Smith Guy N. Neofita Stara chata na obrzeżach małej, zacofanej wioski jest miejscem, w którym młody chłopiec, potomek czarowników, prowadzi walkę z si...
17 downloads
22 Views
1MB Size
Smith Guy N. Neofita
Stara chata na obrzeżach małej, zacofanej wioski jest miejscem, w którym młody chłopiec, potomek czarowników, prowadzi walkę z siłami ciemności.
Dla Ala Zukermana
Wołanie do Gwidona Przywołuje cię Gwidonie, poprzez otchłań wieków: Gwidonie, bóstwo i artysto Starożytnego świata zachodniego Ty, szczególny boski opiekunie pisarzy Patronie naszej sztuki, Wcielenie wszystkich naszych win i cnót (Lub cnót, których pragniemy). Ty, którego wielbiliśmy przez wieki, Choć zapomnieliśmy i bez czci porzuciliśmy twe imię. Jeśli nie odwróciłeś się od nas Nim czas objawi cię na nowo, usłysz mnie. Przyjmij tę ofiarę, Gwidonie Złotojęzyki, Którego słowa mocniejsze są Niż ludzkie ramiona.
PROLOG -Ty łajdaku! Przenikliwy, kobiecy krzyk pełen nienawiści i furii zdawał się wibrować w ścianach zniszczonej chaty stojącej w głębi ogrodu przy wąskiej, wiejskiej uliczce. Zawisł w dusznej atmosferze nocy jakby po to, by wszyscy mogli go usłyszeć. Głos rozległ się ponownie, tym razem przerodził się w nieartykułowany pisk. Na skraju zaniedbanego trawnika, pośród gałęzi drzewka laurowego stała leciwa kobieta. Słysząc przenikliwy krzyk instynktownie cofnęła się i ukryła w listowiu. Zakryła uszy rękoma, próbując zagłuszyć ten okropny dźwięk. W małym oknie chaty widziała gniewnie gestykulującą postać Hildy. Starucha przymknęła oczy nie mogąc znieść tego widoku. Parszywy kot otarł się o jej podarte pończochy. Kopnęła go ze złością. Odskoczył na bok, lecz po chwili wrócił miaucząc żałośnie. - Hilda Tarrat odkryła niewierność Artura... - szepnęła pod nosem. Zacisnęła bezzębne usta, ziemiste policzki wykrzywił grymas. Kosmyki siwych włosów bezładnie sterczały spod wełnianego kapelusza. Miała na sobie stary, sięgający wykoślawionych kolan, brązowy płaszcz i zabłocone buty. Mieszkańcy wioski pogardzali nią, omijali z daleka. Gdy byli pewni, że ich nie dosłyszy, szeptali między sobą. - To stara wiedźma Clatt jest przyjaciółką Hildy. Czy pamiętacie, jak po tej awanturze z kotem rzuciły klątwę na BenaPugha? Całe jego zbiory zmarnowały się, a pani Pugh umarła na raka. Trzeba je wypędzić z Hope, ale nikt nie ma odwagi... Starucha czuła, że nie jest sama w tym zapuszczonym ogrodzie. Jakieś postaci poruszały się w mroku, słyszała szelest rododendronu, głośne oddechy. To wieśniacy. Zwabiła ich tu, silniejsza od strachu ciekawość i żądza sensacji. Podkradali się coraz bliżej, by móc usłyszeć każde słowo. Byli jak złe duchy czyhające w ciemnościach parnej, letniej nocy. Czekali na tę chwilę, gdy znienawidzona przez nich czarownica dowie się, że jej mąż ma kochankę. Mimo całej swej magii i czarów, Hilda Tarrat dopiero teraz odkryła to, o czym mieszkańcy Hope wiedzieli od tygodni. Artur z pewnością drogo zapłaci za swą niewierność. Hilda wciąż krzyczała. - Czy myślałeś, że nie dowiem się o tym?! Że mógłbyś mnie oszukać?! Odpowiedział jej cichy, pełen skruchy skowyt. Artur Tarrat nigdy nie stawiał czoła swej żonie, z pewnością nie
zamierzał robić tego i teraz. Cień na firance poruszył się znowu, widać było uniesione w górę ramię Hildy. - Niech twoje nasienie zgorzknieje i stanie się bezpłodne, a ciało niech zostanie zmiażdżone i rozpadnie się na kawałki. Szczątki zgniją w ziemi, toczone przez robaki, lecz moja zemsta dosięgnie cię nawet po śmierci. Twa dusza na wieki błąkać się będzie w męczarniach, a ty przeklniesz sam siebie, tak jak ja przeklinam cię teraz za twą niewierność! Zapadła cisza. Podsłuchujący w zaroślach znieruchomieli. Wstrzymali oddechy, wytężyli słuch. - Kto to jest?! Arturze! Powiedz, jak ma na imię! Musisz powiedzieć! Zamiast odpowiedzi rozległ się dźwięk przypominający skomlenie szczeniaka, małego niewinnego stworzenia, które ma zostać stracone i zdaje sobie sprawę z nieuchronności tego faktu. Ale nie padło żadne słowo. - Powiedz natychmiast! - wrzasnęła znowu. - Chcę znać imię! Ale Artur nie zamierzał ujawnić, kim jest jego kochanka. Niektórzy wieśniacy wiedzieli, lub domyślali się, lecz nikt nie powiedziałby tego Hildzie. Nie rozmawiali z nią, starali się jej unikać. Zresztą na nic by się to nie zdało, klątwa rzucona na Artura nie zostałaby z niego zdjęta. Jego los był przesądzony. Jedyne, co mu pozostało, to oszczędzić tę, która nosi w swym łonie jego dziecko. Gaśnie lampa, ciemność pogłębia się, okrywając wścibskie postacie nieprzeniknionym całunem. Diabelskie palce gładzą ich ciała, piekielny chichot wibruje w ich głowach. Uciekać stąd, póki czas. Nie pozostawać ani chwili dłużej! Pani Clatt wyszła z zarośli na wiejską uliczkę. Przystanęła na moment, obejrzała się za siebie. Panowało poruszenie; wszyscy rozchodzili się do swych domów w obawie przed Aniołem Śmierci, którego Hilda niechybnie przywoła tej nocy. Nie ma czasu do stracenia. Stara wiedźma ruszyła pośpiesznie potykając się o kota, który nie odstępował jej nawet na krok. Po kilku minutach dotarła do swej chaty. Wpadła zdyszana do środka. Serce waliło jak oszalałe; rozklekotane drzwi zahaczyły o nierówną, kamienną podłogę tak, że nie mogła ich zatrzasnąć za sobą. Pchała roz-
paczliwie z całych sił, aż wreszcie zamknęły się z łoskotem. Oparła się o zbutwiałą framugę, z trudem łapiąc oddech. Stała tak, jakby sądziła, że jej słaba postać zatrzymać może diabelskie moce, które dziś zostały wezwane. Oczyma wyobraźni zobaczyła swą przyjaciółkę, Hildę. Kiedyś była ona niebrzydką kobietą, ale dziś nic już nie pozostało z dawnej urody. Obcowanie ze złymi mocami szpetnie wyryło się na jej twarzy. Miała zapadnięte, dzikie oczy, w których gościł nieustający strach, usta wykrzywiał ohydny grymas odsłaniający sczerniałe zęby. Od lat nie czesane włosy, długie po pas, były szare i matowe. Ciało przypominało szkielet, nie mogła tego ukryć nawet obszerna, czarna suknia, którą Hilda wciąż miała na sobie. Pod zamkniętymi powiekami starucha widziała przyjaciółkę, czarownicę z Hope, jak ze spływającą po spiczastej brodzie śliną wypluwa przekleństwo: " Niech twoje nasienie zgorzknieje i stanie się bezpłodne, a ciało niech zostanie zmiażdżone i rozpadnie się na kawałki. Szczątki zgniją w ziemi toczone przez robaki, lecz moja zemsta dosięgnie cię nawet po śmierci. Twa dusza na wieki błąkać się będzie w męczarniach, a ty przeklniesz sam siebie, tak jak ja przeklinam cię teraz za twą niewierność!" Stara wiedźma wzdrygnęła się. Słowa klątwy wypowiedziane przez Hildę pamiętać będzie po kres swego życia. To nieprawdopodobne; pomyślała, że Hilda ma dopiero pięćdziesiąt lat, a ona sama zaledwie cztery lata więcej. Sposób życia jaki wybrały dodał im dziesiątek lat. Stałe oddawanie się diabelskim praktykom pozostawiło na ich twarzach niezatarte piętno, zaszczepiło bezustanny strach. Strach przed Aniołem Śmierci, który raz wezwany, nie odchodzi z pustymi rękoma Wyobraźnia podsunęła jej następny wizerunek - obraz płaczącego dziecka, Jobiego, sześcioletniego synka Hildy, którego wieśniacy nazywali diabelskim nasieniem. To biedne dziecko żyło strachem, płakało ostatnio nieprzerwanie. Teraz też jego piersi rozdzierał nieutulony szloch. Nawet on wiedział, że śmierć ojca jest przesądzona Następnego ranka Artur Tarrat wyszedł do pracy jak zwykle, tuż
po siódmej. Nie jadł śniadania nie mógł znieść nawet myśli o jedzeniu. Rozglądał się nerwowo, zdziwiony, że żadna choroba nie zaatakowała go w nocy. Ale to może nastąpić dziś, może jutro, w przyszłym tygodniu, miesiącu, roku. W każdym razie na pewno tak się stanie. Był szczupłym mężczyzną po czterdziestce o ogorzałej twarzy, zniszczonej przez słońce i wiatr. Siwiejące włosy zaczęły mu się ostatnio mocno przerzedzać. Z tego powodu nosił zawsze kraciastą czapkę, nie zdejmował jej nawet w domu. Hilda tego nie dostrzegała, lecz Joby wciąż robił uwagi na ten temat. - Mamo, tatuś chodzi w domu w czapce! Jej było wszystko jedno. Była zbyt pochłonięta innymi sprawami, by zauważyć, że mąż siedzi przy stole w czapce na głowie. Artur zatrzymał się, by poprawić sznurowadło. Spojrzał ukradkiem w kierunku wsi. Nikogo ani śladu. Hilda jeszcze spała, a może poszła na strych i siedzi tam z tymi swoimi cholernymi, magicznymi akcesoriami. Skóra mu cierpła na samą myśl o tym. Po co mieszał się w to wszystko?! Rzeczą, której żałował najbardziej w całym swoim życiu, było poślubienie Hildy. Musiał być wtedy chyba szalony! Teraz nie miał możliwości uwolnienia się od niej. Było już za późno. Przypomniał sobie czasy, gdy tak jak inni wieśniacy, omijał ze strachem chatę Hildy. Ale ona pociągała go w jakiś dziwny sposób. Miała w sobie coś takiego, że budziłeś się w nocy i nie mogłeś pohamować ogarniającego cię pragnienia posiadania jej ciała. Sam musiałeś zaspokajać swą żądzę, wyobrażając sobie, że robisz to z Hildą. Czasem te fantazje zdawały się tak realne, że dawały ci wrażenie bycia z nią. A potem gardziłeś sobą i jeszcze bardziej stroniłeś od jej chaty. W końcu nadszedł dzień, kiedy musiał zobaczyć Hildę, było to silniejsze od niego. Choćby spojrzeć przelotnie i odejść. Poprzedniej nocy niewiele spał, nie mógł przestać o niej myśleć, był u kresu sił. Powiedział sobie, że tylko ją zobaczy i odejdzie. Hilda stała przy furtce, tak jakby spodziewała się, że przyjdzie. W istocie wiedziała o tym doskonale. Zastawiła na Artura pułapkę, sama będąc przynętą. Nie miał szans na ucieczkę. Od tej pory stał się jej niewolnikiem. Zaakceptował swój los i nie buntował się. Hilda kazała mu uczestniczyć w obrzędach, których nie rozumiał. Na małym strychu stał ołtarz z regularnie zmienianymi ozdobnymi
tkaninami. Jacyś obcy przychodzili w ustalonym czasie i przyłączali się do nich. W końcu sam został wtajemniczony. Do tej pory w pełni tego nie rozumiał i wiedział, że Hildzie to nawet odpowiada. Tamtej fatalnej nocy wpadł w jakieś potworne odrętwienie. Było to tak przerażające, że chciał krzyczeć w ciemnościach. Cienie jakichś postaci poruszały się koło niego, dotykały lubieżnie. Przez cały czas słyszał monotonny szept Hildy, jakby zaklęcia. Musiał chyba zapaść w sen, bo pamięta, że obudził się zziębnięty, zesztywniały z zimna. Wciąż znajdował się na strychu, tuż przy ołtarzu, ale z samą tylko Hildą, która nie zamierzała mu niczego wyjaśniać. Takie niesamowite ceremonie odbywały się cyklicznie - zgodnie z fazami księżyca, a Hilda oddalała się od niego coraz bardziej. Największym zmartwieniem Artura był mały Joby. Wychowywał się w atmosferze, która z pewnością rzuci cień na jego przyszłość. Wkrótce miał zacząć szkołę, a wywodząc się z domu, gdzie oddaje się cześć Szatanowi, chłopiec nie będzie w stanie znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Zapomniał o tym wszystkim na pewien czas, gdy w jego życiu pojawiła się... Nie, w żadnym razie nie może wypowiedzieć jej imienia. Hilda posiadała jakąś dziwną moc czytania w ludzkich myślach. Po prostu w życiu Artura pojawiła się inna kobieta. Ale to już skończone, teraz nie mógł do niej wrócić. Z jękiem przepraszał Hildę za swą zdradę, ale to nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Przeklęła go, a jej klątwy nigdy nie były pustymi słowami. Artur szedł wolnym krokiem, rozmyślając. Raz jeszcze rzucił spojrzenie na wioskę, wydawała się być uśpiona. Nagle poczuł na sobie wzrok Hildy, jej oczy przepalały go jak rozżarzone węgle. Zapłacisz za swoją niewierność, Arturze, a cena będzie straszliwa. Usłyszał ciche miauknięcie, spojrzał w stronę krzaków okalających nierówną, wyboistą drogę. Ujrzał wpatrującego się weń kota. Gdy ich oczy spotkały się, rysy zwierzęcia wykrzywiły się obrzydliwie. Kot fuknął ze złością i zasyczal: Siedzę tu i patrzę na ciebie, Arturze Tarrat, ty rozpustniku! - Przeklęty kocur! - Artur zobaczył leżący w pobliżu kamień, podniósł go i zamierzył się w kierunku kota. - Jesteś wstrętny i, zły, tak jak ta stara wiedźma, twoja pani... Gdy tylko wziął kamień do ręki, kot umknął w chaszcze, lecz Artur czuł, że nie odszedł daleko. Był gdzieś w pobliżu. Obserwował
go. Wieśniacy mówili, że ten cuchnący, plugawy kot jest zwierzęcą postacią pani Clatt. Może mieli rację. Arturowi wydało się, że słyszy głos Hildy: - Mój drogi, idź za nim i obserwuj go. Odkryj, kim jest ta druga kobieta. Zrób to dla mnie... Nie! Nie może nawet o niej myśleć! Musi wyrzucić ją ze swej pamięci. To cię nie uratuje, Arturze. Ruszył drogą, drżąc ze strachu. Poranek był parny, zanosiło się na burzę. Niespodziewanie letnia pogoda. Ale mimo duchoty przebiegł mu po plecach lodowaty dreszcz. Czuł, że stanie się coś strasznego. Był bezsilny, nie mógł temu zapobiec. W żaden sposób nie umknie Przeznaczeniu. Dotarł do pól należących do farmy Morrisa. Rozkołysane gorącym wiatrem łąki rozpościerały się ponad wąską, wijącą się rzeką. Unosiły się coraz bardziej, podchodząc do szkarłatnych wzgórz, których wierzchołki kryły się w chmurach. Wyniosłe wzgórza, majestatyczne i ponure, zmieniały swój nastrój w zależności od światła i pogody. Zalane promieniami słońca zdawały się być bardziej radosne, lecz stawały się groźne, gdy wiatr przygonił chmury. Okolica była dzika i surowa. Nad terenem nizinnym górowały rzadko rozsiane wzniesienia z pastwiskami dla owiec, które bez względu na pogodę pasły się pomiędzy krzewami i paprociami. Poniżej stado bydła tłoczyło się pod kilkoma starymi dębami. Artur pomyślał, że będzie padało, krowy nieomylnie potrafiły wyczuć zmianę pogody. Skręcił w błotnistą drogę, prowadzącą do domu Cliffa Morrisa, do Sparchmoore. Pomimo upływu czasu ta wielka, siedemnastowieczna siedziba zachowała swe dostojeństwo i powagę. W odpadających, zarośniętych rynnach tkwiły resztki dachówek, drewniane belki były częściowo spróchniałe. Zniszczony dom stał jednak jeszcze solidnie. Artur nie mógł zrozumieć, dlaczego Morris nie chciał go wyremontować, miał przecież na to pieniądze. Ale miał je właśnie dlatego, że nie wydawał więcej, niż było to absolutnie konieczne. Przez większą część roku Sparchmoor pogrążone było w błocie, ziemia wysychała tylko w czasie suszy. Ale Morris nie zdecydował się nigdy na położenie betonu, który rozwiązałby problem.
Z tyłu, za domem, stało kilka długich, niskich budynków, które w pierwszej chwili przypominały małe miasteczko. Dochodziło z nich ustawiczne gdakanie kur, tysięcy uwięzionych ptaków, których jedynym zadaniem w życiu była produkcja jaj. Nigdy nie widziały światła dziennego. Te, które nie znosiły już jaj zabijano, by zrobić miejsce następnym. Dla Morrisa kurza ferma była najważniejsza, bo przynosiła pieniądze. - Dzień dobry, Arturze! - powitał go wysoki mężczyzna. Wyszedł właśnie z szopy na narzędzia. Miał na sobie zniszczone ubranie robocze, spodnie włożone w długie, połatane buty. Jasne włosy były już mocno przerzedzone, szlachetne rysy twarzy pokrywał kilkudniowy zarost. Lecz ta niedbałość dziwnie pasowała do osobowości Cliffa Morrisa. "Dżentelmen na roli" - zwykł mówić o sobie żartobliwie i to określenie jakoś do niego przylgnęło. Schludny i ogolony nie byłby tym Morrisem, którego wszyscy znali. Artur Tarrat ukłonił się, wpatrując się w czubki swych zabłoconych butów. Dręczyło go ciągłe poczucie winy i wrodzony kompleks niższości. Stał z pochyloną głową, jakby chciał powiedzieć: "Znam moje miejsce, proszę pana, jestem tylko parobkiem." Zastanawiał się, czy Cliff Morris wie o tym, co stało się ostatniej nocy, w każdym razie większość mieszkańców Hope z pewnością znała już całą historię. Hilda Tarrat rzuciła klątwę na swego męża, Artura, za to, że miał inną kobietę. Lecz on nie chce powiedzieć, kim jest jego kochanka... Nie, nie chce nawet myśleć o tym. To skończone. - Musimy dziś zagonić byka do obory, Arturze - padło suche polecenie, które w gruncie rzeczy oznaczało: Ty zagonisz byka, Arturze. Artur skinął głową, ukłonił się, lecz poczuł niepokój. Byk, o którym mówił Morris przebywał na jednym z pastwisk farmy Sparchmoore już od tygodnia. Wypożyczono go od Rega Hugha. Potężne, silne zwierzę wykorzystywane było do zapładniania krów. Gdy przestanie nadawać się to tego celu, zostanie zabite na steki. Nazywał się Bovril, cóż za idiotyczne imię... Gdy wpadł we wściekłość gotów był stratować i zmiażdżyć wszystko, co tylko stało na jego drodze. - Ten byk jest czasem bardzo porywczy, proszę pana.
Artur nieśmiało podniósł wzrok, z nadzieją, że pracodawca nie zrozumie jego uwagi jako narzekania, czy może odmowy. - Może powinniśmy wziąć go na wózek, panie Morris... - Ależ Arturze, nie mieliśmy z nim żadnych problemów, spisywał się wspaniale - Cliff Morris uśmiechnął się krzywo. - Ludzie mówią, że kiedyś wpadł w szal... - W Hope mówią różne rzeczy - Cliff parsknął śmiechem - ale to przeważnie bzdury. Nie mają nic do roboty, więc wymyślają jakieś historie! - Pewnie ma pan rację. Z wyjątkiem tych rzeczy, które są prawdziwe. Mam nadzieję, że jeśli słyszał pan o ostatniej nocy, to też uznał to za plotkę. - Weź ze sobą widły - rzucił Morris odchodząc. Nie miał dziś nastroju do rozmowy. • Nie spuszczaj go z oczu, a gwarantuję ci, że nie będziesz miał z nim problemów. Idź po niego od razu, bo Reg ma tu być koło dziewiątej. Artur Tarrat poczuł jakiś nieprzyjemny ucisk w żołądku. Prawdopodobnie z Bovrilem wszystko pójdzie dobrze; jest po prostu rozdrażniony po nocnej awanturze z Hildą. Zobaczył widły oparte o ścianę, wziął je do ręki. W razie potrzeby można by zabić nimi byka, trzeba tylko trafić w odpowiednie miejsce. Gdyby chybił, byk rozwścieczyłby się jeszcze bardziej. Cliff Morris odszedł, Artur został sam. Zawsze sam, tak spędził większość swego życia. Rób to, co ci każą, taka jest twoja rola. Jesteś tylko małą częścią w potężnym kole. Ruszył piaszczystą drogą, wiodącą do przejścia w żywopłocie, który okalał pastwisko dla bydła. Poruszał się z trudem, czuł się jak robot wymagający naprawy. Dobrnął wreszcie na pole. Przystanął i przymknął oczy; spoza gęstych chmur wyjrzało na moment oślepiające swym blaskiem słońce. Bydło nadal tłoczyło się pod starymi dębami, to nieomylny znak, że pogoda się zmieni, będzie padało. I było też pewne, że wśród krów jest Bovril. Szedł wolno. Paraliżujący strach ogarniał całe jego ciało, czuł lodowaty powiew, który przeszywał go na wskroś. Zewsząd dochodził go głos Hildy, jakby znowu powtarzała swą klątwę. Twoja dusza na wieki błąkać się będzie w męczarniach. To Przeznaczenie. Boże, jest jeszcze czas, może zawrócić.
Przepraszam, panie Morris, ale nie mogę dać sobie rady z bykiem. Chyba będę musiał wziąć wózek. Nie, to by niczego nie zmieniło. Zresztą Cliff nie przystałby na to. Kazałem ci przyprowadzić Bovrila do obory, Tarrat, (kiedy był zły, nie zwracał się do niego po imieniu) więc do cholery, lepiej będzie, jeśli zrobisz tak, jak powiedziałem! Tak, proszę pana, wrócę i spróbuję jeszcze raz. I wtedy zobaczył byka. Bovril był potężny: zarośnięta, silna głowa, krótkie, krępe nogi, jasnobrązowa sierść oblepiona błotem. Stał, wpatrując się w Artura, zupełnie tak samo, jak niespełna godzinę temu robił to kot pani Clatt. Ale był spokojny, po prostu uważnie obserwował. Artur z trudem przełknął ślinę, trzymał kurczowo trzonek wideł. - Pójdziesz teraz ze mną do obory, dobrze? - pomyślał, że to głupie zadawać bykowi pytanie. Głos mu drżał, rozglądał się niespokojnie wokół siebie. Przede wszystkim nie może dać poznać, że się go boi. - No chodź, nie będę tu stał cały dzień - powiedział stanowczo. Byk ruszył, lecz po chwili zatrzymał się, nadal patrząc na Artura z uwagą. W jego spojrzeniu nie było ani cienia agresji, raczej ciekawość. Czemu chcesz mnie stąd zabrać? - Mają tam dla ciebie nowe krowy. Zobaczysz, będziesz zadowolony. Idziemy, tak? Bovril jakby zrozumiał, ruszył wolno w kierunku bramy, kołysząc tułowiem z boku na bok. Arturowi spadł kamień z serca. Byk jest posłuszny, chce wrócić do obory. Zastanawiał się, czy nie powinien wziąć go na powróz. Nie, to mogłoby go zdenerwować. Przymilał się do Bovrila, opowiadał o czekających na niego krowach. Byli już prawie koło bramy. - Powoli, powoli, zaraz ci otworzę - Arturowi niemal brakowało tchu z radości. Może przekleństwo Hildy nie działało? Ona tylko dużo gadała, miała szczęście i czasem jej niecne plany dochodziły do skutku tylko dzięki jakiemuś dziwnemu zbiegowi okoliczności. W rezultacie wieśniacy bali się jej, ale tak naprawdę, to nie była wcale niebezpieczna. Tak samo jak Bovril. Byk zatrzymał się przed bramą, stał i czekał. Artur zaczął mocować się z czerwoną pętlą, która służyła jako zamknięcie. Cholera! Wszędzie ta prowizorka, gdzie byś nie spojrzał na tej
farmie. Trzeba było marnować czas za każdym razem, przy wejściu czy wyjściu z pola. Psiakrew! Zrobił się supeł, nie można go wcale rozplątać! Artur spojrzał na byka. Zwierzę patrzyło na niego z rozbawieniem. Coś nie bardzo ci to wychodzi, Arturze. Tak, to prawda, palce miał niezgrabne, nieprzywykłe do takiej roboty. Zdenerwowany odłożył widły, sięgnął do kieszeni po stary scyzoryk. I wtedy właśnie byk zaatakował. Rozbawienie w oczach przerodziło się w nienawiść. Naprężył się każdy mięsień. Łeb pochylił się, podniósł znowu i z całą mocą uderzy! w klatkę piersiową Artura. Cisnął nim o bramę. Nie było czasu na krzyk, pękał mu mostek, w ustach poczuł smak krwi. Nogi i ramiona utkwiły w prętach bramy; zwisał z niej wymiotując krwią. Byk cofnął się nieco, patrzał na Artura. Uosobienie absolutnej siły i nienawiści. Stał z wytrzeszczonymi oczami i czekał. Nie musiał się śpieszyć. Artur wisiał unieruchomiony, niczym ofiara złożona dzikiej bestii. Przeklinał Hildę za wszystko zło, jakie od niej wycierpiał. Przeklinał też Rega Hugha, za to że nie obciął Bovrilowi rogów, kiedy był jeszcze małym cielakiem, choć to nie miało znaczenia, bo sama głowa była silna i ciężka jak młot. Teraz znów pochyliła się i uderzyła z całą mocą w Artura. Krew zabulgotała w piersiach, z ust wyrwał się krzyk agonii. Poczuł, że ciało ma rozdarte, a z rany wypływa ciepła krew. Niech twoje nasienie zgorzknieje i stanie się bezpłodne, a ciało niech zostanie zmiażdżone i rozpadnie się na kawałki. Ty nędzna suko, odwołaj to! Lecz wiedział, że Hilda tego nie zrobi. Czuł na sobie jej wzrok, patrzała drwiąco i pogardliwie. Rana w pachwinie rozdzierała się coraz bardziej, sięgała aż do pępka. Spojrzał w dół i natychmiast odwrócił głowę. O Boże! Nie! Z otwartej, krwawiącej rany zwisały jelita kołysząc się tam i z powrotem. Niemal zemdlał, chciał stracić przytomność, ale wiedział, że Hilda nie pozwoli na to. Słyszał jej przeraźliwy wrzask, już dłużej nie mógł go znieść. Chciał zatkać uszy rękoma, lecz nie mógł się mszyć. Zresztą nie zagłuszyłby tego głosu. Bovril stał i patrzał na niego spokojnie, zwycięsko. Wyglądało na to, że nie zamierza go dobić. Był jakby zdziwiony tym, co sic stało. Otwórz bramę i zaprowadź mnie do tych krów, o których mówiłeś.
Artur Tarrat czuł, że wygasa w nim życie. Starał się nie myśleć o swym poszarpanym ciele. - Pozwól mi umrzeć, szybko... Kim ona jest, Arturze? Powiedz mi jej imię. Powiedz, zanim umrzesz. Nie, nie powiem ci. Nie mogę myśleć, nie mogę nawet sobie przypomnieć. Kłamco! Twe ciało zgnije w ziemi, ale moja zemsta nie skończy się wraz ze śmiercią. Twoja dusza będzie błąkać się na zawsze w męczarniach i przeklniesz sam siebie. Opuszczał powoli głowę, aż opadła na roztrzaskaną pierś. Nie powiedział. Zdołał zachować swój sekret Głos Hildy zamierał, prawdopodobnie zdała sobie sprawę z daremności tego telepatycznie zadawanego pytania. Artur raz jeszcze spojrzał spod ciężkich powiek. Byk odszedł, być może zrozumiał, że nie przejdzie przez bramę i wrócił do krów pod dęby. To już koniec, zostało mu parę minut życia. Gdyby nawet ktoś znalazł go teraz, to i tak jest już za późno na ratunek. Jeszcze ostatnia, niepokojąca myśl: chłopiec, o Boże, Joby... Hildo, zostaw go w spokoju, pozwól mu normalnie żyć, nie rób z nim tego, co zrobiłaś ze mną. Proszę! I nagle wszystko zrobiło się czarne, ogarnęła go fala ciemności, dźwięcząc w uszach jak odległy szum morza. Rozległ się wrzask Hildy, to samo przekleństwo, znowu i znowu... Twoja dusza będzie na zawsze błąkać się w męczarniach! Artur Tarrat skonał. Zakrwawiony korpus trzymał się pionowo na rozwalonej bramie, błotnista ziemia u jego stóp była ciemnoczerwona od krwi. Słońce wyjrzało na chwilę i wraz z jego ciepłem mnóstwo much otoczyło zakrwawione ciało. Brzęcząc żarłocznie, usadowiły się na otwartych ranach. Hilda została wzgardzona, lecz pomściła zniewagę. Samotna postać podążała polną ścieżką, wiodącą ku lasom Hope. Popołudnie było duszne i bezwietrzne, ale mimo to miała na sobie płaszcz z kapturem. Z oddali dochodziły ciche odgłosy nadciągającej burzy; idąca kobieta zdawała się ich nie słyszeć. Uśmiechnęła się pod kapturem, choć w jej twarzy nie było cienia radości. Ręka
przytrzymująca płaszcz przypominała szkielet ze sczerniałymi paznokciami. Hilda Tarrat co pewien czas spoglądała w górę, na niebo, jakby wyczekując jakiegoś znaku od Starych. W oddali ujrzała blade światło; usłyszeli i przemówili do niej. Pośpiesz pod stary dąb, kobieto, czyż nie dla takich jak ty szumi odpowiedzi od wieków? Minęły już trzy dni od czasu, gdy na wiejskim cmentarzu pochowano Artura Tarrata. Hilda nie uczestniczyła w tej ceremonii, ponieważ kontakt z kościołem powodował u niej chorobę, rodzaj klaustrofobii. Napawał ją lękiem tak ogromnym, że chciała uciekać, dostawała takich zawrotów głowy, że mdlała. Poświęcone miejsca przerażały ją. Długo zastanawiała się, czy ma pozwolić, by pogrzebano Artura w poświęconej ziemi, ale w końcu zignorowała to. Jego dusza i tak nie zazna spokoju, będzie jak napiętnowany pomiędzy sprawiedliwymi. Zło będzie żyło, choć przykryte łańcuchem do cmentarnej ziemi. Myśli Hildy skierowały się ku Jobiemu. Chłopiec był osowiały, nie bawił się i nie rozmawiał nawet, odkąd dowiedział się o śmierci ojca. Siedział w kuchni na krześle i patrzał w ścianę pustym, nieobecnym wzrokiem. Zastanawiała się, na ile chłopiec orientował się w tym, co zaszło. Może wiedział tylko tyle, że ojciec umarł; skąd mógłby znać całą prawdę? Ale poznają, gdy pójdzie do szkoły. Dzieciaki na boisku od razu zaczną wołać: 'Twego tatę zabił byk, którego wysłała twoja matka. To ona go zabiła. Cała wieś o tym wie, synu czarownicy!" Może udałoby się jej znaleźć jakiś sposób, aby Joby nie musiał chodzić do szkoły. Gdyby go odesłała do... nie, tego nie zrobi, przestałaby mieć na niego wpływ. Tak, to był problem. Co gorsza, miał pójść do przykościelnej szkoły, gdzie wychowawcą był wikary Roverend Buckton. To fatalnie wpłynęłoby na Jobiego. Trzeba to poważnie przemyśleć. Chyba poradzi się Starych, jeśli będą rozmawiali tej nocy. Przyśpieszyła kroku, choć pozostało jeszcze kilka godzin do zapadnięcia zmroku. Potrzebowała trochę czasu, aby zebrać myśli, przygotować się na przyjęcie mądrych rad.
Musi zrobić coś, aby całą nienawiść wieśniaków skierować na siebie. Nie dalej jak wczoraj kamień wybił jedno z okien chaty. To okoliczne dzieciaki, podburzane przez rodziców. Rzuć kamieniem w okno czarownicy, chłopcze. Kiedy podejdzie do drzwi, krzyknij: Morderczyni! Tylko uważaj, żeby ciebie dostrzegła, bo wiesz, co przytrafiło się Arturowi Tarratowi... Kiedy Joby zacznie chodzić do szkoły, odbijesz to sobie na nim! Zapłacą za to, wszyscy! Joby nie będzie zwykłym chłopcem, już ona się o to postara. Te łobuzy będą miały dla niego respekt, będą uciekały i bały się go. Joby będzie potężniejszy niż którykolwiek z nich. Po co mu szkoła? Ona nauczy go wszystkiego, czego będzie potrzebował, a gdyby coś się z nią stało, pani Clatt zaopiekuje się chłopcem. Sama jej to obiecała, bo była wdzięczna za wiele przysług. Dochodziła już do lasu, cienie drzew wybiegały jej na spotkanie. Rosły tu drzewa liściaste i iglaste. Las był mrocznym miejscem nawet w środku lata. Wieśniacy przestrzegali swe dzieci przed zapuszczaniem się w leśne ostępy. Opowiadali różne historie: o szubienicach, o zwłokach rozbójników porozrzucanych po lesie na pożarcie dla dzikich zwierząt. Mówiono, że to siedziba złych duchów. Hilda odgarniając gałęzie brnęła przez wysokie trawy i ogromne paprocie. Kolczaste krzewy jeżyn zahaczały ojej szeroki płaszcz, jakby chciały ją zatrzymać. Nie wchodź tutaj, to posiadłość Średniowiecznych! Wydawało się, że w tym ponurym, mrocznym miejscu zatrzymał się czas. Nie istniały tu dni ani godziny. Hilda czuła wokół siebie obecność żyjących, choć niewidocznych istot, wyczuwała jakąś przyjacielską atmosferę. Pragnęła uwolnić się od swego ciała i być jak oni, szczęśliwa. W Lesie Hope śmierć pochłonęła wiele ludzkich istnień, szczególnie w czasach średniowiecznych, gdy inkwizytorzy dokonywali tu egzekucji czarownic. Ci okrutni ludzie, którzy uśmiercali całe rzesze niewinnych, kojarzyli się Hildzie z wieśniakami prześladującymi ją i panią Clatt. Z Jobym obeszliby się równie okrutnie. Hilda zacisnęła usta. Zapłacą za to. Wszyscy. Tak jak Artur. Może użyć wielu sposobów. Chłopiec będzie jej potrzebny najpierw
jako narzędzie zemsty, a w przyszłości zostanie kontynuatorem jej dzieła. Kilka dni temu przyszła policja, aby zawiadomić ją o śmierci Artura. Policjant z miasta, nerwowy młody człowiek, spodziewał się, że będzie miał do czynienia z rozhisteryzowaną kobietą. Był tak zakłopotany, że jąkając się nie mógł sklecić zdania. - Artur nie żyje, czy to pan chciał powiedzieć? - zapytała Hilda spokojnym głosem. Policjant był roztrzęsiony i przerażony. - Byk... Sparchmoore... wziął go na rogi - z trudem wydobywał z siebie słowa. Czuł obrzydliwy smród, który wydobywał się przez otwarte drzwi chaty, zastanawiał się, czemu ci wieśniacy nie znaleźli sobie jakiegoś innego domu. Wokół ludzie mieszkali w czystych, schludnych chałupach - oczywiście z wyjątkiem pani Clatt. - To Przeznaczenie - powiedziała i wlepiła w niego błyszczące oczy. - Nie mamy wpływu na Przeznaczenie. Widocznie mój mąż miał dziś umrzeć. Powiedziały mi o tym karty tarota, spodziewałam się tego. Młody policjant z trudem opanował chęć natychmiastowej ucieczki. Zebrał się na odwagę, ukłonił się, powiedział parę banalnych słów, że jest mu przykro i odszedł zarośniętą ścieżką. Zlany potem, wsiadł do samochodu i odjechał. Oczywiście wszyscy w Hope byli przekonani, że to Hilda zabiła swego męża. Prawdopodobnie wymówiła jakieś zaklęcia, aby byk wpadł w szał i rzucił się na Artura. Ale nikt nie był w stanie tego udowodnić. Gdyby to stało się w czasach polowań na czarownice, na pewno zostałaby spalona, powieszona lub utopiono by ją w wiejskim stawie. Nie było bowiem wątpliwości, jakim rzemiosłem się parała. Dziś było inaczej, wieśniacy żyli w strachu. Tak więc Hilda podążała pod stary, skalny dąb; pod drzewo, które rosło w Lesie Hope od dwustu lat. Jego pień był szerszy niż duży rodzinny stół w ich jadalni. Gdy z nadejściem jesieni wszystkie drzewa traciły liście, stary skalny dąb pozostawał zielony, trwał tak od wieków. "Magiczne drzewo" - tak go nazywano i oddawano mu cześć. Pod jego ogromnymi konarami Hilda rozmawiała ze Starymi, teraz też
stała tam, by wysłuchać Ich rad. Potrzebowała tej pomocy dla Jobiego. Ujrzawszy wielkie drzewo poczuła ulgę. Wyglądało tak samo jak ponad pół wieku temu, gdy zobaczyła je po raz pierwszy. Wtedy przyniosła ją tu matka. Czuła potęgę drzewa, siłę, która zdawała się z niego emanować. Dąb szumiał na wietrze. Hilda rzuciła się na ziemię, przylgnęła do pnia, zamknęła oczy. Musiała przygotować umysł, by mógł chłonąć wszystko, gdy Potężni do niej przemówią. Musiała pozbyć się wszelkich emocji, nienawiści do wieśniaków, wściekłości na niewierność Artura. Starych nie interesują tak drobne sprawy. Teraz najważniejszy był Joby. Odziedziczył po niej talent, było to widoczne już w tak młodym wieku. Widzące i rozumiejące oczy, rozkazujący głos. Nawet kot pani Clatt miał dla niego respekt. Ale Joby potrzebował pomocy, wszyscy byli przeciw niemu, czekali tylko na dzień, kiedy jej zabraknie i nie będzie mogła go obronić. Daj mu moc i potęgę, by był ponad tymi, którzy szydzą z niego, obdarz mądrością dla kontynuowania mego dzieła, tak jak ja wypełniłam wolę mej matki, Clary. Chroń go przed tymi, którzy chcieliby go zniszczyć. Niech to on ich niszczy, niech zemści się na prześladowcach, których przodkowie palili i torturowali naszych przodków. Niech Hope stanie się takim miejscem, jakim było za minionych dni. Hilda była wyczerpana z wysiłku i napięcia. Niebo nad ciemnym lasem rozświetliło nagłe światło i gwałtownie spadł deszcz, tak ulewny, że zrywał liście z drzew. Jej okrycie zupełnie przemokło, oblepiało szkielet ciała, lecz nie czuła zimna i niewygody. Niech dusza Artura błąka się na wieki w ciemnościach, ale uchroń Jobiego, on jest Mesjaszem. Możesz zabrać mnie, jeśli zapewni to bezpieczeństwo chłopcu. Błyskawice rozdzierały niebo, grzmoty szalały obijając się o wzgórza. Postrzępiony język ognia wybrał jedno drzewo spośród tysiąca innych. Dąb żyjący od dwóch wieków spłonął w jednej sekundzie, wiecznie zielone liście sczerniały, pień rozdarł się, ale jego szczątki pozostały.
Świątynia została spalona. Wypełniło się to, co było przeznaczone, co miało się stać dzisiejszej nocy. Ubranie Hildy spłonęło, obnażyło spalone zwłoki, ohydną, bezużyteczną powłokę. Odeszła, by połączyć się z tymi, którym służyła i oddawała cześć. Ofiara z jej życia została przyjęta.
Księga Pierwsza NASIENIE ZŁA
ROZDZIAŁ I Młodzieniec wymachiwał sierpem z łatwością i dokładnością, jakiej można było się spodziewać po kimś o wiele starszym. Średnio -wieczna sztuka przycinania żywopłotów powoli zamierała od czasu, kiedy sprowadzono mechaniczne urządzenia. Jeszcze tylko w odległych miejscach, takich jak Hope, kontynuowano tę tradycję. Chłopak miał na sobie dżinsy i koszulkę, która kontrastowała z pięknie opalonym, gibkim ciałem. Wysoki, ze zmierzwionymi, jasnymi włosami, zdawał się być niestrudzony w swej pracy. Otaczała go gromadka wiejskich dzieciaków. Jesienne słońce chyliło się ku zachodowi, kryło się z wolna za wzgórzami, roziskrzając ich wierzchołki. Twarz chłopca była zadziwiająco smutna. Niebieskie oczy wpatrywały się w krzew głogu. Wytrwale przycinał żywopłot, rzadko rzucając spojrzenie na gapiące się dzieciaki. - To Joby - szeptał głośno jeden z chłopaków. - Joby Tarrat. Mój tato mówi, że jego mama była czarownicą i zabijała! - Zamknij się! - krzyknął do niego Ally Goode, dwunastoletni rudzielec z postrzępionymi włosami. - To Joby Tarrat, mój przyjaciel. Ktoś dodał głośno: - Mieszkał z panią Clatt i jej kotem, ale opuścił ich.
Ally Goode chciał coś powiedzieć, ale słowa zamarły mu na ustach. Zobaczył Sally Ann Morris, która stanęła w pobliżu gromadki. Gdy ich spojrzenia się spotkały, zmieszany Ally spuścił wzrok. Córka właściciela ziemskiego pomiędzy kmiotkami - jej rodzice z pewnością by tego nie pochwalili. Ally znów ukradkiem spojrzał na Sally Ann. Gdy masz dwanaście lat i zaczynasz właśnie interesować się dziewczętami, taka dziewczyna jak Sally Ann zaostrza twój apetyt, pobudza ciekawość. Próbujesz wyobrazić sobie, co kryje się pod tą zieloną, bawełnianą sukienką, jakie są jej biodra, nogi... Wpatrujesz się w puszyste, kasztanowe włosy, pełne, naturalnie czerwone usta. Masz ochotę je pocałować i zastanawiasz się, czy robił to już któryś z wiejskich chłopaków. Budzi to twoją zazdrość. I te zielone oczy... Zielone jak leśny staw. Kiedy Sally Ann patrzy na ciebie, czujesz się w jakiś sposób winny, wiesz, że czyta w twoich myślach. Znów rozbierasz mnie wzrokiem, prawda Ally Goode? Przez swoje sprośne myśli nie będziesz mógł spać w nocy. Ale niczego nie osiągniesz. Jestem dziewicą i pozostanę nią. Nie ze względu na moralność, czy coś w tym rodzaju, ale dlatego, że tak chcę. Żaden z wiejskich chłopaków nic ode mnie nie dostanie, nawet pocałunku. Tak właśnie jest, więc marnujesz swoje rozpustne marzenia. Ally ponowanie spojrzał na Sally Ann. Wpatrywała się w Jobiego Tarrata. Z pewnością nic do niego nie czuje, też jest przecież tylko zwykłym, wiejskim chłopcem. Pracuje na farmie, tak jak pracował jego ojciec, zanim... Joby zaczął ostrzyć sierp na kawałku kamienia, który nosił w tylnej kieszeni spodni. Wydawało się, że zna myśli otaczających go dzieciaków. Objął ich wszystkich miażdżącym spojrzeniem, na moment zatrzymał wzrok na Timmy Cooperze, który właśnie miał zamiar odejść, ale coś go powstrzymało. Joby nadal przycinał gałęzie. Ally Goode nie mógł się pogodzić z tym, że wiejskie dzieci źle mówią o jego przyjacielu. Po co tu przyszli i gapią się? Dotyczyło to również Sally Ann. Jeśli chce, żeby chłopcy nie mieli w związku z nią sprośnych myśli, niech trzyma się od nich z dala. Ally był przekonany, że Joby nie miał takich myśli. Sam mu kiedyś powiedział, że nie lubi dziewcząt ani takich chłopaków jak Timmy
Cooper. Nienawidził ich wszystkich za to, że dokuczali Jobiemu. Jeśli Timmy jeszcze raz otworzy usta, dostanie w mordę. Joby przekona się, jakiego ma przyjaciela. Ally był pewien, że mały Timmy znów wyskoczy z jakimś szyderstwem. Joby ponownie zabrał się do ostrzenia sierpa. Był spocony, ale nagle zrobiło mu się chłodno, poczuł przebiegający go dreszcz. Czuł się nieswojo. Zabrzmiał mu w uszach ostrzegający go glos pani Clatt, która powtarzała przez całe lata:" - Jeśli nie będziesz nosił płaszcza, Joby, przeziębisz się śmiertelnie. Obiecałam twojej mamie, że będę się tobą opiekowała." Psiakrew! Czy kiedyś uda mu się zapomnieć o tej wiedźmie?! Chyba nie. Wychowywała go przez blisko dziesięć lat. Pozostawiło to na nim piętno, którego nie pozbędzie się do końca życia. Skrzywił się, przesunął chropowatym kamieniem wzdłuż ostrza. Dziesięć lat spędzonych u pani Clatt, pamiętał tak dokładnie, jakby to było wczoraj. Tego dnia, gdy grzebano jego ojca, Artura Tarrata, matka zaprowadziła go do pani Clatt i zostawiła na jakiś czas. Drżąc ze strachu przycupnął wtedy na starej, skrzypiącej sofie. Śmierdziała kocimi odchodami (odkrył później, że kot załatwia swoje potrzeby za tą sofą, a pani Clatt zbiera to na szufelkę, kiedy fetor staje się trudny do zniesienia). Siedział wpatrzony w drzwi, zastanawiał się, czy udałoby mu się jakoś wymknąć. " - Siedź na swoim miejscu, Joby" - stara wiedźma czytała w jego myślach. Pokuśtykała do drzwi, by je zaryglować. "- Twoja matka nie chce, żebyś jej przeszkadzał, i tak ma zbyt wiele na głowie. Myślę, że odbierze cię ode mnie przed kolacją. Bądź grzeczny i nie psoć, bo ja też mam wiele spraw." Joby poczuł, że dolna warga zaczyna mu drżeć, ale jakoś udało mu się powstrzymać łzy. Nie chciał ujawniać przed nią słabości. Siedział więc na sofie, rozglądał się po niechlujnym pokoju, coś tam bulgotało w starym garnku na brzegu kominka. Nagle obrzydliwy kocur wskoczył na sofę i usiadł obok niego. Joby odsunął się z odrazą, złośliwy kot zdawał się być zadowolony z tego, że chłopiec się go boi i przysunął się bliżej. Czas wlókł się w nieskończoność. Pani Clatt dała mu dojedzenia coś, co przypominało bulion. Nie był głodny, nie znał też smaku dziwnych przypraw, ale zjadł wszystko, aż pokazało się dno talerza. Wiedźma powiedziała: - Możesz nie jeść, jeśli nie chcesz, tylko żebyś mi nie przychodził
się skarżyć, że jesteś głodny! Po tym skromnym posiłku pani Clatt usiadła przy kominku, głowa opadła jej na piersi. Może drzemała? Joby znów spojrzał na drzwi, ale wiedział, że nie ma dość siły, by je odryglować. I ten kocur. Prawdopodobnie zacząłby parskać i rzuciłby się na niego z pazurami. Zresztą pani Clatt mogłaby go nawet ukarać za nieposłuszeństwo. Może zamknęłaby go w spiżami pod schodami, tak jak robiła to jego matka, gdy był niegrzeczny. Spocił się na samą myśl o tym, że spiżarnia starej wiedźmy jest może podobna do tej w domu. Panujące tam ciemności, to coś, co poruszało się wokół ciebie i dotykało zimnymi palcami tak, że podskakiwałeś ze strachu i krzyczałeś. Joby zdecydował więc, że zostanie, że nie będzie uciekał. Siedział i patrzył w ogień. Płomienie układały się w jakieś niesamowite wzory i kształty: ludzi i zwierząt. Sceny zmieniały się, zanim zdążyłeś je pojąć. Chłopiec był przerażony, trudno mu było zrozumieć, że to tylko migające płomienie. Stary zegar wybił właśnie drugą, gdy ciszę przerwało bicie dzwonu. Joby wiedział, że to dzwon kościelny, i że miało to coś wspólnego ze śmiercią jego ojca, ale nie miał odwagi pytać o szczegóły. - Jak umarł mój tato? - spytał nagle i zobaczył, że oczy starej kobiety natychmiast się otworzyły, zabłysły gniewem. Zaniepokojona stara wiedźma zganiła go z nadąsaną miną: - To nie ma znaczenia, moje dziecko - powiedziała z irytacją. -Miał wypadek. Może gdy dorośniesz, twoja matka opowie ci o tym. Ale nie płacz za nim, bo to był zły człowiek. - Jak to zły? - zapytał z lękiem. - Kiedyś dowiesz się tego. A teraz siedź cicho i pozwól odpocząć starej kobiecie. Joby zamilkł. Właściwie nie płakał z powodu ojca. Artur Tarrat trzymał się z dala od życia rodzinnego, domowego. Nie mówił zbyt wiele, robił to, co rozkazała mu Hilda. Joby często im przeszkadzał, wysyłali go więc do pokoju na górze, by nie kręcił się koło nich. Czasem przychodzili jacyś obcy. Wtedy wszyscy razem szli na strych nad jego pokojem. Dobiegały go stamtąd ich szepczące głosy, głównie głos matki. Naciągał na głowę prześcieradło, by niczego nie
słyszeć. Ciekaw był, o czym mówią, ale bał się podsłuchiwać. Było już ciemno, gdy matka w końcu przyszła zabrać go od pani Clatt. Staruchy rozmawiały w sieni. Słysząc ich monotonne głosy, Joby zasłonił uszy. Po śmierci ojca dom wydawał się jakiś inny, zmieniony. Chłopiec nie wiedział, dlaczego panicznie zaczął się bać ciemności, jakby nie było dla niego ochrony. Szczególnie przed chochlikiem zamieszkującym spiżarnię pod schodami. Trzy dni po pogrzebie ojca matka założyła długą, ciemną szatę, którą ubierała zwykle po przyjściu tych obcych, gdy udawali się razem na strych. Wiedział, że ma zamiar wyjść i robiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, że znów zostanie u pani Clatt. - Ty chyba nie lubisz pani Clatt, prawda, Joby? - powiedziała Hilda miłym głosem, uśmiechając się półgębkiem. Joby spuścił głowę. - Nie lubię jej, ani jej kota. - IV głuptasie... - wyciągnęła rękę i zmierzwiła mu włosy. -Lepiej będzie, jeśli zostaniesz u niej na wypadek, gdybym... Może pewnego dnia będziesz musiał u niej zamieszkać. - Nie! - krzyknął przerażony. - Pani Clatt to dobra kobieta - czuł w głosie matki jakieś ogromne napięcie. - No cóż, może do tego nie dojdzie, ale dla mnie to wielka pociecha wiedzieć, że jest ktoś, kto w razie potrzeby zaopiekuje się tobą jak należy. Inaczej zabraliby cię do przytułku dla sierot. Teraz muszę zostawić cię na chwilę, bo mam bardzo ważną sprawę do załatwienia. Nie chcę cię zmuszać, żebyś został u pani Clatt, ale obiecaj, że będziesz grzeczny, gdy zostaniesz w domu sam. Joby skinął głową. Wszystko, byle nie iść do pani Clatt. - W porządku. Posłuchaj więc. Mogę nie wrócić przed zapadnię -ciem zmroku i chciałabym, żebyś trzymał się z dala od okna i nie wychodził. Gdyby ktoś zapukał do drzwi, nie odzywaj się. Rozumiesz, mogłabym mieć kłopoty z policją, że zostawiam cię samego, a tego nie chcemy, prawda? W kuchni, na stole zostawiłam ci chleb z dżemem i ciasto na podwieczorek. Dołożę jeszcze drewna do kominka, ale ty pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do okna. Jesteś już dużym chłopcem i czas, abyś pomógł matce, tak jak teraz, kiedy wychodzę. Zrozumiałeś? Skinął głową. Hilda pocałowała go w czoło i wyszła zatrzaskując
drzwi. Nagle ogarnęła go samotność i pustka. Nie było nikogo, kto by go pocieszył, dodał odwagi. Nie próbował nawet powstrzymać łez, płakał po raz pierwszy od śmierci ojca. Potem poczuł się lepiej, był trochę głodny, poszedł do kuchni zjeść chleb i kilka kawałków ciasta upieczonego przez matkę poprzedniego dnia. Pokój pogrążył się w mroku. Joby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że to już wieczór. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Znów ogarnął go lęk. Upewnił się, czy drzwi spiżami są dobrze zamknięte. Były zamknięte, ale coś próbowało się stamtąd wydostać! Wbiegł na górę po rozklekotanych schodach i po chwili leżał już w łóżku z prześcieradłem na głowie. Tak nauczyła go matka. Było zupełnie ciemno. Zacisnął powieki, nasłuchiwał. Jakieś dziwne hałasy, jakby skrzypienie spiżamianych drzwi. Tak właśnie skrzypiały, gdy zamknięty przez matkę chciał się stamtąd wydostać i pchał je z całej siły. Jęczały pod naciskiem, lecz nie otwierały się, marnował tylko czas. Joby dusił się pod prześcieradłem, na' wpół żywy ze strachu. Nie, to nie wyjdzie ze spiżami. A jeśli tak...? Nie bądzie wiedziało, że on, Joby jest tu na górze. A może znajdzie go? Usłyszał jakieś szepty; wstrzymując oddech próbował określić skąd one dochodzą. Burza szalała nad wioską, błyskawice rozdzierające niebo oświetlały niebieskim światłem mały pokoik. Wydawało mu się, że całe tysiące jakiś okropnych stworów starało się uwolnić z zamknięcia, by w końcu przyjść po niego, tak, jak się tego zawsze obawiał. Słyszał wciąż głosy, niezrozumiałe słowa... Tak, to głosy ze strychu. Tak, na pewno. To oni spotykali się w ciemnościach z matką. Teraz znów przyszli, ale dziś nie było w domu nikogo prócz niego. Nikogo... ż y w e g o ! Płakał rozpaczliwie, prosił matkę, by już przyszła. Pizy niej nie byłoby tak strasznie. Dom drżał od grzmotów, błyskawice oświetlały jego łóżko. Ktoś umrze tej nocy, Joby, to możesz być ty! Modlił się znowu, by matka wróciła, nie miał już sił płakać. Sen ogarniał go powoli, jeszcze słyszał szepty, skrzypienie drzwi... Poranek. Joby zdał sobie sprawę z tego, że noc już minęła. Uwolnił się spod prześcieradeł i koców. Do pokoju zaglądało poranne słońce, zmrużył oczy. Jaka ulga... Musi zaraz znaleźć matkę, opowiedzieć jej, co działo się w nocy. Wymknął się chyłkiem ze swojej sypialni, zobaczył, że drzwi jej po-
koju są uchylone. Zajrzał do środka. Nie sposób było stwierdzić, czy matka tam spała, gdyż łóżko nigdy nie było zasłane. W każdym razie nie było jej tam. Ponieważ zwykle wstawała wcześnie, nie zdziwiło to Jobiego. Mogła być już na dole. Stanął na schodach nasłuchując, czy nie kręci się po kuchni. Powitała go tylko cisza, żadnego pobrzękiwania dzbanków, czy zapachu smażonego bekonu. Nim zszedł na dół, wiedział już, że matka nie wróciła do domu. Przeszukał wszystkie pomieszczenia, nigdzie ani śladu jej obecności. Nie było też na haku przy drzwiach długiego, czarnego płaszcza. Ogarnęło go przygniatające poczucie samotności, tak dotkliwe, że łzy napłynęły do oczu. Nagle z przerażeniem zobaczył, że drzwi do spiżami są otwarte. Nie mógł znieść widoku czarnej dziury wnętrza i zionącego stamtąd odoru stęchlizny. Podbiegł i zatrzasnął drzwi, aż zadrżały deski. Ale było za późno. Burza uwolniła wszystko, cokolwiek tam się kryło. Pozwoliła, aby wyszło i krążyło w nocy po całym domu. Mogło to być teraz wszędzie; czekało, aż nastaną ciemności. Usiadł na krześle matki, patrzył tępo na wypalone węgle na kominku. Nie czekał już, wiedział, że nie wróci. Ledwie żywy z przerażenia nie stawiał nawet oporu, gdy pani Clatt przyszła po południu i zabrała go do siebie. Kocur szedł obok niego, kołysząc się majestatycznie. Joby ocknął się z zamyślenia, spojrzał na błyszczące ostrze sierpa. Jego wzrok stał się przytomniejszy, zobaczył krąg twarzy wiejskich dzieciaków. Niektóre patrzyły wrogo, inne po prostu z ciekawością. Zauważył, że jest pośród nich Ally Goode. Ally był w porządku, zawsze gotów okazać swą przyjaźń. Lecz Joby żył samotnie. Od chwili, kiedy opuścił dom pani Clatt w dniu swoich szesnastych urodzin i powrócił do zrujnowanej chaty. Nie potrzebował nikogo. Zobaczył też Sally Ann Morris. Ta dziewczyna, jej widok przyprawiał go o jakieś podejrzane dreszcze. Oczy Sally Ann zieleniły się przedziwnie w słońcu, czułeś jak cię przeszywają, starają się penetrować twój umysł. Zupełnie tak, jak oczy matki czy pani Clatt, potrafiły odczytać jego sekretne myśli. - Lubisz mnie, prawda Joby? Zmieszany odwrócił wzrok. Znów się zamyślił. Twoja matka zabiła twego ojca, Joby, zaklęła byka, by wziął go na rogi. Bóg ukarał ją za to, spalił żywcem. A co stanie się z tobą? Nagle usłyszał chłopięcy głos:
- Jesteś synem czarownicy! - Zamknij się! - krzyknął Ally Goode stając w obronie przyjaciela. Krąg dzieciaków zacieśnił się. Timmy Cooper stanął tuż przed Jobym. - Nie ośmielisz się! Nic mi nie zrobisz, chociaż jesteś diabelskim nasieniem! Joby zauważył, że Sally Ann zaczęła wolno poruszać swym smukłym ciałem, czuł, że go kokietowała. - Spójrz na mnie, czy chcesz, aby to wszystko należało do ciebie? Odczuwał lekkie oszołomienie, przed sobą miał żywopłot do przycięcia, za sobą gromadę gapiów. Nienawiść do Timmiego za jego szyderstwa mieszała się z jakimś dziwnym uczuciem dla Sally Ann, dziewczyna podniecała go. Osełka wypadła mu z rąk. Bawił się trzonkiem sierpa. Joby czul, że traci panowanie nad sobą. Wszystko wokół stawało się przerażające, zaczął widzieć w jakby zwolnionym tempie. Z trudem utrzymywał drewniany trzonek sierpa w spoconej dłoni. - Syn czarownicy! Twoja matka zabiła twego ojca i Bóg... Błyszczące ostrze z impetem spadło na szczupłą szyję Timmiego Coopera. Jak gilotyna, która z bezwzględną skutecznością ścina głowę. Jeszcze usta poruszały się w niemych szyderstwach, ale głowa trzymała się już tylko na gejzerze krwi. Ciało zachwiało się, lecz nie upadło natychmiast, chłopiec uniósł ramię by wskazać oskarżycielsko. Ona zabiła, a teraz ty zabiłeś, synu czarownicy! Osuwał się powoli. Głowa odpadła i potoczyła się w kierunku Jobiego. Spojrzały na niego martwe oczy. Śmiały się i drwiły. Widzisz, co zrobiłeś, synu czarownicy? Nagle wszystko zaczęło nabierać naturalnej prędkości. Krew tryskała z szyi tworząc szkarłatną kałużę. Ktoś zaczął krzyczeć. Joby poczuł, że kręci mu się w głowie, obrazy przed oczami przesuwały się coraz prędzej, z szaloną prędkością. Twarze przybliżały się do niego, wykrzywiały z wrogością, wykrzykiwały oskarżenia Zabiłeś go, synu czarownicy, bo powiedział prawdę! Ally Goode płakał. Nie uciekł, krzycząc ze strachu, ale jakby nagle dojrzał ponad swój dziecięcy wiek, pochylił się nad leżącymi zwłokami. Nie, to niemożliwe, ty nie umarłeś, Timmy! Wstań i powiedz, że wszystko w porządku. P r o s z ę !
