali się. – Zachowujemy się równie niemądrze jak w drodze do Rouen – wyjąkała Magdalena trochę zmieszana. Przy wjeździe do Lasku szeroki strumień pojazdów rozdzielił się. W Alei Jezior, w którą zanurzyli się Jerzy i Magdalena, fiakry sunęły teraz w pewnych odstępach. Gęsty mrok drzew, powietrze orzeźwione wonią liści i wilgotnym oddechem strumyczków szemrzących wśród gałęzi, świeżość rozległej przestrzeni spryskanej gwiazdami, wszystko to użyczało pocałunkom jadących wolno par uroku bardziej dojmującego i cienia tajemnicy. – Och, moja mała Mad – szepnął Jerzy, tuląc żonę. – Pamiętasz, jaki ponury był ten las, tam u ciebie? – powiedziała. – Wydawało mi się, że nie ma końca i że pełno w nim jakichś straszliwych zwierzów. A tutaj wszystko jest wdzięczne. Wiatr głaszcze pieszczotliwie i wiem, że z drugiej strony lasu jest Sèvres. – Och, w lesie tam u mnie – odparł – mogłabyś spotkać tylko jelenie, lisy, wiewiórki i dziki, a tu i ówdzie chatkę leśniczego****. Słowo to – nazwisko zmarłego, które wymknęło się z jego ust – zaskoczyło go, jakby rzucił mu je ktoś z głębi gęstwiny, i zamilkł raptownie, ogarnięty na nowo tym dziwacznym, uporczywym rozjątrzeniem, irytacją nabrzmiałą od zazdrości, której nie potrafił przezwyciężyć, która drążyła go od pewnego czasu i zatruwała mu życie. Po upływie chwili zapytał: – Przyjeżdżałaś tu czasem wieczorem na spacer z Karolem? – Oczywiście, nie raz – odparła. Serce ścisnęła mu nagle nerwowa chęć, aby wrócić do domu. Obraz Forestiera znów zawładnął jego umysłem, opanował go, dławił. Nie mógł już myśleć ani mówić o niczym innym. – Słuchaj no, Mad… – odezwał się, a w głosie jego było coś niedobrego. – Słucham.
– Czy przyprawiłaś kiedyś rogi temu biednemu Karolowi? – Jakiż ty się robisz niemądry z tą swoją manią – szepnęła pogardliwie. Ale on trwał przy swoim. – Bądź szczera, Mad, powiedz, przyprawiłaś mu kiedy rogi? Przyznaj się, że tak. Zamilkła; zwrot ten raził ją jak wszystkie kobiety. On tymczasem ciągnął z uporem: – Daję słowo, jeśli ktoś wyglądał na rogacza, to właśnie on. Och tak! och tak! A to bym się dopiero ucieszył, gdyby tak było! Wystarczyło spojrzeć na tę jego głupią gębę! I rzeczywiście, drżał z pragnienia, żeby się dowiedzieć, że Karol, ten ohydny Karol, zmarły, którego nienawidził, który napawał go odrazą, nosił owo ośmieszające znamię. A jednak… jednak inne jeszcze uczucie, bardziej złożone i niejasne, zaostrzało jego chęć poznania prawdy. – Mad, moja mała Mad, no proszę cię, powiedz. Zasłużył sobie na to i miałaś pełne prawo przyprawić mu rogi. No przyznaj się, Mad – powtarzał. Widocznie zaczęło ją bawić to naleganie, bo śmiała się teraz śmiechem krótkim, urywanym. Przybliżył usta do ucha żony: – Przyznaj się, Mad… Odsunęła się szorstko i oświadczyła nagle: – Jesteś niemądry. Czy odpowiada się na podobne pytania? Powiedziała to tak dziwnym tonem, że męża jej przejął chłód. Umilkł zmieszany, z trudem chwytając oddech, jakby doznał moralnego wstrząsu. Fiakier jechał teraz wzdłuż jeziora przyprószonego gwiazdami. Dwa łabędzie płynęły bardzo wolno, ledwo widoczne w mroku. Jerzy krzyknął do woźnicy: – Z powrotem! – i fiakier zawrócił, mijając inne, jadące stępa. Ich wielkie latarnie połyskiwały jak oczy w ciemnościach Lasku. W jaki dziwny sposób ona to powiedziała! Du Roy pytał siebie: – Czy to było wyznanie? – I ta prawie pewność, że zdradzała swego pierwszego męża, napełniała go teraz wściekłością. Miał ochotę ją bić, szarpać włosy, udusić! Och! gdyby była mu odpowiedziała: – Ależ kochanie, jeżelibym miała go zdradzać, to tylko z tobą! – jakże by ją uściskał, ucałował, kochał! Siedział nieruchomo, z założonymi rękami, i spoglądał w niebo, zbyt poruszony, aby mógł uporządkować myśli. Czuł tylko, jak wzbiera w nim uraza i burzy się gniew, jakie lęgną się w sercu każdego samca, gdy zetknie się z kaprysem uczuć kobiety. Po raz pierwszy czuł ów niejasny lęk małżonka, który powziął podejrzenie! Był zazdrosny, zazdrosny w imieniu zmarłego, zazdrosny na rachunek Forestiera, zazdrosny dziwną i dojmującą zazdrością, w której odezwała się nagle nienawiść do Magdaleny. Skoro zdradzała tamtego, to jakże może ufać jej teraz? Powoli uspokoił się jednak i zbierając się w sobie, aby nie dać się cierpieniu,
pomyślał: „Wszystkie kobiety to dziwki, trzeba się nimi posługiwać, ale nic im z siebie nie dawać”. Gorycz serca podpływała mu do ust słowami pogardy i wstrętu. Nie pozwolił jednak, aby zabrzmiały. Powtarzał sobie: „Świat należy do silnych. Trzeba być silnym. Na nic nie zważać”. Jechali teraz szybciej. Minęli fortyfikacje. Du Roy widział przed sobą czerwonawą światłość na niebie, niby odblask potężnego paleniska, i słyszał pomieszane, niewyraźne, różnorodne odgłosy tworzące jeden niezmierzony, przeciągły, głuchy szum, to przybliżający się, to znów oddalający – nieokreślone a wszechmocne pulsowanie życia, oddech Paryża pogrążonego w czerwcowej nocy, jak utrudzony olbrzym. Rozmyślał: „Byłbym bardzo głupi, przejmując się czymkolwiek. Każdy na własną rękę. Zwycięstwo należy do śmiałych. Wszystko jest tylko egoizmem. Egoizm dla zdobycia fortuny i stanowiska więcej jest wart niż egoizm dla zdobycia kobiety i miłości”. Wjeżdżając do miasta, ujrzeli Łuk Triumfalny, oparty na swych potężnych nogach, rodzaj niekształtnego olbrzyma gotowego ruszyć w dół szeroką ulicą, jaka się przed nimi otworzyła. Znów znaleźli się wśród pojazdów unoszących teraz do domu, do upragnionej sypialni, nieśmiertelną parę kochanków w milczeniu splecionych uściskiem. Zdawało się, że to ludzkość cała prześlizguje się obok nich, pijana weselem, rozkoszą, szczęściem. Młoda kobieta, która domyślała się częściowo tego, co działo się z jej mężem, zapytała swym łagodnym głosem: – O czym myślisz, mój drogi? Już od pół godziny nie powiedziałeś ani słowa. – Myślę o tych wszystkich głupcach, którzy się do siebie tulą, i mówię sobie, że człowiek ma, doprawdy, inne rzeczy do roboty w życiu – rzekł, śmiejąc się szyderczo. – Tak… ale czasem to jest przyjemne – szepnęła. – To jest przyjemne… to jest przyjemne wtedy… kiedy nie znamy nic przyjemniejszego. Myśl Jerzego pracowała uparcie, z zajadłością odzierając życie z jego poetycznych szat: „Byłbym bardzo głupi, gdybym krępował się czymkolwiek, gdybym wyrzekał się czegoś, pozbawiał jakichkolwiek przyjemności, martwił, gryzł i zadręczał tak jak dotąd”. Obraz Forestiera zamajaczył mu na chwilę, nie budząc w nim najlżejszego gniewu. Wydawało mu się, że pogodzili się ze sobą, że z powrotem stali się przyjaciółmi. Miał ochotę zawołać do niego: „Jak się masz, stary!”. Magdalena, którą to milczenie krępowało, zapytała: – Może wstąpimy na lody do Tortoniego, zanim wrócimy do domu? Spojrzał na nią z ukosa. W jaskrawym świetle girlandy gazowych lamp zawieszonych nad wejściem do jakiegoś café-chantant zobaczył jej jasny profil.
„Ładna jest” – pomyślał. „Ech, to i cóż. Tym razem trafiła kosa na kamień, moja pani. Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, niż miałbym jeszcze kiedykolwiek zatruwać sobie życie z twojego powodu”. A później odpowiedział: – Ależ bardzo chętnie, kochanie. I nie chcąc, aby domyśliła się czegokolwiek, ucałował ją. Młoda kobieta miała wrażenie, że usta męża są z lodu. Jednakże, pomagając jej wysiąść przed kawiarnią, uśmiechał się zwykłym swoim uśmiechem. ** Komisje mieszane – komisje złożone z cywilnych i wojskowych, które w r. 1851 sądziły przeciwników zamachu stanu Napoleona III – (przyp. tłum.). *** SGDG – skrót „Sans garantie du gouvernement”, bez gwarancji rządowej, tu – żartobliwie (przyp. tłum.). **** Leśniczy po francusku: forestier (przyp. tłum.).
XI Przyszedłszy do redakcji następnego dnia, Du Roy poszukał Boisrenarda. – Drogi przyjacielu – powiedział – mam do ciebie pewną prośbę. Od pewnego czasu koledzy zabawiają się, nazywając mnie Forestierem. Otóż zaczynam mieć tego dosyć. Proszę cię, bądź tak dobry i uprzedź łagodnie tych panów, że pierwszego, który pozwoli sobie jeszcze raz na taki żart, spoliczkuję. Niech się zastanowią, czy ten dowcip wart jest pojedynku. Zwracam się do ciebie, ponieważ jesteś człowiekiem spokojnym i możesz zapobiec tej przykrej ostateczności, a poza tym dlatego, że byłeś kiedyś moim świadkiem. Boisrenard zgodził się pomówić z kolegami. Du Roy wyszedł na miasto, gdzie miał interesy do załatwienia, i wrócił za godzinę. Nikt nie nazwał go Forestierem. Wchodząc wieczorem do domu, usłyszał w salonie jakieś kobiece głosy. – Kto tam jest? – zapytał. – Pani Walterowa i pani de Marelle – odparł służący. Serce zabiło mu lekko, a potem powiedział sobie: „No, zobaczymy” – i otworzył drzwi. Klotylda siedziała obok kominka; z okna padał na nią promień światła. Jerzemu wydało się, że ujrzawszy go, przybladła nieco. Przywitał się najpierw z panią Walterową i jej dwiema córkami, siedzącymi obok matki niby straż przyboczna, a później zwrócił się w stronę swej dawnej kochanki. Wyciągnęła do niego rękę; ujął ją i uścisnął rozmyślnie, jakby chciał jej powiedzieć: „Kocham panią wciąż!” – Odpowiedziała na ten uścisk. – Nie widzieliśmy się już od wieków. Jak miewała się pani przez ten czas? – zapytał. – Doskonale – odparła swobodnie. – A pan, Piękny Panie? A potem, zwracając się w stronę Magdaleny, dodała: – Pozwolisz, że będę go nadal nazywać Pięknym Panem? – Ależ oczywiście, moja droga, pozwolę na wszystko, co tylko zechcesz. W słowach tych był jakby cień ironii. Pani Walterowa mówiła o imprezie, jaką organizuje Jakub Rival w swoich kawalerskich apartamentach: wielki popis fechtunku, na którym mają być obecne damy z towarzystwa. – To bardzo zajmujące. Ogromnie żałuję, że nie będziemy miały z kim tam pójść, bo mój mąż wyjeżdża w tym czasie z Paryża. Du Roy natychmiast ofiarował swoje usługi. Pani Walterowa przyjęła je. – Będziemy panu ogromnie wdzięczne, moje córki i ja. Spoglądał na młodszą z panien Walterówien i myślał: „Niczego sobie dziewczynka z tej małej Zuzy, wcale niczego”. Przypominała kruchą jasną laleczkę: drobniutka,
zbyt mała, ale zgrabna, wcięta w talii, a obfitsza w biodrach i w biuście, o buzi jak z miniatury, oczy miała jakby wymalowane na szaroniebieskiej emalii ręką malarza lubującego się w doskonałości a zarazem pełnego polotu, skórę zbyt białą, zbyt połyskliwą, zwartą, gładką, bezbarwną, włosy puszyste, kręcone – kunsztowny gąszcz, leciutki, uroczy obłok, podobny w istocie do fryzur luksusowych lalek, jakie widujemy czasem w rękach dziewczynek o wiele mniejszych niż ich zabawka. Jej starsza siostra, Róża, była brzydka, płaska, niepozorna; jedna z tych dziewcząt, których się nie dostrzega, z którymi się nie prowadzi rozmowy i o których nic się nie mówi. Pani Walterowa wstała i zwracając się w stronę Jerzego: – A więc liczę na pana w przyszły czwartek o drugiej. – Jestem na pani rozkazy – odparł. Po jej wyjściu podniosła się również i pani de Marelle. – Do widzenia, Piękny Panie. I to ona tym razem uścisnęła mu rękę bardzo mocno i bardzo długo; poruszyło go to milczące wyznanie, uczuł, że odzywa się w nim dawna słabość do tej mieszczaneczki ekstrawaganckiej i poczciwej, która – kto wie – kochała go może naprawdę. „Odwiedzę ją jutro” – pomyślał. Kiedy został sam z żoną, Magdalena zaczęła się śmiać wesoło i szczerze i patrząc mu prosto w twarz: – Czy wiesz, że pani Walterowa straciła dla ciebie głowę? – Co też ty opowiadasz – odparł z niedowierzaniem. – Ależ tak, zapewniam cię, mówiła mi o tobie z szalonym entuzjazmem. Kto by się tego po niej spodziewał! Chciałaby znaleźć dwóch takich mężów jak ty, dla swoich córek!… Na szczęście u niej te rzeczy są bez znaczenia. Nie rozumiał, co ma na myśli: – Jak to, bez znaczenia? – Och, pani Walterowa jest jedną z tych kobiet, o których nic nigdy nie szeptano na ucho, ale to nic nigdy – odparła z głębokim przekonaniem, jak ktoś, kto pewien jest tego, co mówi. – Nie ma do niej dostępu, i to z żadnej strony. Jej męża znasz tak samo jak i ja. Ale ona to co innego. Bardzo zresztą cierpiała nad tym, że wyszła za Żyda, ale pozostała mu wierna. To kobieta uczciwa. Du Roy zdziwił się: – Myślałem, że i ona też jest Żydówką. – Ona? Nic podobnego. Bierze udział w każdej kweście u św. Magdaleny. Brała nawet ślub kościelny. Nie wiem już, czy szef ochrzcił się dla pozoru, czy też Kościół przymknął na to oczy. – Ach… więc powiadasz… że… przypadłem jej do gustu? – W całym tego słowa znaczeniu. Gdybyś nie był już związany, radziłabym ci,
żebyś poprosił o rękę… raczej Zuzy, prawda? niż Róży. – Och, mama też się jeszcze nieźle trzyma – odparł, podkręcając wąsa. Ale Magdalena zniecierpliwiła się: – No, mój mały, mamy bardzo ci życzę, ale nie mam co do tego żadnych obaw. To nie jest wiek, w którym grzeszy się po raz pierwszy. Do tego trzeba zabrać się trochę wcześniej. Jerzy rozmyślał: „A gdyby to miała być prawda, że mogłem ożenić się z Zuzą?”. Wzruszył ramionami. „Ech!… szaleństwo!… Gdzieżby stary się na to zgodził!” Postanowił jednak zwracać większą uwagę na zachowanie pani Walterowej, nie zastanawiając się zresztą nawet, czy mógłby wyciągnąć z tego kiedyś korzyści. Przez cały wieczór nie odstępowały go wspomnienia jego miłości z Klotyldą, wspomnienia czułe i zmysłowe zarazem. Przypominał sobie jej zabawne i wdzięczne żarciki, wspólne eskapady. Powtarzał w duchu: „To naprawdę miłe stworzenie, tak, odwiedzę ją jutro”. Następnego dnia zaraz po obiedzie udał się rzeczywiście na ulicę Verneuil. Ta sama służąca otworzyła mu drzwi i z poufałością właściwą służbie w domach drobnomieszczańskich zapytała: – Co słychać, proszę pana? Odpowiedział: – Wszystko w porządku, moje dziecko – i wszedł do salonu, gdzie czyjaś niewprawna ręka wygrywała gamy. Była to Laurynka. Przypuszczał, że rzuci mu się na szyję. Tymczasem podniosła się z powagą, złożyła ceremonialny ukłon, jak osoba dorosła, i wycofała się godnie. Tyle w niej było z obrażonej damy, że go to zaskoczyło. Weszła jej matka. Ujął jej dłonie i ucałował. – Jakże często o pani myślałem – powiedział. – A ja o panu! – odparła. Usiedli. Uśmiechali się, spoglądając sobie w oczy, przejęci pragnieniem pocałunku. – Kocham panią, moja maleńka Klo. – I ja pana także. – Więc… więc nie miałaś do mnie zbyt wielkiego żalu? – I tak, i nie… Zabolało mnie to, ale później zrozumiałam powody, jakie tobą kierowały, i powiedziałam sobie: „Ba, nie dziś, to jutro wróci do mnie”. – Nie śmiałem; nie wiedziałem, jak zostanę przyjęty. Nie śmiałem, ale pragnąłem tego bardzo. À propos, powiedz no mi, co się stało Laurynce? Ledwo raczyła powiedzieć mi dzień dobry i wyszła z rozgniewaną miną. – Nie wiem, co jej się stało, ale od kiedy się ożeniłeś, nie można wspomnieć jej o tobie. Wydaje mi się doprawdy, że jest o ciebie zazdrosna. – Dajże spokój! – Ależ tak, mój drogi. Nie nazywa cię już Pięknym Panem, tylko panem Forestier. Du Roy zaczerwienił się, a potem, zbliżając się do młodej kobiety, powiedział:
– Daj usta. Dała. – Gdzie moglibyśmy się spotkać? – zapytał. – Ależ… na Konstantynopolitańskiej. – Ach!… więc nie wymówiłaś tego mieszkania? – Nie, zatrzymałam je! – Zatrzymałaś? – Tak, pomyślałam sobie, że wrócisz do niego. Radosna duma napełniła mu pierś. Więc ta kochała go jednak naprawdę, miłością stałą i głęboką. Szepnął: – Ubóstwiam cię. A potem zapytał: – Jak się miewa twój mąż? – Dziękuję, dobrze. Spędził tutaj cały miesiąc. Przedwczoraj wyjechał. Du Roy nie mógł powstrzymać się od śmiechu: – Jak to się dobrze składa! – Och, tak, składa się doskonale – odparła naiwnie. – Ale nawet jak jest tutaj, to też nam nie przeszkadza, sam wiesz! – To prawda. Zresztą uroczy z niego człowiek. – A ty co powiesz o swoim nowym życiu? – Och, nic nadzwyczajnego. Moja żona to kolega, sprzymierzeniec. – Nic poza tym? – Nic poza tym… Co do serca… – Rozumiem. Jednak ma wiele wdzięku. – I owszem, ale nie robi na mnie wrażenia. Przysunął się do Klotyldy i szepnął: – Kiedy się zobaczymy? – Powiedzmy… jutro… jeżeli chcesz. – Tak. Jutro o drugiej. – O drugiej. Podniósł się, a potem wyjąkał trochę zmieszany: – Słuchaj, teraz ja przejmę to mieszkanie na Konstantynopolitańskiej. Tak chcę. Tego by jeszcze brakowało, żebyś ty za nie płaciła. Ucałowała jego ręce w odruchu uwielbienia, szepcząc: – Zrobisz, jak zechcesz. Mnie wystarczy, że zachowałam je do dnia, kiedy znów się w nim spotkamy. Du Roy wyszedł, pełen zadowolenia. Przechodząc koło witryny fotografa, spostrzegł tam portret wysokiej kobiety o dużych oczach, który przypomniał mu panią Walterową: „Wszystko jedno –
powiedział sobie – ona musi być jeszcze całkiem do rzeczy. Jak to się stało, że nie zauważyłem jej dotąd. Ciekaw jestem, jaka będzie w czwartek”. Zacierał ręce, idąc; przenikała go wewnętrzna radość, jaką wywołuje powodzenie na wszystkich frontach, egoistyczna radość człowieka zręcznego, któremu udaje się układać życie podług swojej myśli, subtelna radość złożona z mile połechtanej próżności i zaspokojenia zmysłów, jakie dają względy kobiet. Kiedy nadszedł czwartek, powiedział do Magdaleny: – Nie pójdziesz na ten popis u Rivala? – Och, nie. Mnie to nie bawi; pójdę na posiedzenie Izby Deputowanych. Udał się więc do pani Walterowej, w odkrytym landzie, gdyż dzień był prześliczny. Jej widok zaskoczył go, tak mu się wydała ładna i młoda. Miała jasną suknię z dekoltem przybranym koronką osłaniającą nieco zarys obfitych piersi. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak świeżo. Doszedł do wniosku, że jest doprawdy apetyczna. Właściwy jej spokój i dystynkcja, coś ze zrównoważonej mamusi, co w sobie miała, sprawiało, że zaczepne spojrzenia mężczyzn nie zatrzymywały się na niej. Kiedy się odzywała, to po to tylko, by mówić rzeczy wszystkim wiadome, przyjęte i umiarkowane, była bowiem rozsądna i metodyczna, a jej umysł pełen wrodzonego ładu nie dopuszczał możliwości jakichkolwiek wybryków. Jej córka, Zuza, cała na różowo, przypominała obraz Watteau, świeżo pociągnięty werniksem; starsza, Róża, wyglądała jak nauczycielka przydana do towarzystwa temu ślicznemu bibelocikowi. Przed bramą Rivala stał sznur pojazdów. Du Roy podał ramię pani Walterowej i weszli. Dochód z mającego odbyć się widowiska przeznaczony był na sieroty z szóstej dzielnicy Paryża, a patronowały mu żony senatorów i deputowanych związanych z Życiem Francuskim. Pani Walterowa obiecała, że przybędzie z córkami, ale odmówiła wejścia w skład patronatu, gdyż nazwiska swego użyczała jedynie akcjom dobroczynnym przedsiębranym przez kler, nie dlatego, by była zbyt pobożna, lecz dlatego, iż uważała, że małżeństwo z Izraelitą zmusza ją do zachowywania pewnych pozorów nabożności; impreza zorganizowana przez dziennikarza miała tymczasem pewien posmak republikański, co mogło być wzięte za antyklerykalizm. W dziennikach wszystkich odcieni pojawiała się od trzech tygodni następująca notatka: Ze szlachetnej inicjatywy naszego wybitnego kolegi, Jakuba Rival, zorganizowany zostanie w pięknej sali fechtunku, przylegającej do jego prywatnych apartamentów, wspaniały pokaz szermierki, z którego dochód przeznaczony został na sieroty z szóstej dzielnicy Paryża. Zaproszenia rozsyłają panie senatorowe: Laloigne, Remontel i Rissolin, oraz panie: Laroche-Mathieu, Percerol i Firmin, żony znanych deputowanych. W przerwie między walkami odbędzie się kwesta, a zebrane pieniądze przekazane zostaną natychmiast merowi szóstej dzielnicy lub jego zastępcy.
Była to monstrualna reklama, jaką zręczny dziennikarz wymyślił dla siebie.
Jakub Rival przyjmował gości u wejścia do swych apartamentów, gdzie ustawiono bufet; koszty konsumpcji miała pokryć kwesta. Uprzejmym gestem wskazywał schodki prowadzące do piwnic, gdzie urządził salę fechtunku i strzelnicę, i mówił: – Panie pozwolą na dół. Pokaz odbędzie się w pomieszczeniu podziemnym. Widząc żonę swego dyrektora, pospieszył jej naprzeciw, a potem, ściskając rękę Du Roya, powiedział: – Dzień dobry, Piękny Panie. Tamten spytał zaskoczony: – Kto panu powiedział, że… – Tu obecna pani Walterowa – przerwał mu Rival – której ten przydomek bardzo się podoba. Pani Walterowa zaczerwieniła się: – Tak, muszę przyznać, że gdybym znała pana bliżej, tak samo jak mała Laurynka nazywałabym pana Pięknym Panem. To bardzo do pana pasuje. Du Roy śmiał się: – Ależ proszę bardzo, niech pani będzie łaskawa tak mnie nazywać. Spuściła oczy. – Nie. Nie znamy się na tyle, abym mogła do pana tak mówić. – Czy zechce mi pani zostawić nadzieję, że kiedyś nastąpi to jednak? – szepnął. – Och, zobaczymy – powiedziała. Usunął się przy wejściu na wąskie schody oświetlone lampą gazową; to nagłe przejście ze światła dziennego do tej żółtawej poświaty miało w sobie coś posępnego. Jakiś podziemny zapach dobywał się z głębi krętych schodków, woń podgrzanej wilgoci, zapleśniałych murów otwartych na tę uroczystość, a także powiewy kadzidła, przywodzące na myśl kościół, i tchnienia, jakie wnoszą ze sobą kobiety – werbeny, irysów i fiołków. Z dna tego leja dochodził gwar ożywionych głosów. Cała piwnica oświetlona była girlandami lamp gazowych i weneckimi latarniami schowanymi w listowiu przesłaniającym kamienne ściany. Nie widać było nic, tylko naręcza zieleni. Sufit przybrano paprocią, podłogę zasłano gałązkami i kwiatami. Budziło to ogólny zachwyt dla niezwykłej pomysłowości gospodarza. W głębi drugiej piwniczki, dalej, wznosiła się estrada dla szermierzy, z dwoma rzędami krzeseł dla sędziów. Na ławkach ustawionych po dziesięć z lewej i z prawej strony piwnicy mogło pomieścić się około dwustu osób. Zaproszono czterysta. Przed estradą młodzi ludzie w strojach do fechtunku, szczupli, o długich kończynach, wcięci w pasie, z podkręconym do góry wąsem, przechadzali się już przed publicznością. Wymieniano ich nazwiska, wskazywano sobie szermierzy zawodowych i amatorów, wszystkie znakomitości fechtunku. Wokół nich skupili się
jacyś panowie w surdutach, młodzi i starzy, którzy zdawali się być na poufałej stopie z szermierzami ubranymi już do walki. Oni również starali się zwrócić na siebie uwagę, dać się poznać, sprawić, by wymieniano ich nazwiska: byli to książęta szpady „w cywilu”, znawcy pchnięć. Prawie wszystkie ławki zajęły kobiety, szeleszcząc sukniami i rozmawiając półgłosem. Wachlowały się jak w teatrze, gdyż w tej grocie oplecionej liśćmi panowało już nieznośne gorąco. Jakiś żartowniś wykrzykiwał co pewien czas: – Orszada, limoniada, piwo! Pani Walterowa i jej córki udały się na miejsca, jakie zarezerwowano im w pierwszym rzędzie. Du Roy odprowadził je tam i chciał odejść. – Muszę panie opuścić – szepnął – mężczyźni nie mają prawa zajmować ławek. Pani Walterowa odparła z wahaniem: – Miałabym jednak wielką ochotę zatrzymać pana. Mówiłby mi pan nazwiska szermierzy. O, proszę, gdyby pan stanął tu koło tej ławki, nie przeszkadzałby pan nikomu. Spoglądała na niego swymi wielkimi, łagodnymi oczami, nalegała: – Niech pan zostanie… Piękny Panie. Jest nam pan potrzebny. – Usłucham… z przyjemnością – odparł. Ze wszystkich stron słyszało się głosy: – Zabawna ta piwniczka, bardzo przyjemna. Jerzy znał dobrze tę sklepioną salę. Przypominał sobie ranek, który tu spędził w przeddzień pojedynku, samiutki, mając naprzeciw siebie jedynie białą tarczę spoglądającą na niego z głębi drugiej piwnicy niby czyjeś oko, olbrzymie i groźne. Od strony schodów rozległ się donośny głos Jakuba Rival: – Zaczynamy. I sześciu panów w bardzo obcisłych ubraniach, aby wyraźnie uwypuklić klatkę piersiową, weszło na estradę i usiadło na krzesłach przeznaczonych dla jury. Podawano sobie ich nazwiska: generał de Raynaldi, przewodniczący, niski człowieczek z wielkimi wąsami; malarz Józef Roudet, wysoki, łysy mężczyzna z długą brodą; Mateusz de Ujar, Szymon Ramoncel, Piotr de Carvin – trzech młodych elegantów, i Kacper Merleron, fechmistrz. Po dwóch stronach piwnicy przyczepiono dwie wywieszki. Na tej po prawej stronie napisane było: Pan Crèvecoeur, a na tej po lewej: Pan Plumeau. Było to dwóch fechmistrzów, dwóch poprawnych, drugorzędnych fechmistrzów. Obaj chudzi, o wyglądzie wojskowych, ruchach nieco sztywnych, automatycznymi gestami pozdrowili się bronią i rozpoczęli walkę, podobni w swych strojach z białego płótna i białej skóry do dwóch żołnierzy-pajaców, bijących się na niby. Od czasu do czasu rozlegało się słowo: – Trafiony! – i sześciu panów z jury wysuwało głowy, z miną znawców. Publiczność widziała jedynie dwie żywe marionetki, które poruszały się i wyciągały ramiona; nie rozumiała nic, ale była
zadowolona. Ci dwaj poczciwcy wydawali jej się jednak pozbawieni wdzięku i nieco śmieszni. Przywodzili na myśl drewniane figurki zapaśników sprzedawane w Nowy Rok na bulwarach. Dwóch pierwszych szermierzy zastąpili później panowie Planton i Carapin, fechmistrz cywilny i fechmistrz wojskowy. Pan Planton był niziutki, a pan Carapin bardzo gruby. Można było pomyśleć, że pierwsze pchnięcie floretem rozpruje ten balonik, jak nadymanego słonia. Widzowie śmiali się. Pan Planton skakał jak małpa. Pan Carapin poruszał tylko ramieniem, gdyż resztę ciała paraliżowała mu otyłość, i co pięć minut robił wypady tak ociężale i z takim wysiłkiem, iż zdawało się za każdym razem, że podejmuje najenergiczniejsze postanowienie w swym życiu. Bardzo mu było potem trudno powrócić do poprzedniej postawy. Znawcy oświadczyli, że walczy bardzo pewnie i ostrożnie. Publiczność, ufna, oceniła go należycie. Następnie pojawili się panowie Porion i Lapalme, szermierz zawodowy i szermierz amator, którzy zaczęli miotać się po estradzie, rzucać się na siebie z furią, zmuszając sędziów do ucieczki z krzesłami w rękach, przemierzając estradę z jednego końca w drugi, nacierając i cofając się susami pełnymi wigoru i komizmu. Ich sposób uskakiwania do tyłu rozśmieszał damy, a wielkie skoki w przód wzbudzały jednak pewną emocję. To gimnastyczne spotkanie sprowokowało jakiegoś nieznanego intruza do okrzyku: – Nie wysilajcie się tak, płacą od godziny! Towarzystwo, urażone takim brakiem taktu, zaprotestowało głośnym: – Ciii… Opinia sędziów obiegła salę. Szermierze wykazali wiele werwy, ale nie zawsze potrafili wykorzystać nadarzające się okazje. Pierwszą część zamknęło piękne starcie Jakuba Rivala ze słynnym belgijskim nauczycielem szermierki, panem Lebégue. Rival spodobał się bardzo kobietom. Był to naprawdę ładny chłopiec, postawny, zwinny, ruchliwy; miał znacznie więcej wdzięku, niż wszyscy jego poprzednicy. Jego postawę zasadniczą i jego wypady cechowała pewna elegancja, kontrastująca z energicznym, ale pospolitym sposobem zachowania się na deskach jego przeciwnika. „Od razu poznać człowieka dobrze wychowanego” – mówiono. Miał okazję popisać się. Przyjęto go brawami. Jednak od kilku minut jakiś szczególny hałas na parterze niepokoił widzów. Było to tupanie, któremu towarzyszyły głośne śmiechy. Dwustu zaproszonych, którzy nie mogli się pomieścić w piwnicy, zabawiało się zapewne na swój sposób. Na krętych schodkach wiodących do podziemia tłoczyło się kilkudziesięciu mężczyzn. Gorąco stawało się nie do wytrzymania. Wołano: – Powietrza! Coś do picia! Piskliwy głos tego samego co i przedtem żartownisia górował nad szmerem
rozmów: – Orszada! limoniada! piwo! Pojawił się Rival, bardzo czerwony, w stroju szermierczym. – Każę podać coś orzeźwiającego – powiedział i pobiegł w stronę schodów. Ale łączność z parterem była całkowicie przerwana. Z równym powodzeniem można było usiłować wybić dziurę w suficie, jak przerwać mur ludzi stłoczonych na stopniach. – Lody dla pań! – zawołał Rival. Pięćdziesiąt głosów powtórzyło: – Lody! Wreszcie ukazała się taca, ale z pustymi naczyniami, gdyż wszystkie pełne zniknęły z niej po drodze. Rozległ się czyjś gromki głos: – Ależ my się tu podusimy, kończmy prędko i chodźmy stąd! Jakiś inny głos rzucił: – Kwesta! I cała publiczność, zdyszana, ale jednak wesoła, powtórzyła: – Kwesta!… kwesta!… Wówczas sześć pań zaczęło krążyć między ławkami i dał się słyszeć brzęk pieniędzy wpadających do sakiewek. Du Roy wymieniał pani Walterowej nazwiska znanych osobistości, ludzi z wysokich sfer, dziennikarzy, ale z tych potężnych, starych dzienników; spoglądali oni na Życie Francuskie z góry, z pewną rezerwą, jaką nakazywało im doświadczenie. Byli świadkami zgonu tylu już tych pisemek polityczno-finansowych, płodów podejrzanego związku, które wykańczała zmiana gabinetu. Widziało się też malarzy i rzeźbiarzy, interesujących się zazwyczaj sportem, jakiegoś poetę akademika, którego wszyscy sobie pokazywali, dwóch muzyków oraz wielu utytułowanych cudzoziemców. Wymieniając ich nazwiska Du Roy dodawał końcówkę Rast (co oznaczało Rastaquoère)*****, naśladując w tym, jak twierdził, Anglików, którzy na swych biletach wizytowych umieszczają Esq.****** Ktoś zawołał na niego: – Dzień dobry, drogi przyjacielu! Był to hrabia de Vaudrec. Du Roy przeprosił damy i poszedł się z nim przywitać. Wracając, oświadczył: – Ten Vaudrec jest czarujący. Czuje się w nim rasę. Pani Walterowa nic nie odpowiedziała. Była trochę zmęczona, przy każdym oddechu pierś jej podnosiła się z wysiłkiem, co przyciągało wzrok Du Roya. Od czasu do czasu chwytał spojrzenia „szefowej”, spojrzenia niespokojne, wahające, które spoczywały na nim na chwilę i umykały natychmiast. „Proszę… proszę… – mówił sobie. – Czyżby i ta też?” Przeszły kwestarki. Ich sakiewki pełne były monet złotych i srebrnych. Na