Sally Ann utkwiła w Jobym swe zielone oczy, które mówiły mu jakieś niezrozumiałe rzeczy. To był wypadek. Sierp wyśliznął ci się z ręki. Nikt nie może cię za to winić. Ale oni cię oskarżą, o Boże, oskarżą na pewno. Będę po twojej stronie, Joby. Zdrętwiały, nie bacząc na ostre kolce, przywarł do żywopłotu. Przytrzymywał się gałęzi, by nie runąć na ziemię. Gromada dzieciaków uciekła z wrzaskiem, echo niosło ich przerażone głosy. - Morderstwo! Syn czarownicy zabił Timmiego Coopera! Pozostali tylko Ally Goode i Sally Ann. Joby stracił poczucie czasu. Nie wiedział, czy od tego potwornego wydarzenia minęły godziny czy minuty. Ally pochylony nad ciałem chłopca próbował przytwierdzić uciętą głowę do kaiku. Wszystko będzie w porządku, on będzie znowu żył i nikt nie będzie cię obwiniał, Joby. Ale Timmy leżał bez życia.
Sally Ann przystanęła tuż przy Jobym. Położyła dłoń na jego ramieniu. Pod wpływem tego dotknięcia poczuł coś jakby przepływ łagodnego prądu. To nie twoja wina, Joby, to był wypadek. Trzymaj się mnie, a wszystko będzie dobrze. Spojrzała mu w oczy swym przeszywającym wzrokiem, który był teraz jak narkotyk, uśmierzał strach i uspokajał. 'To one go zabiły, te okropności, które mieszkały w spiżami pod schodami, Sally Ann. Tej nocy, gdy umarła moja matka wydostały się stamtąd." Jesteś śmieszny, Joby! "Nie, nie jestem śmieszny. One zawsze tam mieszkały. Pewnie są nadal. Teraz zabiły i uciekły z powrotem..." Nie spuszczała z niego wzroku. Nagle przestraszył się tak, że chciał uciec, ale nie mógł. Zawładnęło nim poczucie winy, mimo, że Sally Ann była jego obrończynią. Nie martw się Joby, to był wypadek, taka jest prawda. Uspokoił się na chwilę, poczuł niemal senność. Lecz strach i niepewność powróciły, gdy zobaczył nadjeżdżający na sygnale samochód policyjny. Wtedy dotarło do niego, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, że Timmy Cooper zginął z jego ręki.
ROZDZIAŁ 2 - Myślę, że nie powinnaś się zadawać z tymi wiejskimi chłopakami - powiedziała Amy Morris spoglądając w lustro wiszące nad stołem w przestronnej kuchni. Zauważyła kilka siwych pasemek na krótkich, czarnych włosach. Powinna sobie zrobić jeszcze raz płukankę, ale nie ma czasu w tym tygodniu. Wyglądała całkiem nieźle jak na swoje czterdzieści cztery lata. Obcisłe dżinsy podkreślały szczupłą talię, a kształtny biust przyciągał spojrzenia mężczyzn, gdy jeździła w piątki do miasta. Zawsze starannie przygotowywała się do tych wypadów. Teraz na policzkach pojawiły się czerwone plamki, ale to dlatego, że była da - Słyszysz, co do ciebie mówię, Sally? - Słyszę! - stojąca przy zlewie dziewczyna spojrzała na matkę ze złością. - Ty chyba zapominasz, że mam szesnaście lat, i jeżeli chcę się przejść do wioski, to chyba nie ma w tym nic złego. Nie jestem w pensjonacie dla panienek!
Amy powstrzymała się przed powiedzeniem córce czegoś niemiłego. Nic w ten sposób nie uzyska. Cliff skończył śniadanie i poszedł do swoich ukochanych kur, cały dzień będzie marzył o tej specjalnej odmianie jaj, które zawojują rynek. Trwa to już od dwudziestu lat Rodzina dla niego nie istnieje. Nie dla niego więc Amy starała się być nadal atrakcyjna - Proszę cię Sally, nie chodź tam, oszczędzi ci to tego wstrętnego... - nie mogła znaleźć słów. " Krwawa kąpiel " - to było zbyt trafne, gazety nazwały to " byczą zabawą " - chodziło o wypadek na farmie - kiedy ich byk zabił Artura Tarrata Przełknęła tylko ślinę. - Ja się tym wszystkim nie przejmuję - Sally Ann stanęła przy zlewie z opartymi na biodrach rękami. - Mnie to w ogóle nie przeraża i nie mam zamiaru załamywać się nerwowo. Był to po prostu wypadek, owszem, nieprzyjemny, ale wypadki na farmie zdarzają się w całym kraju codziennie. Właśnie w zeszłym tygodniu jakiś facet wszedł w stóg siana... - Sally! - Amy Morris pobladła - Zwróć uwagę na to, co chcę ci powiedzieć. Nie wydaje mi się, żeby wiejscy chłopcy byli odpowiednim towarzystwem dla... - Dla córki farmera! - Na twarzy Sally Ann pojawił się wyraz kpiny. - Jesteś prawdziwą snobką, matko. Zdaje się, że masz na myśli Jobiego Tamta. - No cóż, to miły chłopiec - Amy Morris próbowała załagodzić spór. - Ale ma niefortunne pochodzenie. To musi mieć na niego jakiś wpływ, jego rodzice oboje zginęli w tym samym tygodniu, a teraz jeszcze ta historia... - Kiedy się to stało, pracował dla nas - dziewczyna zdecydowała się wykorzystać sytuację. - Tak jak jego ojciec, gdy zabił go byk. To my powinniśmy się martwić tym co mówią wieśniacy, bo to my przynosimy nieszczęście! - To śmieszne - Amy drżącymi palcami zapalała papierosa. - Nie chcę zresztą w to wnikać. Zrozum tylko, że twój ojciec i ja chcielibyśmy, żebyś związała się z jakimś miłym, solidnym i ustatkowanym chłopcem, kiedy przyjdzie na to czas. -O Chryste! Ty stara hipokrytko! Tak właśnie mówiła twoja matka i spójrz teraz na siebie! Chyba nie nazywasz tego małżeństwem? Myślisz, że jestem bardzo zainteresowana Jobym? Spojrzała na matkę pytająco swymi zielonymi oczami. - Ja... ja nie powiedziałam, że... interesujesz się nim, po prostu myślałam...
- Nie myśl więc za dużo - Sally Ann podrzuciła gąbkę. -1 nie spoglądaj co pięć minut do lustra, bo jeszcze coś tam zobaczysz! -dziewczyna odwróciła się i wyszła na podwórze zatrzaskując z hałasem drzwi. Amy stała ze łzami w oczach. - To od dymu - powiedziała do siebie i znów spojrzała w lustro. Dziś wieczorem jedzie do miasta zagrać w swym skomplikowanym życiu inną rolę - kochanki. Uwolni się na jakiś czas od roli matki. Moja córka dorasta, może stać się taka, jak ja. O Boże! Chyba każda matka martwi się o córkę: szczególnie, jeśli jest tak ładna jak Sally. Czy to możliwe, żeby ona... Nie, nie mogłaby tego robić. Jeszcze nie. Być może popełniła błąd wysyłając córkę do szkoły tak daleko, odrywając ją na tyle lat od rodzicielskiej miłości. Oszukujesz sama siebie, mówiąc, że było to dla niej najlepsze. Jeśli spojrzysz prawdzie w oczy, przyznasz, że chciałaś po prostu kogo innego obarczyć odpowiedzialnością za Sally Ann. Wychowa nam pani córkę jak należy, prawda? Proszę oszczędzić nam kłopotów. Ale kłopotów się nie uniknie. Ani złamanego serca i rozgoryczenia. Sally z pewnością jest jeszcze niewinna, wychowana w takiej szkole... Po prostu przechodzi teraz okres lewicowego buntu, odrzuca wszystko, co kojarzy się z kapitalizmem. Daj mi spokój, nie chcę, żebyś zostawiał mi farmę lub pieniądze. Po prostu tego nie chcę. Będę żyła po swojemu, nie uznaję społeczeństwa podzielonego na klasy. Amy wstała, podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Sally Ann właśnie wychodziła przez otwartą bramę. Widocznie chciała być sama. Jakże chętnie poszłaby za nią, ale nie mogła tego zrobić. Boże! Ten ostatni tydzień był okropny dla Sally, zresztą dla nich wszystkich. Sąd, sposób w jaki broniła Jobiego, często agresywnie. - Ale już pani nam powiedziała, panno Morris, że chłopiec prowokował Josepha Tarrata. A więc zabił go rozmyślnie, prawda, panno Morris? - Joby ignorował go. - Cholera, co ja mówię! Sally Ann zagryzła wargi, po czym dodała; - Ale w pewnym momencie te złośliwe uwagi doprowadziły go do szału. Wierzę, że właśnie dlatego sierp wyśliznął mu się z ręki i,.. - Nas nie interesuje, w co pani wierzy, panno Morris. Chcemy poznać fakty, które doprowadziły do śmierci chłopca. Kontynuowano przesłuchanie. Amy była dumna z córki, z jej prezencji, sposobu poruszania się przy wstawaniu, płonących zielonych
ogniem oczu. Aż dwa razy w ciągu ostatnich trzech dni była poddawana drobiazgowym pytaniom, zupełnie tak, jakby usilnie poszukiwali pretekstu do skazania Jobiego. Ale nie znaleźli, Sally Ann postarała się o to, obroniła go. Tym Amy nie była zachwycona. Stała i wyglądała przez okno zastanawiając się, czy Cliff kiedyś wybetonuje podwórze i zlikwiduje na zawsze to cholerne błoto. Pewnie tego nie zrobi. Nie tylko ze względu na koszty, ale i dlatego, że przywykł już do zabłoconego podwórza. Sparchmoore nie byłoby Sparchmoore, gdyby nie stale obecne tu błoto. Sally Ann wkrótce dorośnie. Cliff nie zdaje sobie nawet sprawy, że jego córka może mieć jakieś problemy. To wszystko przez niego. Amy spojrzała na rząd kurników. Gdyby nie przyjął do pracy Jobiego, nie doszłoby do tego strasznego wypadku. Powinien się trochę zastanowić, zwłaszcza po tym, co się stało z Arturem Tarratem. On się nigdy niczego nie nauczy, ciągle będzie robił bzdury, nawet się tym nie przejmując. Niestety, Tarratowie zawsze byli złym nasieniem w Hope. Byli i zawsze będą. Sally Ann przeszła przez podwórze i podążyła ścieżką w kierunku przełazu. Znalazła się na polu. Skoro już tu przyszła, może pójść na to miejsce, gdzie... Nie, na samą myśl robiło się jej niedobrze. Ślady krwi Timmiego Coopera rozmyślnie zasypano piachem. Ten piach to wysiłek dla ukrycia tego, co się stało. W gruncie rzeczy było to kłamstwo. Właściwie nic się nie stało, nie chcemy, żebyś wierzyła w takie historie. Już jest po wszystkim, to były tylko zeznania w sądzie. Timmy nie istnieje, nigdy nie istniał. To jeszcze jedna legenda opowiadana szeptem w Hope. Cała ta sprawa denerwowała ją. W istocie było prześladowanie, polowanie na czarownice. Tak barbarzyńskie, jak tamte, które miały miejsce w Hope przed wiekami. Nic się nie zmieniło. Czuło się wrogość sali sądowej, niewidzialną, żyjącą nienawiść. Joby Tarrat zabił chłopca umyślnie, śmiało możesz powiedzieć, że jest winny. Jakich jeszcze dowodów potrzebujesz? Spalcie go! Usłyszycie krzyk, gdy płomienie zaczną smażyć jego ciało. Tak właśnie by zrobili, gdyby wiedzieli, że im się uda. Sally Ann zacisnęła dłonie z całej siły. Hope to nikczemne miejsce, nigdy nie zaczęła się tu normalna cywilizacja. Ludzie żyli przeszłością, zamknięci w swoich czterech ścianach, w ciemnocie, bo tak żyli ich przodkowie. Mieli chore umysły. Powinna stąd odejść, zostawić ich z zabobonami, pojechać do miasta i spróbować zapomnieć. Zobaczyła w myślach Jobiego, jego silne ciało. Trzeba mu było spojrzeć głęboko w oczy, żeby wiedzieć jak bardzo był zraniony. To
rany, których nie zagoi czas. Syn wiedźmy, okaleczony, ale nie pokonany. Weszła na szczyt pagórka. Rozpościerał się stąd widok na niziny, na wartko płynącą rzekę. Wzrok przyciągała drewniana iglica kościoła, dumnie stojącego w centralnym punkcie do cna przesiąkniętej dem, wioski. W niedzielę wieśniacy chodzili na mszę, modlili się i przyjmowali komunię. Oczyszczali się nie tyle przed Bogiem, co przed sobą. Jeśli miałeś na sumieniu jakieś grzechy, to zostały ci wybaczone i już wszystko jest w porządku, a prześladowanie syna czarownicy - to tylko na chwałę Bożą. Byleby tylko zdjąć z siebie ciążące brzemię win. Z kominów chałup dolatywał słodko pachnący dym. Może dochodził też z chaty Jobiego. Na tę myśl serce zabiło jej mocniej. Może to sygnał, taki, jakich używają Indianie? Może Joby wzywał ją w ten sposób? Sally Ann przymknęła oczy. Zdawała sobie sprawę, że poczucie winy będzie wracało, by torturować jej umysł. Usłyszała głos, jakby oskarżenie sędziego: - Śmierć Timmiego Coopera to nie był wypadek, prawda, Sally Ann Morris? - To był wypadek. - Kłamiesz! - Chłopiec zdenerwował go i sierp wyśliznął mu się z ręki. - To nie był wypadek. Oskarżam ciebie, Sally Ann Morris, że to ty oszołomiłaś Jobiego, spowodowałaś, że rzucił ostrzem w chłopca, użyłaś go jako narzędzia do zadania śmierci. Tylko ty jesteś do tego zdolna. Zabiłaś dla Jobiego, jednocześnie posługując się nim, żeby... - To kłamstwo. - To jest prawda, ale nikt nie może ci tego udowodnić. Tylko ty sama wiesz o tym, że posiadasz nadzwyczajne siły. Będziesz miała to na sumieniu do końca życia. Werdykt - śmiertelny wypadek. Osunęła się na ziemię. Leżała obserwując dym, który formował się w ciemną, jakby burzową chmurę. Płakała, aż zabrakło jej łez, piekły zaczerwienione oczy. Długo leżała próbując odpędzić myśli, które nie dawały jej spokoju. Gdy się podniosła, nasłuchiwała trwożliwie, czy nie wraca oskarżycielski głos. Lecz panowała zupełna cisza. Pulsowanie w skroniach powoli ustawało, znów zaczynała być sobą - taką Sally Ann, jaką zawsze była. I wiedziała, że zaraz musi pójść do chaty Jobiego Tarrata.
ROZDZIAŁ 3 Joby Tarrat nie wychodził z domu od dnia pogrzebu Timmiego Coopera. Każde uderzenie dzwonu pogrzebowego sprawiało mu niemal fizyczny ból. Słyszał go wciąż przez następne dni, jego ton powracał w koszmarnych snach napawając go przeraźliwym lękiem. Syn wiedźmy! Szyderstwo, które spowodowało tragedię. Widział znów otaczające go twarze, każdą z nich rozpoznawał: Ally, próbujący uciszyć Timmiego Coopera, Sally Ann, skupiona, śledząca każdy jego ruch. Dziewczyna w jakiś sposób związana była z tą tragedią. Nawet w snach bał się jej przenikliwego spojrzenia, które czuł na sobie nawet wtedy, gdy był odwrócony do niej piecami.
Nie możesz mnie ignorować, Joby. Zapomnij o wszystkich innych. Ja wiem, co myślisz o mnie w nocy, gdy jesteś sam. Czuł, że Sally obserwuje go. Musiał się w końcu odwrócić i spotkać jej spojrzenie. Odczytywał w nim nienawiść, nie do niego; do tych, którzy go prześladowali. Zignorowałby te szyderstwa, ale ona mu nie pozwoliła. Zabiliby cię, gdyby mogli, Joby, ale przecież to ty możesz ich zabić i skończyć z tym. Ta potworna myśl nie opuszczała go. Próbował ją od siebie odpędzić, lecz wciąż powracała, gdy spotkał wzrok Sally Ann i jej skinienie głowy. Nie, ja nie chcę. Musisz. Miał pustkę w głowie, widział wszystko jakby w zwolnionym tempie. Z trudem zmuszał ociężałe ciało do wykonania jakiegoś ruchu, oczy wciąż szukały wzroku dziewczyny. W pewnej chwili nie panował już nad sobą, poczuł, że trzonek sierpa wyślizguje się ze spoconej dłoni. Próbował go utrzymać, lecz ten wymykał mu się z ręki. Ponowił próbę, ale bezskutecznie. Promienie słońca zaiskrzyły się na ostrzu, oślepiły go na chwilę. Sierp wypadł. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. I nagle film uzyskał normalną prędkość. Czuł tylko strach, widząc, co się stało. Tryskająca fontanna krwi, zwisająca głowa Timmiego Coopera. Poruszające się usta wykrzykiwały nieme oskarżenie: Zabiłeś mnie, synu czarownicy! Morderca! A potem pytania, jedno po drugim, tak, że nie miał czasu odpowiadać. Jąkał się, mówił chaotycznie, bezwładnie. Policjant był jakby wcieleniem łowcy czarownic. Lampę skierowano tak, by świeciła mu prosto w oczy. Takie śledztwo doprowadziło go do kresu wytrzymałości. O Boże! Przyznam się do wszystkiego. Zrobię, co chcecie. Wyprowadźcie mnie stąd i spalcie. Ale znów poczuł na sobie jej wzrok, zielone oczy mówiły: Nie przyznawaj się. Wtedy nic nie będą mogli ci zrobić. Pamiętał jej głos, gdy zeznawała. Spokojny, ale stanowczy. Próbowali ją jakoś podejść, zadawali podchwytliwe pytania. Bezskutecznie. Nienawidzili Sally Ann tak bardzo, jak jego. Werdykt - śmiertelny wypadek. Joby siedział w chacie, ale te powracające wspomnienia nie dawały mu spokoju. Gdy zapadał zmrok, słyszał, jak coś porusza się w spiżarni pod schodami. Zastawiał drzwi krzesłami. Ze strychu dochodziły jakieś szepty, lecz to, co tam przebywało, nie mogło się wydostać. To straszne, było jego więźniem. Zaryglował klapę w suficie nad sypialnią rodziców. Następnego wieczora wziął swoją gitarę, która stała gdzieś w
kącie. Kupił ją sześć lat temu, zaraz po opuszczeniu pani Clatt Kosztowała go trzy tygodniowe pensje. Była jego jedyną towarzyszką w samotności. Zapisał się na korespondencyjny kurs gry na gitarze i pomyślnie go ukończył. Jego glos, śpiew, był jedyną rzeczą, której nie mogli mu odebrać. - Nic nie możecie mi zrobić, żebym przestał śpiewać, skurwiele! Chyba, że mi poderżniecie gardło. Bali się jego głosu, jak on bał się zielonych oczu Sally Ann. Kiedy śpiewał i grał milkły odgłosy ze spiżami i strychu. Przychodziły mu do głowy jakieś dziwne melodie, które płynęły jakby same, z wielką łatwością, bez wysiłku. Pozostawiały w nim jednak poczucie niepokoju, jak gdyby skądś te nuty skradł. Gdy odkładał gitarę zdawał sobie sprawę, że nie potrafiłby ich zagrać ponownie. Dopiero w tydzień po pogrzebie Joby wyszedł z chaty. Zmusił go do tego zwykły głód. Musiał zrobić w wiejskim sklepiku zakupy na następny tydzień. Wszedł do środka. Panował tam półmrok. W rogu pomieszczenia stał piec, na ścianach wisiały byle jakie półki. Do lady prowadził korytarz, utworzony ze stert kartonów. Poczuł zapach pleśni, skojarzył go z atmosferą zła i niebezpieczeństwa. Uciekaj, póki nie jest za późno! Lecz Joby nie mógł uciec. Po prostu musiał kupić coś dojedzenia. - Dzień dobry - rozległ się skrzeczący głos pani Betteridge. Wychodziła z sąsiedniego pokoju i dopiero teraz rozpoznała klienta. Cofnęła się o krok i runęłaby na podłogę, gdyby w ostatniej chwili nie przytrzymała się framugi drzwi. - Chciałbym kupić parę rzeczy... - Joby zaczął sięgać po jakieś puszki ustawione na ladzie. Pani Betteridge spojrzała w kierunku stojącego w sąsiednim pokoju telefonu. Pomyślała, że może zadzwonić po policję. - Joby Tarrat jest w moim sklepie. Od razu jednak zdała sobie sprawę, że to nie ma sensu. Joby formalnie, niestety, nie był przestępcą. A uprawianie czarów było legalne, dozwolone, ktoś w telewizji mówił o tym z całym przekonaniem, musiała przełączyć na inny program, to było zbyt straszne, ale pamiętała dokładnie ten fragment. Może najwyżej odmówić obsłużenia go. Nie byłoby to jednak rozsądne, lepiej nie zadzierać z Tarratem, a poza tym ostatnio bardzo spadły obroty, wielu rówieśników jeździło do dużego supersamu w miasteczku. Skwapliwie poprawiła swój czary koczek nie spuszczając wzroku z Jobiego, który ustawiał właśnie zakupy na ladzie. Odetchnął z ulgą wychodząc ze sklepu. Plastikowa torba niemal
urywała się pod ciężarem różnych puszek i paczek. Wioska wyglądała jak opuszczona. Po obu stronach wyboistej drogi stały kamienne domki, zbudowane bez żadnych zasad, lekceważąc zupełnie sąsiadów. Niektóre zwrócone były frontem do drogi, lecz większość pokazywała przechodniom swoje tyły. Wszystkie otoczone były gęsto rosnącymi szkockimi sosnami, na punkcie których wieśniacy zdawali się mieć obsesję, nie chcieli, by zbyt wiele światła dziennego dostawało się do wnętrz ich domostwa. Obawiali się obserwacji, wzroku innych ludzi, jakby czuli się winni. Niewiele zmieniło się przez ostatnie trzy wieki... Joby zauważył kota czającego się w chaszczach przy drodze. Uświadomił sobie, że skądś go zna, po chwili przypomniał sobie: było to stworzenie, które terroryzowało go w dzieciństwie. Kocur spoglądał na niego złośliwie żółtymi oczami. Joby przystanął. Miał ochotę wziąć kamień i cisnąć w niego, ale zrezygnował. Szkoda wysiłku. Kot zjeżył sierść, w tym momencie bardzo przypominał panią Clatt. Omijasz mnie, Joby. Zostawiłeś starą kobietę, która cię wychowała, po to, by mieć w tobie wsparcie. Nie spodobałoby się to twojej mamie, o nie. Joby ruszył w kierunku swojej chaty. Kocur odprowadził go prawie do furtki. Przed wejściem ogarnął go jakiś dziwny niepokój. Spojrzał na wysokie sosny, zza których wyłaniał się zniszczony dach. Zwolnił kroku, zwlekał z otwarciem furtki. Rozejrzał się po ogrodzie, nikogo nie dostrzegł. Nie było nawet kota. A może go wyprzedził i czeka na niego w domu? Nie, chyba nie. Czuł, że nie jest sam. Ktoś był w ogrodzie. Ten ktoś siedział w zaroślach i z pobladłą twarzą czekał na jego przyjście. Kasztanowe włosy połyskiwały wśród kolorowych, jesiennych liści. Ally Goodge! - Ally! - Joby stanął przy butwiejącej furtce i zobaczył chłopca, który wyszedł na ścieżkę przy frontowych drzwiach. - Co tu robisz, Ally? - Musiałem się z tobą zobaczyć. - Ally nerwowo, jakby przepraszająco przestępowi z nogi na nogę. - Chciałem przyjść już wcześniej, ale myślałem, że może chcesz być sam przez jakiś czas. Nie chciałem ci przeszkadzać. Poza tym, wiesz, ojciec sprawiłby mi lanie, gdyby się dowiedział, że tu byłem. - Nie musisz przychodzić, Ally - Joby z trudem wydobywał z siebie słowa, jakby coś utkwiło mu w gardle i utrudniało mówienie. -Nie chciałbym, żebyś oberwał przeze mnie. Jakoś daję sobie radę. - Nie dbam o to, czy dostanę lanie - rzucił wyzywająco Ally. -
Mój ojciec jest taki sam, jak oni wszyscy w Hope. - Może lepiej wejdźmy do środka i porozmawiajmy. - Joby pchnął drzwi i wpuścił chłopca. Ale prawdę mówiąc, to nie wiem, o czym. Ally niepewnym krokiem wszedł za nim do chaty, z trudem zamykając wypaczone drzwi. To więc była ta "chata czarownicy". Nie wyglądała jakoś szczególnie złowieszczo. Panował tu wprawdzie bałagan, ale chyba dlatego, że nie było kobiety, która by o wszystko zadbała. - W szkole zawsze byliśmy przyjaciółmi - zaczął - prawda? - Jasne - Joby odstawił torbę z zakupami i uśmiechnął się do gościa. - Nigdy mi nie dokuczałeś, sam pewnie miałeś przez to przykrości. Nic się nie zmieniło, nadal jesteśmy przyjaciółmi. A przy okazji dziękuje, że próbowałeś, że robiłeś, co mogłeś wtedy, w ubiegłym tygodniu. - Starałem się. - Ally spojrzał na zakurzoną podłogę. Nie chciał o tym rozmawiać, ale takiego tematu nie można było uniknąć. -Przecież go nie zabiłeś, Joby - powiedział cicho. - To był wypadek, tak orzekł sędzia. - Joby poczuł przebiegający go dreszcz. Nie chciał tego rozgrzebywać, ale była to jeszcze zbyt świeża rana, by nie dawała o sobie znać. - Nie, to nie był wypadek, ale to nie ty zabiłeś Timmiego Coopera. - Ally wyjawił swoją tajemnicę. - to ona! - Ona? - Sally Ann. To ona spowodowała, że sierp wypadł ci z ręki. - Jakiś ty głupi, Ally - odparł Joby bez przekonania. Nie mów tego, o czym myślałem przez cały tydzień, Ally, proszę! Boże, nie ujmuj tego w słowa. - Ona sprawia, że robisz rzeczy, których nie chcesz, Joby. Przebiegł go dreszcz. Na chwilę znów znalazł się na farmie Morrisa, trzymał sierp, ujrzał oczy Sally Ann, poczuł ich siłę. Upuść to, Joby. Rzuć sierp! Jego palce posłuchały, zwolniły uchwyt, był świadom tego, że trzonek wypada z ręki. O Boże! Nie! Już było za późno. Wtedy coś jakby przeskoczyło w jego umyśle, Sally Ann oderwała od niego wzrok, pozostawiając go w roli obserwatora strasznej sceny. Tryskająca krew, głowa, która potoczyła się w jego stronę, oczy które spojrzały z nienawiścią. Zamordowałeś mnie, synu czarownicy! Spojrzał na Allego; ten wpatrywał się w niego, jak wiemy pies. "Mam nadzieję, że nie obraziłem pana, jeśli tak, proszę mnie ukarać" - Nie wiem - Joby pochylił głowę. - Po prostu nie wiem, Ally. Umilkł. Próbował nie myśleć o Sally Ann. Może nigdy już jej nie
zobaczy. Wiedział jednak, że się okłamuje. - Pomogę ci tu posprzątać. - Ally rozejrzał się wokół. Zobaczył sterty ubrań, stosy naczyń kuchennych. Niektóre z rzeczy pozostawały tu jeszcze zapewne z czasów Hildy. - Tak. Muszę się w Końcu za to zabrać - uśmiechnął się Joby. -Cieszę się, że chcesz mi pomóc. Chłopiec rozpromienił się, zgarnął od razu jakieś stare buty należące niegdyś do czarownicy z Hope, a stojące teraz przy piecu zupełnie tak, jakby pewnego dnia miała wrócić ich właścicielka. Potem jakieś trzewiki pogryzione przez szczury, kozaczki Jobiego jeszcze z czasów wczesnego dzieciństwa Wszędzie było pełno starych gazet i całych tumanów kurzu. Joby usłyszał nagle skrzypienie zawiasów spiżamianych drzwi. Odwrócił się i ujrzał czarną dziurę, miejsce odwiecznych ciemności, gdzie mieszkali ci, których nie umiał określić słowami. Czuło się ich odór, ich obecność, jakby dotykała cię jakaś lodowata pleśń. Słyszałeś prawie cichy, pełen kpiny chichot. - Nie! - Joby nie mógł powstrzymać krzyku, ogarnął go paniczny strach. - Ally, zamknij te drzwi! Chłopiec posłusznie wykonał jego polecenie, lecz czuł się dotknięty. - Przepraszam, Ally - Joby spuścił oczy. - To głupie z mojej strony, ale... proszę cię, nie otwieraj tych drzwi. Nigdy. - Czy tam jest coś strasznego? - Ja... właściwie nie wiem. Ale boję się tego miejsca. • Wiesz, ja to chyba też czuję. Czuć tam tak dziwnie stęchlizną i starością. - Może tam nic nie ma. Gdy byłem mały matka zamykała mnie tam za karę, czasem na cały dzień. Pewnie dlatego boję się spiżami. - To musiało być straszne. Słyszałem, że za takie rzeczy odbiera się dzieci rodzicom. - Możliwe, ale nie w Hope. Szczególnie, jeżeli to dotyczy syna czarownicy. Joby spojrzał na gitarę opartą o fotel na biegunach, zupełnie nie pasowała do tej nory. Wyciągnął rękę, a ona zdawała się wychodzić mu naprzeciw. Gładka i przyjemna w dotyku przylgnęła do niego, spoczęła na kolanach. - Umiesz grać na gitarze, Joby? - Trochę - Joby przebiegł palcami po strunach i melodia zawładnęła wnętrzem chaty pokonując to, co znajdowało się za drzwiami spiżami. Joby zaczął grać jakąś balladę, słowa same przychodziły mu do głowy przynosząc ukojenie jego skołatanej duszy.
"Któż może zrozumieć mnie, chłopaka z farmy, farmy dalekiej od świateł miast..." Ally, zasłuchany kołysał się na bujaku. Atmosfera w pokoju zupełnie się zmieniła. W spiżami niczego nie ma. A jeśli nawet coś kiedyś było na pewno już nie istnieje. Joby był pewien, że Sally Ann przyjdzie, żeby się z nim zobaczyć. Chciałby to mieć już za sobą. Gdyby udało mu się stawić czoła jej zielonym oczom, może zniknęłaby z jego życia. Wiedział, że do czasu tego spotkania będzie żył w obawie przed nim, przed jego konsekwencjami. Przyszła nazajutrz. Przeczuł to, zanim przestąpiła próg chaty. To przeczucie nie mogło go mylić. Organizm zareagował nerwowym uciskiem żołądka, Joby zlękniony wstrzymał oddech. Nie mógł to być nikt inny. Stanęła w drzwiach. Była w dżinsach i obcisłej bluzce. Dopasowane ubranie podkreślało jej, wybujałe ponad wiek, kształty. Uśmiechnęła się.. - Cześć Joby. W tej chwili jej oczy nie wydawały się być takie przenikliwe, jak to pamiętał. Może sobie to tylko wyimaginował? Chyba musiało tak być, szukał po prostu winnego. Nie myślałeś poważnie, że mogłabym zrobić coś takiego, prawda Joby? Nie, oczywiście, że nie. - Cześć, Sally Ann - powiedział spokojnie, wcześniejsze napięcie zupełnie ustąpiło. - Może wejdziesz do środka? Dziewczyna skinęła głową i weszła. Joby przebiegł wzrokiem po jej smukłej sylwetce. Zobaczył jak idąc porusza biodrami, a każdy jej ruch wydawał mu się naturalny i piękny. Poczuł w skroniach przyśpieszone pulsowanie krwi, podobnie, jak tamtego dnia... Nie, nie może o tym myśleć. - Przyjemnie tu u ciebie, Joby - rzuciła, żeby coś powiedzieć. Jedyny komplement, na jaki mogła się zdobyć. Mimo ognia palącego się na kominku, w pokoju było ponuro i wilgotno. - Uporządkowałem tu trochę - odpowiedział - ale jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. - Ally ci pomógł - sposób, w jaki to powiedziała niemal prowokował, by zaprzeczyć. Okłam mnie, jeśli masz odwagę. Ja zawsze wiem, kiedy mówisz prawdę. - Tak - przestępował z nogi na nogę jak uczniak, dolna warga lekko mu zadrżała. - Był akurat w pobliżu i wstąpił. Sam się
zaoferował z pomocą. Cholera, nie muszę się przecież tłumaczyć. A jednak muszę. - To mały donosiciel - wyczuł w jej głosie coś nieprzyjemnego, ale natychmiast zmieniła ton. - Chciałam przyjść wcześniej, ale... może lepiej nie rozmawiajmy o t y m. - Czemu nie? - powiedział, ponieważ wiedział, że i tak będzie chciała rozmawiać o tragedii. Każdy chciał o tym rozmawiać. - Chciałabym ci pomóc zapomnieć... - jej głos był wesoły i przez moment Joby prawie wierzył, że potrafiłaby uwolnić go od tego koszmarnego wspomnienia. Ale to było niemożliwe, będzie musiał nosić to brzemię do końca życia. - Nie mogę zapomnieć... - spojrzał na nią załzawionymi oczami. Widział Sally Ann przez wilgotną mgłę. Zielonooka nimfa, która go zniewalała, patrząca na niego z głębin leśnego stawu. - To wszystko przez moją matkę. - Czy ona naprawdę była czarownicą, jak twierdzą wieśniacy? - Tak. W każdym razie tak mi się wydaje. Czyniła jakieś zaklęcia, jacyś obcy ludzie przychodzili tu regularnie i odprawiali razem na strychu jakieś tajemnicze obrzędy. Śmiertelnie się tego bałem. Leżałem w swoim pokoju z prześcieradłem naciągniętym na głowę, ale nie mogłem zagłuszyć ich głosów. Szepty, mamrotanie, monotonny, cichy śpiew matki. Wiem, że była zła, bo straszne rzeczy działy się z ludźmi, którzy weszli jej w drogę. - Mnóstwo ludzi zajmuje się czarami - głos Sally Ann był łagodny, uspokajał go. - Wieśniacy mówią, że pani Clatt też jest czarownicą, ale ja w to nie wierzę. Jest po prostu wstrętną starą babą. Może niezupełnie taką starą, ale na pewno obleśną. A przy okazji, opowiedz mi o swoim ojcu. Joby siedział w fotelu przy kominku, nie spuszczał wzroku ze swego gościa. - Ładny masz wisiorek - oczy Sally spoczęły na jego szyi. Była zafascynowana jak małe dziecko. Na złotym łańcuszku połyskiwał mały kwadracik z brązu. Wyryty był na nim jakiś znak.
- To jest mój magiczny znak - przyznał się prawie z poczuciem winy. - Mój osobisty, tak powiedziała mi matka. Dostałem go od niej na szóste urodziny, miesiąc przed jej śmiercią. Powiedziała, że będzie mi przynosił szczęście i chronił przed wrogami. Nosząc go, będę bezpieczny. Sally Ann pochyliła się nad nim, oczy świeciły się jej jak zielone emeraldy. Joby czuł, że jest bardzo skoncentrowana. - Hmm... - Sally Ann w zamyśleniu wpatrywała się w wyżłobienie metalu. Dziwne znaki, tajemnicza symetria. Znaki były jakby wymierzone i wyryte od linijki. - Tak, rozumiem - odsunęła się od niego. Joby poczuł się jakby uwolniony od stalowych kajdanów, rozprężył się. - Bardzo ładny, ale nie przyniósł ci chyba zbyt wiele szczęścia? Tak, to prawda. Miał go na sobie, gdy umarli jego rodzice, również wtedy kiedy ostrze wyślizgnęło mu się z ręki i odcięło głowę Timmiego. - Lubię go po prostu - powiedział. Nie wyjaśnił Sally Ann, że matka poświęciła amulet w winie na swoim "ołtarzu", zaraz po pełni księżyca. Dziewczyna nawet może to wiedziała, potrafiła czytać w myślach jak w otwartej księdze. - Tak, jest dość ładny - wzruszyła ramionami. - Ale przerwaliśmy rozmowę, miałeś opowiadać o swoim ojcu. Czy on też był czarownikiem? - Myślę, że tak. -Joby nie chciał spojrzeć jej w twarz, ale nie mógł się temu oprzeć. Zdawał sobie sprawę z tego, że powie wszystko, co będzie chciała wiedzieć. - Nie bardzo go pamiętam. Zawsze robił to, czego chciała matka, pomagał jej też, gdy tamci obcy ludzie przychodzili na spotkania... Niewiele mówił, przeważnie zgadzał się z matką. A potem uwikłał się w tę historię z jakąś kobietą, nawet nie wiem, kim ona była ale przypuszczam, że wieśniacy mogą to wiedzieć. Była wielka afera, bo spodziewała się jego dziecka, wyjechała gdzieś i urodziła je. Prawdopodobnie nigdy nie wróciła do Hope, bo pewnie bym coś o tym słyszał. Zabił go byk... - Byk mojego ojca - oświadczyła bez cienia żalu. - To był
wypadek. - Mówią, że moja matka zaczarowała tego byka, żeby go zabił i wtedy Bóg ją ukarał. - Wierzysz w to, Joby? - Ja... ja nie wiem -poraź pierwszy odwrócił wzrok od Sally Ann. Nagle przepełniła go nienawiść i złość. - Ale ja nigdy nie chciałem być taki jak oni, Sally. Nienawidzę ich za to, co mi zrobili. Jestem w wiosce wyrzutkiem. Wieśniacy mówią, że jestem ich następcą, że urodziłem się po to, żeby kontynuować ich zło. Ale przecież to nieprawda, przysięgam, że nie! Jedynie czego pragnę, to ucieczki z tego bezbożnego miejsca. - Ucieczka nie zda się na nic - powiedziała zachrypniętym głosem Sally Ann. Zostań, ja ci pomogę. Obiecuję. Zapadła cisza. Joby poczuł się dziwnie słaby, ale jednocześnie opuściły go troski i strach. W jakiś sposób wszystko to odpłynęło teraz od niego. Pozostała tylko nienawiść do rodziców i pani Clatt. I do wieśniaków. - Któregoś dnia słyszałam, jak śpiewałeś i grałeś na gitarze -powiedziała cicho. - To były najpiękniejsze melodie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Zatrzymałam się i słuchałam, dopóki nie skończyłeś. - Moja gra jest jedyną rzeczą, która zdolna jest powstrzymać to coś, co życje w spiżami i na strychu. Gdy śpiewam i gram - to przestaje się ruszać i szeptać. - Nie chciał jej tego powiedzieć, ale słowa same cisnęły się na usta. Zrobiło mu się strasznie głupio. Zaraz zacznie się z niego naśmiewać. Lecz nic takiego nie nastąpiło. Sally Ann wpatrywała się w migające w kominku płomienie. Było już prawie ciemno. Sally Ann spojrzała na niego przeszywającym wzrokiem. - Nie miałeś nigdy dziewczyny, prawda? - spytała, choć znała odpowiedź. Chciała tylko potwierdzenia. - Nie. - Joby spuścił głowę. - Nigdy nawet nie pocałowałem dziewczyny. Żadna chyba nie chciałaby mieć do czynienia z synem czarownicy. Jej oczy przybrały nagle jakiś dziwny wyraz, patrzyła na niego jak wąż hipnotyzujący swoją ofiarę. Poczuł jej usta na swoich, były jak zimny ogień. Owionął go słodki zapach czystego, kobiecego ciała. Pieściła jego plecy. Przyjemny dreszcz przebiegł mu po ciele, rozpaliły się żarzące węgle żądzy. Przeżywał oszałamiającą podróż. Prowadziła go przez pozaprzestrzenne ciemności, czuł się lekki, zapomniał o wszystkim. Myślał tylko o niej. Lecz kiedy znalazł się ponownie
na ziemi, dziewczyny już nie było. Pozostał tylko jej zapach, silniejszy od wszystkich zapachów jego chaty. Zapach, który powrócił do niego w czasie bezsennej, niespokojnej nocy. Znów słyszał szepty i ciche chichoty, ale nie bał się ich wcale. Wziął do ręki gitarę i brzdąkał siedząc w ciemnościach. Gdy wszystko umilkło pozostał sam ze swymi myślami. Myślał o Sally Ann. Czuł smak jej miękkich ust, wiedział, że znów przyjdzie.
ROZDZIAŁ 4 Joby znajdował się w klaustrofobicznych ciemnościach lodowatej spiżami. Nie wiedział, czy zamknęła go tam matka, czy pani Clatt. Wiedział tylko, że drzwi są zamknięte, więc kopał i walił w nie pięściami. Jego pełen strachu krzyk odbijał się głucho w zamkniętej przestrzeni. Oni też tu byli, ich zimne palce błądziły po jego ciele. Usłyszał głos pani Clatt: - Nie dotykaj się tam, Joby. Wiesz, co mówiła ci twoja mama. - To prawda - odezwał się z zaświatów głos Hildy Tarrat. - Tylko źli chłopcy tak robią. Ale ty jesteś zły, jesteś synem czarownicy, nigdy nie będziesz kim innym. Joby krzyczał, aż w końcu ochrypł z wysiłku, usiadł pod drzwiami. Niech robią, co chcą. Przynieśli mu Sally Ann, piękną, nagą postać. Lecz te części jej ciała, które pragnął dojrzeć wytężając wzrok aż do bólu, chowały się w cieniu. Zielone oczy błyszczały w ciemnościach, płonęły z pożądania. Nigdy nie miałeś dziewczyny, prawda Joby? Szukał jej po omacku, ale wydawało się, że odeszła. Wyciągnął ku niej ręce, lecz wciąż mu się wymykała. Chodź do mnie, Joby! Szepty stawały się coraz głośniejsze, szyderczy śmiech wibrował w uszach. Zostałeś tu zamknięty, ponieważ miałeś złe myśli. Pani Clatt złościła się, a może była to jego matka, krzyk dobiegał go zza zamkniętych drzwi. Znów się dotykałeś, Joby. W ten sposób oślepniesz i spędzisz resztę życia w absolutnych ciemnościach. Sally Ann, nie rób mi tego. Ale dziewczyny już tam nie było. Odeszła, uciekła od niego. Zostawiła go samego z tymi strasznymi stworami. Ich zimne, wilgotne palce pieszczotliwie wślizgiwały się pod dżinsy. Myślałeś o złych rzeczach i dlatego tu jesteś. Nigdy stąd nie wyjdziesz. Twoi rodzice nie żyją; pozostawili ci misję do spełnienia, ale ty odmówiłeś. Teraz mogą cię ukarać. Powiedziałeś Sally Ann, że ich nienawidzisz.
Płakał ze strachu pod zamkniętymi drzwiami, drapał w nie rękoma, aż ostre drzazgi wchodziły mu pod paznokcie, ale nie czuł bólu. Pozwólcie mi wyjść, zrobię wszystko, czego żądacie, obiecuję. Obiecujesz? Obiecuję. Palce wędrujące po jego genitaliach przestały być zimne. Wszystko się skończyło, nie słyszał już głosów, otaczała go pusta ciemność. Uzmysłowił sobie, że zdradził sam siebie. Nie chcę być taki jak oni, ale obiecałem. Obudził się w zmiętej pościeli. Leżał w ciemnościach. Przed oczami ciągle jeszcze miał szczupłe, nagie ciało Sally Ann Morris. - Była tu Sally Ann - powiedział Ally z nutką dezaprobaty, czy może zazdrości. - Przechodziła tędy i wpadła - Joby poczuł się jakoś nieswojo. -Nie wiem nawet, czy kiedyś jeszcze przyjdzie. - Przyjdzie - odpowiedział Ally. - Nie chce natomiast, żebym ja do ciebie przychodził, wiem o tym. - To moja sprawa, nie jej. - A czy tym masz coś przeciw temu, żebym cię odwiedzał? - No co ty, jasne że nie, przychodź kiedy chcesz. - A czy te rzeczy... - Ally spojrzał ukradkiem na drzwi spiżami. - Czy oni... czy ty ich nadal słyszysz? - Czasami. Jeśli są zbyt głośno, biorę po prostu gitarę, gram i śpiewam i wtedy odchodzą. Umilkli obaj. Zapanowała niespokojna cisza. Dni były teraz krótkie, niebo nad sosnami zaczęło już szarzeć. Wkrótce zrobi się ciemno. Joby dołożył polano do kominka. W nocy może być mróz, zima była tuż, tuż. - Moi rodzice nie lubią, kiedy do ciebie przychodzę -powiedział szczerze Ally. Nie próbują mnie powstrzymać, ale wiem, że są niezadowoleni. Zresztą ja i tak zawsze znalazłbym sposób, żeby przyjść. - Dziękuję Ally. - Joby utkwił wzrok w podłodze. - Są chwile, kiedy naprawdę cię potrzebuję. Zwłaszcza wtedy, gdy nie możesz tu być. Kiedy leżę już w łóżku i nawiedza mnie Sally Ann zmuszając mnie do robienia tych rzeczy... Prawie ją uwielbiam, wtedy skłonny jestem obiecać moim rodzicom, że będę
kontynuował to, czym się zajmowali. To jest najgorsze. - Lepiej będzie, jak już pójdę. - Ally niechętnie podszedł do drzwi. Rodzice nie lubią, gdy nie ma mnie w domu po zapadnięciu zmroku. Tak, jak wszyscy w Hope - pomyślał Joby. Chcą się zamknąć w chatach, kiedy zaczyna się ściemniać, bo noc jest pełna czarownic i chochlików. Może mają rację?... Czuł jakiś niepokój, przeczuwał, że coś się może dziś wydarzyć. - Spójrz! - Ally krzyknął ze strachu, gdy uchylił drzwi. Joby spojrzał w tym kierunku i cofnął się z lękiem. Tuż obok, na grządce stał wygięty w pałąk obrzydliwy, parszywy kot. Spoglądał na nich z nienawiścią. Joby momentalnie zamknął oczy i próbował go przegonić, lecz kiedy spojrzał ponownie, kocur trwał niewzruszenie na swoim miejscu. Czuło się emanujące z niego zło. Jobiemu wydawało się, że koci pysk jakby zmieniał się, przypominał ludzką twarz. Twarz, którą pamiętał z dzieciństwa, fizjonomię pani Clatt. Bezzębne dziąsła, sczerniałe, ziejące jadem usta. Ty nikczemny chłopcze! Zdradziłeś swoją matkę, myślałeś, że będziesz mógł tak po prostu uciec ode mnie? Joby zesztywniał. Powrócił do niego dziecięcy strach przed kotem. Znów siedział w rogu pokoju pani Clatt, jakby to było wczoraj. Kot z nienawiścią podkradał się do niego. Jeden skok i już siedział na kredensie i spoglądał z góry. Droga do drzwi jest prosta. Dlaczego nie podbiegniesz do nich mały chłopczyku? No! Dalej! Ale jesteś tchórzem, mógłbyś wybiec i zatrzasnąć drzwi zanim zdołałbym cię dogonić. Mojej pani nie ma w domu, zresztą jakie to ma znaczenie? Po prostu boisz się mnie dotknąć, wiesz, jaka spotka cię kara. Zostaniesz zamknięty w spiżarni na resztę dnia i w tym czasie oni z tobą skończą. Będziesz żałował, że chciałeś mnie dotknąć. No już, spróbuj mnie uderzyć drzwiami! - Psik, kocie! - Ally próbował go przestraszyć, ale kot nawet nie drgnął. Wynoś się do swojej obrzydliwej, starej wiedźmy zanim ja... Ale kota nie obchodziło to co chłopiec zamierzał zrobić. Był stary, ale nadal zręczny, naprężył się i skoczył na chłopca, który ośmielał się mu ubliżać. Wtedy złość i nienawiść Jobiego do zwierzęcia, przez które tyle
wycierpiał w dzieciństwie przerodziła się w furię. Usłyszał krzyk chłopca, zobaczył postrzępione spodnie i poranione przez ostre pazury ciało, a kocur przywarł jeszcze do nogi Allego próbując gryźć, choć nie miał zębów. Joby kopnął z całej siły, jego ciężki, roboczy but zatopił się w kociej sierści. Kot przeleciał nad grządką i runął na ziemię z ohydnym klapnięciem. Leżał tam zraniony, lecz żywy, miałcząc przeraźliwie. Kiedy indziej Joby wzdrygnąłby się z obrzydzenia słysząc takie dźwięki, ale teraz ten koci krzyk był jak słodka muzyka, symfonia jego zemsty. Zemsty, która gotowała się w nim przez te wszystkie lata łez. Wreszcie zrealizowało się jego marzenie. Zrobił to, czego nie miał odwagi zrobić w tamtych odległych czasach, kiedy siedział w chałupie sam z okrutnym kotem. Pamiętał, jak pokazywał pani Clatt podrapane ręce, a ona karciła go za to. - Musiałeś coś zrobić mojemu kotkowi, Joby, inaczej by cię tak nie podrapał. Nie zważał już na ból i płacz Allego. Teraz liczyło się tylko to. Boże! Jak czekał na tę chwilę! Kot leżał brocząc krwią, wciąż fukał na niego zakrwawionym pyskiem. Wtedy Joby zobaczył opartą o ścianę siekierę. Chwycił za nią, słysząc jednocześnie krzyk Allego: - Nie, Joby! Nie rób tego! Ale teraz nikt nie był w stanie go powstrzymać. Stanął z siekierą w ręku, chciał, żeby kot zobaczył i zrozumiał, żeby poczuł strach. Taki strach, jaki on sam czuł, kiedy kocur zapędzał go w róg pokoju. Sprawdził kciukiem ostrze. Tak, siekiera była ostra, bardzo ostra. Zamachnął się na próbę. Taka siekiera w ręku mężczyzny to coś, co mogłoby rozrąbać najtęższy dębowy pień. Potrzebna tu była raczej zręczność niż siła, Joby chciał użyć obu. Nadeszła chwila ostatecznej zemsty. Ally stał milczący, wiedział, że nie jest w stanie powstrzymać przyjaciela. Odwrócił głowę, by nie patrzeć. Kot skulił się skomląc ze strachu. Rozumiał. Jeszcze ostatnie spojrzenie na Jobiego. Zabij mnie na swoje ryzyko, Joby. Moja pani przeklnie cię, tak jak twoja matka przeklęła twego ojca. Joby zadał cios. Ostrze przecięło ciało kota i wbiło się w ziemię. Krew tryskała ze sparszywiałego futra, ale, Boże, nie, tylko nie to! Głowa, która została oddzielona od ciała potoczyła się i zmierzała
w jego kierunku. Bliżej, coraz bliżej... Dlaczego nie uciekasz, chłopczyku? Ally krzyczał, Joby chciał krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Bliżej, wciąż bliżej... No, biegnij tchórzu! Gdy już wydawało się, że ta krwawa piłka w niego uderzy, nagle zwolniła, zatrzymała się na uciętej szyi i spojrzała. Zabiłeś mnie, synu czarownicy! Morderca! Odwrócił od niej wzrok, bo wydawało mu się, że kot jest w stanie przemóc bezwzględność śmierci i żyć nadal. Jestem kotem czarownicy, przyjacielem pani Clatt, nie możesz mnie zniszczyć! Ponownie spojrzał na głowę. Zobaczył jakąś okropną, dziką twarz. Była to twarz matki, która zmieniała się w kocie oblicze pani Clatt. Obie nienawidziły go za to, że się zbuntował i nie żył tak, jak Tarratowie, zdradził ich. Oczy zaczęły przebłyskiwać zieloną barwą i Joby ogarnięty ogromnym strachem poczuł się słaby. Pocałuj mnie, Joby. Nie miałeś nigdy dziewczyny, prawda? Twarz w dalszym ciągu zmieniała się, stała się teraz niemal dziecięca, usta mamrotały obelgi, tak jak usta Timmiego Coopera tamtego dnia... Jesteś czarownikiem. Zawsze nim będziesz. Zamordowałeś mnie, Joby. Dobiegł go jakiś krzyk, lecz był to tylko Ally. Trzymał Jobiego kurczowo, próbował odciągnąć go na bok powtarzając te same słowa, które mówił wtedy, gdy głowa Timmiego Coopera leżała na ziemi w kałuży krwi. - Nie zabiłeś go, Joby. To był wypadek. - Nie, to nie był wypadek, Ally. - Joby poczuł, że znów może mówić i poruszać się. Wpatrywał się jeszcze w obrzydliwą kocią głowę i furia nie chciała go opuścić. Chwycił siekierę, głowa rozpadła się z cichym chrupnięciem. Dopiero wtedy odstawił narzędzie i podszedł do kolegi.
- Zabiłem go, bo chciałem - szepnął cicho. - Dawno chciałem to zrobić, jeszcze jak byłem mały. Gdyby pani Clatt była tutaj, też bym ją zabił. Ally zbladł. Przez moment wydawało mu się, że zaraz zemdleje. Oparł się o ścianę i zamknął oczy. - Lepiej będzie jeśli pójdziesz do domu, zanim ojciec wyjdzie cię szukać. Wyłoi ci skórę, jeżeli zobaczy, że byłeś u mnie. Możesz nie przychodzić więcej, ale jakbyś chciał, nie mam nic przeciw temu. I proszę, nie szukaj dla mnie wytłumaczenia. Ally odszedł z ciężkim sercem. Nie obejrzał się nawet, nie chciał zapamiętać Jobiego takim, jakim go widział przez ostatnich kilka sekund. Wiedział, że znów tu wróci, Joby potrzebuje go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Joby patrzał na odchodzącego przyjaciela, nie wchodził do chaty. Stał i czekał, aż zmierzch zmieni się w całkowitą ciemność. Gdy znalazł się w domu odetchnął z ulgą i zamknął drzwi na noc. Czuł się tak, jak gdyby usunął ze swego życia coś nieznośnego, jakby zniszczył część przykrej przeszłości. Wrzucił garść chrustu w przygasający żar na kominku, wziął do ręki gitarę. Nawet oni nie zakłócą mu spokoju tej nocy. Joby miał ochotę na kąpiel, ale nie miał w swej chacie łazienki. Zagrzał więc wodę w dużym kotle i wlał ją do umywalki. Umył się dokładnie. Chciał się oczyścić z każdej kropli krwi, która mogła pozostać na jego ciele. Kiedy zaczął się wycierać, poczuł, że coś nie jest w porządku. Nie wiedział, co to mogło być. Po kilku sekundach zauważył, że nie ma amuletu. Łańcuszek był, ale wisiała na nim jedynie pusta zawieszka. Ogarnęła go panika. Zaczął gorączkowo szukać na podłodze, przeszukał ubranie. Nigdzie ani śladu. Nosił ten amulet nieprzerwanie, odkąd dostał go od matki. Przyzwyczaił się do niego tak, że nie czuł go na sobie. Od czasu do czasu zdejmował łańcuszek, żeby go wyczyścić, ale zawsze zakładał go z powrotem. Dzieci w szkole dokuczały mu z powodu noszenia przez niego amuletu, kiedy wszyscy przebierali się przed gimnastyką. - Joby ma wisiorek, może jest dziewczyną? Zobaczcie, tam są jakieś czarodziejskie znaki. Ignorował ich i w końcu znudziło im się wyśmiewanie. Musiał się odhaczyć i upadł gdzieś. Może amulet leży przed domem... uczuł nerwowy skurcz żołądka... i zasycha na nim kocia
krew? Poświęcony winem... Nie, nie pójdzie go szukać, w każdym razie nie teraz, nie wcześniej niż jutro rano. Może w nocy przyjdą szczury albo lisy i uprzątną to, co leży w ogrodzie, a rano będzie tam tylko kwadracik z brązu. Ale chyba nie ma go na dworze. Mógł go zgubić wcześniej i nawet tego nie zauważyć. Próbował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni był świadom, że ma go na sobie. I nagle uderzyło go to wspomnienie. Zieleniące się oczy. Bardzo ładny, ale właściwie nie przyniósł ci wiele szczęścia, prawda Joby? Noszę amulet, bo go lubię. Kłamca! Noszę amulet, bo nigdy nie miałem odwagi go zdjąć. Ale dłużej nie chcę go nosić. Nie będziesz musiał, jeśli go zgubisz, prawda? I nie będziesz musiał kłamać i przepraszać w myślach twojej matki i pani Clatt. Przypomniał sobie bliskość Sally Ann, zapach jej ciała, dotyk i wreszcie zapomnienie, które go ogarnęło pod wpływem jej miękkich ust. Był to ostatni pamiętany przez niego dzień, kiedy wiedział, że ma amulet na sobie. Później nie zwracał już na niego uwagi. Ponownie uczuł na ciele dotyk rąk Sally Ann, choć nie było jej tutaj. I po raz kolejny uległ swej słabości, nie zważając na porozrzucane po podłodze ubranie, na chichoty i szepty. Znalazł się w sypialni z ogarniającą go falą pożądania. Miał nadzieję, że Sally Ann będzie tu na niego czekała. I była tu. Stała przy oknie. Na tle mrocznego nieba widział jej nagą sylwetkę. Zielone oczy patrzyły na niego zniewalająco, nakazywały posłuszeństwo. - Chodź do mnie, Sally Ann. - Nie, jeszcze nie czas... Nawet w marzeniach wymykała się, wyślizgiwała z jego ramion. Wytężał w ciemnościach oczy, by ujrzeć to nagie ciało, lecz zawsze kryło się w cieniu. Pożerało go niezaspokojone pragnienie, prosił ją, lecz wciąż odmawiała. Podeszła bliżej, chciała rozmawiać.
- Ally Goodge jest złośliwym małym chłopcem. Mówiłam ci już o tym, ale nie chciałeś mnie słuchać. To przez niego zabiłeś kota. Skierował złe myśli do twej głowy, rozproszył uwagę i zabiłeś Timmiego. Teraz chce wejść między nas, zająć moje miejsce. - Ale dlaczego? - Ponieważ jest zły, a ty jesteś jego narzędziem. Musisz przepędzić go z twego domu, póki nie jest za późno. Zawirowało mu w głowie. Słyszał niewyraźne hałasy, jakieś niskie głosy, ktoś poruszał się nad jego głową, na strychu. Instynktownie nakrył głowę prześcieradłem, by uciec przed nimi. Odejdźcie, proszę, odejdźcie! Zabiłeś kota pani Clatt! Padło oskarżenie. Rozpoznał chyba głos matki. Och, gdyby Sally Ann tu była... Nie mógł się uwolnić od myśli o niej, wciąż widział ją tak, jakby leżała tuż przy nim. Pragnę cię, Sally Ann, tak bardzo cię pragnę. Proszę, wróć do mnie. - Ona jest zła, Joby - usłyszał wesoły głos Allego. - Wystarczy spojrzeć jej w oczy. - Ally jest złośliwym chłopakiem, Joby. Próbuje wejść pomiędzy nas. Przez niego zabiłeś Timmiego. I kota. Chcę ich oboje: Sally Ann i Allego. Nie możesz mieć ich obojga, musisz wybrać. - On ukradł twój amulet, Joby. - Nie, to Sally Ann. Znów zapragnął Sally. Wiedział, że nie oprze się temu pożądaniu pomimo wyczerpania i strachu. Ona wróci, na pewno. Może jutro, albo pojutrze...
ROZDZIAŁ 5 Następnego ranka Joby obudził się późno. Niechętnie wracał ze świata snów do rzeczywistości. Przewrócił się na drugi bok, by zasnąć znowu, był to sposób na zapomnienie. Promienie słońca wpadające przez okno odbijały się w starym, pękniętym lustrze tworząc na przeciwległej ścianie jakiś dziwny deseń. Był dzień, noc odeszła na jakiś czas. Czeka, by znów powrócić. W Hope wszystko na nią czekało. Joby z trudnością wygrzebał się po niespokojnej nocy ze zmiętej pościeli. Cholera z tą Sally Ann, niech ją szlag! Powoli wracała pamięć o zajęciach wczorajszego wieczoru. Kot w ogrodzie, Ally...
Nieźle był pokiereszowany. Może powinien pójść, dowiedzieć się, czy wszystko jest w porządku...? Nie. Ally będzie przecież w domu dopiero późnym popołudniem, dojeżdża autobusem do dużej szkoły w mieście. Może zajrzy w drodze powrotnej? Joby nie był pewien, czy tego chciał, czy nie. Nie był też pewien Sally Ann. Leżał gapiąc się w sufit, próbował jakoś zaplanować ten dzień. Dni były do siebie podobne. Rano wstawałeś, wykonywałeś bez entuzjazmu rutynowe czynności. Nie miałeś żadnego bodźca by zrobić coś dla siebie. Nie myłeś podłogi w kuchni, bo przecież znów się zabrudzi, gdy przyniesiesz drewna do kominka. Jadłeś tylko wtedy, gdy byłeś głodny redukując gotowanie do niezbędnego minimum. Nie masz nikogo, kto powiedziałby: - To było świetne, Joby, wspaniale to przyrządziłeś. To raczej wegetacja niż życie. Cel? Nie było żadnego, tak jak nie było żadnego motywu, by wyjść z łóżka. A te noce?! Wszystko bez sensu. I nic nie będzie między nim a Sally Ann. Ona wcale go nie chciała, to była tylko gra, którą wymyśliła, żeby jakoś wypełnić czas. Przypomniał sobie ten korespondencyjny kurs gry na gitarze, który robił zaraz po skończeniu szkoły. " Nauczysz się grać na gitarze w trzy miesiące Tak było w istocie, mile go to zaskoczyło. Ale co ma z tego oprócz straszenia chochlików ze spiżami i strychu? Nie miał za to żadnych pieniędzy, nigdy nie będzie miał - gra ot tak, tylko dla swojej przyjemności. W gruncie rzeczy było to prawie to samo co zabawianie się sam ze sobą w łóżku. Przypomniał sobie, że ubranie leży w kuchni na podłodze, cholera, nie chce mu się ubierać... Niemniej trzeba się ubrać. Właściwie przydałoby się uprać dżinsy, ale na dzisiaj mogą jeszcze być. Zszedł na dół do kuchni. W zlewie pozostała jeszcze woda od wczorajszego mycia, trzeba będzie go wyszorować. Jednak najpierw się ubierze, bo zrobiło się trochę chłodno. Potem wyrzuci popiół, rozpali ogień i... Znów poczuł dziwny niepokój, zupełnie taki sam, jak na chwilę przed stwierdzeniem braku amuletu. Coś niedobrego... Rozejrzał się z obawą i zobaczył, że drzwi do spiżami są szeroko otwarte, wiszą na zepsutych zawiasach. Zadrżał, chciał odwrócić głowę, ale nie mógł się ruszyć, t o zmuszało go by stał i gapił się nic nie rozumiejąc. Ze spiżami dolatywał smród zjełczałej pleśni i wilgoci, odór zła. Joby w panicznym strachu chciał uciec, lecz przemówił w nim jakiś głos logiki: wszystkie drzwi w tym domu są porozwalane, skrzypią nawet pod wpływem przeciągu, zawiasy są
słabe i wystarczyłby ciężar drzwi, żeby je urwać. Cholera, ale przecież jest zamek, który trzeba otworzyć z zewnątrz. Jako dziecko szarpałem i pchałem drzwi próbując otworzyć, ale nigdy mi się to nie udało. Kopałem w nie, waliłem, nigdy nie ustąpiły ani o centymetr... aż do dziś. Może nie były dobrze zamknięte? Nie, to niemożliwe, sprawdzam je każdego wieczora. Nie sprawdziłeś wczoraj, za bardzo spieszyłeś się, aby... To wszystko wina Sally Ann. Trzeba je zamknąć, to teraz najważniejsze. Joby zebrał całą odwagę, zrobił krok naprzód i pchnął z całej siły. Drzwi zaskrzypiały jakby protestując, opierały się całą mocą swych zardzewiałych zawiasów. Trudno było znieść wionący ze spiżami smród. Naprężył wszystkie mięśnie, drzwi walczyły z nim, stare drewno jęczało. Zamknął oczy." Daj mi siłę, uchroń mnie. " Twój amulet jest chyba w spiżami, Joby. Wejdź i zobacz. Niech tam zostanie i zardzewieje, nie chcę go nawet widzieć. Jest tam pewnie Sally Ann. Czeka na ciebie, naga. Nie, jej też nie chcę. Niemniej poczuł znajomy dreszcz. Szydzili z niego, tym razem w biały dzień. Demony ukrywające się w ciemno -ściach spiżami radowały się, bo drzwi były otwarte i gdy zapadnie noc będą wolne. To głupota, drzwi przecież nie są w stanie więzić duchów. Przecież one mogą przemieszczać się bez ograniczeń. Ale ty musisz zamknąć drzwi, Joby! Był nagi, wpływało to na niego niekorzystnie, czuł się winny. Zebrał jednak wszystkie siły, pchnął i udało się! Drzwi zatrzasnęły się, zamek wskoczył na swoje miejsce. Dzięki Bogu! Odetchnął głęboko i ujrzał kuchnię tonącą w promieniach słońca, porozrzucane ubranie, żarzące się węgle na kominku. Przysiągł sobie, że te drzwi nigdy już nie zostaną otwarte, ani przypadkowo, ani celowo. Trzymając wciąż za klamkę przysunął jedno ze starych krzeseł. Miało odpowiednią wysokość. Może zrobiono je specjalnie po to by blokowały drzwi spiżami? Podstawił je pod klamkę i mocno zaparł w kamienną podłogę. Teraz nic ich nie ruszy. Ubrał się szybko, ręce mu drżały, nie mógł opanować uczucia zwycięstwa. Postukiwał we wszystko, co stanęło mu na drodze. Rozpali teraz ogień na kominku i pogra sobie na gitarze. Ale wcześniej będzie musiał przynieść z komórki węgiel i drewno, a po to będzie musiał wyjść na dwór. Był pewien, że nie znajdzie już tam
szczątków kota. Stanął w uchylonych drzwiach. Ujrzał ciemnobrązową plamę i kilka kępek rudo-czarnej sierści, nic poza tym, nie licząc niewielkiego śladu ludzkiej stopy na miękkiej, błotnistej grządce, pozostawionego zapewne przez Allego albo przez panią Clatt. Ogień trzaskał w kominku, atmosfera robiła się przyjemna. Miły, ciepły blask przepędził smutek i zmartwienia. Jeżeli to pani Clatt zabrała szczątki swego przyjaciela, to nawet lepiej. Nie bał się jej, nie może mu zrobić żadnej krzywdy. Nawet jeśli będzie się wściekała z nienawiści, nigdy już nie będzie mogła go dręczyć. Najważniejsze, że ten wstrętny kocur nie żyje. To śmieszne, jego matka nigdy nie trzymała kotów w domu, w ogóle nie dbała o nie, a kocur pani Clatt zawsze trzymał się od niej z daleka. Joby przypomniał sobie, że gdy był chyba pięcioletnim chłopcem zdarzyła się pewna afera z kotem, lecz wtedy był za mały, żeby to zrozumieć. Zginął wówczas czarny kocur Jaroldsów (oboje zmarli kilka lat temu). Emilly Jarolds doszła do wniosku, że to Hilda Tarrat była za to odpowiedzialna, złożyła więc skargę u komisarza policji. Pewnego dnia wiejski policjant zapukał do chaty Tarratów. Joby bawił się na podłodze drewnianym samochodzikiem, zrobionym mu przez ojca. Zapamiętał zasłyszaną wówczas rozmowę. - Nie widziałaś kota Jaroldsów, prawda Hildo? - komisarz Withers był dobrze zbudowanym mężczyzną. Twarz miał zawsze czerwoną z powodu bardzo wysokiego ciśnienia. Był jednak policjantem, jak na swój wiek, bardzo sprawnym. - Nie, nie widziałam go, panie władzo. Withers spodziewał się takiej odpowiedzi, pomstował na wieśniaków, którzy nienawidzili Hildy Tarrat. Przepraszam za to najście, pani Tarrat, ale była skarga i musiałem się tym zająć. To moja praca. - Ale on często kręcił się koło pani domu. - Tak. Widziałam go kiedyś, ale to było już dawno. Szczerze mówiąc, nie zwracam uwagi na koty - spojrzała mu w oczy i patrzyła w nie tak długo, aż spuścił wzrok. - Ale jeśli gdzieś zauważę, dam panu znać. W jakiś czas potem Hilda była czymś mocno zaabsorbowana. Mały Joby czuł jakieś napięcie, niespokojną atmosferę. Po powrocie ojca z pracy, chłopca wysłano na górę do jego pokoju. Zasnął, nie mógł słuchać cichych rozmów rodziców na dole. Wiedział że
obawiali się czegoś, że było to związane z wizytą policjanta. Kilka dni później zobaczył kota Jaroldsów w lesie. Poszedł tam nie zważając na polecenia matki, żeby nie wychodził z ogrodu. Ostatniego wieczoru Hilda opowiedziała mu przed snem historię o elfach i chochlikach, o małych ludziach, którzy mieszkają w lesie Hope. Poszedł tam więc następnego dnia, z lękiem, ale i nadzieją, że ich spotka. Zamiast tego natknął się na kota. Musiał być nieżywy już od jakiegoś czasu. Śmierć jest zawsze przeraźliwym widokiem dla pięcioletniego chłopca, ale to, co zobaczył Joby przekraczało wszelkie wyobrażenie. Ze strasznym krzykiem pobiegł do domu. Do pnia starego dębu przytwierdzony był drewniany krzyż, na którym wisiał przybity kot Jaroldsów. Przednie nogi rozpięte były horyzontalnie na boki, tylne przytwierdzone jednym, dużym gwoździem przebitym przez obie łapy. Przypominało mu to scenę z witraża kościelnego przedstawiającą mężczyznę przybitego w ten sposób, lecz ukrzyżowany mężczyzna miał miłą i dobrą twarz; kot wyglądał odrażająco i wstrętnie z poderżniętym gardłem i zakrwawionym futrem. Ktoś ukrzyżował kota Jaroldsów, a potem poderżnął mu gardło! Wpadł do chaty półprzytomny ze strachu, ledwie zdołał wydusić z siebie słowa by opowiedzieć matce o swym znalezisku. Hilda usłyszawszy relację chłopca wpadła w szał, złapała go z całej siły za włosy. - Ty nikczemny, mały kłamco! - wrzasnęła wykręcając mu ucho -Poszedłeś do lasu i teraz pleciesz głupstwa. Chyba nie myślisz, że będę tolerowała twoje nieposłuszeństwo. Wiesz gdzie spędzisz resztę dnia? Tak, Joby wiedział. Wyrywał się i płakał, kiedy ciągnęła go za włosy przez kuchnię. Wepchnęła chłopca do spiżami i zatrzasnęła drzwi. W ciemnościach spiżami znów ujrzał ukrzyżowanego kota Jaroldsów, który wykrzywiał się do niego z nienawiścią, aż krew wylewała mu się z poderżniętego gardła, skapując na podłogę. Kap, kap, kap... kropla po kropli. Był tak przerażony, że gdy matka wypuściła go ze spiżami na kolację, nie mógł prawie mówić. - Więcej nie przychodź do mnie z takimi kłamstwami - Hilda złapała go za ucho, wbijając w nie długie paznokcie. Krzyknął z bólu. Wtedy uderzyła go w usta. - Policjant przyjdzie po ciebie jeśli się dowie, że opowiadałeś tajcie historie zasyczała. - Zabierze cię i zamknie w takim miejscu,
że będziesz się modlił, żeby przyprowadzili cię do domu, gdzie twoja mama może zamknąć cię w spiżami, bo tam jest przytulnie i miło. Naderwane ucho krwawiło, łzy napływały Jobiemu do oczu. Skinął głową z nadzieją, że będzie mógł teraz odejść. - Nie waż się nawet wspominać nikomu o tej historii z kotem. Nikomu, rozumiesz? Obiecujesz? Nie będzie więcej kłamstw? Znów skinął głową, a Hilda pchnęła go, aż upadł. Mówił sobie, że to były kłamstwa, że nie było żadnego ukrzyżowanego kota w lesie Hope. Chciał w to wierzyć. Dopiero teraz wiedział, że to była prawda, że matka miała coś wspólnego ze zniknięciem kocura Jaroldsów. Przerażało go to teraz może nawet bardziej niż wtedy. Ilekroć wejdzie do spiżami zobaczy tam zionącego nienawiścią ukrzyżowanego kota, z krwią spływającą z gardła. Późnym popołudniem usłyszał czyjeś kroki w ogrodzie. Nasłuchiwał ich z obawą, że to Sally Ann. Lecz był to odgłos szkolnych butów Allego. Odetchnął z ulgą. - Jak twoja noga? - zapytał, gdy tylko chłopiec pojawił się w drzwiach. - Nieźle, mam tylko kilka zadrapań. Nawet nie mówiłem o tym rodzicom. Znalazłem w łazience jodynę i zdezynfekowałem nogę. - Piekło jak nie wiem, ale wszystko jest w porządku. Przechodziłem właśnie koło chaty pani Clatt. Zerknąłem przez ogrodzenie: wszystkie zasłony są zasłonięte, dym nie leci z komina. - Zabrała kota - odpowiedział Joby. - Rano zobaczyłem ślad jej stopy na grządce. W każdym razie myślę, że to była ona. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny chciał mieć zmasakrowane zwłoki tego kota. Nie opowiedział Allemu o historii z drzwiami spiżami, po co go denerwować. - Wyglądasz kiepsko - stwierdził chłopak widząc podkrążone oczy i bladą twarz Jobiego. - Źle sypiasz? - Tak jak każdy w Hope. - Ja śpię bardzo dobrze. - Masz szczęście, nie to co ja - w głosie Jobiego czuło się smutek. - Ta wioska to przeklęte miejsce. Hope wciąż pamięta czasy
średniowiecza, kiedy jeden drugiego stale posądzał o czary. Ta atmosfera pozostała do dziś, nic się tu nie zmieniło. Nic, Ally, przez setki lat Tym złem przesiąkniemy tu wszyscy. Spojrzał badawczo na chłopca, przypomniał sobie słowa Sally Ann wypowiedziane ostatniej nocy: "On jest zły, a ty jesteś jego narzędziem. Musisz wypędzić go ze swego domu zanim będzie zbyt późno." - Och, to bzdury - Ally spojrzał zdziwiony. - A jeśli nawet byłaby to prawda, to co my możemy na to poradzić? - Najlepiej wynieść się stąd. Ally Goodge spojrzał trwożliwie, usta zadrżały mu lekko, zapytał: - iy... ty chyba nie myślisz, żeby wyprowadzić się z Hope, Joby ? - Myślałem o tym. Wiesz, wydaje mi się, że to jedyna rzecz jaką mogę zrobić. Oni będą zadowoleni, że mnie tu nie ma, ja też nie będę za nimi tęsknił. Nie mam tu pracy ani rodziny, jedynie miano " syna czarownicy, " którego będę mógł się pozbyć tylko gdzie indziej. Mogę poprosić agenta w mieście, żeby wystawił dom na sprzedaż, choć nie wydaje mi się, aby ktoś miał zamiar zamieszkać w Hope. Ally, nie mnie tu nie trzyma, rozumiesz... - Nie chcę, żebyś stąd odszedł. - Ally znów był małym chłopcem, prawie płakał. - Nie Joby, proszę! - Muszę. - Joby postawił na ogniu rondel, cieszył się, że nie wyjawił chłopcu prawdziwego powodu swej decyzji. Wieśniaków mógłby znieść, ale miał przeczucie, że zło upatrzyło sobie właśnie jego, żeby w nim na dobre zamieszkać.
- Nie martw się, jeszcze dziś nie odchodzę. Zresztą nie odejdę bez pożegnania, obiecuję, Ally. Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić ? - Co takiego? - dwie łzy spłynęły po policzkach Allego. - Nie mów tego nikomu, zwłaszcza Sally Ann. Jak trudno się od niej uwolnić! Jak trudno przekonać siebie, że wcale jej nie potrzebuje. Może uciec od Sally Ann, ale nie ucieknie od swych nocnych fantazji. Uświadomił sobie, że to ona najbardziej go przeraża, ogniskuje jego strach. ' * Postanowił, że w środę opuści Hope. Na zawsze i bez odwołania. Aż bał się myśleć o swoich planach. To może głupie, ale czuł się tak, jakby chata trzymała go jak więźnia. Twoja mama nie chciałaby, żebyś stąd wyjeżdżał, Joby. Widział szydzącą z niego, obleśną postać pani Clatt. - Nie odjedziesz, stąd, Joby - zachichotała obrzydliwie. - Nie możesz opuścić Hope. Jesteś tu więźniem. Moim i twojej matki. Zabiłeś mojego kota. Nie pozwolę ci odejść i zapomnieć o tym. Będziesz go słyszał po nocach jak chodzi po strychu lub drapie w drzwi spiżami usiłując wyjść. Ale nie ośmielisz się go wypuścić, bo wydrapie ci oczy. Nawet nie myśl o ucieczce. On nie żyje, lecz wciąż ma cię w swojej mocy. Precz, stara jędzo! Ogarnął go gniew. Chciał, żeby była tu teraz (teraz, w dzień, nie po zapadnięciu zmroku). Wyobraził sobie, jak ściska ją za gardło, jak jej oczy wychodzą na wierzch, język wyłazi z bezzębnych, obleśnych ust. Stara wiedźma rechocze astmatycznie, nie prosi o litość, ale przeklina go. Mógłby to być jedyny powód, dla którego nie udusiłby jej. Zastanawiał się, czy istniał kiedyś pan Clatt. Prawdopodobnie tak, wiele lat temu, lecz nigdy nie słyszał, aby wspominała męża, nigdy przez te wszystkie lata, kiedy u niej mieszkał. Dla niej liczył się tylko kot, wokół kota obracało się całe jej życie. Starał się wyobrazić sobie, jaki też mógł być ten pan Clatt? Niewielki, słaby mężczyzna, taki jak jego ojciec, niewiele mówiący i posłuszny jej rozkazom. Ciekawe czy umarł, czy po prostu zostawił ją, bo nie mógł dłużej wytrzymać? Nie myśl nawet o ucieczce. Jeśli był w ogóle pan Clatt, to z pewnością już nie żyje. Zostań z panią Clatt, Joby, rób, co ci każe. Będzie się tobą opiekowała. Bezwzględnie musi odejść. Może powinien to zrobić teraz, zaraz?
Wziąć parę rzeczy do torby i ruszyć w drogę do miasta... Lecz tu, niestety, był problem. Musiałby się gdzieś zatrzymać, potrzebował pieniędzy. Zasiłek dla bezrobotnych nie wystarczyłby na wszystko, potrzebował więcej forsy. Niełatwo jest zresztą znaleźć pracę w mieście. Musi mieć jeszcze kilka dni. Musi posegregować rzeczy, przejść się po chacie i sprawdzić, czy jest coś, co warto by ze sobą zabrać, co można by sprzedać, żeby się utrzymać. Zerknij na strych. Nigdy tam nie zaglądałeś, może znajdziesz tam coś wartościowego. Przeraziła go ta myśl, szczególnie, że był coraz bardziej ciekaw. Nie, nie może tego zrobić. Nie pójdzie tam. Zerkniesz tylko. Najlepiej jutro rano, gdy będzie zupełnie widno. Jeśli tam coś faktycznie jest, to szybko zamkniesz i zaryglujesz klapę. Być może zobaczę. A może lepiej nie? Wpierw muszę przeszukać resztę chaty (z wyjątkiem spiżami), jeszcze będzie na to czas. Zacznę od razu, przeszukam każdy kąt. Przy przeszukiwaniu podłogi przy kamiennym zlewie znalazł amulet, w pierwszej chwili go nie rozpoznał. Znalazł jakąś podkówkę i mosiężne koniki, które mógł wypolerować i sprzedać za parę funtów w mieście, w sklepie z antykami na rogu High Street. Potem zauważył coś małego, pokrytego kurzem, po podniesieniu rozpoznał miedziany kwadracik, który jakby zamrugał do niego. Wyryte znaki przypominały wpatrujące się w niego oko. Joby był zaszokowany i przestraszony, jak gdyby znalazł zdechłą, rozkładającą się mysz. Najpierw miał ochotę wyrzucić amulet z ręki. Potem usunął palcami kurz, zobaczył, że miedź nie zaśniedziała. Wydawało mu się, że amulet drżał nieśmiało, jakby chciał przemówić do niego: - chyba nie chciałeś mnie się pozbyć? Potarł nim o dżinsy, by wypolerować powierzchnię i założył na łańcuszek, który miał wciąż na szyi. Nie przyniósł ci szczęścia przedtem, Joby, więc po co go znów zakładasz? To przyzwyczajenie. Bez amuletu czuł się tak, jakby nie był kompletnie ubrany. Jeśli nawet go nie chroni, to na pewno nie
zrobi mu krzywdy. Ot, po prostu kawałek metalu, dekoracja Niektórzy noszą na szyi krzyżyki, nie dlatego, ze byli religijni, ale dlatego, że to ładnie wygląda Prymitywni wieśniacy z kolei noszą naszyjniki z paciorków. Postanowił nosić go nadal po prostu dlatego, że zawsze to robił. Przepraszał w myślach Sally Ann i Allego. "Przepraszam, że was podejrzewałem. Musiałem go zerwać w czasie mycia i wpadł za zlew".
Rozdział 6 Pomyślał, że chyba zbyt dużo rzeczy sobie wyobraża, zupełnie niepotrzebnie. Postanowił, że zanim stąd odejdzie sprawdzi, co jest na strychu. Po prostu zerknie, dla własnej satysfakcji. Może zajrzy też do spiżami. Skończy ze swoimi strachami raz na zawsze. Tej nocy znów dały znać o sobie różne szelesty i ciche głosy. Joby był na to przygotowany. Grał na gitarze, śpiewał słowa, które przychodziły mu do głowy. Kiedy skończył, panowała absolutna cisza. Triumfował, pokonał i c h , kimkolwiek byli. Bali się go. Niemal zdecydował, że zostanie tu i będzie walczył. Lecz walczyć musiałby każdej nocy. Co innego gdyby odszedł. Z pewnością oni nie poszliby za nim, bo przecież tu, w chacie mają swoją siedzibę. Później, w nocy przyszła Sally Ann. Przypuszczał, że znów go odwiedzi w sypialni. Widział jej ponętne kształty. Srebrny księżyc oświetlał płaski brzuch i w dół aż do ciemnego trójkąta, który przysłaniał to, co chciałby ujrzeć najbardziej. Wytężał w ciemności oczy, lecz nic nie mógł dojrzeć. Proszę, proszę, pozwól mi choć zobaczyć... - Wszystko w swoim czasie, Joby - zaśmiała się i spojrzała mu głęboko w oczy. Czuł, że przenika go, sięga do najskrytszych myśli. - Nie zamierzasz chyba uciec ode mnie, Joby? - Nie od ciebie. Chcę uciec od nich. Od tych stworów, które tu żyją, od zła spłodzonego i wyhodowanego przez moich rodziców. - Razem jesteśmy silniejsi od nich, Joby - uśmiechnęła się do niego. - Ucieczka to nie jest dobry pomysł. Jutro rozpakujesz torby. Obiecujesz, że tak zrobisz? Chciał już przytaknąć, usta prawie powiedziały "tak", ale coś go powstrzymało. Nawet u szczytu swej fantazji nie zamierzał ustąpić. Spostrzegł, że zmienił się wyraz jej twarzy, oczy błysnęły gniewem potęgując swą siłę. - Zrobisz jak mówię, Joby. - Nie. Mój ojciec zawsze słuchał matki i zobacz, co się z nim stało. Nagle napięcie ustało. Sally Ann zniknęła w ciemnościach. Jej
oczy traciły blask zupełnie tak, jakby wyczerpywały się baterie. Gdy odeszła, leżał i wpatrywał się w księżyc. Nad jego głową szczury znów zaczęły gryźć krokiew. W każdym razie był prawie pewien, że to były szczury. Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień. Odchodzi. Jeśliby dłużej zwlekał, mógłby się rozmyślić. Gdy po ubraniu się schodził na dół do kuchni, odczuwał jednocześnie smutek i ulgę. To jednak był jego dom, bez względu na to, jak bardzo go nienawidził. Jego azyl, schronienie. Nigdy nie zapomni uczucia ulgi, jakiego doznał po przeniesieniu się tutaj od pani Clatt. To prawda, było brudno i zimno, ale w końcu był tu u siebie. Teraz musi odejść. Nie darujesz sobie nigdy, pomyślał, jeśli choć nie zerkniesz na strych. Tam nic nie ma, jakieś stare meble, trochę rupieci. No i szczury. To szczury zawsze słyszałeś i to cię przerażało, zupełnie jak małego chłopca. Ukroił sobie kromkę chleba. Był czerstwy i niesmaczny, ale już lepiej zjeść taki, niż iść do sklepiku pani Betteridge. Nie chciał by ktoś zauważył, że odchodzi. Pójdzie przez pola. Spojrzał na swoje torby. Były tam głównie ubrania. Poza tym nie znalazł prawie nic, co miałoby jakąś wartość. Chyba, że zobaczy jeszcze na strychu. Nic tam nie znajdzie, to strata czasu. Zabierze ze sobą gitarę, kilka funtów może uda się zaoszczędzić z zasiłku. Nie odejdę bez pożegnania, Ally, obiecuję! Zrobiło mu się głupio. Przed oczami miał znów rozżaloną mokrą od łez twarz Allego. - Proszę, nie odchodź, Joby! Jest teraz w szkole. Wróci dopiero późnym popołudniem. Może nawet nie zajrzy po drodze, wczoraj go nie było. Najlepiej chyba napisać kartkę i zostawić na stole. "Przepraszam Ally, ale musiałem odejść szybciej niż myślałem. Będę w kontakcie."
Nie, to byłoby kłamstwo. Wcale nie miał zamiaru się kontaktować, chciał, żeby nikt nie wiedział gdzie jest. Rozpakuj torby, Joby! Nie Sally Ann, nie zrobię tego. Idę tam, gdzie nawet ty mnie nie znajdziesz. Ale nie możesz odejść, zanim nie zajrzysz na strych i do spiżami! Rozejrzał się nerwowo. Stare krzesło stało wciąż przy drzwiach spiżarnianych i blokowało klamkę. Nic tam nie było, to tylko szczury. To one robiły hałas, słyszał po prostu szelest gryzionych przez nie gazet. "Uciekasz przed szczurami. To zwykła chata, taka sama jak wszystkie inne w Hope". Pod ścianą stała stara, zakurzona drabina. Powinien ją postawić, wejść na górę, odryglować klapę w suficie i otworzyć...
Rozdział 7 Nie ma tam nic prócz szczurów. "Wejdź i zobacz dla własnego spokoju". Chciał, lecz nie zrobił tego, bo mogły tam być nie tylko szczury. Najlepiej wziąć torbę i gitarę i wyjść. Nie ma na co czekać. Kiedy już wstawał do wyjścia, usłyszał kroki w ogrodzie. Wstrzymał oddech, czekał, aż ktoś naciśnie klamkę. "Cześć Ally, nie powinieneś być w szkole?" "Cześć Sally Ann, co cię do mnie sprowadza? Właśnie odchodzę, nie mam czasu porozmawiać". Usłyszał nieśmiałe pukanie. Gdyby nie odpowiedział, przybysz poszedłby sobie. Ale nie wiedziałby kto i po co zamierzał go odwiedzić. Dręczyłoby go to przez całe życie. Podszedł do drzwi, z ciekawością i wrogością otworzył je i stanął zdumiony. - Cześć Joby. Oniemiały skini tylko głową i utkwił wzrok w stojącej na progu kobiecie; niewysoka postać w luźno narzuconym niebieskim wełnianym swetrze i obcisłych spodniach, z krótko przyciętymi ciemnymi włosami (prosto od fryzjera), twarz okrągła z lekko zarysowanym początkiem podwójnego podbródka. Nie wyglądała źle, właściwie dość przeciętnie. Zauważył, że makijażem stara się pokrywać drobne defekty cery. Harriet Blake. Wgapiał się w nią, omal nie spytał: "co cię tu przyniosło, Harriet?" - Nie zaprosisz mnie do środka? - uśmiechnęła się ukazując dwa rzędy białych zębów. Taki uśmiech rekompensował wiele niedoskonałości jej urody. - No jasne... - poczuł zapach tanich perfum. Przepuścił ją przed sobą, tak że weszła pierwsza. Tak, zdecydowanie miała przysadzistą figurę. Wąskie spodnie uwydatniały pokaźne siedzenie. Kiwała biodrami, tak jak Sally Ann. Trudno byłoby określić jej wiek. Zapewne miała nie mniej niż trzydzieści lat. Joby znał Harriet, choć nie osobiście. Właściwie wszyscy ją znali. Kiedy miała kilkanaście lat zmarli jej rodzice. Pozostała w chacie sama. Musiała zarobić na życie. Zaczęła pracować w mieście jako sprzedawczyni. Mówiono, że pozostając wieczorem w mieście zarabia więcej, niż wynosi jej całotygodniowa pensja w sklepie. Ale to były plotki, choć owszem, miała dość swobodne obyczaje, co wywoływało dezaprobatę wsi i gadaninę. Wszyscy pamiętali tę noc, kiedy Harriet została surowo ostrzeżona przed wiejskim
komisariatem. Było to pięć lat temu. Urządzono tańce. Dochód z tej imprezy miał zostać przeznaczony na remont dachu kościoła. Było miło i swojsko do czasu, gdy Harriet się upiła. Stanęła na krześle i uniosła spódnicę tak wysoko, by całe zgromadzenie mogło zobaczyć jej nowe majtki. Potem wypiła jeszcze trzy podwójne dżiny i rozszalała się na dobre. Położyła się na parkiecie i zaczęła poruszać swym ogromnym biustem. Nikt nie miał wątpliwości, że była bez stanika. W pewnym momencie wstała i podeszła do Johna Wattkinsa-Evansa, zamożnego właściciela ziemskiego, którego kiesa miała być podstawą remontu kościoła. Wpadła pomiędzy statecznego dżentelmena a jego małżonkę, złapała go za ramię i przyciągnęła do siebie rozpoczynając jakiś dziki taniec. Lewą ręką trzymała swego partnera, a prawą, błądząc po dolnej części jego ciała udało się jej rozpiąć błyskawiczny zamek spodni. I zanim zgromadzeni ludzie zdążyli zaprotestować, mieli następne widowisko. Pani Wattkins-Evans zaczęła histerycznie wzywać policję. Harriet z powagą przyjęła ostrzeżenie komisarza policji, który zresztą uchylał się od sporządzenia oficjalnego protokołu. Miał nadzieję, że nigdy już nie dojdzie do podobnej awantury z jej udziałem. W takiej wiosce jak Hope tego rodzaju wydarzenia długo się pamięta, dlatego też do dziś wspominano tę burzliwą noc. - A to ci niespodzianka - Joby był trochę spięty, ale nie tak bardzo jak wtedy, kiedy odwiedzała go Sally Ann. Wieśniacy oczerniali Harriet jak mogli, ale w gruncie rzeczy trudno było w to wszystko uwierzyć. "Ona to robi za funta" - powiedział kiedyś Jack Edkins, syn rzeźnika. "A ręką to nawet za dwadzieścia pięć pensów". - Powinnam była zajrzeć do ciebie już wcześniej - spojrzała na spakowane torby, ale o nic nie spytała. - Pomyślałam, że może mogłabym ci w czymś pomóc. Zbyt długo jesteś sam, Joby... - Właśnie zamierzałem stąd odejść - wyrwało mu się. - Nic mnie tu nie trzyma, nigdy zresztą nie trzymało. - Oboje mamy podobne kłopoty - zaśmiała się. - Zawsze muszą mieć kogoś na tapecie. Jeślibyś to nie był ty, wzięliby się na przykład za mnie. Ja zresztą już przez to przeszłam. I powiem ci, że to cholerne tchórze. Boją się jak ognia pani Clatt, twojej matki też
się bali, ale taki młody facet jak ty, to dla nich piękna zabawa. Widywałeś się z tą dziewczyną od Morrisów, prawda? - zapytała i z uwagą przyglądała się jego reakcji. - Zaglądała tu parę razy - odpowiedział. - Ale między nami nic nie ma, w każdym razie z mojej strony. Sally Ann jest jednym z powodów mojego wyjazdu. Pomyślał, że Harriet mogła zapytać o inne powody, ale nie zapytała Wyciągnęła paczkę papierosów, zapaliła i w skupieniu przyglądała się jego twarzy. Chcą się na tobie zemścić - na twarzy nie miała już ani cienia uśmiechu. Muszę cię ostrzec. Wieśniacy to po prostu wrogowie, ale Turnerowie mogą być naprawdę niebezpieczni. Allan i Barry otwarcie mówią, że muszą ci coś zrobić. Ich młodszy brat był szkolnym kolegą Timmiego Coopera. Dobrze ich znam. Pamiętam jak Martins poskarżył się staremu Withersowi, że hałasują w nocy na motorach. Podcięli mu gardło. Wiem to na pewno, choć Withers orzekł, że nie może im tego udowodnić. Teraz chcą zemścić się na tobie. - No cóż, nie będą mieli okazji, bo stąd odchodzę - Joby spróbował się uśmiechnąć, ale uśmiech mu nie wyszedł. - Chciałabym, żebyś został - powiedziała. - Mogłaś wpaść wcześniej. - Przyszłabym, ale myślałam, że... - Że jestem zajęty Sally Ann? - teraz uśmiechnął się. - Nie, nic takiego nie było. Mogłaś wpaść każdego wieczoru. - Naprawdę musisz odejść? - Słuchaj Harriet, przychodzisz ostrzec mnie przed Turnerami i właśnie kiedy stąd odchodzę, próbujesz namówić mnie, żebym został. To szaleństwo. - Muszę już iść, dostałam ostrzeżenie z kościoła - Oni nie mogą ci nic zrobić, są nowe przepisy. - Ale nie w Hope - powiedziała gorzko. Mogłabym pewnie jakoś z nimi walczyć, ale nie chcę się pakować w kłopoty. Znów polują na czarownice. Wieśniacy zaraz napiszą do biskupa, że jest taka jedna w diecezji. Są jak kanibale pożerający własne dzieci. Jeszcze trochę i nikt tu nie zostanie. Ty odejdziesz, ja odejdę, następny po nas na liście też stąd ucieknie. Hope jest złą wioską, Joby. - Wiem - spojrzał na swoje torby, że już dziś nie odejdzie, poczuł
się nieswojo. - Jedziemy chyba na tym samym wózku, Harriet. Rozpalę ogień, zrobię kawę i porozmawiamy. To było szaleństwo. Nie musiał zostawać tu ani minuty dłużej, Harriet Blake mogła zwyczajnie wrócić do domu. Nie było żadnych przeszkód poza tą, że wszystko działo się jak w jakimś śnie, gdy człowiek zostaje schwytany w pułapkę i nie może się ruszyć. Tak właśnie czuł się Joby. Było już ciemno od ponad godziny. Rozmawiali przez cały dzień, opowiadał jej o sobie, o Sallym Ann, o Allym. - Ta dziewczyna to chytra miła flirciara - Harriet zapaliła papierosa. Kto wie: jaka będzie w przyszłości, czy nie taka, jak jej matka. - To plotki. Amy Morris wygląda na ładną, ale zwyczajną żonę farmera. - Jest w okolicy kilku facetów, którzy ją mieli - zaśmiała się nerwowo. - A nie wątpię że jest ich o wiele więcej, takich o których nie wiem. - No cóż... - Mówię ci, ona jest sprytna. A Ally Goodge, myślę, że zbiera historie do opowiadania w szkole. "Chłopaki, znów byłem u syna czarownicy i wiecie, co mi ostatnio powiedział?..." - A ty? - spytał Joby z nutą gniewu w głosie. Spojrzał na swoje torby i niemal żałował, że został by zjeść śniadanie. Mógł być już w mieście, wynająć pokój tam gdzie nie słyszałby szeptów i szelestów. - Jestem bardzo samotna - policzki pod makijażem lekko się zaczerwieniły. - O Boże, to czasem jest nie do zniesienia. -1 dlatego wymyśliłaś tę historię o Turnerach i... - Nie, niezupełnie tak. Oni naprawdę chcieliby ci coś zrobić. Tylko że dostałam list od komisarza kościelnego. Proszą mnie, żebym znalazła sobie inne mieszkanie. Ale mogłabym wrócić do domu... gdybym chciała. - Zostaniesz tu, Harriet. Zażenowana skinęła głową. - A więc w porządku - Joby poczuł ogarniające go pożądanie. Było to co innego niż z Sally Ann, było to bardziej fizyczne. Pragnął kobiecego ciała, nie Harriet Wszystko, czego odmawiała mu w nocnych marzeniach Sally
Ann, mogło być teraz zrealizowane. - Mam tylko jedno łóżko, bo to, które należało do rodziców już dawno się rozpadło.