estradzie ukazała się nowa wywieszka, zapowiadając: „Wie-e-e-lką niespodziankę”. Członkowie jury z powrotem zajęli miejsca. Wszyscy czekali. Ukazały się dwie kobiety z floretami w ręku, ubrane w ciemne trykoty, bardzo krótkie spódniczki opadające od połowy ud i napierśniki tak sztywne, że zmuszały je do trzymania prosto głowy. Były ładne i młode. Uśmiechały się, pozdrawiając publiczność. Oklaskiwano je długo. Przyjęły postawę zasadniczą pośród szmeru pochwał i szeptanych na ucho żarcików. Miły uśmiech osiadł na ustach sędziów przyklaskujących udanym pchnięciom. Popis spotkał się z wielkim uznaniem widzów, którzy dali je odczuć obu walczącym; w mężczyznach budziły one podskórne chętki, a w kobietach właściwą publice paryskiej sympatię do rzeczy wdzięcznych a z lekka nieprzyzwoitych, do elegancji w podejrzanym stylu, do blichtru i tanich efektów, do śpiewaczek z caféconcert i operetkowych kupletów. Za każdym razem, gdy któraś z zawodniczek robiła wypad, widownię przebiegał radosny dreszczyk. Oczy zaokrąglały się, a usta otwierały na widok pulchnych pleców tej, co stała tyłem, i na pewno nie ruchy jej dłoni przyciągały najwięcej spojrzeń. Pożegnano je frenetycznymi oklaskami. Potem nastąpił pokaz walki na szable, ale nikt nie patrzył na estradę, gdyż uwagę wszystkich pochłaniało całkowicie to, co działo się na górze. Przez parę minut przysłuchiwano się odgłosom przesuwania mebli ciągnionych po posadzce, jak gdyby opróżniano z nich mieszkanie. Później rozległy się nagle dźwięki pianina i rytmiczne stąpania. Aby nagrodzić sobie, że nic nie widzą, goście z góry urządzili bal. Publiczność w sali fechtunku przyjęła to najpierw wybuchem śmiechu, później jednak w kobietach ocknęła się chęć tańca; przestały zważać na popis i zaczęły głośno rozmawiać. Pomysł urządzenia balu przez tych, którzy się spóźnili, wydał się zabawny. Tamci na pewno nie nudzili się teraz. Może nawet przyjemniej byłoby znaleźć się z nimi na górze. Tymczasem dwóch nowych zawodników, pozdrowiwszy się, przyjęło postawę zasadniczą w sposób tak energiczny i zdecydowany, że wszystkie spojrzenia zaczęły śledzić ich ruchy. Robili wypady i powracali do poprzedniej postawy prężnie i z wdziękiem, żwawo, a jednocześnie z umiarem, pewni własnej siły, oszczędni i tak poprawni w gestach, że zaskoczyło to i oczarowało nieznających się na szermierce zebranych. Ich spokojna szybkość orientacji, zwinność pełna rozsądku, ruchy prędkie, a tak starannie obliczone, iż wydawały się powolne, przykuwały oczy mocą swej doskonałości. Publiczność czuła, że widzi rzecz piękną i rzadką, że dwaj wielcy w swym zawodzie artyści pokazują jej to, co w nim jest najbardziej godnego widzenia,
zręczność i przebiegłość, rozwagę i sprawność fizyczną, na jakie stać tylko mistrzów. Nikt już nie rozmawiał, wszyscy chłonęli ich wzrokiem. Później, kiedy po ostatnim pchnięciu uścisnęli sobie ręce, buchnęły okrzyki i brawa. Ludzie tupali, powstała wrzawa. Każdy znał nazwiska szermierzy: byli to Sergent i Ravignac. Mniej opanowani okazywali gotowość do zwady. Mężczyźni spoglądali zaczepnie na swych sąsiadów. Jeden uśmiech wystarczyłby, aby wywołać pojedynek. Ludzie, którzy nigdy nie mieli floretu w ręku, laską kreślili w powietrzu natarcia i parady. Powoli jednak goście wydostawali się schodkami na górę. Wreszcie można było pójść się napić. Z oburzeniem stwierdzili, że ci, którzy urządzili sobie bal, ogołocili bufet, a potem wyszli, oświadczywszy, że to nieuczciwość fatygować dwieście osób, a później nic im nie pokazać. Nie zostało ani jedno ciastko, ani kropla szampana, soku czy piwa, ani jeden cukierek, ani jeden owoc, nic, najzupełniej nic. Tamci złupili, spustoszyli, wymietli wszystko. Szczegółów dowiadywano się od służących, które smutnymi minami pokrywały chęć do śmiechu. „Panie były jeszcze bardziej zawzięte od panów – twierdziły. – Tyle zjeść i wypić co one, to się można pochorować”. Brzmiało to jak opowieści mieszkańców ograbionego przez najeźdźcę miasta. Nie pozostawało więc nic innego jak wrócić do domów. Panowie żałowali dwudziestu franków danych kwestarkom; oburzali się, że ci z góry objedli się za darmo. Kwesta przyniosła ponad trzy tysiące franków. Po odliczeniu wszelkich kosztów dla sierot z szóstej dzielnicy zostało dwieście dwadzieścia franków. Du Roy, który odprowadzał panią Walterową z córkami, czekał na swoje lando. W pojeździe znalazł się naprzeciw „szefowej” i raz jeszcze spotkał jej wzrok pieszczotliwy i trwożny, który zdawał się wyrażać niepokój. „Daję słowo – myślał – złapała się”. I uśmiechał się, stwierdzając, że doprawdy ma szczęście u kobiet, gdyż pani de Marelle, od kiedy powrócili do siebie, okazywała mu uczucia niezwykle żywe. Zjawił się w domu w doskonałym humorze. Magdalena czekała na niego w salonie. – Mam świeże wiadomości – powiedziała. – Sprawa Maroka komplikuje się. Niewykluczone, że za parę miesięcy Francja wyśle tam ekspedycję. W każdym razie ta historia pomoże obalić gabinet, a Laroche skorzysta z okazji i złapie dla siebie sprawy zagraniczne. Aby zrobić żonie na przekór, Du Roy udawał, że wcale w to nie wierzy. Nie będą przecież tacy głupi, żeby powtarzać to samo, co było w Tunisie. Wzruszyła ramionami ze zniecierpliwieniem: – Mówię ci, że tak! Czyż nie rozumiesz, że to dla nich kwestia grubych pieniędzy? Dzisiaj, mój drogi, w kombinacjach politycznych nie trzeba „szukać kobiety”, ale
trzeba „szukać interesu”. Mruknął pogardliwie: – Ph! – żeby ją podrażnić. Zirytowała się: – Jesteś tak samo naiwny jak Forestier. Chciała go tym dotknąć i spodziewała się wybuchu gniewu. Ale on uśmiechnął się i odparł: – Jak ten rogacz Forestier? Wstrząśnięta szepnęła: – Och, Jerzy! – Cóż takiego? – podjął z miną wyzywającą i szyderczą. – Przecież sama przyznałaś mi się wtedy, że Forestier był rogaczem. – I dorzucił: – Biedaczysko! – tonem głębokiej litości. Magdalena odwróciła się od niego, nie racząc odpowiedzieć; po chwili milczenia podjęła: – Będziemy mieli gości we wtorek: przyjdzie pani Laroche-Mathieu z hrabiną de Percemur. Czy mógłbyś zaprosić Rivala i Norberta de Varenne? Pójdę jutro do pani Walterowej i pani de Marelle. Może przyjdzie też pani Rissolin. Od pewnego czasu, korzystając z wpływów politycznych męża, Magdalena rozszerzała stosunki towarzyskie, ściągając do siebie – z ich wolą lub wbrew ich woli – żony senatorów i deputowanych, którym zależało na poparciu Życia Francuskiego. – Doskonale – odparł Du Roy. – Biorę na siebie Rivala i Norberta. Zacierał ręce z zadowoleniem, gdyż wynalazł dobry sposób, aby dokuczyć żonie i dać ujście niejasnej urazie, zagmatwanej i gryzącej zazdrości, jaka narodziła się w nim owego dnia, kiedy pojechali do Lasku. Od tej pory ilekroć będzie mówił o Forestierze, nazwie go rogaczem. Czuł, że w końcu doprowadzi tym Magdalenę do wściekłości. I dziesięć razy w ciągu wieczora znajdował okazję, by z dobrotliwą ironią wymówić nazwisko tego „rogacza Forestiera”. Nie miał już żalu do zmarłego; chciał go pomścić. Żona udawała, że nie słyszy, i siedziała naprzeciw niego uśmiechnięta i obojętna. Następnego dnia, ponieważ wiedział, że Magdalena ma być z wizytą u pani Walterowej, aby ją zaprosić, wybrał się tam wcześniej, chcąc zastać szefową samą i przekonać się, czy rzeczywiście powzięła do niego słabość. Bawiło go to i pochlebiało mu. A poza tym… dlaczego nie… gdyby się dało. Zjawił się na bulwarze Malesherbes punkt o drugiej. Wprowadzono go do salonu. Usiadł i czekał. Pani Walterowa ukazała się z ręką wyciągniętą w jego stronę gestem radosnym i skwapliwym. – Co za dobry wiatr pana sprowadza? – To nie żaden dobry wiatr, ale pragnienie ujrzenia pani. Jakaś siła przywiodła mnie
tutaj, sam nie wiem dlaczego, nie mam pani nic do powiedzenia. Po prostu przyszedłem i jestem! Czy wybaczy mi pani tę zbyt wczesną wizytę i szczerość, z jaką wyjawiłem jej przyczynę? Mówił to tonem salonowym i żartobliwym, z uśmiechem na wargach i odcieniem powagi w głosie. Zdziwiona, zarumieniona nieco, wyjąkała: – Doprawdy… nie rozumiem… jestem zaskoczona… – To jest wyznanie na wesoło, żeby pani nie przestraszyć – dorzucił. Usiedli obok siebie. Pani Walterowa potraktowała jego słowa jako żart. – A więc to wyznanie… na serio? – Ależ tak ! Już od dawna chciałem je uczynić, od bardzo dawna nawet. Ale nie śmiałem. Ma pani opinię tak surowej, tak nieprzystępnej… Kobieta odzyskała pewność siebie. – Dlaczego wybrał pan akurat dzień dzisiejszy? – odparła. – Nie wiem dlaczego. – Zniżył głos. – A raczej wiem: dlatego, że myśl o pani nie odstępuje mnie od wczoraj. – Och, dość już tych głupstw, mówmy o czym innym – wyjąkała, pobladłszy nagle. Ale on upadł do jej kolan tak niespodziewanie, że ją przestraszył. Chciała wstać; nie pozwalał jej, obejmował ją obiema rękami i powtarzał namiętnie: – Tak, to jest prawda, kocham panią, kocham panią jak wariat, już od dawna. Niech mi pani nie odpowiada. Cóż poradzić, jestem szalony! Kocham panią… Och, gdyby pani wiedziała, jak ją kocham! Pani Walterowa z trudem chwytała oddech, chciała coś powiedzieć i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Odpychała go obiema rękami, wczepiwszy je w jego włosy, aby nie dopuścić do siebie tych ust, które czuła coraz bliżej. Kręciła głową szybko, z zamkniętymi oczami, żeby nic nie widzieć. Dotykał jej ciała poprzez suknię, wodził po nim dłońmi, a ona omdlewała pod tą pieszczotą brutalną i władczą. Nagle podniósł się i chciał ją pochwycić w objęcia, ale – oswobodzona na chwilę – wymknęła się do tyłu i uciekała teraz od fotela do fotela. Uznał tę gonitwę za śmieszną i opadł na jakieś krzesło, z twarzą w dłoniach, udając, że targa nim szloch. Później poderwał się, zawołał: – Żegnaj! – i uciekł. W przedpokoju wziął spokojnie laskę i wyszedł na ulicę, mówiąc sobie: „Chwyciło, jak Boga kocham, chwyciło!”. I poszedł na pocztę, żeby wysłać pneumatyk do Klotyldy i umówić się z nią na następny dzień. Wróciwszy o zwykłej porze do domu, zapytał żony: – No jak tam, wszyscy goście dopiszą? – Tak – odparła – jedna tylko pani Walterowa nie wie, czy będzie wolna tego wieczora. Waha się; coś mi tam opowiadała o jakimś przyrzeczeniu, o wyrzutach sumienia. W ogóle była bardzo zabawna. Ale mam nadzieję, że mimo wszystko
przyjdzie. Wzruszył ramionami: – Och, nie ma obawy, przyjdzie. Nie był tego jednak tak zupełnie pewien i aż do dnia przyjęcia nie opuszczał go niepokój. Tego właśnie dnia rano Magdalena otrzymała liścik od szefowej: Z wielkim trudem udało mi się uwolnić na dzisiejszy wieczór, aby spędzić go z państwem, ale mój mąż nie będzie mi mógł towarzyszyć. „Miałem świętą rację, że nie chodziłem tam więcej. Uspokoiła się. A teraz: uwaga!” – pomyślał Du Roy. Oczekiwał jednak jej przyjścia z uczuciem niepewności. Zjawiła się, bardzo spokojna, trochę chłodna, trochę wyniosła. On sam był bardzo pokorny, bardzo dyskretny, bardzo uległy. Panie Laroche-Mathieu i Rissolin nadeszły w towarzystwie mężów. Wicehrabina de Percemur rozpoczęła rozmowę o wyższych sferach. Pani de Marelle wyglądała czarująco w fantazyjnej, czarno-żółtej sukni, hiszpańskim stroju, który uwydatniał jej zgrabną talię, pierś i pulchne ramiona i podkreślał energiczny charakter jej drobnej, ptasiej główki. Przy kolacji Du Roy miał po prawej stronie panią Walterową i rozmawiał z nią przez cały czas jedynie o rzeczach poważnych, okazując przy tym nadmierny aż szacunek. Od czasu do czasu spoglądał na Klotyldę. „Ładniejsza i świeższa, to fakt” – myślał. A potem wzrok jego kierował się w stronę żony, która również wydawała mu się ponętna, chociaż zachował w stosunku do niej uczucie tajonego gniewu, uparte i niedobre. Ale w szefowej podniecała go trudność podboju i nowość, zawsze tak miła mężczyznom. Pożegnała się wcześnie. – Pani pozwoli, że będę jej towarzyszył – powiedział. Odmówiła. – Dlaczego nie chce się pani zgodzić? – nalegał. – Sprawia mi pani wielką przykrość. Proszę nie zostawiać mnie w przeświadczeniu, że nie uzyskałem przebaczenia. Widzi pani, jaki jestem grzeczny. – Nie może pan tak opuścić gości – odparła. Uśmiechnął się: – Och! za dwadzieścia minut będę z powrotem. Nawet tego nie zauważą. Jeśli mi pani odmówi, dotknie mnie pani głęboko. – A więc dobrze, zgadzam się – szepnęła. Ledwo jednak znaleźli się w powozie, chwycił jej dłoń i całując ją namiętnie: – Kocham panią, kocham panią. Proszę, niech mi pani nie każe milczeć. Nie tknę pani. Chcę tylko móc powtarzać, że ją kocham.
– Och… przyrzekł mi pan… To nieładnie… to nieładnie – jąkała. Udał, że opanowuje się z wielkim wysiłkiem, a później podjął powściągliwie: – Widzi pani, jak trzymam się na wodzy, chociaż… Ale proszę pozwolić, że powiem pani to jedno… kocham panią… i chcę powtarzać to co dzień… tak, proszę mi pozwolić przychodzić do siebie i klęcząc u jej stóp, patrząc w jej uwielbianą twarz, powtarzać te dwa słowa. Nie wysuwając dłoni z jego rąk, odpowiedziała rwącym się głosem: – Nie, nie mogę, nie chcę. Niech pan pomyśli, co powiedzieliby ludzie, niech pan pomyśli o służbie, o moich córkach. Nie, nie, to niemożliwe… – Nie mogę żyć, nie widując pani – podjął. – U pani czy gdzie indziej, ale muszę panią widywać, choćby tylko minutę co dzień, aby móc dotknąć jej ręki, wciągnąć w płuca wiew, jaki ją otacza, nasycić wzrok liniami jej ciała i jej pięknymi, wielkimi oczyma, które doprowadzają mnie do szaleństwa. Słuchała, drżąca, tej banalnej śpiewki, jąkając: – Nie… nie… to niemożliwe. Niech pan przestanie! Szeptem sączył jej słowa do ucha, rozumiejąc, że tę prostolinijną kobietę trzeba zdobywać powoli, że trzeba ją nakłonić, aby się z nim spotykała, najpierw tam, gdzie ona zechce, a potem tam, gdzie on zechce. – Niech pani posłucha… Nie może być inaczej… zobaczę panią… będę czekał u jej drzwi… jak żebrak… Jeżeli pani nie zejdzie do mnie, ja pójdę na górę… ale zobaczę panią… zobaczę panią… jutro. – Nie, nie, niech pan nie przychodzi – powtarzała. – Nie przyjmę pana. Niech pan pomyśli o moich córkach. – Więc proszę mi powiedzieć, gdzie będę mógł się z panią spotkać… na ulicy… wszystko jedno gdzie i o której będzie pani chciała… bylebym tylko panią zobaczył… Ukłonię się pani… powiem: „Kocham” i pójdę sobie. Wahała się oszołomiona i przerażona, a ponieważ powóz zajeżdżał już pod dom, szepnęła bardzo szybko: – Będę jutro o wpół do czwartej w kościele Świętej Trójcy. A potem, wysiadłszy, zawołała do stangreta: – Proszę odwieźć pana Du Roya z powrotem. Kiedy wrócił, żona zapytała go: – Gdzieżeś ty się podziewał? – Byłem na poczcie wysłać pilną depeszę – odparł zniżonym głosem. Zbliżyła się pani de Marelle: – Piękny Panie, odwiezie mnie pan do domu, dobrze? Wie pan, że tylko pod tym warunkiem przyjmuję zaproszenie na kolację tak daleko. I zwracając się do Magdaleny: – Nie jesteś chyba zazdrosna? Pani Du Roy odpowiedziała wolno:
– Nie, nie za bardzo. Goście rozchodzili się. Pani Laroche-Mathieu wyglądała jak służąca z prowincji. Była córką notariusza i wyszła za mąż za Laroche’a, kiedy był jeszcze skromnym adwokaciną. Pani Rissolin, wiekowa i pretensjonalna, przywodziła na myśl akuszerkę starej daty, która nabyła trochę wiadomości, chodząc do czytelni. Wicehrabina de Percemur patrzyła na nią z góry. Jej „biała łapka” z odrazą dotykała tych gminnych dłoni. Klotylda, spowita w koronki, powiedziała do Magdaleny przy wyjściu: – Kolacja udała się wspaniale. Twój salon stanie się niedługo jednym z najgłośniejszych salonów politycznych Paryża. Znalazłszy się sama z Jerzym, porwała go w objęcia: – Och! mój najmilszy Piękny Panie, kocham cię z każdym dniem coraz bardziej. Fiakier, który ich unosił, kołysał się jak statek. – To nie to co nasz pokoik – powiedziała. – Nie to – odparł. Ale myślał o pani Walterowej. ***** Po francusku podejrzany cudzoziemiec, niebieski ptak (przyp. tłum.). ****** Esq. – skrót od esquire – grzecznościowy tytuł stawiany po nazwisku (przyp. tłum.).
XII W rażącym lipcowym słońcu Plac Świętej Trójcy był prawie pusty. Upał przygniótł Paryż swoim brzemieniem, jak gdyby rozprażone, ciężkie powietrze osunęło się na miasto, powietrze gęste i palące, które sprawiało ból, kiedy wciągało się je do płuc. Fontanna przed kościołem opadała leniwie. Wydawała się zmęczona tym, że musi tryskać, znużona i bezwładna, a woda w basenie, gdzie pływały liście i skrawki papieru, była jakby zatęchła, nieprzejrzysta, niebieskozielona. Jakiś pies, wskoczywszy przez kamienne obramowanie, pluskał się w tych podejrzanych falach. Parę osób siedzących na ławkach w okrągłym ogródku przed portalem spoglądało na niego z zazdrością. Du Roy wyciągnął zegarek. Była dopiero trzecia. Miał jeszcze pół godziny. Śmiał się, myśląc o tym spotkaniu. „Kościół przydaje jej się do wszystkiego – mówił sobie. – Niesie jej pociechę w strapieniu, że poślubiła Żyda, użycza pozorów protestu w świecie politycznym, dodaje wytworności w świecie dystyngowanym, a wreszcie służy za miejsce schadzek. Co to znaczy przyzwyczajenie posługiwania się kościołem w każdej okoliczności! Przy pogodzie – służy jako laska, jeżeli przygrzewa słońce – jako ombrelka, jeżeli pada – jako parasol, a jeżeli nie wychodzi się z domu, zostawia się go w przedpokoju. I są ich całe setki, takich, co troszczą się o Pana Boga tyle co o zeszłoroczny śnieg, ale nie pozwalają mówić o Nim nic złego i w razie potrzeby używają Go jako stręczyciela. Gdyby im ktoś zaproponował, żeby poszły do hotelu, uznałyby to za nikczemność, ale traktują jako rzecz naturalną romansować u stóp ołtarza”. Spacerował wolno wokół basenu; później spojrzał znów na zegar na wieży kościelnej, który spieszył się o dwie minuty w stosunku do jego zegarka. Wskazywał pięć po trzeciej. Jerzy doszedł do wniosku, że wygodniej będzie mu czekać wewnątrz kościoła, i wszedł tam. Ogarnął go piwniczny chłód; wdychał go z rozkoszą, a potem obszedł całą nawę, żeby zapoznać się z miejscem. Czyjeś kroki, miarowe, zatrzymujące się co pewien czas, a potem znów podejmujące swą wędrówkę, odpowiadały echu jego własnych kroków, rozlegających się głośno pod wysokim sklepieniem obszernej budowli. Zainteresował się osobą tego spacerowicza i odszukał go. Był to gruby i łysy mężczyzna przechadzający się z nosem zadartym do góry; kapelusz trzymał za plecami. Tu i ówdzie jakaś staruszka z twarzą ukrytą w dłoniach modliła się, klęcząc. Uczucie samotności, pustki, odpoczynku przenikało umysł. Światło, stonowane przez witraże, nie raziło oczu. Du Roy stwierdził, że bardzo tu jest przyjemnie. Zawrócił do drzwi i znów spojrzał na zegarek. Było dopiero kwadrans po trzeciej.
Usiadł przy wejściu do głównej nawy, żałując, że nie może zapalić. Od strony prezbiterium dobiegały powolne kroki grubego jegomościa. Ktoś wszedł. Jerzy odwrócił się gwałtownie. Była to jakaś prosta kobiecina w wełnianej spódnicy, jakaś biedaczka, która padła na kolana obok pierwszego krzesła i pozostała bez ruchu, ze splecionymi dłońmi, ze wzrokiem wzniesionym ku niebu, z duszą zatopioną w modlitwie. Du Roy przyglądał się jej z zainteresowaniem, zadając sobie pytanie, jakie nieszczęście, jaka boleść, jaka rozpacz trzymała w swych kleszczach to ubogie serce. Przymierała głodem, to było widoczne! Może miała męża, który ją bił, albo śmiertelnie chore dziecko? „Biedne stworzenia – szepnął w duchu. – Niektóre cierpią naprawdę”. I ogarnął go gniew na bezlitosną naturę. Później uświadomił sobie, iż ci nędzarze wierzą przynajmniej, że tam w górze ktoś o nich pamięta, że ich imię zapisane jest do ksiąg niebieskich z dokładnym rozrachunkiem win i zasług. – Tam w górze. – To znaczy, gdzie? I Du Roy, którego cisza kościelna nastrajała do dalekosiężnych rozważań, obejmując myślą dzieło stworzenia, szepnął ledwo dosłyszalnie: – Cóż za mrzonki! Szelest czyjejś sukni przejął go dreszczem. To była ona. Podniósł się i przybliżył żywo. Nie podała mu ręki i powiedziała bardzo cicho: – Mam bardzo mało czasu. Muszę zaraz wracać, niech pan uklęknie obok mnie, żebyśmy nie zwracali uwagi. Ruszyła główną nawą, szukając jakiegoś odpowiedniego, ustronnego miejsca, jak kobieta zadomowiona tutaj i znająca każdy zakątek. Twarz zakrytą miała gęstą woalką i posuwała się niemal bezgłośnie. Doszedłszy do prezbiterium, odwróciła się i szepnęła tym tajemniczym tonem, jakiego używamy zawsze w kościele: – Przejdźmy lepiej do bocznej nawy, tutaj jesteśmy za bardzo widoczni. Skłoniła się głęboko przed tabernakulum, przeszła na prawą stronę i zawróciła nieco ku wejściu, a później – podejmując jakąś decyzję – uklękła na klęczniku. Jerzy ukląkł na sąsiednim i przyjął postawę człowieka rozmodlonego: – Dziękuję, dziękuję – powiedział. – Ubóstwiam panią. Chciałbym móc powtarzać to stale, opowiedzieć o początkach mojej miłości, o wrażeniu, jakie zrobiła pani na mnie, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy… Czy pozwoli mi pani kiedyś otworzyć serce i wyrazić to wszystko? Słuchała go zatopiona pozornie w głębokich rozmyślaniach, jak gdyby nic nie słyszała. Odpowiedziała przez palce: – Jestem szalona, że pozwalam panu tak mówić, szalona, że przyszłam, szalona, że robię to, co robię, że pozostawiam pana w przeświadczeniu, iż ta… ta… ta przygoda może mieć jakiś ciąg dalszy. Niech pan o tym zapomni, tak trzeba, i niech pan nigdy
już do tego nie wraca. Czekała. Jerzy szukał jakiejś odpowiedzi, namiętnych słów, które przeważyłyby szalę, ale ponieważ nie mógł poprzeć ich gestem, czuł się jakby sparaliżowany. – Nie oczekuję niczego – podjął – nie spodziewam się niczego. Kocham panią. Cokolwiek by pani uczyniła, będę to powtarzał tak często, z taką siłą i ogniem, że w końcu zrozumie to pani. Chcę, aby moja miłość przeniknęła pani duszę, wsączała się w nią z każdym moim słowem, godzina za godziną, dzień za dniem, aż wreszcie przesyci panią jak słodki napój, spływający kropla po kropli, ułagodzi, uczyni mniej nieugiętą i sprawi, że kiedyś odpowie mi pani: „I ja także kocham pana”. Czuł, jak ramię jej drży, a pierś wznosi się szybko; wyszeptała jednym tchem: – I ja także kocham pana. Wzdrygnął się, jakby coś ciężkiego spadło mu na głowę, i westchnął: – Och! mój Boże!… Ona tymczasem podjęła rwącym się głosem: – Czy powinnam była to mówić? Czuję się winna i godna pogardy… ja… która mam dwie córki… ale nie mogę… Nigdy bym nie uwierzyła… nigdy bym nie pomyślała… to jest silniejsze… silniejsze ode mnie. Niech pan posłucha… Nie kochałam nigdy… nikogo… tylko pana… przysięgam. Kocham pana od roku, w tajemnicy, w tajemnicy mego serca. Och! nigdy by pan nie zgadł, ile przecierpiałam. Walczyłam, ale już nie mogę, kocham pana… Spomiędzy palców zaciśniętych na twarzy płynęły łzy, drżała całym ciałem, tak gwałtowne było jej wzruszenie. Jerzy szepnął: – Proszę, niech pani poda mi rękę, abym mógł jej dotknąć, abym mógł ją uścisnąć… Odjęła powoli rękę od twarzy. Zobaczył policzek, cały mokry, i łzę zawisłą na rzęsach. Ujął jej dłoń; uścisnął: – Och! jakże pragnąłbym móc spijać te łzy. Powiedziała głosem cichym i załamującym się, podobnym do jęku: – Niech pan mnie uszanuje… jestem zgubiona. Miał ochotę się uśmiechnąć. Jakże mógłby nie uszanować jej w tym miejscu? Położył na sercu jej dłoń, którą trzymał w swojej, i zapytał: – Czuje pani, jak bije? – Gdyż zabrakło mu już namiętnych zwrotów. Od kilku chwil miarowe kroki spacerującego jegomościa zbliżały się coraz bardziej. Obszedł wszystkie ołtarze i przynajmniej już po raz drugi przemierzał prawą nawę. Kiedy pani Walterowa usłyszała, że podchodzi do filaru, za którym się schroniła, wyrwała dłoń z uścisku Jerzego i z powrotem zakryła twarz. Oboje trwali bez ruchu, na klęczkach, jak gdyby zanosili ku niebu płomienne modły. Grubas minął ich, rzucając im obojętne spojrzenie, i oddalił się w głąb
kościoła, w dalszym ciągu trzymając kapelusz za sobą. Jerzy, który miał ochotę uzyskać inne spotkanie niż to w kościele, szepnął: – Gdzie zobaczę panią jutro? Nie odpowiedziała. Przypominała pozbawiony życia posąg Modlitwy. – Czy zgodzi się pani, abyśmy zobaczyli się jutro w parku Monceau? – podjął. Zwróciła ku niemu twarz znowu odkrytą, bezbarwną, skurczoną straszliwym cierpieniem i rzuciła urywanym głosem: – Proszę, niech mnie pan zostawi… niech mnie pan zostawi teraz… niech pan odejdzie… chociaż na pięć minut… w pana obecności zbyt cierpię… chcę się pomodlić… nie mogę… niech pan odejdzie… niech mi pan pozwoli pomodlić się… samej… przez pięć minut… nie mogę… niech mi pan pozwoli błagać Boga, żeby mi wybaczył… żeby mnie uratował… niech mnie pan zostawi… na pięć minut… Twarz jej wyrażała taki zamęt wewnętrzny, taką boleść, że wstał bez słowa, a później po krótkim wahaniu zapytał: – Czy mogę wrócić tu za chwilę? Skinęła głową, co miało oznaczać: „Tak, za chwilę”. I dziennikarz skierował się w stronę prezbiterium. Ona tymczasem usiłowała się modlić. Uczyniła nadludzki wysiłek, aby zwrócić ku sobie spojrzenie Boga, i drżąca, z popłochem w duszy krzyknęła: – Litości! – ku niebu. Kurczowo zaciskała powieki, aby nie widzieć tego, który odszedł. Starała się wygnać go ze swego serca, ale zamiast wizji niebiańskiej, jakiej oczekiwała w swej rozpaczy, widziała wciąż tylko kręcony wąs młodego człowieka. Od roku już walczyła tak co dzień, co wieczór z tą obsesją coraz to silniejszą, z tym obrazem, który prześladował ją w marzeniach, nękał jej ciało i mącił spokój jej nocy. Czuła się schwytana w sidła jak zwierzę, spętana, ciśnięta w ramiona tego samca, którego wąs i kolor oczu wystarczyły, aby zwyciężyć ją i podbić. I teraz, w tym kościele, w pobliżu Boga czuła się jeszcze słabsza, jeszcze bardziej opuszczona, jeszcze bardziej zagubiona niż u siebie w domu. Nie potrafiła się modlić, potrafiła jedynie myśleć o nim. Cierpiała już, że odszedł. Walczyła jednak jak straceniec, broniła się, wzywała pomocy całą siłą swej duszy. Wolała raczej umrzeć, niż miałaby ulec, ona, która nie uległa nigdy. Szeptała rozpaczliwe błagania, ale jednocześnie wsłuchiwała się w milknące pod rozległymi sklepieniami echo kroków Jerzego. Zrozumiała, że to koniec, że walka jest bezsensowna! A jednak nie chciała ustąpić; bliska była jednego z tych ataków nerwowych, w których kobiety rzucają się na ziemię, jęczą, zwijają się w konwulsjach. Drżała na całym ciele i czuła, że za chwilę znajdzie się na podłodze i zacznie krzyczeć. Ktoś zbliżał się szybkim krokiem. Odwróciła głowę. Był to jakiś ksiądz. Wówczas podniosła się, podbiegła do niego i wyciągnęła ręce:
– Niech mnie ksiądz ratuje! Nich mnie ksiądz ratuje! Przystanął, zaskoczony: – Czego pani sobie życzy? – Niech mnie ksiądz ratuje! Niech się ksiądz zlituje nade mną! Jeśli nie przyjdzie mi ksiądz z pomocą, jestem zgubiona! Spoglądał na nią, zastanawiając się, czy nie jest szalona. – Czym mogę pani służyć? – podjął. Był to młody mężczyzna, wysoki, dość tęgi, o policzkach pełnych i obwisłych, lekko zabarwionych cieniem starannie wygolonego zarostu, piękny ksiądz wikary z miasta, z zamożnej dzielnicy, przyzwyczajony do bogatych penitentek. – Niech ksiądz wysłucha mojej spowiedzi – powiedziała – i wesprze mnie radą, powie mi, co mam robić! – Spowiadam w każdą sobotę od trzeciej do szóstej – odparł. Chwyciła go za ramię i ściskając je, powtarzała: – Nie! Nie! Nie! Zaraz! Zaraz! Koniecznie! On jest tutaj w kościele! Czeka na mnie! – Kto na panią czeka? – zapytał ksiądz. – Pewien mężczyzna… który mnie zgubi… któremu ulegnę, jeśli ksiądz mnie nie uratuje… Nie potrafię bronić się przed nim dłużej… Jestem za słaba… za słaba… taka słaba… Osunęła się na kolana, łkając: – Och! zlituj się nade mną, mój ojcze! Ratuj mnie, na miłosierdzie boskie, ratuj mnie! Trzymała go za sutannę, żeby się jej nie wymknął, a on rozglądał się z niepokojem na wszystkie strony, czy jakieś nieprzyjazne lub nabożne oko nie widzi tej kobiety u jego stóp. Pojmując wreszcie, że się jej nie wymknie: – Proszę się podnieść – powiedział – mam akurat przy sobie klucz od konfesjonału. – I pogrzebawszy w kieszeni, wyciągnął z niej kółko, na którym wisiały klucze, wybrał jeden z nich i skierował się szybkim krokiem w stronę drewnianych klatek – śmietników duszy, gdzie wierni wysypują swe grzechy. Wszedł tam i zamknął za sobą drzwiczki, a pani Walterowa, rzuciwszy się w wąską przegrodę z boku, wykrztusiła z uniesieniem, w namiętnym porywie nadziei: – Odpuść mi, ojcze, bo zgrzeszyłam. – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Du Roy przeszedł koło prezbiterium i zagłębił się w lewą nawę. Dochodząc do jej połowy, spotkał owego łysego grubasa spacerującego nadal spokojnie i zadał sobie pytanie: „Co ten gość tu robi?”. Jegomość również zwolnił kroku i spoglądał na Jerzego z wyraźną chęcią nawiązania rozmowy. Kiedy znalazł się zupełnie blisko, ukłonił się i powiedział
bardzo grzecznie: – Przepraszam, że pana niepokoję, ale czy nie mógłby mi pan powiedzieć, kiedy został wybudowany ten kościół? – Doprawdy nie wiem – odparł Du Roy. – Mam wrażenie, że jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu. Jestem w nim zresztą po raz pierwszy. – I ja też. Nigdy dotąd go nie widziałem. Wówczas dziennikarz, zaciekawiony, podjął: – Wydaje mi się, że zwiedza go pan bardzo starannie. Studiuje pan szczegóły. A tamten, z rezygnacją: – Nie zwiedzam go, proszę pana, czekam na żonę, która się tu ze mną umówiła i nie przychodzi. A później umilkł i po chwili: – Na dworze jest strasznie gorąco. Du Roy, przyglądając mu się z zainteresowaniem, stwierdził, że wygląda na poczciwca, i nagle przyszło mu do głowy, że podobny jest do Forestiera. – Pan z prowincji? – zapytał. – Tak. Z Rennes. A pan wstąpił tu też przez ciekawość? – Nie. Czekam na kobietę – i złożywszy ukłon, dziennikarz oddalił się z uśmiechem na ustach. Dochodząc do głównego wejścia, zobaczył tę samą nędzarkę, wciąż klęczącą i rozmodloną. Pomyślał: „Psiakość, ta się dopiero umie naprzykrzać Panu Bogu”. Nie budziła w nim już wzruszenia ani współczucia. Minął ją i powoli zagłębił się w prawą nawę, żeby powrócić do pani Walterowej. Z daleka wypatrywał miejsca, gdzie ją zostawił, zdziwiony, że jej nie widzi. Przekonany, że pomylił filary, doszedł aż do ostatniego, a potem zawrócił. Więc wyszła? Był zaskoczony i wściekły. Później przyszło mu na myśl, że może go szuka, i okrążył od nowa cały kościół. Nie znalazłszy jej, usiadł na krześle, na którym ona przedtem siedziała, w nadziei, że przyjdzie tu może. Czekał. Wkrótce zwrócił jego uwagę cichy szmer głosów. Siadając, nie dostrzegł nikogo. Skąd więc pochodził ten szept? Wstał, żeby się przekonać, i w sąsiedniej kaplicy zobaczył drzwiczki konfesjonału. Spod jednych wystawał rąbek sukni, ścieląc się na płytach. Du Roy podszedł, żeby przyjrzeć się kobiecie. Poznał ją. Spowiadała się!… Poczuł gwałtowną chęć, by chwycić ją za ramiona i wyrwać z tego kojca. Później jednak pomyślał: „Phi! dziś kolej na księdza, a jutro na mnie”. I usiadł spokojnie naprzeciw konfesjonału, czekając, aż nadejdzie jego chwila, i śmiejąc się drwiąco w duchu z całej tej historii. Czekał długo. Wreszcie pani Walterowa podniosła się, odwróciła i ujrzawszy go, skierowała się w jego stronę. Twarz jej była chłodna i surowa. – Proszę mi nie towarzyszyć, nie iść za mną i nie zjawiać się w przyszłości samemu w moim domu, gdyż nie zostanie pan przyjęty – oznajmiła. – Żegnam pana.