Rozdział 8 Powiedział to trochę tak, jakby tłumaczył, dlaczego będą razem spali komuś, kto mógłby podsłuchiwać. Joby patrzył zafascynowany na rozbierającą się Harriet. Starał się nie porównywać jej z tą zmysłową sylwetką tonącą zawsze w cieniu. Tłuszcz na pośladkach fałdował się, na brzuchu wyraźnie odznaczał się ślad po gumie od majtek. Zbyt duży biust, zbyt grube uda... Ale tej nocy nie przeszkadzało mu to. Rozpinała mu koszulę, była w tych sprawach doświadczona. Po chwili leżeli nadzy gapiąc się w sufit. Pomyśli, że chyba powinien coś powiedzieć, ale nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy. Jej to pozostawił. - Nigdy nie kochałeś się z kobietą, Joby? - zapytała. - Nie - nienawidził przyznawać się do tego. - Całowałem się tylko. Z Sally Ann. - Ja mam trochę doświadczenia w tych sprawach - wydawało się jej, że powinna mu wszystko wyjaśnić, nie pozostawić złudzeń. - Straciłam dziewictwo gdy miałam piętnaście lat. Przerwałam ciążę gdy miałam dziewiętnaście. Chodziłam na ulicę w mieście, to było trzy razy. Ale teraz już od przeszło roku nie byłam z żadnym mężczyzną. Jej dotyk był miękki i... jakby znaczący. Całowała go delikatnie, pozwoliła mu nasycić oczy tym, co tak bardzo chciał widzieć u Sally Ann. Uczyła go miłości. Miała bardzo chętnego ucznia. Joby obudził się późno. Pokój oświetlało jasne, jesienne słońce. Raziło go, gdy próbował otworzyć oczy. Przypomniał sobie wydarzenia ostatniej nocy. Opanowała go euforia, że wreszcie się to zdarzyło, był z kobietą. Dotykał swoje ciało chcąc przywrócić tamte wrażenia. I dopiero teraz uświadomił sobie, że to Harriet była z nim przez całą noc... Teraz leżał sam. A może to był tylko sen, jeszcze jedna fantazja? Nie, to prawda. Wstał i ubrał się. Harriet pewnie zeszła na dół przygotować śniadanie, jemu pozwoliła pospać dłużej. Zbiegł pośpiesznie do kuchni, spojrzał i omal nie upadł. Zobaczył otwartą spiżarnię, krzesło leżało przewrócone na bok - usta potwora zionęły chłodem. Jak to możliwe?... Chciał krzyczeć, ale nie mógł. - Harriet... Harriet... - wyszeptał. Rozejrzał się, lecz jej nie było. Zobaczył, że drzwi frontowe są otwarte. Chyba wyszła, może jest w
ogrodzie, może poszła po węgiel i drewno, żeby rozpalić ogień. Skoczył do drzwi spiżami, mocował się przez chwilę i udało mu się je zatrzasnąć. Po zablokowaniu klamki krzesłem, odetchnął z ulgą. Był spocony, dygotał. Musi znaleźć Harriet. Oczywiście nie było jej w ogrodzie. Boże, gdzie ona się podziała? Może wróciła do siebie? Próbował myśleć logicznie. Wczoraj kiedy przyszła, nic ze sobą nie miała, mogła więc pójść po jakieś rzeczy i wróci za dwie minuty. Podszedł do furtki i wyjrzał na ulicę. Nie było nikogo. Wydawało się, że nikt ostatnio tędy nie przechodził. Po lewej stronie, nad sosnami widniał kawałek dachu chaty pani Clatt, z komina nie unosił się dym. To nie moja sprawa czy dym jest, czy go nie ma -powiedział do siebie. Z prawej strony widać było dom Harriet Blake - bardzo schludny, bo na jego utrzymanie łożył kościół. Miał wrażenie, że w każdej chwili dziewczyna może się ukazać z walizką i torbą w ręku. Pobiegłby jej pomóc. Przestraszyłaś mnie Harriet. Nie wolno ci otwierać drzwi spiżami. Nigdy i pod żadnym pozorem. Potrzebuję cię, nie mogę bez ciebie żyć; ale nie wolno ci otwierać spiżami. Lecz Harriet nie nadchodziła. Minęło parę minut, wydawało mu się, że to całe godziny. Pójdę po nią. Może była nim rozczarowana po ostatniej nocy i po prostu odeszła? Nie, Harriet, nie! Nie zostawiaj mnie samego z nimi. Biegł prawie, już był przy furtce, zwolnił nieco kroku na ogrodowej ścieżce. Była tam. Wiedział o tym. Zapukał do drzwi frontowych, głuchy odgłos napełnił go niepokojem. Nikt nie odpowiadał. A może nie wróciła do domu, tylko poszła do wiejskiego sklepiku lub na pocztę? Trzeba będzie to sprawdzić, jeżeli nie ma jej faktycznie w domu. Miał już odejść od drzwi, lecz coś go powstrzymało, jakiś głos szepnął mu: "Nie idź, ona tu jest". Ale dlaczego nie otwiera? Może jest na niego zła? Czym ją uraził że uciekła? Nie zbliżaj się do mnie, Joby. Nie chcę cię znać po ostatniej nocy. Nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Znów miał świadomość, że Harriet tu jest, niepokój przerodził się w strach. - Harriet? - szepnął, jakby obawiając się swojego głosu. -Harriet, to ja, Joby. Żadnej odpowiedzi. Wszedł do środka. Drzwi zostawił otwarte, jak gdyby miał zamiar
zaraz wyjść, może uciec? Uciec od czego? Nie mógł sobie wyobrazić, żeby w tym małym, przytulnym domku znajdowało się coś strasznego. Przeszedł przez krótki hall, była to właściwie garderoba z wieszakami i dębowym stojakiem na parasole. Stamtąd wchodziło się do salonu i kuchni. Joby pchnął drzwi. Otworzyły się, więc wszedł do środka. Wtedy zobaczył Harriet. Siedziała na krześle przy wygasłym kominku w jakiejś sztywnej, nienaturalnej pozycji. Plecy miała przyciśnięte do drewnianego oparcia krzesła, jakby cofała się widząc coś okropnego. Gdy ujrzał jej twarz, nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia. Na twarzy Harriet widać było szalony strach, oczy miała szeroko otwarte, usta wykrzywiał niemy krzyk. Joby blady jak ściana gorączkowo zastanawiał się, co mogło spowodować u Harriet tak krańcowe przerażenie, że jej serce przestało bić. Czuł chłód i wilgoć, odór zła tak nieludzki jak ten, który wydobywał się z jego spiżami. Wybiegł z chaty słaniając się na nogach. Miał wrażenie, że coś za nim biegnie, chwyta go, szepcze coś z nienawiścią. Z trudem otworzył furtkę i wybiegł na drogę. Z ulgą spostrzegł nadjeżdżający samochód policyjny. Gdy pojazd zwolnił, rozpoznał w nim komisarza Withersa. - Proszę... pomocy... - znów wpadł w panikę, nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Harriet... nie żyje... te stwory ze spiżami przyprowadziły ją tutaj. Zabiły... one wciąż tam są... Policjant pomógł Jobiemu wsiąść do samochodu. - Zostań tutaj, młodzieńcze, a ja pójdę zobaczyć. Withers nieraz spotykał się ze śmiercią. Po wejściu do salonu poczuł dziwny zapach, spojrzał na Harriet siedzącą przy kominku. Widok był straszny. Czy to jakiś nagły napad? Spróbuje przesłuchać chłopca, ale wpierw musi wezwać doktora Ovingtona i kogoś z zakładu pogrzebowego. Kto by pomyślał, Harriet Blake... Siedział w kuchni wpatrując się w płonący ogień. Jeszcze pół godziny i wygaśnie, ale Joby nie dbał o to. Był zupełnie odrętwiały. Na dworze świeciło słońce, potem zapadł zmierzch, a on wciąż siedział bez ruchu. Pogrzeb. Nigdy tego nie zapomni, pierwszy pogrzeb, w którym uczestniczył. Wydawało mu się, że w takim dniu niebo powinno być
zachmurzone, ciemne i mgliste. Lecz stało się inaczej. Dzień był słoneczny. Bezchmurne niebo zdawało się drwić z powagi chwili, jakby radowało się wraz z całą wioską, że oto odszedł ktoś, kto splamił jej dobre imię, obraził jej moralność. Zakopać, pozbyć się, nikt nie będzie po niej płakał. Kościół był niemal pusty. Byli w nim tylko wikary i organista waz grupa grabarzy, którzy zgromadzili się w ostatniej ławce. Twarze mieli uroczyste, bo płacono im za to. Nikogo więcej. Tego dnia Joby po raz pierwszy widział w oknach chat przy drodze odsłonięte firanki. Wieśniacy obawiali się, że zasłonięte okna mogą być uznane za znak żałoby. Nienawidzili Harriet za życia, nie chcieli jej dać spokoju nawet po śmierci. 'To świętokradztwo chować ją w poświęconej ziemi, czy nie lepiej ją spalić i rozrzucić popioły na wietrze?" Kościelny dzwon rozbrzmiewał przez kilka minut. Każde jego uderzenie raniło Jobiego, gdy siedział w kościele ze spuszczoną głową. Miał na sobie niebieskie sztruksowe spodnie, co najwyraźniej nie spodobało się wikaremu. Reverend Buchton spojrzał na niego z pobłażliwym uśmiechem, który opanował do perfekcji i stosował przy każdej okazji. Pierwszy raz widzę cię w moim kościele, chłopcze. Życzyłbym sobie, byś się ubrał bardziej odpowiednio. Nie będę jednak zwracał ci uwagi, bo szkoda moich słów dla kogoś takiego jak ty. Odprawię mszę tak szybko, jak zdołam. Duchowny wymawiał słowa pośpiesznie, zniekształcił 23 Psalm. - Zaśpiewajmy teraz pierwszy i ostatni wers 'Trwaj przy mnie". Joby nie śpiewał, słowa nie przechodziły mu przez gardło, tekst żałobnej mszy, który trzymał w rękach był mokry od łez. Wikary dał znak stojącym z tyłu grabarzom. Za kościołem, w rogu zaniedbanego cmentarza wykopano dół dla Harriet Blake. Nie przygotowano nawet pokrycia ze sztucznej trawy by przykryć ziemię. Nikt się tym nie przejmował; nie będą sobie zawracać głowy dla takiego Jobiego Tarrata, który bluźnierczo szedł za
trumną. Nie powinien nawet zbliżać się do kościoła, choć pochowani są tu jego rodzice. Bóg zresztą i tak nie może patrzeć przyjaźnie na nikogo z Tarratów, bo ich zło wciąż żyje. Wystarczy spytać wieśniaków, oni wiedzą. Ziemia i kamienie uderzały o wieko prostej, taniej trumny. Rzucane były niemal jadowicie. Nienabożny pośpiech by zasypać grób, graniczył prawie z furią. W taki sam sposób grzebali Artura i Hildę. Szybko zakopać, pozbyć się, zapomnieć. Joby wolno podążał w stronę chaty. Prześladowały go różne wspomnienia. Jeszcze kilka dni temu Harriet żyła, jej ciało odkrywało przed nim nowe, nieznane przeżycia. Teraz umarła, umknęła z jego ramion. Było to tak, jakby oni mu to zrobili, bo nie podobało im się, że był z nią. Oględziny zwłok nie trwały długo. Dr Ovington stwierdził wylew krwi do mózgu. Pamiętał Harriet, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Gładził ze smutkiem swą siwiejącą kozią bródkę. Zrobił dla niej wszystko co mógł. Kiedy miała szesnaście lat leczył ją na chorobę weneryczną. Zmagał się wówczas ze swoim sumieniem, żeby nie informować jej bardzo bogobojnych rodziców o przedwczesnych stosunkach córki. Było do przewidzenia, że dziewczyna zajdzie w ciążę. Jako bliski przyjaciel jej rodziców załatwił aborcję. To pośrednio zabiło Jacka i Eileen Blake. Smutna sprawa. Smutna, jak ta historia z Jobym. Ci głupi ignoranci wieśniacy zaczynają teraz szczuć na niego. - To ten młody czarownik zabił Harriet. Zwabił się do swej chaty, a kiedy już to z nią zrobił, przeklął ją, więc nie mogła tego nikomu powiedzieć i jego plugawy sekret będzie zachowany. Trzymajcie się od niego z daleka, bo i was zniszczy. Byli żądni jego krwi, dyszeli chęcią zemsty. Doktorowi Ovingtonowi nie podobała się ta sprawa. Każdy z wieśniaków uważał się za łowcę czarownic, byli wciąż w średniowieczu. Cieszył się, że nie mieszka w Hope. Wzywany był tutaj tylko w poważnych przypadkach, często za późno. Tak, jakby obawiali się, że wtargnie w ich życie. Zapalił papierosa, zaciągnął się. A, niech gniją w swoim bagnie. Niemniej martwił się bardzo o Jobiego Tarrata. Co zrobią z chło-
pcem? Było już ciemno, kiedy Joby obudził się z odrętwienia. W kominku wygasło. Zapalił lampę i poszedł przynieść trochę drewna i chrustu. Spojrzał na zapakowane torby i leżącą przy nich gitarę. Może odejdzie jutro, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie. Żyjąc w Hope nie można snuć planów na przyszłość. Ogień na kominku zaczął przyjemnie trzaskać, gdy nagle chata zdała się eksplodować. Szyby wypadały z trzaskiem, brzęczące szkło rozpryskiwało się po podłodze. Wisząca lampa oliwna rozchybotała się, rzucając niesamowite cienie. Jakieś czarne kształty rzuciły się na Jobiego, czuł ich zimne, cuchnące oddechy. Coś ciężkiego głucho runęło na stół, rozłupując sosnowy blat. Joby padł na podłogę, zrozumiał co się dzieje. To łowcy czarownic! Grad kamieni wpadł przez rozbite szyby. Wszędzie poruszały się krzyczące nienawistne ciemne postacie. Zabić czarownika! To on swą nikczemną magią zabił Harriet Blake. Zgwałcił ją i zabił. Lubieżny skurwiel! Serce Jobiego waliło głucho o kamienną podłogę. Kamienie nadal wpadały do chaty. Niektóre odbijały się rykoszetem o ściany, inne toczyły się po podłodze poszukując swej ofiary. Jeden z nich uderzył go w udo, lecz Joby powstrzymał okrzyk bólu. Oni tylko na to czekali. Chcieli, żeby krzyczał i błagał q łaskę. Jest winien. Ukamienujmy go! Wywleczmy z chaty i spalmny jego ciało. Uwolnimy Hope od zła, będziemy wreszcie bezpieczni. Jobiemu zdawało się, że wśród napastników rozpoznaje głosy Turnerów i przypomniał sobie ostrzeżenie Harriet. Zamknął oczy i trwał w oczekiwaniu. W każdej chwili mogli wtargnąć do chaty, wywlec go na dwór i tak jak zwykli czynić ich przodkowie, przywiązać czarownika do pala. Mogli go nawet spalić żywcem. Leżał spodziewając się najgorszego, lecz w miarę upływu czasu dochodził do wniosku, że na to pewnie się nie poważą.
Szum w głowie w pewnej chwili ustał i Joby stwierdził, że wokół panuje absolutna cisza. Otworzył oczy. Jakiś cień chochlika próbował go dotknąć, lecz gdy lampa przestała się huśtać i ten cień znikł. Nadal leżał nadsłuchując, ale nie dobiegł go żaden dźwięk. Napastnicy odeszli, wrócili do swych zacisznych domów. Mogą wrócić jutro lub pojutrze, będą się go jednak bali. Bo czyż nie przeklął Harriet Blake i nie doprowadził do jej śmierci? Wiadomo, kim byli Tarratowie. Ogarnęło go uczucie takiego smutku, żalu i samotności, że pierwszy raz od wielu lat wybuchnął szlochem, który wstrząsał całym jego ciałem.
ROZDZIAŁ 9 Sally Ann Morris spędziła w tym tygodniu mnóstwo czasu siedząc w gęstym żywopłocie, naprzeciw chaty Jobiego. Schowała się tam jak szpieg; przepełniająca ją nienawiść nie dawała jej spokoju. Ten smarkacz Ally Goodge posuwa się już zbyt daleko. Początkowo był tylko przeszkodą, która stanęła między nią a Jobym, właściwie nie stwarzał większych kłopotów. "Idź do swoich kolegów Ally i pobaw się z nimi. Joby jest starszy od ciebie, nie potrzebuje twego towarzystwa. Jest na tyle grzeczny, że nie powie ci tego wprost, aleja mogę to zrobić. Faceci wolą dziewczyny, nie małych chłopców, to chyba normalne. A ty się do niego palisz, o to ci tylko chodzi, ty mały homoseksualisto. Myślisz, że dobierze się do ciebie, a potem pozwoli ci zrobić to samo. Ale mylisz się, on tego nie lubi. Robi to sam albo ze mną. Chcesz popsuć wszystko między nami, ty chytry gówniarzu." Pani Clatt też nie daje mu spokoju. Poprzedniego dnia Sally Ann podkradła się pod chatę starej wiedźmy i zerknęła przez brudne kuchenne okno. Pani Clatt siedziała przy wygasłym kominku zgarbiona, jakby nieżywa. Bolała nad stratą swego cuchnącego, złośliwego kota. Wzrastała jej nienawiść do Jobiego Tarrata. Knuła zemstę. Mimo fizycznej słabości, była niebezpieczna. Dziewczyna z sadystyczną rozkoszą patrzyła na to jak Joby rozrą-
bywał kota siekierą. Całą siłą woli zmusiła go do tego. Sally Ann świadoma była swej mocy, choć jeszcze nie potrafiła nad nią dobrze panować. Stare powiedzenie, że potęga tkwi w umyśle, na razie było jeszcze sekretem. Trzeba było się mocno skoncentrować, by przenieść swoje myśli na kogoś innego, by siłą woli podporządkować sobie czyjś umysł. Swymi myślami skłoniła kota by zaatakował Allego. No już, skurwysynu, ruszaj, rzuć mu się na twarz, wydrap mu jego chytre oczka, oślep go! Była świadoma tego, że stworzenie odebrało jej sygnały. Grzbiet wygiął się, był gotowy do skoku, ale kot był zbyt stary i schorowany, doskoczył ledwie do kolan chłopca. Pazury miał ostre, lecz pysk bezzębny, jak jego pani. Podrapał Allego do krwi i byłby zaraz uciekł, gdyby Sally Ann nie zatrzymała go. Pozostał, choć wiedział doskonale, co może zrobić z nim Joby. Pragnęła ujrzeć śmierć, a jedyną możliwą teraz ofiarą był ten paskudny kot. Ogarnęła ją żądza krwi tak ogromna, że stojąc w chaszczach umacniała Jobiego każdym swym oddechem, prowadziła ostrze siekiery na wyliniały koci grzbiet, dodając do siły uderzenia swą własną siłę. Krzyczała niemo w euforii, kilka razy obróciła odciętą głowę, by potoczyła się bliżej swego kata. Spójrz, co zrobiłeś Joby... tak, jak wtedy! O Boże, to było okropne, ale też wspaniale podniecające i wstrząsające. Cudowna była świadomość poczucia władzy nad umysłami innych. Może zrobić wszystko, oni zareagują, będą posłuszni. Zabić... zabić... okaleczyć... Zupełnie jak z marionetkami, które ciągnie się za sznurki, a one poruszają się zgodnie z twoim życzeniem: wystarczy czyjąś myśl zastąpić własną, nie budząc żadnych podejrzeń. Z początku trochę ją to przerażało, ale teraz już przywykła. Uczy się, jak z tego najlepiej korzystać. Pierwszy raz spróbowała swej mocy na zabłąkanym psie. Było to w mieście w pewne sobotnie popołudnie. Pies błąkał się
wśród tłumu przechodniów. Spostrzegła go i wodziła za nim wzrokiem. Sterowała jego krokami. Pies musiał być szkolony w przechodzeniu przez jezdnię, bo radził sobie doskonale z ruchem ulicznym. Wiedział, że należy przechodzić przez pasy, gdy stawał na brzegu chodnika, rozglądał się na obie strony. Prowadziła go przez ulicę jak żywego robota. Kazała mu zatrzymać się przed jednym z wielkich sklepów i zrobić siusiu przy frontowych drzwiach. Pies był posłuszny. Później, kiedy chciał przejść przez pasy, wytężyła wszystkie swoje siły by kundel podszedł do niej niemal czołgając się po chodniku. Chcesz przejść przez jezdnię, co? Więc przechodź... teraz! Pies bez chwili wahania skoczył przed siebie, zatrzymał się zgodnie z jej wolą przy skrzynce pocztowej i znów ruszył do przodu. Sally Ann z napięciem czekała na pisk hamulców. Nagle rozległ się tak piekielny hałas, że mózg jej przeniknął ostry, kłujący ból, przed oczami zawirowało. Była wykończona fizycznie i psychicznie; musiała oprzeć się o tablicę reklamową, żeby nie upaść na chodnik. Wstrząsnęło nią to do głębi. Pierwszy uderzył w psa czerwony fiat, złamał mu nogę i odbił pod nadjeżdżającą ciężarówkę załadowaną żwirem. Jej przednie koło od razu zgniotło zwierzę na placek. Widok był straszny.
Natychmiast zebrał się tłum gapiów. Dzieci zaczęły płakać. Sally Ann doświadczyła przedziwnego uczucia, czuła się tak, jakby fruwała, unosiła się w powietrzu, spoglądając z góry na tę krwawą scenę. Rozprężyła się, pozwoliła odpocząć swemu umysłowi, jakby się uczyła tego od lat od jakiegoś guru. Nabierała dużo powietrza, potem wydychała je powoli, oczekując na powrót normalnych sił ciała i umysłu. Po minucie, czy dwóch energia powróciła i Sally spokojnie odeszła z miejsca wypadku. To przecież tylko bezpański pies, może nawet i lepiej że nie żyje. Nikt za nim nie będzie tęsknił. Ale to przecież mogło być dziecko! O Boże! Mogło się tak zdarzyć. Zadygotała przerażona, ale zaraz wzięła się w garść. Nie, to nie mogło być dziecko. Z dzieckiem by się nie udało, nie potrafiłaby na nie tak oddziaływać. Nie miałaby szans. A może by się udało? Po odejściu Allego długo jeszcze siedziała w krzakach laurowych. Gdy ją mijał, widziała, że płakał. Widocznie bolała go podrapana noga. Pozostała w ukryciu aż do zmroku. Uświadomiła sobie, że ostatnim razem to było jednak dziecko -Timmy Cooper. Chciała przecież, żeby Joby zabił go sierpem. Ona spowodowała, że to zrobił. Nie wierzyła, że jej się to uda aż do chwili, kiedy było już za późno. Na początku miał to być zwykły figiel, dążyła do tego, by Joby o niej myślał, by był zażenowany i podniecony. Ten mały smarkacz przeszkadzał jej, robiąc swoje głupie uwagi, rozpraszał myśli. Sam skierował na siebie jej gniew. Skoncentrowała się na Jobym, który wymachiwał sierpem i jednocześnie na Timmym Cooperze i połączyła te dwie energie i... stało się. Przerażenie i zgroza. Próbowała jeszcze odwrócić kierunek ostrza, ale było za późno. Najdziwniejsze, że nie czuła się winna, nie miała wyrzutów sumienia. Po prostu doznała fizycznego szoku, który szybko minął. Joby należał do niej. Mogła go mieć, kiedy tylko chciała. Wtedy, gdy Joby trzymał siekierę mogła z łatwością nakazać mu, żeby zabił Allego. Jednak w ten sposób mogła go tylko zgubić, poszedłby do więzienia na wiele lat, może na zawsze... Dlatego Ally odszedł cały. Tak czy siak musi coś wymyśleć, żeby się go pozbyć i to w taki sposób, by nie obarczało to winą ani jej, ani Jobiego. Musi walczyć, musi też zapanować nad swą impulsywnością.
A potem ta dziwka Harriet Blake przyszła pod drzwi Jobiego. Wysłana zapewne przez nich, przez konkurencyjne siły zła, które walczyły o zwierzchnictwo nad Hope. Pojawiła się rywalka. Tym razem nie będzie stała z boku, nie będzie się starała powściągnąć swej mocy. Doskonale wiedziała, co działo się tamtej nocy w sypialni Jobiego. Leżąc w swym łóżku czuła to niemal fizycznie. Zemści się, nie może czekać. Emanowała z niej tak niesamowita moc, że po chwili czuła się wyczerpana. Wiedziała, iż nie ma żadnej innej broni, prócz siebie samej. Trzeba usunąć tę kobietę z domu Jobiego, kazać jej wrócić do swej chaty i zaczekać na odpowiednią chwilę. Musi przerwać tę mękę wściekłej zazdrości. Każdy sekunda wyczerpywała ją, lecz wciąż trwała skoncentrowana. Skupiała się do granic wytrzymałości, żeby zabić Harriet Blake. Teraz! Strzała śmierci została wypuszczona. Wirowało jej w głowie, konwulsyjnie płakała z bólu, aż w końcu zapadła w senną nieświadomość. I kiedy obudziła się następnego ranka, wiedziała, że Harriet Blake nie żyje. Nikt nie był w stanie przeżyć tak skoncentrowanej siły jej zabijającej mocy. Przerażało ją to i ekscytowało zarazem. Nie ma nikogo, kto mógłby wejść bezkarnie pomiędzy nią i Jobiego. Tego dnia znów wróciła do swego punktu obserwacyjnego, tuż przy chacie Jobiego. Wiedziała, że Joby jest w domu, powstrzymała się jednak przed wejściem. Potrzebował teraz samotności. Musiał przeżyć swój smutek, aby potem przestać myśleć o tamtej. Wtedy dopiero Sally Ann będzie mogła wejść. Kochała i nienawidziła Jobiego. Kochała go dla niego samego, nienawidziła za to, kim był. A był tym, kim i ona - przeklętym nasieniem zła i niewierności. Wieśniacy dawno już to podejrzewali, szeptali po kątach. Niektórzy z nich pamiętali zapewne te noce niedozwolonej miłości, kiedy Artur Tarrat wyrywał się do Lasu Hope, żeby spotkać się ze swą przyjaciółką Amy Morris! W tym średniowiecznym lesie oddawali się bezbożnej miłości, kochali się pod rozłożystymi konarami skalnego dębu. Rozgniewało to Starych. Za takie przestępstwo karą było wieczne potępienie. Dla Hope nadeszły straszliwe czasy. Czasy, które się jeszcze nie skończyły. Sally Ann wiedziała teraz, skąd pochodzi jej moc. Ojciec Jobiego sprawił, że jego krew płynie nie tylko w synu, ale i w nieślubnej
córce! Nie mogło to wróżyć nic dobrego, mieszanka była zbyt niebezpieczna. Joby był jej przyrodnim bratem i niestety, nic na to nie mogła poradzić. Była tylko narzędziem, marionetką w rękach wielkiej potęgi, która miała nad nią władzę. Nie miała wpływu na swój los, ani na los Jobiego. Ale miała już dwie śmierci na swoim sumieniu. Z trudem zdołała się opanować. Cóż znaczą dwa marne życia? Codziennie na wojnach giną tysiące. Nienawidziła się za to kim była, nienawidziła swojej matki, która była nie lepsza od Harriet Blake. Boże! Chyba musiała zwariować, żeby pójść z takim szmaciarzem jak Artur Tarrat! Ale w końcu, gdyby spojrzeć na to chłodnym okiem, można by dojść do wniosku, że wszystkiemu winien był Cliff Morris. To on nieświadomie zapoczątkował ten łańcuch zła, wykazując kompletny brak zainteresowania żoną. Skłoniło ją to do zdrady. A teraz Sally Ann musi z tym wszystkim żyć. Dziewczyna wyszła z ukrycia i poszła w stronę Sparchmoore, nie obejrzała się nawet na chatę Jobiego. Teraz tylko ten wścibski uczniak stał pomiędzy nimi. Wkrótce rozprawi się i z nim! Jej nozdrza rozwarły się jak u polującej lwicy, zielone oczy błysnęły w ciemnościach. Tak, nadal będzie używała swych mocy, nie jest taka jak zwykli śmiertelnicy. Uśmiechnęła się do siebie. Potomstwo Tarratów znów się połączy.
Rozdział 10 - Dziś muszę stąd odejść, Ally, tym razem nieodwołalnie, nic mnie nie powstrzyma - powiedział Joby. Miał blade policzki, cienie pod oczami zdradzały kolejną nieprzespaną noc. - Proszę, nie staraj się mnie zatrzymać. Miałem to zrobić tydzień temu, ale wciąż ktoś stawi na przeszkodzie. - Widzę, że znalazłeś amulet - Ally z trudem powstrzymywał łzy. Najwyraźniej Joby nie chciał go dzisiaj widzieć; rodzice ostrzegali go, żeby tu nie przychodził. Powinien teraz powiedzieć: "No to w porządku Joby, mam nadzieję, że wszystko ci się dobrze ułoży. Może kiedyś się zobaczymy." To były najtrudniejsze na świecie słowa pożegnania. Lecz nie ruszał się z miejsca, gorączkowo szukał pretekstu, by pozostać. Potrzebował przyjaciela w Hope. - Musiał się zerwać i potoczyć pod zlew - odpowiedział Joby. -Nie ma w tym nic dziwnego. Teraz jeszcze zerknę na strych, tak... dla własnej satysfakcji. Chcę zobaczyć co tam jest, może znajdę coś wartościowego? - Chcesz, żebym poszedł za ciebie?
- Dam sobie radę - szorstka, lakoniczna odpowiedź nie zdołała ukryć wyrazu strachu, który pojawił się w oczach Jobiego gdy zaczął rozstawiać drabinę. W powietrzu unosił się kurz. Wszystko będzie w porządku, jest przecież jasny dzień. Nie jestem tak głupi, jak ci ludzie na filmach, którzy wyruszają do zrujnowanego zamku po zapadnięciu zmroku. Otworzę klapę na sekundę czy dwie i zaraz zamknę, jeżeli... zobaczę coś nieprzyjemnego. Ale tam nic takiego nie będzie. Ot, trochę rupieci i kurzu. Muszę to jednak sprawdzić -wtedy odejdę spokojnie. Szczeble starej drabiny trzeszczały, ale wytrzymywały jego ciężar. Zaczął się wspinać pomału, jakoś nie śpieszno mu było dotrzeć do szczytu. Pośpiesz się, wejdź i zobacz. Tym razem nie możesz się wycofać. Amulet będzie cię strzegł. To nonsens. Nie chronił mnie do tej pory - właściwie szkoda, że nie zginął. Joby doszedł prawie do samej góry, rozmyślnie ociągał się z otwarciem klapy. Ally obserwował każdy jego ruch. Czy rezygnujesz, Joby? Cieszę się, że tu jesteś, Ally. Cholera, to ty mnie do tego namówiłeś. Nie można stchórzyć przed uczniakiem, co? Ty gnojku, po co się do mnie przyczepiłeś? Joby zmrużył oczy i spojrzał w dół. Ally stał przy drabinie, wyglądał jak pomocnik malarza. Nagle przypomniał sobie tamten fatalny dzień. Znów siedzi przy żywopłocie na farmie Morrisa i ostrzy sierp. Słyszy złośliwe uwagi Timmiego Coopera, ale przed oczami ma tylko Sally Ann. I Allego. Wydawało mu się, że to wspomnienie to jakiś zły sen. Coś się dzisiaj wydarzy. Wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby otworzyć klapę w suficie, ale Joby wciąż się wahał. - Czy wszystko w porządku, Joby? Zamknij się, stul pysk. Wcale nie muszę tam zaglądać, to moja sprawa. Nikt nie będzie mną kierował. Sam chcę tam zajrzeć. Jeśli nie zajrzysz teraz, nigdy tego nie zrobisz. Drewniane drzwiczki okazały się lżejsze niż przypuszczał,
zdawały się otwierać z własnej woli. Zobacz Joby, zobacz to, co przez całe lata chciałeś zobaczyć, przed czym trzęsłeś się ze strachu. Nora chochlika. W powietrzu uniósł się tuman kurzu, trzeba było odczekać, aż opadnie. W dachu pomiędzy krokwiami było małe okienko, tak brudne, że światło ledwie przez nie przenikało. Jednak było na tyle widno, by zobaczyć... Trwożliwie spoglądał na to, czego zarysy dojrzał w panującym tu półmroku. Pionowa struktura przypominająca miniaturę walijskiej komody, nakryta była czarną materią wyszywaną kunsztownie w gwiazdy i inne wzory niczym ozdobny gobelin. W centralnym miejscu ołtarza stał kielich, a po obu jego stronach dwa czarne świeczniki, w których tkwiły jeszcze resztki niedopalonych świec. W powietrzu unosił się cierpki aromat, podobny do woni kadzidła w kościele. Stał i patrzył, nie mógł odwrócić wzroku, choć pragnął zatrzasnąć klapę i zapomnieć. "Nie, tam nic nie ma, Ally, po prostu mnóstwo kurzu i szczury." Lecz wciąż tkwił w miejscu i w myślach przepraszał za swe wtargnięcie. W pewnej chwili dostrzegł na podłodze ślady kredy, koła wyrysowane jedne w drugich. Nawet kurz nie zdołał nich zniszczyć. Uświadomił sobie, że jakaś niewidzialna siła pcha do góry, naciska, żeby wszedł. Drżał cały. - Joby... co tam jest? Nie odpowiadał, nawet gdyby chciał nie potrafiłby wytłumaczyć tego, co widział, nic nie rozumiał. Stali pod niską krokwią, z trudem opanował obrzydzenie, gdy owionął go wilgotny, stęchły odór. Wpatrywał się w koła aż do zawrotu głowy. Było ich pięć, a w środku trójkąt Prócz tego były tam jeszcze trzy małe kółka i dwa krzyże, lecz nie krucyfiksy. Nie rozumiał sensu tego diagramu. Były tam też dwa inne rysunki, przedstawiające niewątpliwie dwie czarne świece ze świeczników na ołtarzu. Zauważył również jakieś napisy, z których tylko jeden był zrozumiały: "Droga do skarbu." To głupie, nie było tam przecież żadnego skarbu, tylko te magiczne insygnia (nie mogło to być niczym więcej), które wywierały na niego jakiś hipnotyczny wpływ. Niemal cała podłoga zajęta była przez te znaki.
Zawładnęło nim jakieś dziwne uczucie, pragnął się upokorzyć i wyrzec siebie, oddać duszę. Wtargnąłem do twojej siedziby bezprawnie, lecz chcę być twoim sługą. Weź mnie! - Joby? - z dołu dobiegł płaczliwy głos Allego. - Joby, czy wszystko w porządku? Uderzyły go te słowa, przypomniały o rzeczywistości, przerwały dziwny trans. Omal się nie przewrócił i nie wypadł przez właz. Zachwiał się, zrobiło mu się niedobrze. Nagle oprzytomniał, ogarnęła go złość. Jak mógł przez tyle lat mieszkać pod jednym dachem z tym obrzydlistwem. To tu jego rodzice inicjowali te wszystkie czary. Te niewytłumaczalne znaki były symbolami czarnej magii, którą się zajmowali. To było ich zło; wreszcie to zobaczył. Poszedł w kierunku drabiny, nogi mu drżały. Za wszelką cenę chciał wyrwać się z sideł niewidzialnego potwora, nienawidził go. Pogardzał rodzicami. Ciągle czuł ten wstrętny odór, taki sam, jaki wydobywał się z... o Boże! Drzwi spiżarni były szeroko otwarte, skrzypiały lekko, chybocząc się na zawiasach. Joby patrzył z niedowierzeniem. Krzesło nie przewróciło się, wyglądało tak, jakby ktoś je odstawił na bok. Spojrzał na chłopca z rozpaloną twarzą, stojącego przy drabinie. - To ty otworzyłeś drzwi! - Joby wskazał palcem w kierunku spiżami. Pozwoliłeś, żeby to wyszło! Zrobiłeś to rozmyślnie!
- Nawet ich nie dotknąłem, Joby, przysięgam! - Ally załkał. - Naprawdę tego nie zrobiłem. Nie puściłem drabiny nawet wtedy, kiedy byłeś na górze. - Kłamiesz! Jesteś tu, więc znów mam kłopoty. Kiedy cię nie ma nigdy nic takiego się nie dzieje. To chytry mały chłopiec, Joby. - To nieprawda! - Owszem, prawda. Ja... zejdź mi z drogi - przypomniał sobie otwartą klapę w suficie i to, co odkrył na strychu. - Zjeżdżaj stąd szybko! "Muszę coś zrobić" pomyślał - "mam mało czasu". Koszula lepiła mu się do spoconych pleców. Podszedł do drzwi wejściowych, mocował się z nimi chcąc je otworzyć. Wiemy, co chcesz zrobić, Joby, ale jesteśmy zbyt potężni. Ryknął na nich przeraźliwie, aż Ally cofnął się ze strachu. Wyszedł przed dom. Wiał chłodny wiatr, zachmurzyło się. Łapały go trupie palce, próbowały wciągnąć z powrotem do domu. Nie. Zrobię to, nic mnie nie powstrzyma. Siekiera stała tam gdzie ją odstawił, oparta o ścianę. Na ostrzu była jeszcze zaschnięta kocia krew z resztkami sierści. Podniósł ją i zamachnął się. Zatrzymajcie mnie, jeśli potraficie! Wszedł z powrotem do chaty. Skulony Ally drżał ze strachu. Nie Joby, przysięgam, że nie otworzyłem tych drzwi. Chcę ci pomóc. Nie idź znów na górę! Joby podbiegł do drabiny z siekierką w ręku, z tym narzędziem, które już raz zabiło. Gdy znalazł się przy ołtarzu, bezwiednie padł na kolana i pochylił głowę. Walczył ze sobą żeby się podnieść, nie chciał tu składać żadnego pokłonu.
Tak, to była świątynia, ohydne miejsce, w którym czczono i wielbiono zło. Nie będę brał w tym udziału, zniszczę to! Jesteś tego częścią, Joby Tarrat. Jesteś czarownikiem, zawsze nim będziesz, bo krew Tarratów płynie w twoich żyłach. Panował tu teraz jeszcze większy mrok. Sylwetka ołtarza tonęła w cieniach jak czarny potwór. Świeczniki błyszczały, jak jego płonące nienawiścią oczy. Wyszywane w czarnej materii znaki wyglądały jak zęby w wielkich ustach dyszących zimnym, cuchnącym złem. Szczerzyły się obleśnie do niego. Nie możesz nas skrzywdzić, Joby. Stali w środku kręgu i dreszcz przebiegł całe jego ciało. Jak śmiecie żyć w moim domu?! Zniszczę was! Podniósł siekierę do góry, ale nie było dość miejsca, żeby się dobrze zamachnąć. Usłyszał złośliwy chichot; obli go zimny pot. Uderzył. Drewno rozłupilo się z trzaskiem. Rozległ się krzyk męczarni, nie to chyba z dołu, to pewnie Ally. Jeszcze jeden cios i cala konstrukcja runęła z trzaskiem. Spadł kielich, świeczniki potoczyły się po podłodze. Ołtarz został rozbity. Przez szeroki pionowy otwór Joby ujrzał blade światło dzienne. Czarne zbutwiale gobeliny rozpadły się na strzępy. Tumany kurzu unosiły się w powietrzu, próbowały go oślepić, dusiły, jakby chciały uchronić miejsce kultu zła. Joby cofnął się nieco i zaatakował ponownie. Ogarnął go amok, uderzał, aż leciały wióry. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że demolowana struktura rozpadła się tworząc stertę śmieci. Uderzył po raz ostatni i stanął jak zwycięzca nad powalonym wrogiem. Zrobiło się jaśniej, jakby więcej światła wpadało przez brudne okienko. Kurz osiadł jak śnieg po nagłej śnieżycy. Było wiele cieplej. - Joby... Joby, co się stało? Nie odpowiedział. Podszedł do otworu w podłodze, stanął na drabinie i wciąż trzymając w ręku siekierę zamknął i zaryglował klapę. Cokolwiek tam żyło, zostało teraz zniszczone. Był tego pewien. Zniszczył samą istotę zła w jego nikczemnej siedzibie. Już nie żyje, tak jak ohydny kocur pani Clatt. I Timmy Cooper; jeszcze jedna śmierć. Ale to już ostatnia. Nie będzie więcej wchodził na strych, nie ma po co. Pozostanie on zamknięty na zawsze, sczeźnie tam pamięć jego rodziców. To stosowny hołd za ich życie poświęcone złu. Co było tam, na górze? - zapytał nieśmiało Ally. Patrzył na
Jobiego, jakby chciał powiedzieć: "Nie rań mnie, proszę. To nie moja wina, przysięgam że nie otworzyłem drzwi spiżami." Niemniej te drzwi wciąż były otwarte. - Was też zabiję - wycedził patrząc w ciemną jamę. Podszedł bliżej. - A może jesteście tym samym, co zniszczyłem na strychu? Zatrzymał się przed otwartymi drzwiami. Wewnątrz nic nie było. Znikł nawet obrzydliwy odór stęchlizny. Po prostu ciemna, martwa nicość. Nie było nawet rupieci, które mógłby rozwalić. Zatrzasnął drzwi. Krzesło nie jest już potrzebne. To jeszcze jeden grób zamknięty na zawsze. Ally dygotał ze strachu, zastanawiał się, czy udałoby mu się wymknąć z chaty. Powinien uciec już wcześniej, kiedy Joby był na górze i demolował strych w szale wściekłości. Przypomniał sobie ślady kociej krwi, które pozostały w ogrodzie. Teraz może polać się i jego krew. - Nie udało ci się tym razem - Joby zaśmiał się szorstko i odstawił siekierę. - Ja... nie wiem, co masz na myśli. - Ty nigdy nie wiesz. Prześladujesz mnie. Opowiedziałeś kłamstwa o Sally Ann, stworzyłeś swego własnego chochlika, by schować się za nim. Zdobyłeś moje zaufanie, a pchnąłbyś mnie nożem, gdybym się odwrócił. Wygnałbyś mnie z Hope, bo w dzisiejszych czasach nie mógłbyś mnie wywlec do lasu i spalić. Przekonujesz mnie, że jestem mordercą, bo masz nadzieję, że może targnę się na własne życie. - Nie! - Ally krzyknął. Kiedy indziej Joby odczytałby szczerość tego zaprzeczenia, zrozumiałby błaganie. Ale nie teraz. - Przysięgam Joby, że... Jeden ruch i Joby chwycił chłopca za gardło, silne palce objęły szczupłą szyję, przyciskając tchawicę. No już, zabij go. Jeden trup więcej nie robi żadnej różnicy. Przebiegł go nagły dreszcz, zupełnie taki, jak wówczas, gdy stał w środku koła na strychu. Ucisk zelżał. - Chcieliby, żebym cię zabił, Ally - zasyczał. - Jezu! Byliby szczęśliwi. Ale nie zrobię tego. Idź do nich i głoś nadal swoje opowieści. Oczywiście szeptem, za zamkniętymi drzwiami. Opowiedz, jak syn czarownicy zniszczył ołtarz swojej matki,
zniszczył wszystko, co było na strychu. Leć, powiedz im wszystko. Nie jestem czarownikiem, nawet jeśli wcześniej nim byłem. Ale ich dzieci i wnuki wciąż będą polować na czarownice, bo to jest prawdziwe przekleństwo Hope. Zło żyje w nich samych, zżera ich jak złośliwy nowotwór. Powiedz im to Ally i nie wracaj tu więcej. - To nieprawda, przysięgam, że tak nie jest - Ally drżąc cały próbował powstrzymać szloch. - Jestem twoim przyjacielem, Joby i... - Wyjdź! - Joby złapał go za koszulę i pociągnął przez pokój aż do otwartych drzwi. Wypchnął chłopca na zewnątrz. Ally upadł na twarz w miękkie błoto ze śladami kociej krwi. Słyszał jak Joby zatrzasnął drzwi. Leżał i gorzko płakał. Pomyślał, że byłoby lepiej, gdyby Joby go zabił. Było mu wstyd i czuł się winien, że mieszka w Hope. Joby spojrzał na sufit, by się upewnić, czy klapa na strych nie otworzyła się. Była zamknięta, podobnie jak i drzwi spiżami. Uśmiechnął się. Sally Ann... Gdyby tu była... Ale nie przychodziła, nie chciała go odwiedzić. Może pójść teraz do sypialni na górę i... Zamiast tego wziął gitarę stojącą przy zapakowanych torbach i zaczął grać. Przyszły mu do głowy słowa, których nauczył się już dawno, lecz teraz miały one specjalne znaczenie. "Idę drogą. Smutek przepełnia me serce..." Właściwie nie musi nawet wyjeżdżać, jeśli nie będzie chciał.
Rozdział 11 Joby wyruszył do miasta. Nie zabrał ze sobą bagaży, miał zamiar wrócić do domu. W ostatnim czasie ogarnął go chorobliwy niepokój, cały drżał z podniecenia. Ożyła w nim pamięć o nocy spędzonej z Harriet Blake, przewyższała nawet smutek z powodu jej śmierci. Dwa dni i dwie noce pełne marzeń i fantazji nie dały mu jednak tego, co dała Harriet. To właśnie przywiodło go do miasta. Ruszył w drogę nie zważając na pochmurne, dżdżyste popołudnie. Wierzchołki wzgórz kryły się w ciemnych chmurach, jakby odcinając Hope od reszty świata. Doszedł do rozwidlenia dróg przy stacji Tanning's Amoco. Stąd dzieliło go do miasta jeszcze pięć mil. Może zawrócić? Nie, nie zrezygnuje. Miał na sobie stary wełniany płaszcz i robocze buty. Szedł i rozmyślał. Zastanawiał się, jak może się opłacać
prowadzenie wielkiej stacji w tak odludnym miejscu. Znajdowało się tu również biuro i sklep. Nigdzie ani śladu klientów. Robiło to bardzo dziwne wrażenie. Przez szybę sklepową dostrzegł Berta Tanninga, siedzącego przy kasie. Czytał gazetę trzymając fajkę w zębach. Dziwny człowiek z tego Tanninga, jedna z tajemnic Hope. Właściwie nikt się nim nie interesował, żył samotnie, zamknięty w sobie. Nie pochodził z tych stron i ludzie nie wiedzieli o nim zbyt wiele poza tym, że osiadł tu w rok po śmierci pani Thomes, poprzedniej właścicielki, około 1958 roku. Wówczas były tu tylko dwie pompy i drewniana budka, w której sprzedawano lody. Niecały rok temu kontrahenci zbudowali tu wielką stację i zostawili Berta Tanninga w jego imperium. Może latem był większy ruch i interes szedł lepiej, któż to mógł wiedzieć? Ale po co turyści mieliby przyjeżdżać do Hope, do tej nędznej dziury otoczonej wzgórzami... Tanning był starszym facetem, siedział zawsze przy kasie w swoim niebieskim drelichu i palił fajkę. Gdy ktoś próbował go zagadnąć, nie mówił właściwie nic poza tym, że: "Hope to złe miejsce do życia, lecz jeszcze gorsze do umierania". Jednak wciąż tu mieszkał. Nie miał żadnej kobiety, nie był ani kawalerem ani wdowcem. Wieśniakom dużo czasu zajęło rozszyfrowanie go. Nie przejmował się nimi, więc dali mu spokój. Przestał figurować w ich złośliwych plotkach. Joby szedł wolnym krokiem. To chyba nie był dobry pomysł, żeby akurat dziś wyruszać do miasta. Niebo było zachmurzone, szybko zaczynało się ściemniać. Czuł się wolny, pozbył sie uczucia, że jest tropiony. Lecz to się skończy z chwilą powrotu do Hope. Może pozbędzie się tego wszystkiego w mieście? Powinien zabrać ze sobą bagaż i od razu rozpocząć nowe życie z dala od Hope. Zresztą zobaczy jak się ułoży, nie ma co planować na zapas. Znalazł się w mieście zanim
zdał sobie z tego sprawę. Ulice, rzędy domów. Niegdyś była tu farma Ridlera; jednego dnia brudne Mota zamieniły się w twardą drogę, potem zaczęły wyrastać domy. Następnie mijało się kilka górzystych pól porośniętych ostem, który wyglądał jak piłeczki wirujące na wietrze. Później szło się obok jakichś budynków przemysłowych, małych fabryk albo magazynów. Po nich zaczynały się rzędy starych domów i to było już przedmieście. Miasto jak podstępny potwór pożerało wszystko co naturalne i piękne. Joby był coraz bardziej niespokojny i napięty. Zapaliły się już uliczne światła, tu nigdy nie było ciemności. Miał teraz obawy inne niż w Hope. Żołądek kurczył się nerwowo. Wracaj! Podniecenie ustało, nie pragnął już kobiety. Czuł się bezradny w tym obcym, samotnym miejscu. Chciał wracać do domu, nauczył się już żyć w strachu. Wiedział jednak, że po powrocie do Hope pragnienie znów da o sobie znać, będzie torturowany przez pamięć o Harriet i Sally Ann. Szedł więc dalej. Po obu stronach ulicy były sklepy. Jasno oświetlone witryny oznajmiały, że zaczyna się okres Bożego Narodzenia. Mijał śpieszących się ludzi, podróżnych czekających na autobusy. Była akurat godzina szczytu, każdy chciał wydostać się z centrum po pracy czy skończonych zakupach. Za godzinę będzie tu pusto, zostaną tylko włóczędzy wałęsający się po słabo oświetlonych tunelach. Joby znał trochę miasto jeszcze z czasów, kiedy chodził tu do szkoły. Nie znosił go wtedy, teraz zresztą też. Ale ciągnęło go tu. Znajdziesz tu to, czego chcesz, Joby. Musisz się tylko trochę rozejrzeć. Podziemne przejście oświetlone przyćmionym światłem przypominało wnętrze wężowatego potwora, część lamp była powybijana po sobotnim meczu piłki nożnej. Nozdrza drażniła mdła woń. We wnęce leżał stary mężczyzna. Mamrotał pod nosem przekleństwa, co chwila wydobywał się z jego piersi spazmatyczny kaszel. Spluwał na beton. "Spiesz się chłopcze, jeśli się będziesz ociągał, skończysz jak ja". Nie opodal stała grupa młodzieńców wykrzykujących jakieś świństwa. Spoglądali agresywnie na Jobiego; myślał, że go zaczepią. Wyszedł z podziemnego tunelu i znalazł się w drugiej części miasta. Była to stara dzielnica, slumsy, źle oświetlone ulice. Wszędzie walały się porozbijane cegły, połamane belki ze zdemolowanych domów. Stanowiło to plac zabaw dla szwendających się tu
dzieciaków, bezpańskich psów i kotów. Kręciły się tu prostytutki czekające na zamknięcie okolicznych piwiarni. Joby zastanawiał się jak znaleźć i zaczepić taką kobietę. Jak rozpoznać prostytutkę? Chyba nigdy się nie ośmieli! Traci tylko czas, trzeba wracać z powrotem do Hope. Stracił ochotę na te rzeczy. Tak, najlepiej wrócić do domu i zapomnieć. Każdy ma prawo zrobić czasem jakieś głupstwo. Usłyszał kroki, coś zamajaczyło mu przed oczami. Wpatrzył się w ciemność. Przypomniał sobie młodzieńców z tunelu; może to jacyś frajerzy czekali na przechodniów? Albo pijak... - Nie masz przypadkiem zapałek? - usłyszał niewyraźny kobiecy głos z północnym akcentem. Zobaczył jej sylwetkę i bielącego się nie zapalonego papierosa, którego trzymała w ustach. Nie wyglądała staro. Narzucony na ramiona płaszcz sięgał jej do kolan. Oświetlały ich uliczne latarnie, poczuł się jak stremowany aktor w blasku reflektorów. Miał ochotę odwrócić się i uciec. - Przepraszam, nie palę... - bąknął. Zaschło mu w gardle. To zabawne, kobieta skojarzyła mu się z Bertem Tanningiem trzymającym wygasłą fajkę w ustach. - Nigdy nie paliłem, nawet gdy byłem dzieckiem. Nie znoszę zapachu dymu zażartował. "Idź dalej, nic tu po tobie". Zignorował ten wewnętrzny głos i został. Nerwowo przestępował z nogi na nogę. Chciał się jej dokładnie przyjrzeć, ale cienie nie pozwalały, zupełnie jak w jego fantazjach o Sally Ann. - No cóż... - usłyszał trzask zapalonej zapałki i w świetle ognia zobaczył jej twarz. - W takim razie będę musiała użyć swoich. Och, przepraszam, ty przecież nie lubisz dymu... - To nic, nic nie szkodzi - badawczo przyglądał się rysom jej twarzy, gdy zapalała papierosa zaciągając się głęboko. Wyglądała nieźle, może trochę zbyt pucołowata. Żadnego makijażu. Cera pryszczata jak u nastolatki, ale z pewnością miała dwadzieścia kilka, może nawet trzydzieści lat. Miała ciemne, proste włosy, w sumie nie była taka zła. - Jak masz na imię? - zgasiła zapałkę i znów widział tylko jej sylwetkę i żar papierosa. - Joby - odpowiedział i natychmiast zastanowił się, czy nie powi-
nien podać innego imienia. Mike, John, jakiekolwiek. - Nigdy nie słyszałam o takim imieniu. Założę się, że to nie jest twoje prawdziwe imię. -1 przegrasz. Bo tak właśnie mam na imię. - Szukasz kogoś? - zapytała. - Kogo miałbym szukać? Po chwili ciszy odpowiedziała: - Mnie, oczywiście. No dobrze, niekoniecznie właśnie mnie, ale kogoś takiego jak ja. Lecz trafiłeś na mnie. Pod Jobym ugięły się kolana. Uświadomił sobie, że ma czego chciał, lecz nagle bardzo się przestraszył. Gapił się w ciemność i już miał zamiar powiedzieć: "Nie, w tej chwili nikogo nie szukam". Nie mógł wymówić słowa - Nieśmiały jesteś - uśmiechnęła się. - Jestem Sheenah. Moi starzy byli Irlandczykami, przynajmniej tak mi się wydaje. Oddali mnie do przytułku, gdy miałam siedem lat i od tamtej pory ich nie widziałam. Zresztą wcale za nimi nie tęsknię. Biorę dziesięć funtów. Możemy iść do mnie. Wprawdzie nie mieszkam w pałacu, ale jest całkiem wygodnie. No więc jak? Nadszedł czas decyzji. Mógł pójść z Sheenah do niej albo odejść sam i zastanawiać się później, jak ona mieszka i jaka jest. Dziesięć funtów. Dla Jobiego żyjącego z zasiłku to było mnóstwo pieniędzy. - W porządku, zgoda - powiedział cicho. - Więc idziemy do ciebie. - Ale najpierw moje dziesięć funtów - przysunęła się bliżej. -Tylko stali klienci mogą płacić po wszystkim. Wręczył jej dwa banknoty pięciofuntowe. - Chodźmy - wzięła go za ramię i poprowadziła w dół ulicy. -Mieszkam w domu socjalnym jakąś milę stąd. Płacą za mnie komorne i rachunek za prąd. A ty skąd jesteś, Joby? - Mieszkam za miastem. - Ja bardzo lubię miasto - zapomniała już chyba, że zadała mu pytanie. - Zawsze lubiłam. Kilka lat temu wyszłam za mąż za jednego faceta. Myślałam, że jest w porządku, ale po ślubie zaczął się rzucać o byle co. To było straszne, więc odeszłam od niego. Wtedy dali mi mieszkanie socjalne. Zresztą policja ostrzegła go, żeby zostawił mnie w spokoju. Potem miałam innego faceta. Oczywiście był
żonaty. Byłam z nim przez jakiś czas, potem pomyślałam sobie: "Sheenah, jesteś cholerną idiotką, powinnaś brać za to pieniądze". Wiesz, o co chodzi? - Tak, rozumiem - Joby kiwnął w ciemności głową. Pomyśli o Harriet Blake i o tym, co mogła robić w przeszłości. - Tutaj mieszkam. Zbliżali się do typowego domu socjalnego. Był prosty, ale przyzwoity. Wchodzili oczywiście tylnymi drzwiami. Lokatorzy nigdy nie wchodzą głównym wejściem, taka już jest ta brytyjska tradycja. Sheenah otworzyła drzwi. - Nie będziemy zapalali na dole światła - szepnęła, a potem zachichotała i wprowadziła go do kuchni, by stamtąd zaprowadzić po schodach na górę do sypialni. Łóżko było nie pościelone, wszędzie panował okropny bałagan. - Będę tu musiała któregoś dnia posprzątać - powiedziała przepraszająco i nogą wepchnęła coś pod łóżko. Teraz dopiero mógł się jej dokładnie przyjrzeć. Zdjęła płaszcz i rzuciła na krzesło. Trochę z niej flejtuch, ale może któregoś dnia faktycznie posprząta. Uderzyła go jej autentyczność. I chyba dobroć. - Jak chcesz, możesz to robić przez całą noc, wiesz? Z napięciem przyglądał się Jak zrzuca z siebie ubranie. Nie robiła tego na pokaz, nie miał to być artystyczny striptiz. Zapłaciłeś za moje ciało, Joby, więc dobrze się przyjrzyj. Była jeszcze bardziej przysadzista od Harriet Blake. Włosy miała takiego samego koloru, tyle, że zaniedbane. Była bardziej ordynarna. O Boże! Nie może ich przecież porównywać! - Nie rozbierasz się? - spojrzała na niego z rozbawieniem. - Tak, jasne - odpowiedział i drżącymi rękami zaczął rozpinać koszulę. Sheenah stała tuż przy nim, woń dymu papierosowego w jej oddechu wydała mu się podniecająca. Pomogła mu się rozebrać i pociągnęła za sobą do łóżka. - Nie miałeś nigdy kobiety? - musnęła go lekko ustami. Zobaczył, że ma zamknięte oczy i lekko drży. - Tak mi się wydaje. - Nie miałem - skłamał i przez moment pragnął, żeby to była prawda, nie musiałby wtedy myśleć o Harriet. - Cieszę się - objęła go ramionami. - Przystojny z ciebie chłopak,
Joby. Założę się, że umówiłeś się dzisiaj na randkę, a ona nie przyszła. Och, jak bardzo pragnęłam mieć kogoś takiego jak ty. Nie będę cię traktowała jak klienta. Może powinnam ci oddać pieniądze... - Nie - znów poczuł kamień w gardle. - Nie chcę, żebyś mi zwracała pieniądze. Całowała go namiętnie, czuł na swych piersiach jej pokaźny biust. Zamknął oczy i pomyślał, że powinien zgasić światło. Było tak, jak z Harriet. Nie, ona nie umarła, uciekła po prostu do miasta, ale dogonił ją, znalazł. Znów przeżywali razem ten pierwszy raz. Nie jestem Harriet, jestem zwyczajną ulicznicą. Wszystko skończyło się wcześniej, niż sobie tego życzył. - Nie martw się, znów będziemy to robić - powiedziała serdecznie jak chcesz, możemy się kochać przez całą noc. Zgasimy duże światło i zostawimy tylko małą lampkę, dobrze? Skinął głową, ale był tak rozbity fizycznie i psychicznie, że wątpił, czy w ogóle będzie następny raz. Dzień był zbyt męczący. Sheenah przytuliła się do niego i całowała delikatnie. Gdy dłużej spoglądało się w jej oczy, wydawały się być zielone. Cholera, to cienie robiły mu znów figle. Jej ciało stawało się coraz smuklejsze, prawie wiotkie i to, co chciał zawsze zobaczyć wyłaniało się z mroku. Sally Ann, nawet gdyby tu przy nim leżała, nie pozwoliłaby mu na nic. Będziesz to robił, Joby, a ja usiądę i będę się przyglądała, tak jak zwykle. Ogarnął go gniew. Do diabła, Sally Ann, będę cię miał tej nocy! - O co chodzi, Joby? - Sheenah usiadła nagle i po omacku zaczęła szukać kontaktu. Złapał ją za rękę zanim zdołała zapalić światło. -Przestań Joby, to boli! - w jej głosie był strach. Uwolniła się z jego uścisku, lecz nie miała szans, by walczyć z mężczyzną. I pomyśleć tylko, że kilka minut temu był jej kochankiem.