I oddaliła się z godnością. Pozwolił jej odejść, gdyż przyjął zasadę, aby nigdy nie przeciwstawiać się siłą wydarzeniom. Później, kiedy ksiądz – nieco zmieszany – również wysunął się ze swojej skrytki, ruszył prosto na niego i spoglądając mu głęboko w oczy, warknął: – No, żeby nie sutanna, toby ksiądz ode mnie oberwał! Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z kościoła, pogwizdując. Przed portalem gruby jegomość, w kapeluszu na głowie i z rękami założonymi do tyłu, znużony oczekiwaniem przebiegał wzrokiem rozległy plac i sąsiednie ulice. Kiedy Du Roy mijał go, wymienili ukłony. Nie mając nic do roboty, dziennikarz wstąpił do Życia Francuskiego. Już od progu, po zaaferowanych minach gońców poznał, że zaszło coś nadzwyczajnego, i skierował się spiesznie do gabinetu dyrektora. Papa Walter, zdenerwowany, stojąc, dyktował urywanymi zdaniami jakiś artykuł, między jednym wierszem a drugim rzucał polecenia otaczającym go reporterom, dawał wskazówki Boisrenardowi i otwierał listy. Na widok Du Roya wydał okrzyk radości: – Ach, jak to się dobrze składa: Piękny Pan! Urwał, nieco zmieszany, i zaczął się tłumaczyć: – Przepraszam, że tak pana nazwałem, jestem dzisiaj ogromnie poruszony tym, co się dzieje, a że stale słyszę w domu, jak żona i córki mówią o panu w ten sposób, więc wreszcie sam nabrałem tego zwyczaju. Nie ma mi pan tego za złe? Jerzy śmiał się: – Bynajmniej. Ten przydomek nie ma dla mnie nic niemiłego. – Doskonale, w takim razie i dla mnie zostanie pan Pięknym Panem, jak dla wszystkich – ciągnął papa Walter. – A teraz niech pan słucha: dzieją się sprawy ważne. Rząd upadł trzystu dziesięcioma głosami przeciwko stu dwóm. Nasz urlop znów diabli wzięli, i to kto wie na jak długo, a tu tymczasem mamy dwudziestego ósmego lipca. Hiszpanii nie w smak jest Maroko i to właśnie obaliło Durand de l’Aine’a i jego akolitów. Wpadliśmy w kabałę aż po same uszy. Marrotowi polecono utworzenie nowego gabinetu. Generałowi Boutin d’Acre daje sprawy wojenne, a naszemu przyjacielowi Laroche-Mathieu sprawy zagraniczne. Dla siebie bierze sprawy wewnętrzne no i stanowisko premiera. Będziemy dziennikiem półurzędowym. Ja piszę artykuł wstępny, podając wytyczne polityki naszego rządu. Poczciwiec uśmiechnął się i mówił dalej: – Wytyczne, których ma on nadzieję przestrzegać, rzecz jasna. Ale przydałoby mi się jeszcze coś interesującego o Maroku, coś aktualnego, efektownego, sensacyjnego, bo ja wiem! Niech mi pan wynajdzie coś takiego. Du Roy zastanawiał się przez chwilę, a potem odparł: – Już mam: rzut oka na sytuację polityczną wszystkich naszych kolonii afrykańskich z Tunisem po lewej, Algerem w środku i Marokiem po prawej stronie,
historia ludów, które zamieszkują ten olbrzymi obszar, i wreszcie opis wyprawy do granicy marokańskiej, aż do wielkiej oazy Figig, gdzie nie dotarł żaden Europejczyk i która jest przyczyną obecnego konfliktu. Odpowiada to panu? – Doskonale! – wykrzyknął papa Walter. – A tytuł? – Od Tunisu do Tangeru! – Pierwszorzędnie! Du Roy wyszedł, żeby w starych numerach Życia Francuskiego poszukać swego pierwszego artykułu: Wspomnienia strzelca afrykańskiego; pod zmienionym tytułem, odświeżony i odpowiednio przyprawiony, nadawał się teraz wyśmienicie w całości, gdyż była w nim mowa o polityce kolonialnej, o ludności Algeru i wyprawie do prowincji Oran. W trzy kwadranse wszystko było gotowe, podretuszowane, dociągnięte, zaprawione posmakiem aktualności i pochwałami dla nowego rządu. Przeczytawszy artykuł dyrektor oświadczył: – Wspaniałe… wspaniałe… wspaniałe. Jest pan człowiekiem niezmiernie dla nas cennym. Moje gratulacje. Mimo klapy poniesionej u Świętej Trójcy Du Roy wrócił do domu niezmiernie kontent, czuł bowiem, że tamtą sprawę wygra i tak. Żona oczekiwała go rozgorączkowana. Na jego widok wykrzyknęła: – Wiesz, Laroche został ministrem spraw zagranicznych. – I owszem, wiem, przygotowałem nawet w związku z tym artykuł o Algerze. – Jaki znów? – Znasz go, pierwszy, jaki napisaliśmy razem: Wspomnienia strzelca afrykańskiego, przejrzany i poprawiony stosownie do okoliczności. Uśmiechnęła się: – To dobry pomysł. A po chwili zastanowienia: – Myślę o dalszym ciągu, który miałeś wtedy drukować i którego… zaniechałeś. Moglibyśmy zabrać się do niego. Dałoby nam to serię artykułów bardzo na czasie. – Doskonale – odpowiedział, siadając do zupy. – Nic nie staje temu na przeszkodzie teraz, kiedy ten rogacz Forestier wyniósł się na tamten świat. – Te żarty są więcej niż niestosowne, proszę cię, żebyś ich zaprzestał – odparła żywo, tonem suchym i urażonym. – Zbyt długo sobie na nie pozwalasz. Już miał ironicznie odparować jej atak, kiedy przyniesiono mu depeszę. Zawierała jedno zdanie, bez podpisu: Nie wiedziałam, co robię, proszę mi wybaczyć i przyjść jutro o czwartej do parku Monceau. Zrozumiał i z sercem nagle wypełnionym radością powiedział do żony, wsuwając niebieski papierek do kieszeni: – Już nie będę, kochanie. To głupie, przyznaję. I wziął się do kolacji.
Jedząc, powtarzał w myśli tych parę słów: „Nie wiedziałam, co robię, proszę mi wybaczyć i przyjść jutro o czwartej do parku Monceau”. A więc dawała za wygraną. Cóż one znaczyły innego niż: „Oddaję się w pana ręce, gdzie i kiedy pan zechce”. Roześmiał się. Magdalena zapytała: – Co ci się stało? – Nic. Przypomniał mi się pewien ksiądz, którego niedawno spotkałem i który miał taką głupią minę. Następnego dnia Du Roy stawił się na spotkanie o wyznaczonej godzinie, nie wcześniej. Wszystkie ławki zajęte były przez mieszczan znużonych upałem i przez piastunki w niedbałych pozach, zamyślone, podczas gdy dzieci tarzały się w piasku na ścieżkach. Panią Walterową znalazł w antycznych ruinkach, gdzie tryska źródło. Chodziła w kółko wzdłuż stojących niewielkim kręgiem kolumienek, z miną zaniepokojoną i nieszczęśliwą. Ledwo zdążył złożyć jej ukłon: – Ależ tu jest pełno ludzi! – zawołała. Pochwycił okazję: – To prawda; może wybralibyśmy jakieś inne miejsce? – Ale jakie? – Wszystko jedno, choćby dorożkę. Spuści pani zasłonę od swojej strony i będzie pani bezpiecznie osłonięta. – Dobrze, wolę już to, bo tutaj umieram ze strachu. – W takim razie proszę, niech pani podejdzie za pięć minut do bramy wychodzącej na bulwar zewnętrzny. Podjadę tam fiakrem. I oddalił się niemal biegiem. Ledwo znaleźli się w dorożce i ledwo zasłoniła szybę od swojej strony, zapytała: – Dokąd kazał pan jechać? – Niech się już pani o nic nie troszczy – odparł Jerzy – on wie, co ma robić. Dał dorożkarzowi adres swego mieszkania na Konstantynopolitańskiej. – Nie wyobraża pan sobie, jak ja cierpię – podjęła – jakie znoszę udręki i tortury. Wczoraj w kościele zachowałam się surowo, ale za wszelką cenę chciałam uciec od pana. Tak bardzo się boję zostać z panem sama. Czy wybaczył mi pan to, co było wczoraj? Uścisnął jej dłonie: – Ależ tak. Czegóż ja bym pani nie wybaczył, kochając ją tak, jak ją kocham! Spoglądała na niego błagalnie: – Musi mi pan obiecać, że mnie pan uszanuje… że nie… że nie… bo inaczej nie mogłabym widywać się z panem więcej. Z początku nic nie odpowiedział, uśmiechając się pod wąsem swoim niepokojącym uśmiechem. A później szepnął:
– Każde pani życzenie jest dla mnie rozkazem. Wówczas zaczęła mu opowiadać, jak uświadomiła sobie, że go kocha, kiedy dowiedziała się, że ma poślubić Magdalenę Forestier. Przytaczała drobne, intymne szczegóły, daty. Nagle zamilkła, gdyż fiakier się zatrzymał. Du Roy otworzył drzwiczki. – Gdzie my jesteśmy? – zapytała. – Proszę, niech pani wysiądzie i wejdzie do tego domu. Będziemy tam swobodniejsi. – Ale gdzie my jesteśmy? – U mnie. To moje kawalerskie mieszkanie. Wynająłem je z powrotem… na parę dni… abyśmy mieli kącik, gdzie będziemy mogli się spotykać. Przerażona perspektywą tego sam na sam uczepiła się kurczowo oparcia we fiakrze, bełkocąc: – Nie, nie, ja nie chcę! Ja nie chcę! – Przysięgam, że w niczym pani nie uchybię – powiedział energicznie. – Niech pani wyjdzie. Widzi pani, że ludzie się nam przyglądają, zrobi się zbiegowisko. Prędko… prędko… niech pani wysiądzie. I powtórzył: – Przysięgam, że w niczym pani nie uchybię. Jakiś handlarz win przypatrywał im się z zaciekawieniem, stojąc w drzwiach swego sklepu. Pani Walterowa, ogarnięta paniką, rzuciła się do bramy. Chciała wejść na schody. Zatrzymał ją: – To tutaj, na parterze. I wepchnął ją do mieszkania. Ledwo zamknął drzwi, pochwycił ją jak zdobycz. Wyrywała się, szamotała, jęcząc: – Och! mój Boże… och! mój Boże… Całował ją w szyję, w oczy, w usta z taką gwałtownością, że nie mogła umknąć jego szalonym pieszczotom; i odpychając go, unikając jego ust, wbrew swej woli oddawała mu pocałunki. Nagle przestała się szamotać i zwyciężona, zrezygnowana, pozwoliła mu się rozebrać. Zręcznymi palcami pokojówki zdejmował z niej jedną sztukę bielizny po drugiej. Wyrwała mu z rąk bluzkę i ukrywszy w niej twarz stała – biały kształt – pośród sukien leżących u jej stóp. Zostawił jej tylko buciki i uniósł ją w ramionach w stronę łóżka. Wówczas szepnęła rwącym się głosem: – Przysięgam panu… przysięgam panu, że nigdy nie miałam kochanka – jak młoda dziewczyna, która by mówiła: „Przysięgam panu, że jestem dziewicą”. „Dużo mnie to obchodzi” – pomyślał.
XIII Nadeszła jesień. Państwo Du Roy spędzili całe lato w Paryżu, prowadząc w Życiu Francuskim energiczną kampanię na rzecz nowego rządu, w okresie kiedy deputowani mieli swe krótkie wakacje. Chociaż był to dopiero początek października, Izby miały podjąć obrady, gdyż sprawa Maroka przyjmowała niebezpieczny obrót. W gruncie rzeczy nikt nie wierzył w możliwość zbrojnej wyprawy na Tanger, chociaż w dniu, kiedy nastąpił rozłam w parlamencie, pewien deputowany z prawicy, hrabia de Lambert-Sarrazin, w mowie pełnej dowcipu, oklaskiwanej nawet przez centrum, zaproponował, iż założy się o własne wąsy, jak niegdyś słynny wicekról Indii, jeśli w zamian premier da jako zastaw swe faworyty, że nowy gabinet pójdzie w ślady dawnego i wyśle wojska do Tangeru jako pendant do wyprawy na Tunis – przez upodobanie do symetrii, tak jak ustawiamy dwa wazony na kominku. I dorzucił: „Ziemie afrykańskie są w istocie kominkiem dla Francji, kominkiem, w którym spala się nasze najlepsze drzewo, kominkiem pochłaniającym wielkie ilości paliw, a ogień w nim rozniecamy papierami wartościowymi. Pozwoliliście sobie, panowie, na artystyczną fantazję przyozdobienia lewego rogu kominka bibelotem tuniskim, który drogo was kosztuje. Zobaczycie, że pan Marrot zechce naśladować swego poprzednika i przyozdobić prawy róg bibelotem marokańskim”. Mowa ta stała się sławna i posłużyła Du Royowi jako temat do dziesięciu artykułów o Algerze, do całej serii, zarzuconej w początkach jego pracy dziennikarskiej. Popierał energicznie myśl wysłania wojsk do Maroka, chociaż był przekonany, że do tego nie dojdzie. Uderzał w nutę patriotyczną i bombardował Hiszpanię całym arsenałem pogardliwych argumentów, jakich używamy przeciwko narodom, których interesy sprzeczne są z naszymi. Ogólnie znane powiązania z Władzą wzmogły w dużym stopniu znaczenie Życia Francuskiego. Wyprzedzając w tym najpoważniejsze pisma, podawało ono teraz wiadomości polityczne, dyskretnie odsłaniało zamiary swych przyjaciół ministrów; wszystkie dzienniki paryskie i prowincjonalne czerpały zeń informacje. Cytowano je, obawiano się go, zaczynano odnosić się do niego z szacunkiem. Nie był to już podejrzany organ grupki kombinatorów politycznych, ale zupełnie jawny organ rządowy. Laroche-Mathieu był duszą dziennika, a Du Roy głośno wyrażał jego myśli. Papa Walter, milczący deputowany i sprytny dyrektor umiejący pozostać w cieniu, cichcem zabiegał, jak powiadano, koło krociowego interesu związanego z kopalniami miedzi w Maroku. Salon Magdaleny zmienił się we wpływowy ośrodek polityczny, w którym spotykało się co tydzień wielu członków rządu. Premier był u niej nawet dwukrotnie na kolacji, a żony mężów stanu, które niegdyś wahały się, czy ją odwiedzać, teraz
chełpiły się tym, że są jej przyjaciółkami, i bywały u niej częściej, niż ona u nich. Minister spraw zagranicznych zachowywał się tu niemal jak pan domu. Zjawiał się o różnych porach, przynosząc depesze, wskazówki, informacje, które dyktował bądź Du Royowi, bądź jego żonie, jakby byli jego sekretarzami. Zostając później sam z Magdaleną, Jerzy – z pogróżką w głosie i perfidnymi insynuacjami – protestował, wściekły, przeciwko manierom tego niczym niewybiegającego poza przeciętność parweniusza. Ale Magdalena wzruszyła ramionami z pogardą, powtarzając: – Najpierw dopnij tego, co on. Zostań ministrem; wtedy będziesz mógł pozwolić sobie na dąsy. A na razie siedź cicho. Podkręcał wąsa i spoglądał na nią z ukosa: – Ludzie nie wiedzą jeszcze, co potrafię – mówił. – Dowiedzą się może kiedyś. – Qui vivra, verra – odpowiadała filozoficznie. W dniu, kiedy Izby miały podjąć obrady, młoda kobieta, leżąc jeszcze w łóżku, dawała tysiące poleceń mężowi, który ubierał się, aby pójść na śniadanie do pana Laroche-Mathieu. Jeszcze przed rozpoczęciem posiedzenia chciał otrzymać od niego wskazówki do artykułu wstępnego, jaki miał ukazać się jako półoficjalna deklaracja rzeczywistych zamierzeń gabinetu. Magdalena mówiła: – Przede wszystkim nie zapomnij zapytać go, czy generał Belloncle został wysłany do Oranu, tak jak o tym mówią. To bardzo ważne. Odparł z irytacją: – Sam wiem, co mam robić. Nie powtarzaj w kółko tego samego. – Mój drogi, za każdym razem zapominasz połowy poleceń, jakie ci daję dla ministra – ciągnęła spokojnie. – Dosyć mam już tego twojego ministra – sarknął. – To głupiec. – Z równym powodzeniem można go nazwać twoim ministrem – odparowała. – Tobie oddaje więcej usług niż mnie. Zwrócił się w jej stronę i roześmiał drwiąco: – Wybaczysz, ale do mnie się nie umizga. – Do mnie też nie – oświadczyła powoli. – Ale dzięki niemu oboje zdobywamy pozycję. Zamilkł, a po chwili: – Gdybym miał wybierać między twoimi wielbicielami, wolałbym już tego starego safandułę Vaudreka. Co się z nim dzieje? Nie widziałem go już od tygodnia. Nie okazując najlżejszego wzruszenia, odparła: – Jest cierpiący, pisał do mnie, że ma atak podagry i leży w łóżku. Mógłbyś wpaść do niego, dowiedzieć się, jak się czuje. Wiesz, że bardzo cię lubi, zrobiłbyś mu przyjemność. – Oczywiście, wpadnę do niego dzisiaj – odpowiedział Jerzy.
Kończył toaletę i już w kapeluszu na głowie sprawdzał, czy jego wygląd nie pozostawia nic do życzenia. Stwierdziwszy, że nie, podszedł do łóżka i pocałował żonę w czoło: – Do zobaczenia, kochanie, wrócę chyba nie wcześniej jak o jakiejś siódmej. I wyszedł. Pan Laroche-Mathieu czekał na niego ze śniadaniem, które jadł tego dnia o dziesiątej, gdyż Rada Ministrów miała się zebrać w południe, przed otwarciem obrad parlamentu. Kiedy siedli do stołu, sami z sekretarzem osobistym ministra, gdyż pani LarocheMathieu nie chciała zmieniać godziny posiłku, Du Roy zaczął mówić o swoim artykule, naszkicował jego główną linię, zaglądając do notatek nagryzmolonych na wizytówkach, a gdy skończył: – Czy chciałby pan, panie ministrze, abym wprowadził jakieś zmiany? – Bardzo nieznaczne, drogi przyjacielu. Może trochę zbyt kategorycznie wypowiada się pan w sprawie Maroka. Niech pan mówi o ekspedycji tak, jakby miała nastąpić, ale pozwala się jednocześnie domyślać, że nie nastąpi i że pan sam bynajmniej w nią nie wierzy. Trzeba, żeby ludzie wyczytali między wierszami, iż nie zamierzamy wpakować się w tę awanturę. – Doskonale. Zrozumiałem i dam to wyraźnie do zrozumienia. W związku z tą sprawą żona poleciła mi zapytać pana, czy generał Belloncle został wysłany do Oranu. Sądząc z tego, co mi pan powiedział, przypuszczam, że nie. – Nie – odparł mąż stanu. Rozmowa zeszła na rozpoczynającą się sesję parlamentu. Laroche-Mathieu zaczął perorować, przygotowując zawczasu efektowne okresy, którymi parę godzin później miał uraczyć swych kolegów. Wymachiwał prawą ręką, podnosił do góry to widelec, to nóż, to znów kawałek chleba i nie patrząc na nikogo, zwracając się do niewidzialnego zgromadzenia, zalewał je słodkim roztworem swej wymowy pięknisia o nieskazitelnej fryzurze. Malutkie, podkręcone wąsiki sterczały mu nad górną wargą jak ogonki skorpiona, a włosy, lśniące od brylantyny i przedzielone pośrodku, układały się na skroniach w fale, jak u prowincjonalnego fircyka. Był trochę zbyt tęgi, nalany, choć jeszcze młody; kamizelka opinała mu się na brzuchu. Sekretarz osobisty jadł i pił spokojnie, przyzwyczajony zapewne do tych kąpieli słowa. Ale Du Roy, nękany zazdrością, myślał: „A dajże spokój, durniu! Cóż to za idioci z tych polityków!”. Porównywał własną wartość z jazgotliwą napuszonością tamtego i mówił sobie: „Psiakość, gdybym tak miał okrągłe sto tysięcy franków, żeby móc kandydować na deputowanego w moim pięknym Rouen i wygrywając dla siebie ich niemrawą chytrość, wodzić za nos moich poczciwych, gruboskórnych Normandczyków, cóż by ze mnie był za mąż stanu w porównaniu z tymi nieprzewidującymi łajdakami”. Aż do chwili kiedy podano kawę, pan Laroche-Mathieu nie przestawał mówić, a potem, widząc, że jest już późno, zadzwonił, aby przygotowano dla niego powóz, i
wyciągnął rękę do dziennikarza: – Wszystko jasne, drogi przyjacielu? – W zupełności, drogi ministrze, może pan liczyć na mnie. I Du Roy poszedł wolnym krokiem do redakcji, żeby wziąć się do pisania swego artykułu, gdyż do czwartej nie miał żadnego zajęcia. O czwartej miał się spotkać na Konstantynopolitańskiej z panią de Marelle, z którą widywał się regularnie dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i piątki. W redakcji wręczono mu zamkniętą depeszę; była od pani Walterowej i zawierała te słowa: Muszę się z tobą koniecznie dzisiaj zobaczyć w bardzo ważnej sprawie. Czekaj na mnie o drugiej na Konstantynopolitańskiej. Mogę ci oddać wielką przysługę. Twoja aż do śmierci Wirginia – Psiakrew, a to piła! – zaklął i w nagłym porywie złego humoru wyszedł natychmiast, zbyt zirytowany, żeby pracować. Od sześciu tygodni usiłował zerwać z nią, ale nic nie potrafiło zmóc jej upartego przywiązania. Własny upadek obudził w niej najpierw straszliwe wyrzuty sumienia; w ciągu trzech kolejnych spotkań przytłaczała kochanka wymówkami i złorzeczeniami. Mając dosyć tych scen, nasyciwszy się już tą kobietą dojrzałą i tragiczną, wycofał się po prostu, w nadziei, że w ten sposób uda mu się zakończyć całą sprawę. Ale wówczas ona przyczepiła się do niego rozpaczliwie, rzuciła się w tę miłość, jak ludzie rzucają się do rzeki, z kamieniem u szyi. Ulegał przez słabość, nie chcąc sprawiać jej bólu; zagarnęła go, prześladując namiętnością nieokiełznaną i nużącą. Chciała widywać go co dzień, przyzywała go co chwila telegraficznie, wyznaczała króciutkie spotkania to gdzieś u zbiegu ulic, to w sklepie, to znów w parku. W paru zawsze tych samych słowach powtarzała, że go ubóstwia, a później odchodziła, zaklinając się, iż „jest bardzo szczęśliwa, że go widziała”. Okazała się zupełnie inna, niż sobie wyobrażał. Wdzięcząc się jak dziewczątko, usiłowała usidlić go naiwnymi sztuczkami śmiesznymi w jej wieku. U tej kobiety dotąd nieskazitelnie uczciwej, dziewiczej w swym sercu, niedostępnej uczuciu, nieświadomej, co to namiętność, u tej kobiety pełnej rozsądku, której spokojna czterdziestka przywodziła na myśl wyblakłą jesień, jaka nachodzi po zimnym lecie, była to jakby nagła, zwiędnięta wiosna o nieudanych kwiatach i skarłowaciałych pączkach, dziwaczny rozkwit dziewczęcej miłości, miłości spóźnionej, gorącej, naiwnej; objawiała się w niespodziewanych wybuchach, wykrzyknikach szesnastolatki, kłopotliwych czułościach i przymilnościach zestarzałych, zanim jeszcze zdążyły być młode. Wysyłała do niego dziesięć listów w jednym dniu, szalonych i niemądrych, pisanych stylem poetycznym i śmiesznym, ozdobnym jak u Indian, obfitującym w nazwy zwierząt i ptaków.
Ledwo znaleźli się sami, rzucała mu się na szyję z ociężałym wdziękiem grubego podlotka, komicznymi minkami i podskokami, od których wstrząsały się pod bluzką jej zbyt pełne piersi. Najbardziej drażniło go jednak, gdy nazywała go swoim „szczurkiem, pieseczkiem, kotkiem, klejnocikiem, ptaszątkiem, skarbem” i gdy oddając mu się, odgrywała za każdym razem tę samą komedyjkę dziecinnego wstydu, kryła się zalękniona, bo uważała, że jej z tym ładnie, i zachowywała się jak sprowadzana na złą drogę pensjonarka. Pytała: – A czyja ta buzia? – i jeśli nie odpowiedział od razu: – Moja – nalegała, aż bladł z irytacji. Sądził, iż powinna wyczuć, że w miłości konieczne są jak najdalej posunięty takt, zręczność, ostrożność i umiar, że oddając mu się – ona, kobieta dojrzała, matka dwojga dzieci, dama z towarzystwa – powinna to czynić z powagą, z pewnego rodzaju zmysłową powściągliwością, surowo, ze łzami może, ale ze łzami Dydony, a nie Julii. Powtarzała mu bez przerwy: – Jak ja cię kocham, mój malutki! A ty, kochasz mnie tak samo, powiedz, dzidziuśku? Ilekroć słyszał, jak nazywa go swoim „malutkim” i swoim „dzidziuśkiem”, miał ochotę powiedzieć do niej: „moja stara”. Mówiła: – Cóż za szaleństwo popełniłam, ulegając ci! Ale nie żałuję. Tak dobrze jest kochać. Wszystko to, w jej ustach, denerwowało Jerzego. Szeptała: „Tak dobrze jest kochać” – zupełnie jak pierwsza naiwna w teatrze. Poza tym doprowadzała go do rozpaczy nieudolnością swoich pieszczot. Namiętna dopiero od chwili, gdy pocałunek tego pięknego chłopca rozniecił niespodziewanie ogień w jej krwi, objawiała w swych uściskach tyle niezręcznego uniesienia i poważnej dobrej woli, że Du Royowi chciało się śmiać, a na myśl przychodzili mu starcy, którzy by usiłowali nauczyć się czytać. Zamiast miażdżyć go w ramionach, spoglądając nań płomiennie wzrokiem głębokim i straszliwym, jak niektóre kobiety zwiędłe już, lecz wspaniałe w swym ostatnim uczuciu, zamiast gryźć go w milczeniu, wstrząsana dreszczem, przytłaczać swym ciałem obfitym i ciepłym, znużonym, lecz nigdy niesytym, wierciła się jak smarkula, sepleniąc dla dodania sobie wdzięku: – A ja tak ciem kocham! Tak ciem kocham! Ukochaj śwojom małom kotećkę! Miał wówczas wściekłą chęć zakląć, wziąć kapelusz i wyjść, trzaskając drzwiami. Z początku widywali się często na Konstantynopolitańskiej, ale Du Roy, który bał się zderzenia z panią de Marelle, wynajdywał teraz tysiące pretekstów, aby nie spotykać się tam więcej.