- Ty suko! - spojrzał jej w oczy. Były zielone. Poczuł zapach świeżego kobiecego ciała. Ciało było gibkie, zmysłowe i kuszące, ale widział tylko jego zarys, który jak zwykle próbował mu się wymknąć. Jednak tym razem trzymał je mocno, nie pozwoli mu uciec. - Tym razem nie wymkniesz mi się Sally Ann! - Mam na imię Sheenah - powiedziała błagalnym głosem. - Nie słyszałam nigdy o Sally Ann. Ranisz mnie. Idź stąd, zwrócę ci twoje pieniądze. - Jesteś Sally Ann - zasyczał. - To jeszcze jedna twoja sztuczka, ale nie uda ci się tym razem. - Ty chyba zwariowałeś - przysunęła się do ściany rozglądając się czy ma szansę ucieczki, ale było to niemożliwe. - Zobaczysz, że wezwę policję. Nie wierzę, że nazywasz się Joby. Spójrz, tam jest dziesięć funtów, możesz je sobie zabrać, jeśli zostawisz mnie w spokoju. Lecz Joby nie słuchał. Opanowała go wściekłość i żądza posiadania jej ciała. Rzucił się na nią jak obłąkany. - Będę miał to co zechcę, nie zatrzymasz mnie. - Nigdy nie starałam się ciebie zatrzymać - zaszlochała. - Możesz mnie mieć, kiedy tylko zechcesz, powiedziałam ci przecież. Czuł pod sobą jej ciało. Była jak nimfa z zielonymi oczami, w których malował się strach - tak jak tego chciał. Tym razem nie zniknie w ciemnościach, nie wypuści jej ze swych ramion. Wirowało mu w głowie; wreszcie posiadł Sally Ann! A kiedy już po wszystkim spojrzał na leżące przy nim ciało, zobaczył, że nie było ani szczupłe, ani nęcące. Ciemne oczy nie miały wcale zielonego blasku. To Sheenah, zwykła ulicznica, płacząca teraz ze strachu. - Przepraszam - powiedział. Zabrzmiało to dość banalnie. Próbował odnaleźć swoje ubranie. - Nie musiałeś mnie gwałcić - Sheenah płakała przerażona. - Czemu to zrobiłeś? - Wydaje mi się, że brałem cię za kogoś innego, myślałem, że jesteś... pośpiesznie ubrał dżinsy i koszulę. Gdzieś tu muszą być jeszcze buty. Musi stąd uciec jak najprędzej, nim Sheenah zacznie krzyczeć. Chwycił swój płaszcz i stojąc już w drzwiach odwrócił się i powiedział: - Przepraszam...
Zbiegł schodami na dół i za chwilę znalazł się na oświetlonej ulicy. Jak daleko było stąd do Hope! Z trudem odnalazł podziemne przejście. Rozdygotany, z mocno bijącym sercem szedł wciąż przed siebie. Raptem zauważył, że przechodzi obok zabudowań przemysłowych, którym przyglądał się idąc do miasta. Czuł się potwornie, był przerażony, brzydził się sobą i tym, co zrobił. "Zgwałcił mnie, nazywa się Joby. Nie znam jego nazwiska, ale mogę go dokładnie opisać: wysoki, z jasnymi włosami..." To nie moja wina, to wina Sally Ann. Rzuciła na mnie jakiś czar. Sprawiła, że ją widziałem w ciemnościach. Nie chciała dać mu siebie i nie pozwoliła, żeby miał jakąś inną kobietę. Jeszcze teraz zdawało mu się, że słyszy jej śmiech. Wiatr dmuchał mu w plecy, jakby popychając w stronę Hope. Założył kaptur, bo zaczął padać deszcz. Tylko raz minął go jakiś samochód. Serce mu na moment zamarło, ale okazało się, że nie miał niebieskiego światła na dachu. Nikt go więc nie aresztował i nie powiózł przy wyjących syrenach. "To nie moja wina, panie oficerze, to wina Sally Ann. Gdyby żyła Harriet nie doszłoby do czegoś takiego. To ty ją zabiłaś, Sally Ann. Nienawidzę cię za to. Nienawidzę i kocham". Wrócił do domu nad ranem. Z lękiem przycupnął przy drzwiach, bał się wejść. Może Sally Ann przyszła, by go ukarać? Zgwałciłeś jakąś ulicznicę Joby, nie mnie. Nigdy mnie nie dotkniesz, będziesz sobie tylko wyobrażał, że to ja. Jesteś szaleńcem. W twoim życiu nigdy nie będzie nikogo innego, tylko ja! Ponownie opanował go gniew. Zniszczyłem przekleństwo swoich rodziców, na zawsze zniszczyłem ich diabelską moc. Zabiłem kota pani Clatt. Nie pozwolę, żebyś tak ze mną postępowała, Sally Ann. Pokonam cię! Pchnął drzwi ze złością i zatrzasnął je za sobą. "Mogłeś uciec, Joby" - pomyślał. Nie odejdę stąd nigdy, chyba że na zawsze. Dom czuć było wilgocią i stęchlizną. Było przeraźliwie zimno. Podszedł do stołu i wziął pudełko zapałek. Przypomniała mu się Sheenah. "Czy masz przypadkiem zapałki?". Były wilgotne, próbował zapalać jedną po drugiej. Bez skutku. Odwrócił się powoli, wiedział, co może zobaczyć, więc nie było dla
niego Szokiem, gdy ujrzał... Drzwi spiżami były szeroko otwarte, jakby nie miały już siły dłużej więzić tego, co znajdowało się w ciemnościach. Przewrócone krzesło leżało na podłodze. Joby stał i patrzył. Wiedział, że znów musi walczyć.
Rozdział 12 - Wyglądasz nie najlepiej - powiedział przy śniadaniu do żony Cliff Morris. Ostatnio śniadania były jedyną okazją do wspólnej rozmowy. Z ich małżeństwa, które umierało już od dwudziestu lat, pozostały tylko te żałosne szczątki. - Nic mi nie jest. Czuję się dobrze - odpowiedziała Amy nie podnosząc nawet wzroku. Nie wspomniała, że już trzeci dzień kaszle krwią. Cliff z pewnością znalazłby zaraz jakiś trywialny powód. "Krew leci z nosa, gdy zbyt mocno się dmucha, więc ty na pewno zbyt mocno kaszlałaś." Jeśli taki kaszel się jeszcze powtórzy, będzie musiała poradzić się doktora Ovingtona. Wiedziała, że to coś poważnego. Kilka tygodni temu, nim jeszcze zaczął się kaszel, chwycił ją straszny ból w klatce piersiowej. Jeszcze kilka lat temu byłaby tym przerażona, lecz nie dziś. Co było teraz warte jej życie? Brian wrócił do żony, nie chciał mieć już dłużej kochanki, bo stawało się to kłopotliwe szczęśliwy, że miał kogoś, kto go chciał. Jej już nic nie pozostało. Jedyną osobą, która martwiła ją i zaprzątała myśli, była Sally Ann. Z każdym dniem oddalała się coraz bardziej, otaczała się niewidocznym murem. Zostaw mnie w spokoju, chcę być sama. Amy wyrzucała sobie to, że powiedziała córce prawdę o jej ojcu. Długo nad tym myślała i w końcu podjęła decyzję; okazało się, że złą. "Artur był naprawdę całkiem miły, Sal. Miły i pojętny. Nie był nikczemnym czarownikiem, tak jak ci zabobonni wieśniacy starają się go przedstawić. Po prostu nie układało mu się małżeństwo, podobnie jak mnie. Nie robi ci to chyba różnicy, szczególnie, że nikt nie jest w stanie tego udowodnić." Lecz wystarczyło spojrzeć na Sally Ann, żeby zrozumieć jakie to zrobiło na niej wrażenie. Jestem córką czarownika, to twoja wina, matko. Tego ranka Sally Ann znów siedziała przy śniadaniu patrząc nie
obecnym wzrokiem. Patrzyła w dal, jej myśli były gdzie indziej. Nie spała dobrze tej nocy. Amy leżała w swojej sypialni próbując wytrzymać palący ból w płucach. Martwiła się niepokojem i bezsennością córki, która zajmowała sąsiedni pokój. W nocnej ciszy słyszała skrzypienie łóżka, przewracanie się z boku na bok, ciężki oddech spowodowany być może jakimś cierpieniem. Powstrzymała chęć zajrzenia do Sally, sprawdzenia, co się z nią dzieje. Było to bardzo kłopotliwe i żenujące. Sally jest już przecież kobietą, ma swoje uczucia i pragnienia. Nie chciała wiedzieć, co robi jej córka w czasie bezsennych nocy. Pewnie dlatego wyglądała na taką zmęczoną i apatyczną. Gdyby znalazła jakiegoś miłego chłopca... Ale przecież nikogo takiego nie znajdzie w Hope. Powinni sprzedać wszystko i wyprowadzić się gdzieś do miasta, żeby dać córce szanse. - No to do roboty! - Cliff rzucił widelec na pusty talerz. - Wiem, że się uda! - Co się uda? - spytała Amy i pomyślała, że chciałaby umieć czytać w myślach córki. - Nadzwyczajny gatunek jajka. To będzie absolutny przebój rynku. - Ach, tak... - Patrząc logicznie, to nie jest wcale takie skomplikowane - Cliff sięgnął po następną grzankę. - Wszystko zależy od odpowiedniej karmy. Oczywiście to kosztuje, ale czy można ocenić swoje zdrowie? W świecie zachodnim dolegliwości serca to powód większości zgonów. Po prostu jemy zbyt dużo tłustych rzeczy. Jajka zajmują stałe miejsce w brytyjskiej kuchni, więc każda gospodyni będzie zadowolona z takiego "zdrowego" jajka. - Więc dlaczego producenci zwykłych jaj tak się bogacą? -spytała, nie starając się ukryć znudzenia w głosie. - Bo ich interesuje tylko zysk - roześmiał się i zaczął mówić z pełnymi ustami. Amy od lat walczyła z tym obrzydliwym zwyczajem, lecz na próżno. - Jeśli się okaże, że mam rację, to...
- To co, tato? - Sally Ann odezwała się po raz pierwszy tego ranka, jakby przebudzona. - To zbijemy fortunę. Właśnie tak - grzanka upadła mu na stół. -Mam zamiar podjąć dodatkową pracę. Chciałbym zatrudnić młodego Tarrata. Zapytaj przy okazji, czy go to interesuje. - Co takiego? - Amy wstała, przyłożyła chusteczkę do ust, bo znów zaatakował ją kaszel. Miała nadzieję, że nikt nie zauważył strużki krwi, która popłynęła z ust. - Chcę zatrudnić młodego Tarrata - Cliff zupełnie nie przejął się jej zaskoczeniem. - Jest młody i silny, a poza tym uczciwy. - Nie! - Amy z trudem złapała oddech. - Tylko nie Joby. Ktokolwiek inny, ale nie on! - Amy, nie bądź śmieszna. Zapominasz chyba, że w Hope nie ma prawie ludzi do dorywczej pracy. Chyba mój wybór jest oczywisty! - Nie chcę, by on pracował w Sparchmoore. - To już moja sprawa - powiedział stanowczo. Ostatnie słowo zawsze należało do niego. - Właściwie należy mu się od nas praca. To nasz byk zabił jego ojca. - Spójrz tylko, co... Amy spotkała wzrok córki i dokończyła zdanie jedynie w myślach. "Spójrz, co się stało ostatnim razem, gdy zatrudniłeś go przy żywopłocie. Zginął mały chłopiec. Wieśniacy mówią, że Harriet Blake odwiedziła Jobiego i wkrótce po tej wizycie umarła. Joby Tarrat to nasienie zła. Nie chcę, by kręcił się w pobliżu mojej córki. Mojej córki, Cliff, nie twojej." - Wydaje mi się, że tata ma rację - Sally Ann uśmiechnęła się i utkwiła wzrok w oczach matki. - Będziemy mieli pożytek z Jobiego. Amy odsunęła talerz. Głupcy. Oboje są głupcami, nigdy niczego się nie nauczą. Pani Clatt ostrzegała ją na wiosnę: "Przyjąć do pracy Tarrata, to oznacza śmierć." Przepowiednia okazała się prawdziwa. A teraz Cliff chce zlekceważyć słowa starej kobiety i znów przyjąć Jobiego. Amy była przerażona myślą, że śmierć znów zawita do Sparchmoore. Sally Ann czuła się bardzo wycieńczona. Musiała włożyć wiele wysiłku, by opanować umysł ojca, przezwyciężyć jego skąpstwo. Ostatniej nocy pracowała ze zdwojoną energią, aby przenieść swe myśli i duszę do Jobiego. Szukała go wszędzie i wreszcie odnalazła Nie wiedziała jeszcze, jakie były tego rezultaty, ale jednego była pewna - sprawiła że nie
mógł przestać o niej myśleć. Gdziekolwiek był, cokolwiek robił, była w jego myślach najważniejsza Wszystko to bardzo ją wymęczyło. Przepełniała ją duma i radość, że potrafiła zawładnąć również umysłem ojca. Z nienawiścią myślała o matce. To przez nią jest "nasieniem czarownika". Był szary, listopadowy ranek. Sally Ann drzemała jeszcze, gdy przez uchylone okno sypialni dobiegł ją łagodny, melodyjny głos. To Joby śpiewał w kurniku. Usiadła na łóżku i słuchała uważnie, próbując rozróżnić słowa. Było tam coś o ptaku frunącym do wolności... Wraz z głosem wpadł do pokoju chłodny wiatr, który poruszał zasłonami w oknie. Przebiegł ją dreszcz i znów wsunęła się pod kołdrę. Ostatnio bardzo źle sypiała. Wiedziała, że matka umrze. Przyjęła to za pewnik, pogodziła się z tą myślą. Śmierć przyjdzie jeszcze nie teraz, to może nastąpić za kilka miesięcy. Choroba wciąż będzie się nasilać. Sally Ann czuła już tę śmierć, to było niesamowite. Po raz pierwszy doświadczyła tego uczucia tuż przed śmiercią Timmiego Coopera, można to porównać do rodzaju jakiegoś przenikliwego zapachu. Wmawiała sobie wówczas, że to nonsens, chorobliwa wyobraźnia. Lecz gdy śmierć chłopca stała się faktem, zrozumiała, że posiada szczególny dar, dar jasnowidzenia, przewidywania. Zaczęła się ubierać, a robiła to z takim zapałem, że ją samą to zaskoczyło. Musi natychmiast wyjść i zobaczyć Jobiego. Właściwie nie musiała się tak śpieszyć, Joby będzie u nich aż do późnego popołudnia, chciała go jednak widzieć jak najprędzej. Śpiew wciąż rozbrzmiewał w jej głowie, choć nie było już słychać głosu Jobiego. Nic nie było w stanie rozproszyć tej melodii, pozostanie przy niej przez cały dzień, godzina po godzinie. Przechodząc przez hall zajrzała do kuchni. Ojciec siedział przy stole zaczytany we wczorajszej gazecie, (prasa docierała do Hope z opóźnieniem), matka przygotowywała tosty. Najwyraźniej przypaliła kilka, bo czuło się woń spalonego chleba. Radio było włączone, choć nikt go nie słuchał. To stało się już zwyczajem, że sami wywoływali hałas, by rozpraszał napiętą atmosferę rodzinnego śniadania.
Matka wyglądał dziś gorzej niż zwykle. "... Będziesz musiała zawołać dr Ovingtona. Dzięki Bogu nie zaleci ci lamp, zabiłyby cię prędzej niż rak. Jedyne, na co możesz liczyć, to środki uśmierzające ból. Może powinnam się cieszyć z twojego cierpienia, po tym, co mi zrobiłaś. Aleja ci źle nie życzę..." Wyśliznęła się przez frontowe drzwi i cicho zamknęła je za sobą. Nie chciała słuchać uwag na temat Jobiego. "Jesteś snobką matko. Snobką i hipokrytką, a ja jestem czarownicą, bo poczęłaś mnie z czarownikiem." Uderzyła ją absolutna cisza panująca na podwórzu. Przystanęła Nie słychać było gdakania kur, ani śpiewu Jobiego, ucichł nawet wiatr. Sally Ann bała się zakłócić tę niesamowitą ciszę, odgłos kroków w miękkim błocie zdawał się być świętokradztwem. Zupełnie jak gdyby sam Bóg zarządził ten wielki spokój. Sekundy trwały całą wieczność. Nagle cisza została brutalnie przerwana. Było to tak nieoczekiwane, że w pierwszej chwili Sally Ann chciała uciec i schować się. Tysiące oszalałych kur wyleciało z kurników z przeraźliwym gdakaniem. Cliff Morris natychmiast pojawił się na podwórku. - Tato! - krzyknęła Sally Ann starając się podążyć za nim, lecz on szybko zniknął w drzwiach kurnika. W powietrzu unosił się kurz i mnóstwo pierza. Kury wpadły w szał uwalniając się ze swych klatek, gdzie były więzione. Sally zbliżyła się do drzwi i ujrzała ojca torującego sobie drogę przez ten żywy wiatr. Zobaczyła też Jobiego, który przyglądał się oszołomiony temu zdarzeniu. Krzyczeli do siebie zawzięcie gestykulując. Cała podłoga zasłana była porozbijanymi jajkami. Kury w amoku podfruwały niemal do sufitu. Nagle w jednej chwili zatrzymały się i uspokoiły, jakby w odpowiedzi na jakiś sygnał. Zgiełk ucichł, skonsternowane ptaki gdakały z cicha Część z nich leżaki bez życia. Cokolwiek się działo, już się skończyło. - Co... co do cholery się stało? Co tu się dzieje? - zapytał Cliff Morris. Stał z pobladłą twarzą, zupełnie roztrzęsiony. - Nie wiem - Joby również był zdenerwowany. - To się stało w ciągu jednej sekundy. Jadły spokojnie i nagle po prostu oszalały. Cliff rozejrzał się po budynku. Szczury? Nie, kury nie boją się szczurów. Może tchórze? W Lesie Hope żyły tchórze. Gdy pojawiały się na kurzej fermie pozostawiały spustoszenie. Zawsze
znalazły sposób, by wśliznąć się do kurnika. Tak, to musiały być tchórze, bo co innego? - Musiały się tu podkraść tchórze - powiedział, jak gdyby chciał sam siebie przekonać, że to nie mogło być nic innego. - Pewnie już uciekły, w każdym razie teraz ich nie widać. Joby wolno pokiwał głową. - Tak, to pewnie tchórze, panie Morris.
- Sprawdź resztę kurników. Przestraszyły się najwyraźniej, ale straciliśmy zaledwie kilka ptaków. No, ale chyba już wszystko w porządku. Uprzątnij martwe kury, Joby. Zastawię pułapkę, w razie gdyby te tchórze wróciły. Sally Ann stojąc w drzwiach spotkała wzrok ojca. Był zły, że ujawnił swój strach i panikę. - Sally, śniadanie stoi na stole - powiedział wychodząc. - Będę za minutę - stała słuchając oddalających się kroków ojca. W myślach znów ożyła zasłyszana rano melodia. "Skrzydlate ptaki, dzikie i wolne ...fruną...wysoko w niebo..." Kury gdakały, dziobały spokojnie, jakby nic się nie stało. Wszystko w porządku, musiało wam się chyba coś przewidzieć. - Widziałaś to Sally Ann - powiedział Joby zatrzymując się przed nią. - prawda? - Tak - była trochę zmieszana. - Tata myśli, że to tchórze. - To nie tchórze - głos Jobiego zadrżał. - Boże, gdyby tak było! To ja, Sally Ann, ja! - Nie bądź śmieszny. - Niemniej jednak to prawda. To mój śpiew doprowadził je do szału. - Jakiś ty głupi, Joby. Przecież już przedtem śpiewałeś i nie zwróciły na to żadnej uwagi. A w ogóle, czytałam w jednej z gazet ojca, że jakiś farmer, gdzieś tam, zainstalował w oborze głośniki, bo dzięki muzyce krowy dawały więcej mleka. To je odprężało. - Wiem, że to przeze mnie. Zacząłem śpiewać o ptakach lecących ku wolności a kury uciekały, uwalniały się. Nie znam nawet całej piosenki, ale to, co zaśpiewałem wystarczyło. - W takim razie musisz uważać na to, co śpiewasz - zaśmiała się, ale trochę jakby na siłę. - A może wpadły w szał, bo ja tutaj szłam? - No dobrze, wydaje się, że już z nimi wszystko w porządku -Joby uważnie przeglądał klatki. - Chyba skończę je karmić i posprzątam tu trochę. - Cieszę się, że będziesz tak blisko - uśmiechnęła się. - Myślę, że już nie planujesz odejścia z Hope. - W każdym razie nie teraz - Joby zaczerwienił się. Cholera, znów czytała w jego myślach. Sally Ann nie może być
odpowiedzialna za śmierć Harriet Blake, to niemożliwe. To prawda, poszedłem do miasta i znalazłem prostytutkę, lecz w mroku pokoju ona była tobą, Sally Ann... - Czy ten mały głupek nadal cię odwiedza? - Ally? Nie. Kazałem mu się wynosić. Miałaś rację jeśli chodzi o niego, nie jest dobry. - To świetnie - wyraźnie się uradowała. - Wyczułam go, a nauczyłam się nie lekceważyć przeczuć, Joby. Jesteś pewien, że już się nie pojawi? - Nie sądzę. Wyrzuciłem go za drzwi. Dosłownie. - W takim razie to koniec. Widzę, że znów nosisz swój amulet Poczerwieniał jeszcze bardziej. Przepraszam, że posądzałem cię o zabranie amuletu, Sally Ann. - Znalazłem go. Leżał pod zlewem, musiał spaść, kiedy się myłem. - Albo zabrał go Ally, a potem przyniósł i podrzucił pod zlew, żebyś pomyślał, że ci upadł. - Ja... no, jest taka możliwość. - Nie przyniósł ci szczęścia, nie rozumiem, czemu się nim martwiłeś. Chcesz oderwać się od matki, więc po co nosisz coś, co od niej dostałeś? - Chyba dlatego, że przyzwyczaiłem się do niego - niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Znów miał świadomość, że Sally Ann dominuje nad nim, że go zniewala. Chciał powiedzieć: "Jeśli nie chcesz, żebym go nosił, nie będę." Ale ona zmieniła temat - Czy minęły ci już te fobie na temat strychu i spiżami? Zaschło mu w ustach. - Zniszczyłem strych - powiedział zażenowany. - Moja matka miała tam coś w rodzaju kaplicy, ale teraz nic już po niej nie zostało. Sally Ann zdziwiona lekko uniosła brwi. - No, a spiżarnia? - Jest pusta. Zniszczyłem wszystko, cokolwiek tam było. Zablokowałem drzwi krzesłem, ale... ale otworzyły się same. - Chcesz, żebym tam weszła i zniszczyła w końcu tego twojego chochlika? - Nie, nie musisz tego robić, Sally Ann. Prawdopodobnie nic
tam nie ma, to po prostu moje lęki. - Ale jeśli udowodnię ci że tak jest, nie będziesz miał powodu do obaw. - Chyba masz rację - powiedział niechętnie. - Wobec tego przyjdę wieczorem - przebiegła wzrokiem po jego twarzy, a potem na moment skierowała go w dół i odeszła kołysząc biodrami. Joby zamknął oczy i otworzył je po chwili. Może to był tylko sen? Kusząca Sally Ann z nocnej fantazji? Nie, to prawda, tak samo realna jak ten szary listopadowy ranek. Los przywiódł go ponownie do Sparchmoore. I znów pojawiła się śmierć. Spojrzał na stertę brązowych piór. Zginęło ponad tuzin ptaków i to on je zabił. Nie wiedział jak ani dlaczego, ale był pewien, że to zrobił. A Harriet Blake? Za jej śmierć pośrednio też był odpowiedzialny. Gdyby wtedy nie przyszła do niego, może żyłaby dzisiaj... Zrozpaczony chwycił gruby, drewniany kij. Jak w kalejdoskopie, stanęły mu przed oczyma wszystkie winy. I prosząca twarz Allego. "Joby, nie rób tego, nie zabijaj się." Nigdy wcześniej nie myślał o samobójstwie, ta potworna myśl nawiedziła go właśnie teraz i nie dawała spokoju. Jesteś zwiastunem śmierci, Joby Tarrat. Nawet jeśli opuścisz Hope, ta klątwa pójdzie za tobą. Jest tylko jeden sposób, żeby z tym skończyć... Wziął się w garść. Zaczął usuwać martwe kury z klatek. Nie może o tym myśleć...
Rozdział 13 Siedział przy kominku, w świetle lampy naftowej. Sally Ann przyglądała mu się z uwagą. To, co stało się dzisiejszego ranka musiało go bardzo poruszyć. Szara cera, cienie pod oczami, zapadnięte policzki. Może nie jest to odpowiednia chwila na wracanie do tematu spiżarnianych chochlików... Jeśli nawet posiada jakąś niezwykłą moc, to nie przynosi ona nic dobrego. W pewien sposób ekscytowało ją napięcie i nerwowość Jobiego. "Będę się tobą opiekowała, pozostaw wszystko mnie. Nienawidzę twego ojca i mojej matki, ale ciebie kocham. "Jedna myśl nie dawała jej spokoju: gdyby mogła przewidzieć i zapobiec temu, że ta dziwka Harriet Blake spędziła z Jobym całą noc. To mogło oznaczać tylko jedno - on już nie był niewinny, posiadał kobietę. Ta pewność rozpaliła w niej ogień zazdrości, wzbudzała nienawiść do tych zwłok, które spoczywały na cmentarzu w Hope. Zemściła się, ale było już za późno. Ciało, którego pragnęła, zostało skalane. Ale nie może to przeszkodzić naszemu związkowi, połączeniu dwóch mocy pochodzących z tego samego źródła, których siła będzie ogromna. - Straciliśmy tylko dziesięć kur dziś rano - Joby wciąż myślał o porannej katastrofie. - Mieliśmy szczęście. - Cieszę się, ze względu na ojca - Sally Ann odwróciła się w stronę ognia i zaczęła ogrzewać ręce. Nie chciała, by Joby widział wyraz jej twarzy. - On ma obsesję na punkcie pomysłu na niskocholesterolowe jajka, nic poza tym go nie interesuje. Jest straszny dla matki, to już trwa dwadzieścia lat. Nie dokucza, nie gnębi, jak to nieraz czynią mężczyźni, ale po prostu kompletnie ignoruje ją jako kobietę. Pewnie nawet nie będzie mu smutno, gdy ona umrze, zmartwi go tylko to, że nie będzie miał kto gotować. Ja nie mam zamiaru być jego gospodynią. Matka jest umierająca, wiesz? Joby spojrzał zdziwiony. - Ja o tym wiem, a ona z pewnością się domyśla. Ojcu oczywiście się wydaje, że matka ma po prostu dokuczliwy kaszel, który wkrótce przejdzie. - Czy nie powinnaś wezwać lekarza?
- To jej sprawa - uśmiechnęła się gorzko. - Zresztą lekarz nic tu nie pomoże, najwyżej przepisze coś na uśmierzenie bólu. A przy okazji - Sally Ann zmieniła temat - byłeś z Harriet tamtej nocy poprzedzającej jej śmierć. Joby zmieszał się i zaczerwienił, zaczął się jąkać. - Tak... ja... ona przechodziła tędy, była bardzo przygnębiona i potrzebowała towarzystwa Sally Ann odwróciła wzrok od płonących polan, jej oczy zdawały się być tak zielone, jak uliczne światła. - Kochaliście się - to było stwierdzenie, nie pytanie. Miał łzy w oczach, poruszał ustami, lecz słowa nie mogły mu przejść przez gardło. - Miałeś ją - wyszeptała niecierpliwie. Lampa naftowa przygasła nieco. - Tak - przyznał się. - To jasne - Sally Ann uspokoiła się jakby. - A potem byłeś gdzieś przez całą noc, chyba z tydzień temu. Serce Jobiego waliło jak młotem. Nic nie mógł ukryć przed tym przenikliwym wzrokiem. No już, Joby, powiedz, chcę to wiedzieć. Przede mną nic nie ukryjesz. Zupełnie tak samo jak przed twoją matką, kiedy byłeś mały. - Wiem, że gdzieś byłeś - powtórzyła z naciskiem. - Wiem również mnóstwo innych rzeczy... - Byłem w mieście... znalazłem prostytutkę...potrzebowałem tego. - Ach tak, rozumiem - Sally Ann nagle rozluźniła się. Powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć. - No, no, rozbrykałeś się ostatnio. To pewnie dlatego, że siedzisz tu sam i za dużo myślisz o chochliku. Towarzystwo Allego też nie wpływało na ciebie dobrze. Przypominał ci w kółko o tych rzeczach w spiżami, aż sam w to uwierzyłeś. - Chciał mi pomóc. Trzymał mi drabinę, gdy wchodziłem na strych. - Tak, oczywiście. "Idź na górę i zobacz co tam jest, Joby, a ja w tym czasie otworzę drzwi spiżami i będziesz miał jeszcze jeden powód do strachu po zejściu na dół." - Ja., on nie miałby żadnego powodu, żeby... - Nie wierz w to. Mali chłopcy lubią napędzać strachu starszym kolegom. Wtedy czują się bardziej dorośli. Ale możemy skończyć z tym mitem raz na zawsze. Wejdę do spiżami, a ty mnie zamkniesz. -Nie! - Pójdę tam. Im więcej będziemy o tym mówić, tym gorzej dla nas. Chcę wejść właśnie teraz. Zamknij za mną drzwi, a kiedy zapukam, otworzysz mi, tak? Skinął głową, ale chciał ją zatrzymać, gdy podeszła do drzwi spiżami i odstawiła krzesło. Wpatrywał się w nią i w myślach przepraszał za Harriet i Sheenah. "Proszę, wybacz mi Sally Ann. Tak mi przykro. Byłem z nimi, bo wyobrażałem sobie, że to ty."
- Gotowy jesteś? - stanęła w otwartych drzwiach. Joby zdrętwiał. Nie wchodź tam, Sally Ann, nie chcę! Zgniły odór wnętrza spiżami uderzył go bardziej niż kiedykolwiek. Coś dotknęło go lodowatymi palcami przyprawiając o dreszcz. - Zamknij drzwi - głos Sally Ann odbijał się echem o ściany spiżarni. Był fałszywie niedbały, żartobliwie karcił Jobiego za bezczynność. Niepewnie dotknął ciężkich drzwi, nigdy jeszcze nie wydawały mu się tak masywne. Pchnął silnie. Sally Ann jeszcze raz spojrzała na niego zielonymi oczami. Nic przede mną nie ukryjesz, Joby, nie próbuj nawet. Zatrzasnął. Automatycznie chciał przysunąć krzesło, ale zdał sobie sprawę, że tym razem nie będzie potrzebne. Jeśli drzwi się otworzą, to wyjdzie z nich Sally Ann. Wydawało mu się, że zamknięcie jej w spiżami było jak zapieczętowanie w grobie. Na zawsze. W pokoju unosiła się jeszcze woń stęchlizny, już nie tak silna, lecz wystarczająca, by drażnić jego nozdrza przypomniając o strachu i winie. Tchórz! To ty powinieneś tam być. Nie. Ona tego chciała, a zawsze stawia na swoim. Tak czy inaczej nic tam nie ma. To chora wyobraźnia, historia wymyślona przez Allego, tego złośliwego smarkacza. Niemniej jednak wziął gitarę i umieścił ją w zasięgu ręki, na wszelki wypadek. Gdy drzwi się zatrzasnęły, Sally Ann na moment zamknęła oczy. Musiała się przyzwyczaić do panującej tu atmosfery zimna i wszechogarniającej woni stęchlizny. To było zło, z całą pewnością, rozpoznała je. Odór odwiecznego gnicia. Nie było żadnego światła, co wy woły wio uczucie beznadziejnego uwięzienia i jednocześnie podniecało. Jestem bezbronna, możesz robić ze mną, co chcesz. Otworzyła oczy i spojrzała w ciemność. Coś poruszyło się cicho obok niej. Nasienie czarownika, bękart złych mocy! W jadowitym szepcie rozpoznała głos Allego, nienawiść nieprzyjaciela.
Nie jestem jeszcze gotowa. Posiadam wprawdzie niezwykłe siły, ale nie wiem jak ich użyć. Jestem tylko neofitką. Usłyszała syczący chichot, przepłynął wraz z zimnym obrzydliwym oddechem. To było straszne. Musiała przywołać całą swą siłę woli, by nie podbiec do drzwi i nie zacząć w nie walić pięściami. "Joby, wypuść mnie, im też pozwól wyjść!" Byli wszędzie wokół, otaczali ją. Nie mogła ich zobaczyć ani dotknąć wyciągniętymi rękami, lecz oni czuli ją znakomicie, dotykali, obmacywali. Kuliła się, ale nie mogła temu zapobiec. Nie dotykajcie mnie tam. Jestem dziewicą, słyszycie? Jestem niewinna. Ale Joby już nie jest niewinny, wiem o tym najlepiej. To był bez wątpienia głos Harriet Blake. Ja pierwsza go miałam, Sally Ann i nawet zabijając mnie nie mogłaś mi tego odebrać. Nic mi nie zrobisz. Szkoda twego trudu. Darowana mi została moc, dzięki której panuję nad innymi. Moja wola jest silniejsza niż wola innych ludzi. Nawet aniżeli twoja! Co chcesz zrobić z moim chłopcem, Sally Ann? Jesteś dowodem niewierności mego męża. Gdyby twoja matka nie ukryła cię zaraz po urodzeniu, zniszczyłabym cię jak niechciane zwierzę. Bo jesteś zwierzęciem, wciąż niezaspokojoną, złą suką. Przeklęłam twoją matkę i dlatego umiera teraz powolną, straszliwą śmiercią. Całe Hope jest przeklęte, jego godziny są policzone. Ty również zginiesz i zgnijesz wraz z nimi. Uratuje się tylko mój syn i ten mały chłopiec, Ally. To puste słowa Hildo Tarrat. Przeciwstawię ci się nawet tutaj, w twojej świątyni zła. Joby będzie mój, zrobi co ja zechcę. Będę nosiła jego dziecko, dziecko podwójnie przeklęte. Rozgniewali się. Wpadli w szał, bo ubliżanie nie wystarczyło, by dziewczyna-czarownica, zaczęła ze strachu walić w drzwi spiżami. Rozpustnie jej dotykali, a ona walczyła z płaczem, bólem i ze strachem. Musi ich przezwyciężyć, za wszelką cenę. Jeślibym nawet krzyczała, nie otwieraj mi, Joby. Ale wiedziała, że Joby nie zrobiłby tego. Przyprowadź tu chłopaka, będziemy mieli was oboje. Nie. Nie zrobię tego, nie zmusicie mnie. Wionęli jej w twarz swymi obleśnymi oddechami. Odbierzemy ci dziewictwo, będziesz nasza.
Nie, to niemożliwe. Zobaczymy. Sally Ann była zupełnie wyczerpana. Ach, gdyby tak mogła położyć się i zasnąć, i żeby po przebudzeniu było już po wszystkim. I wtedy zobaczyłaby, że wygrała. Nie, nie wolno mi zasypiać. Ale powieki same opadały, bolały ją wszystkie mięśnie. Musi odpocząć, ale w żadnym razie nie może zasnąć. Nie miała pojęcia, że w tym strasznym miejscu nie istnieje poczucie czasu. Byle tylko nie dać się w to wciągnąć. Próbowali teraz następnej sztuczki, chcieli ją koniecznie podniecić, pobudzić. Oddaj się nam Sally Ann. Zapamiętasz tę przyjemność do końca życia. A potem wy weźmiecie moją duszę! Nie, będę z wami walczyła! Maleńkie lodowate palce kusiły lubieżnie. Nie wolno jej się poddać, musi zapanować nad swym ciałem. Nie chcę was, możecie sobie robić swoje bezeceństwa. Jesteśmy przeklęci i ty będziesz przeklęta, dziecko ciemności. Na razie nie jesteś jeszcze ani jedną z nas, ani jedną z nich. Jesteś neofitką, która próbuje mocy tylko na własny użytek. Tak, zgadza się. Sally Ann uśmiechnęła się w ciemnościach. Chcę zdobyć najwyższą moc, ale nie po to, by słuchać waszych rozkazów. Chcę jej wyłącznie dla siebie. Będziemy mieli taką moc wspólnie z Jobym Tarratem. Raptem ucichli. Skończyły się szepty, lodowate ręce przestały ją obłapiać. Ten bezruch i cisza przestraszyły ją. Czekała. Na co? Wtedy poraził ją żrący wyziew śmiertelnego zła, pochodzący z samego dna piekieł, wezwany przez swe sługi. Neofitka jest dla nas zbyt silna, Mistrzu. W takim razie ja ją wezmę! Sally Ann zrozumiała, że nie może, nie jest w stanie przeciwstawić się takiej mocy. To było coś lodowatego, żyjącego, w każdej chwili mogło... Ogarnął ją paniczny strach. Jej istnienie zostało zagrożone! Zaczęła walić pięściami w drzwi spiżami. Była u kresu wytrzymałości, prawie poddawała się tej straszliwej mocy. Słyszała swoje dobijanie się do drzwi jakby z oddali, jak dalekie, stłumione odgłosy burzy. Joby pośpiesz się, to mnie już prawie dosięga, jeszcze sekunda i
będzie za późno! Światło! Blask lampy oślepił ją, ranił oczy. Niewiele brakowało, a wpadłaby w potężne ramiona wcielonego zła czyhającego na nią w ciemnościach spiżami. Coś ją goniło, czuła jeszcze powiew lodowatego wiatru. Joby z całą siłą kopał w drzwi, żeby je z powrotem zatrzasnąć. Chwycił Sally Ann i niemal zemdloną położył na starej sofie. Wrócił jeszcze do drzwi i zablokował je krzesłem. Dopiero teraz spokojnie odetchnął. Przez kilka sekund w pokoju panował półmrok, ale po chwili lampa znów paliła się swym normalnym blaskiem. Joby spojrzał na Sally Ann. Była taka blada, taka piękna... Otworzyła oczy i patrzyła na niego. - Nie było cię tak długo - wyszeptał i przyklęknął przy sofie. -Chciałem już po ciebie iść, kiedy zaczęłaś łomotać do drzwi. A więc tam jednak coś jest.. - Nie - uśmiechnęła się. - To po prostu brudna, śmierdząca spiżarnia. Tylko że nie ma tam powietrza. Gdyby nie to, to mogłabym siedzieć tam dłużej, ale było tak duszno. Nagle poczułam, że prawie mdleję, więc zaczęłam pukać. - A więc... tam nic nie ma? - teraz oczy Jobiego ją przenikały, szukały kłamstwa. - Nie, zupełnie nic. - Widzę, że nie było to jednak przyjemne doświadczenie - powiedział. Nie możesz iść do domu w takim stanie. Czy twoi rodzice będą się niepokoili, jeśli zostaniesz u mnie na noc? - Wątpię - uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Zasnęła...
Rozdział 14 To jeszcze jedna fantazja, senne marzenie. Joby rozmyślał samotnie w swojej sypialni. Sally Ann znów z niego szydziła, chciała go ukarać za niewierność. Ale czy Harriet i Sheenah również były tylko wytworami jego nocnych marzeń? Nie miał pewności. Sally Ann przyszła jak zawsze i stała przy łóżku. Leżał nagi i drżał pod wpływem jej wzroku. Lecz tym razem nie stała w cieniu. Widział zupełnie wyraźnie jak wstydliwie zdejmuje bluzkę, rozpina spodnie. Położyła skromnie ręce na udach, tak jak wtedy, w jego marzeniach. Zaczerwieniła się, a może to była tylko gra świateł? Wyciągnął do niej rękę i wtedy położyła się przy nim. Ich usta się spotkały. Zawirowało mu w głowie. Harriet i Sheenah wzięły to w swoje ręce, a teraz to do niego należy inicjatywa. Leżał i gapił się w sufit ściskając ją lekko za rękę. Proszę, pozwól mi zapomnieć na chwilę o tobie, Harriet. Mam teraz dziewczynę, która jest jeszcze niewinna, boję się, że mogę to źle zrobić. Ona jest zła, Joby. Nie, nie masz racji Harriet. Proszę, zostaw mnie. - Jestem dziewicą - Sally Ann przerwała ciszę, ścisnęła go za palce. Chcę, żebyś o tym wiedział, Joby. - Wiem - powiedziała cicho i zrozumiał, że tym razem nie jest to jego fantazja. Żałuję, że nie jesteś moją pierwszą kobietą, Sally Ann. Przytulił ją mocno, czul, że ona również go pragnie. Tej nocy nie zniknie w mroku, jak zwykle. Będzie z nim do rana. Kochał się z Sally Ann delikatnie, uważał żeby jej nie zranić. Czuł się winien tego, że robił to wcześniej ze zwykłą ulicznicą. Wydawało mu się, że nie jest wart Sally Ann. Ale wyznałby jej swoją winę nawet gdyby go to tego nie zmusiła. Między nimi nie może być żadnych sekretów, zwłaszcza po tej nocy. To w pewien sposób był ich ślub, teraz już na zawsze będą razem. Obawiał się również, żeby nie zaszła w ciążę. Wydawała się czytać w jego myślach. Objęła go za szyję i przywarła do niego ustami. Dziecko to część ciebie, Joby i część mnie. To ostateczny związek pomiędzy nami. Związek, któremu oni próbowali dziś przeszkodzić, lecz nie
zdołali. Marzył, aby to trwało w nieskończoność. Żałował, że nie jest w stanie powstrzymać ogarniającej go fali rozkoszy. Byli tak blisko, tak bardzo czuli siebie nawzajem, złączeni wewnętrznym uściskiem. Nic nie było w stanie ich rozdzielić. Nawet w odpoczynku pozostawali złączeni i wkrótce znów pragnęli miłości. A potem przytuleni zanurzyli się w pościel i zasnęli. Joby obudził się i natychmiast sprawdził, czy jest przy nim Sally Ann. Odetchnął, gdy zobaczył ją śpiącą. Gładził palcami ciepłe, miękkie ciało, wsłuchując się w jej spokojny oddech. Dzięki Bogu, że to nie był sen. Dobrze, że nie zostawiła go wychodząc cicho, tak jak Harriet. Sally Ann poruszyła się i otworzyła oczy. - Joby, która godzina? - Nie wiem - pocałował ją delikatnie. - Ale robi się widno. Przypuszczam, że jest kolo siódmej. - Muszę zaraz iść - powiedziała z nutką żalu. - Rodzice mogą się zorientować, że mnie nie było. Może już zobaczyli? - Naprawdę musisz? - Obawiam się, że tak. Ale myślę, że i ty musisz wstawać. Nie zapominaj, że spodziewają się ciebie w Sparchmoore przed ósmą. Będzie lepiej, jeśli nie pojawimy się tam razem. Pójdę pierwsza i jakoś się wśliznę, a ty przyjdziesz za dwadzieścia minut. - Twoi rodzice oszaleliby, gdyby się dowiedzieli. - Ojciec specjalnie o to nie dba. Matka próbowała go powstrzymać, kiedy zdecydował, że cię przyjmie do pracy, ale on i tak zrobił tak jak chciał. Właściwie to moja zasługa. Ale muszę przyznać, że matka nie lubi cię, Joby. - Czy ze względu na to, co ludzie mówią? - Myślę, że tak. To kłamstwo. Moja matka nienawidzi cię za to, że jesteś moim przyrodnim bratem. To straszne. Nie będziemy mogli wziąć legalnie ślubu a to, co robiliśmy w nocy było kazirodztwem. Ale wie o tym tylko moja matka, a ona nie ośmieli się powiedzieć. Zresztą i tak wkrótce umrze. Po jej śmierci będziemy wolni. Może będę mogła coś zrobić w tej sprawie, tak jak to było z Harriet Blake. Matkobójczyni! Pożałowała, że ta straszna myśl przyszła jej do głowy. - Jesteś pewna, że wszystko w porządku, Sally Ann? - Tak. Czuję się świetnie - uśmiechnęła się. - Właśnie myślałam sobie o nas, jak to się ułoży. -1 co z nami będzie? - zapytał Joby, jakby miał przed sobą wróżkę. - Będzie wspaniale - jej słowa były miękkie, słodkie i czyste, jak balsam. Zostaniemy na zawsze razem. Serce podeszło mu do gardła, dopiero po chwili zdołał zapytać:
- Czy możemy być razem już od teraz, Sally Ann? Zamieszkasz u mnie, weźmiemy ślub... Albo wyjedziemy z Hope dokąd tylko będziesz chciała. Ja chciałbym stąd odejść, ale bez ciebie nie mogę. Założymy rodzinę... - Wolnego, chłopcze - roześmiała się. - Musimy się wpierw nad wszystkim zastanowić, zaplanować. Pomyślimy, czy zostać w Hope, czy gdzieś wyjechać. A w międzyczasie możemy się spotykać. - No dobrze. Ale chwile bez ciebie będą okropne. Sally Ann usiadła i sięgnęła po ubranie. - Musimy być cierpliwi. Czy masz pewność, że nie jestem po prostu... czyjąś zastępczynią? - O Boże, nie! Zresztą czyją? Harriet? Przysięgam, że ona nie była... - Nie myślałam o niej, ani o tej twojej prostytutce - głos Sally Ann stał się oschły. - Miałam na myśli tego małego chłopca. - Powiedziałem ci, że go wyrzuciłem. - Wierzę, ale czy ty naprawdę go nienawidzisz? - Czy nienawidzę? - Joby otworzył usta ze zdziwienia. -Ostatnio stał się strasznie namolny, ale nie zrobił nic takiego, za co mógłbym go nienawidzieć. - Nie? - Sally pośpiesznie zapinała spodnie. - Mówiłam ci już wcześniej i doskonale o tym wiesz. Ktoś zrzucił na ciebie winę za zabicie Timmiego Coopera, ktoś kierował twymi myślami. Wiem, że to nie byłam ja, więc jest tylko jedna osoba, która mogła to zrobić. Przemyśl to, Joby. - Ale dlaczego miałby to robić? - Po to, żebyś potrzebował kolegi, kiedy wszyscy obrócą się przeciw tobie. A może po prostu chciał się przekonać, czy jesteś w stanie zrobić coś takiego. Mówiłam ci, że on jest zły i niebezpieczny, nie chcę nawet, abyś kiedykolwiek o nim wspominał.
Serce Jobiego zabiło mocniej. W głębi duszy miał nadzieję, że jego przyjaźń z Allym nie skończyła się. Ale nie było sensu kłócić się z Sally Ann. W każdym razie nie nienawidził Allego. - Wątpię, czy kiedykolwiek tu jeszcze przyjdzie - powiedział, gdy schodzili na dół. Kiedy Sally Ann wyszła, Joby zauważył, że nie ma amuletu. Zawrócił na schody, wszedł do sypialni, zaczął przeszukiwać łóżko. Znalazł go na wymiętym prześcieradle, połyskiwał w porannym świetle. Wyglądał jak oko patrzące na niego ostrzegawczo. Cholera, nigdy nie przynosił mu szczęścia. Podniósł go jednak i założył z powrotem na łańcuszek. Któregoś dnia będzie musiał obejrzeć dobrze zameczek od amuletu.
Rozdział 15 Joe Rowell był gajowym w posiadłości Hope od czasu, gdy wrócił z czynnej służby wojskowej we Francji w 1946 roku. Po śmierci pana Hugha Boyle w roku 1956, posiadłość została podzielona, sprzedano pola. Obecnie konsorcjum wynajmowało teren łowiecki i pozostawiło Rowella na stanowisku gajowego. Joe Rowell był potężnym mężczyzną o rumianej twarzy. Wieśniacy otwarcie go nie znosili. Kiedy jakiś pies lub kot zabłąkał się w lesie, było pewne, że już nie wróci. Właściciele zaginionych zwierząt wiedzieli, że te musiały wpaść w zastawione na lisy sidła, lub zostały zastrzelone ze starej łowieckiej strzelby, którą Rowell zawsze nosił przy sobie. Był bezlitosny. Dnie i noce spędzał w Lesie Hope. Latem hodował bażanty i miał obsesję na punkcie ich bezpieczeństwa. Nigdy nie wiedziałeś, kiedy może się pojawić, wyjść z zarośli jak leśne widmo, gniewny anioł. Zwykle miał na sobie drelichowe spodnie i marynarkę, a na to nakładał starą, przetartą kamizelkę. Na głowie znajdował się zwykle myśliwski kapelusz. Nosił krótko przycięte wąsy, co w zestawieniu ze zbyt wąsko rozstawionymi oczami nadawało mu surowy wygląd. Nienawidziłeś go, lecz miałeś dla niego respekt, jak to określił Cliff Morris. Sparchmoore zajmowało znaczną część rezerwatu, począwszy od Lasu Hope i dalej aż do wzgórz, gdzie latem można było usłyszeć kwilenie jarząbków, kryjących się na pokrytych wrzosem wzgórzach. W lipcu i sierpniu wieśniacy wspinali się tu w poszukiwaniu jagód, choć było to ryzykowne. W każdej chwili zza krzaków mógł wypaść Joe Rowell z twarzą poczerwieniałą ze złości
i przyłapać intruzów na swym terenie. Gdy usłyszałeś jego krzyk, czułeś się nieswojo. Była to mściwa natura i bezpieczeństwo twojego psa lub kota było zagrożone. Rowell znał każde zwierzę w Hope i wiedział, do kogo należało. Krążyły pogłoski, że kot pani Clatt często bywał w Lesie Hope, ale zawsze wracał cały i zdrowy. Mówiono, że to dlatego, iż gajowy boi się starej wiedźmy, tak jak niegdyś obawiał się Hildy Tarrat. Joe Rowell był kawalerem. Mówiono, że widziano go czasem jak wychodził ciemną nocą od Harriet Blake i przemykał się, by nie zostać dostrzeżonym. Ale to były tylko plotki. Joby znal gajowego jeszcze z czasów, kiedy wychowywał się u pani Clatt. Przypominał sobie rzadkie wizyty wysokiego mężczyzny. Nie miał zatargów z Rowellem, nie interesowały go bowiem bieżące sprawy Hope. Nigdy nie miał kłopotów z chodzeniem po lesie. Jeśli nie miało się psa i nie ruszało ostrokrzewu czy dzikich owoców, gajowy nie robił żadnych trudności. W końcu była to jego praca, jego życie. Tego ranka Joby skończył karmienie kur już o dziewiątej. Był to jeden z dni, które zdawały się przebiegać bez żadnych problemów. Świeciło słońce, czuł się wspaniale. Wyszedł z szopy i spojrzał w kierunku domu. Okna sypialni Sally Ann były zasłonięte, pewnie jeszcze leżała. Czuł się trochę zawiedziony, że związek ich pozostawał tajemnicą. Pragnął powiedzieć światu: "Kocham Sally Ann Morris. Sypiam z nią. Będziemy mieli dziecko". Nie było w porządku, że tu pracował i udawał, że nic go nie łączy z Sally Ann. Żył w kłamstwie. - No jak tam, Joby, w porządku? - zawołał przez okno Cliff Morris. Jadł właśnie grzankę i podczas mówienia okruchy wypadały mu z ust. - Tak, wszystko w porządku, panie Morris. Cholera, właściwie to jestem twoim zięciem, chciałbym żebyś o tym wiedział. Chociaż lepiej nie, gdybyś znał prawdę, wyrzuciłbyś
mnie pewnie przez tę bramę i zabroniłbyś córce widywać się ze mną. - Tchórze się nie pojawiły? - Nie, myślę, że nie wrócą. - Być może, ale chcę na wszelki wypadek zastawić pułapkę. Nie masz wiele pracy do południa, więc chciałbym, żebyś skoczył do gajowego i zapytał go, czy mógłby mi pożyczyć sidła. - Czy to nie jest zabronione, panie Morris? - nie mógł powstrzymać chęci zadania tego pytania. - Nie przejmuj się - Cliff zmarszczył brwi. - To, co robię w Sparchmoore to moja sprawa, tak samo jak nikogo nie powinno obchodzić, co robi Joe Rowell. Po prostu przynieś mi sidła. - A przy okazji - Joby ostrożnie dobierał słowa. - Zauważyłem, kiedy szedłem tu rano, że ogrodzenie Długiej Łąki jest zepsute. Wygląda na to, że ktoś przeciął drut. Gdy wypuścimy na wiosnę bydło, będzie mogło przejść przez rzekę i pójdzie na pole Brettona.