Skończyło się na tym, że musiał przychodzić do pani Walterowej prawie co dzień, bądź to na obiad, bądź na kolację. Ściskała mu rękę pod stołem i podawała usta za drzwiami. Ale on najchętniej zabawiał się z Zuzą, gdyż rozśmieszały go jej żarciki. W tym ciele laleczki krył się umysł błyskotliwy i szelmowski, pełen niespodzianek i przebiegłości, umysł, który lubił ściągać na siebie uwagę, jak marionetka na jarmarcznej scenie. Zuza kpiła sobie ze wszystkiego i ze wszystkich, niemiłosiernie podchwytując wszelkie słabostki. Jerzy podniecał jej werwę, prowokował ją do ironicznych powiedzonek. Rozumieli się wyśmienicie. Wołała co chwila: – Niech pan posłucha, Piękny Panie! Niech pan tu przyjdzie, Piękny Panie! A on opuszczał natychmiast mamusię i biegł do córeczki, która szeptała mu jakąś złośliwostkę do ucha, i oboje śmiali się z całego serca. Zmęczony miłością pani Walterowej, nabrał do niej nieprzezwyciężonego wstrętu; nie mógł na nią patrzeć, nie mógł jej słuchać, nie mógł o niej myśleć bez gniewu. Przestał więc składać jej wizyty, odpowiadać na listy, ulegać jej wezwaniom. Zrozumiała wreszcie, że już jej nie kocha, i cierpiała straszliwie. Zawzięła się jednak, śledziła go, deptała mu po piętach, w fiakrze o zaciągniętych firaneczkach czekała na niego pod redakcją, pod domem, na ulicach, którymi spodziewała się, że będzie przechodził. Miał ochotę zrobić jej coś złego, obsypać ją zniewagami, powiedzieć wyraźnie: „Do licha, mam już tego dosyć!”. Hamował się jednak ze względu na Życie Francuskie, starał się swoim chłodem, uprzejmie maskowaną bezwzględnością, a czasem nawet twardymi słowami dać jej do zrozumienia, że to się musi skończyć. Ze szczególnym uporem szukała wybiegów, aby zwabić go na Konstantynopolitańską, i drżał bez przerwy, że któregoś dnia obie kobiety spotkają się tam nos w nos. Jego uczucie dla pani de Marelle wzrosło w ciągu lata. Nazywał ją swoim „chłopakiem” i zdecydowanie podobała mu się. Mieli ze sobą wiele wspólnego: oboje należeli do złaknionej przygód rasy włóczęgów, tych włóczęgów z towarzystwa, którzy sami o tym nie wiedząc, przypominają bardzo Cyganów wędrujących po świecie. Spędzili rozkoszne wakacje dwojga studentów korzystających ze swobody. Wymykali się na obiad lub na kolację do Argenteuil, do Bougival, do Maisons, do Poissy, spędzali całe godziny w łódce, zrywając kwiaty rosnące nad wodą. Klotylda uwielbiała smażone ryby i potrawkę z królika, altanki przy oberżach i pokrzykiwania wioślarzy. Lubił w jasny dzień jechać z nią imperialem podmiejskiej kolejki i opowiadając wesołe głupstewka, przemierzać brzydkie okolice Paryża jak pryszczami pokryte ohydnymi domkami podmiejskimi mieszczuchów. I kiedy trzeba było wracać na kolację do pani Walterowej, nienawidził tej starej, niedającej mu spokoju kochanki, gdyż żyło w nim jeszcze wspomnienie młodej, z którą rozstał się przed
chwilą i która na przybrzeżnych łąkach nasyciła jego pożądanie i zebrała żniwo miłosnych zapałów. Wreszcie jasno i niemalże brutalnie oznajmił szefowej, iż zamierza z nią zerwać, i sądził już, że udało mu się od niej mniej więcej uwolnić, gdy otrzymał depeszę, wzywającą go na godzinę drugą na Konstantynopolitańską. Idąc, czytał ją po raz drugi: Muszę się z tobą koniecznie dzisiaj zobaczyć w bardzo ważnej sprawie. Czekaj na mnie o drugiej na Konstantynopolitańskiej. Mogę ci oddać wielką przysługę. Twoja aż do śmierci – Wirginia. „Czego ten stary babsztyl chce znowu ode mnie?” – rozmyślał. „Założę się, że nie ma mi nic do powiedzenia. Będzie mi powtarzać, że mnie uwielbia. No, ale jednak trzeba się przekonać. Pisze o jakiejś bardzo ważnej sprawie i o wielkiej przysłudze, może to i prawda. A tu tymczasem Klotylda ma przyjść o czwartej. Trzeba wyekspediować staruszkę najpóźniej o trzeciej. Psiakość, żeby się tylko nie spotkały! A to dopiero nieznośne baby!” I uświadomił sobie, że w istocie jego własna żona jest jedyną kobietą, która nigdy nie sprawia mu kłopotów. Żyła własnym życiem i odnosił wrażenie, iż kocha go szczerze – w godzinach przeznaczonych na miłość, gdyż nie uznawała zakłócania niezmiennego porządku codziennych zajęć. Szedł powoli w stronę swej garsoniery, podjudzając się w duchu przeciwko szefowej: – Już ja ją ładnie przyjmę, jeżeli nie będzie mi miała nic do powiedzenia! Francuszczyzna Cambronne’a okaże się wytworna w porównaniu z moją! Oświadczę przede wszystkim, że ani mi się śni odwiedzić ją jeszcze kiedykolwiek. Wszedł do mieszkania, aby poczekać na panią Walterową. Zjawiła się prawie w tej samej chwili i ledwo go ujrzała: – Ach, więc dostałeś moją depeszę! Jakie to szczęście! Jego twarz przybrała niedobry wyraz: – I owszem, zastałem ją w redakcji, akurat w chwili, kiedy miałem iść na posiedzenie Izby. Czego znów chcesz ode mnie? Podniosła woalkę, żeby go pocałować, i zbliżała się z uległym i zalęknionym wyrazem psa, którego często biją. – Jaki ty jesteś dla mnie okrutny!… Jak ty do mnie mówisz!… Co ja ci zrobiłam!? Nie wiesz nawet, ile ja cierpię przez ciebie! – Znów zaczynasz? – warknął. Stała tuż obok niego, czekając na jeden uśmiech, na jeden gest, by rzucić mu się w ramiona. – Skoro masz mnie traktować tak jak teraz, to nie trzeba było mnie brać – szepnęła. – Trzeba było pozostawić mi moje spokojne szczęście. Pamiętasz, co mówiłeś mi wtedy, w kościele, i jak potem sprowadziłeś mnie siłą do tego domu? A teraz jak do mnie mówisz? Jak mnie witasz? Mój Boże! Jak to boli!
Tupnął nogą i rzucił porywczo: – Nie, do licha, tego już za wiele! Wystarczy, żebyśmy widzieli się przez minutę, a zaraz zaczyna się ta sama śpiewka! Słowo daję, pomyślałby kto, że wziąłem cię, jak miałaś lat dwanaście i byłaś niewinna jak anioł. Nie, moja droga, ustalmy raz na zawsze: to nie było porwanie małoletniej. Oddałaś mi się w wieku, kiedy człowiek jest już całkowicie świadom tego, co robi. Dziękuję ci za to, jestem ci za to niezmiernie wdzięczny, ale to nie znaczy, abym był zobowiązany trzymać się twojej spódnicy aż do śmierci. Ty masz męża, ja mam żonę. Żadne z nas nie jest wolne. Pozwoliliśmy sobie na przelotny kaprys, który się skończył, i to wszystko! – Och! jakiś ty brutalny! – powiedziała. – Jakiś ty grubiański! Jakiś ty nikczemny! Nie, nie byłam młodą dziewczyną, to prawda, ale nigdy przedtem nie kochałam, nigdy przedtem nie uległam nikomu… – Wiem o tym, powtarzałaś mi to setki razy – uciął. – Miałaś już jednak dwoje dzieci… więc ostatecznie to nie ja pozbawiłem cię cnoty… Cofnęła się: – Och, Jerzy, to podłe!… Zabrakło jej tchu, zaczęła łkać, podniósłszy obie ręce do piersi. Widząc jej łzy, wziął kapelusz z kominka: – Aha, teraz zaczną się płacze. No, to do widzenia. To na to przedstawienie ściągnęłaś mnie tu dzisiaj? Postąpiła o krok, aby zagrodzić mu drogę, i wyciągnąwszy szybko chusteczkę z kieszeni, gwałtownym ruchem otarła oczy. Wysiłkiem woli narzuciła sobie spokój i powiedziała głosem drżącym od cierpienia: – Nie… przyszłam, żeby… żeby podzielić się z tobą pewną nowiną… polityczną… żeby umożliwić ci zarobienie pięćdziesięciu tysięcy franków… a może nawet więcej… jeżeli zechcesz. Złagodniał nagle i zapytał: – Jak to? O czym mówisz? – Wczoraj wieczorem usłyszałam przypadkowo urywek rozmowy między Laroche’em i moim mężem. Oni zresztą nie kryją się zbytnio przede mną. Ale Walter zalecał ministrowi, żeby cię w nic nie wtajemniczał, bo popsułbyś im szyki, odsłaniając wszystko. Du Roy odłożył kapelusz na krzesło. Z wielką uwagą oczekiwał dalszego ciągu: – No, więc co takiego? – Zajmą Maroko! – Pleciesz! Jadłem dzisiaj śniadanie z Laroche’em i niemalże podyktował mi, jakie są zamierzenia rządu w tej sprawie. – Nie, kochany, oni cię oszukują, bo się boją, żeby ktoś nie przejrzał ich kombinacji. – Usiądź – powiedział Jerzy i sam usiadł na fotelu. Wówczas ona przysunęła mały
taborecik, przycupnęła na nim między nogami młodego człowieka i podjęła pieszczotliwym głosem: – Ponieważ ciągle o tobie myślę, więc zwracam teraz uwagę na wszystko, co szepczą wokół mnie. I zaczęła mu powoli opowiadać, jak zauważyła od pewnego czasu, że tamci dwaj szykują coś za jego plecami, posługując się nim i bojąc się go jednocześnie. – Jak człowiek kocha, to się robi przebiegły – mówiła. Wreszcie wczoraj przejrzała ich grę. Chodziło o wielkie przedsięwzięcie, olbrzymie przedsięwzięcie montowane cichaczem. Uśmiechała się teraz, uszczęśliwiona własnym sprytem; wpadała w zachwyt, mówiąc o tych sprawach, jak prawdziwa żona finansisty, przyzwyczajona do machinacji wywołujących skoki na giełdzie, nagłe zwyżki i zniżki, rujnujące w przeciągu dwóch godzin tysiące drobnych mieszczan, drobnych rentierów umieszczających swe oszczędności w papierach, których gwarancję stanowiły nazwiska ludzi powszechnie poważanych, mężów stanu i bankierów. – Och! to niebywałe posunięcie, niebywałe posunięcie – powtarzała. – Zresztą wszystkim kierował Walter, a on zna się na tych rzeczach. To naprawdę pierwszorzędne posunięcie. Jerzego niecierpliwiły te wstępy. – O cóż chodzi, mów prędko. – No więc słuchaj: w dniu kiedy Laroche objął sprawy zagraniczne, ukartowali wyprawę na Tanger, a potem wykupowali powolutku całą pożyczkę marokańską, która spadła do sześćdziesięciu czterech czy pięciu franków. Wykupili ją bardzo zręcznie, posługując się pokątnymi agentami niewzbudzającymi niczyich podejrzeń. Wywiedli w pole nawet Rotszyldów, którzy dziwili się, dlaczego jest taki popyt na marokańską. W odpowiedzi wymieniono im pośredników, ludzi o złej sławie i bez kapitałów. To uspokoiło wielką finansjerę. No a teraz wyśle się wojska do Tangeru. Kiedy już tam będziemy, państwo zagwarantuje tę pożyczkę. Nasi przyjaciele zarobią na tym pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów. Rozumiesz więc, na czym rzecz polega? I rozumiesz, jak muszą obawiać się najmniejszej niedyskrecji z czyjejkolwiek strony? Oparła głowę na piersi młodego człowieka i położywszy ręce na jego udach, przytulała się do niego, przywierała doń całym ciałem, czując, że w tej chwili budzi w nim zainteresowanie, gotowa wszystko zrobić, wszystkiego się dopuścić za jedną jego pieszczotę, za jeden uśmiech. – Jesteś tego pewna? – zapytał. – Och, jeszcze jak! – odparła ufnie. – Posunięcie niebywałe, to prawda – oświadczył. – A co do tego gałgana Laroche’a, to ja go jeszcze dostanę w swoje ręce. A to dopiero łajdak! Radzę mu, niech się ma na baczności!… niech się ma na baczności! Już ja mu zaleję sadła za
jego ministerialną skórę! A później zamyślił się i szepnął: – Trzeba by jednak z tego skorzystać. – Możesz jeszcze nabyć obligacje – powiedziała. – Są po siedemdziesiąt dwa franki. – Tak, ale ja nie mam płynnej gotówki – odparł. Podniosła ku niemu oczy pełne błagania: – Pomyślałam już o tym, mój kotku. Gdybyś był naprawdę miły i kochał mnie troszkę, to zgodziłbyś się, żebym ci pożyczyła. – Co to, to nie – odparł gwałtownie, prawie z gniewem. – Słuchaj – szepnęła prosząco – jest jedna rzecz, którą możesz zrobić, nie pożyczając pieniędzy. Otóż ja chciałam wziąć tych obligacji za dziesięć tysięcy, żeby mieć taki malutki własny kapitalik. No więc zamiast za dziesięć wezmę za dwadzieścia na spółkę z tobą! Rozumiesz przecież, że nie będę ich zwracać Walterowi, tak że w tej chwili nic byś nie musiał płacić. Jeżeli to się powiedzie, zarobisz sześćdziesiąt tysięcy. A jeżeli się nie powiedzie, stracisz dziesięć, które mi zwrócisz, kiedy ci będzie wygodnie. – Nie, nie lubię takich kombinacji – oponował jeszcze. Wówczas, aby go nakłonić, zaczęła mu dowodzić, że w rzeczywistości zakłada on te dziesięć tysięcy na słowo, że wskutek tego naraża się na ryzyko, że od niej nic nie pożycza, bo pieniądze założy bank Waltera. Przekonała go poza tym, że to przecież on prowadzi w Życiu Francuskim kampanię polityczną, która umożliwia tę operację finansową, byłby więc bardzo naiwny, gdyby z niej nie skorzystał. Wahał się jeszcze. – Ależ zrozum – dorzuciła – że w gruncie rzeczy to Walter pożycza ci te dziesięć tysięcy, a ty oddałeś mu usługi, które warte są znacznie więcej. – No więc zgoda – powiedział. – Biorę do spółki z tobą. Jeżeli stracimy, zwrócę ci dziesięć tysięcy franków. Uradowana podniosła się, chwyciła jego głowę w obie ręce i całowała go łapczywie. Z początku nie bronił się, ale gdy nabierając śmiałości, zaczęła ściskać go i pożerać pieszczotami, pomyślał, że niedługo ma przyjść tamta druga i że jeśli ulegnie, straci w ramionach starszej czas i wigor, jaki wolał zachować dla młodszej. Odsunął ją więc łagodnie, mówiąc: – No dosyć, już dosyć, moja droga. Spojrzała na niego ze smutkiem: – Och, Jerzy, więc już nawet pocałować cię nie mogę? – Nie, dzisiaj nie – odparł. – Mam lekką migrenę i boli mnie, jak mnie całujesz. Usiadła więc posłusznie z powrotem u jego nóg.
– Przyjdziesz do nas jutro na kolację? – spytała. – Sprawiłbyś mi taką przyjemność! Zawahał się, ale nie miał odwagi jej odmówić. – Ależ dobrze, przyjdę. – Dziękuję, kochanie. Ocierała wolno policzek o jego kamizelkę, ruchem pieszczotliwym i jednostajnym i nagle zauważyła na niej swój długi, czarny włos. Przyszedł jej wówczas do głowy pomysł szalony, jeden z tych zabobonnych pomysłów, które bywają często jedynym motorem postępowania kobiet. Zaczęła nawijać nieznacznie ten włos na guzik, a później drugi i trzeci na następne guziki. Na każdy guzik nawinęła jeden włos. Wyrwie je za chwilę, jak się podniesie. Sprawi jej ból, co za szczęście! I weźmie ze sobą jakąś cząstkę jej samej, nie wiedząc o tym, weźmie ze sobą pasemko jej włosów, o które nigdy nie prosił. Będzie to więź, która nie pozwoli mu od niej odejść, więź tajemna, niewidoczna, talizman, jaki mu zostawi. Wbrew swej woli będzie myślał o niej, będzie o niej marzył, będzie ją trochę bardziej kochał jutro. – Muszę cię pożegnać – odezwał się nagle – bo czekają na mnie w Izbie. Nie mogę opuścić końca dzisiejszych obrad. Westchnęła: – Och, już! – A później z rezygnacją: – Idź, kochanie, ale pamiętaj, przyjdź jutro na kolację. I gwałtownym ruchem odsunęła się od niego. Poczuła ból ostry i krótki, jakby jej kto skórę na głowie nakłuł w paru miejscach szpilką. Serce jej biło; cieszyła się: cierpiała trochę przez niego. – Bądź zdrów – rzekła. Wziął ją w objęcia ze współczującym uśmiechem i pocałował chłodno w oczy. Oszołomiona tym zbliżeniem szepnęła jeszcze raz: – Już? – a jej błagalny wzrok wskazywał sypialnię, do której drzwi były otwarte. Odsunął ją od siebie i powiedział szybko: – Muszę uciekać, bo się spóźnię. Wówczas podała mu usta, a on ledwo je musnął i wręczając jej parasolkę, o której zapomniała, dorzucił: – Prędko, prędko, spieszmy się, już po trzeciej. Wyszła przed nim, powtarzając: – Jutro o siódmej. – Jutro o siódmej – odparł i rozstali się. Ona skręciła w prawo, on w lewo. Du Roy doszedł aż do bulwaru zewnętrznego, a potem zawrócił wolno bulwarem Malesherbes. Mijając jakąś cukiernię, zobaczył na wystawie kryształową czarę z kasztanami w cukrze i pomyślał: „Wezmę pół kilo dla Klotyldy”. Kupił torebkę tych owoców, które lubiła do szaleństwa. O czwartej wrócił, aby czekać na kochankę.
Spóźniła się trochę, gdyż mąż jej przyjechał właśnie na tydzień. – Możesz przyjść do nas jutro na kolację? – zapytała. – Będzie bardzo rad, widząc cię. – Nie, jutro jem kolację u szefa, mamy mnóstwo spraw politycznych i finansowych do omówienia. Zdjęła kapelusz. Zdejmowała teraz bluzkę, zbyt obcisłą. Wskazał jej torebkę na kominku: – Przyniosłem ci kasztanów w cukrze. Klasnęła w ręce: – To świetnie! Jesteś naprawdę miły! Wzięła je, spróbowała i oświadczyła: – Wyśmienite. Czuję, że nie zostawię ani jednego. A później dorzuciła, patrząc na Jerzego spojrzeniem wesołym i zmysłowym: – Dogadzasz więc wszystkim moim przywarom? Jadła kasztany powoli, zerkając co chwila w głąb torebki, aby zobaczyć, czy są jeszcze. – Wiesz co – powiedziała – usiądź na fotelu, a ja przykucnę między twoimi nogami i będę sobie chrupać cukierki. Będzie mi bardzo wygodnie. Uśmiechnął się, usiadł i wziął ją między rozsunięte uda, tak samo jak trzymał przedtem panią Walterową. Podniosła ku niemu twarz i gaworzyła z pełnymi ustami: – Wyobraź sobie, kochanie, śniło mi się, że wybraliśmy się w wielką podróż, na wielbłądzie. Miał dwa garby, każde z nas siedziało na jednym i jechaliśmy przez pustynię. Wzięliśmy ze sobą kanapki, zawinięte w papier, i wino. Zrobiliśmy sobie obiadek, siedząc na tych garbach. Ale mnie się to wcale nie podobało, bo byliśmy za daleko od siebie i nie mogliśmy robić nic innego, i chciałam zejść. – I ja też chcę zejść – odparł. Śmiał się rozbawiony tą historyjką, prowokował ją do mówienia głupstw, do powtarzania tych wszystkich czułych błahostek, jakimi raczą się zakochani. Ta dziecinna paplanina, czarująca w ustach pani de Marelle, byłaby go doprowadziła do pasji, gdyby słyszał ją od pani Walterowej. Klotylda również mówiła do niego: „Moje kochanie, mój malutki, mój kotku”. Słowa te wydawały mu się pieszczotliwe i słodkie. Wypowiadane niedawno przez tamtą irytowały go i budziły w nim odrazę. Gdyż słowa miłości, zawsze takie same, nabierają smaku ust, z których wychodzą. Słuchając z przyjemnością szczebiotu przyjaciółki, nie przestawał jednak myśleć o siedemdziesięciu tysiącach franków, jakie miał zarobić, i nagle, stuknąwszy ją dwa razy delikatnie palcem w głowę, przerwał potok słów Klotyldy: – Posłuchaj, kociątko. Dam ci pewne zlecenie dla twego męża. Powiedz mu ode mnie, żeby kupił jutro za dziesięć tysięcy obligacji marokańskich, są po
siedemdziesiąt dwa franki; obiecuję mu, że zanim upłyną trzy miesiące, zarobi na tym sześćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy. Ale uprzedź go, żeby zachował całkowite milczenie. Powiedz mu ode mnie, że wyprawa na Tanger jest już postanowiona i że państwo zagwarantuje pożyczkę marokańską. Ale nie powtarzaj tego nikomu. Powierzam ci w tej chwili tajemnicę państwową. Słuchała go z powagą. – Dziękuję ci – szepnęła. – Uprzedzę mego męża jeszcze dzisiaj. Możesz na nim polegać, on nikomu nie powie. To pewny człowiek. Bądź zupełnie spokojny. Tymczasem jednak zjadła wszystkie kasztany. Zgniotła w rękach torebkę i wrzuciła ją do kominka. Później powiedziała: – Chodźmy się położyć – i nie wstając, zaczęła rozpinać kamizelkę Jerzego. Nagle przerwała i ciągnąc dwoma palcami długi włos zaczepiony o dziurkę od guzika, roześmiała się: – Proszę, włos Magdaleny! A to wierny mąż z ciebie! Potem, spoważniawszy, przyglądała się długo tej ledwo dostrzegalnej nitce i szepnęła: – To nie Magdaleny, to jakiejś szatynki. Uśmiechnął się: – Pewno pokojówki. Lecz ona lustrowała jego kamizelkę uważnie jak policjant i znalazła drugi włos owinięty koło guzika; poniżej dostrzegła trzeci. Pobladła i drżąc lekko, wykrzyknęła: – Och! spałeś z jakąś kobietą i ona omotała ci włosami guziki od kamizelki! – Co ty pleciesz… – bełkotał zdziwiony. Nagle przypomniał sobie, zrozumiał, zmieszał się w pierwszej chwili, a później zaprzeczył drwiąco, zadowolony w gruncie rzeczy, że posądza go o przygody. A ona szukała wciąż i znajdowała coraz to nowe włosy; odwijała je szybko i rzucała na dywan. Wiedziona kobiecym instynktem domyśliła się wszystkiego i wściekła, bliska łez jąkała: – Och, ona cię kocha naprawdę… chciała zostawić ci coś z siebie samej… Zdradziłeś mnie… Nagle wydała głośny, przenikliwy okrzyk nerwowej radości: – Och!… och! to jakaś starucha!… proszę, siwy włos!… Ach, więc teraz zabierasz się do starych… Płacą ci za to… powiedz… płacą ci?… Ach, więc teraz już przyszła kolej na stare… No, to w takim razie ja nie jestem ci potrzebna… zatrzymaj sobie tamtą… Podniosła się, pobiegła po rzuconą na krzesło bluzkę i ubrała się szybko. Zawstydzony chciał ją zatrzymać: – Ależ nie… Klo… jesteś niemądra… – jąkał. – Ja nie wiem, skąd się to wzięło… słuchaj… zostań… proszę cię… zostań…
– Zatrzymaj sobie tamtą starą – powtarzała – zatrzymaj ją sobie… powiedz, niech ci zrobi pierścionek z włosów… z siwych włosów… na pewno ich nie zabraknie… Pospiesznie, ze wzburzeniem doprowadziła się do porządku, uczesała i założyła woalkę, a kiedy chciał pochwycić ją w objęcia, z całej siły wymierzyła mu policzek. Oszołomiony znieruchomiał, a ona otworzyła drzwi i uciekła. Ledwo został sam, ogarnął go wściekły gniew na tę podłą staruchę Walterową. Już on jej pokaże! Już ona go popamięta! Obmył wodą zaczerwieniony policzek, a potem wyszedł, przemyśliwując nad zemstą. Tym razem nie daruje. Och, nie! Zeszedł aż na bulwar i przechadzając się bez celu, stanął w pewnej chwili przed wystawą jubilera, aby przyjrzeć się chronometrowi, na który już od dawna miał ochotę, a który kosztował tysiąc osiemset franków. I nagle, z drżeniem radości w sercu, pomyślał: „Jeżeli zarobię te siedemdziesiąt tysięcy, będę mógł sobie na niego pozwolić”. Zaczął marzyć o wszystkim, co zrobi, mając te siedemdziesiąt tysięcy franków. Przede wszystkim zostanie deputowanym. Poza tym kupi sobie chronometr, będzie grał na Giełdzie, a poza tym… poza tym… Nie miał ochoty wracać do redakcji; wolał, zanim zobaczy Waltera i napisze artykuł, porozmawiać z Magdaleną i ruszył w stronę domu. Dochodził do ulicy Drouot, kiedy zatrzymał się raptownie; zapomniał zapytać o zdrowie hrabiego de Vaudrec, który mieszkał na Chaussee-d’Antin. Zawrócił więc wolnym krokiem, pogrążony w rozkosznej zadumie, rozmyślając o tysiącu rzeczy miłych i dobrych, o czekającej go fortunie, a także o tym łajdaku Laroche’u i o tej starej małpie szefowej. Nie przejmował się zresztą gniewem Klotyldy, gdyż wiedział, że wybacza mu szybko. Kiedy zapytał stróża domu, w którym mieszkał hrabia de Vaudrec: – Jak zdrowie pana hrabiego? Powiedziano mi, że był cierpiący ostatnimi dniami? – tamten odparł: – Pan hrabia czuje się bardzo źle, proszę pana. Nie wiadomo, czy przetrzyma tę noc, podagra podeszła mu do serca. Du Roya tak to zaskoczyło, że nie wiedział, co ma robić. Vaudrec umierający! Jakieś niejasne i niepokojące myśli zaczęły przemykać mu przez głowę; nie śmiał nawet przyznać się do nich przed sobą. – Dziękuję… wrócę tu niedługo – bąknął, sam nie rozumiejąc, co mówi. Później wskoczył do fiakra i kazał się wieźć do domu. Żona wróciła już z miasta. Wpadł do jej pokoju zdyszany i obwieścił natychmiast: – Słyszałaś? Vaudrec jest umierający! Magdalena czytała list. Podniosła oczy i powtórzyła trzykrotnie: – Co mówisz?… co mówisz?… co mówisz?… – Mówię ci, że Vaudrec jest umierający. Podagra zaatakowała serce. – A potem
dorzucił: – Co zamierzasz zrobić? Wstała, pobladła, policzki drżały jej nerwowo; później ukryła twarz w dłoniach i zaczęła strasznie płakać. Opanowała się jednak i otarła oczy: – Pójdę tam… nie martw się o mnie… nie wiem, o której wrócę… nie czekaj… – Doskonale. Idź – odpowiedział. Uścisnęli sobie dłonie i Magdalena wyszła tak szybko, że zapomniała rękawiczek. Jerzy zjadł sam kolację i wziął się do swego artykułu. Napisał go ściśle według wskazówek ministra, dając do zrozumienia czytelnikom, że wyprawa na Maroko nie dojdzie do skutku. Później zaniósł go do redakcji, porozmawiał chwilkę z szefem i wyszedł, paląc papierosa, z sercem lekkim, sam nie wiedział czemu. Żony jeszcze nie było. Położył się i zasnął. Magdalena wróciła koło północy. Jerzy, przebudziwszy się nagle, usiadł na łóżku. – No i? – zapytał. Nigdy nie widział jej tak bladej i tak wzruszonej. – Umarł – szepnęła. – Ach! I… nic ci nie powiedział? – Nic. Jak przyszłam, był już nieprzytomny. Jerzy zamyślił się. Cisnęły mu się na usta pytania, których nie śmiał postawić. – Połóż się – powiedział. Rozebrała się szybko i wśliznęła się obok niego. – Czy był przy nim ktoś z rodziny? – podjął. – Tylko siostrzeniec. – Ach! Często widywał tego siostrzeńca? – Nigdy. Nie widzieli się od dziesięciu lat. – Miał jakichś innych krewnych? – Nie… Nie wydaje mi się. – Więc… to ten siostrzeniec będzie dziedziczył? – Nie wiem. – Czy Vaudrec był bardzo bogaty? – Bardzo. – Wiesz, ile miał mniej więcej? – Dokładnie nie. Milion, może dwa. Nic już nie odpowiedział. Magdalena zgasiła świecę. Wyciągnięci obok siebie leżeli pośród nocy, milczący, rozbudzeni, zaprzątnięci myślami. Jerzemu nie chciało się już spać. Sześćdziesiąt tysięcy franków obiecane przez panią Walterową uważał teraz za sumę zupełnie skromną. Nagle wydało mu się, że Magdalena płacze. Żeby się upewnić, zapytał: – Śpisz? – Nie.
Głos jej był wilgotny od łez i drżący. – Zapomniałem ci powiedzieć – podjął – że twój minister wystrychnął nas na dudków. – Co to znaczy? Wówczas opowiedział jej ze wszystkimi szczegółami kombinację przygotowywaną przez Laroche’a i Waltera. Gdy skończył, zapytała: – Skąd o tym wiesz? – Pozwolisz, że ci nie odpowiem – odparł – ty masz swoje źródła informacji i ja się do nich nie wtrącam. Ja mam swoje, ale chciałbym zachować je dla siebie. W każdym razie ręczę ci za dokładność tych wiadomości. Wówczas szepnęła: – Tak, to możliwe… Domyślałam się, że on coś robi za naszymi plecami. Jerzy, którego sen opuścił, przysunął się do żony i leciutko pocałował ją w ucho. Odepchnęła go żywo: – Proszę cię, daj mi spokój, dobrze? Nie jestem w nastroju do żartów. Zrezygnowany odwrócił się do ściany, zamknął oczy i wreszcie usnął.
XIV Wnętrze kościoła spowite było w czerń, a wielka tarcza herbowa z koroną, umieszczoną na portalu, głosiła przechodniom, że odbywa się pogrzeb szlachcica. Ceremonia właśnie się skończyła, zebrani rozchodzili się powoli, defilując przed trumną i przed siostrzeńcem hrabiego de Vaudrec. Młody człowiek ściskał wyciągające się doń dłonie i oddawał ukłony. Jerzy Du Roy i jego żona, wyszedłszy z kościoła, skierowali się w stronę domu. Szli w milczeniu, zajęci własnymi myślami. Wreszcie Jerzy odezwał się jakby do siebie: – Doprawdy, to zadziwiające. – Co takiego, mój drogi? – spytała Magdalena. – Że Vaudrec nic nam nie zostawił. Zaczerwieniła się, jak gdyby jakaś różowa zasłona skryła nagle biel jej szyi i twarzy. – Z jakiej racji miałby nam coś zostawiać? – zapytała. – Nie było żadnych powodów ku temu! – A po chwili milczenia podjęła: – Istnieje może jakiś testament u notariusza. Jeżeli tak, to dowiemy się o tym trochę później. Jerzy zastanowił się, a później powiedział cicho: – Tak, to możliwe, bo ostatecznie był przecież najbliższym przyjacielem nas obojga. Jadał u nas kolację dwa razy w tygodniu, wpadał bardzo często, czuł się u nas jak we własnym domu, zupełnie jak we własnym domu. Kochał cię jak ojciec, a nie miał rodziny ani dzieci, ani rodzeństwa, tylko jakiegoś dalekiego siostrzeńca. Tak, na pewno zostawił testament. Och, nie chodzi mi o nic nadzwyczajnego, po prostu o dowód pamięci, abyśmy wiedzieli, że myślał o nas, że nas lubił, że zdawał sobie sprawę z naszego przywiązania. To się nam chyba należy. Zamyślona odparła obojętnie: – Kto wie, może rzeczywiście zostawił testament. Kiedy wchodzili do mieszkania, służący wręczył Magdalenie list. Otworzyła go, a potem podała mężowi: Kancelaria notariusza Lamaneura ul. des Vosges 17 Szanowna Pani, proszę uprzejmie, aby zechciała pani pofatygować się do mnie we wtorek, środę lub czwartek między godziną drugą a czwartą w sprawie, która pani dotyczy. Łączę wyrazy itd. Lamaneur Teraz Jerzy się zaczerwienił: – To na pewno to. Śmieszne tylko, że wzywa ciebie, a nie mnie, głowę rodziny.