- To przez to cholerne polowanie - Morris gniewnie zacisnął pięści, a na jego policzkach pojawiły się czerwone plamy. Joby spodziewał się takiej reakcji. Celowo pana rozgniewałem, panie Morris. - Mają wszystko gdzieś. Przecinają ogrodzenie, jakby mieli do tego prawo. Gówno ich obchodzą farmerzy. "Jeśli nie otworzycie nam bramy, to przetniemy wam siatkę." Bretton też do nich należy. Widziałem go w nowym ubraniu myśliwskim, wyglądał jak paw. Nieźle się uśmiałem. To na pewno był jego pomysł, żeby przeciąć druty, mogę się założyć. Cholera jasna, chyba nie pozwolę im polować w Sparchmoore. Do diabła! To przecież teraz moja ziemia! Ale Cliff Morris nie mógł zabronić polowań, które stały się tradycją w Hope. - To ja już pójdę do gajowego - Joby odwrócił się, miał nadzieję, że nikt nie zauważył uśmiechu na jego twarzy. Morris przez cały dzień będzie myślał o Brettonie, nie da mu to spokoju. Kochałem się z pana córką panie Morris. Szkoda, że nie mogę tego panu powiedzieć. Joby ruszył drogą w kierunku wsi. Do chaty Rowella najlepiej szło się przez las, była to najkrótsza droga. Leśniczówka stała w ustronnym miejscu, we wschodniej części lasu. Joby uświadomił sobie, że po raz pierwszy od długiego czasu czuje się wolny, ogarnęła go niemal euforia. Mogę robić co chcę, nie muszę pracować w Sparchmoore, robię to tylko ze względu na Sally Ann. Wysoko nad lasem krążyły myszołowy. One znały tylko wolność. Gdyby je zamknąć w klatkach, jak kury w Sparchmoore, niechybnie zginęłyby w niewoli. Nie potrafił sobie uzmysłowić, jak to się stało, że kury zrozumiały, co to jest wolność, kiedy śpiewał o niej wczoraj rano w Sparchmoore. Jeden z myszołowów obniżył lot. Joby zatrzymał się i obserwował ptaka, który zauważył coś na ziemi w lesie. Zobaczył pewnie jakąś mysz a może padlinę, na przykład bażanta upolowanego w sobotę ze sportowej strzelby. Nad lasem pojawił się ogromny jastrząb, zamierzał chyba przysiąść na wierzchołku jednego z wielkich dębów. Nagle zatrzymał się w powietrzu, w jednej chwili skrzydła opadły i zamknęły się. Joby patrzył z niedowierzaniem i wtedy usłyszał strzał, który rozniósł się po lesie echem, jak grzmot odbijający się o wzgórza. Jastrząb obijając się o gałęzie drzew padł martwy na leśną ścieżkę. Był to kres jego wolności i dostojeństwa. Jobiego ogarnęła złość. Dokładnie wiedział, gdzie może znaleźć
gajowego. Rowell stoi z pewnością pod tymi dębami i napawa oczy widokiem martwego jastrzębia Nie znosił tego ptaka, bo był tak jak i on myśliwym w tym lesie, jego lesie. Gdy Joby podszedł do gajowego, ten zajęty był przewiązywaniem szyi ptaka czerwonym, plastykowym sznurem. Powiesił ptaka tak jak niegdyś w Lesie Hope wieszani byli złodzieje owiec i rozbójnicy. Zwłoki ich pozostawiano wtedy na pożarcie krukom. Podobnie swoje ofiary wieszali łowcy czarownic. Jak niewiele się zmieniło... Joby odetchnął, kiedy zobaczył, że gajowemu nie towarzyszy jego owczarek alzacki. - Och, to ty - Rowell zaczerwienił się, lecz odzyskał spokój, gdy rozpoznał przybysza. - Co robisz w lesie o tej porze, Joby? - Pan Morris chciał pożyczyć sidła - wycedził przez zaciśnięte zęby. 'To jest tak samo nielegalne, jak strzelanie do chronionych ptaków, nie chcę mieć z tym nic wspólnego." - Podejrzewa, że w pobliżu kręcą się tchórze. - Tchórze? Wątpię w to, Joby. Policzyłem wszystkie tchórze w okolicy, a moje pułapki wychwycą każdego nowego, który się pojawi. - No cóż, pan Morris chce jednak zastawić sidła - Joby wzruszył ramionami. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego. - W takim razie musimy go uszczęśliwić - Rowell uśmiechnął się przebiegle. Dawno cię tu nie widziałem, Joby, nie przychodziłeś do lasu? - Nie - Joby poczuł chłód i wilgoć. Słońce rzadko tu docierało, nie mogło przebić się przez gęste korony drzew. Jesień była tutaj jak czas śmierci. Przebiegł go dreszcz. Zerknął znów na wiszącego jastrzębia. - Te jastrzębie są nieznośne. Siedzą godzinami na drzewach czyhając na swą ofiarę. A kiedy ją wypatrzą, rzucają się na nią i znów traci się kolejnego ptaka. Dlatego trzeba je zabijać. - Ale to przecież ich tryb życia. Muszą polować i zabijać, by żyć. - Owszem, ale to jest również i mój tryb życia - Rowell uśmiechnął się ukazując pożółkłe od nikotyny zęby. - Świat jest dżungla Wszyscy polują na wszystkich. Bądź pewien, że i ty jesteś jednym z drapieżników. W sobotę było tutaj to cholerne polowanie. Poruszali się po lesie tak nieudolnie, że spłoszyli moje bażanty. Musiałem potem tropić je przez dwa dni.
- Myślałem, że lubi pan zabijać - powiedział Joby dosadnie. Jastrząb przestał się poruszać, wisiał bez życia. - Ci cholerni myśliwi wcale nie zabijają lisów. Tylko je ścigają, polują. Wcale nie interesuje ich zabijanie. Chcą po prostu ubrać się w swoje łowieckie stroje i jechać na polowanie. Potem zatrzymują się w pubie na szklaneczkę i odstawiają swoje ogary do psiarni. Mówię ci Joby, niech to wszystko cholera... - Przecięli płot przy Długiej Łące - powiedział Joby. - Cliff Morris chce o tym pomówić z Brettonem, ale pewnie tego nie zrobi. - Teraz wszyscy to mięczaki - Rowell zastanowił się przez chwilę i zmienił temat. - Znałem twoją matkę, Joby. Często przychodziła do lasu zbierać zioła. To ja ją wtedy znalazłem... - Och... - Joby poruszył się, a liście zaszeleściły nieprzyjemnie. - Tak, znalazłem ją wtedy - gajowy zbliżył się do Jobiego. - To był mój czarny dzień. Widziałeś ten stary pień dębu, gdzie zginęła? - Nie, nigdy tam nie byłem - odpowiedział i chciał już odejść, odejść stąd jak najdalej, lecz coś go powstrzymało. Stał i słuchał. Błyszczące oczy Rowella zdawały się mówić: "Wysłuchaj mnie do końca i wtedy możesz odejść." - W takim razie pokażę ci to miejsce, jest niedaleko stąd. Trzymał ramię Jobiego swą silną ręką, powstrzymałby go, gdyby ten chciał mu się sprzeciwić. Pójdziesz zobaczyć, nawet jeżeli nie chcesz, chłopcze. Wysłuchasz mnie do końca. - Ten dąb stał nienaruszony dwieście, może trzysta lat. Inne drzewa były niszczone przez pioruny, ale ze starego dębu nie spadł nigdy nawet jeden liść. Tak było do owego fatalnego dnia Wydawało się, że przez te wszystkie lata czekał na twoją matkę, żeby przyszła pod jego konary i tam dokończyła żywota Wieśniacy mówili, że to Bóg ją ukarał za sprowadzenie śmierci na twojego ojca, ale według mnie ona tu przyszła po prostu... Przyszła jakby do swego domu, przyklękła pod starym dębem i pradawne bożki, które przez całe życie wielbiła, zstąpiły by ją zabrać. Nie, nie chcę tego widzieć! Owszem, pójdziesz zobaczyć. - Tamtego dnia stałem i patrzyłem na nią - kontynuował szeptem Rowell. - Była sczerniała, spalona, ale wydawało mi się, że widzi
mnie, wie, że tam jestem. A później, którejś nocy, to wszystko mi się przyśniło, znów stałem nad nią. Ale tym razem Hilda usiadła, spojrzała na mnie i przemówiła. Powiedziała: "Joe, jednego dnia Joby przyjdzie do lasu. Chciałabym, żebyś go wtedy przyprowadził i pokazał to miejsce. To stare drzewo jest moim grobowcem, nie płyta na cmentarzu. W ziemi cmentarnej leży tylko moje stare, zużyte ciało, gnije toczone przez robaki. Zabierz mojego syna pod ten dąb i niech zobaczy to na własne oczy. I jeszcze jedno, Joe. Nie pozwól nigdy nikomu ściąć tego drzewa. Obiecaj mi to." Przyrzekłem i, dzięki Bogu, nikt go dotychczas nie tknął. Więc chodź i zobacz, zapamiętaj, że to właśnie jest grób twojej matki. Nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje. Naprawdę. Czasem wydaje mi się, że słyszę jej szept pytający mnie: "Czy mój syn już przyszedł do lasu?" Wtedy odpowiadam: "Nie. Hildo, jeszcze nie. Czy mam go sprowadzić?" Ale ona zawsze mówi: "Nie, Joe, musisz być cierpliwy. On przyjdzie, na pewno przyjdzie. Wtedy przyprowadź go pod stary dąb." Więc widzisz chłopcze, robię tylko to, o co prosiła mnie twoja matka, a była ona kimś szczególnym. Kiedy zapyta mnie następnym razem, odpowiem jej, że byłeś tu i zobaczyłeś. Niebo pociemniało, szare chmury nadciągały znad wzgórz. Powiał lodowaty, północno-wschodni wiatr, przewiewał robocze ubranie Jobiego, przenikał go zimnem. Wydawało mu się, że w oddali słychać bicie kościelnych dzwonów. Biją tak samo, jak tego dnia, kiedy chowano twoją matkę, Joby. - To tam! - wskazał gajowy przekrzykując wicher. Jego uścisk paraliżował ramię Jobiego. - To sczerniałe drzewo jest równie silne jak kiedyś, chłopcze. Spójrz na grób matki, tutaj przyszli po nią. Gdybyś uważnie posłuchał wiatru, może usłyszałbyś, jak mówi do ciebie, tak jak ja ją czasem słyszę. Niesamowite, jak drzewo mogło urosnąć do takich rozmiarów i nie zostało uszkodzone przez wiatr. Obwód pnia wydawał się tak duży, jak jego chata. To dom twojej matki, Joby; wciąż należy do niej. Poczerniałe konary rozpościerały się, jak szpony legendarnego potwora; czułeś jego potęgę. Dąb miał szkaradnie wykoślawione, czarne korzenie, spalony pień i koronę, a jednak był wciąż żywy. Pomimo to, iż przewrócony na bok gnił w ziemi, miałeś wrażenie, że jest wysoki i potężny. Uświęcone drzewo, którego ani człowiek, ani żywioł nie był w stanie zniszczyć. Czułeś zapach śmierci podobny
do swądu tlącego się ciała i pragnąłeś umrzeć tu natychmiast, złożyć swe kości na jego mocnym pniu. Joby zdał sobie sprawę, że Rowell już nie trzyma go za ramię, lecz stoi z uniżenie schyloną głową, w postaci niemal pobożnej, jakby nie licującej z charakterem strażnika lasu. Wtedy Joby odwrócił się i pobiegł na oślep, nie zważając na gałęzie, które uderzały go jakby złośliwie. Wrzośce chwytały za kolana, raniły go, gdy chciał się uwolnić. "Wracaj chłopcze, matka czeka na ciebie!" Zahaczył stopą o wystający z ziemi korzeń i przez moment świat wokół stał się czarny. Ogarnęły go nieprzeniknione ciemności, w których czaiły się tamte złe stwory, szeptały nienawistnie, zionąc na niego obrzydliwymi oddechami. Walczył z nimi tak długo, aż odeszły. Wtedy znów zrobiło się jasno. Wokół rozpościerała się szara mgła, orzeźwiła go zimna mżawka padająca prosto w twarz. Podniósł się i nasłuchiwał, lecz panowała zupełna cisza, nie zakłócona nawet odgłosami bażantów z rezerwatu Rowella. Rozejrzał się. Dostrzegł mnóstwo zniszczonych paproci i jeżyn. Znów zaczął biec, nie miał odwagi obejrzeć się za siebie. Omijał drzewa, które zdawały się wyrastać mu na drodze. Jesteś zgubiony, nigdy nie opuścisz tego lasu. Był u kresu sił, gdy w pewnej chwili zobaczył zielone pastwisko ze spokojnie pasącymi się na nim owcami ze Sparchmoore. Upadł na miękką, wilgotną trawę, zanurzył w niej palce, by upewnić się, czy jest prawdziwa. Leżał i drżał. Ona jest zła, Joby, mówiłem ci. Joby uniósł głowę, prawie spodziewał się zobaczyć Allego. Nie było nikogo. Ally, chciałbym żebyś nadal był moim przyjacielem, ale Sally Ann sprzeciwia się temu. Chcemy się pobrać, sam więc rozumiesz. Sally Ann urodzi moje dziecko. Przepraszam za to, co ci wtedy zrobiłem. Może się kiedyś zobaczymy i opowiem ci o tym wszystkim. Ona nie jest zła, Ally. Nie jest taka jak moja matka. Po prostu jest... dziwna. Ciemne chmury skryły się za wzgórza i znów zaświeciło słońce. Deszcz padał nadal i Joby zauważył tworzącą się na niebie tęczę. Wstał i otrzepał ubranie. Musi się pośpieszyć i pójść stąd, żeby nie natknąć się na gajowego. Joe Rowell był ostatnią osobą, którą chciałby teraz spotkać. Na samą myśl o tym wzdrygnął się. Chciał zapomnieć o czarnym szkielecie starego dębu. Mówił sobie, że to drzewo
jest martwe, tak jak jego matka. Nie może pozwolić, żeby żyło w jego pamięci. W nocy znów ujawniły się podstępne szepty i szelesty i wydawało się, że cała kolonia szczurów buduje sobie norę obok spiżamianych drzwi. Również na strychu - wszędzie. A niech was diabli, przecież nie żyjecie, nie możecie mnie zranić. Owszem, możemy. Joby wziął gitarę i zaczął grać. Chciał coś zaśpiewać, ale tej nocy jakoś nie miał nastroju, myliły mu się słowa, które pamiętał jeszcze wieczorem. Nic tu nie ma. Zniszczyłem całe zło na strychu. Sally Ann powiedziała, że w spiżami nic nie ma. Ona cię okłamała, Joby. Nie, nie mogłaby mnie okłamać. No cóż, ale my tu jesteśmy. Przecież nas słyszysz. Słyszysz swoją matkę. Tylko jej ciało umarło pod świętym drzewem, duch nadal żyje. Nie oddawaj swej duszy tej czarownicy Sally Ann, ona cię zniszczy. Och, dlaczego nie przyszła dziś Sally Ann? Jest po dziesiątej, już na pewno nie przyjdzie. Zżerały go strach i samotność. Zaczął grać i śpiewać, udało mu się ich chwilowo uciszyć, ale nadal odczuwał ich obecność, ich obrzydliwy smród. Nie miał dość sił, żeby się im oprzeć i wiedzieli o tym doskonale. W takim razie idź do niej, Joby. Nie mogę iść do Sparchmoore w nocy. Usłyszał ich śmiech i kpiny. Podszedł do drzwi spiżami i zaczął walić w nie pięściami. - Zamknijcie się na miłość boską, zamknijcie się! Nawet przez drewniane drzwi czuł ich chłód. Kopał w nie z bezsilną złością. W chwili gdy stał i ciężko dyszał z wysiłku, coś przyszło mu do głowy. Tak, już wie jak ich zniszczyć, jak zniszczyć całą tę chatę, w której wciąż żył duch Hildy Tarrat. O Boże, to wspaniały pomysł, czemu nie pomyślał o tym wcześniej?
Ucichli w chwili, kiedy o tym pomyśli, jakby przestraszeni okrutną wizją. Teraz Joby zaczął się śmiać, a jego śmiech odbijał się echem po całej chacie. Wziął do ręki gitarę. Grał i śpiewał; tym razem melodie przychodziły mu z łatwością. Wiedział, że może zwyciężyć, żałował tylko, że nie ma tu z nim Sally Ann, aby razem mogli święcić ten triumf.
ROZDZIAŁ 16 Czekał, aż zacznie się rozwidniać. Wiedział, że musi ich zaskoczyć. Nie brał nawet pod uwagę tego, że mogłoby mu się nie powieść. Uda się na pewno. Wyszedł przed dom i wziął opartą o ścianę siekierę. W jego rękach jakby ożyła, była silna, gotowa walczyć. Pierwszy cios spadł na stary sosnowy stół. Gdy ujrzał jak mebel rozpada się na kawałki, poczuł się niepokonany. Następnie przyszła kolej na bujane krzesło. Ostrze siekiery ucięło wiszącą lampę i rozbiło szklany klosz. Brzęk rozbijanego szkła dźwięczał mu w uszach jak najpiękniejsza symfonia Nie zważał na krew spływającą z policzka zadraśniętego przez jakiś odłamek. To jego najwspanialsza godzina. Wyobrażał sobie jak jego prześladowcy kulą się ze strachu. "Teraz nadeszła moja kolej!" Omiótł spojrzeniem pokój, zauważył wysłużony stołek, na którym spędził wiele godzin będąc jeszcze dzieckiem. Niegdyś był czarny, teraz wytarta farba ukazywała naturalne drewno brązowo-czarne, łaciate. Kiedy na niego patrzył wydało mu się, że stołek zmienia kształt, staje się parszywym złośliwym kotem z wygiętym grzbietem, spoglądającym na niego bezczelnie. Joby uśmiechnął się do siebie i uniósł siekierę. Odczekał chwilę, chciał zachować ten moment w pamięci. Stołek skulił się w sobie, wiedział co go czeka. Rozrąbał go na pół, odciął mu głowę, potem rzucił się na zegar stojący na kredensie. Twoja mama będzie na ciebie bardzo zła, Joby. Zniszczyłeś jej dom. Wnętrze zegara rozsypało się po podłodze, wtedy zabrał się za kredens. Solidny, dębowy mebel. Zapamiętale walił w niego siekierą, nie bacząc na raniące go drewno. W pewnej chwili masywna struktura zaczęła się rozpadać. Pot zalewał mu czoło i oczy. Jeszcze kilka mocnych uderzeń i dębowy kredens runął na podłogę. Spojrzał na schody. Już nigdy nie będzie po nich chodził. Stanął na trzecim stopniu, stąd mógł dosięgnąć szczytu. Rozwalał stopnie jeden po drugim, jakby palił za sobą most. Na coś takiego
może się zdobyć tylko zwycięzca W każdej sekundzie mogły runąć schody. Raptem zachwiał się niebezpiecznie, chciał chwycić się czegoś, ale nie było nic czego mógłby się przytrzymać. Wydało mu się, że pokój przechyla się na bok, jak mały stateczek zaskoczony przez sztorm. Nie widział dobrze, bo pot zalewał mu oczy. Usłyszał jak siekiera padając, uderza o kamienną podłogę. Ogarnęła go ciemność. Z kątów zaczęły wychodzić cienie. - Twoja mama jest na ciebie zła, Joby. Zniszczyłeś jej dom, ona wie, co jeszcze chcesz zrobić. Nie możesz nas zniszczyć, ale my możemy zniszczyć ciebie. Szepty, szyderczy śmiech. Joby wyciągnął ręce, żeby się zasłonić, ale było za późno. Coś zimnego dotknęło jego twarzy, ciało zaczęły obmacywać lodowate palce. Upłynęło wiele czasu, nim zdołał dojść do siebie. Leżał zmarznięty w ciemnym dole. Pomimo zranionej głowy walczył zaciekle by się podnieść. Czuł się tak, jakby ktoś powoli wbijał mu w oczy ostrza wideł. W ustach miał krew, chciało mu się wymiotować. W skroniach pulsowało, męczył go straszny szum w uszach przypominający nieartykułowane szepty. - Twoja mama jest na ciebie zła, wie co chcesz zrobić. Och, gdyby tu była Sally Ann. - Ona nie jest dobra dla ciebie, Joby. Powinieneś zabić ją któregoś dnia tak jak zabiłeś Timmiego Coopera. Ona cię nienawidzi za to, co zrobiłeś a ja za to, że zabiłeś mego kota. Teraz wszyscy tu jesteśmy. Joby z ogromnym wysiłkiem zdołał otworzyć oczy, wiedział, że musi trzymać je otwarte. Teraz widział to, co naprawdę go otaczało a nie nachodzące go wizje. Boże, już prawie ciemno! Lada chwila na listopadowym niebie zabłyśnie pierwsza gwiazda. - Nie masz żadnej lampy, Joby. Zniszczyłeś ją. Zmusił się, by usiąść. Wirowało mu w głowie. Pozostało niewiele czasu, leżał tu przecież cały dzień. Przespał wszystkie godziny kiedy mógł skończyć to, co zaplanował i odejść stąd. Ale zdąży jeszcze,
jeśli się pośpieszy. Wstał z trudem, zmusił swój umysł do normalnego funkcjonowania. Na polce leżały zapałki, przy kominku walały się całe sterty gazet. Porozbijane kawałki szkła chrzęściły pod butami, kiedy przechodził przez pokój. Rozrzucił gazety, dokładnie tam, gdzie oni zaczęli znów skakać i szeptać. - Twoja mama jest na ciebie zła. Możemy cię zniszczyć. "A ja jestem zły na was i mogę was zniszczyć!" Uformował stos z gazet, na wierzchu położył kawałek drewna. Wyglądało to jak stos pogrzebowy. Tak, to ich pogrzeb. Nie śmiali się już, zrozumieli, co zamierza zrobić i nie mogli go zatrzymać... Musi się udać. Potarł zapałką o draskę. Oderwał się łepek. O Boże! Następna zapaliła się, próbował nie patrzeć na tworzące się wszędzie cienie, miał przed sobą tylko biel porwanych gazet. Przytrzymał ogień aż papier zajął się i buchnął płomieniem. Zamknął oczy pod wpływem rażącego, żółto-pomarańczowego światła. Zakręciło mu się w głowie. Nie, musi wytrzymać jeszcze kilka sekund. Parę drewienek zajęło się od płonących gazet, rozświetliły pokój. Joby słyszał jak jego prześladowcy płaczą ze strachu; zdawali sobie sprawę, że go nie powstrzymają. Teraz już za późno. Pokonałem was. Pokój zaczął się napełniać cierpkim, duszącym dymem. Zaczął kaszleć. Musi stąd natychmiast wyjść, bo spłonie tu razem z nimi. Podszedł do drzwi, lecz zatrzymał się na moment Zobaczył spakowane torby i gitarę. Podniósł je i z trudem otworzył drzwi. - Pokonałem was w końcu, skurwiele. Nie powstrzymałaś mnie matko; teraz już nie masz domu. Odchodzę stąd. Szedł wolnym krokiem przez ogrodową ścieżkę. Minęła euforia i ogarnął go smutek. Przypomniało mu się dzieciństwo. Dopóki żyli rodzice nie było tak źle, właściwie tak samo jak w domu każdego innego chłopca. A teraz odchodzi, pali swą przeszłość. Nie, to nie był zwykły dom, to nora zła! Zło pielęgnowane latami przez matkę, żyło tu do dziś. Ale wszystko się skończyło, zaczynam nowe życie. Żegnaj Hope, żegnaj Sally Ann.
Rozdział 17 Dopiero kiedy znalazł się na szosie, przyszło mu do głowy, że właściwie nie wie dokąd idzie. Zajęty, niemal obsesyjnie, planem zniszczenia chaty, nie myślał o niczym innym. Jeśliby nie stracił przytomności, miałby o wiele więcej czasu, szedłby do miasta w dzień. Zatrzymał się zdesperowany. Miasto było ostatnim miejscem, do którego chciałby się udać o tej porze. W podziemiach i na bocznych ulicach krążyło wciąż pełno różnych typów, nie ma szans na znalezienie teraz w nocy jakiegoś schronienia. Miasto nocą to dżungla, a on byłby łatwą zdobyczą dla dzikich bestii. Jak to powiedział Joe Rowell? "Wszyscy polują na wszystkich, możesz być pewien, że i ty jesteś jednym z drapieżników". Joby zagryzł wargi. Nie miał domu. Nie mógł wrócić, nie miał już dokąd. Oparł się o wysoki wiąz rosnący na poboczu, starał się logicznie pomyśleć. Albo uda się do miasta, albo pozostanie w Hope. Innego wyjścia nie ma. Przypomniał sobie wczorajszy dzień, poczerniały pień dębu. Nie, nie może tu pozostać. Wówczas przypomniał sobie zarośla Sparchmoorre, zwane przez tubylców Spion Kop. Zaledwie kilka akrów, położone na zboczu zielonego pagórka, gdzie rosły posadzone niegdyś świerki i buki mające służyć jako schronienie dla owiec. Teraz nie służyły już pierwotnemu celowi, jedynie Joe Rowell trzymał tam kilka bażantów. Joby nigdy nie był w Spion Kop, ale był pewien, że ta przytulna, zaciszna wysepka jest wymarzonym miejscem na dzisiejszą noc. Poza tym zarośla były wystarczająco daleko od Lasu Hope i jego przerażających tajemnic. Przeszedł przez płot okalający pastwisko dla owiec. Gwiazdy świeciły jasno, oświetlając mu drogę. Pewnie nad ranem będzie mróz. Stado przerażonych owiec zerwało się do ucieczki. Joby słyszał jak biegną po miękkiej trawie. Ciemna noc była dla nich czasem strachu. Ale ty, Joby, nie musisz się jej obawiać, bo zwyciężyłeś zło, zostało unicestwione w swoim własnym piekle. Zastanawiał się, czy mógłby z tego miejsca dostrzec płomienie pochłaniające teraz chatę. Ale wokół były tylko ciemności. Przypomniał sobie, że dom otaczają wysokie sosny. Zresztą to może potrwać jeszcze z godzinę, czy dwie, zanim ogień zajmie dach. Właściwie to wcale nie chciał tego oglądać. Może ktoś zadzwonił po straż pożarną? Nie, to niemożliwe, chodziło przecież o
chatę Tarratów. Pali się dom Jobiego Tarrata. Niech się spali, a on niech spłonie razem z nim, niech upiecze się żywcem, tak jak jeszcze niedawno temu zrobiliby z nim łowcy czarownic. W końcu doszedł do zarośli. Na tle rozgwieżdżonego nieba dojrzał sylwetki drzew. Znajdzie tu ciepłe, wygodne schronienie. Nawet z pewnej odległości lasek zdawał się być przyjacielski, nie wrogi, jak Las Hope. Nie przerażały cię tu ciemności, bo nie ukrywało się tu nic oprócz ciebie. Przerzucił torbę przez płot, prześliznął się na druga stronę. Gitara wydała cichy brzęk, ptaki poruszyły się niespokojnie. Zagłębiał się w zarośla, drzewa rosły tu gęsto. Kolczaste świerki splatały się z giętkimi bukowymi gałęziami tworząc chaszcze prawie nie do przebycia. W niektórych miejscach musiał niemal nurkować i czołgać się. W gęstych gałęziach kryły się na noc ptaki, gdzieś w pobliżu pohukiwała smętnie sowa. Joby Tarrat uciekł z Hope. Pozwólmy mu schronić się wraz z nami. Ukryjmy go. Wreszcie udało mu się dobrnąć do maleńkiej polany. Stykające się w górze korony drzew tworzyły nad nią naturalny dach, chroniły przed deszczem. Mimo chłodnej nocy było tu ciepło i cicho. Joby osunął się na ziemię. Wyciągnął z torby starą pelerynę. Posłuży mu jako prześcieradło. Przykryje się wełnianym płaszczem, będzie wystarczająco ciepło i bezpiecznie. Był bardzo senny. Sowa wciąż pohukiwała, jakby chciała go przywitać. Jak to dobrze, że opuścił Hope. Jutro powędruje do miasta, może nawet dalej. Ale teraz koniecznie musi się trochę przespać. Obudził się raptownie. Od razu doskonale zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Ptaki poruszały się niespokojnie. W powietrzu czuło się niepokój. Było zupełnie ciemno, świt jeszcze nie nadszedł. Nadsłuchiwał. W myślach widział bażanty i leśne gołębie z lękiem lgnące do pni drzew, szpaki skupiały się blisko siebie dla bezpieczeństwa. Sowa pohukiwała ostrzegawczo. Usłyszał trzask suchych gałęzi i zrozumiał, że coś lub ktoś pojawił się w tym małym lasku, wzbudzając niepokój wszystkich stworzeń. Znów przypomniał sobie słowa Rowella: "Wszyscy polują na wszystkich. Bądź pewien, że i ty jesteś jednym z drapieżników." Na moment ogarnęła
go panika, zastanawiał się gorączkowo, czy udałoby mu się wspiąć na drzewo. Po ciemku mogło to być niebezpieczne, zresztą jodłowe gałęzie były zbyt cienkie. Wokół niego wszystko kuliło się ze strachu. Próbował wymyśleć jakieś logiczne wytłumaczenie. "To pewnie grasujący tis zabłąkał się tutaj. Może polował w lasku co noc, z nadzieją, że znajdzie ptaka, który wypadł z gniazda. Takie jest prawo dziczy." Gałęzie znów zaszeleściły. Nadchodził. Jakiś większy ptak, prawdopodobnie bażant, wpadł w panikę i nie zważając na ciemność zerwał się do lotu. Mógł napotkać jakąś przeszkodę, spaść lub nawet zabić się. Tylko przeraźliwy strach mógł spowodować, że zdecydował się na nocny lot. Joby z uporem próbował sobie wmówić, że to tylko lis... "A może to kłusownicy?" Serce zamarło mu na tę myśl. Bezlitosny gang zabijający bażanty ze strzelb z tłumikami. Mogliby obejść się straszliwie z samotnym świadkiem. Przysunął się bliżej do pnia nie zważając na kłujące igły. Nie, gdyby to był gang kłusowników usłyszałby przytępione odgłosy strzałów, widziałby światła pochodni, którymi oświetlali drzewa w poszukiwaniu ptaków. Nagle przyszła mu do głowy straszna myśl, oblał się zimnym potem. 'To ci, których chciał spalić, szepczące, złe chochliki mieszkające w jego chacie. Płomienie nie były w stanie ich zniszczyć, jedynie pozbawiły sanktuarium i wygnały. Czy przyszli tu, żeby się zemścić?" Szelest. Cichy odgłos kroków. "Nie, to nie mogli być oni, chyba że przybrali zwierzęcą postać. To lis, na pewno lis." Słyszał sapiący oddech. Wpatrywał się w ciemność, próbował rozróżnić sylwetki drzew. Jeszcze jeden ptak zerwał się do lotu. I wtedy go zobaczył! Sylwetka była czarniejsza od otaczającej ciemności. Stał po prawej stronie małej polany. Ogromne stworzenie z nastawionymi uszami i błyszczącymi w świetle gwiazd oczami. Joby wiedział, że to nie był lis. To było zbyt duże, zbyt śmiałe. To był wilk! Nagle go rozpoznał. Przypomniał sobie, że gdzieś już widział to zwierzę. Owczarek alzacki, zagorzały strażnik rezerwatu Joego Rowella, wyszkolony do polowania na ludzi w nocnych ciemnościach lasu! Zadrżał ze strachu. Widocznie pies zwęszył jego trop na polu i przyszedł tu za nim. Teraz, zapędziwszy go w ciemny kąt, gotów był rzucić się, rozszarpać go.
Pies spoglądając na Jobiego szczerząc Idy, napinał mięśnie przygotowując się do ataku. Wystarczy jeden sus i dopadnie swoją ofiarę, wbije swe ostre kły w gardło... Joby powiedział cicho: - Dobry piesek... Zabrzmiało to dosyć banalnie. Był zdany na łaskę zwierzęcia, które mogło go zawlec, gdzie tylko chciało, nikt nawet nie usłyszałby jego krzyku. Joe Rowell wyszkolił go do zabijania. Pies poruszył się. Joby uniósł ręce, żeby się zasłonić, spodziewając się ataku. Ale nic się nie wydarzyło, pies wciąż patrzył na niego, teraz jakby inaczej. Joby nie potrafił sobie wytłumaczyć dlaczego pies nie zaatakował, tylko przyglądał się jak bezbronna, przerażona ofiara. Uświadomił sobie, że zmienił się wyraz oczu zwierzęcia, znikła zażartość krwawego myśliwego. A może to tylko sztuczka gwiezdnego światła? Stworzenie cofnęło się o krok i teraz Joby był pewien, że to on wywołał strach w psich oczach. Patrzył nadal na zwierzę, a pies podkulił ogon i uciekł w las. Słychać było, jak przedziera się przez splątane gałęzie. To niesamowite, jak to się stało? Oszołomiony, daremnie szukał odpowiedzi. W lasku znów zapanowała cisza, ptaki powróciły na swoje miejsca. Sowa pohukiwała. Intruz odszedł, przyroda już o nim zapomniała. Ale Joby nie mógł się uspokoić. Dlaczego pies żądny krwi, nagle się przestraszył? Nie wiedział, jak na to odpowiedzieć, ale był pewien, że miało to związek z nim samym. Ta myśl również go zaniepokoiła. Ułożył się w swym legowisku, ale sen już odszedł. Leżał patrząc przez gęste gałęzie w niebo, czeki aż gwiazdy zaczną blednąć, ptaki wyfruną ze swych gniazd w poszukiwaniu pożywienia. Wtedy dopiero będzie mógł stąd odejść. Ale zanim ostatecznie opuści Hope, musi zobaczyć zgliszcza chaty, sczerniałe szczątki zła. Wówczas będzie pewien, że to naprawdę się skończyło, że może rozpocząć nowe życie.
Rozdział 18 Rozwidniało się powoli, jakby niechętnie. Zachmurzone niebo zwiastowało zbliżający się deszcz. Było mgliście. Idealny dzień, żeby podkraść się z powrotem do Hope i zaraz wymknąć się, nie będąc zauważonym przez ciekawskie oczy zza zasłoniętych firanek. Joby zbierał swoje rzeczy; zesztywniały z zimna włożył wełniany płaszcz. Ten mały lasek był przytulny i przyjacielski, zupełnie jak jego mały, własny świat. Można by tu bezpiecznie żyć, zostać pustelnikiem. Nie, to zbyt blisko Hope. Czas już skończyć fantazje i powrócić do rzeczywistości. Do ucieczki. Szedł wolno, niechętnie opuszczał to miejsce - z tego małego raju powracał do świata. Zatrzymał się na łące. Otaczała go szara ściana mgły. Tam, w dole była wioska, mały skrawek zżerany przez swe własne zło. Co pozostało z jego chaty? Jedynie kamienne szczątki, groteskowa ruina z dymem wciąż jeszcze wydobywającym się z jej wnętrza; podłoga zmieniła się w grubą warstwę popiołu... Tak to pewnie wygląda, ale musi to zobaczyć na własne oczy. Wtedy będzie wolny, spokojnie opuści to fatalne miejsce, łaknie ostatnie ogniwo łączące go z przeszłością. Ale jak niemiłego uczucia doznawał na myśl, że musi zbliżyć się do chaty. Czuł się jak więzień powracający do własnej celi. Uciekaj od razu, póki jeszcze jesteś wolny. Nie, muszę tam na chwilę wrócić. Ostatni raz. Usłyszał warkot silnika. Jakiś samochód wyjechał z Hope. Kawki krzyczały ochryple, cała ich kolonia gnieździła się na kościelnej wieży. Spędzały życie na wydziobywaniu zaprawy murarskiej, stąd całkiem uzasadniona była obawa, że iglica może runąć. "Przynajmniej mają jakiś cel w życiu" pomyślał Joby. Przemykał się chyłkiem, w każdej chwili był gotów uskoczyć w rododendrony przy placu kościelnym, gdyby ktoś nadchodził. Twoja mama jest tutaj, Joby. Ciało jej rozpadło się i jedzone jest przez robaki. Ale to nic, ona go już nie potrzebuje. I tak żyje nadal. Ukrył się w krzaku naprzeciw chaty, właśnie tam, gdzie tyle razy czaił się kot pani Clatt i skąd szpiegowała go Sally Ann. Lecz nic nie widział przez gęstą mgłę. Musisz podejść bliżej, Joby, wejdź przynajmniej do ogrodu. Westchnął głęboko. Co robić? Najlepiej pobiec szybko drogą i jak najszybciej opuścić Hope. Nie był jeszcze zdecydowany. "Wcale mi nie zależy, nie chcę widzieć chaty". Nigdy nie zaznasz spokoju, jeśli nie spojrzysz choć raz. Jeden, je-
dyny raz. Przeszedł na drugą stronę drogi. To nieprawdopodobne! Wszystko wyglądało tak, jak zwykle. Ogród i chata... Miał ochotę odsunąć gęstą mgłę, zapewne płatała mu okrutne figle. Podszedł jeszcze bliżej i stanął na małej ścieżce ze śladami kociej krwi. Drzwi były otwarte. Brudne okna gapiły się na niego wielkimi, drwiącymi oczami. Zobacz, Joby Tarrat. Nie, to niemożliwe. Dom jest przecież zwęglony, osmalony dymem, nie ma szyb w oknach. Wciągnął głęboko powietrze. Nie było czuć nawet woni spalenizny. Podszedł jeszcze o krok, gotowy w każdej chwili odwrócić się i uciec. To jakaś sztuczka, ostatnia psota, zanim dosięgnie ich ogień... Spojrzał przez otwarte drzwi w mroczne wnętrze. Nie mógł uwierzyć. Próbował wzrokiem zmienić stertę porozbijanych mebli w kupę popiołu, resztki schodów w tlące się węgle. Spiżarnia wciąż była na swoim miejscu, drzwi do niej były lekko uchylone, obok leżało przewrócone krzesło. Kuchenna podłoga zasłana była połamanymi meblami i potłuczonym szkłem. Na środku czernił się kopiec ogniska z fragmentem dębowego kredensu lekko okopconym przez płomienie. Ognisko było zbyt małe, nawet nie osmoliło sufitu, ani nie pozostawiło dymu. Nadal czuło się ten sam smród wilgoci i zła, wrogość i siłę. Chyba nie spodziewałeś się, że uda ci się nas zniszczyć, Joby? Dlaczego nie wejdziesz i nie spróbujesz jeszcze raz? Podpal kilka gazet... Nie, nie wejdę. Odchodzę stąd. Pójdziemy za tobą. Joby struchlał, zimno uderzyło go z fizyczną niemal siłą, otoczyła go chmura zła dusząc swym straszliwym smrodem. Zdołał jednak przezwyciężyć odrętwienie i rzucił się pędem do furtki. Mignęła mu w zaroślach mała figurka, która zerknęła na niego i zniknęła w gęstym listowiu. Jednak ten moment wystarczył, by rozpoznać tę drobną postać. Orzechowe włosy z postrzępioną grzywką: Ally Goode! To złośliwy mały chłopiec, Joby. Sally Ann jest zła. Strzeż się jej, Joby. Był to prawdziwy dylemat Rozglądał się wokół, ale nic nie do
strzegł przez gęstą mgłę. Ally mógł być tu w pobliżu, a może już odszedł? Joby pośpiesznie ruszył w drogę. Musi odejść natychmiast już na zawsze. Odrodził się w nim optymizm. Sama myśl, że tym razem udało mu się zrzucić z siebie ciążącą na nim klątwę, wywoływała miłe uczucie ulgi i lekkości. Ujrzał jasne światła palące się przy dystrybutorach na stacji Berta Tanninga i poczuł się jak miotany przez sztorm rozbitek, który nagle ujrzał światła latami morskiej. Sally Ann była bardzo niespokojna. Już drugi dzień Joby nie pojawił się w pracy. Siedziała z ojcem w kuchni. Cliff Morris przeżuwając głośno smażony bekon zatopiony był w lekturze wczorajszej gazety powalanej marmoladą. Matka nie zeszła na śniadanie, leżała na górze w swojej sypialni. W chwilach, gdy Cliff przerywał mlaskanie słychać było jej tłumione napady kaszlu. Od wczoraj kaszlała krwią i Sally Ann zrozumiała, że to chyba początek końca. Dlatego nie poszła wczoraj do Jobiego. Ale dziś koniecznie musi się dowiedzieć, co się z nim dzieje. - Czy dziś znów nie ma Jobiego? - już po raz drugi zadała ojcu to pytanie nie otrzymując wyraźnej odpowiedzi. -Hm? - Tato, pytam czy przyszedł dziś Joby? - Nie, nie pokazał się już od wczoraj - odpowiedział Cliff, nie odrywając wzroku od gazety. - Wydaje mi się, że w przyszłym tygodniu cena jajek spadnie o jakieś trzy pensy. - Dlaczego? - Bo rynek zalany jest całą masą tanich jaj holenderskich. Sami podcinamy gałąź, na której siedzimy. - Nie, ja pytam, dlaczego Joby już drugi dzień nie przychodzi do pracy. - Nie wiem. Chyba niezbyt mu odpowiada ciężka praca. No cóż, może się tu już nie pokazywać. Nie potrzebuję faceta, który przychodzi wtedy, kiedy mu się podoba. -Może jest chory... Cliff chrząknął, przewrócił stronę gazety, której róg wyciągnął z miseczki z marmoladą i przy okazji potrącił sól. Zaczął ponownie czytać. - Powiedziałam, że może jest chory; tak jak teraz matka.
- To tylko kaszel. Przejdzie. Najlepiej, żeby poleżała sobie w łóżku. - Ona kaszle krwią, teraz bardzo często co chwilę. - Co ty powiedziałaś? - Powiedziałam, że kaszle krwią. Trzeba będzie wezwać doktora Ovingtona. Zamilkł na chwilę, a potem powiedział niepewnym głosem: - Może pękło jakieś naczynko, kiedy kaszlała. Często się tak zdarza. - Myślę, że to jest coś poważniejszego. Zadzwonię po doktora. - Oczywiście, Sally, zadzwoń. Pójdę do niej na górę, zobaczę jak się czuje. Cliff wstał od stołu z ustami pełnymi bekonu. Sally Ann przyglądała się ojcu z odrazą. Ty egoisto, ty gnojku, nie przyjmiesz do wiadomości, że matka jest ciężko chora, dopóki nie umrze. Zresztą nawet wtedy się nie zasmucisz, bo Sally przygotuje jedzenie, ugotuje, upiecze. Ale zdziwisz się, bo twoja mała Sal nie zamierza się tym zajmować. Wstała od stołu i przeszła do hallu, żeby odszukać w książce numer telefonu do doktora Ovingtona. Gdy wykręcała numer zaczęła myśleć o Jobym. Może też potrzebował lekarza? Od rana była bardzo niespokojna, chyba pójdzie zobaczyć co się z nim dzieje. Dr Ovington miał przyjechać koło południa. Pewnie pojawi się w porze lunchu, lekarze zwykle przychodzą o takiej porze. Pani, która przyjmowała telefon zanotowała, że pani Morris jest w bardzo złym stanie. Zupełnie jej to nie poruszyło, dla niej rak to była rzecz powszednia; nic się nie da zrobić. Kiedy Sally Ann wróciła do kuchni, ojciec schodził akurat z góry. Wciąż jeszcze żuł bekon. - Ona nie wygląda najlepiej, Sal. - Już od tygodni źle wygląda. Wygląda na śmiertelnie chorą, ale to ja musiałam ci o tym powiedzieć, sam byś nawet nie zauważył. Doktor przyjedzie później. - To dobrze. Idę już, bo mam mnóstwo pracy. Jeśliby się pojawił Joby, niech się stąd zabiera, nie potrzebuję takich, którzy mnie olewają Gdy Cliff wyszedł, Sally Ann nałożyła kurtkę. Czy zajrzeć przed wyjściem do matki? Nie, nie ma sensu, to nic nie zmieni, znów mo-
głoby dojść do kłótni. - Nie chcę, by Joby tu przychodził. - Nie ma go tu, matko, nie przychodzi od kilku dni. - Nie wierzę ci. - Ale to prawda. - To twój przyrodni brat, nie zapominaj o tym. Nie możesz wyjść za niego, a jeśli dojdzie między wami do czegoś, to będzie to kazirodztwo. Tak właśnie było wtedy, gdy w myślach skupiła całą swoją moc, żeby doprowadzić matkę do śmierci. Jednak to nie ona ją zabija, to przekleństwo Hildy Tarrat spowodowało, że zachorowała na raka. Wyszła przed dom. Rozejrzała się chcąc sprawdzić, czy nie ma w pobliżu ojca. Usłyszała tylko gdakanie kur - głodnych ptaków czekających na jedzenie. Nigdy nie zapomni tego dnia, kiedy wpadły w szał. Miało to coś wspólnego z Jobym, lecz nie mogła zrozumieć, na czym to mogło polegać. Była zmartwiona, że nie potrafiła w pełni ocenić jego sił. Ale dowie się tego z czasem. Zamierzała dowiedzieć się o nim jeszcze wielu rzeczy. Szła szybkim krokiem w kierunku wioski. Z komina chaty pani Clatt unosiła się smuga dymu - pierwszy znak życia od dłuższego czasu. Pewnie stara wiedźma rozpaczała po stracie ulubionego kota. Pociągnęła nosem. Nawet dym j komina miał nieprzyjemny zapach. Zwolniła kroku, celowo opóźniała zbliżenie się do chaty Jobiego. Coś było nie w porządku, czuła to. Nieprzyjemny, zły zapach, dziwna atmosfera, taka jak w ciemnej spiżami pod schodami. Ale żeby aż tu, na zewnątrz...? Stanęła przy furtce i wytężyła wzrok, ale widoczność była kiepska, zobaczyła jedynie zarys walącej się chaty. Zdawała się być pusta, porzucona. Sally Ann wiedziała, że nie ma tu Jobiego. Jednak wejdzie do środka i zobaczy. Nerwowym krokiem przeszła ścieżkę. Uderzył ją zapach krwi dochodzący z błotnistej grządki, coś, czego kto inny by nie zauważył. Zapięła kurtkę, bo nagle zrobiło się o wiele chłodniej. Drzwi były uchylone, to zły znak. Podeszła jeszcze bliżej, skąd mogła już zobaczyć wnętrze: porozbijane meble, nadpalone gazety, okopcone kawałki starego, dębowego kredensu. Dostrzegła też rozwalone schody, kawałki szkła i leżącą na podłodze siekierę. Wszystko było teraz jasne. - Joby, ty głupcze - syknęła gniewnie. - Myślałeś, że zniszczysz
taką potęgę zła? Uciekłeś, ale nie uda ci się ta ucieczka. Wyszła z chaty i stanęła na ścieżce węsząc w powietrzu, jak polujący zwierz kiedy tropi swą ofiarę. Wiedziała doskonale, którędy poszedł Joby. W myślach widziała przygarbioną postać w zniszczonym wełnianym płaszczu, niosącą swój dobytek, oglądającą się co chwilę za siebie w obawie przed gonitwą. Zawahała się; już chciała podążyć jego śladem, lecz odwróciła się i ruszyła w kierunku Sparchmoore. Musi się teraz zobaczyć z dr Ovingtonem, dowie się jak długo będzie żyła matka. Potem zastanowi się dobrze co zrobić, żeby Joby jej nie uciekł. Nie może jej przecież w ten sposób opuścić, odejść sobie tak, po prostu. Dzisiaj w nocy wytęży swój umysł i znajdzie miejsce jego pobytu, a jutro pójdzie tam. Martwiła się jednak, żeby złe moce z Hope nie odnalazły go wcześniej niż ona.
Rozdział 19 - A więc opuszczasz Hope? - Bert Tanning wiercił się na swym stołku, wygasła w trakcie rozmowy fajka poruszała się w dół i w górę. - Nie mogę powiedzieć, że ci się dziwię, młodzieńcze, bo to jest złe miejsce do życia, a jeszcze gorsze do umierania... Joby uśmiechnął się słysząc ten frazes, który mimo wszystko był prawdą. - Ale panu chyba nie śpieszno stąd odejść, panie Tanning? - Dla mnie jest już za późno - być może uśmiechną! się, ale nie było to pewne ze względu na fajkę. - Przybyłem tutaj już za późno i wydaje mi się, że tu umrę. A dokąd chcesz się udać, chłopcze? - Właściwie nie wiem - Joby postawił swoje bagaże. Musi kupić jakieś ciastka i czekoladę; nic nie jadł tego ranka i może upłynąć wiele godzin, zanim znów będzie mógł coś zjeść. - Żadnych planów, żadnej pracy. Odchodzę stąd, bo, tak jak pan powiedział Hope to złe miejsce. - Chcesz pracę? - powiedział to tak spokojnie, jakby mówił: "Chcesz parę ciastek, chłopcze?" Taki już był Bert Tanning. - Ja... no cóż, będę musiał znaleźć jakąś pracę. - Joby pomyślał, że to może był głupi, starczy dowcip; z tym człowiekiem nigdy nic nie wiadomo. - Miałem zamiar dać ogłoszenie do gazety pod koniec tygodnia. Czas już bym miał kogoś, kto zajmie się dystrybutorami. Ale z ogłoszenia nie wiadomo nigdy, kogo się przyjmie. W dzisiejszych
czasach tylu jest ludzi nieuczciwych. Przydałby mi się ktoś taki jak ty, Joby. Płacę dwa funty na godzinę, sześć dni w tygodniu, a jakbyś chciał, możesz też pracować w niedzielę. - Mówi pan poważnie, panie Tanning? - A czy ja wyglądam na niepoważnego? - stary zachichotał i zaczął czyścić fajkę rozsypując popiół na podłodze. - W każdym razie nie żartuję z takich rzeczy, jak ta. - Porzuciłem moją chatę, nie chcę tam wracać. Miałem nadzieję znaleźć jakieś lokum w mieście. - Za sklepem jest część mieszkalna. Ostatnio mieszkał tam ten mały Irlandczyk, którego przywiozłem na wakacje, dwa lata temu. Może nie jest nadzwyczajna, ale jeśli nie jesteś zbyt wymagający, będzie ci tam wystarczająco wygodnie. Jest łóżko i piecyk elektryczny. Za mieszkanie potrącam 10 funtów z pensji. Możesz się zgodzić lub nie. Jeśli się nie zdecydujesz, dam ogłoszenie. Zastanów się. - Ja... chciałem odejść z Hope - powiedział Joby szeptem. - Nie byłoby sensu, gdybym nie poszedł dalej i pozostał tutaj. - No cóż, to już właściwie nie jest Hope - Bert Tanning przechylił głowę na bok. - Hope leży tam w dole, o dwie mile stąd. To miejsce jest jakby odsunięte. Joby powoli pokiwał głową. Stacja to właściwie nie było już Hope, choć nie była znów tak bardzo oddalona, jakby sobie tego życzył. Wziąwszy pod uwagę, że miałby pensję i mieszkanie, można by przyjąć tę ofertę. - Chyba spróbuję. - To dobrze - Tanning podniósł się ze swego miejsca, z trudem rozprostowując kości. - Więc posada jest twoja. Jeśli nie jadłeś obiadu, to w lodówce masz pierożki z wieprzowiną. Pokażę ci teraz twoje mieszkanko i zaraz możesz zacząć pracę. Joby był oszołomiony. Dopiero uciekał, a ma już pracę i tymczasowy dom.
Pokój mieścił się w murowanej przybudówce, okno wychodziło na główny plac. Na podłodze leżało linoleum, stało łóżko z materacem i piecyk elektryczny. W porównaniu z chatą, były tu luksusowe warunki. Nie trzeba nosić węgla i drewna, wystarczy przycisnąć guzik, żeby zrobiło się ciepło. Światło elektryczne zamiast starej lampy naftowej. Przede wszystkim nie było tu spiżami ani strychu i tego obrzydliwego odom wilgoci i stęchlizny. Całkiem przyzwoite mieszkanko. - Masz tutaj kombinezon - Bert Tanning położył na łóżku komplet jasnoniebieskich drelichów. Mam teraz trochę roboty. Jeśli będziesz mnie potrzebował, to jestem w warsztacie. W kasie są pieniądze, a tam dystrybutor z benzyną. Teraz to należy do ciebie, chłopcze. To nieprawdopodobne, siedział w sklepie na stołku jak Bert Tanning, patrząc przez wielką szybę na zamglony plac. Mgła może opaść lub stać się jeszcze bardziej gęsta, zrobi jak będzie chciała. On też może zrobić, jak chce. Może powinien pójść drogą do miasta...? Ale przecież w każdej chwili może się rozmyślić, jutro, pojutrze. Albo w przyszłym tygodniu czy miesiącu. Do wpół do siódmej tylko dwa samochody podjechały zatankować. Potem przyszedł Bert Tanning i zamknął sklep. Pierwszy pojawił się żółty Datsun, chyba około trzeciej. Kierowca był pewnie kupcem, bo samochód załadowany był jakimiś pudłami. Jechał do Sparchmoore, prawdopodobnie do Brettona. Wtedy Joby uświadomił sobie, że stacja Amoco nie jest jednak zbyt daleko od Hope. W pół godziny później przyjechał niebieski Subaru, Joby od razu rozpoznał przybysza. Charakterystyczny sposób prowadzenia samochodu, niepotrzebne gwałtowne hamowanie. Wiedział kim jest kierowca zanim ten wysiadł z wozu. Zaróżowiona twarz, typowe pośpieszne ruchy. - Dobry Boże, to przecież Joby Tarrat! - na twarzy dr Ovingtona ukazał się chłopięcy uśmiech. Nie miał chyba więcej niż trzydzieści lat, wcześnie zdobył kwalifikacje, ale wybrał pracę na wsi zamiast bardziej prestiżowej kariery w szpitalu. Jego ojciec przeszedł na emeryturę jako okoliczny lekarz ogólny, kontynuował więc tradycję rodzinną. - Wyniosłem się z Hope - Joby nie potrzebował tego wyjaśniać, ale nie wpadło mu nic innego do głowy.