Nie odpowiedziała na razie nic, a po chwili namysłu: – Chcesz, żebyśmy poszli tam zaraz? – Dobrze. Zjedli obiad i poszli. Kiedy zjawili się w kancelarii pana Lamaneura, główny kancelista poderwał się skwapliwie i wprowadził ich do szefa. Notariusz był niskim mężczyzną okrągłym ze wszystkich stron. Jego głowa przypominała kulę osadzoną na drugiej kuli, wspartej na nóżkach tak małych i krótkich, że również wyglądały jak kulki. Skłonił się, wskazał im krzesła i zwrócił się do Magdaleny: – Szanowna pani, pozwoliłem sobie wezwać ją, aby przedstawić pani testament hrabiego de Vaudrec. Testament ten dotyczy jej osoby. Jerzy nie mógł się powstrzymać od szeptu: – Spodziewałem się tego. – Zaznajomię państwa z treścią tego aktu, bardzo zresztą krótkiego – dorzucił notariusz. Wyjął jakiś papier z segregatora, który leżał przed nim, i zaczął czytać: Ja, niżej podpisany Paweł Emil Cyprian Gontran hrabia de Vaudrec, w pełni władz fizycznych i umysłowych, wyrażam tutaj moją ostatnią wolę. Ponieważ śmierć w każdej chwili może nas dosięgnąć, chcąc uprzedzić jej cios, spisuję testament, który zostanie złożony u pana Lamaneura. Nie mając bezpośrednich spadkobierców, cały mój majątek, składający się z papierów wartościowych na sumę sześciuset tysięcy franków i z nieruchomości przedstawiających wartość około pięciuset tysięcy franków, zapisuję pani Klarze Magdalenie Du Roy, bez żadnych obciążeń ani warunków. Proszę ją, aby ten dar zmarłego przyjaciela przyjęła jako dowód głębokiego przywiązania i szacunku. – To wszystko – dorzucił notariusz. – Pismo to jest datowane 2 sierpnia ubiegłego roku i złożone zostało w miejsce dokumentu tej samej natury, sporządzonego przed dwoma laty na nazwisko pani Klary Magdaleny Forestier. Jestem w posiadaniu tego pierwszego testamentu, który – w razie sprzeciwu ze strony rodziny – będzie mógł posłużyć za dowód, że wola pana hrabiego de Vaudrec nie uległa żadnej zmianie. Magdalena, bardzo blada, spoglądała na podłogę. Jerzy, zdenerwowany, kręcił końce wąsów. Po chwili milczenia notariusz podjął: – Jest rzeczą zrozumiałą, że pani Du Roy nie może przyjąć tego zapisu bez zgody szanownego pana. Du Roy podniósł się i oświadczył sucho: – Proszę o czas do namysłu. Notariusz uśmiechnął się. Skłoniwszy głowę, rzekł uprzejmie: – Pojmuję skrupuły, które nie pozwalają panu zdecydować się od razu. Muszę dodać, że siostrzeniec pana hrabiego de Vaudrec, który dzisiejszego ranka zapoznał
się z ostatnią wolą swego wuja, oznajmił, iż gotów jest ją uszanować, o ile z wymienionej sumy otrzyma sto tysięcy franków. Moim zdaniem testament jest nie do obalenia, ale ewentualny proces narobi hałasu, którego woleliby państwo może uniknąć. Opinia ludzka bywa często tak nieżyczliwa. W każdym razie pragnąłbym dowiedzieć się, jaka będzie pańska odpowiedź, przed sobotą, dobrze? Jerzy skinął głową: – Dobrze, proszę pana – a następnie złożył ceremonialny ukłon, przepuścił żonę, która przez cały czas zachowywała milczenie, i wyszedł z miną tak wyniosłą, że notariusz przestał się uśmiechać. Kiedy znaleźli się w domu, Du Roy zamknął gwałtownie drzwi i rzucił kapelusz na łóżko. – Byłaś kochanką Vaudreka? Magdalena zdejmowała woalkę; wzdrygnęła się i odwróciła: – Ja? Och! – Tak, ty. Nie zapisuje się całego majątku kobiecie, z którą nic… Zaczęła drżeć tak, że nie mogła wyjąć szpilek przytrzymujących przezroczysty materiał. Po chwili namysłu wyjąkała wzburzona: – Daj spokój… daj spokój… jesteś niemądry… jesteś… jesteś… Przecież ty sam… niedawno… przecież sam miałeś nadzieję, że on ci coś zostawi. Jerzy stał tuż obok niej i śledził grę jej twarzy jak sędzia, który stara się podchwycić najlżejszy objaw załamania się oskarżonego. Oświadczył, akcentując każde słowo: – I owszem… mógł był zostawić coś mnie… mnie, twojemu mężowi… mnie, swojemu przyjacielowi… rozumiesz?… Ale nie tobie… nie tobie, swojej przyjaciółce… nie tobie, mojej żonie. To ogromna różnica, zasadnicza… z punktu widzenia konwenansów… i opinii. Teraz Magdalena spoglądała na niego uparcie i w sposób szczególny, sondowała go wzrokiem, jakby chciała coś wyczytać z jego oczu, dotrzeć do tego nieznanego dna, którego nigdy nie udaje się nam przeniknąć i które majaczy nam zaledwie w przelotnych chwilach, kiedy człowiek traci kontrolę nad sobą i jak przez uchylone drzwi odsłania tajemnicze wnętrze swego ducha. Powiedziała wolno: – Zdaje mi się jednak, że gdyby… że uznano by co najmniej za równie dziwny zapis tej wagi uczyniony przez niego… tobie. – A to dlaczego? – zapytał porywczo. – Dlatego – odparła, zawahała się i podjęła znów – dlatego, że jesteś moim mężem… że znasz go ostatecznie dopiero od niedawna… a ja żyłam z nim w przyjaźni od bardzo dawna… dlatego, że jego pierwszy testament, sporządzony za życia Forestiera, już wówczas czynił mnie jedynym spadkobiercą.
Jerzy zaczął chodzić tam i z powrotem wielkimi krokami. – Nie możesz tego przyjąć – oświadczył. – Doskonale – odparła obojętnie. – Ale w takim razie nie mamy co czekać do soboty, dajmy od razu znać panu Lamaneur. Zatrzymał się przed nią i znów wpatrywali się w siebie, usiłując dotrzeć aż do nieprzeniknionej tajemnicy swoich serc i myśli, nieustępliwym, choć niemym pytaniem obnażyć przed sobą sumienia – utajona walka dwóch istot, które żyją obok siebie, ale się nie znają, podejrzewają się nawzajem, węszą, śledzą, lecz nie potrafią dotrzeć do błotnistego dna swoich dusz. I nagle szepnął jej prosto w twarz: – No przyznaj się, że byłaś kochanką Vaudreka. Wzruszyła ramionami: – Nie bądź głupcem… Vaudrec był do mnie bardzo przywiązany, bardzo… ale nic poza tym… nigdy. Tupnął nogą: – Kłamiesz! To niemożliwe! – A jednak tak jest – odparła spokojnie. Z powrotem zaczął spacerować, a później zatrzymał się ponownie: – Wytłumacz mi wobec tego, dlaczego tobie właśnie zapisał cały majątek? – To bardzo proste – odparła z miną nonszalancką i obojętną. – Jak sam mówiłeś niedawno, nie miał innych przyjaciół oprócz nas, a raczej oprócz mnie, gdyż znał mnie od dziecka. Moja matka była damą do towarzystwa u jego krewnych. Odwiedzał mnie stale, a ponieważ nie miał naturalnych spadkobierców, pomyślał o mnie. Nie przeczę, że może kochał się we mnie trochę. Ale jakaż kobieta nie była kochana w ten sposób? Nie przeczę, że może właśnie to uczucie, tajone, skrywane, podsunęło mu moje imię w chwili, gdy sporządzał testament. Dlaczegóżby nie? W każdy poniedziałek przynosił mi kwiaty. Nie dziwiło cię to, a przecież tobie ich nie przynosił, prawda? Z tej samej przyczyny zapisuje mi dzisiaj cały swój majątek, którego nie miał komu zapisać. Byłoby bardzo dziwne, gdyby zostawił go tobie. Z jakiej racji? Kim byłeś dla niego? Mówiła tak swobodnie i z takim spokojem, że Jerzy zaczął się wahać. – Wszystko jedno – podjął. – Nie możemy przyjąć tego spadku na takich warunkach. Skutki okazałyby się opłakane. Wiadomo, co pomyśleliby ludzie, zaczęłyby się plotki, stałbym się pośmiewiskiem. Koledzy są dostatecznie zazdrośni, tylko czekają na okazję, żeby się do mnie przyczepić. Bardziej niż ktokolwiek muszę dbać o swój honor i dobre imię. Nie mogę pozwolić na to, aby moja żona przyjęła zapis tej natury od człowieka, o którym krążyły już pogłoski, że jest jej kochankiem. Forestier zgodziłby się może na coś takiego, ale ja nie. – W takim razie zrzeknijmy się, mój drogi – szepnęła łagodnie. – Będziemy mieli o milion mniej w kieszeni, i to wszystko.
Spacerował w dalszym ciągu i rozmyślał teraz głośno. Chociaż nie zwracał się bezpośrednio do żony, słowa jego przeznaczone były dla niej. – I owszem… o milion… trudno… Nie rozumiał, robiąc ten testament, jaki brak taktu i poszanowania dla konwenansów okazuje. Nie zdawał sobie sprawy, w jakiej fałszywej i śmiesznej pozycji mnie postawi… W życiu o wszystkim decydują niuanse… Powinien był mnie zostawić połowę i wszystko byłoby w porządku. Usiadł, założył nogę na nogę i kręcił końce wąsów jak w chwilach zmartwienia, niepokoju i rozterki. Magdalena wzięła do ręki robótkę i wybierając włóczki, oświadczyła: – Ja nie mam tu nic do powiedzenia. Ty sam musisz rozważyć tę sprawę. Przez dłuższy czas nie odpowiadał, a wreszcie rzucił z wahaniem: – Ludzie nigdy nie pojęliby tego, że Vaudrec uczynił cię jedyną spadkobierczynią, a ja przystałem na to. Przyjąć ten majątek w taki sposób byłoby z twojej strony… przyznaniem się do niedozwolonego związku, a z mojej do haniebnego przymykania na to oczu. Rozumiesz, jak tłumaczono by nasz postępek? Trzeba znaleźć jakiś wybieg, zręcznie zamaskować całą sprawę. Na przykład rozpuścić wiadomość, że podzielił majątek między nas dwoje – połowę zapisał tobie, a połowę mnie. – Nie rozumiem, jak można by to zrobić – zapytała – skoro testament sporządzony został formalnie. – To bardzo proste – odparł. – Mogłabyś odstąpić mi połowę spadku w drodze darowizny między żyjącymi. Nie mamy dzieci, więc nic nie stoi na przeszkodzie. A zamknęlibyśmy tym usta ludzkiej złośliwości. – W dalszym ciągu nie rozumiem – dorzuciła z odrobiną zniecierpliwienia – jak moglibyśmy zamknąć usta ludzkiej złośliwości, skoro testament istnieje już przecież, podpisany przez Vaudreka. – Czy musimy pokazywać go wszystkim i rozlepiać na murach? – podjął gniewnie. – Niemądra jesteś, daję słowo. Powiemy, że hrabia de Vaudrec rozdzielił między nas swój majątek po połowie, i koniec… Nie możesz przyjąć tego zapisu bez mojej zgody. Otóż ja zgodzę się jedynie pod warunkiem podziału, bo to uchroni mnie od śmieszności. Spojrzała na niego przenikliwie. – Jak chcesz. Ja jestem gotowa. Wówczas wstał i na nowo podjął swą wędrówkę. Wydawało się, że znów ogarnęły go wątpliwości; unikał teraz wzroku żony. – Nie… – monologował – stanowczo nie… może lepiej wyrzec się zupełnie… to by się nazywało postąpić z godnością… bez zarzutu… honorowo… No, ale przecież w ten sposób też nie damy powodu do żadnych domysłów, absolutnie do żadnych. Nawet najbardziej podejrzliwym nie zostanie nic, jak skłonić głowę. Zatrzymał się przed Magdaleną: – Słuchaj, kochanie, jeśli chcesz, to pójdę teraz sam do Lamaneura, żeby zasięgnąć
jego rady i wyjaśnić mu całą sprawę. Wytłumaczę mu moje zastrzeżenia i powiem, iż doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie podzielić spadek – ze względu na konwenanse, żeby nie dawać powodu do plotek. Z chwilą gdy ja przyjmuję połowę, jasne jest, że nikt nie ma prawa do żadnych uśmieszków. To tak, jakbym oświadczył głośno: „Moja żona przyjmuje, ponieważ ja przyjmuję, ja, jej mąż, sędzia jej uczynków”. W przeciwnym razie byłby skandal. – Jak chcesz – szepnęła tylko Magdalena. Wówczas wdał się w dłuższe rozważania: – Tak, podział pół na pół wszystko doskonale wyjaśni. Dziedziczymy po przyjacielu, który nie chciał wprowadzać między nas żadnych różnic, nie chciał, aby jedno miało być uprzywilejowane, a drugie pokrzywdzone, który nie chciał, aby jego zapis wyglądał na oświadczenie: „To lub tamto z nich jest mi bliższe”. Wolał panią, to oczywiste, ale zostawiając majątek zarówno pani, jak i panu, chciał dowieść niezbicie, że jego sympatia była wyłącznie platoniczna. I możesz być pewna, że gdyby pomyślał o tym, tak by właśnie postąpił. Nie zastanowił się, nie przewidział następstw swego kroku. Tak jak mówiłaś przed chwilą, to tobie przynosił co tydzień kwiaty i tobie chciał pozostawić ostatnie po sobie wspomnienie, nie zdając sobie sprawy… – Już mi to wytłumaczyłeś – przerwała mu z odcieniem irytacji. – Zrozumiałam. Nie musisz tyle mówić na ten temat. Idź zaraz do notariusza. – Masz rację, idę – bąknął, czerwieniąc się. Wziął kapelusz i już na odchodnym: – A siostrzeńca postaram się pozbyć za pięćdziesiąt tysięcy, co? – Nie – odparła wyniośle. – Daj mu sto tysięcy, tak jak się tego domaga. A jeśli chcesz, każ je odliczyć z mojej części. – Ależ skąd, podzielimy to między siebie – szepnął, nagle zawstydzony. – Jak damy po pięćdziesiąt tysięcy każde, to i tak zostanie nam jeszcze okrągły milion. – A potem dorzucił: – No to do zobaczenia, moja mała Mad. I udał się do notariusza, aby mu wyjaśnić posunięcie, które, jak twierdził, przyszło do głowy jego żonie. Następnego dnia podpisali akt darowizny między żyjącymi, na mocy którego Magdalena Du Roy odstępowała mężowi pięćset tysięcy franków. Kiedy wychodzili z kancelarii, Jerzy, ponieważ pogoda dopisywała, zaproponował, żeby przeszli się pieszo aż na bulwary. Pełen względów i uprzejmości dla żony, okazywał jej niezwykłą serdeczność. Śmiał się, wszystko go cieszyło, gdy tymczasem ona była chmurna i zamyślona. Był chłodny dzień jesienny. Ludzie szli szybkim krokiem, jak gdyby im się spieszyło. Du Roy zaprowadził żonę przed wystawę, gdzie tak często oglądał upragniony chronometr. – A może chciałabyś coś z biżuterii? – zapytał.
– Jak uważasz – odparła obojętnie. Weszli. – Co wolisz, naszyjnik, bransoletę czy kolczyki? – zapytał. Widok złotych drobiazgów i drogich kamieni zwyciężył jej pozorny chłód. Roziskrzonym i ciekawym wzrokiem przebiegała oszklone gablotki pełne klejnotów. I nagle, ogarnięta pożądaniem: –Spójrz, jaka ładna bransoletka! Był to łańcuszek dziwacznego kształtu; każde ogniwo zdobił inny kamień. – W jakiej cenie jest ta bransoletka? – zapytał Jerzy. – Trzy tysiące – odparł jubiler. – Jeśli odstąpi mi ją pan za dwa pięćset, biorę zaraz. Tamten zawahał się, a później odpowiedział: – Nie mogę, proszę pana. – Niech pan posłucha – podjął Du Roy – dołoży pan jeszcze ten chronometr za tysiąc pięćset, to razem będzie cztery tysiące; płacę gotówką. Zgoda? Jeżeli nie, to idę gdzie indziej. Jubiler, z początku niezdecydowany, przystał wreszcie. – No cóż, niech będzie. Dziennikarz dał mu swój adres i dorzucił: – Na chronometrze każe pan wygrawerować moją cyfrę: J.R.C. ozdobnymi literami, a nad tym koronę barona. Zaskoczona tym Magdalena rozchmurzyła się, a kiedy wychodzili ze sklepu, wzięła go pod rękę z pewną czułością. Wydał jej się rzeczywiście zręczny i zdecydowany. Teraz, kiedy miał już majątek, potrzebny mu był tytuł – to jasne. – Pan baron może być pewny, że nie zrobię mu zawodu, wszystko będzie gotowe na czwartek – kłaniał się kupiec. Minęli Wodewil. Szła tam jakaś nowa sztuka. – Jeżeli masz ochotę – powiedział – to pójdziemy dziś wieczorem do teatru, dowiem się, czy są loże. Dostali jeszcze wolną lożę i wzięli ją. – A może byśmy tak zjedli kolację w restauracji? – dorzucił. – Och, bardzo chętnie! Był szczęśliwy jak udzielny władca i zastanawiał się, co by tu jeszcze wymyślić. – A gdybyśmy tak wstąpili do pani de Marelle i poprosili ją, aby spędziła z nami ten wieczór? Mówiono mi, że jej mąż jest w Paryżu. Z przyjemnością uścisnąłbym mu rękę. Poszli. Jerzy, który obawiał się nieco spotkania z kochanką, rad był bardzo, że obecność żony uchroni go od scen. Ale Klotylda zdawała się o niczym nie pamiętać i nakłoniła męża, aby przyjął zaproszenie.
Kolacja upłynęła bardzo wesoło, a cały wieczór był rozkoszny. Jerzy i Magdalena wrócili do domu bardzo późno. Lampy gazowe były już pogaszone. Aby oświetlić stopnie, dziennikarz zapalał od czasu do czasu zapałkę. Na półpiętrze, w błysku zapałki ukazały się w lustrze ich twarze, dwie jasne plamy pośród ciemności schodów. Wyglądali jak zjawy, które za chwilę rozpłyną się w nocy. Du Roy podniósł rękę, aby dobrze oświetlić ich odbicia, i powiedział, śmiejąc się triumfalnie: – Oto milionerzy.
XV Od dwóch miesięcy podbój Maroka był faktem dokonanym. Francja, pani Tangeru, miała w swym posiadaniu całe wybrzeże afrykańskie od Morza Śródziemnego do Trypolitanii i zagwarantowała dług nowo zaanektowanego kraju. Powiadano, że dwóch ministrów zarobiło na tym około dwudziestu milionów i niemal na głos wymieniano przy tym nazwisko Laroche-Mathieugo. Co do Waltera, to nie było w Paryżu osoby, która by nie wiedziała, że przy jednym ogniu upiekł dwie pieczenie naraz – zarobił trzydzieści do czterdziestu milionów na pożyczce i osiem do dziesięciu milionów na kopalniach miedzi i rud żelaza oraz na olbrzymich terenach, które nabył za pół darmo w przededniu wyprawy, a następnie odsprzedał towarzystwom kolonizacyjnym. W ciągu paru dni stał się jednym z władców świata, jednym z owych wszechpotężnych finansistów, możniejszych niż królowie, jednym z tych, przed którymi – coś tam jąkając – trzeba ugiąć karku, z tych, którzy z ludzkiego serca dobywają wszystko, co w nim jest niskie, podłe i zawistne. Nie był już teraz Żydem Walterem, dyrektorem podejrzanego banku i pisma o złej sławie, deputowanym, o którym szeptano, że macza palce w różnych paskudztwach. Był panem Walterem, bogatym Izraelitą. I zapragnął to pokazać. Wiedząc, że książę de Carlsbourg, właściciel jednego z najładniejszych pałacyków na Faubourg-Saint-Honoré, z ogrodem wychodzącym na Pola Elizejskie, znajduje się w ciężkiej sytuacji materialnej, zaproponował mu, że w ciągu dwudziestu czterech godzin odkupi od niego tę nieruchomość wraz z całym urządzeniem, nic w nim nie zmieniając. Ofiarował za nią trzy miliony. Książę, znęcony wysokością sumy, przystał na propozycję. Następnego dnia Walter przeprowadził się do nowych apartamentów. Wówczas przyszedł mu do głowy inny pomysł, pomysł godny zdobywcy, który chce zawojować Paryż, pomysł na miarę Bonapartego. Całe miasto podziwiało w owym czasie wielki obraz malarza węgierskiego, Karola Markowicza, wystawiony w salonie sztuki Jakuba Lenoble’a i przedstawiający Chrystusa idącego po morzu. Krytycy oświadczyli entuzjastycznie, że jest to najwspanialsze arcydzieło epoki. Walter kupił je za pięćset tysięcy franków i zabrał do siebie, kładąc tym samym tamę zaciekawieniu zwiedzających i skłaniając Paryż do zajęcia się jego osobą, do nagan albo pochwał. Następnie podał do wiadomości w gazetach, że zaprosi ludzi z wyższych sfer, aby umożliwić podziwianie dzieła zagranicznego mistrza i odeprzeć zarzut, że zagarnął je wyłącznie dla siebie. Dom jego będzie otwarty. Każdy, kto zechce, będzie mógł przyjść. Wystarczy
okazać zaproszenie przy wejściu. Zaproszenie zredagowano w ten sposób: Państwo Walterowie mają zaszczyt prosić o przybycie do nich w dniu trzydziestego grudnia między godziną dziewiątą a dwunastą w nocy i obejrzenie płótna Karola Markowicza Chrystus idący po morzu, oświetlonego e l e k t r y c z n i e. Dodane malutkimi literami post scriptum zawiadamiało, iż „po północy odbędą się tańce”. Ci, którzy zechcą zostać, zostaną i spomiędzy nich Walterowie wyłuskają przyszłe znajomości. Inni obejrzą obraz, pałacyk i gospodarzy z ciekawością światowców, zuchwałą lub obojętną, i odejdą, jak przyszli. Ale papa Walter wiedział dobrze, że później wrócą, jak wracali do jego braci Izraelitów, którzy zdobyli majątek. Niech tylko wszyscy ci utytułowani golcy, których nazwiska wymienia się w gazetach, zjawią się raz w jego domu! A zjawią się, żeby zobaczyć, jak wygląda człowiek, który w ciągu sześciu tygodni zarobił pięćdziesiąt milionów; a zjawią się po to również, by zobaczyć i porachować innych przybyłych; zjawią się wreszcie, ponieważ okazał na tyle dobrego smaku i zręczności, aby zaprosić ich do podziwiania chrześcijańskiego malowidła u siebie, syna Izraela. Zdawał się mówić do nich: „Widzicie, zapłaciłem pięćset tysięcy franków za arcydzieło o treści religijnej Chrystusa idącego po morzu Markowicza. I arcydzieło to zostanie u mnie, w domu Żyda Waltera, na zawsze”. W wielkim świecie, świecie książąt i Jockey-klubu, dyskutowano szeroko na temat owego zaproszenia, które ostatecznie do niczego przecież nie zobowiązywało. Można się tam wybrać, tak jak chodzi się oglądać akwarele u pana Petit. Walterowie nabyli arcydzieło; zapraszają do siebie, aby wszyscy mogli je podziwiać. Nic naturalniejszego. Od dwóch tygodni Życie Francuskie zamieszczało każdego ranka notatkę o wieczorze artystycznym trzydziestego grudnia i starało się rozpalić ogólną ciekawość. Triumf szefa doprowadzał Du Roya do pasji. Wymusiwszy od żony pięćset tysięcy franków, sądził, że zdobył fortunę, a tymczasem teraz, kiedy porównywał te nędzne tysiączki z deszczem milionów spadłym wokół niego, a z którego nie potrafił skorzystać, znów dochodził do wniosku, że jest żałosnym biedakiem. Jego zawistny gniew wzrastał. Miał pretensje do całego świata, do Walterów, których przestał odwiedzać, do żony, która wprowadzona w błąd przez Laroche’a odradziła mu kupno papierów marokańskich, a przede wszystkim do ministra, który go oszukał, wysługiwał się nim i bywał w jego domu dwa razy w tygodniu. Jerzy służył mu jako sekretarz, agent i wyraziciel jego myśli, a kiedy pisał pod jego dyktando, przychodziła mu chwilami szalona ochota, by zadusić tego triumfującego fircyka. Jako minister Laroche odnosił mierne sukcesy i chcąc zachować tekę, nie
zdradzał się, że jest wypchana złotem. Ale Du Roy wyczuwał to złoto w słowach tego karierowicza bardziej teraz wyniosłych, w nonszalancji jego gestów bardziej wyzywającej, w jego twierdzeniach śmielszych teraz i w jego niezmąconej pewności siebie. U państwa Du Roy Laroche królował; zajął miejsce hrabiego de Vaudrec, odziedziczył po nim stałe dni wizyt, a do służby zwracał się jak drugi pan domu. Jerzy tolerował go, drżąc wewnętrznie jak pies, który ma ochotę gryźć, ale nie śmie. Często jednak zachowywał się jak gbur i impertynent wobec Magdaleny; wzruszała ramionami i traktowała go jak niegrzeczne dziecko. Dziwiła się zresztą tym jego niehumorom i powtarzała: – Nie rozumiem cię. Wiecznie tylko się skarżysz, a przecież pozycję masz doskonałą. Odwracał się od niej i nie odpowiadał. Oświadczył, że na proszony wieczór do szefa nie pójdzie i że w ogóle nie ma zamiaru pokazywać się więcej u tego parszywego Żyda. Od dwóch miesięcy pani Walterowa pisywała do niego codziennie, błagając go, by ją odwiedził, by wyznaczył jej spotkanie, gdzie zechce, żeby – jak twierdziła – mogła oddać mu siedemdziesiąt tysięcy franków uzyskane dla niego. Nie odpowiadał jej i rzucał do ognia te listy pełne rozpaczy. Nie dlatego, że zrezygnował ze swojej części zysku, ale chciał doprowadzić ją do ostateczności, złamać pogardą, zdeptać. Była za bardzo bogata! Chciał okazać swą dumę. W dniu wystawy, kiedy Magdalena tłumaczyła mu, że źle robi, nie idąc na nią, odparł: – Nie zawracaj mi głowy! Zostaję w domu. Po kolacji oświadczył jednak nagle: – Lepiej odrobić tę pańszczyznę. Przebierz się szybko. Spodziewała się tego. – Za kwadrans będę gotowa – powiedziała. Ubrał się, zrzędząc, i nawet we fiakrze dawał upust swojej żółci. Podwórze pałacyku Carlsbourgów oświetlały w czterech rogach cztery okrągłe lampy elektryczne przypominające cztery małe, niebieskawe księżyce. Wspaniały dywan zaściełał schody wysokiego ganku, a na każdym stopniu stał służący w liberii, nieruchomy i sztywny jak posąg. – Co za bufonada! – szepnął Du Roy. – Bądź cicho i bierz z nich przykład – odpowiedziała mu żona. Weszli do wnętrza i oddali ciężkie okrycia lokajom, którzy podeszli, by je odebrać. Wiele pań w towarzystwie mężów również zdejmowało futra. Słychać było szepty: – Bardzo tu ładnie! Bardzo ładnie! Olbrzymi westybul obity był gobelinami przedstawiającymi przygodę Marsa i Wenus. Z prawej i z lewej strony biegły ku górze dwa rozgałęzienia monumentalnej
klatki schodowej łączącej się na pierwszym piętrze. Ich poręcze, arcydzieło z kutego żelaza, o starych, przygasłych złoceniach, rzucały delikatne błyski na stopnie z czerwonego marmuru. Przy wejściu do salonów dwie dziewczynki przebrane za błazenki, jedna w różowej, a druga w niebieskiej sukience, podawały paniom kwiaty. Pomysł uznano za uroczy. Salony były już pełne. Większość kobiet była w strojach spacerowych, aby podkreślić, że przybyły tu jak na każdą inną prywatną wystawę. Te, które miały zamiar zostać na balu, ukazywały nagie ramiona i piersi widoczne w głębokim wycięciu sukien. Pani Walterowa stała w drugiej sali, otoczona przyjaciółkami, i odpowiadała na ukłony gości. Wiele osób nie znało jej wcale i przechadzało się jak po muzeum, nie troszcząc się o gospodarzy. Kiedy dostrzegła Du Roya, wszystka krew uciekła jej z twarzy. Uczyniła taki ruch, jakby chciała wyjść mu naprzeciw, a potem znieruchomiała w oczekiwaniu. Złożył ceremonialny ukłon, gdy tymczasem Magdalena zasypywała ją czułościami i komplementami. Jerzy zostawił żonę w towarzystwie szefowej i wmieszał się w tłum, żeby posłuchać, co mówią. Nie wątpił, że nasłucha się złośliwości. Pięć salonów ciągnęło się rzędem. Obite były kosztowną materią, włoskimi haftami lub wschodnimi dywanami o rozmaitych odcieniach i różnorodnej ornamentyce. Na ścianach wisiały obrazy dawnych mistrzów. Szczególny podziw budził mały salonik Louis XVI, rodzaj buduaru obitego bladoniebieskim jedwabiem w różowe bukieciki. Niskie pozłacane mebelki, kryte podobną co na ścianach materią, zachwycały subtelnością rysunku. Jerzy dostrzegł znane sobie znakomitości, diuszesę de Terracine, hrabiego i hrabinę de Ravenel, generała księcia d’Andremont, śliczniutką markizę des Dunes, tych wszystkich wreszcie, których widuje się na wernisażach. Ktoś chwycił go za ramię i czyjś młody, rozradowany głosik szepnął mu do ucha: – Ach, nareszcie się pan zjawił, niedobry Piękny Panie! Dlaczego nie przychodził pan do nas tak długo? Była to Zuza Walterówna. Spod obłoku jasnych włosów patrzyły na niego oczy z delikatnej emalii. Ucieszony, że znów ją widzi, szczerze uścisnął jej rękę. A później, w formie usprawiedliwienia: – Nie mogłem. Tyle miałem zajęcia od dwóch miesięcy, że nie bywałem nigdzie. – To niedobrze – ciągnęła poważnym tonem. – To bardzo niedobrze, bardzo niedobrze. Sprawia nam pan wielką przykrość, mamusi i mnie, bo obydwie przepadamy za panem. Co do mnie, to nie mogę się bez pana obejść. Jak pana nie ma, nudzę się wręcz nieprawdopodobnie. Mówię to panu prosto w oczy, żeby pan wiedział, że nie ma prawa tak znikać. Niech mi pan poda ramię, ja sama pokażę panu
Chrystusa idącego po morzu, to jest tam w głębi, za oranżerią. Tatuś umieścił go tam, żeby każdy musiał przejść przez cały dom. Nie do wiary wprost, jak tatuś pyszni się tym pałacykiem. Szli wolno pośród tłumu gości. Odwracano się, by przyjrzeć się temu ładnemu chłopcu i tej czarującej laleczce. – Ładna parka! I zabawna, daję słowo – rzucił jakiś znany malarz. „Gdybym naprawdę umiał pokierować moim losem – rozmyślał Jerzy – to z nią byłbym się ożenił. Przecież to było możliwe! Dlaczego od razu na to nie wpadłem? Dlaczego dałem się złapać tamtej? Co za szaleństwo! Człowiek zawsze postępuje zbyt pochopnie, nie zastanawia się dostatecznie nad tym, co robi”. I gorzka zawiść sączyła się kropla po kropli w jego serce, jak żółć zatruwająca wszelką radość i zohydzająca życie. – Niech pan przychodzi często, Piękny Panie – mówiła Zuza – teraz, jak tatuś jest taki bogaty, będziemy wyprawiać niestworzone rzeczy. Będziemy się bawić jak szaleni. Idąc za biegiem swych myśli, odparł: – Och! teraz wyjdzie pani za mąż. Poślubi pani jakiegoś pięknego księcia, z fortuną trochę nadszarpniętą, i przestaniemy się widywać. – Och, nie! Jeszcze nie! – wykrzyknęła szczerze. – Ja chcę kogoś, kto by mi się podobał, kto by mi się bardzo podobał, kto by mi się podobał pod każdym względem. Jestem wystarczająco bogata na dwoje. Uśmiechał się uśmiechem ironicznym i wyniosłym i zaczął jej wymieniać nazwiska mijających ich ludzi z najwyższych sfer, którzy sprzedali swoje przerdzewiałe tytuły córkom finansistów, takim jak ona, i teraz żyli z daleka od żon lub blisko, ale wolni, bezwstydni, znani i cieszący się poważaniem. – Nie upłynie nawet pół roku, jak da się pani złapać na tę przynętę – zakończył. – Zostanie pani markizą, diuszesą lub księżną i będzie pani patrzeć na mnie z bardzo wysoka, moja panienko. Oburzała się, uderzała go wachlarzem po ręce, zaklinała się, że wyjdzie za mąż tylko w zgodzie ze swym sercem. – Zobaczymy, zobaczymy, za bardzo jest pani bogata – śmiał się szyderczo. – Ale pan także odziedziczył przecież jakiś spadek – powiedziała. Rzucił krótkie „och” na znak politowania. – Jest też o czym mówić! Zaledwie dwadzieścia tysięcy franków renty. Cóż to jest jak na obecne czasy. – Ale pana żona też coś odziedziczyła. – I owszem. Razem odziedziczyliśmy milion. Czterdzieści tysięcy dochodu rocznie. Nawet na powóz nam nie wystarczy. Weszli do ostatniego salonu, przed nimi znajdowała się oranżeria, obszerny ogród zimowy, pełen wysokich drzew z ciepłych krajów i kęp niezwykłych kwiatów pod
nimi. Zagłębiając się w tę ciemną zieleń, którą światło spryskiwało srebrzystą ulewą, czuło się ciepłe tchnienia wilgotnej ziemi i jakieś ociężałe wonie. Miało się dziwne wrażenie czegoś sztucznego, drażniącego nerwy i obezwładniającego. Stąpali po dywanach zupełnie podobnych do mchu, między gęstym szpalerem krzewów. Nagle Du Roy zauważył po lewej stronie, pod szerokim sklepieniem palm, basen z białego marmuru, tak duży, że mógł służyć do kąpieli; po brzegach siedziały cztery wielkie łabędzie z holenderskiego fajansu, a z ich rozchylonych dziobów spływała woda. Dno basenu wysypane było złotym piaskiem. Pływały tam jakieś olbrzymie czerwone ryby, dziwaczne monstra chińskie o wyłupiastych oczach i niebieskawej po brzegach łusce, rodzaj mandarynów wód; błąkając się po tym złotym tle, przypominały egzotyczne hafty z tamtych stron. Dziennikarz zatrzymał się z bijącym sercem. „Oto prawdziwy luksus” – mówił sobie. „Oto stosowne apartamenty. Innym udało się zamieszkać w takich! Dlaczego mnie miałoby się nie udać?” Rozmyślał o sposobach urzeczywistnienia swych pragnień, nie widział ich pod ręką i zżymał się na swoją bezsilność. Jego towarzyszka milczała zadumana. Spojrzał na nią z ukosa i pomyślał raz jeszcze: „A wystarczyłoby ożenić się z tą laleczką z krwi i kości”. Nagle Zuza ocknęła się jakby. – Uwaga – powiedziała, przepchnęła Jerzego przez grupkę ludzi zagradzających drogę i skierowała go gwałtownie w prawo. Pośród kępy dziwnych roślin wyciągających swe drżące liście rozwarte niby dłonie o wąskich palcach, widniała postać mężczyzny, idącego po morzu. Robiło to niebywałe wrażenie. Obraz, którego ramy zakrywała ruchoma zieloność, wydawał się czarną wyrwą odsłaniającą w perspektywie rzeczy niezwykłe i przejmujące. Trzeba było dobrze się przyjrzeć, aby je ogarnąć. Rama przecinała przez środek barkę, w której siedzieli apostołowie, ledwo oświetleni ukośnymi promieniami latarni trzymanej przez jednego z nich, usadowionego na burcie. Całe światło skierowane było na zbliżającego się Jezusa. Chrystus wysuwał nogę, a fala słała się ulegle i pieszczotliwie pod stopy, które ją uśmierzały. Wszystko było mroczne wokół Boga-Człowieka. Tylko gwiazdy migotały na niebie. W nikłym blasku latarni trzymanej przez tego, który wskazywał Chrystusa, twarze apostołów zdawały się pełne najgłębszego zdumienia. Było to rzeczywiście dzieło mistrzowskie i nieoczekiwane, jedno z tych, które wstrząsają naszym umysłem i pogrążają go w rozmyślaniu na długie lata. Ludzie oglądający obraz trwali najpierw w milczeniu, odchodzili zadumani i dopiero potem rozprawiali o jego wartości artystycznej. Du Roy, przyjrzawszy się przez chwilę, oświadczył: – To przyjemnie móc sobie pozwolić na takie cacka.