- Wcale ci się nie dziwię - dr Ovington ciaśniej owinął się kożuchem. - To martwe miejsce dla młodego faceta. Nie powiem, żebym szczególnie interesował się Hope, ale muszę kontynuować dzieło seniora Ovingtona. Jak to mówią lepszy diabeł w garści... Joby uśmiechnął się z przymusem, wpatrując się w licznik dystrybutora. Bardzo chciał zadać doktorowi pewne pytanie: Jak umarła Harriet Blake, czy to faktycznie był wylew? Ale wiedział jakiej może się spodziewać odpowiedzi. " Nie mogę rozmawiać na temat pacjentów, powinieneś wiedzieć o tym, Joby." - Chryste Panie, czemu nie wybetonują podwórza w Sparchmoore? dr Ovington spojrzał na swoje zabłocone buty. - Przecież to bagno! - Sparchmoore? - Sparchmoore...Sparchmoore... odbijało mu się echem w głowie. Zabolało go to, jakby dotknął otwartej rany. - Znasz przecież to miejsce, to farma Morrisa. - Ach, tak, jasne - Joby usłyszał swój głos z oddali. Zadrżał z obawy. - Czy ktoś... ktoś tam jest chory? "Boże, nie chcę wiedzieć. Proszę, nie mów mi." - Pani Morris - ton dr Ovingtona był bez wyrazu, bez emocji. Zmienił szybko temat, jakby i tak powiedział już za dużo. "Pilnuj swoich spraw, Joby, to nie twój interes kto gdzie chory." - Myślę, że później mgła opadnie. Chciałbym już być w domu, mam nadzieję, że wieczorem nie będzie już żadnych wizyt. Joby przyglądał się, jak dr Ovington wsiadł do samochodu i odjechał. Próbował sobie przypomnieć, czy sprawdził licznik, czy w ogóle wziął pieniądze. Czy wydał resztę? Ta nazwa wciąż kołatała mu w głowie. Sparchmoore. Ale był pewien jednego - nie uciekł wystarczająco daleko od Hope. Źle spał tej nocy. Może to z powodu nowego otoczenia? Łóżko było twarde. Zerwał się wiatr, dmuchał w ściany małej sypialni, jakby żywił do jej mieszkańca osobistą urazę. Był to wiatr zachodni, wiejący od strony Hope. Nie pozwolimy ci spać spokojnie, Joby, nie uciekłeś dość daleko,
to nie jest miejsce, gdzie mógłbyś się przed nami ukryć. Obudził się przed świtem. Wstał i zjadł śniadanie. O wpół do ósmej pojawił się Bert Tanning i uruchomił dystrybutory. — Jesteś gotów? - zajrzał na moment do sklepu. - Jedyną rzeczą, której potrzebujemy są klienci - parsknął śmiechem, jakby naprawdę nie dbał o to, czy na stacji pojawią się jacyś klienci. Najważniejsze, że oni byli gotowi, klienci mogą ale nie muszą korzystać z ich usług. Od strony Hope wiał ciągle silny wiatr. Mgła opadła. Joby stał i patrzał w kierunku wioski. Widział wzgórze i dolinę, gdzie wśród sosen stała zrujnowana chata, która w jakiś dziwny sposób zdołała się oprzeć płomieniom. A wewnątrz nadal była spiżarnia z wiecznie otwierającymi się drzwiami... Zrobiło mu się nieprzyjemnie, wiedział, że wkrótce będzie musiał opuścić stację Amoco. Może jutro. Zawsze odkłada wszystko do jutra. Tego dnia czas okropnie się dłużył. Bert Tanning nie pojawił się nawet w porze lunchu. Joby słyszał jak postukuje w warsztacie. Trudno było sobie nawet wyobrazić, żeby zrobił coś pośpiesznie. Ten człowiek miał jakiś wewnętrzny spokój. Przez cały dzień przewinęło się tylko pięciu klientów, sami nieznajomi. Szosą przejechał niebieski Subaru dr Ovingtona i pół godziny później wracał już do miasta, nie zatrzymując się na stacji. Pewnie był w Sparchmoore; już drugi dzień pod rząd. Amy Morris musi być bardzo chora. Joby starał się o tym nie myśleć, ale było to silniejsze od niego. Bez przerwy spoglądał na wzgórze i myślał o Sally Ann. Chciałbym, żeby tu była. Nie, nie chcę jej nawet widzieć, przecież przekreśliłem całą przeszłość. Nie odszedłeś dość daleko, nie możesz odejść. Zapadł zmrok. Plac otaczający stację był jasno oświetlonym miejscem - wyspa światła pośród ciemności. Dzień był długi, minął właściwie bez sensu, z wyjątkiem tego, że zarobił trochę pieniędzy i miał dach nad głową. Joby zdał sobie sprawę, jak muszą czuć się ludzie w mieście. A może oni nie zwracali na to uwagi? Spojrzał na zegarek. Co to Bert Tanning powiedział wczoraj o ludziach, którzy wciąż patrzą na zegarek... ? "Ci ludzie mają samobójcze tendencje." Joby zadrżał. "Patrzą na zegarek i czekają na śmierć; w końcu są już tak znudzeni, że
chcieliby przyspieszyć kres swojego życia." Boże, ten staruszek ma chorobliwe poczucie humoru. W pewnej chwili Joby zobaczył dziewczynę. Szła od strony Hope - szczupła postać w zielonej kurtce z kapturem na głowie. Zauważył ją nim doszła do oświetlonej stacji. Zastanawiał się, co może robić tu sama o zmroku. Może jakaś turystka? Ale to przecież nie sezon. Pewnie zepsuł się jej samochód i idzie na stację po mechanika. Spostrzegł jak idąc, porusza biodrami; wyrwało go to z odrętwienia. Ciaiki przebiegły mu po plecach. Nie uciekłeś dość daleko, Joby. Siedział na stołku przy kasie, kiedy weszła do sklepu. Dzwonek u drzwi oznajmił jej przybycie. Jestem tu Joby. Chyba nie myślałeś, że nie przyjdę? Patrzył na dziewczynę i próbował się uśmiechnąć. Spoglądał przepraszająco w jej zielone oczy. Nie chciałem uciec od ciebie, Sally Ann. Zatrzymałem się tutaj, żebyś mogła mnie łatwo znaleźć. - Cześć Joby - powiedziała to tak, jakby pracował w Sparchmoore i spotkał ją na podwórzu. Wiedziałam że tu będziesz Joby, więc przyszłam. Nie wrócę do Hope, Sally Ann, nigdy. - Czy to dr Ovington powiedział ci, że tu pracuję? - uśmiechnął się. Oczywiście tak musiało być. Zgadnij Sally Ann, kogo dziś widziałem na stacji Amoco? - Nie - był pewien, że kłamie. - Po prostu wiedziałam. Zostawiłam wszystko i przyszłam do ciebie. Ja też nie wracam do Hope, Joby. - Próbowałem spalić chatę - wyrzucił to z siebie jak przy spowiedzi, jak uczniak przyznający się do winy w nadziei, że dostanie mniejszą karę. - Ale... ogień wygasł. Okłamałaś mnie Sally Ann, w spiżami jednak coś było i wygasiło ogień. - Przepraszam - zacisnęła usta. - Powiedziałam tak, bo nie chciałam jeszcze bardziej cię przerażać. Miałam nadzieję, że może z czasem oboje odejdziemy. I tak się stało... Okłamałaś mnie. Nadal był zły, lecz gniew mijał. - Mam tu tymczasową pracę - powiedział. - Ale wynoszę się stąd jutro, może pojutrze. Tu jednak nie jest wystarczająco daleko od Hope. - Ja też odeszłam.
- Dokąd zamierzasz iść, Sally Ann? - Na razie stoję tutaj, obok ciebie - uśmiechnęła się lekko, a zielone oczy znów zdawały się przewiercać jego umysł. - Wiedziałeś, że przyjdę, prawda Joby? - Tak - wiedział od początku, że się tu pojawi. To nie był dobry pomysł, że się tu zatrzymał, na stacji Amoco. W gruncie rzeczy to był bardzo zły pomysł. - Ale nie możesz tu zostać... Tanning nie byłby z tego zadowolony. - Jeśliby o tym wiedział. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jeśli nie będzie wiedział, że jestem w twoim pokoju, to chyba nic mi nie zrobi, czy nie tak? Chyba nie przychodzi w nocy i nie sprawdza twego łóżka? - Nie - przyznał Joby. Wyjrzał na zewnątrz. Najchętniej rzuciłby to wszystko i uciekł. Ale to może niepotrzebne? - Gdyby się dowiedział, wyrzuciłby mnie z pracy. Zaśmiała się nieprzyjemnie. - Skoro chcesz stąd odejść jutro lub pojutrze, to chyba nie zrobiłoby ci różnicy, gdyby cię wyrzucił?
Na wszystko miała odpowiedź. Musiał poddać się jej decyzji. Spróbował jeszcze zapytać: - A co z twoimi rodzicami, oszaleją chyba z niepokoju? Twoja matka jest przecież chora, to może jej zaszkodzić. - Jest umierająca - powiedziała Sally Ann bez cienia emocji, po prostu stwierdziła fakt. - Był u niej dr Ovington. Powiedział, że to już koniec. Matka nie chce iść do szpitala, choć tam są specjaliści. Poddała się, chce umrzeć. Ale nie ma żadnych skrupułów, żeby powiedzieć mi, jak mnie nienawidzi. Dosłownie pluje nienawiścią. - Na pewno tak nie myśli, to wina choroby. - Owszem, ona tak myśli. Nawet przyznała się ojcu, że jestem bękartem. Joby przełknął ślinę. - To plotka z Hope. Tak samo wstrętna i złośliwa jak setki innych. - To prawda - wyprostowała się z dumą. - Moja matka miała tuzin facetów, może nawet więcej. Jest zwykłą, plugawą dziwką, za to jej nienawidzę. Ale chyba jeszcze bardziej nienawidzę ojca, bo właśnie przez niego matka tak się prowadziła. Gdyby wykazał choć cień zainteresowania, nie musiałaby się oglądać za innymi mężczyznami. Po odejściu dr Ovingtona zeszła na dół do kuchni. Zaczęła szydzić z ojca, mówiła takie rzeczy, że... Wpadł w szał, uderzył ją w twarz. Joby zbladł. Sam prawie poczuł to uderzenie. Wezbrał w nim gniew na Cliffa Morrisa. - Skurwysyn... - wycedził przez zaciśnięte zęby. - To prawda - odrzuciła głowę z uśmiechem. - Uderzył ją, aż upadła na podłogę. Krew płynęła jej z nosa, kaszlała. Odwróciła się wtedy do mnie i zupełnie oszalała; nigdy przedtem nie widziałam matki w takim stanie. Była taka obca, przeklinała. "Sypiasz z tym czarownikiem", wrzeszczała, "nie kłam, że tak nie jest, bo wiem o tym doskonale. Nie chcę go tu więcej widzieć. Jeśli nadal będziesz się z nim spotykała to zamknę cię w domu, słyszycie, co powiedziałam?" Wtedy ojciec podszedł do niej i powiedział, że jesteś mordercą-psychopatą, którego powinno się zamknąć, że zamordowałeś Timmiego Coopera i Harriet Blake. Używałeś czarnej magii twojej matki, więc nikt nie mógł ci niczego udowodnić. Powiedział też, że cię zabije, jeśli pojawisz się w Sparchmoore. Serce waliło mu jak oszalałe. Ale stał i słuchał. Sally Ann przysunęła się bliżej, czuł jej świeży oddech.
- Więc uciekłam - zniżyła głos. - Po prostu odeszłam, zostawiając matkę i ojca. Ale potem zdarzyło się coś jeszcze... - Co takiego?! - Joby chwycił się lady. - Co się stało, Sally Ann? - Znów zdarzyło się z kurami to, co wtedy. Nawet przez moment myślałam, że ty tam jesteś, bo kury dosłownie oszalały. To było straszne, potworny hałas. Chciałam uciec, ale poszłam do kurników sprawdzić, czy cię tam nie ma. Żebyś to widział, Joby! Zabiło się mnóstwo kur, to był przerażający widok. Uciekłam, ale wciąż słyszałam ten piekielny zgiełk. Myślałam, że lecą za mną, że chcą mnie zadziobać na śmierć. Joby poczuł ulgę. Jeśli kury wpadły znów w szał, a jego tam nie było, to znaczy, że wtedy nie miał z tym nic wspólnego. - Może to jakaś choroba? Albo faktycznie kręci się tam jakiś tchórz. - Nie wiem - Sally Ann przymknęła oczy. - Ale już nigdy nie chcę widzieć czegoś takiego. Ścisnął lekko jej rękę. Nie mogła wrócić do Sparchmoore, to oczywiste. Potrzebowała go. Nie może jej tak zostawić, jest przecież sama. Czuł, że cała drży. - Posłuchaj - Joby spojrzał na ścienny zegar. Było dwanaście po szóstej. Tanning przyjdzie tu za kilka minut zamknąć interes. Idź teraz do mego pokoju. Możesz włączyć piecyk, ale nie zapalaj światła. Przyjdę, jak tylko Tanning sobie pójdzie. Ścisnęła rękę Jobiego i poszła. Zobaczył jak idąc kołysze biodrami. Nic nie mogło jej w tym przeszkodzić. Spojrzał przez szybę na ciemność ponad światłami stacji, na czarną zasłonę mroku oddzielającą go od Hope. W głowie rozbrzmiewały mu różne dźwięki, głos Allego próbował przekrzyczeć inne głosy. Ona jest zła, Joby. Ostrzegałem cię, ale nie zważałeś na moje przestrogi. To ona sprawiła, że zabiłeś Timmiego Coopera. Nie! Znów miał przed oczami tamten fatalny dzień, czuł zapach świeżo ściętych gałęzi, w ręku trzymał sierp. Nie, nie teraz! Ale nie mógł tego powstrzymać. Zobaczył siebie jakby z lotu pta-kaf silne, młode mięśnie, wyślizgujący się ze spoconej dłoni sierp zabłysł w jesiennym słońcu. Rozpaczliwie chciał go pochwycić, krzyczał bezgłośnie, żeby narzędzie wróciło i zabiło raczej jego.
Krew, krzyki: To go zabiłeś Joby Tarrat, nie mogłeś się powstrzymać. Jesteś mordercą i nawet o tym nie wiesz. Schizofrenik! Nie, proszę, nie! W drzwiach ukazała się twarz Berta Tanninga. - Wszystko w porządku, Joby? - Tak... tak, panie Tanning. Tak się jakoś rozmarzyłem. - Nocne marzenia, jakby mnie kto pytał - wyjął z ust fajkę rozsypując popiół na schodach. - To niedobrze, że wciąż jesteś sam. Kiedy byłem w twoim wieku każdego wieczora szedłem do miasta i wracałem, gdy wstawały ptaki. Musisz też kiedyś spróbować. - Może - Joby uśmiechnął się z wysiłkiem. Wreszcie Bert Tanning powiedział "dobranoc" i znikł w ciemnościach. Joby odetchnął. Za tymi zielonymi drzwiami czekała na niego dziewczyna, o której wciąż marzył. Zebrał całą odwagę, żeby do niej wejść.
Rozdział 20 Sally Ann stała znów przed chatą Jobiego. Przyszła tu zaraz po odejściu dr Ovingtona i po tej straszliwej awanturze, kiedy ojciec bił i kopi matkę. A potem ta historia z kurami. Jeszcze słyszała ich oszalałe gdakanie. Stała od kilku godzin przed tą walącą się budą, bojąc się wejść do środka. Czekała. Zajrzała do przez szparę w niedomkniętych drzwiach, zobaczyła porozbijane meble, czuła zapach przypalonego drewna. Zrobiło się zimno. Wiedziała, że zło przebywa tu nadal. Z chaty emanowała wrogość, ciągle ta sama od czasu, kiedy mieszkała tu Hilda Tarrat. Joby próbował to zniszczyć, ale bezskutecznie. Teraz ona, Sally Ann, kierowała przeciw nim swoją moc. Wiedzieli o tym, szeptali do niej z nienawiścią. Byli źli, że wtedy w spiżami nie udało im się wciągnąć tej dziewczyny w piekielną czeluść. - Wejdź Sally Ann. Tym razem nam nie umkniesz, chcemy cię mieć. Rozpostarła ramiona i przybliżyła sie o krok. Wiedzieli, że posiada równą im moc. Doprowadzili do tego, że Joby uciekł, ale ona dokończy rozpoczęte przez niego przedsięwzięcie. Śmiertelny chłód i przenikliwa, wstrętna woń zła. Nie było czasu do stracenia. Ostrożnie wśliznęła się do środka. Musiała odczekać chwilę, żeby
oczy przyzwyczaiły się do mroku. Joby przed odejściem wpadł w furię, to było widać. Ale musiał się również bać, bo opuścił dom nie czekając, aż pożar zacznie wszystko na dobre pochłaniać. Drzwi spiżami były otwarte na oścież. W ten sposób demonstrowali swą potęgę. Słyszała szepty, nieśmiałe pomruki, które w miarę zapadania zmroku stawały się coraz głośniejsze. Czas naglił. Ale Sally Ann była silniejsza od Jobiego. Rozejrzała się, znalazła porzucone pudełko zapałek i plik gazet przy piecu. Jedno i drugie było wilgotne. Zaczęła skręcać stronice, rolowała z nich długie zwoje, tak jak uczyła ją tego matka. To był sposób na rozpalenie ognia. Ułożyła papierowe zwoje na krzyż, na wierzchu umieściła kilka cienkich kawałków drewna. Szepty wzmagały się. Próbowała je ignorować. Zebrała wszystkie kawałki drewna, jakie udało się jej znaleźć, większe kloce ciągnęła po podłodze. Już prawie gotowe. Zapałki były wilgotne, zapalały się i zaraz gasły. Zapaliła kolejną, osłoniła płomień rękoma. Czekała, aż dobrze się rozpali. Wciąż osłaniając ręką, przeniosła ogień do zmiętych gazet Płomień zaczął przygasać, ale utrzymał się zajaśniał pionowym, pomarańczowym językiem. Tym razem uda się. Ale musi zaczekać, żeby mieć pewność. Joby uciekł zbyt wcześnie, dlatego mu się nie udało. Czarcie nasienie! Powiało lodowatym chłodem. Sally Ann starała się myśleć, że to z powodu otwartych drzwi. Ogień zgasł, papier ledwo tlił się w ciemności. Zrobiło się znów ciemno, ogarnął ją strach. Nie spalisz naszego domu! Wiedziała, że musi wygrać. Tak jak wtedy w spiżami, przywoływała wszystkie swoje siły. Koncentrowała umysł mimo to, że zaczęli ją nieprzyzwoicie dotykać. Utkwiła wzrok w tlącym się papierze. Zapal się! Rozkazuję ci zapłonąć, niech ten zimny wiatr roznieci ogień!
Gazeta żarzyła się czerwono. Sally Ann znów poczuła zimny uścisk. Starała się na to nie zważać i skupić wszystkie swoje myśli na tym kawałku papieru, nakazując mu rozpalić się płomieniem. Raptem wystrzelił przed nią słup ognia, oślepił ją swym blaskiem. Papier zapalił się lekko trzaskając. Udało się! Jej zachrypły szept spowodował, że znów zabłysnął ogień! Niszczycielski ogień. Drewno trzaskało, iskry sypały się wokół. Teraz zajmowały już większe kawałki drewna, nawet nieustępliwe dębowe szczątki. Nic już nie powstrzyma płomieni! Sally Ann zaśmiała się wpatrzona w gorące światło ognia Ogień z piekła. Ale z mojego piekła nie waszego. Cienie zmniejszały się, dochodziły jej nienawistne odgłosy. Będą musieli odejść, ich siedziba zajęta została przez nieugiętego wroga. Chłodne palce nie błądziły już po ciele Sally Ann. Jej oczy płonęły jak dwie zielone pochodnie. Pali się... pali... pali... Teraz, kiedy było już po wszystkim, poczuła się zupełnie wykończona. Ze zdrętwiałym ciałem i umysłem, poruszała się niespokojnie, wdała Jobiego, żeby opowiedzieć mu o wszystkim. Oznajmić, że udało jej się to, czego on nie dokonał. Było strasznie gorąco, ciepły powiew grzał jak letnie słońce. Uśmiechnęła się do siebie, bo nie było już sposobu, żeby płomienie zgasły zanim zrównają chatę z ziemią. Usłyszała jakąś eksplozję, głuche uderzenie. Łóżko, na którym leżała, drżało i trzęsło się. I wciąż było tak gorąco. - Sally Ann, obudź się. Pożar! Przez głęboki sen rozpoznała głos Jobiego, trząsł nią, ażeby się obudziła. Oczywiście, że jest pożar, to ja go roznieciłam. Teraz chata na pewno spłonie. Ale jestem taka zmęczona Proszę, pozwól mi spać. - Na miłość boską, obudź się! Otworzyła oczy, zobaczyła mały, ubogo umeblowany pokój. Ściany migotały, jak klisza z początkiem starego filmu. - Sally Ann, stacja płonie! Joby klęczał nad nią, krzyczał i panikował. - Nie, to chata. Wznieciłam pożar na nowo. Ja... O Boże, to jednak stacja. Rozległ się jeszcze jeden wybuch, tym
razem głośniejszy. Małe okienko z brzękiem rozprysnęło się na betonie, do pokoju zaczął się wdzierać gryzący swąd palonej gumy. Joby pośpiesznie pomagał jej się ubierać. - Szybko, nie mamy czasu. Wyjdziemy tylnym wyjściem. Wybuchają pompy z benzyną! Następny wybuch. Wszystko pospadało ze sklepowych półek rozbijając się i tocząc po podłodze. Było potwornie gorąco, płomienie palącej się benzyny rozprzestrzeniały się, zanim jeszcze można było je zobaczyć. Joby pociągnął Sally Ann za rękę, chwycił stojącą przy drzwiach gitarę. Muszą uciec przez sklep, żeby uchronić się przed ogniem. Wyleciała szyba sklepowa, do wnętrza wtargnął czarny dym. Wstrzymując oddech Joby otworzył tylne drzwi. Wtedy zobaczył Berta Tanninga. W innych okolicznościach stanowiłby komiczny widok, ubrany w koszulę i kalesony, w starych trzewikach na nogach i z nieodłączną fajką w zębach. Wyglądał żałośnie i bezbronnie, kiedy starał się dociec przyczyny pożaru, zaciskając ze złości pięści. Sally Ann i Joby skryli się w bezpiecznym miejscu, martwili się, by Bert Tanning nie próbował gasić ognia w desperacji, widząc jak płomienie pochłaniają jego małe imperium. Powstrzymał się jednak, stał i przeklinał pod nosem dziko gestykulując. Lecz pomimo to, wciąż trzymał w ustach fajkę. Bez niej nie byłby Bertem Tanningiem. Płonął cały dziedziniec, dystrybutory wyleciały w powietrze. Płynny ogień wdarł się do sklepu niszcząc wszystko wokół. Azbest eksplodował jak wystrzał armatni, dach sklepu runął, rozpadła się ceglana przybudówka. Ogień dotarł również do hali napraw samochodów i ściany jej zawaliły się z metalicznym hukiem. Wzmagający się wiatr, wiejący z Hope, wciąż podsycał ogień, jakby chciał skierować płomienie na drogę wiodącą do miasta i zniszczyć ją. Czające się w wiosce odwieczne zło mściło się teraz jak oszalałe. Minęło dwadzieścia minut, zanim na miejsce pożaru przybył pierwszy wóz straży pożarnej. Jego migające niebieskie światełko było znikome wobec miotającego się potwora, z którym miało stoczyć walkę. Zaparkowali samochód przy drodze i zaczęli wyładowywać ciężkie, gumowe węże, żeby je podłączyć do hydrantu. Wytrysnął strumień białej piany, lecz był tak samo bezskuteczny jak przekleństwo Berta Tanninga. Nadjechały dwa kolejne wozy i samochód policyjny. Na tle płomieni poruszały się cienie postaci, przypominające marionetki.
Joby zastanawiał się, która może być godzina, nie zdawał sobie sprawy jak długo może już trwać pożar. Czarny dym zasłaniał jasne niebo, sięgał niemal do miasta. Stali bezczynnie i przyglądali się, nie mieli dokąd pójść. Pożar został opanowany, ale jeszcze nie ugaszony, pomimo przybywania nowych posiłków strażaków. Dopiero późnym popołudniem zdołano zdławić płomienie, które obróciły się w grubą warstwę popiołu. Przyjechał ambulans, żeby zabrać rannego strażaka. Nikt nie wiedział, czy jeszcze żyje. Sally Ann opierała się ciężko o ramię Jobiego. Oczy miała zamknięte, prawie spała. Była wycieńczona. Zużyła całą swoją energię, by wzniecić pożar we śnie, który okazał się być jawą. Zło, które próbowała spalić w chacie Jobiego, przyszło tutaj za nią i zemściło się. Gdyby nie Joby, spłonęłaby śpiąc bezbronnie, gdy ogień wdarł się do sklepu. Upiekłaby się w tym potwornym piekle, od którego udało jej się wtedy uciec. Stwory w chacie Jobiego mściły się. Nawet niszczące płomienie nie zdołały ich zatracić. Nikt nie był w stanie zniszczyć Piekła samego w sobie, ani człowiek, ani maszyna. Joby zobaczył idącego w ich kierunku Tanninga. Rozpoznał tę czarną postać jedynie dzięki fajce. - Widziałeś jak się to zaczęło? - zapytał prawie oskarżycielsko. - Nie - Joby potrząsnął głową. - My... ja spałem. - Co to za dziewczyna? - Tanning patrzył badawczo. Jego szeroko otwarte, zaczerwienione oczy przypominały Jobiemu oczy żaby. - To moja przyjaciółka z Hope. Oczy Tanninga zwęziły się. Nic dobrego nie mogło pochodzić z Hope. - Czy ona była tam z tobą? - Tak. Sam pan mówił, że powinienem sobie kogoś wziąć. Wziąłem też pana za słowo - odpowiedział Joby i zastanowił się, czy nie posunął sią zbyt daleko. - Widzę właśnie - Tanning westchnął głęboko. - Niemniej jednak policja będzie chciała z wami porozmawiać, więc nie odchodźcie. - Nawet nie mamy dokąd - powiedział Joby. Nie mamy ani pracy ani dachu nad głową. - Będziemy tu w pobliżu, panie Tanning. Patrzyli jak odchodził w kierunku strażaków. - On chyba podejrzewa, że to ja roznieciłem pożar - powiedział Joby do Sally Ann. - Tak, jak wszyscy myślą, że to ja zabiłem Harriet
Blake. - Wiem, że tego nie zrobiłeś. - Coś jednak musiało go spowodować - Joby przyglądał się uważnie Sally Ann, gdy mówił: - Kiedy dojrzałem płomienie i zacząłem cię budzić, a nie było to takie łatwe, ty mówiłaś coś w rodzaju... że wznieciłaś na nowo pożar w mojej chacie. - Ja... chyba coś mi się śniło - Sally Ann zesztywniała. Joby poczuł to i wypuścił jej rękę ze swojej. - Ja nie wiem, nie pamiętam. To zresztą nie ma znaczenia. - Być może - odrzekł Joby. Łomotało mu w skroniach. Tamtego dnia... Nie, nie chcę nawet o tym myśleć. - Pomyśl. Coś spowodowało, że wypuściłeś sierp. Pożar... Sally Ann mówiła o pożarze, kiedy się obudziła. A przecież była tak głęboko uśpiona, że musiał nią potrząsać, żeby się zbudziła. To byłoby logiczne wytłumaczenie pożaru. A może nie?
Raptem poczuł chłód. Usłyszał nieśmiały głos Allego: - Ona jest zł a, Joby. Nie wierzysz mi, więc nie będę ci już tego powtarzał. - Będą nas przesłuchiwali - powiedział cicho. - Wielkie rzeczy! - odpowiedziała nadąsana. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna, okropna myśl. Te śmierci... on sam... jeśli to jakaś niezwykła moc, to może się ona jeszcze powtórzyć. Był blady i roztrzęsiony, kiedy dwóch umundurowanych policjantów zaczęło zbliżać się w ich kierunku.
Księga Druga ZŁO
Rozdział 21 Joby zdawał sobie sprawę, że wszystkie twarze w małej i tłumnej sali skierowane były w jego stronę. Przyglądali się i słuchali śpiewanych przez niego utworów. Czuł się zażenowany widząc ich urzeczenie, nie był do tego przyzwyczajony. To trochę tak jak we śnie, kiedy unosisz się pod sufit i spoglądasz na wszystkich z góry wiedząc, że nie mogą cię nawet dotknąć. Z trudem opanował chęć ucieczki. Musi przezwyciężyć nowy rodzaj strachu: tremę. Mówił sobie, że to tylko pub na bocznej ulicy, że ci ludzie sami prosili go, żeby zaśpiewał. A gdzieś z tylu Sally Ann przyglądała mu się tak jak wszyscy. Gdyby nie ona nigdy by tu nie przyszedł. - Zaśpiewam teraz piosenkę, którą sam kiedyś napisałem - powiedział do trzeszczącego mikrofonu. "Nurt ponad progiem wzbiera, Powierzchnia wody lśni. Rzeka wciąż płynąc, zabiera Wspomnienia minionych dni" Ustał nawet ruch przy barze, klienci zapomnieli o drinkach, wszy-
scy słuchali. Na sali panowała absolutna cisza. Ivy Stanton stała trzymając ścierkę na kuflu, który zaczęła wycierać kilka minut temu. Jeden z klientów zamówił kufel Guinnessa, ale zdawał się zapomnieć o swym zamówieniu, podobnie jak Ivy. Na barze leżał zgnieciony banknot. Ivy miała 27 lat i nieudane małżeństwo za sobą. Obecnie sypiała z wieloma facetami, którzy byli jej regularnymi klientami i nie narzekała na to zajęcie. W każdym razie tak to sobie tłumaczyła, kiedy nurtowały ją wyrzuty sumienia, co zresztą nie zdarzało się często. Była niska i szczupła, włosy miała zbyt jasne, by mogły uchodzić za naturalny blond. "Mężczyźni wolą blondynki." Lecz rzadko spotykało się w Acom prawdziwych mężczyzn. A więc faceci wolą blondynki. Figurę miała całkiem znośną, w sumie wyglądała nie najgorzej. Zawsze powtarzała sobie, że jeśli się czegoś nie ma, trzeba się o to postarać. Tak właśnie było z włosami. Musiała być atrakcyjna dla swoich klientów. Pracę miała dobrą, była w zażyłych stosunkach zarówno z przychodzącymi klientami jak i z właścicielem pubu Vivem Rollattem. Szef wziął ją parę razy, nie mogła na niego narzekać, byle nie dowiedziała się o tym jego żona. Wtedy Ivy musiałaby stanąć w kolejce po zasiłek dla bezrobotnych. Ten młody facet dzisiaj robił na niej duże wrażenie. Nie mogła sobie przypomnieć jak się nazywa, ale patrzyła oczarowana i próbowała go sobie wyobrazić nagiego. Był duży i silny, lubiła takich. Uśmiechnęła się lubieżnie w myślach. Wyglądał niewinnie, to chyba jeden z tych staromodnych dobrze ułożonych chłopców, z jakimi zwykła się zadawać jako nastolatka. Zwykle trzymali się z dala od dziewcząt i byli cholernie niedoświadczeni. Ivy swym praktycznym okiem dostrzegła dziewczynę, która siedziała z tyłu przy drzwiach. Przyszła z tym młodym facetem, to jego przyjaciółka. Wyglądała na hipiskę. Ivy zauważyła w oczach dziewczyny coś osobliwego, intrygujący był sposób w jaki je mrużyła wpatrując się w śpiewającego, jakaś
niesamowita koncentracja. Trudno było powiedzieć, czy go kochała, czy nienawidziła Ivy spojrzała na chłopaka. Był wyraźnie zdenerwowany, wydawało się, że szuka poparcia u publiczności. Przyjęto go dobrze, miał bowiem wdzięk i osobowość, ale czuło się, że jest początkujący. Głos nie był jeszcze dostatecznie wyszkolony, lecz jego jakość wróżyła mu dobrą przyszłość. Ivy postanowiła że poprosi Viva, żeby ponownie zamówił jego występ, chciała go lepiej poznać. Jakiś niski nieznany mężczyzna wśliznął się na salę, lecz nie podszedł do baru tylko stanął zasłuchany. Prawdopodobnie przechodząc ulicą usłyszał śpiew i to go skłoniło, żeby wejść do środka Za chwilę drzwi znów się otworzyły, tym razem weszły dwie dziewczyny. Ivy odczuła zazdrość, choć nigdy przedtem ich nie widziała "Poranek wabił swą urodą Na trawie lśniły krople rosy Śpiew ptaków niósł się ponad lasem Gdy wędrowałem kiedyś z tobą" Ivy wzdrygnęła się, prawie upuściła kufel. Dziewczyna, która przyszła ze śpiewakiem spojrzała na nią i nie było to spojrzenie przypadkowe. Jej zielone oczy, które płonęły nienawiścią, uderzyły Ivy jak niewidzialna siła Wiem, o czym myślisz, ty zdziro. "Nie, naprawdę tak nie myślę." Próbowała ukryć swą winę, ale bezskutecznie. Kłamiesz! On jest mój! Raptem kufel wyśliznął się z palców Ivy, zupełnie, jakby ożył. Potoczył się i roztrzaskał na wyłożonej płytkami podłodze. Rozpadł się na tysiąc maleńkich kawałków. Ivy zmieszana poczuła, że się czerwieni, choć zdarzało się jej to bardzo rzadko. Rozejrzała się po sali, lecz nikt nie zwrócił uwagi na hałas. Ivy wciąż czuła na sobie niesamowity wzrok dziewczyny, jej spojrzenie spowodowało, że cofnęła się do tyłu i uderzyła w półkę z trunkami. Butelki zabrzęczały. Ty wstrętna dziwko, odczep się od mojego faceta! Ivy zakręciło się w głowie. Ta dziewczyna raniła ją, paliła wzrokiem. Chciała odwrócić głowę, lecz nie mogła. Zjadliwe słowa dziewczyny chłostały ją aż do bólu. Nędzny wycieruchu, jak śmiesz tak sprośnie myśleć o moim chło-
paku. "Nie, proszę... Ja go wcale nie chcę." Na sekundę wszystko wokół stało się czarne, Ivy miała uczucie, jakby unosiła się w przestrzeni, jakby była bezwładna. Gdy świadomość wróciła, spostrzegła, że leży na podłodze. Czuła przenikliwy ból, dostała mdłości. Kiedy ponownie otworzyła oczy zobaczyła purpurową krew, której strużki spływały po śliskiej posadzce. Wpatrywała się w nie i nie mogła uwierzyć, że to jej krew, to niemożliwe. Wokół niej leżały mniejsze i większe odłamki szkła, szczątki rozbitego kufla. Zapomniała ich uprzątnąć, musiała przeciąć sobie nogę. Ogarnęła ją panika, chciała krzyczeć, ale wydała z siebie tylko cichy jęk. Ty dziwko! W myślach przepraszała zielonooką dziewczynę. Została ukarana, nie mogła mieć pretensji. "Przepraszam, nie powinnam tak o nim myśleć, aleja zawsze rozbieram wzrokiem mężczyzn." Spojrzała na wielki kawałek szkła. Było to grube denko z pionowym odłamkiem zwężającym się ku górze. Oślepiło ją jasnym blaskiem. Powinna to podnieść i wyrzucić do kosza, wynieść te skorupy nim ktoś się skaleczy tak, jak ona. Może to tylko zadraśnięcie? Musi sobie przykleić plaster. Leżąc zauważyła, że mogłaby dosięgnąć ten
kawałek szkła, wystarczy wyciągnąć rękę. Ciągle widziała tę dziewczynę, a właściwie jej oczy. Dwa zielone szafiry błyszczące zimnym ogniem, promieniujące siłą i wrogością. No już, podnieś to, ty krowo. Wiesz, co masz z tym zrobić. Ivy usłuchała, było oczywiste, że musi wykonać polecenie. Wzięła do ręki ciężkie denko i skierowała ku sobie sterczący, pionowy odłamek. Zrobiła to bez emocji. Słyszała dźwięk gitary i śpiew. Głos był łagodny, aksamitny... "Nikt nie przywróci minionych dni Nie ożywi tego, co się skończyło" Ręka trzymająca wyszczerbione szkło poruszyła się, wiedziała dokąd zmierza i co musi zrobić. Ivy nawet nią nie kierowała, przyglądała się jej jedynie z ponurą fascynacją. Wykonała nagły ruch i poczuła, że szkło zatapia się głęboko w jej przegubie, przecina żyły i dochodzi do głównej arterii. Krew trysnęła na wszystkie strony, Ivy poczuła jej gęste ciepło na twarzy, ustach. Nie czuła jednak bólu. Zobaczyła, że odłamał się kawałek szkła, które wciąż jednak było wystarczająco ostre. Jedną ręką rozerwała kołnierzyk bluzki. Drżąc z podniecenia, czekała na koniec. Pośpiesz się, nie zostało ci już wiele czasu. Znów zaczęła przepraszać tę dziwną, obcą dziewczynę: "nie rań mnie, zrobię wszystko, co zechcesz." Wtedy zadała cios, szkło zanurzyło się w jej ciele i oderwało od podstawy. Ale to nie miało teraz znaczenia. Krew chlusnęła strumieniem, ochlapała kieliszki stojące na półce ponad barem, tworząc różne dziwne wzory, twarze, które uśmiechały się do niej zanim ich kontury zlały się i spłynęły w dół. I wciąż jeszcze słyszała śpiew. "Narodziny, śmiech, łzy, przemijanie I zadanie człowieka wykonane" Ivy Stanton straciła świadomość, ustało pulsowanie w skroniach. Próbowała jeszcze krzyczeć, ale jej gardło pełne było ciepłej, lepkiej krwi. Z ust wyrwał się tylko zdławiony kaszel, lecz nikt tego nie słyszał. Jej kończyny poruszały się coraz wolniej i wolniej. Patrzyła na ciemną salę, wydawało jej się, że hula po niej porywisty wiatr. W ciemności lśniły dwa zielone, błyszczące punkty, jak ostrza szpilek -raniły ją i doprowadzały do szaleństwa. Gdzieś w oddali ktoś zaczął krzyczeć... Sally Ann ponownie była w posiadaniu amuletu. Gdy Joby spał
odpięła go po kryjomu z łańcuszka. Zrobiła to bardzo ostrożnie, nawet się nie poruszył. Jedynie na jego opalonej twarzy pojawił się wyraz niepokoju, ale to tylko we śnie. Był wycieńczony, więc zasnął bardzo mocno, a twardy sen zmęczonego człowieka to przyrodni brat śmierci. Trzymała w dłoni miedzianą płytkę. Przez przetarte zasłony wpadało do pokoju światło ulicznych lamp, Sally Ann przyglądała się wyrytym na amulecie tajemniczym znakom. Przypomniała sobie poprzednią noc i uśmiechnęła się. To ją ogromnie wyczerpało, lecz i udowodniło wiele; samo wspomnienie było wstrząsające. Z Harriet Blake czy z Jobym sprawa przedstawiała się o wiele prościej, bo znała ich i rozumiała, barmanka była zupełnie obca. Sally Ann musiała opanować nieznany umysł, spróbować w niego wejść. I dokonała tego. W chwili, kiedy kufel wypadł z rąk i roztrzaskał się o podłogę zrozumiała, że każdego może sobie podporządkować. To dziwne, nie czuła nienawiści do kelnerki, ale zmusiła się i obudziła w sobie potrzebę wrogości. Maksymalnie wytężała umysł do momentu, gdy coś w niej krzyknęło żeby się zatrzymała. Uderzyło ją to bardziej niż nieświadomie wzniecony pożar na stacji Amoco. Kiedy doszło to tragedii, Sally Ann nie miała nawet wyrzutów sumienia, nauczyła się zwalczać poczucie winy. To tylko przypadkowa śmierć, nawet nie samobójstwo. Ktoś upuścił kufel, pośliznęła się na rozlanym piwie i upadła na odłamki szkła. Śmierć nastąpiłą prawie natychmiast Nikt nie był winien. Wypadek. To był eksperyment. Teraz wiedziała już, że jej moc jest w pełni rozwinięta. Moc, która była wynikiem niewierności matki. Sally Ann powróciła do trzymanego na dłoni amuletu. Nawlekła go z łatwością na długą nitkę i pozwoliła mu bujać się jak wahadełko. Poczuła rodzaj wibracji, jakby słaby prąd elektryczny. Tak, amulet jest jej potrzebny, być może tym razem nie zwróci go Jobiemu. U niego marnował się, wisiał bezczynnie na szyi, bo jego właściciel nie miał pojęcia jak go używać. Wahadełko. Ale jaką posiadało moc, jak było silne... Nic dziwnego. Zostało przecież zrobione przez Hildę Tarrat specjalnie dla Jobiego i poświęcone na szatańskim ołtarzu w czasie odpowiedniej fazy księżyca. Dlatego było jak żywe, zadawałeś mu pytania, a ono odpowiadało. Sally Ann trzymała nitkę mocno między kciukiem a wskazującym palcem i lekko kołysała wahadełkiem w przód i w tył. Gdy przestała nim poruszać samo zaczęło bujać się i
drżeć. Pytanie, zadaj pytanie. Wahała się przez kilka sekund, nie była jeszcze przygotowana. Joby... czy on... z Harriet Blake? Cholera, przecież pytała o to ostatnim razem, otrzymała pozytywną odpowiedź. Ale to nie ma znaczenia, chce tylko sprawdzić amulet. Miedziany kołeczek zatrzymał się i wykonał nagły ruch, jakby z niecierpliwością. Powiedziałem ci ostatnim razem. Znów zaczął się kręcić, ale w przeciwnym kierunku niż wskazówki zegara. Z pewnością jej nie oszukał, może był zły, że w niego wątpiła... Nie, znów zaczął obracać się we właściwym kierunku, szybko, coraz szybciej, zupełnie jakby chciał uwolnić się z jej uchwytu. Był stanowczy i zły. Nie pytaj mnie o to znowu dziewczyno - czarownico, bo już raz ci mówiłem! Rozluźniła się, ruch wahadła ustał, amulet drżał lekko w oczekiwaniu dalszych pytań. Ale Sally Ann skończyła już rozmowę, zdjęła go z nitki i ostrożnie wsunęła się do łóżka. Schowała amulet do kieszeni przewieszonych przez poręcz krzesła spodni. Joby z pewnością zauważy zgubę, ale tym razem nie odzyska jej z powrotem. W każdym razie jeszcze nie teraz. Jeśli amulet będzie w jej posiadaniu, Joby nic nie zdoła przed nią ukryć. Mały, miedziany kwadracik szczerze odpowie na każde jej pytanie. Położyła się obok Jobiego na wysokiej leżance. Sen odszedł, leżała wsłuchując się w jego ciężki oddech. Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem (o ile w takich okolicznościach można było planować) i teraz musi stale kontrolować swoją niezwykłą moc. Ale bez Jobiego jej moc nic nie była warta.
Rozdział 22 Joby znów siedział na scenie. Tym razem nie w Acom, ale w dużym, nowoczesnym lokalu świetnie prowadzonym przez nowego właściciela. Przed sobą miał przestronny parkiet, na którym w centralnym miejscu ustawiony był trójkątny bar. Dziś jego słuchaczami byli bardzo młodzi ludzie, nastolatki. Niektórzy byli lekko podchmieleni. Tego wieczora nie był tak spięty, dzięki Sally Ann pokonał tremę, zdołał niemal zapomnieć tamtą krwawą noc w Acom. To przecież był nieszczęśliwy wypadek. Jeśli ktoś się potknął na ulicy i zabił go samochód, nie mogłeś za to winić siebie tylko dlatego, że stałeś akurat po przeciwnej stronie jezdni. Tak jak Timmy Cooper. I Harriet Blake. I pożar na stacji Amoco. Rozpoczął swój występ składanką starych przebojów. Zaśpiewał " Kryształowy świecznik", "Koc na trawie" a potem kilka szybkich kawałków, po których ponownie przyszła kolej na coś spokojniejszego. Na parkiecie tańczyło ze dwadzieścia par, zmieniali rytm, gdy Joby przechodził od utworów szybkich do wolnych. Byli jego marionetkami: tańczyli tak, jak im zagrał. Dosłownie. Wiedział, że ma nad nimi władzę, mógł zrobić, co tylko chciał. Jego pewność siebie wciąż rosła. Atmosfera stawała się coraz lepsza, ktoś przyćmił światła. Śpiewając, Joby przyglądał się ukrytej w odległym kącie parze. Musiał przyznać, że zachowują się dosyć swawolnie, zdawali się kopulować w rytm muzyki. Przyszło mu do głowy, że mógłby zmienić tempo, żeby zobaczyć, jaki to będzie miało efekt. Nie on jeden zwrócił na nich uwagę. Wysoki, ciemnowłosy młodzieniec, który właśnie pojawił się w sali dyskotekowej " Cottage Spring " również bacznie śledził mchy tańczącej pary. Chłopak był szczupły, muskularny, na twarzy miał widoczną bliznę, przypominającą mu niedawny wypadek motocyklowy. Wieczne niezadowolenie czyniło jego twarz zgorzkniałą, wykrzywione usta nie znały uśmiechu. Blisko osadzone oczy patrzyły nieufnie. Jain Durran nigdy nie miał stałej pracy, właściwie to dyskretnie unikał skorzystania ze sposobności, jeśliby się nadarzyła. Co tydzień jednak biadolił nad swym losem, kiedy meldował się w Biurze Pracy. Kiedyś zatrzymano go za zakłócenie spokoju. Mieszkańcy Quenn Street bali się go, nie chcieli świadczyć, że demoluje parkujące samochody, woleli się nie ujawniać. Tego wieczoru znów szukał zaczepki. Na jego twarzy pojawił się nieprzyjemny grymas. Przecież oni się w tym kącie dosłownie pieprzą. Splunął pogardliwie na wypolerowaną podłogę. Sandra Shiels i jakiś gnojek, którego nigdy przedtem nie widział na
oczy. To jakiś cherlak, wyglądał na smarkacza z college'u albo jakiejś innej tego typu instytucji, w której traci się czas i pieniądze. Co ta mała dziwka w nim widzi? Wzbierał w nim gniew, naprężył się i zatrząsł lekko. Kiedy był młodszy, rodzice rozpoznawali te oznaki rozpoczynającego się niekontrolowanego napadu złości. Próbowali wtedy odwracać jego uwagę, ale w końcu dali temu spokój; Jain musiał wyładować swoją złość, na przykład kiereszując maskę samochodu ostrym kamieniem. Obraz który miał przed oczyma zamazywał się nieco przy nadchodzącym ataku furii. Sandra przytulona do swego partnera zarzuciła mu ramiona na szyję, oparła swój niewielki biust na jego piersiach, namiętnie przywierała do niego udami. Durran przed tygodniem rozpowiedział wszystkim, że Sandra jest jego dziewczyną, niech no tylko spróbuje temu zaprzeczyć! Spędzili razem ostatnie lato, jeździli motorem za miasto i kochali się we wrzosach. Już od pierwszego spotkania Jain wiedział, że świetnie się rozumieją. Żadnych bredni o zaręczynach czy małżeństwie, po prostu chodzili ze sobą. Jedynie piątki i soboty spędzał bez niej, w pubie. Kiedyś nawet pytał Sandry, co robi w te wieczory. Powiedziała, że siedzi w domu z rodzicami albo idzie do swojej kuzynki Cynthii. Cholerna dziwka! Okłamała mnie! Dziś była sobota i nie jest u żadnej kuzynki. Jest tutaj i w dodatku z takim snobowatym dzieciakiem. Chwilowo zamazany obraz stał się znów wyraźny. Niezwykle wyraźny. Jain nie mógł pohamować wściekłości, która go dosłownie rozsadzała. Ten gnojek próbuje mu odbić dziewczynę, pożałuje tego, sam się o to prosi. Patrzył nienawistnie na parę w kącie, lecz wciąż stał i poruszał się w takt muzyki. To dziwne, ta knajpa po raz pierwszy zaangażowała dobrego piosenkarza. Jego muzyka i słowa trafiały do ciebie. " Wszystko robiłem dla mojej dziewczyny " To niesamowite, ta piosenka wprowadzała cię w dobry nastrój. Rosłeś w swoich oczach. " Kiedy przybyłem do miasta Powitały mnie tylko puste ulice " Jain włożył kciuk za pasek i nucił pod nosem słowa piosenki. Tak, zdecydowanie humor mu się poprawił. Joby zaczął grać rocka. Przejście nie wypadło zbyt subtelnie, ale tu nikt na to nie zważał. Grupa
nastolatek stanęła tuż przed nim entuzjastycznie potrząsając głowami. Na parkiecie pojawiła się również Sally Ann. Joby od razu zwrócił na to uwagę. Dziewczyna poruszała się naturalnie, a zarazem prowokująco. Rozzłościł się nagle. To ona zabrała amulet, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Miał go na szyi kiedy kładł się spać, rano znikł. Dziwnie czuł się bez amuletu. Ten miedziany wisiorek był właściwie bezużyteczny, ale Joby nie mógł się pogodzić z jego utratą. Sally Ann jest złodziejką. Joby zauważył, że bardzo się zmieniła od czasu pożaru w Amoco. Zaczął ją dopiero poznawać. Na początku była bardzo przygnębiona, ale później wróciło straszliwe pragnienie niezależności i dominacji. Gdyby nie ona, nie śpiewałby tu dzisiaj, zwłaszcza po tym, co stało się w Acom. To Sally Ann zmusiła go do tego. Załatwiła angaż w agencji i wpisała jego nazwisko. Po tym co się wydarzyło, nie chciał więcej występować. Musisz, Joby. W sobotę wieczorem pójdziesz do "Cottage Spring". No i poszedł. Zarobi dwadzieścia funtów. " Potrzebujemy przecież pieniędzy; jeśli się będziesz dobrze spisywał, to znajdą się jeszcze lepsze zamówienia ". Po raz pierwszy ujrzał błysk gniewu w jej oczach, które stały się jak granitowe odłamki. Przestraszył się. Emanowała z niej siła, dominowała nad nim. Uświadomił sobie jej...zło. Harriet Blake, Timmy Cooper, pożar i ostatnio ta barmanka. Wiedział już, że to wszystko miało związek z Sally Ann. Przypomniał sobie słowa Allego, jego ostrzeżenia. Poza tym musiała być chyba szalona, żeby odejść z facetem, który nie ma niczego oprócz reputacji czarownika. Mogła mieć każdego, kogo chciała. Bez problemu znalazłaby faceta z pieniędzmi, który utrzymywałby ją na przyzwoitym poziomie. A ona wybrała jego i uciekła od umierającej matki. Teraz tańczyła przed nim na parkiecie. Inni byli jego marionetkami, poruszali się wedle jego fantazji, lecz Sally Ann wirowała jak chciała, może trochę zbyt szybko, ale zgodnie z własną wolą. Po następnym utworze musi zrobić krótką przerwę, piosenkarze zazwyczaj robią sobie dwie lub trzy przerwy, żeby wieczór szybciej minął. Tymczasem zagra jeszcze jeden szybki kawałek, niech te dzieciaki
jeszcze sobie poskaczą. Sandra była spocona i zmęczona, wpatrywała się w swego towarzysza, bawiło ją to, że odsuwał ciągle od niej biodra, choć ona wciąż przysuwała się bliżej. Kiedy wyjdą stąd, będą się kochali, tak jak wtedy, pierwszy raz, w piątek. Było wspaniale, o wiele przyjemniej niż z tym brutalem Jainem. Musi z nim definitywnie zerwać. Jednak odkładała to z tygodnia na tydzień, bo bała się, że może jej zrobić coś złego. Trudno jej było zdobyć się na to, by mu powiedzieć coś takiego. Obawiała się również o Jamiego. Jain zdolny jest do tego, żeby obrzucić kamieniami jego okna albo uszkodzić samochód, mógłby zresztą posunąć się jeszcze dalej. Najlepiej byłoby wynieść się z tej dzielnicy, ale nie było to takie proste. Jamie chodził tutaj do szkoły. W pewnej chwili dostrzegła Jaina Durrana. Światło było wprawdzie przyćmione, zarysowywały się jedynie sylwetki postaci, ale mimo to rozpoznała go w tłumie. Znieruchomiała z przerażenia. Poczuła na sobie jego gniewne spojrzenie. Przelękła się i zakryła twarz rękoma. " Przepraszam Jain, chciałam tylko potańczyć, a ty nigdy nie masz ochoty. Nie znam tego faceta, zwyczajnie poprosił mnie do tańca, chyba to nic złego? To prawda, mogę przysiąc. Czy chcesz, żebym stąd wyszła i poszła prosto do domu? Nie musisz mnie odprowadzać, nie chcę, bo wiem, co byś mi zrobił. Proszę, nie rób mi krzywdy. " Sandra nie znosiła siebie za te kłamstwa i przeprosiny, ale wiedziała doskonale że je powtórzy, gdy tylko Jain zbliży się do niej. Czuła się okropnie; jak niewierna żona przyłapana przez męża. " Ty jesteś moim chłopakiem, Jain, przysięgam, że właśnie ty". Durran nie poruszył się nawet, trwał w swej aroganckiej postawie, choć wiedział, że go zauważyła. " Wszystko robiłem dla mojej dziewczyny " v Skręcaj się ze strachu, ty dziwko, oboje dostaniecie za swoje. Zobaczysz, co z tobą zrobię... Jain zauważył dziewczynę z fryzurą afro, tańczyła i obserwowała go przez cały czas, jej oczy świeciły w mroku jak u kota. Tańczyła sama. Teraz ty jesteś moim ideałem dziewczyny, laleczko. Już miał zamiar podejść do niej, ale zatrzymały go jej błyszczące oczy. Jesteś zły na swoją cizię, prawda?
Skąd o tym wiesz? Po prostu wiem. Ona cię oszukuje, sypia z tym facetem wtedy kiedy nie spotyka się z tobą. Teraz przyłapałeś ich na gorącym uczynku. Musisz z tym coś zrobić... Cholera, masz absolutną rację. Najpierw rozprawię się z tym facetem; a potem przyjdzie kolej na nią. Nie możesz im tego popuścić. Nie, ja... Do diabła, odeszła gdzieś, wmieszała się w tłum. Dostrzegł jeszcze jej spojrzenie, zielone oczy płonęły nienawiścią. Nienawiść skierowana była nie do niego, lecz do pary znajdującej się wciąż na parkiecie. Rusz się chłopcze. Sally Ann spoglądała na wysokiego chłopaka, wiedziała, co zamierza zrobić. Był zły już wcześniej, ale teraz gniew jego wzmógł się. Miał nastrój niemal morderczy. " Przybyłem do miasta z ręką na mojej strzelbie. " Odwróciła się do Jobiego, chciała się upewnić, czy i jego nastrój się zmienił. Tak, on też był zły. Poczuła to jak powiew chłodnego wiatru od morza. Przez chwilę wydawało jej się, że to tylko wyobraźnia, że wymyśliła to sobie. Na moment pojawiło się poczucie winy, ale zaraz się go pozbyła. Co ją to właściwie obchodzi? Być może Joby domyśla się, że zabrała mu amulet Ale przecież dla niego był to po prostu kawałek metalu służący do dekoracji. Tymczasem dla niej był... Joby przyglądał się Sally Ann podczas śpiewania ostatniego utworu. lyiu rzeczy nie mógł zrozumieć, które niepokoiły go. Staczał wewnętrzną walkę między miłością a nienawiścią. Nienawidził jej za to, że wzbudzała w nim strach i równocześnie nie przestawał jej kochać. " Jest w tobie coś dziwnego " Sally Ann poruszała z wolna biodrami, przypominała mu zaklętego węża, chwilowo biernego, ale była to tylko maska. Widział w niej kobrę, która mogła zaatakować nagle, bez ostrzeżenia. Joby zwolnił tempo i zakończył: "Tak, jest w tobie coś dziwnego Nie mogę tego dłużej znieść."