Żeby uniknąć poszturchiwania przez napierających ludzi, odszedł, nadal prowadząc Zuzę pod rękę i przyciskając lekko ramieniem jej małą dłoń. – Napije się pan kieliszek szampana? – zapytała. – Chodźmy do bufetu. Powinniśmy znaleźć tam tatusia. I wrócili powoli przez wszystkie salony, coraz szczelniej zapełniające się publicznością, rozkołysaną, swobodną, elegancką publicznością wystaw, koncertów i przedstawień. Nagle Jerzemu wydało się, że usłyszał: – To Laroche i pani Du Roy. – Te słowa musnęły mu ucho, jak jakiś odległy dźwięk przyniesiony przez wiatr. Skąd dochodziły? Rozejrzał się i rzeczywiście dojrzał żonę idącą pod rękę z ministrem. Rozmawiali cicho, uśmiechnięci, zapatrzeni w siebie. Był przeświadczony, że na ich widok rozlegają się szepty, i poczuł gwałtowną i bezsensowną chęć, żeby rzucić się na nich z pięściami. Magdalena ośmieszała go. Przyszedł mu na myśl Forestier. Może ludzie mówią teraz: „Ten rogacz Du Roy”. Kimże była? Sprytną parweniuszką bez większych możliwości. Składano mu wizyty, ponieważ się go obawiano, ponieważ wszyscy czuli, że jest silny, ale na pewno nie przebierano w słowach, rozmawiając o tej dziennikarskiej parze małżeńskiej. Nie zajdzie daleko z tą kobietą, która wnosi do jego domu coś podejrzanego i nie przestaje się kompromitować, której sposób bycia zdradza intrygantkę. Będzie dla niego kulą u nogi. Ach, gdyby domyślił się tego wcześniej, gdyby był wiedział – nie na takie wody byłby się wypuścił! Nie o taką stawkę byłby grał, ale o Zuzię! I to dopiero byłaby gra warta świeczki! Jakże mógł być tak ślepy, aby tego nie rozumieć? Weszli do sali jadalnej, olbrzymiej, o marmurowych kolumnach i ścianach pokrytych starymi gobelinami. Walter dostrzegł swego felietonistę i pospieszył uścisnąć mu rękę. Był pijany radością: – Widział pan? Zuza, wszystko mu pokazałaś? Ale tłumy, prawda, Piękny Panie? Widział pan księcia de Guerche? Był tu przed chwilą i pił poncz. A potem rzucił się w stronę senatora Rissolin, który ciągnął za sobą żonę, trochę oszołomioną i obwieszoną świecidełkami, jak buda jarmarczna. Jakiś pan ukłonił się Zuzie, jakiś wysoki, szczupły mężczyzna z blond faworytami, łysawy, o wyglądzie i manierach światowca, bo takie rzeczy od razu rzucają się w oczy. Jerzy usłyszał, jak wymieniano jego nazwisko: markiz de Cazolles – i nagle poczuł, że jest zazdrosny. Od kiedy znała tamtego? Od czasu gdy jej ojciec zrobił fortunę, zapewne. Jerzy domyślał się w nim kandydata na męża. Ktoś ujął go pod ramię. Był to Norbert de Varenne. Stary poeta obnosił swoje tłuste włosy i zniszczony frak z wyrazem obojętności i znużenia. – Oto, co nazywamy fetą – powiedział. – Niedługo zaczną się tańce; a potem
wszyscy pokładą się spać i grzeczne dziewczynki będą zadowolone. Niech się pan napije szampana, jest wyśmienity. Kazał napełnić sobie kieliszek i skłoniwszy się Du Royowi, który trzymał swój: – Piję za zwycięstwo ducha nad mamoną. A potem dodał łagodnie: – To nie znaczy, aby cudze miliony mi przeszkadzały ani bym ich komuś zazdrościł. Ale protestuję dla zasady. Jerzy nie słuchał go już. Szukał Zuzy, która zniknęła przed chwilą z markizem de Cazolles, i zostawiwszy nagle Norberta de Varenne, ruszył za nią. Zwarty tłum przy bufecie zatrzymał go. Kiedy zdołał się stamtąd wreszcie wydostać, stanął oko w oko z państwem de Marelle. Z panią spotykał się stale, ale pana nie widział już od dawna. Ten pochwycił obie jego dłonie: – Jakże panu jestem wdzięczny, drogi panie, za radę, jaką dał mi pan za pośrednictwem Klotyldy. Zarobiłem na pożyczce marokańskiej blisko sto tysięcy franków. To panu je zawdzięczam. Pańska przyjaźń jest doprawdy niezwykle cenna. Mężczyźni odwracali się, żeby przyjrzeć się tej eleganckiej i ładnej brunetce. – W zamian za tę przysługę – odparł Du Roy – porywam pańską żonę, a raczej służę jej ramieniem. Małżeństwa zawsze należy rozdzielać. Pan de Marelle skłonił się: – To prawda. Gdybym stracił państwa z oczu, spotkamy się tu za godzinę. – Doskonale. I oboje młodzi, a pan de Marelle za nimi, zagłębili się w tłum. – Szczęściarze z tych Walterów! – powtarzała Klotylda. – Co to jednak znaczy mieć dryg do interesów. – Och, ludzie silni zawsze dopną swego celu, jak nie w ten sposób, to w inny – odparł Jerzy. – Oto dwie panny, które będą miały dwadzieścia do trzydziestu milionów każda – ciągnęła. – Nie mówiąc już o tym, że Zuza jest ładna. Milczał. Jego własna myśl wypowiedziana cudzymi ustami irytowała go. Pani de Marelle nie widziała jeszcze Chrystusa idącego po morzu. Zaproponował, że ją tam zaprowadzi. Zabawiali się, obgadując ludzi, wyśmiewając się z nieznanych twarzy. Minął ich Saint-Potin, obwieszony odznaczeniami, co ich bardzo rozbawiło. Jakiś eksambasador, za nimi, nie miał ich tyle. – To dopiero sałatka towarzyska! – oświadczył Du Roy. Boisrenard, który uścisnął mu rękę, również przyozdobił butonierkę wstążeczką zieloną i żółtą, jaką miał w dniu pojedynku. Wicehrabina de Percemur, olbrzymia i wystrojona, rozmawiała z jakimś księciem w buduarze Louis XVI. – Wytworne sam na sam – szepnął Jerzy.
Ale gdy przechodzili przez oranżerię, znów zobaczył żonę w towarzystwie Laroche-Mathieugo. Siedzieli niemal ukryci za kępą roślin. Zdawali się mówić: „Ponieważ kpimy z opinii, wyznaczyliśmy tu sobie jawne spotkanie”. Pani de Marelle stwierdziła, że Chrystus Karola Markowicza jest bardzo dziwny, i zawrócili. Pan de Marelle gdzieś się zawieruszył. – A cóż Laurynka, nadal jeszcze ma żal do mnie? – zapytał Jerzy. – I owszem, nadal. Nie chce cię widzieć i wychodzi, kiedy jest o tobie mowa. Nie odpowiedział. Gniew dziewczynki bolał go i ciążył mu. Gdzieś w drzwiach złapała ich Zuza, wołając: – Ach, to państwo! Trudno, Piękny Panie, zostanie pan sam. Uprowadzam piękną Klotyldę, żeby jej pokazać mój pokój. I obydwie oddaliły się szybko, prześlizgując się między ludźmi, jak dwie żmije, wijącym się ruchem właściwym kobietom, kiedy znajdą się w tłumie. Niemal w tej samej chwili rozległ się szept: – Jerzy! – Była to pani Walterowa. Podjęła bardzo cicho: – Och! jakiż pan jest okrutny! Ileż mi pan zadaje niepotrzebnego bólu! Prosiłam Zuzę, żeby zabrała tę, która panu towarzyszyła, bo chciałam zamienić z panem parę słów. Niech pan posłucha… ja muszę… muszę porozmawiać z panem dziś wieczorem… albo… albo… nie domyśla się pan nawet, co zrobię. Niech pan przejdzie do oranżerii. Na lewo są drzwi prowadzące do ogrodu. Niech pan idzie aleją na wprost, tam przy końcu jest altana. Niech pan poczeka na mnie jakieś dziesięć minut. Jeżeli pana nie będzie, przysięgam, że zrobię skandal, tutaj, zaraz! – Za dziesięć minut będę w miejscu wskazanym przez panią – odparł wyniośle. I rozłączyli się. O mało się jednak nie spóźnił, gdyż Jakub Rival ujął go za ramię i bardzo podniecony zaczął mu opowiadać mnóstwo rzeczy, zasłyszanych pewnie przy bufecie. Du Roy zostawił go wreszcie spotkanemu w przejściu panu de Marelle i uciekł. Musiał uważać, aby nie dostrzegli go żona i Laroche. Udało mu się jednak przejść niepostrzeżenie, gdyż tamci oboje wydawali się bardzo czymś zajęci, i znalazł się w ogrodzie. Chłód powietrza przeniknął go jak lodowata kąpiel. „Do licha, nabawię się kataru” – pomyślał i owiązał sobie szyję chustką do nosa, jak krawatem, a potem ruszył powoli aleją. W pierwszej chwili, wyszedłszy z jaskrawo oświetlonych salonów, źle widział. Po prawej i lewej stronie dostrzegał bezlistne krzewy; ich drobne gałązki drżały, przeplecione płowymi błyskami padającymi z okien pałacyku. Pośrodku drogi zauważył jakiś biały kształt i pani Walterowa, z odkrytymi ramionami, z odkrytą piersią, wyjąkała z drżeniem: – Ach, więc jesteś! Powiedz, czy ty chcesz mnie zabić? – Proszę cię, tylko bez dramatów – odparł spokojnie – bo inaczej zaraz sobie pójdę. Chwyciła go za szyję i z ustami przy ustach mówiła:
– Co ja ci takiego zrobiłam? Postępujesz ze mną jak nędznik! Co ja ci takiego zrobiłam? Usiłował ją odsunąć: – Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, omotałaś włosy na guzikach mojej kamizelki i o mało nie doprowadziło to do zerwania między mną a żoną. Stała chwilę zaskoczona, a potem pokręciła głową przecząco. – Twoja żona wcale by się tym nie przejęła! To widocznie któraś z twoich kochanek zrobiła ci scenę. – Nie mam kochanek. – Zamilcz. Dlaczego nie odwiedzasz mnie już nawet? Dlaczego nie przyjdziesz choćby raz na tydzień na kolację? Ach, jakże ja strasznie cierpię; kocham cię tak, że nie ma już we mnie innych myśli prócz myśli o tobie; gdziekolwiek spojrzę, widzę ciebie; boję się otworzyć usta, bo stale mam na wargach twoje imię! Wiem, że tego nie rozumiesz! Wydaje mi się, że pochwyciły mnie jakieś szpony, omotała jakaś sieć, och, sama nie wiem już co. Wspomnienie o tobie, zawsze obecne, dławi mnie za gardło, rozdziera coś w mojej piersi, podcina mi nogi, że ledwo mam siłę chodzić. I trwam tak cały dzień nieruchomo jak zwierzę, siedzę na krześle i myślę o tobie. Spoglądał na nią ze zdziwieniem. Nie był to już ten sam swawolny podlotek, którego znał kiedyś, ale kobieta doprowadzona do ostateczności, zrozpaczona, gotowa na wszystko. W głowie zaświtał mu pewien niejasny projekt. – Moja droga – odparł – miłość nie jest wieczna. Ludzie schodzą się, a potem rozchodzą. Taka sytuacja, jak między nami, staje się wręcz nie do zniesienia. Mam już tego zupełnie dosyć. Oto cała prawda. O ile jednak potrafisz być rozsądna, przyjmować mnie i traktować jak przyjaciela, będę przychodził tak jak dawniej. Zdobędziesz się na to? Oparła obnażone ramiona na barkach Jerzego i szepnęła: – Zdobędę się na wszystko, byle tylko cię widywać. – Umawiamy się więc – powiedział – że jesteśmy przyjaciółmi, niczym więcej. – Niech i tak będzie – wykrztusiła, a potem, wyciągając ku niemu usta: – Jeszcze jeden pocałunek… ostatni. – Nie – odmówił łagodnie. – Trzeba dotrzymywać warunków. Odwróciła się i otarła dwie łzy, a potem wyciągając zza wycięcia sukni paczkę banknotów, związanych jedwabną różową wstążeczką, podała ją Jerzemu: – Masz, to twoja część zysku z tej transakcji marokańskiej. Tak się cieszyłam, że zdobyłam to dla ciebie, weź… Próbował odmawiać: – Nie, nie wezmę tych pieniędzy! Wówczas zbuntowała się: – Ach, tego nie możesz mi teraz zrobić! To jest twoje, tylko twoje! Jeżeli nie
weźmiesz, wrzucę to do rynsztoka. Nie zrobisz mi tego, prawda, Jerzy? Wziął od niej zwitek i wsunął do kieszeni. – Wracajmy – powiedział – jeszcze dostaniesz zapalenia płuc. – Och, gdyby! – szepnęła. – Gdybym tak mogła umrzeć! Ujęła jego dłoń, złożyła na niej pocałunek pełen namiętności, szaleństwa, rozpaczy i uciekła w stronę pałacyku. Jerzy wracał powoli, zamyślony. Później wszedł do oranżerii z czołem dumnie podniesionym, z uśmiechem na ustach. Żony i Laroche’a już nie zastał. Tłum gości przerzedził się, widać było, że towarzystwo nie zamierza zostać na balu. Dostrzegł Zuzę pod rękę z siostrą. Podeszły do niego, zapraszając go do pierwszego kadryla, którego miał tańczyć również hrabia de Latour-Yvelin. – A to kto znowu? – zdziwił się. – To najnowszy przyjaciel mojej siostry – odparła złośliwie Zuza. Róża zaczerwieniła się i szepnęła: – Niedobra jesteś, Zuziu, ten pan jest tak samo moim przyjacielem, jak i twoim. – Już my się rozumiemy – uśmiechnęła się tamta. Rozgniewana, Róża odwróciła się i odeszła. Du Roy ujął poufale za łokieć młodą dziewczynę stojącą obok niego i powiedział swoim pieszczotliwym głosem: – Niech pani posłucha, maleńka, czy wierzy pani, że jestem naprawdę pani przyjacielem? – Ależ tak, Piękny Panie. – Ma pani do mnie zaufanie? – Całkowite. – Przypomina sobie pani, co mówiłem pani niedawno? – W związku z czym? – W związku z pani małżeństwem, a raczej z mężczyzną, którego pani poślubi. – Tak. – Otóż – obieca mi pani jedną rzecz? – Tak, ale co? – Że za każdym razem, gdy ktoś będzie prosił o pani rękę, porozumie się pani ze mną i nie powie „tak”, zanim nie wysłucha mego zdania. – Dobrze. – Ale niech to będzie nasz sekret. Ani słowa mamusi ani tatusiowi. – Ani słowa. – Przyrzeka pani? – Przyrzekam. Nadszedł Rival, zaaferowany: – Tatuś prosi panią, bo zaczyna się bal.
– Chodźmy, Piękny Panie – powiedziała. Ale on odmówił. Chciał wynieść się stąd jak najprędzej, aby móc rozważyć wszystko w samotności. Zbyt wiele rzeczy pojął teraz. Zaczął szukać żony. Po pewnym czasie dostrzegł ją przy bufecie; piła czekoladę w towarzystwie jakichś dwóch nieznajomych panów. Przedstawiła im męża, nie wymieniając mu ich nazwisk. – Wracamy? – Kiedy tylko zechcesz. Wzięła go pod rękę i ruszyli z powrotem wyludniającymi się salonami. – Gdzie jest szefowa? – spytała. – Chciałabym się z nią pożegnać. – Lepiej nie. Starałaby się zatrzymać nas na balu, a ja mam już dosyć. – To prawda, masz rację. Przez całą drogę powrotną milczeli. Skoro jednak tylko znaleźli się w sypialni, Magdalena, nie zdejmując nawet woalu, powiedziała z uśmiechem: – Mam dla ciebie niespodziankę. – Cóż takiego? – mruknął z irytacją. – Zgadnij. – Nie mam ochoty się wysilać. – Pojutrze pierwszy stycznia, prawda? – I owszem. – Dzień noworocznych podarunków. – I owszem. – Oto podarunek dla ciebie, który Laroche wręczył mi u Walterów. I podała mu małe czarne pudełko, przypominające puzderka na klejnoty. Otworzył je obojętnie i zobaczył krzyż Legii Honorowej. Przybladł nieco, a potem uśmiechnął się i oświadczył: – Wolałbym dziesięć milionów. To nie kosztowało go wiele. Magdalena spodziewała się wybuchu radości i ten chłód zirytował ją: – Nie pojmuję doprawdy, co się z tobą stało. Nic cię teraz nie zadowala. – Ten człowiek spłaca jedynie długi wobec mnie – odparł spokojnie. – A i tak daleko mu jeszcze do spłacenia. Zdziwiona intonacją jego głosu, podjęła: – Przyznasz, że w twoim wieku legia to jest jednak coś! – To zależy – oświadczył. – Mógłbym mieć już dzisiaj znacznie więcej. Wziął pudełko, postawił je otwarte na komodzie i przyglądał się przez chwilę ułożonej w nim błyszczącej gwieździe. Potem zamknął je z powrotem i położył się spać, wzruszając ramionami. Dziennik Urzędowy z dnia pierwszego stycznia podał rzeczywiście do wiadomości, iż w uznaniu położonych przez niego szczególnych zasług pan Prosper Jerzy Du Roy został mianowany kawalerem Orderu Legii Honorowej. Nazwisko wypisane było oddzielnie, co sprawiło Jerzemu większą przyjemność niż samo odznaczenie.
W godzinę po przeczytaniu tej nowiny, która stała się publiczna, otrzymał bilecik od szefowej. Błagała go, żeby przyszedł do niej z żoną jeszcze tego samego dnia na kolację, gdyż chce uczcić to wyróżnienie. Wahał się przez chwilę, a potem, wrzuciwszy do ognia liścik, pisany w formie dwuznacznej, powiedział do Magdaleny: – Pójdziemy dziś na kolację do Walterów. Zdziwiła się. – A to co? Zdawało mi się, że nie masz zamiaru pokazywać się u nich więcej? – Zmieniłem zdanie – odparł tylko. Zastali szefową samą w buduarze Louis XVI, gdzie przyjmowała bliższych znajomych. Ubrana na czarno, miała przypudrowane włosy, co dodało jej wiele uroku. Z daleka wyglądała na starszą panią, z bliska na kobietę młodą, a kiedy jej się było dobrze przyjrzeć, na wdzięczną pułapkę dla oka. – Nosi pani po kimś żałobę? – zapytała Magdalena. – I tak, i nie – odparła smutnie. – Nie straciłam nikogo z bliskich, ale jestem w tym wieku, kiedy nosi się już żałobę po swoim życiu. Włożyłam ją dziś po raz pierwszy. Od tej pory będę ją nosić w sercu. „Czy aby wytrwa w tym postanowieniu” – pomyślał Du Roy. Kolacja upłynęła w nastroju nieco mrocznym. Tylko Zuza paplała bez przerwy. Róża wydawała się zamyślona. Dziennikarzowi składano gratulacje. Po kolacji towarzystwo przechadzało się, gawędząc, po salonach i oranżerii. Du Roy szedł na końcu z szefową. W pewnej chwili zatrzymała i ujęła go za ramię: – Niech pan posłucha… – powiedziała cicho. – Taka rozmowa nie powtórzy się już między nami nigdy więcej. Ale niech mnie pan odwiedzi czasem, panie Jerzy. Widzi pan, nie zwracam się już do pana po imieniu. Nie potrafię jednak żyć bez pana, nie potrafię. To dla mnie tortura przekraczająca wszelkie wyobrażenie. Widzę pana przed sobą, czuję w moim sercu, w moim ciele dzień i noc. To tak, jakby dał mi się pan napić trucizny, która mnie zżera. Nie potrafię. Nie. Nie potrafię. Zgadzam się być dla pana już tylko starą kobietą. To miały panu powiedzieć moje siwe włosy. Ale niech pan przychodzi tutaj, niech pan przychodzi tutaj od czasu do czasu, jako przyjaciel. Ujęła go za rękę i ściskała ją, miażdżyła, wbijała mu paznokcie. – Zawarliśmy przecież umowę – odparł spokojnie. – Po cóż wracać do tego znowu? Widzi pani, że ledwo otrzymałem jej list, zaraz przyszedłem. Walter, który szedł przodem z córkami i Magdaleną, czekał na Du Roya koło Chrystusa idącego po morzu. – Niech sobie pan wyobrazi – powiedział z uśmiechem – że wczoraj zastałem moją żonę na klęczkach przed tym obrazem, jak w kaplicy. Modliła się. A tom się dopiero uśmiał! – Ten Chrystus uratuje mą duszę – odparła pani Walterowa z siłą, głosem, w którym wibrowało tajone uniesienie. – Za każdym razem, kiedy nań patrzę, odchodzę umocniona i pokrzepiona.
I zatrzymując się naprzeciw Chrystusa idącego po morzu, szepnęła: – Jakiż on piękny! Jak ci ludzie się go boją i jak go kochają! Spójrzcie, państwo, na jego głowę, na jego oczy! Jakiż on jest prosty i zarazem nie z tego świata. – Ależ on jest podobny do pana, Piękny Panie! – wykrzyknęła Zuza. – Słowo daję, że jest podobny do pana! Gdyby pan miał brodę albo gdyby on jej nie miał, bylibyście zupełnie tacy sami! Och! to uderzające! Poprosiła, żeby stanął obok obrazu, i wszyscy stwierdzili podobieństwo. Każdy się dziwił. Walterowi wydawało się to wręcz niezrozumiałe. Magdalena oświadczyła z uśmiechem, że Jezus jest bardziej męski. Pani Walterowa trwała bez ruchu, wpatrując się w twarz kochanka obok twarzy Chrystusa, i pobladła tak, że bielsza była od swoich siwych włosów.
XVI Przez resztę zimy państwo Du Roy często odwiedzali państwa Walterów. Jerzy zachodził do nich nawet co parę dni na kolację, Magdalena twierdziła bowiem, że jest zmęczona, i wolała zostawać w domu. Piątek był jego stałym dniem i szefowa nie zapraszała na ten wieczór nikogo; należał on do Pięknego Pana, do niego wyłącznie. Po kolacji grano w karty, karmiono chińskie ryby, bawiono się jak w rodzinnym gronie. Parokrotnie – za jakimiś drzwiami, pod osłoną drzew w oranżerii lub w jakimś ciemnym kącie – pani Walterowa chwytała nagle młodego człowieka w objęcia i przyciskając go z całych sił do piersi, rzucała szeptem: – Kocham cię… kocham cię… kocham cię i umieram od tego… – Ale on odsuwał ją chłodno i odpowiadał sucho: – Jeżeli znów pani zacznie, nie pokażę się więcej. Pod koniec marca rozeszły się pogłoski o małżeństwie obu sióstr. Powiadano, że Róża ma poślubić hrabiego de Latour-Yvelin, a Zuza markiza de Cazolles. Obaj panowie byli obecnie stałymi gośćmi Walterów i przysługiwały im specjalne względy i uprawnienia. Jerzego i Zuzę łączył rodzaj swobodnej, braterskiej zażyłości. Gawędzili całymi godzinami, wyśmiewali się ze wszystkich i odnosiło się wrażenie, iż czują się ze sobą doskonale. Nigdy już nie wracali do tematu ewentualnego małżeństwa młodej panny ani nie mówili o pretendentach do jej ręki. Pewnego przedpołudnia szef przyprowadził Du Roya na obiad. Po skończonym posiłku pani Walterowa musiała rozmówić się z jakimś dostawcą. Wówczas Jerzy powiedział do Zuzy: – Chodźmy nakarmić czerwone ryby. Wzięli ze stołu po sporym kawałku bułki i poszli do oranżerii. Wzdłuż marmurowego obramowania basenu leżały poduszki, aby można było uklęknąć i przyglądać się rybom. Młodzi ludzie kręcili w palcach kulki i pochylając się jedno obok drugiego nad wodą, rzucali je do basenu. Znęcone tym ryby nadpłynęły, poruszając ogonem, bijąc płetwami, przewracając wielkimi, wypukłymi oczami. Okręcały się w kółko, dawały nurka za tonącą zdobyczą i znów podpływały ku górze po nową. Pyski tych dziwacznych potworów rozwierały się śmiesznie, ruchy były raptowne i szybkie; od wysypanego złotym piaskiem dna sylwetki ich odcinały się jaskrawą czerwienią. Jak płomienie migotały w przezroczystej wodzie lub, zatrzymując się, ukazywały niebieską wypustkę swoich łusek. Jerzy i Zuza widzieli swoje twarze w wodzie i uśmiechali się do tego odbicia. Nagle mężczyzna powiedział cicho: – To nieładnie mieć sekrety przede mną, panno Zuzo.
– O czym pan mówi, Piękny Panie? – zapytała. – Nie przypomina pani sobie obietnicy danej mi właśnie tutaj, tamtego wieczora przed balem? – Nie! – Że zapyta się mnie pani o zdanie za każdym razem, kiedy ktoś będzie prosił o pani rękę? – No i? – No i ktoś już o nią poprosił. – Któż to taki? – Pani wie dobrze. – Nie, daję panu słowo! – Wie pani, wie! Ten zarozumialec markiz de Cazolles. – Po pierwsze nie jest zarozumialcem. – Możliwe, ale jest głupi, zrujnowany grą w karty i wyniszczony rozpustą. Piękna partia dla pani, takiej ładnej, takiej świeżej i takiej inteligentnej. – Co on panu zawinił? – spytała z uśmiechem. – Mnie? Nic. – Czyżby? A jednak wcale nie jest taki, jak pan mówi. – Jak to nie! To głupiec i intrygant. Odwróciła się nieco i przestała patrzyć w wodę. – Co się panu stało, nie rozumiem? – Stało się… stało się… że jestem o panią zazdrosny – oznajmił takim tonem, jakby wydzierano mu z dna duszy jakąś tajemnicę. Zuza nie zdziwiła się zbytnio. – Pan? – Tak, ja! – Proszę! A to dlaczego? – Dlatego, że jestem w pani zakochany, o czym pani doskonale wie, niepoczciwa! Wówczas odparła surowo: – Pan jest szalony, Piękny Panie! – Wiem, że jestem szalony – podjął. – Czyż powinienem wyznawać to pani, ja, człowiek żonaty, pani, młodej dziewczynie? Jestem więcej niż szalony: dopuszczam się niecnego uczynku! Nie ma dla mnie nadziei i ta myśl odbiera mi rozsądek. Kiedy słyszę, że pani ma wyjść za mąż, ogarnia mnie czasem taka wściekła rozpacz, że gotów byłbym mordować! Musi mi pani to wybaczyć, panno Zuzo. Zamilkł. Ryby, które nie dostawały już chleba, ustawiły się nieruchomym rzędem, jak angielscy żołnierze, i spoglądały na pochylone twarze tych dwojga, którzy przestali się nimi zajmować. – Szkoda, że pan jest żonaty – szepnęła młoda dziewczyna na pół ze smutkiem, a na pół ze śmiechem. – Ale cóż? Nic na to nie poradzimy! Trudno!
Obrócił się ku niej gwałtownie i powiedział z twarzą blisko jej twarzy: – A gdybym był wolny, wyszłaby pani za mnie? – I owszem, Piękny Panie – odparła z akcentem szczerości – wyszłabym, bo podoba mi się pan o wiele bardziej niż wszyscy inni. Podniósł się i wyjąkał: – Dziękuję… dziękuję… błagam panią, niech pani nie mówi „tak” nikomu! Niech pani poczeka jeszcze troszkę! Błagam panią! Obiecuje mi to pani? – Obiecuję – szepnęła nieco zmieszana, nie rozumiejąc, do czego zmierza. Du Roy cisnął do wody duży kawałek bułki, który wciąż trzymał jeszcze w dłoni, i uciekł, nie żegnając się, jakby stracił głowę. Ryby rzuciły się łapczywie na tę grudę unoszącą się na powierzchni, niepodrobioną palcami, i wpiły w nią swoje żarłoczne paszcze. Ciągnęły ją na drugą stronę basenu, z trzepotem tworzyły żywą kiść, rodzaj wirującego, ruchliwego kwiatu spadłego do wody płatkami na dół. Zuza, zaskoczona, poruszona, wstała i zawróciła powoli. Dziennikarza już nie było. Zjawił się w domu zupełnie spokojny i zapytał zajętej korespondencją Magdaleny: – Czy pójdziesz w piątek na kolację do Walterów? Bo ja idę. Zawahała się: – Nie. Nie czuję się najlepiej i wolałabym zostać w domu. – Jak chcesz – odparł. – Nikt cię nie zmusza. Wziął kapelusz i natychmiast wyszedł z powrotem. Już od dawna szpiegował ją, śledził, znał każdy jej krok. Chwila, której oczekiwał, wreszcie nadeszła. Ton, jakim powiedziała: „Wolałabym zostać w domu”, stanowił wystarczającą wskazówkę. Przez parę następnych dni był miły dla żony. Wydawał się nawet wesoły, co nie zdarzało mu się teraz często. – Znów robisz się sympatyczny – stwierdziła Magdalena. W piątek przebrał się bardzo wcześnie, ponieważ, jak mówił, przed wizytą u szefa miał jeszcze parę spraw do załatwienia. Wyszedł około szóstej, uściskawszy żonę, i udał się na plac Matki Boskiej Loretańskiej, gdzie stały fiakry. Powiedział do woźnicy: – Zatrzymacie się na ulicy Fontaine naprzeciwko numeru siedemnastego i poczekacie, aż dam wam znak. Wtedy zawieziecie mnie do restauracji Pod Bażantem na Lafayette’a. Koń ruszył truchtem, a Du Roy zaciągnął firanki. Znalazłszy się przed bramą swojego domu, nie spuszczał z niej oka. Po dziesięciu minutach oczekiwania zobaczył Magdalenę, jak wyszła i skierowała się w stronę zewnętrznych bulwarów. Kiedy się oddaliła, wysunął głowę przez okienko i zawołał: – Jazda!
Fiakier ruszył i zawiózł go Pod Bażanta; była to mieszczańska restauracja znana w tej dzielnicy. Jerzy wszedł do ogólnej sali i nie spiesząc się, siadł przy stoliku. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek. O wpół do ósmej, wypiwszy kawę i dwa kieliszki koniaku, wypaliwszy powoli dobre cygaro, wyszedł, przywołał inną dorożkę i kazał zawieźć się na ulicę Rochefoucauld. Nie pytając o nic stróża, wszedł na trzecie piętro domu, który był wskazał, a do służącej, która mu otworzyła, powiedział: – Pan Guibert de Lorme jest u siebie, nieprawdaż? – Tak, proszę pana. Wprowadzono go do salonu, gdzie czekał kilka chwil. Później zjawił się jakiś mężczyzna, wysoki, udekorowany odznaczeniami, o postawie wojskowego, szpakowaty już, choć jeszcze młody. Du Roy ukłonił mu się i rzekł: – Tak jak przewidywałem, panie komisarzu, żona moja spędza dzisiejszy wieczór z kochankiem w mieszkaniu, jakie wynajęli na ulicy Męczenników. Urzędnik policji skłonił się: – Jestem do pańskiej dyspozycji. – Mamy czas do dziewiątej, nieprawdaż? – podjął Jerzy. – Po upływie tej godziny nie ma pan prawa wejść do prywatnego mieszkania, aby stwierdzić fakt zdrady małżeńskiej? – Tak jest, proszę pana, do godziny siódmej w zimie, a do godziny dziewiątej począwszy od trzydziestego pierwszego marca. Dzisiaj mamy piątego kwietnia, a więc do godziny dziewiątej. – Chodźmy więc, panie komisarzu. Na dole czeka fiakier, możemy wziąć ze sobą agentów, którzy będą panu towarzyszyć, potem postoimy jeszcze chwilę przed drzwiami. Im później wejdziemy, tym większe jest prawdopodobieństwo, że przyłapiemy naszą parę na gorącym uczynku. – Jestem do pańskich usług. Komisarz wyszedł, a potem wrócił w paltocie zakrywającym trójkolorową szarfę. Cofnął się, aby puścić Du Roya przodem. Ale zaprzątnięty swoimi myślami dziennikarz nie chciał wyjść pierwszy i powtarzał: – Ależ proszę… proszę, ja za panem. Wreszcie urzędnik powiedział: – Ja jestem tutaj u siebie, proszę, niech pan wyjdzie pierwszy – tamten zaś natychmiast przekroczył próg, z ukłonem. Udali się najpierw do komisariatu, gdzie trzech policjantów po cywilnemu czekało już na nich, Jerzy uprzedził bowiem, że akcja odbędzie się tego wieczora. Jeden z tych ludzi zajął miejsce na koźle obok woźnicy, a dwóch weszło do fiakra, który ruszył na ulicę Męczenników. – Mam plan mieszkania – mówił Du Roy. – To jest na drugim piętrze. Z
przedpokoju wchodzi się do jadalni, a stamtąd do sypialnego. Pokoje są w amfiladzie. Nie ma innego wyjścia, które umożliwiłoby ucieczkę. O parę kroków dalej mieszka ślusarz i czeka tylko na wezwanie pana komisarza. Kiedy znaleźli się przed wskazanym domem, było dopiero kwadrans po ósmej, w milczeniu czekali więc jeszcze przeszło dwadzieścia minut. Za kwadrans dziewiąta Jerzy odezwał się: – No, to na nas już czas. Weszli na schody, nie zwracając uwagi na portiera, który zresztą nie zauważył ich wcale. Jeden z agentów został na ulicy, aby pilnować wyjścia. Czterej mężczyźni zatrzymali się na drugim piętrze i Du Roy przyłożył najpierw ucho do drzwi, a potem oko do dziurki od klucza. Nie usłyszał i nie zobaczył nic. Zadzwonił. Komisarz powiedział do podwładnych: – Zostańcie tutaj, gotowi na każde wezwanie. Czekali. Po upływie dwóch czy trzech minut Jerzy zadzwonił znów, parokrotnie. Z głębi mieszkania dobiegł jakiś szmer, a potem rozległy się czyjeś lekkie kroki. Ktoś zbliżył się na przeszpiegi. Wówczas dziennikarz zgiętym palcem zastukał głośno we drzwi. Jakiś kobiecy głos, któremu usiłowano nadać inne brzmienie, zapytał: – Kto tam? – W imieniu prawa wzywam do otwarcia drzwi – odparł urzędnik. – Kto pan jest? – powtórzył głos. – Jestem komisarzem policji. Proszę otworzyć albo użyję siły. – Czego pan chce? – ciągnęła kobieta. – To ja – odezwał się Du Roy. – I tak nie uda się wam wymknąć. Lekkie kroki bosych stóp oddaliły się, a za chwilę powróciły znowu. – Jeżeli nie otworzycie, wyważymy drzwi – powiedział Jerzy. Ściskał metalową klamkę, napierając jednocześnie ramieniem. Ponieważ nie było odpowiedzi, pchnął nagle drzwi z taką siłą i tak gwałtownie, że stary zamek ustąpił, zawiasy wyskoczyły i młody człowiek o mało nie wpadł na Magdalenę. Stała w koszuli i halce tylko, z rozpuszczonymi włosami, bosa, ze świecą w ręku. – To ona, mamy ich! – wykrzyknął i rzucił się w głąb mieszkania. Komisarz zdjął kapelusz i udał się za nim. Młoda kobieta, oszołomiona, ruszyła za nimi, oświetlając drogę. Minęli jadalnię, gdzie na nieuprzątniętym stole widniały jeszcze resztki posiłku; puste butelki po szampanie, napoczęty pasztet, kostki kurczęcia, kawałki niedojedzonego chleba. Na talerzach zostawionych na ruchomym stoliku leżały skorupki ostryg. Sypialnia zdawała się nosić ślady spustoszenia, jak po walce. Suknia rzucona była na krzesło, męskie spodnie okrakiem zawieszone na poręczy fotela. U stóp łóżka
leżały przewrócone na bok dwie pary bucików, jedne duże, a drugie małe. Była to typowa sypialnia umeblowanych mieszkań do wynajęcia, pospolita i przesiąknięta ohydną, mdłą wonią hoteli, dobywającą się z firanek, materaców, krzeseł i ścian, wonią wszystkich tych osób, jakie sypiały lub żyły przez dzień czy przez pół roku w tym publicznym pomieszczeniu i zostawiły tutaj odrobinę własnego zapachu, tego zapachu człowieka, który, łącząc się z zapachem ich poprzedników, wytworzył po pewnym czasie ckliwy i nieznośny odór, właściwy wszystkim lokalom tego rodzaju. Talerz z ciastkami, butelka likieru i dwa niewypróżnione jeszcze do dna kieliszki stały na kominku. Duży męski kapelusz zakrywał ozdobę ściennego zegara z brązu. Komisarz obrócił się żywo i spoglądając Magdalenie w oczy, zapytał: – To pani jest Klarą Magdaleną Du Roy, prawowitą małżonką obecnego tu pana Prospera Jerzego Du Roy, publicysty? – Tak, proszę pana – odparła zdławionym głosem. – Co pani tu robi? Nie odpowiedziała. – Co pani tu robi? – podjął urzędnik. – Zastaję panią poza domem, rozebraną prawie do naga, w umeblowanym lokalu. W jakim celu pani tu przyszła? Czekał przez kilka chwil, a ponieważ milczała, dodał: – Ponieważ odmawia pani zeznań, zmuszony jestem sam stwierdzić cel pani przybycia. Na łóżku widać było zarys ciała ukrytego pod prześcieradłem. Komisarz zbliżył się i zapytał: – Proszę pana? Mężczyzna nie poruszył się. Wydawało się, że odwrócony jest plecami, głowę schowaną miał pod poduszkę. Urzędnik dotknął tego, co wyglądało na jego ramię, i podjął: – Proszę, niech mnie pan nie zmusza do użycia siły. Du Roy zbliżył się szybko, chwycił prześcieradło, pociągnął za nie i odrzucając poduszkę, odkrył zbielałą twarz pana Laroche-Mathieugo. Pochylił się nad nim i drżąc od chęci rzucenia mu się do gardła, powiedział przez zaciśnięte zęby: – Niechże pan okaże przynajmniej trochę odwagi w bezeceństwie. – Kto pan jest? – zapytał urzędnik. A ponieważ przerażony kochanek milczał, ciągnął dalej: – Jestem komisarzem policji i proszę pana o podanie nazwiska. Jerzy, dygocąc w zwierzęcej pasji, krzyknął: – Niechżeż pan odpowiada, tchórzu, bo jak nie, to ja wymienię pańskie nazwisko. Wówczas leżący wyjąkał: – Panie komisarzu, nie powinien pan pozwalać, aby ten osobnik mnie znieważał. Z kim mam do czynienia, z nim czy z panem? Komu mam odpowiadać, jemu czy panu? Odnosiło się wrażenie, że w ustach mu zaschło.
– Mnie, wyłącznie mnie – odparł urzędnik. – Pytam, kto pan jest? Tamten milczał. Ściskał kurczowo prześcieradło pod szyją i toczył przerażonym wzrokiem. Jego malutkie, sterczące do góry wąsiki wydawały się zupełnie czarne na pobladłej twarzy. – A więc nie chce pan odpowiedzieć? – podjął komisarz. – Wobec tego będę zmuszony pana aresztować. W każdym razie proszę wstać. Przesłucham pana, jak się pan ubierze. Tamten poruszył się na łóżku i szepnął: – Ależ ja nie mogę tak, wobec pana… – Dlaczego? – zapytał urzędnik. – Dlatego, że jestem… jestem… goły – wyjąkał mężczyzna. Du Roy wybuchnął szyderczym śmiechem, podniósł koszulę leżącą na podłodze i cisnął ją na posłanie, wołając: – Niech pan wstaje!… Skoro mógł się pan rozebrać wobec mojej żony, to może pan się ubrać wobec mnie. A potem odwrócił się i podszedł z powrotem do kominka. Magdalena odzyskała zimną krew i widząc, że wszystko stracone, nie dbała więcej o nic. W oczach jej błyszczało zuchwałe wyzwanie. Zwitkiem papieru zapaliła, jak na uroczyste przyjęcie, dziesięć świec w ohydnych kandelabrach stojących na rogach kominka. Potem oparła się o marmurowe obramowanie i wyciągając bosą stopę w stronę przygasłego ognia, przy czym jej ledwo trzymająca się na biodrach halka podjechała z tyłu do góry, wyjęła z różowego etui papierosa i zapaliła go. Komisarz, który czekał, aż jej współtowarzysz wstanie z łóżka, podszedł do niej. Zapytała go zaczepnie: – Często spełnia pan podobne funkcje? – Jak mogę najrzadziej – odparł z powagą. Uśmiechała mu się prosto w nos: – Winszuję, to niezbyt piękne zajęcie. Udawała, że nie patrzy na męża, że go nie dostrzega. Tymczasem pan z łóżka ubierał się. Włożył spodnie, buty i zbliżył się, naciągając kamizelkę. Urzędnik policji zwrócił się w jego stronę: – Może teraz zechce mi pan powiedzieć, kto pan jest? Tamten nie odpowiadał. – W takim razie zmuszony jestem pana aresztować – oznajmił komisarz. Wówczas mężczyzna wykrzyknął: – Proszę mnie nie ruszać! Jestem nietykalny! Du Roy rzucił się ku niemu, jakby chciał powalić go na ziemię, i wycharczał mu w twarz: – Przyłapano pana na gorącym uczynku!… Mogę kazać pana aresztować, jeżeli
zechcę… tak, mogę! A potem wibrującym głosem: – Ten człowiek nazywa się Laroche-Mathieu i jest ministrem spraw zagranicznych. Komisarz policji cofnął się, osłupiały, i wyjąkał: – Doprawdy, czy nie zechce mi pan wreszcie powiedzieć, kto pan jest? Wtedy mężczyzna rzucił głośno i zdecydowanie: – Raz przynajmniej ten łajdak powiedział prawdę! Istotnie, nazywam się LarocheMathieu i jestem ministrem. A później, wyciągając rękę ku piersi Jerzego, na której widniał niewielki czerwony punkt, dorzucił: – A ten nędznik nosi Legię Honorową, którą mu dałem. Du Royowi krew odpłynęła z twarzy. Gwałtownym gestem wyrwał z butonierki płomienistą wstążeczkę i rzucił ją w ogień: – Oto, co warte jest odznaczenie pochodzące od szubrawców pańskiego pokroju! Stali jeden naprzeciw drugiego, niemal się dotykając, doprowadzeni do ostateczności, z zaciśniętymi pięściami, jeden szczupły, z wąsem rozwianym, drugi gruby, z wąsem sterczącym do góry. Komisarz wsunął się żywo między nich i odsunął ich od siebie: – Panowie, proszę się nie zapominać, proszę zachować godność! Zamilkli i odwrócili się na pięcie. Nieruchoma Magdalena paliła z uśmiechem papierosa. – Panie ministrze – podjął urzędnik – zastałem pana samego z obecną tu panią Du Roy. Pan leżał w łóżku, a pani była prawie naga. Ubranie państwa rozrzucone było w nieładzie po pokoju; stanowi to niezbity dowód zdrady małżeńskiej. Nie może pan zaprzeczyć faktom. Jaka jest pańska odpowiedź? – Nie mam nic do powiedzenia – odparł Laroche-Mathieu cicho – proszę spełnić swój obowiązek. Komisarz zwrócił się do Magdaleny: – Czy przyznaje pani, że ten pan jest jej kochankiem? – Nie zaprzeczam – oświadczyła hardo. – Jest moim kochankiem! – To wystarczy. Urzędnik zapisał następnie parę uwag o stanie i rozkładzie mieszkania. Kiedy skończył pisać, minister, który ubrał się już i czekał z paltotem przerzuconym przez rękę i kapeluszem w dłoni, zapytał: – Czy jestem panu jeszcze potrzebny? Co mam robić? Czy mogę opuścić pokój? Du Roy odwrócił się ku niemu i uśmiechnął się wyzywająco: – Ależ po co? My już skończyliśmy. Może się pan położyć z powrotem; zostawiamy państwa samych. I kładąc palec na ramieniu oficera policji: – Chodźmy stąd, panie komisarzu, nie mamy tu już nic do roboty.
Zdziwiony nieco, urzędnik ruszył za nim; w drzwiach pokoju Jerzy zatrzymał się, aby go przepuścić. Tamten odmawiał ceremonialnie. – Proszę, niech pan wyjdzie – nalegał Du Roy. – Proszę bardzo, ja za panem – odparł urzędnik. Wówczas dziennikarz skłonił się i tonem ironicznej uprzejmości: – Nie, tym razem to ja za panem, panie komisarzu, bo tutaj ja jestem prawie jak u siebie. A potem z dyskretną miną zamknął ostrożnie drzwi. W godzinę później Jerzy Du Roy wchodził do redakcji Życia Francuskiego. Pan Walter był tam już, bowiem w dalszym ciągu kierował troskliwie swym dziennikiem, którego zasięg niebywale się rozszerzył i który w znacznej mierze ułatwiał coraz rozleglejsze operacje finansowe, przeprowadzane przez jego bank. Dyrektor podniósł głowę i zapytał: – Proszę, a pan tu skąd? Dziwnie pan jakoś wygląda. Dlaczego nie był pan u nas na kolacji? Skąd pan przychodzi? Młody człowiek, pewien wrażenia, jakie zrobią jego słowa, oświadczył, akcentując każde z nich: – Obaliłem ministra spraw zagranicznych. Tamten sądził, że Jerzy żartuje. – Obalił pan… Co pan opowiada? – Że spowoduję zmianę gabinetu. Oto wszystko! Był już najwyższy czas, żeby przegonić tego łajdaka. Stary, zdumiony, myślał, że jego felietonista wstawił się. – Plecie pan głupstwa – szepnął. – Broń Boże! Przyłapałem pana Laroche-Mathieugo na gorącym uczynku cudzołóstwa z moją żoną. Komisarz policji skonstatował ten fakt. Ministerialny stołek diabli wzięli. Walter, osłupiały, podniósł okulary aż na czoło i zapytał: – Nie kpi pan sobie ze mnie? – Ani trochę. Sam zredaguję odpowiednią notatkę. – Ale czegóż pan chce ostatecznie? – Chcę obalić tego łajdaka, tego nędznika, tę podłą kreaturę! Położył kapelusz na fotelu, a potem dorzucił: – Każdy, kto stanie na mojej drodze, musi się mieć na baczności. Ja nie puszczam niczego płazem. Dyrektor wciąż jeszcze nie pojmował. – No a… pańska żona? – szepnął. – Zaraz jutro rano składam prośbę o rozwód. Może wrócić do świętej pamięci Forestiera. – Pan chce się rozwieść?
– Oczywiście! Wystawiałem się na pośmiewisko. Ale musiałem robić z siebie durnia, żeby ich przychwycić. Udało mi się. Jestem panem sytuacji. Pan Walter nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia; spoglądał na Du Roya wystraszonym wzrokiem, myśląc: „A to dopiero numer z niego! Przed takim lepiej się mieć na baczności!”. – Jestem wolny… – podjął Jerzy. – Mam pewien majątek. W październiku wysunę moją kandydaturę przy wyborach w moich stronach, gdzie jestem bardzo znany. Nie mogłem ani zająć należnego mi stanowiska, ani zdobyć należnego mi szacunku, mając u boku kobietę, która we wszystkich budziła podejrzenia. Złowiła mnie w swoje sidła, jak głupca, i omotała. Ale od kiedy przejrzałem jej grę, miałem ją na oku! Zaśmiał się i dorzucił: – Biedny Forestier był rogaczem… niczego nieświadom, ufny i spokojny. Pozbyłem się tego parszywego spadku, jaki mi zostawił. Mam rozwiązane ręce. Teraz zajdę daleko! Usiadł okrakiem na krześle i powtórzył, jakby marzył na głos: – Zajdę daleko! Papa Walter, z okularami na czole, nie spuszczał z niego oczu i powtarzał w duchu: „To prawda, zajdzie daleko!”. Jerzy podniósł się: – Teraz zredaguję odpowiednią notkę. Trzeba to zrobić dyskretnie. Ale zapewniam pana, że będzie ona straszliwa dla ministra. To człowiek stracony. Nic go nie uratuje. Życie Francuskie nie ma już powodów, by go oszczędzać. Stary wahał się przez chwilę, a później powziął decyzję. – Niech pan pisze – powiedział. – Trudno, sam jest sobie winien.
XVII Upłynęły trzy miesiące. Du Roy uzyskał rozwód. Jego żona powróciła do nazwiska Forestier. Ponieważ państwo Walterowie mieli piętnastego lipca wyjechać do Trouville, postanowiono, że zanim rozstaną się z Jerzym, jeden dzień spędzą razem za miastem. Wybrano czwartek i o dziewiątej rano wyruszono w drogę wielkim podróżnym landem na sześć osób, zaprzężonym w czwórkę koni. Umówiono się, że śniadanie zjedzą w Saint-Germain, w pawilonie Henryka IV. Piękny Pan prosił, aby mógł być jedynym mężczyzną w towarzystwie, gdyż nie znosił obecności i twarzy markiza de Cazolles. W ostatniej chwili Walterowie zdecydowali jednak, że wstąpią po hrabiego de Latour-Yvelin – uprzedzonego w przeddzień – i porwą go niemal prosto z łóżka. Lando mknęło w górę Pól Elizejskich, a potem minęło Lasek Buloński. Pogoda była prześliczna, mimo lata upał nie dokuczał zbytnio. Jaskółki znaczyły na błękicie nieba długie półkoliste smugi, które pozostawały w oczach, gdy ptaki już znikły. Panie siedziały w głębi landa, matka między córkami; panowie zajęli miejsca naprzeciw. Walter między dwoma zaproszonymi panami. Minęli Sekwanę, okrążyli Mont-Valérien, przejechali Bougival i brzegiem rzeki dotarli do Pecq. Hrabia de Latour-Yvelin, jegomość nieco już podstarzały, o długich, miękkich faworytach, rozwiewających się na końcach za najlżejszym tchnieniem (Du Roy mówił o nim, że jego broda efektownie prezentuje się na wietrze), wpatrywał się czule w Różę. Od miesiąca byli zaręczeni. Jerzy, bardzo blady, spoglądał często na Zuzę, również bladą. Ich oczy spotykały się, rozumiały, zawierały przymierze, wymieniały potajemnie jakieś myśli, a potem uciekały od siebie. Pani Walterowa była spokojna, szczęśliwa. Śniadanie trwało długo. Jerzy zaproponował, by – zanim wrócą do Paryża – przejść się po tarasie. Najpierw zatrzymano się, aby podziwiać widok. Całe towarzystwo, ustawione rzędem wzdłuż kamiennej balustrady, rozpływało się w zachwytach nad rozległością horyzontu. U stóp wzgórza Sekwana płynęła w stronę Maisons-Laffite, podobna do leżącego w trawie olbrzymiego węża. Na prawo, na szczycie zbocza, akwedukt w Marly rysował na niebie swój olbrzymi profil gąsienicy na wielkich łapach, a samo Marly ginęło w dole, w gęstej kępie drzew. Na niezmierzonej równinie, rozciągającej się naprzeciw, widać było tu i ówdzie miasteczka. Stawy w Vésinet odcinały się wyraźnymi, czystymi plamami od nikłej zieleni lasku. Na lewo majaczyła w oddali spiczasta dzwonnica w Sartrouville. – Nigdzie na świecie nie ma równie wspaniałej panoramy – oświadczył Walter. –
Nawet w Szwajcarii nie znajdzie się takiej. Następnie ruszyli wolnym krokiem na przechadzkę, aby nacieszyć się trochę tym widokiem. Jerzy i Zuza zostali z tyłu. Kiedy dzieliło ich już parę kroków od reszty towarzystwa, mężczyzna powiedział powściągliwym szeptem: – Ubóstwiam panią. Kocham panią tak, że tracę głowę. – I ja też, Piękny Panie – odparła cichutko. – Jeżeli nie zostanie pani moją żoną – podjął – wyjadę z Paryża, opuszczę ten kraj. – Więc niechże pan spróbuje poprosić tatusia o moją rękę. Może się zgodzi. Zrobił nieznaczny gest zniecierpliwienia: – Nie, powtarzam pani po raz dziesiąty, że to bezcelowe. Pokazano by mi drzwi; wyleciałbym z redakcji; nie moglibyśmy nawet widywać się więcej: oto wszystko, co bym uzyskał, prosząc o pani rękę. Przyrzeczono panią markizowi de Cazolles. Rodzina ma nadzieję, że wreszcie powie pani „tak”. I czeka. – Więc co robić w takim razie? – zapytała. Wahał się, spoglądał na nią z boku: – Czy kocha mnie pani na tyle, aby popełnić szaleństwo? – Tak – odparła zdecydowanie. – Wielkie szaleństwo? – Tak. – Największe, jakie tylko może być? – Tak. – Miałaby pani dość odwagi, aby przeciwstawić się woli rodziców? – Tak. – Naprawdę? – Tak. – Więc istnieje sposób, jedyny sposób! Cała rzecz wyjść musi od pani, a nie ode mnie. Jest pani rozpieszczonym dzieckiem, wolno pani mówić wszystko, nikt nie zdziwi się zbytnio jednej zuchwałości więcej z pani strony. Niech pani posłucha. Dziś wieczorem, po powrocie do domu, pójdzie pani najpierw do mamusi i wyzna jej – ale tylko o ile mamusia będzie sama – że chce pani wyjść za mnie za mąż. Mamusia będzie tym bardzo przejęta i bardzo rozgniewana… – Och! mamusia się zgodzi – przerwała mu Zuza. – Nie – podjął żywo. – Pani jej nie zna. Bardziej ją to rozgniewa i wyprowadzi z równowagi niż pani ojca. Zobaczy pani, i to jak! Ale pani będzie obstawać przy swoim, nie ustąpi; powtórzy pani, że chce wyjść za mąż za mnie i tylko za mnie. Zrobi to pani? – Zrobię. – Po wyjściu od mamusi powie pani to samo ojcu, tonem bardzo poważnym i bardzo zdecydowanym.
– Dobrze, dobrze. A potem? – Otóż właśnie potem sprawa się komplikuje. Jeżeli jest pani zdecydowana, naprawdę zdecydowana, naprawdę, naprawdę, naprawdę zdecydowana zostać moją żoną, moja droga, mała Zuziu… to ja… to ja panią porwę! Zadygotała z radości i o mało nie zaczęła klaskać w ręce: – Och! co za szczęście! Porwie mnie pan? Kiedy mnie pan porwie? Cała zamierzchła poezja porwań nocą, ucieczek karetką pocztową, popasów w oberżach, wszystkie urocze przygody, o jakich czytała, przemknęły jej nagle przez głowę, niby czarodziejski sen bliski urzeczywistnienia. Powtórzyła: – Kiedy mnie pan porwie? Odparł bardzo cicho: – Ależ… dzisiejszego wieczora… dzisiejszej nocy. Zapytała drżąca: – I dokąd pojedziemy? – A, to już mój sekret. Niech się pani dobrze zastanowi nad tym, co pani robi. Niech pani pomyśli, że po tej ucieczce nie pozostanie już pani nic, jak tylko zostać moją żoną! To jedyny sposób, ale… bardzo niebezpieczny… dla pani. – Jestem zdecydowana – oświadczyła. – Gdzie się spotkamy? – Będzie pani mogła wyjść z pałacyku sama? – Tak. Umiem otworzyć furtkę. – Wobec tego koło północy, kiedy stróż już zaśnie, przyjdzie pani na plac Zgody. Będę czekał na panią we fiakrze naprzeciw Ministerstwa Marynarki. – Przyjdę! – Na pewno? – Na pewno! Ujął jej dłoń i ścisnął: – Och! kocham panią! Jaka pani jest dobra i dzielna! Więc nie chce pani wyjść za markiza de Cazolles? – Nie! – A ojciec pani bardzo się gniewał, kiedy powiedziała pani „nie”? – Jeszcze jak! Chciał mnie oddać do klasztoru. – Więc widzi pani, ile energii będzie trzeba. – Mnie energii nie brak. Spoglądała na rozległy horyzont zaprzątnięta myślą o porwaniu. Pojedzie dalej, niż sięga w tej chwili wzrokiem… z n i m!… Zostanie porwana!… Czuła się dumna. Nie zastanawiała się wcale, że może to zaszkodzić jej dobremu imieniu, że może ją spotkać coś haniebnego. Czy wiedziała o tym zresztą? Czy domyślała się choćby? Pani Walterowa odwróciła się i zawołała: – Chodźże tutaj, córeczko. Co tam robisz z Pięknym Panem?
Przyłączyli się do towarzystwa. Mowa była o kąpielach, jako że Walterowie wybierali się niedługo nad morze. Wracali przez Chatou, żeby nie jechać drugi raz tą samą drogą. Jerzy nic nie mówił. Rozmyślał: jeżeli ta mała rzeczywiście zdobędzie się na odwagę, to on nareszcie dopnie swego. Od trzech miesięcy oplątywał ją nieodpartą siecią swojej tkliwości. Zjednywał ją, podbijał, uwodził. Sprawił, że pokochała go tak samo, jak przedtem kochały go inne. Bez trudu zagarnął jej duszyczkę lalki. Najpierw skłonił ją, aby odmówiła panu de Cazolles, a teraz nakłonił ją do ucieczki. Nie było innego wyjścia. Wiedział dobrze, że pani Walterowa nigdy nie zgodziłaby się oddać mu córki. Kochała go jeszcze i będzie kochać go zawsze, z pasją, której nic nie zdoła uśmierzyć. Powstrzymywał ją swym umyślnym chłodem, lecz czuł, że trawi ją namiętność bezsilna i nienasycona. Nigdy nie przełamałby uporu tej kobiety. Nigdy nie oddałaby mu Zuzy. Skoro jednak będzie już miał małą w swoim ręku, daleko, wtedy wstąpi w szranki z jej ojcem, jak równy z równym. Myśląc o tym wszystkim, odpowiadał urywanymi zdaniami na pytania, których nie słuchał. Dopiero po powrocie do Paryża przyszedł, jak się wydawało, do siebie. Zuza również była zamyślona; brzęczące jej w głowie dzwonki czwórki koni nasuwały jej przed oczy niekończącą się drogę w nieśmiertelnym blasku księżyca, mroczne lasy, przydrożne oberże, pośpiech stajennych zmieniających konie, bo wszyscy się przecież domyślą, że ktoś ściga ich oboje. Kiedy lando wjechało na dziedziniec, państwo Walterowie chcieli zatrzymać Jerzego na kolacji. Wymówił się i wrócił do domu. Posilił się trochę i zrobił porządek w swoich papierach, jakby wybierał się w daleką podróż. Spalił kompromitujące listy, inne schował, napisał do paru przyjaciół. Od czasu do czasu spoglądał na zegar, myśląc: „No, tam się dopiero kłębi!”. Gryzł go niepokój. A jeżeli się nie powiedzie? Czegóż jednak mógł się obawiać? On wybrnie z tego tak czy tak. Gra szła jednak, bądź co bądź, o wysoką stawkę! Wyszedł koło jedenastej, błąkał się jakiś czas bez celu, wreszcie wsiadł do fiakra i kazał woźnicy zatrzymać się na placu Zgody, przed arkadami Ministerstwa Marynarki. Od czasu do czasu zapalał zapałkę, żeby spojrzeć na zegarek. Kiedy zobaczył, że zbliża się północ, jego niepokój wzmógł się jeszcze. Co chwila wyglądał przez okienko. Jakiś odległy zegar wydzwonił dwanaście uderzeń, potem jakiś inny, bliżej, potem dwa naraz, potem ostatni, bardzo daleko. Kiedy umilkły, pomyślał: „Koniec. Nie udało się. Nie przyjdzie”. Był jednak zdecydowany czekać aż do rana. W takich wypadkach należy zachować cierpliwość.
Usłyszał, jak zegary wybiły kwadrans po dwunastej, potem wpół, potem trzy na pierwszą, aż wreszcie wszystkie powtórzyły pierwszą, tak jak przedtem obwieściły północ. Nie czekał już, trwał na miejscu, wytężając umysł, aby domyślić się, co mogło się stać. Nagle jakaś kobieta wsunęła głowę przez okienko i zapytała: – To pan, Piękny Panie? Poderwał się, bez tchu. – To pani, panno Zuzo? – To ja. Nie mógł sobie poradzić z otworzeniem dość szybko drzwiczek i powtarzał: – Ach!… to pani… to pani… niech pani wejdzie. Weszła i opadła bezwładnie obok niego. Zawołał woźnicy: – Jazda! – i fiakier ruszył. Nie mówiła nic, dyszała. – No, i jak się wszystko odbyło? – zapytał. Wówczas szepnęła bliska omdlenia: – Och! to było straszne, zwłaszcza z mamą. Drżał zaniepokojony. – Z mamą? A co powiedziała? Niech mi pani opowie. – Och! to było okropne. Weszłam do niej i wyrecytowałam pięknie to, co sobie ułożyłam w głowie. Mama zbladła, a potem krzyknęła: „Nigdy! nigdy!”. Płakałam, gniewałam się, przysięgałam, że nie wyjdę za mąż za nikogo, tylko za pana. Myślałam, że mnie zabije. Zachowywała się tak, jakby postradała zmysły. Oświadczyła, że zaraz nazajutrz oddadzą mnie do klasztoru. Jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim stanie, nigdy! Wtedy wszedł tatuś, bo usłyszał, jak wykrzykuje wszystkie te głupstwa. Nie rozgniewał się tak jak ona, ale oświadczył, że nie jest pan dostatecznie dobrą partią. Ponieważ i ja też się rozzłościłam, krzyczałam jeszcze głośniej niż oni. Na to tatuś powiedział mi, żebym wyszła, z dramatyczną miną, z którą było mu zupełnie nie do twarzy. To mnie ostatecznie nakłoniło, żeby uciec z panem, no i jestem. Dokąd pojedziemy? Objął ją łagodnie i z bijącym sercem chłonął każde jej słowo; budziła się w nim zajadła uraza do tych ludzi. Ale ma w ręku ich córkę! Już on im teraz pokaże! – Jest za późno, żebyśmy zdążyli na pociąg – odparł. – Pojedziemy fiakrem do Sèvres i tam przenocujemy, a jutro wybierzemy się do La Roche-Guyon. To ładne miasteczko nad Sekwaną, między Nantes i Bonnières. – Tak, ale ja nie mam rzeczy. Nie wzięłam nic ze sobą – szepnęła. Uśmiechnął się beztrosko: – Och, już sobie tam jakoś poradzimy na miejscu. Fiakier toczył się ulicami. Jerzy ujął dłoń dziewczyny i całował ją powoli, z szacunkiem. Nie wiedział, co do niej mówić, gdyż nieprzyzwyczajony był do takich
platonicznych czułości. Nagle wydało mu się, że Zuza płacze. – Co się stało, maleńka? – zapytał z przerażeniem. Odparła głosem nabrzmiałym łzami: – Moja biedna mamusia na pewno nie śpi teraz, jeżeli zauważyła, że uciekłam. Istotnie, matka jej nie spała. Gdy Zuza opuściła pokój, pani Walterowa została twarzą w twarz z mężem. Spytała obezwładniona przerażeniem: – Boże, co to ma znaczyć? – To ma znaczyć, że ten intrygant złapał ją na swój lep! – krzyknął Walter z furią. – To jego ręka w tym, że odmówiła Cazolles’owi. Uśmiecha mu się jej posag, ot co! Z wściekłością chodził tam i z powrotem, a po chwili podjął: – Ty sama wiecznie ściągałaś go tutaj, schlebiałaś mu, przymilałaś się, nie wiedziałaś już, jak do niego mówić! Nic tylko od rana do wieczora Piękny Pan i Piękny Pan. No to teraz masz, czegoś chciała! – Ja?… ja go przyciągałam? – szepnęła pobladła. – Tak, ty! – krzyknął jej prosto w nos. – Wszystkieście powariowały na jego punkcie, Marelle, Zuza, wszystkie! Może myślisz, że nie widziałem, że dwóch dni bez niego wytrzymać nie możesz? Wyprostowała się, tragiczna. – Nie pozwolę, aby mówił pan do mnie w ten sposób. Proszę nie zapominać, że nie wychowałam się, tak jak pan, w sklepiku. W pierwszej chwili znieruchomiał ze zdumienia, a później cisnął „psiakrew” pełne pasji i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostawszy sama, instynktownie podeszła do lustra, aby zobaczyć, czy nic się w niej nie zmieniło, do tego stopnia to, co się stało, wydało się jej niemożliwe, monstrualne. Zuza kochała się w Pięknym Panu, a Piękny Pan chciał żenić się z Zuzą! Nie, ona się myli, to nieprawda! Dziewczynka zawróciła sobie głowę tym ślicznym chłopcem, to zupełnie naturalne; miała nadzieję, że dadzą go jej za męża; ot, panieńskie kaprysy! Ale on? on nie mógł współuczestniczyć w tym wszystkim! Rozmyślała, poruszona do głębi, jak to bywa w obliczu wielkich katastrof. Nie, Piękny Pan na pewno nie wiedział nic o wybryku Zuzanny. Dumała długo nad perfidią lub niewinnością tego człowieka, bo i jedno, i drugie było możliwe. Co za nędznik, jeżeli przygotował to posunięcie! I co teraz będzie? Ileż niebezpieczeństw i udręki przeczuwała! Jeżeli nie wiedział o niczym, wszystko da się jeszcze ułożyć. Wywiozą Zuzę na pół roku z Paryża i sprawa skończona. Ale co zrobi, by móc widywać go potem? Gdyż kochała go nadal. Ta namiętność tkwiła w niej ostrzem, którego nie sposób wyrwać. Jeśli miałaby żyć bez niego, wolała umrzeć. Myśl jej błąkała się wśród trwóg i niepewności. Zaczęła odczuwać ból i zamęt w głowie. Szukała po omacku, rozdrażniona, wyprowadzona z równowagi tym, że nic
nie wie. Spojrzała na zegar; było po pierwszej. Powiedziała sobie: – Nie mogę tak zostać, bo oszaleję. Muszę wiedzieć. Pójdę do Zuzy, obudzę ją i wypytam o wszystko. I poszła, bosa, żeby nie robić hałasu, ze świecą w ręku, do pokoju córki. Otworzyła cichutko drzwi, weszła, spojrzała na łóżko. Było zasłane. Nie zrozumiała w pierwszej chwili, pomyślała, że dziewczynka dyskutuje jeszcze z ojcem. Ale natychmiast nasunęło jej się straszliwe podejrzenie i pobiegła do męża. Wpadła do niego blada, bez tchu. Leżał w łóżku i czytał. Zapytał przerażony: – Co takiego? Co ci się stało? Wyjąkała: – Widziałeś Zuzę? – Ja? Nie. Bo co? – Bo ona… bo ona… uciekła… Nie ma jej w pokoju. Jednym susem wyskoczył na dywan, włożył nocne pantofle i bez kalesonów, w powiewającej koszuli pomknął w stronę pokoju córki. Ledwo tylko rzucił okiem, nie miał już żadnych wątpliwości. Uciekła. Osunął się na fotel i postawił lampę na podłodze. Żona podeszła do niego. – No i? – wyjąkała. Nie miał dość sił, aby odpowiedzieć; nie czuł już gniewu, jęknął: – Stało się, ma ją w swoich rękach. Jesteśmy zgubieni. Nie rozumiała: – Jak to, zgubieni? – Teraz musi się już z nią ożenić. Wydała z siebie jakiś zwierzęcy okrzyk. – On? Nigdy! Czyś ty oszalał? – Krzyki nic tu nie pomogą – odparł smutnie. – Porwał ją, zbezcześcił. Jedyne wyjście to dać mu ją teraz za żonę. Jak weźmiemy się do tego umiejętnie, nikt nie dowie się o tym wydarzeniu. – Nigdy! Nigdy nie oddam mu Zuzy! Nigdy się na to nie zgodzę! – powtórzyła zdruzgotana, z drżeniem. – Ależ on ją już ma – szepnął Walter, przygnębiony. – Stało się. Będzie ją trzymał w ukryciu, dopóki nie ustąpimy. Więc żeby uniknąć skandalu, musimy ustąpić natychmiast. Jego żona targana boleścią, której nie mogła wyjawić, powtórzyła: – Nie! nie! Nigdy się na to nie zgodzę! – Ależ tu nie ma co dyskutować – podjął, tracąc cierpliwość. – Trzeba ustąpić, i koniec. Ach! łajdak, a to wystrychnął nas na dudków… Swoją drogą ten człowiek wie, czego chce. Mogliśmy byli znaleźć dla Zuzy kogoś na lepszym stanowisku, ale co do inteligencji i widoków, to wątpię. Ten ma przyszłość przed sobą! Zostanie
deputowanym i ministrem. – Nigdy nie pozwolę, żeby ożenił się z Zuzą – oświadczyła pani Walterowa z dziką energią. – Słyszysz?… nigdy! Rozgniewał się w końcu i – jako człowiek praktyczny – wziął w obronę Pięknego Pana. – Ależ uspokój się wreszcie… Mówię ci, że tak trzeba… że tak być musi. A zresztą, kto wie? Może nie będziemy tego żałować. Z ludźmi tego pokroju nigdy nic nie wiadomo. Widziałaś, jak w trzech artykułach wykończył tego głupca LarocheMathieugo? I z jaką to zrobił godnością! A jego sytuacja, jako męża, wcale nie była łatwa! No, zobaczymy. W każdym razie faktem jest, że ma nas w ręku. Nie mamy innego wyjścia. Miała ochotę krzyczeć, tarzać się po podłodze, wyrywać włosy. Oświadczyła raz jeszcze, głosem pełnym rozpaczy: – Nie dostanie jej… Ja… nie… chcę!… Walter wstał, podniósł lampę i powiedział: – Daję słowo, jesteś tak samo głupia jak wszystkie kobiety. Zawsze kierujecie się uczuciem. Nie umiecie nagiąć się do okoliczności… Jesteście głupie! A ja ci mówię, że ją dostanie… Tak być musi. I wyszedł, człapiąc pantoflami. Przeciął – komiczna zjawa w nocnej koszuli – szeroki korytarz uśpionego pałacyku i zniknął bez szelestu w swoim pokoju. Pani Walterowa stała, rozdarta cierpieniem nie do zniesienia. Nie pojmowała jeszcze zresztą dobrze wszystkiego. Cierpiała tylko. Później wydało jej się, że nie wytrzyma tak w bezruchu aż do rana. Czuła w sobie gwałtowną potrzebę ucieczki, pragnęła biec gdzieś przed siebie, odejść stąd, szukać pomocy, ramienia, które by ją wsparło. Zastanawiała się, do kogo mogłaby się zwrócić. Do jakiego mężczyzny? Nikt nie przychodził jej na myśl. Do jakiegoś księdza? Rzuciłaby mu się do nóg, wyznałaby mu wszystko, powierzyła swój grzech i swą rozpacz. Zrozumiałby, że ten nędznik nie może ożenić się z Zuzą, i przeszkodziłby temu. Potrzeba jej było księdza, natychmiast! Ale gdzie go znaleźć? Dokąd iść? A jednak nie mogła zostać tak dłużej. I nagle przesunął się jej przed oczami, jak wizja, pogodny obraz Chrystusa idącego po morzu. Ujrzała go tak wyraźnie, jakby patrzyła na malowidło. Wzywał ją więc do siebie. Mówił: „Przyjdź do mnie. Klęknij u moich stóp. Ja cię pocieszę i wskażę ci, co masz robić”. Wzięła świecę i udała się do oranżerii. Obraz Chrystusa znajdował się na samym końcu, w małym saloniku oddzielonym oszklonymi drzwiami, aby wilgoć unosząca się z ziemi nie niszczyła płótna. Tworzyło to rodzaj kaplicy w dziwnym lesie. Wszedłszy do zimowego ogrodu, który widywała zawsze tylko w pełnym świetle,
pani Walterowa zaskoczona była jego mroczną głębią. Ciężki oddech egzotycznych roślin wisiał w powietrzu, które wydawało się gęste i z trudem przenikało do płuc w tej plątaninie drzew, zamkniętych pod szklanym sklepieniem, oszałamiało, upajało, sprawiało ból i przyjemność, budziło w ciele uczucie drażniącej rozkoszy i śmierci. Biedna kobieta szła powoli, strwożona ciemnościami, w których błądzący płomyk świecy ukazywał niezwykłe jakieś rośliny o wyglądzie potworów, kształtach żywych istot dotkniętych kalectwem. Nagle zobaczyła Chrystusa. Otworzyła drzwi dzielące go od niej i padła na kolana. Zapamiętała się zrazu w modlitwie, jąkała jakieś słowa miłości, wezwania namiętne i zrozpaczone. Potem, gdy żar modlitewnych błagań przygasł nieco, podniosła oczy i przeniknęła ją trwoga. W drżącym blasku jedynej świeczki oświetlającej obraz od dołu Chrystus wydał się jej tak podobny do Pięknego Pana, że to już nie Bóg, lecz jej kochanek na nią spoglądał. To były jego oczy, jego czoło, wyraz jego twarzy, jego chłód i wyniosłość. Jąkała: – Jezu! Jezu! Jezu! – a imię „Jerzy” cisnęło jej się na usta. Nagle pomyślała, że w tej samej chwili Jerzy bierze, być może, w posiadanie jej córkę. Jest z nią sam, w jakiejś sypialni. On! on! z Zuzą. Powtarzała: – Jezu!… Jezu! – lecz myślała o nich… o córce i o kochanku! Byli sami, w sypialni… teraz, nocą. Widziała ich. Widziała ich tak wyraźnie, że przesłaniali jej sobą postać Chrystusa. Uśmiechali się do siebie. Całowali się. Pokój był ciemny, łóżko na pół odsłonięte. Dźwignęła się, aby podejść ku nim, chwycić córkę za włosy, wyrwać ją z tego uścisku. Złapać ją za gardło, udusić tę córkę, której nienawidziła, która oddawała się temu człowiekowi. Wyciągniętą dłonią dotknęła płótna. Potrąciła o stopy Chrystusa. Wydała głośny okrzyk i upadła do tyłu. Świeca, przewrócona, zgasła. Co działo się później? Długi czas majaczyły jej jakieś rzeczy dziwne i przerażające. Jerzy i Zuza przesuwali się przed jej oczyma, a Chrystus błogosławił ich ohydną miłość. Czuła niejasno, że nie jest u siebie. Chciała się podnieść, uciec, ale nie mogła, obezwładniona jakąś drętwotą. I tylko myśl jej pracowała nadal, zmącona jednak, dręczona straszliwymi majakami w jakimś niezdrowym śnie, dziwacznym, a niekiedy śmiertelnym, jaki sprowadzają na człowieka działające nasennie rośliny z ciepłych krajów, o niepokojących kształtach i intensywnej woni. Z nastaniem dnia znaleziono panią Walterową nieprzytomną, niemal zatrutą przed Chrystusem idącym po morzu. Stan jej był tak poważny, że obawiano się o jej życie. Dopiero następnego dnia odzyskała całkowicie świadomość. Wybuchnęła wówczas płaczem. Służbie wytłumaczono, że Zuza wyjechała niespodziewanie do klasztoru. Pan
Walter odpowiedział na długi list Du Roya, oddając mu rękę córki. Piękny Pan przygotował zawczasu tę epistołę w dniu wyjazdu i wrzucił ją na poczcie, opuszczając Paryż. W słowach pełnych szacunku mówił w niej, że już od dawna kochał młodą dziewczynę, że nigdy nie istniała między nimi żadna zmowa, ale z chwilą, gdy Zuza sama, przez nikogo nie zmuszana, przyszła do niego, aby mu rzec: „Chcę zostać pana żoną”, uważał, iż ma prawo zatrzymać ją, ukryć nawet, aż do czasu, kiedy otrzyma odpowiedź od jej rodziców, których wola znaczyła dlań mniej niż wola narzeczonej. Prosił, aby pan Walter odpisał na poste restante, a jeden z przyjaciół przekaże mu ten list. Gdy tylko dopiął swego, przywiózł Zuzę z powrotem do Paryża i odesłał ją do rodziców, sam powstrzymując się chwilowo od złożenia im wizyty. Spędzili sześć dni nad Sekwaną, w La Roche-Guyon. Nigdy jeszcze młoda dziewczyna nie czuła się tak doskonale. Zabawiała się w pastuszkę. Uchodzili za rodzeństwo (tak bowiem podał Jerzy) i łączyła ich niczym nieskrępowana, lecz czysta zażyłość, rodzaj miłosnego koleżeństwa. Dziennikarz uznał, że lepiej będzie uszanować narzeczoną. Zaraz następnego dnia po przyjeździe kupiła trochę bielizny i odzienia od jakiejś wieśniaczki i w wielkim słomianym kapeluszu, przybranym polnymi kwiatami, łowiła ryby na wędkę. Okolica podobała jej się ogromnie. Znajdowała się tu stara wieża i stary zamek, gdzie można było oglądać prześliczne gobeliny. Jerzy, w bluzie kupionej w miejscowym sklepiku, spacerował z Zuzą brzegiem rzeki lub woził ją łódką. Całowali się co chwila, drżący, ona niewinna jeszcze, a on z trudem powściągając żądze. Miał jednak dość siły, żeby zapanować nad sobą, a kiedy powiedział do niej: „Jutro wracamy do Paryża, ojciec oddał mi pani rękę”, szepnęła naiwnie: „Już? to było takie zabawne być pana żoną!”.
XVIII W mieszkaniu na Konstantynopolitańskiej było ciemno, gdyż Jerzy Du Roy i Klotylda de Marelle spotkawszy się pod drzwiami, weszli tam i zanim dziennikarz zdążył podnieść żaluzje, młoda kobieta odezwała się: – Więc żenisz się z Zuzą Walter, tak? Przyznał się do tego łagodnie i dorzucił: – Nie wiedziałaś o tym? Stała przed nim, rozgniewana i oburzona. – Żenisz się z Zuzą Walter! – ciągnęła. – Nie, tego już za wiele! Tego już doprawdy za wiele! Od trzech miesięcy skaczesz koło mnie na dwóch łapkach, żeby to przede mną ukryć. Wszyscy wiedzą, tylko ja jedna nie. Dowiedziałam się o tym od mojego męża! Du Roy roześmiał się, zmieszany jednak nieco, i położywszy kapelusz na kominku, usiadł w fotelu. Patrząc mu prosto w twarz, powiedziała cicho, z irytacją: – Od chwili, kiedy rozszedłeś się z żoną, przygotowywałeś ten krok, a mnie zachowałeś łaskawie jako kochankę, żeby zapełnić czymś lukę, tak? Och, cóż ty jesteś za wstrętny typek! – Dlaczego? – zapytał. – Miałem żonę, która mnie zdradzała. Przyłapałem ją na gorącym uczynku, dostałem rozwód. Teraz żenię się z inną. Cóż może być prostszego? – Och! jakiż ty jesteś przebiegły i niebezpieczny! – szepnęła ze drżeniem. Uśmiechnął się: – Jestem! Nie chcę być niedołęgą ani głupcem, bo ci zawsze biorą w skórę! Lecz ona ciągnęła swoje: – Powinnam była to od razu wyczuć! Ale nie mogłam uwierzyć, że jesteś aż taki łajdak! Przybrał minę pełną godności: – Proszę cię, licz się ze słowami. Ten protest oburzył ją: – Co? mam jeszcze kłaść rękawiczki? Od kiedy cię znam, postępujesz ze mną jak nędznik i chcesz, żebym teraz o tym nie mówiła? Oszukujesz, kogo się da, wyzyskujesz, kogo się da, jesteś równie niewybredny w swych przygodach, jak w sposobach wyłudzania pieniędzy, i chcesz, żebym traktowała cię jak uczciwego człowieka? Podniósł się, wargi mu drżały: – Przestań albo cię stąd wyrzucę. – Wyrzucisz mnie?… Wyrzucisz mnie?… – bełkotała. – Ty mnie stąd wyrzucisz? … ty?… ty?…
Gniew ją dławił, zabrakło jej głosu. I nagle, jak gdyby bramy jej wściekłości rozwarły się, wybuchnęła: – Wyrzucisz mnie stąd? Więc zapomniałeś, że to ja, od pierwszego dnia, płacę za to mieszkanie? I owszem, przejmowałeś je od czasu do czasu na swój rachunek. Ale kto je wynajął?… Ja… Kto je zatrzymał?… Ja… I ty chcesz mnie stąd wyrzucić? Cicho bądź, ty nicponiu! Myślisz, że nie wiem, jak okradłeś Magdalenę z połowy spadku po Vaudreku? Myślisz, że nie wiem, że spałeś z Zuzą, żeby ją zmusić do małżeństwa… Chwycił ją za ramiona i potrząsnął: – O niej nie wolno ci mówić! Ja ci zabraniam! – Spałeś z nią, wiem o tym! – krzyczała. Wszystko gotów był przyjąć, ale to kłamstwo doprowadzało go do pasji. Prawdy, jakie ciskała mu w twarz, przenikały go dreszczem wściekłości, ale ta nieprawda o dziewczynce, która miała zostać jego żoną, budziła we wnętrzu jego dłoni zajadłą chęć do bicia. – Przestań… uważaj… przestań… – powtórzył, szarpiąc nią jak gałęzią, z której strząsamy owoc. – Spałeś z nią! – zawyła. Włosy miała w nieładzie, usta szeroko otwarte, wzrok szalony. Puścił ją i wymierzył jej policzek tak silny, że upadła pod ścianę. Obróciła się jednak ku niemu i wspierając się na dłoniach, krzyknęła raz jeszcze: – Spałeś z nią! Rzucił się na nią i zaczął ją bić, jakby bił mężczyznę. Zamilkła nagle i pojękiwała tylko pod razami. Nie ruszała się. Ukryła twarz w kącie między podłogą a ścianą i wydawała płaczliwe okrzyki. Przestał ją bić i wyprostował się. Przeszedł parę kroków po pokoju, żeby odzyskać zimną krew, a potem zniknął w sypialni. Nalał zimnej wody do miednicy i zanurzył w niej głowę. Później obmył ręce i starannie wycierając każdy palec, wrócił zobaczyć, co robi pani de Marelle. Nie zmieniła pozycji. Leżała na podłodze i płakała cicho. – Skończysz się wreszcie mazgaić? – zapytał. Nie odpowiedziała. Stał pośrodku pokoju, trochę zmieszany, trochę zawstydzony widokiem tego ciała leżącego przed nim. Nagle jednak powziął decyzję i chwycił kapelusz z kominka: – Do widzenia. Klucz oddasz stróżowi, jak już będziesz gotowa. Nie mam zamiaru czekać, aż ci się poprawi humor. Wyszedł, zamknął drzwi, wstąpił do portiera i powiedział: – Pani została jeszcze, ale zaraz wyjdzie. Powiecie właścicielowi, że wymawiam mieszkanie od pierwszego października. Dziś mamy szesnastego sierpnia, więc nie przekroczyłem jeszcze terminu. I odszedł spiesznym krokiem, by załatwić ostatnie zakupy związane z prezentem
ślubnym dla narzeczonej. Ślub miał odbyć się dwunastego października po rozpoczęciu obrad przez Izby, w kościele św. Magdaleny. Wiele na ten temat plotkowano, ale nikt nie znał prawdy. Krążyły rozmaite pogłoski. Szeptano sobie, że Du Roy porwał Zuzę, ale nie było to nic pewnego. Według relacji służby pani Walterowa – która nie odzywała się do swego przyszłego zięcia – w dniu, kiedy małżeństwo zostało postanowione, o północy odesłała córkę do klasztoru, a potem truła się z gniewu. Znaleziono ją prawie martwą. Na pewno nigdy nie wróci już do zdrowia. Wyglądała teraz na staruszkę: posiwiała, popadła w dewocję, co niedziela przystępowała do komunii. W pierwszych dniach stycznia Życie Francuskie podało do wiadomości, że baron Du Roy de Cantel obejmuje w nim stanowisko redaktora naczelnego, a pan Walter zachowuje tytuł dyrektora. Do pomocy przyjęto cały sztab kronikarzy, felietonistów, redaktorów politycznych, krytyków teatralnych i krytyków sztuki, wydartych za pomocą pieniędzy wielkim pismom, starym pismom o wyrobionej renomie i potężnych wpływach. Znani dziennikarze, poważni i cieszący się szacunkiem, nie wzruszali już ramionami, mówiąc o Życiu Francuskim. Szybki i całkowity sukces zatarł dawne lekceważenie poważnych pisarzy dla początków tego dziennika. Małżeństwo jego redaktora naczelnego było, jak się to mówi, wydarzeniem na skalę paryską, gdyż Jerzy Du Roy i Walterowie budzili od pewnego czasu powszechną ciekawość. Wszyscy ci, których nazwiska pojawiają się w kronikach z życia stolicy, obiecywali sobie, że przyjdą na ten ślub. Odbył się on w pogodny dzień jesienny. Już od ósmej rano służba kościelna u Świętej Magdaleny rozpościerała na stopniach tego kościoła górującego nad całą ulicą Royale szeroki czerwony kobierzec, zatrzymywała przechodniów, obwieszczała mieszkańcom Paryża, że odbędzie się tu wielka uroczystość. Urzędnicy idący do biur, robotnice, chłopcy na posyłki przystawali, patrzyli i snuli jakieś niejasne myśli o bogaczach, którzy tyle pieniędzy wyrzucają tylko po to, żeby pójść razem do łóżka. Koło dziesiątej zaczęli pojawiać się ciekawscy. Zatrzymywali się na chwilę w nadziei, że może zaraz się zacznie, a potem odchodzili. O jedenastej nadeszły oddziały policji porządkowej i natychmiast wzięły się do regulowania ruchu, gdyż na chodnikach co chwila tworzyły się zatory. Niedługo potem zjawili się pierwsi goście, ci, co chcieli mieć dobre miejsca, żeby wszystko widzieć. Usadowili się wzdłuż głównej nawy. Z wolna napływali coraz to nowi, kobiety szeleszczące jedwabiem toalet, surowi panowie, niemal wszyscy łysi, poruszający się z wytworną pewnością siebie ludzi z
towarzystwa, jeszcze poważniejsi niż zazwyczaj. Kościół napełniał się powoli. Przez olbrzymie drzwi wejściowe fala światła sięgała pierwszych rzędów zgromadzonych w kościele przyjaciół. W mrocznej nieco głębi ołtarz, zastawiony świecami, tworzył plamę żółtawej jasności, skromniutkiej i bladej wobec tej słonecznej wyrwy. Znajomi dostrzegali się w tłumie, przyzywali się ruchem ręki, tworzyli grupki. Literaci, nie tak przejęci uszanowaniem jak panowie z towarzystwa, rozmawiali półgłosem. Przyglądano się kobietom. Norbert de Varenne, który szukał jakiejś bliskiej duszy, zobaczył w środkowym rzędzie krzeseł Jakuba Rivala i podszedł do niego. – Przyszłość należy do spryciarzy, co? – powiedział. A tamten odparł bez zazdrości: – Jego szczęście. Zrobił karierę. I zaczęli wymieniać nazwiska ludzi, których tu znali. – A nie wie pan, co się dzieje z jego żoną? – zapytał Rival. Poeta uśmiechnął się: – I tak, i nie. Mówiono mi, że żyje w całkowitym odosobnieniu w dzielnicy Montmartre. Ale… jest jedno „ale”… Od pewnego czasu czytuję w Piórze artykuły polityczne, które nieodparcie przypominają mi artykuły Forestiera i Du Roya. Pisze je niejaki Jan Le Dol, młody, przystojny, inteligentny chłopiec, tej samej rasy co nasz Jerzy, a który poznał jego byłą żonę. Wnioskuję z tego, że lubi ona debiutantów i lubić ich będzie wiecznie. Jest zresztą bogata. Nie na darmo Vaudrec i LarocheMathieu bywali u niej stale. – Ta Magdalenka ma swój rozum – oświadczył Rival. – Bardzo sprytna i bardzo wyrafinowana. W cztery oczy musi być z pewnością czarująca. Ale niech mi pan powie, jakim to sposobem Du Roy, rozwodnik, bierze teraz ślub kościelny? – Bierze ślub kościelny – odparł Norbert de Varenne – gdyż w oczach Kościoła poprzedni jego ślub był nieważny. – Jak to? – Nasz Piękny Pan, przez obojętność czy też przez oszczędność, uznał, żeniąc się z Magdaleną Forestier, że wystarczy im ślub cywilny. Obył się więc bez błogosławieństwa kościelnego i według naszej Świętej Matki, Kościoła, żył w konkubinacie, dzięki czemu dziś staje przed nią jako kawaler i użycza ona jego małżeństwu całego swego blasku, który drogo będzie kosztował papę Waltera. Coraz liczniejszy tłum gości wypełniał kościół szmerem. Rozmawiano prawie na głos. Pokazywano sobie sławnych ludzi, którzy – radzi, że są przedmiotem zainteresowania – starannie zachowywali pozy, jakie zwykli przyjmować wobec publiczności, przyzwyczajeni do wystawiania się na pokaz, przeświadczeni, iż są nieodzowną cząstką każdej uroczystości, jej najcenniejszymi bibelotami. – Pan bywa często u szefa – podjął Rival – niech mi pan powie, czy rzeczywiście
pani Walterowa i Du Roy nie odzywają się do siebie? – Ani słowem. Ona nie chciała oddać mu małej. Ale on trzymał w szachu tatusia, bo znał podobno jakieś jego sprawki marokańskie. Zagroził staremu, że je wyjawi. Walter przypomniał sobie Laroche-Mathieugo i wolał ustąpić. Jednak mamusia, uparta jak wszystkie kobiety, przysięgła, że nie będzie odzywać się do zięcia. Komicznie wyglądają tak jedno naprzeciw drugiego. Ona przypomina posąg zemsty, a on jest mocno skrępowany, chociaż nadrabia miną, bo już potrafi nie okazywać po sobie niczego. Zbliżyło się paru kolegów, aby uścisnąć im ręce. O uszy obijały się strzępki rozmów o polityce. Niewyraźne, niby szum odległego morza, napływały wraz ze słońcem przez otwarte drzwi splątane głosy gawiedzi zebranej przed kościołem, wzbijały się pod sklepienie, ponad bardziej dyskretne pogwarki elity stłoczonej w świątyni. Nagle szwajcar trzykroć uderzył w płyty posadzki drzewcem halabardy. Wszyscy zebrani odwrócili się, rozległo się odsuwanie krzeseł i zaszeleściły suknie. W jasno oświetlonym portalu ukazała się panna młoda wsparta na ramieniu ojca. Wyglądała jak zabawka, jak rozkoszna biała zabawka przystrojona kwiatem pomarańczy. Przez chwilę stała na progu, a gdy uczyniła pierwszy krok, organy zagrzmiały potężnie, obwieszczając swym metalicznym głosem pojawienie się oblubienicy. Zbliżała się ze spuszczoną głową, wcale jednak nie onieśmielona, przejęta niejasnym wzruszeniem, ładniutka, pełna wdzięku, panna młoda w miniaturze. Kobiety uśmiechały się na jej widok i szeptały coś do siebie. Mężczyźni mówili cicho: – Czarująca, urocza. Pan Walter kroczył obok niej z przesadną godnością, nieco pobladły, z okularami mocno osadzonymi na nosie. Za nimi cztery druhny, wszystkie cztery na różowo i wszystkie cztery urodziwe, tworzyły świtę tej ślicznej królowej. Drużbowie, dobrze dobrani, podobni w typie, poruszali się tak, jakby dyrygował nimi baletmistrz. Następnie ukazała się pani Walterowa z ojcem drugiego swego zięcia, markizem de Latour-Yvelin, mężczyzną siedemdziesięciodwuletnim. Nie szła, ale wlokła się, bliska omdlenia. Czuło się, że z trudem odrywa stopy od posadzki, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, a serce targa się w jej piersi, jak zwierz wyrywający się do ucieczki. Schudła. Siwe włosy podkreślały jeszcze bladość i wymizerowanie twarzy. Patrzyła przed siebie, aby nikogo nie widzieć, a może i dlatego, aby nic nie odrywało jej od trawiącej ją udręki. Za nią szedł Du Roy z jakąś starszą, nieznaną damą. Głowę miał podniesioną, oczy tak samo utkwione przed siebie, spoglądające twardo, brwi lekko zmarszczone. Wąs zdawał mu się jeżyć nad wargą. Wszyscy uznali, że prezentuje się doskonale.
Przystojny, zgrabny, postawny, dobrze wyglądał we fraku, na którym niby kropla krwi widniała czerwona wstążeczka Legii Honorowej. Następnie szli krewni, Róża z senatorem Rissolin. Od sześciu tygodni była mężatką. Hrabia de Latour-Yvelin towarzyszył wicehrabinie de Percemur. Wreszcie za nimi sunęła dziwaczna procesja sprzymierzeńców i przyjaciół Du Roya, których przedstawił swej nowej rodzinie, postaci znane w międzyświatku paryskim, zaufani, a jeśli nadarzy się okazja, od razu dalecy kuzyni bogatych parweniuszy, arystokraci zdeklasowani, zrujnowani, splamieni, a czasem nawet żonaci, co jest jeszcze gorsze. Byli to: pan de Belvigne, markiz de Banjolin, hrabia i hrabina de Ravenel, diuk de Ramorano, książę de Kravalow, kawaler Valreali, następnie goście Waltera, książę de Guerche, diuk i diuszesa de Ferracine, piękna markiza des Dunes. Pośród tego orszaku paru krewnych pani Walterowej zachowywało sztywną poprawność prowincjuszy. Organy nie przestawały grać, napełniając potężną budowlę chrapliwym, rytmicznym tchnieniem połyskliwych gardzieli głoszących niebu radość lub boleść człowieka. Zamknięto wielkie podwoje i nagle zapanowała ciemność, jakby wygnano słońce. Jerzy klęczał teraz obok żony w prezbiterium, naprzeciw jarzącego się światłami ołtarza. Nowo mianowany biskup Tangeru, z pastorałem w ręku, w infule na głowie wyszedł z zakrystii, aby połączyć ich w obliczu Wiekuistego. Zadał im tradycyjne pytania, zamienił obrączki, wyrzekł słowa, które wiążą jak łańcuch, i zwrócił się do nowożeńców z okolicznościową nauką. Długo, pompatycznie rozprawiał o wierności. Był to tęgi, wysoki mężczyzna, jeden z tych pięknych prałatów, którym brzuch dodaje majestatu. Rozległo się czyjeś łkanie, parę osób odwróciło głowy w tamtą stronę. Pani Walterowa płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Ustąpiła. Cóż mogła była uczynić? Ale od chwili kiedy wypędziła ze swego pokoju powracającą córkę, odmawiając jej pocałunku, od chwili kiedy najcichszym szeptem powiedziała do Du Roya składającego jej ceremonialny ukłon: „Jest pan największym nikczemnikiem, jakiego znam, proszę nie odzywać się do mnie nigdy więcej, bo i tak panu nie odpowiem” – cierpiała niczym niedające się ukoić, nieznośne męczarnie. Nienawidziła Zuzy nienawiścią zajadłą, zrodzoną z niepohamowanej pasji miłosnej i z rozdzierającej zazdrości, dziwacznej zazdrości matki i kochanki, utajonej, okrutnej, palącej jak żywa rana. I oto biskup dawał ślub jej córce i jej kochankowi, w kościele, wobec dwóch tysięcy osób i wobec niej samej! I nic nie mogła powiedzieć? Nie mogła temu przeszkodzić? Nie mogła krzyknąć: „Ależ on należy do mnie, to mój kochanek! Związek, jaki błogosławisz, ojcze, jest haniebny!”. Wiele kobiet szeptało z rozczuleniem: – Jaka ta biedna matka jest wzruszona.
Biskup deklamował: – Należycie do szczęśliwych synów tej ziemi, do najbogatszych i najbardziej szanowanych. Pan, talentem swym wybijający się ponad innych, pan, który pisze, poucza, doradza, panu właśnie przypadła w udziale piękna misja do spełnienia, pan powinien świecić przykładem… Du Roy słuchał, pijany dumą. To do niego kierował swe słowa dostojnik Kościoła rzymskiego. Za sobą wyczuwał obecność mnóstwa ludzi sławnych, którzy przyszli tu także dla niego. Wydawało mu się, że jakaś siła popycha go, unosi. Stawał się jednym z władców tego świata, on, syn dwojga ubogich wieśniaków z Canteleu. Stanęli mu nagle przed oczami, w swej nędznej oberży na szczycie wzgórza, nad rozległą doliną Rouen, oni, jego ojciec i matka, usługujący okolicznym wieśniakom. Odziedziczywszy część spadku po hrabim de Vaudrec, posłał im pięć tysięcy franków. Teraz pośle im pięćdziesiąt; kupią sobie mały folwarczek. Będą zadowoleni, szczęśliwi. Biskup skończył kazanie. Jakiś ksiądz w wyszywanej złotem stule zbliżył się do ołtarza, a organy znów poczęły głosić chwałę nowożeńców. Rzucały przeciągłe, gromkie okrzyki, rozkołysane jak fale, tak dźwięczne i tak potężne, iż zdawało się, że uniosą dach i rozleją się po błękitnym niebie. Ich wibrujące dźwięki wypełniały cały kościół, wprawiały w drżenie ciało i duszę. Potem uspokajały się nagle i drobne, żwawe nutki muskały ucho, niby jakieś lekkie tchnienia: były to wdzięczne śpiewki, króciutkie, ochocze, trzepotliwe jak ptasie skrzydła, i nagle ta kokieteryjna muzyka potężniała od nowa, na powrót przerażała swą siłą i zasięgiem, jak gdyby ziarnko piasku przemieniło się w jeden ze światów. Nad pochylonymi głowami zabrzmiały teraz głosy ludzkie. Vauri i Landeck z Opery śpiewali. W powietrzu rozchodziła się delikatna woń kadzidła, a na ołtarzu dopełniała się boska ofiara; Bóg-Człowiek na wezwanie swego kapłana zstępował na ziemię, aby uświęcić triumf barona Jerzego Du Roy. Piękny Pan, klęcząc obok Zuzy, pochylił czoło. Czuł się w tej chwili prawie że wierzący, prawie że pobożny, pełen wdzięczności dla tego bóstwa, które go tak faworyzowało, które okazywało mu tyle względów. I sam nie wiedząc dobrze, do kogo się zwraca, dziękował za swoje powodzenie. Kiedy nabożeństwo dobiegło końca, wstał i podawszy ramię żonie, przeszedł do zakrystii. Wówczas rozpoczął się niekończący się korowód znajomych składających życzenia. Jerzy, nieprzytomny z radości, miał wrażenie, że jest królem, któremu poddani robią owację. Ściskał dłonie, bąkał jakieś słowa bez znaczenia, kłaniał się, odpowiadał na gratulacje: – Jestem niezmiernie wdzięczny… Wtem dostrzegł panią de Marelle i wspomnienie wszystkich ich pocałunków, wspomnienie wszystkich ich pieszczot, jej żarcików, brzmienia głosu, smaku warg zapaliło mu we krwi nagłe pragnienie, aby mieć ją znowu. Ze swą chłopięcą sylwetką
i żywymi oczami była ładna i elegancka. Jerzy myślał: „Co to jednak za urocza kochanka!”. Podeszła, trochę onieśmielona, trochę niespokojna, i wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją i zatrzymał. Poczuł wówczas delikatny uścisk jej kobiecych palców, będący zarazem wybaczeniem i ponownym wzięciem w posiadanie. On także ściskał tę małą dłoń, jak gdyby chciał powiedzieć: „Kocham cię, jestem twój”. Ich oczy spotkały się uśmiechnięte, błyszczące, pełne miłości. – Do widzenia panu, do zobaczenia – szepnęła swym wdzięcznym głosem. – Do widzenia pani, do zobaczenia – odparł wesoło. I Klotylda oddaliła się. Inne osoby przepychały się w jego stronę. Tłum płynął przed nim, jak rzeka. Wreszcie przerzedził się. Ostatni goście odeszli. Jerzy podał ramię żonie, aby przejść z nią przez kościół. Był on pełen ludzi, gdyż każdy wrócił na swoje miejsce, aby zobaczyć ich, jak będą szli razem. Du Roy kroczył powoli, spokojnie, z podniesioną głową, z oczami utkwionymi w rozsłonecznionej wyrwie drzwi. Czuł, jak po skórze przebiegają mu długie dreszcze, te chłodne dreszcze, jakie wywołuje w człowieku niezmierzone szczęście. Nie widział nikogo. Nie myślał o nikim, tylko o sobie. Kiedy znalazł się na progu, ujrzał tłum, czarny i hałaśliwy, zebrany tu dla niego, dla Jerzego Du Roya. Ludność Paryża podziwiała go i zazdrościła mu. Później, podnosząc wzrok, dostrzegł w dali, za placem Zgody, Izbę Deputowanych. I wydało mu się, że z portyku kościoła Świętej Magdaleny jednym skokiem przeniesie się do portyku Pałacu Burbońskiego. Zstępował wolno po stopniach między szpalerem ciekawskich. Ale ich nie dostrzegał; myślą cofał się ku przeszłości, a przed jego oślepionymi blaskiem słońca oczami unosił się obraz pani de Marelle poprawiającej przed lustrem loczki na skroni, jak robiła to zawsze, wychodząc z łóżka.
K O N I E C
Spis treści CHRONOLOGIA WSTĘP I II III IV V VI VII VIII IX X XI XII XIII XIV XV XVI XVII XVIII