Włączyli światła nim zdążyły umilknąć ostatnie takty, jakby umyślnie zamierzali skrócić jego występ. "Pośpiesz się z tym śpiewaniem, już czas napić się czegoś." A może chcieli przerwać tę nasilającą się atmosferę napięcia, która pojawiła się na sali. Joby zamilkł, tancerze na parkiecie zastygli w bezruchu, całkiem jak podczas zabawy w figury, zmrużyli oczy pod wpływem nagłego światła. Wydawało się, jakby bronili się przed powrotem do brutalnej rzeczywistości. Pierwszy poruszył się wysoki chłopak. Joby zobaczył, jak zuchwałym krokiem wychodzi z tłumu, z kciukami wsuniętymi za pasek. Na jego twarzy malowała się jawna wrogość. Szedł, wpatrując się w parę, która wcześniej obłapiała się w ciemnym kącie. Dziewczyna i chłopak spoglądali na siebie, wyglądali, jakby mieli zamiar uciec. Było już jednak za późno. Wszystkie oczy skierowały się na tę trójkę znajdującą się na parkiecie. Sally Ann zmrużyła oczy, jej ciało drżało z wysiłku, emanowała z niej niezwykła moc. Jain Durran zatrzymał się, stał na szeroko rozstawionych nogach kołysząc się w przód i w tył. W uszach brzmiały mu jeszcze słowa piosenki śpiewanej przez Jobiego. Patrzył z pogardą na Sandrę i Jamiego, blizna na twarzy zaczerwieniła się pod wpływem złości. Panowała zupełna cisza; wszyscy czekali, aż ktoś się odezwie. No już, niech usłyszymy twoje kłamstwa, twoje błagania, ty dziwko! - Cześć... Jain - odezwała się Sandra drżącym szeptem, lecz w tej ciszy jej słowa wydały się ogłuszające, odbijały się echem po sali, Jain wciąż milczał kołysząc się z pięt na palce. - Ty fałszywa dziwko! - splunął na podłogę. - Syfilityczna krowo! - Nie sądziłam, że tu przyjdziesz - wyrzuciła z siebie pośpiesznie zmienionym przez strach głosem. - Chciałam po prostu potańczyć. Sama przyszłam na parkiet, nie znam tego faceta. Tak się złożyło, że też przyszedł sam, więc zaczęliśmy tańczyć. Gdybym wiedziała, że tu jesteś, tańczyłabym z tobą, ale ty przecież i tak tego nie lubisz. Przepraszam, nie chciałam zrobić ci na złość. Naprawdę nie znam tego chłopaka. - To kłamstwa - odezwał się Jamie. Był wkurzony, jego twarz błyszczała od potu. - To moja dziewczyna, nie wiem, o co chodzi, ja...
- Zamknij się gówniarzu - oczy Durrana ani na moment nie oderwały się od Sandry. - Myślałaś, że nie wiem co robisz, kiedy mnie nie ma przy tobie? On się z tobą pieprzy, co? - Nie - Sandra Shiels kołysała się niepewnie, zaciskała i otwierała dłonie, jakby próbowała łapać powietrze. - Mylisz się, Jain. - To moja dziewczyna - przerwał Jamie z oburzeniem. - Nie rozumiem w czym rzecz? - Bo jesteś cholernie ograniczony - Durran odwrócił się w stronę chłopaka. Wyjął zza paska prawą rękę i zacisnął ją w pięść, aż ukazał się szkielet białych kostek. - Zabawiasz się z cudzymi panienkami i myślisz, że ci to ujdzie na sucho? Nie wyglądasz na takiego kozaka, któremu... Durran zadał cios z prędkością, która zaszokowała nawet uważny wzrok Sally Ann. Twarz Jamiego zalała się krwią, głowa odskoczyła do tyłu. Przewrócił się uderzając o podłogę. Stopa Durrana podążyła za nim. Czubek buta trafił prosto w usta wybijając zęby. Jain odwrócił się i ponownie kopnął, tym razem Sandrę. Dziewczyna osunęła się z jękiem, gdy but zanurzył się głęboko w jej brzuchu. Zwijała się z bólu, a gdy spróbowała się wyprostować, otrzymała następny cios, w twarz. Zalała się krwią. - Jeśli byłaś w ciąży - Durran splunął na jej zwijające się z bólu ciało - to z pewnością już nie jesteś! Tłum gapiów patrzał w oszołomieniu na tę krwawą scenę. W pewnej chwili cała sala wybuchła. Zaczęły się krzyki, ludzie tłoczyli się przy drzwiach wyjściowych popychając w panice jedni drugich. Sandra upadła na podłogę, tłum deptał po niej w pośpiechu. Sally Ann oparła się o ścianę, uśmiech błąkał się na jej ustach. Próbowała odszukać faceta, który zaczął tę awanturę. Zmrużyła oczy, koncentrowała się, żeby spojrzeć na niego ten ostatni raz. Wytężała
oczy aż do bólu i wreszcie odnalazła go. Jain Durran spoglądał na leżące ciała, na zakrwawioną posadzkę. Oszołomienie minęło, zdawał sobie sprawę z tego co zaszło. Sandra płakała i jęczała trzymając się za brzuch, facet leżał bez ruchu. - Dostać skurwysyna! Durran odwrócił się i zobaczył dwóch mężczyzn zmierzających w jego kierunku. Poznał ich. Byli bardzo silni i postawni. Zakręcił się, skoczył i uderzył pierwszego w słoneczny splot. Tymczasem drugi uderzył go pięścią. Jain próbował się osłonić, lecz nie był dość szybki, pięść z sygnetem na palcu uderzyła przecinając głęboko bliznę. Zawirowało mu w głowie, zachwiał się i kiedy próbował odzyskać równowagę pośliznął się w kałuży krwi. Runął na podłogę. W tym momencie skoczyli na niego obaj faceci. Pojawiło się jeszcze kilku młodzieńców, tłoczyli się jak hieny nad zranionym zwierzęciem. Pięści i nogi poszły w ruch. Jain Durran próbował krzyczeć, słyszał trzaskające żebra, zwinął się z bólu, kiedy ktoś włożył mu but między nogi i mocno nadepnął. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, tracił przytomność, jeszcze tylko usłyszał wycie policyjnych syren. W uszach brzmiało mu to, jak wrzask demonów wciągających go w czeluść piekieł. Joby stał jak sparaliżowany, nogi się pod nim uginały. Patrzył na walkę i popłoch uciekających. Ludzie upadali, przeklinali, krzyczeli... Zamknął oczy i poczuł zapach kurnika, słyszał oszalałe gdakanie kur - uciec albo umrzeć. Skulił się pod wpływem ich nienawiści, ptaki wyszarpywały z niego wnętrzności. Wydziobałyby oczy. Nie, na miłość boską, nie! Otworzył oczy. Nikt się nim nie interesował, nikt go nawet nie dostrzegał. Młodzieńcy bili się na parkiecie, jeden z nich wyciągnął nóż. Joby nie chciał na to patrzeć, odwrócił głowę i w tym momencie zauważył Sally Ann. Dech mu zaparło, gdy zobaczył wyraz jej twarzy: pusty wzrok, błąkający się na ustach uśmiech i zadowolenie z siebie, satysfakcja. Teraz wiedział, nie było cienia wątpliwości. Krew pulsowała mu w skroniach, przepełniła go nienawiść. To Sally Ann spowodowała tragedię, zrobiła to z premedytacją. Tak jak zabiła kelnerkę w Acom. I Timmy Coopera. I Harriet Blake. I wznieciła pożar na stacji Amoco.
Policyjne syreny raniły mu uszy. Na salę weszła grupa umundurowanych oficerów, rozpychali tłum, żeby utorować sobie drogę. Jakiś młodzieniec upadł na podłogę wyjąc przeraźliwie. Hałas po chwili ucichł, słychać było tylko płacz i jęk Sandry. Skończyła się ogólna histeria. - Proszę, żeby nikt nie opuszczał sali - zakomunikował inspektor i sprawdził, czy jego ludzie pilnują drzwi wejściowych. -1 ma być zupełny spokój. Posiłki są już w drodze. Jakby na potwierdzenie jego słów znów rozległo się wycie syren. - Wszyscy będą przesłuchiwani. Jeden z policjantów przyklęknął i sprawdzał puls Jamiego. Wszystkie oczy wpatrywały się w niego oczekując werdyktu. Cała sala wstrzymała na moment oddech. - Nie żyje - szept policjanta zawisł w okropnej ciszy...nie żyje... nie żyje... nie żyje... - Dziewczyna też jest w bardzo ciężkim stanie. Joby kurczowo trzymał mikrofon. Przez zaparowaną szybę dostrzegł niebieskie światło, tym razem był to ambulans. Policjanci przy głównych drzwiach zrobili przejście dla noszy. Dwa ociekające krwią ciała podniesiono z podłogi i okryto kocami. Tłum przyglądał się w ciszy. Chłopak nie żyje, dziewczyna jest w bardzo ciężkim stanie. Prawdopodobnie również umrze. Ale ten skurwysyn, który to wszystko zaczął będzie pewnie żył i nadal zakłócał spokój. A ta biedna dziewczyna z afro na głowie, oparta o ścianę, wygląda jakby zaraz miała zemdleć. Joby był pełen napięcia. Cofał się przed dotykiem Sally Ann, który nie wydawał mu się już zmysłowy. Zamknął oczy i pomyśli: "Weź ode mnie te cholerne ręce. " Obawiał się jednak ujawnienia zmiany swych uczuć, bał się Sally Ann. Ale w końcu będzie musiał się odważyć. Chciał zamknąć oczy i odwrócić głowę, nie mógł już patrzeć na tę szczupłą, nagą dziewczynę, klęczącą nad nim i starającą się go obudzić swymi pieszczotami. Na jej twarzy mało wio się pożądanie i irytacja. Nie była już tą dziewczyną ze Sparchmoore, która kilka tygodni temu zniewoliła go swym urokiem. Tamta Siły Ann umarła, pochłonął ją ogień w Amoco. Z jego popiołów powstaje ta oto diabelska dziewczyna.
Nie mam zamiaru się z tobą kochać. Nie chcę... Nie chcę... Ale krew zaczynała w nim krążyć szybciej, ciało ogarnęła fala pożądania, jak narkotyk, który uśmierzył nienawiść i strach przed dziewczyną. - Jesteś zmęczony i przygnębiony - w jej głosie czaiła się nutka drwiny. Dlatego jesteś właśnie na mnie zły. Ale po tym poczujesz się lepiej. " Nie, nienawidzę cię Sally Ann za to, co zrobiłaś i za to, co robisz ze mną. Używasz mnie do swych niecnych planów. " Joby nie był w stanie stłumić pożądania. Sally Ann zrobi z nim, co będzie chciała, tak jak zawsze. Jeszcze raz był jej niewolnikiem, czuł na sobie jej przenikliwy wzrok. "Kocham cię Sally Ann, przysięgam. Nie nienawidzę cię za to, co zrobiłaś. Kocham cię." Jednak nienawiść powróciła. W nagłym amoku rzucił się na nią i miażdżył swoim ciałem. Zgniótł jej piersi tak mocno, że zaczęła płakać. Nie, jeszcze nie teraz. Musi to dokładnie zaplanować. Morderstwo nie jest prostą sprawą, nie ma zamiaru spędzić życia za kratkami. Wciąż trzymał ją kurczowo, zamknął oczy a ona delikatnie gryzła go w szyję. Nie może teraz o tym myśleć, Sally Ann potrafi czytać w myślach. - Kochasz mnie, prawda Joby? Chwila ciszy. - Tak, kocham cię - to była prawda. " Ale również nienawidzę cię za to, co zrobiłaś nie tylko mnie, ale i innym ". - Nie martw się tym, co zaszło w "Cottage Spring". To nie miało z tobą nic wspólnego. " Wiem, To była twoja sprawka. " - To bardzo niepokojące. Gdziekolwiek pójdziemy, zawsze musi się coś wydarzyć. Któreś z nas musi być chyba złym duchem sprowadzającym nieszczęścia. - W dzisiejszych czasach wszędzie są kłopoty - powiedziała sennym głosem. Nie odpowiedział, nie było sensu. I tak Sally Ann będzie wkrótce... Nie, nie wolno mu o tym nawet myśleć. Mimo to umysł wciąż pracował. Zamorduje ją i ucieknie. Gdziekolwiek, byle jak najdalej. To jedyny sposób na uwolnienie się od przekleństwa Hope.
Rozdział 23 Siedział sam w maleńkim mieszkaniu. Sally Ann wstała wcześnie, ubrała się i wyszła. Już od kilku dni wychodziła rano i wracała wieczorem. Gdy przychodziła, była blada i zmęczona. Wydawało się, że nie posiada już swojej mocy; po prostu ładna dziewczyna, z którą każdy chłopak chciałby się zaprzyjaźnić. Lecz Joby wiedział, że to tylko maska, noszona może po to, żeby osłabić jego czujność, zmienić jego obronną postawę. Nie mówiła, gdzie podziewa się całymi dniami. Joby nie chciał pytać. Gdyby zamierzała mu powiedzieć, zrobiłaby to bez pytania. Jeśli nie chciała mu powiedzieć, to i tak by skłamała. Mało prawdopodobne, że chodziła po mieście i szukała pracy. W każdym razie sprawiała wrażenie, że wychodzi w jakimś konkretnym celu. Dziś znów gdzieś przepadła i Joby wiedział doskonale, że nie będzie jej cały dzień. To mu nawet odpowiadało, mógł przynajmniej trochę pomyśleć. Potrzebował samotności. Obecność Sally Ann stawała się już nadto męcząca. Był zdecydowany, że ją zabije, nie przerażała go już ta myśl. Kiedy zaczynał się wahać, przypominał sobie Timmiego Coopera i Harriet Blake, co na nowo rozpalało nienawiść. Uczucie to narastało od chwili, gdy po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego wszystkiego. Sally Ann posiadała pewien rodzaj telepatycznej złej mocy, którą nauczyła się posługiwać siejąc wokół siebie nieszczęście. Próbowała jej nie tylko na ludziach, potrafiła zniewalać zwierzęta i przedmioty. Tamtego dnia w Sparchmoore doprowadziła do szału kury. Ona również w jakiś niewytłumaczalny sposób roznieciła pożar w Amoco. Robiła to bez żadnego motywu, chciała po prostu wykorzystać swoją, z dnia na dzień, rosnącą moc. Zadawanie śmierci sprawiało jej wyraźną przyjemność. Ostatnio los padł na barmankę z Acom, teraz na chłopaka z "Cottage Spring". Będą pewnie następni... Postanowił, że nie dopuści do kolejnych tragedii. Dlatego właśnie musi skończyć z Sally Ann jak najszybciej, zanim będzie dysponowała zbyt potężną dla niego mocą. Zastanawiał się nad różnymi sposobami. Może ją uderzyć, gdy odwróci się do niego plecami? W każdym razie musi to być działanie błyskawiczne, żeby nie zdążyła użyć swej mocy.
Nagle przypomniał sobie tamtą noc, gdy próbowała przezwyciężyć jego zmęczenie i przygnębienie, ożywić umysł i ciało. Ujrzał jej twarz w chwili, kiedy się kochali. Wydawało się, że na ten czas wszystko z niej umyka i staje się zwykłą kobietą pochłoniętą przyjemnościami ciała. Tak, to była chwila jej słabości, bezbronności. Wtedy właśnie powinien zaatakować, chwycić rękami za gardło i zgnieść, ścisnąć, wykręcić... Zamknął oczy i wyobraził sobie tę scenę: Sally Ann próbuje się uwolnić z uchwytu, ale staje się coraz słabsza i słabsza. Umiera. A potem jego ucieczka Oszałamiająca wizja Spędził cały dzień bezczynnie. Ćwiczył trochę grę na gitarze, ale to nie miało sensu. Nigdy już nie będzie śpiewał publicznie, w ogóle o ile będzie śpiewał. Kiedy stąd ucieknie, zostawi gitarę, może nawet ją zniszczy, żeby wreszcie zakończyć ten fatalny okres swojego życia. Zacznie wszystko od początku. Przeglądał rzeczy należące do Sally Ann, przetrząsał ubrania. Może uda mu się znaleźć amulet? Szukał nawet pod dywanem, ale nigdzie ani śladu. Nie zależało mu na amulecie, chciał dla własnej satysfakcji upewnić się, że to Sally Ann go ukradła. To obciążają dodatkowo. Jeszcze jeden powód, żeby ją zabić. Było już po siódmej, kiedy Sally Ann wróciła Wyglądała na wykończona A - Chyba spadnie śnieg - powiedziała i uklękła przy elektrycznym piecyku ogrzewając sobie ręce. - Jest cholernie zimno, może nawet za zimno na śnieg. "Gdzie byłaś Sally Ann?" Jeżeli w myślach odczytała jego pytanie, to nie chciała odpowiedzieć. Ciepło wyraźnieją ożywiło. - Obojgu nam dobrze zrobi, jeśli się wcześniej położymy - powiedziała wesoło. Joby zesztywniał. Nie, nie zrobię tego. Nie mogę, nie jestem morderca Zabiłeś Timmiego Coopera, prawda? Nie. Wszyscy mówią, że to ty. Sędzia wydał wyrok - to był wypadek. Sędziowie czasem się mylą. Jest wielu morderców, którzy zostali uniewinnieni a teraz śmieją się z prawa. - Byłam w agencji. Znalazłam ci nowy występ. Dobry - uśmiechnęła się.
"Nie chcę żadnego zamówienia, ale nie zamierzam się kłócić, bo i tak przedtem umrzesz, Sally Ann". - Ach, tak... - Na farmie za miastem organizują przedświąteczny festiwal na wolnym powietrzu. - Boże, w taką pogodę? - Będzie tam wielki namiot. Po świętach przyjedzie do miasta cyrk i organizatorzy chcą to zrobić na tym terenie. Płacą bardzo dobrze. Osiemdziesiąt funtów za występ. To będzie w przyszłą sobotę. Jutro zadzwonię jeszcze i dowiem się szczegółów. "Obawiam się, że jutro nie będziesz już żyła Sally Ann". - Chyba coś zjemy, otworzę puszkę fasoli - Sally Ann przyglądała się etykietom na puszkach. I "Ostatnia kolacja, Sally Ann. Twoja ostatnia kolacja". Cholera, ona nie ma dziś chyba odpowiedniego nastroju. Joby patrzył, jak się rozbiera i leniwym ruchem rzuca ubranie na krzesło, bez cienia prowokacji. Wśliznęła się do łóżka, zamknęła oczy i westchnęła głośno. Była wykończona. Rozbierał się powoli, starał się zwrócić na siebie jej uwagę. Cholera, musi się udać, nie ma innego wyjścia. Stanął przy łóżku i światło żarówki w pełni oświetliło jego nagość. Spójrz na mnie, Sally Ann, znów jest tak, jak w moich nocnych fantazjach, kiedy przychodziłaś do mnie. Zwróć na mnie swoje oczy, proszę. Poruszyła się i otworzyła oczy. Spojrzała na niego obojętnie, przebiegła wzrokiem po jego nagim ciele, zatrzymała się na moment poniżej pasa, a potem oczy znów powędrowały ku górze. Spojrzała mu w oczy. Twarz miała bez wyrazu, jakby myślami była gdzie indziej. Na miłość boską, powiedz coś, dziewczyno! - Nie widzisz Joby, że jestem kompletnie wykończona? Owszem, widział, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Chcę (zabić cię) się z tobą kochać. - Ja też jestem zmęczony, ale nie zasnę, dopóki... Kocham cię, Sally Ann. Zamknęła oczy i wtedy zbliżył się do niej, odrzucił koce, żeby nasycić wzrok jej nagim ciałem, czuł jej słodki zapach. Była to ta Sally Ann jaką pokochał, nie ta coraz bardziej obca dziewczyna, której nienawidził. Rozsunął jej kolana nie bacząc na to, że się opierała.
''Czy nie widzisz, że jestem zmęczona, Joby?" Ciało Jobiego płonęło, drżał tak jak wtedy, kiedy kochali się po raz pierwszy. Wodził palcami po ciele dziewczyny. Sally Ann wciąż miała zamknięte oczy, nie otworzyła ich nawet wtedy, gdy do niej przywarł i przycisnął ustami jej usta. Drżała lekko. "Dzisiaj, na koniec ja góruję nad tobą, Sally Ann". Pieścił jej ciało, ręce powędrowały z piersi na szyję. Walczył z pokusą zaciśnięcia dłoni, duszenia. Spojrzała na niego swymi zielonymi oczami tak przenikliwie, że z poczuciem winy zdjął ręce z jej szyi. "Nie, Sally Ann, nie myślałem o niczym takim, nie masz racji. Przysięgam, że nie". Uśmiechnęła się, nie chciała więcej wyjaśnień. Sally Ann ożyła, zaczęła go pieścić. A więNudało się! Odwrócił głowę, żeby nie mogła czytać w jego oczach. Zmęczenie odeszło, znów była sobą. Kiedy wiedział, że zbliża się już do szczytu, spojrzał na jej szyję - piękną i wątłą. Nienawiść toczyła bój z miłością. Przypomniał sobie Harriet Blake, która wprowadzała go w tajniki miłosnych gier i która umarła przez Sally Ann, została przez nią telepatycznie uśmiercona. Słyszał gdakanie oszalałych kur zagłuszających ostrzeżenia Allego i huczący ogień na stacji Amoco. Odgłosy nienawiści i zła. Widział ekstazę Sally Ann. Teraz nadszedł moment, kiedy powinien tego dokonać. Położył dłonie na szyi dziewczyny i zaczął jej lekko zaciskać. To za tych wszystkich, którzy zginęli z twojej ręki Sally Ann, za mnie również. Odwrócił głowę, nie chciał patrzeć na wychodzące na wierzch zielone oczy, na szeroko otwarte usta z purpurowym językiem, próbujące złapać oddech. Twarz stanie się ciemnoczerwona, a potem nastąpi śmierć. Ściskał teraz z całej siły starając się jednocześnie szarpnąć jej głowę do tyłu. W pewnej chwili zaczął sobie uświadamiać, że coś jest nie w porządku, że jego ręce nie zatopiły się w szyi. Było tak, jakby chwycił kawałek stalowej rury, mógł ją dusić bez żadnego efektu. Przegrał. Otworzył oczy i napotkał wzrok Sally Ann. Cofnął się przepraszająco: "nie próbowałem cię zabić, Sally Ann". Dziewczyna przyglądała się mu uważnie, a potem uśmiechnęła się dziwnie, drwiąco. Oderwał dłonie od szyi, na której pozostały czerwone ślady, nie bardziej widoczne od tych, które pozostają czasem kochankom po upojnej nocy - ślady pieszczot, które znikną za parę minut. Drżała lekko,
ale było tak zawsze, kiedy kończyli się kochać. Nienawiść Jobiego osłabła, jej wątły płomień zamigotał i znikł. - Chciałeś mnie udusić - to było stwierdzenie, rzucone prawie od niechcenia. - Tak - przyznał się. Wyrzucił to z siebie, bo kłamstwo na nic by się nie zdało. - Dlaczego? - Bo... - Joby ostrożnie dobierał słowa. - To przez ciebie zabiłem Timmy Coopera. A potem zabiłaś Harriet Blake, barmankę i tamtego faceta w "Cottage Spring". Masz dziwną moc, potrafisz wzniecić pożar, doprowadzić do szału kury, ludzi zresztą też. Jestem twoim kodem ofiarnym, dlatego mnie potrzebujesz. - Głupi jesteś - Sally Ann drwiąco wydęła usta. - Nie możesz mnie zabić, nawet nie próbuj, szkoda twych zabiegów. Następnym razem mogę się rozgniewać. Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Spojrzał na nią. Czuł się słaby, zawstydzony, pod jej pogardliwym spojrzeniem opadł z sił. - Chciałbym zrozumieć, co to wszystko znaczy - powiedział prawie szeptem. Jak ty to robisz? - Niewątpliwie dowiesz się wszystkiego - znów była odprężona i uśmiechnięta ale nie jestem jeszcze gotowa, żeby ci to wyjaśnić. Wszystko we właściwym czasie. Ale pomyślę o tym... - powiedziała zmienionym głosem, który przypominał Jobiemu monotonne śpiewy, które niegdyś dochodziły ze strychu w jego chacie. Oczy Sally Ann zdawały się być pokryte zieloną glazurą. - Ludzie w Hope byli prześladowani od stuleci na skutek jakiegoś średniowiecznego przekleństwa. Szerzyło się zło. Niewinni ludzie byli napiętnowani jako czarownicy, torturowani, paleni i wieszani jedynie dla sadystycznej przyjemności prześladowców. Więc do żyło nadal i domagało się zemsty. Teraz właśnie nadszedł jej czas. Ty i ja, Joby, musimy pomścić wszystkich tych, którzy cierpieli, musimy zniszczyć prześladowców czarownic, którzy wciąż żyją w Hope. Pragną oni twojej i mojej śmierci. Ucieczka to nie był dobry pomysł, musimy walczyć. Joby słuchał odrętwiały, niczego nie rozumiał. Stare zło, spiżarnia, strych, śmierci. Czyż nie tego pragnęła jego matka? - To oni kazali ci mnie zabić - Sally Ann zaśmiała się histerycznie,
aż przebiegł go dreszcz. - Ale jestem dla nich zbyt silna; również w twojej spiżami nie zdołali mnie pokonać. Za długo już jesteś ich pośrednikiem, Joby, teraz przyszedł czas, żeby walczyć. My oboje musimy zniszczyć nową generację prześladowców. Oni myślą, że uciekliśmy. Ale my wrócimy do Hope stoczyć ostatnią bitwę. - Ja nie wracam - zaprotestował słabo, co jeszcze podkreśliło jej całkowitą dominację. - Nie chcę wracać do Hope. - Pójdziesz tam, gdzie ja - w oczach Sally Ann zapłonął zimny ogień. Pamiętaj, że jestem silniejsza od nich, więc nie próbuj nawet mnie zabić. Sally Ann wyłączyła lampę i w pokoju zapanował półmrok miejskiej nocy. Joby leżał spięty i przestraszony wsłuchując się w jej regularny oddech. Nie był pewien, czy już zasnęła. Zaczęły go nachodzić straszne myśli. Zabicie Sally Ann okazało się niemożliwe, już nawet nie ośmieli się spróbować. Musi znaleźć inny sposób, żeby się od niej uwolnić, żeby nie wracać już więcej do Hope. Trudno było snuć jakieś plany. Trzeba cierpliwie czekać na pojawienie się jakiejś okazji. Tej nocy męczyły go stare sny, rzucał się niespokojnie. Śnił, że znów jest w chacie, drzwi spiżami powoli się otwierają i z cuchnącego złem wnętrza wychodzi Sally Ann - przerażająca, naga czarownica, której piękność zniewala go. I zbliżył się do niej potulnie.
Rozdzial 24 Spadło zaledwie trochę śniegu, cieniutka warstwa, która niechętnie osiadła na zmarzniętej ziemi. Zachmurzone niebo pozwalało jednak mieć nadzieję na zaśnieżone święta Bożego Narodzenia. Joby i Sally Ann przyjechali na miejsce festiwalu już koło południa. Kolorowe chorągiewki, namioty, wozy cyrkowe - wszystko to sprawiało wrażenie nieporządku i złej organizacji. Na ciężarówkach stały nie wyładowane klatki ze zwierzętami. Simpsons Super Circus - głosił niestaranny i kiczowato namalowany napis. Właściwie cały ten kram bardziej przypominał objazdową menażerię z kilkoma klownami niż tak często reklamowany Największy Cyrk Świata. Ludzie przychodzili tu z dziećmi, żeby przerwać monotonię ferii świątecznych. Nie spodziewali się niczego nadzwyczajnego, po prostu chcieli gdzieś pójść. Weszli do długiego, wąskiego namiotu, na końcu którego stała platforma. Stało tu też mnóstwo ławek dla publiczności, niektóre przewróciły się na nierównej ziemi. Wyglądało to jak jedna wielka prowizorka. - Będziesz miał dużo publiczności - Sally Ann wsunęła rękę w jego dłoń. - O wiele więcej niż w "Cottage Spring". Wyszli na zewnątrz. Ziemia wokół namiotów była twarda, w nocy musiał być duży mróz; gdyby nie to, taplaliby się w błocie. Jacyś mężczyźni pośpiesznie przybijali słupki, rozplątywali zwoje lin. Dzikie zwierzęta ryczały, z nudów poruszając się bez celu w swych brudnych, cuchnących klatkach. Biedne stworzenia żyjące w niewoli, przewożone wciąż z miejsca na miejsce. Joby pomyślał, że pewnie w końcu pozdychają za kratkami. Zupełnie jak kury w Sparchmoore. Ludzie nie dostrzegali w tym okrucieństwa. Irytowali się polowaniem dostrzegając w nim krwawy sport, ale świetnie się bawili oglądając dzikie zwierzęta trzymane w niewoli. Tak jak mieszkańcy Hope, tworzyli sobie własne prawo i zasady, które im odpowiadały. W jednej z klatek smętnie ryczał lew. - Spójrz, jaki on stary - powiedziała Sally Ann. - Tak, zupełnie wyłysiały - zgodził się Joby. Przyglądał się, jak zwierzę głośno ziewa szeroko otwierając paszczę. Miał pomarszczone, bezzębne dziąsła. Niewykluczone, że wyrwano mu zęby z okrutnego powodu. "Panie i panowie, nasz odważny pogromca lwów włoży teraz głowę w paszczę dzikiej bestii". To brzydkie oszustwo. Stary lew miał wyliniałą i sparszywiałą sierść, futro na łapach wyłysiało uwydatniając wielkie pazury. Joby wątpił, czy zwierzę miałoby siłę użyć ich jeszcze. Prawdopodobnie przyzwyczaił się już do życia w więzieniu. I pomyśleć, że to król zwierząt... Zwierzę spojrzało na nich z ciekawością i Joby dojrzał w jego
oczach jakiś nieprzyjemny błysk. Nienawiść. I coś jeszcze. Strach! Lew cofnął się, przykucnął i zawył przeraźliwie. Joby znieruchomiał. Doskonale rozumiał obawę i urazę więzionego zwierzęcia. - O co chodzi? - Sally Ann chwyciła go mocniej za rękę. - Ja... ja nie wiem - wymamrotał. - Czuję jakiś niepokój. On mi przypomina.. -Co? Innego kota. Zwykłego, domowego kota. Parszywe, bezzębne stworzenie, bardzo złośliwe, które stało się takie dzięki starej, wstrętnej babie. Jego głowa toczyła się, fukała nienawistnie nawet po śmierci. Ale ten kocur tutaj jest dużo większy. - Właściwie nic - powiedział. - Chodźmy stąd. Odeszli od klatki i zobaczyli słonia. Wielki afrykański słoń z pożółkłymi kłami i brudną, zniszczoną skórą, stał uwięziony w prowizorycznej przyczepie przywiązanej do starej ciężarówki. Spoglądał przez drewniane sztachety klatki depcząc swe odchody. Poruszał się niespokojnie zahaczając o nie trąbą. Znieruchomiał, kiedy zobaczył, że podążają w jego kierunku. Joby zatrzymał się, nie chciał podchodzić bliżej. - Co się znowu z tobą dzieje, Joby? Nie odpowiedział. Napotkał pełne złości spojrzenie zwierzęcia, które zaczęło agresywnie uderzać o dach klatki. Słoń wyglądał jak schwytana w pułapkę bestia Zabiłbym cię, gdybym mógł, Joby Tarrat! To jednak było bez sensu, zwierzę było stare i zmęczone długą podróżą w chłodzie. Może nawet zapomnieli je nakarmić. Wystarczyłoby to, żeby słoń czuł wrogość do każdego, kto na niego spojrzał. Nagle słoń zatrąbił. Nieprzyjemny, chrapliwy dźwięk zawibrował w chłodnym powietrzu. Był jak lodowaty podmuch nienawiści i strachu. Joby odczuł to jak uderzenie zimowej zawieruchy, zrobiło mu się bardzo zimno. Zwierzę tupnęło ogromną stopą i rozkołysało przyczepę. Jot\ cofnął się i pociągnął za sobą Sally Ann. Miał nadzieję, że słoń nie jest świadom swej siły. Bez trudu mógłby rozwalić drewnianą klatkę i wyjść na wolność. Zadeptałby ich. Tak jak byk w Sparchmoore zabódł twego ojca, Joby! - Chodźmy już na swoje miejsce - Joby odwrócił się i miał ochotę
biec, ale opanował strach. Szybko szedł nie oglądając się za siebie. - Jesteś przestraszony - w głosie Sally Ann była pogarda. - Tak - odpowiedział. - Jestem przestraszony, to prawda. Tak jak byłem przestraszony owego ranka, kiedy oszalały kury twego ojca. Namiot wypełniony był po brzegi publicznością. Przyszło dużo nastolatków, a także rodziców z dziećmi, które lubiły muzykę pop ale były zbyt małe, żeby przyjść same. W powietrzu czuło się atmosferę oczekiwania. Oświetlenie nie było zbyt subtelne; po prostu jasne światła na scenie i trochę wiszących żarówek. Wszystko było prowizoryczne, trzeszczał nawet wypożyczony mikrofon. Zdenerwowany Joby musiał nim kilkakrotnie potrząsnąć, żeby zadziałał. Był zmęczony i zziębnięty, wiedział, że to się odbija na jego grze, ale nikt tego nie zauważył. Przynajmniej miał taką nadzieję. W namiocie panował okropny chłód, przenośne piece gazowe nie dawały dość ciepła. Normalne bilety sprzedawano po dwa funty, dzieci poniżej czternastu lat płaciły połowę ceny. Muzyka dochodziła ze wszystkich kierunków. Jednocześnie odbywały się cztery koncerty zagłuszające się nawzajem. Najgłośniejszy wydawał się zespół grający muzykę awangardową. Jej donośne dźwięki wdzierały się brutalnie w przerwy między utworami granymi przez Jobiego, manifestując jakby swoją wrogość. Nie chcemy cię tutaj, czarowniku! Błądził wzrokiem po twarzach próbując odszukać Sally Ann. Powinna siedzieć w jednym z pierwszych rzędów, ale nie mógł jej nigdzie dostrzec. Był w centrum uwagi, wszyscy na niego patrzyli. Gdyby tańczyli nie byłoby tak źle, ale na koncercie ludzie po prostu siedzieli i patrzyli na ciebie. Próbujesz się skupić na grze i starasz się ich ignorować. Mówisz sobie, że nikogo tu nie ma, że śpiewasz w pustej sali. Przynajmniej chcesz to sobie wmówić. Gdzie do diabła podziała się Sally Ann? Wiedział, że jest gdzieś w pobliżu, bo czuł jej obecność. Jak zwykle dodawała mu odwagi. "Śpiewasz dla mnie, Joby. Wiesz, którą piosenkę najbardziej lubię". "Gdy słońce chyli się ku zachodowi Wtedy noc zaczyna nowy dzień". Cholernie głupie słowa, ich autor specjalnie się nie popisał,
sklecił do rymu kilka linijek. Ale muzyka była całkiem dobra, może kiedyś pomyślał Joby - napiszę do niej inny tekst Z zewnątrz dobiegały głośne dźwięki, jakby rywale z siąsiednich namiotów chcieli go pogrążyć. To głupia piosenka. Zwierzętom się nie podoba. Zaczął grać i śpiewać nieco szybciej. A niech ich cholera, niech ich wszystkich cholera! Rozległ się głośny, wibrujący dźwięk, rozsnąca siła głosu uderzyła w namiot jak huragan. Mikrofon znów zaczął trzeszczeć. Hałas stawi się coraz większy. Joby uświadomił sobie skąd on pochodzi i zamilkł raptownie. I tak nikt już go nie słuchał. Nastąpił drugi ogłuszający ryk, tak przeraźliwy, że miałeś ochotę uciec i schować się przed tą straszliwą siłą. Słoń. Joby ujrzał w myślach ogromne, stare zwierzę grzmiące w swej klatce. Nagle gniew, który gromadził się przez całe lata życia w niewoli, uraza i oburzenie na człowieka zaczęły kipieć. Zwierzę rozwala kruche więzienie. Wokół rozbrzmiewa jeszcze muzyka, jakby ludzie kpili z dzikiej bestii. Joby wiedział, co się stało zanim usłyszał kroki. Wyobraził sobie rozpadające się drewniane kraty, walący się azbestowy dach i wyłaniającego się z tych szczątków potwora. Teraz trąbienie słonia miało inny wyraz. Nie wyrażało nienawiści i strachu, lecz triumf. Napięły się stare mięśnie, zwierzę ruszyło do ataku. Niektóre zespoły jeszcze grały. Ich muzyka w połączeniu z rykiem słonia sprawiała wrażenie niesamowitego śpiewu dżungli. Ale za chwilę i te dźwięki przerodziły się w jeden straszliwy krzyk.
Boże, to znów zrobiła Sally Ann, to dlatego chciała tu przyjechać. Ja w tym pośredniczyłem, jestem jej instrumentem do niszczenia i uśmiercania. Stał na służącej za scenę platformie patrząc na kłębiące się cienie postaci, które walczyły o wydostanie się z namiotu. Na zewnątrz przerażony tłum, na widok rozpędzonego słonia tratującego wszystko po drodze, zbił się w ciasną gromadę. Rozwścieczone zwierzę biegnące na wprost oślepiających świateł było niepohamowane jak mściwy behemot. Z impetem wpadło do jednego z namiotów roztrącając słupy podtrzymujące plandekę, która po chwili uwięziła zwierzę wzmagając dodatkowo jego szaleństwo. Słoń miotał się, rozdzierając brezent pożółkłymi ze starości kłami. "Uciec stąd teraz, zanim zdoła się wydostać!" Jeszcze jedna tragedia spowodowana paniką tłumu starającego się desperacko wydostać przez wąskie przejście. Panował zupełny chaos. Upadający ludzie byli natychmiast rozdeptywani przez napierające rzesze. Była to chaotyczna ucieczka przed atakującą bestią wśród panicznych wrzasków, płaczów i przekleństw. Tymczasem rozjuszony słoń zdołał się wydostać spod krępujących go resztek plandeki i w amoku wściekłości ruszył dalej przed siebie. Wtedy drogę zabiegł mu umundurowany policjant. Nikt nie pojmował, co go mogło skłonić do tak głupiej odwagi, kiedy trzymając w ręce niepozorną gumową pałkę, ginącym w zgiełku krzykiem usiłował uspokoić szalejącą bestię. Dawid i Goliat. Ale Dawid bez procy! Słoń zwolnił na chwilę, jakby nie mógł uwierzyć w taką zuchwałość, być może spodziewał się podstępu. Zaraz potem ruszył jednak do ataku. W ogólnym zgiełku nikt nie wiedział, czy policjant nadal krzyczy. W ostatniej dosłownie chwili nerwy go zawiodły i z przerażeniem w oczach rzucił się do ucieczki. Było już jednak za późno. Stanęła na nim potężna łapa miażdżąc ciało i kości. Trysnęła krew. Słoń odszedł wolno pozostawiając na zmarzniętej ziemi bezkształtną masę ludzkiego ciała. Zwrócił się teraz w kierunku tłumu, uniósł się na tylnych nogach, które, drżały pod naciskiem kolosalnej wagi. Trąbę podniósł wysoko do góry. W każdej chwili mógł nastąpić ponowny atak. Zwierzę trwało jednak nieruchomo w swej dziwnej pozycji pobłyskując małymi oczkami. Koncentrował
się intensywnie. Spoglądał na twarze, jakby badał jedną po drugiej poszukując kogoś. Po chwili widoczne było jego rozczarowanie. Zaczął cwałować niezgrabnie w tę i z powrotem zatrzymując często wzrok na przerażonych ludzkich twarzach. Przystanął na moment i nagle odszedł zrezygnowany poruszając majestatycznie ogromnym cielskiem. Tymczasem około tuzina policjantów próbowało powstrzymać falę paniki krzycząc przez megafony, żeby szeregiem wychodzić na drogę. Ludzie pchali się i tłoczyli nadal, oglądali się za siebie w obawie przed ponownym atakiem słonia. Zwierzę popchnęło następny namiot, słupy runęły i ciężki brezent spadł na ziemię. Wydawało się, że wciąż czegoś szuka. Rozległo się wycie policyjnych syren, nadjechały trzy samochody patrolowe i z piskiem hamulców zatrzymały się przy drodze. Słoń nie zwrócił uwagi na te hałasy, był obsesyjnie pochłonięty poszukiwaniem. Na placu pojawiło się trzech strzelców wyborowych. Zwierzę stało nieruchomo wietrząc w powietrzu. Raptem trąba zafalowała, najwyraźniej poczuł coś w powietrzu i znów opanowała go furia. Podniósł się na tylnych nogach i zatrąbił gniewnie. Za zwalonym namiotem znajdowało się to, czego szukał: przykucnął i napiął wszystkie mięśnie zdecydowany na wykonanie ostatniego wysiłku. Stary lew zaryczał żałośnie, instynktem dzikiego zwierza uświadamiał sobie czającą się śmierć. Zabrzmiało to jak plącz. Słoń ruszył do przodu, lecz w tej samej chwili padły trzy strzały wymierzone przez wyszkolonych strzelców wyborowych policji. Po nich nastąpiła cała seria następnych. Ciężkie kule rozdzierały grubą skórę dopóki nie dosięgły małego mózgu. Zwierzę znieruchomiało, zachwiało się, niepewnie starając się utrzymać swój ciężar. Małe oczy jakby niepomne na ból i śmierć czegoś szukały. Na widok dzikiej bestii słaniającej się na nogach wśród tłumu zapanowała radość. Jak miękka, pluszowa zabawka, słoń przewrócił się powoli na ziemię i skonał. Już nie był groźny. Mogłeś spokojnie na niego podejść i kopnąć go albo splunąć pogardliwie wiedząc, że nie zrobi ci krzywdy. Leżał jak ujarzmiony i zgładzony potwór. W jednym z namiotów przewrócił się piec gazowy i płomienie zajęły brezent Dym wznosił się w niebo przypominając stos pogrzebowy. Gdzieś w oddali odbijały się echem śmiertelne strzały. Niosły się przez dolinę aż wyciszyły je wzgórza Hope. Stary lew wydał z
siebie przeraźliwy ryk wyrażający smutek i żałobę po śmierci towarzysza niedoli. Zdawał się wiedzieć, czego tak usilnie poszukiwał słoii i dlaczego wyzwoliło to lawinę śmierci i zniszczenia. Opłakiwał klęskę i śmierć. Zaległa cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku wysokiemu młodzieńcowi z gitarą i uwieszonej na jego ramieniu dziewczynie. Wychodzili z namiotu, który cudem ocalał i nie przeszyły go śmiercionośne strzały. Przecież byli tak blisko śmierci, pozostali w środku, kiedy wszyscy inni uciekali w panice. Joby przystanął i spoglądał ze smutkiem na leżącego słonia. Chciał wyciągnąć rękę z dłoni Sally Ann, lecz dziewczyna ścisnęła go mocniej. - Znów tragedia, tak jak ostatnim razem - szepnął. - Szaleństwo i śmierć. - Był już szalony, kiedy widzieliśmy go przedtem - odpowiedziała Sally Ann. Sam przecież zwróciłeś na to uwagę, Joby. - Nie, wtedy on się po prostu bał - powiedział z naciskiem. - Tak się bał, że oszalał ze strachu, rozwalił platformę szukając... - urwał na moment - tak jak te kury, które rozdziobałyby nas, gdyby zdołały się wydostać z klatek. - To bzdury - rzuciła opryskliwie. - To był stary sklerotyk. Zaczynasz mieć obsesje, Joby. To jakaś mania prześladowcza. Rozprzestrzeniające się z trzaskiem płomienie zagłuszyły jego odpowiedź. Iskry strzelały wysoko w nocne niebo, unosił się gęsty dym. Joby złapał Sally Ann i odciągnął od ognia, na nowo przeżywając straszne chwile pożaru stacji Amoco.
Rozdzial 25 Joby obawiał się, że Sally Ann nie wyjdzie tego ranka, że domyśliła się jego planu i pozostanie w domu. Wiem, że chcesz uciec, Joby. Zostanę więc w domu, żeby do tego nie dopuścić. Ale nawet gdyby udało ci się uciec, ja cię zawsze znajdę. Miał nadzieję, że nie zauważyła jego ulgi i zadowolenia, kiedy wysunęła się z łóżka. Ubrała się i nastawiła wodę. Nie spojrzała nawet w jego stronę, kiedy nalewała sobie kawę, zdawała się zapominać, że nie jest w pokoju sama. Nie rozmawiali ze sobą od czasu, gdy opuścili teren płonącego cyrku, wymieniali jedynie chłodne spojrzenia. "Ty stara wiedźmo, to wszystko twoja wina. Używasz swej mocy nie zważając na to, że omamiasz i zabijasz ludzi. To morderstwo z premedytacją." Nie powiedział jej tego wprost, z pewnością by wszystkiemu zaprzeczyła. Nic nie zyska oskarżając Sally Ann. A najgorsze było to, że wciąż ją kochał i nie miał siły na zniszczenie tej miłości. Nie spieszył się ze wstawaniem, leżał w łóżku do dziesiątej i rozmyślał. Sally Ann była przebiegła. Może nawet domyślała się, że planuje ucieczkę i skryła się za rogiem w oczekiwaniu na jego wyjście. Mam nadzieję, że nie próbujesz ode mnie uciec, Joby. Załatwiłam ci następny występ. Ubierał się powoli, zjadł coś i wypił kawę, próbował opracować szczegółowy plan ucieczki. Mógłby pójść na stację i odjechać pociągiem jak najdalej, może nawet do Londynu. Zbliżało się Boże Narodzenie, wmieszałby się w rozradowany tłum, poszukałby sobie jakiegoś pokoiku. Ale nie zabierze ze sobą gitary, niech Sally Ann zabierze ją sobie na pamiątkę swej klęski. Uciekaj i módl się, żeby cię nie znalazła, bo jeśli się jej uda... A może lepiej popełnij samobójstwo, Joby. Ta myśl poraziła go jak prąd, zaparła dech i przyśpieszyła bicie serca. Zawirowało mu przed oczami, chwycił się stołu, żeby fala omdlenia nie powaliła go na podłogę. To takie proste, jest tyle sposobów. W piwnicy jest kawałek liny, możesz się powiesić. Albo zwyczajnie wyskoczyć głową w dół przez okno i zmiażdżyć czaszkę o chodnik. Albo podciąć żyły kawałkiem rozbitego szkła. Rozbij szklankę o zlew i weź ostry kawałek. Pozwól, żeby wyciekła z ciebie cała krew. Albo... To proste, Joby. Wtedy nie byłaby w stanie cię odzyskać i byłaby to dla niej kara za to, co zrobiła. Pokrzyżowałbyś jej plany, jeśli tak bardzo cię potrzebuje. To matka wypowiedziała te słowa głosem, który pamiętał jeszcze z dzieciństwa. Przekonujący szept Hildy Tarrat. Joby gapił się w ścianę, podświadomie śledząc brązowe wzory na zniszczonej tapecie, zygzakowatą drogę, która donikąd nie prowadzi-
ła - nawet jeśli bardzo się starał, to zawsze kończyła się w punkcie wyjścia. To tak, jak uciekać z Hope. Albo od Sally Ann. Spróbował jeszcze raz się skupić i znaleźć jakieś inne wyjście. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że brał pod uwagę samobójstwo. Ale to nie był jego pomysł, tę myśl podsunęła mu matka. Chciała oderwać go od Sally Ann i zabrać do siebie dla połączenia się z nim w zaświatach. Zabij się, Joby. Wtedy będziesz bezpieczny. Nie! Wstał gwałtownie i przewracające się krzesło wyrwało go z tej strasznej zadumy. Miał uczucie, że odbył bardzo długą podróż. Spojrzał na stary budzik tykający na gzymsie kominka. Boże, to niemożliwe, już wpół do piątej! Zegar chyba źle chodzi... Zetknął przez okno i zobaczył ciemniejące zimowe niebo. Śnieżne płatki wirowały w świetle ulicznych lamp, opadały jak jesienne liście. A więc siedział tak sześć godzin i rozmyślał nad możliwością odebrania sobie życia. Walczył ze sobą, prawie się zdecydował... Dopiero kiedy zdał sobie sprawę, że to intryga jego matki zaczął znów myśleć logicznie i odzyskał siłę do walki. Nie matko, nie odbiorę sobie życia, bo ostatnią rzeczą, której pragnę, jest połączenie się z tobą. To perspektywa jeszcze bardziej przerażająca niż pozostanie z Sally Ann. Odchodzę i może wreszcie uda mi się zrzucić z siebie przekleństwo Hope. Za tymi drzwiami umrze Joby Tarrat. Stanę się kimś innym, będę miał inne nazwisko, będę inną osobą. Zacznę wszystko od nowa. "Jestem sierotą, przybyłem do miasta szukać pracy. Nic nie znalazłem, więc wyjeżdżam stąd. Nigdy nie słyszałem o Hildzie Tarrat, jestem podrzutkiem znalezionym na ulicy. I nie znam nawet dziewczyny, która nazywa się Sally Ann Morris, nigdy nie słyszałem o miejscu zwanym Hope." Joby wyszedł z mieszkania i zatrzasnął za sobą drzwi. Zbiegł pośpiesznie po schodach i znalazł się na ulicy. Wmieszał się w tłum ludzi, którzy w to śnieżne, zimowe popołudnie wyszli na przedświąteczne zakupy. Wmieszał się w anonimową masę wmawiając sobie, że nie nazywa się Joby Tarrat. Na zatłoczonej stacji ustawiały się hałaśliwe kolejki do kas biletowych. Joby stanął w kolejce pod białą tablicą informacyjną z napisem "Londyn". Ludzie byli zniecierpliwieni i sfrustrowani, przepychali się przez hall dworcowy, każdy gdzieś się spieszył. Przy
bufecie również uformowała się długa kolejka. Trzeszczące megafony bez przerwy podawały ledwie zrozumiałe informacje. - Pasażerowie do... uwaga, pociąg wjedzie na peron 3. Pociąg odchodzący z peronu 4 o godzinie 17.20... z powodu złych warunków atmosferycznych... Pociąg ma około 20 minut opóźnienia... Na stację przybywali wciąż nowi podróżni. Kolejka przed Jobym zdawała się stać w miejscu. Jakaś starsza kobieta prowadziła ożywioną dyskusję z kasjerem, krzyczała do niego przez mikrofon zamontowany w szybie, lecz mężczyzna był niewzruszony. - Pasażerowie udający się do Londynu... - nasilające się trzaski uniemożliwiły zrozumienie dalszego ciągu, choć Joby wytężał słuch, -...pociąg jest opóźniony o 60 minut... Część podróżnych opuszczała kolejkę z wyraźną irytacją, niezdecydowani krążyli dokoła. Nadjechał jakiś pociąg i po chwili na kamiennych schodach pojawił się tłum pasażerów. Schodzili w dół kierując się do wąskiego przejścia, gdzie sprawdzano bilety. Niski mężczyzna w kolejowym uniformie sprawiał wrażenie zbyt skrupulatnego przy kontroli, nie zważał na tłoczących się ludzi i w skrytości szczycił się pewnie swą dokładnością. - Słucham. Joby zamyślony nie zauważył, że doszedł już do okienka. Siwy mężczyzna w okularach obrzucił go niecierpliwym spojrzeniem. - Pośpiesz się kolego, ludzie czekają! - Chciałbym bilet do... - Boże, było mu obojętne, dokąd pojedzie, byle dalej stad, dalej od Sally Ann - do Londynu. - W jedną stronę, czy z powrotem? - W jedną stronę - cholera, nie wrócę tu nigdy. -11 funtów 40 pensów. Przed Jobym leżał szorstki, pomarańczowy bilet - Pociąg odjedzie z peronu szóstego. Na razie ma godzinę opóźnienia, ale może się ono zwiększyć z powodu śniegu i oblodzenia szyn na trasie. Ale możliwe, że w ogóle nie nadjedzie. Wyłączono już dzisiaj z ruchu trzy główne trasy. Joby stał ściskając w dłoni trzy pięciofuntowe banknoty, w uszach dźwięczała mu złowieszcza przepowiednia kasjera. "Proszę, kolego to twój bilet, ale, być może nic dla ciebie nie wart. Jedenaście funtów czterdzieści pensów."
- Rezygnuję - mruknął Joby i odszedł od kasy. Przez łuk wejścia widać było wirujący śnieg. Padał coraz gęściej i Joby przeczuwał, że londyński pociąg nie nadjedzie. Mijający ludzie potrącali go śpiesząc się we wszystkich możliwych kierunkach, okazywali swoje niezadowolenie z nieregularnie kursujących pociągów. Joby skierował się do bufetu i stanął na końcu długiej kolejki. Karaibska Murzynka serwowała napoje i kanapki, nalewała gęstą, czarną herbatę z ogromnego dzbanka do ustawionych w szeregu plastykowych kubków, poruszając się jak automat. Joby wziął kubek z herbatą i ostrożnie przeniósł na blat przy tylnej ścianie baru. Chciał usiąść i spokojnie pomyśleć. Ludzie wokół niego zabijali czas zatapiając się w lekturze gazet i magazynów. Spojrzał na zegar elektroniczny z wyskakującymi cyframi. Ogłupiające urządzenie przypominało, że każda minuta mija bezpowrotnie, kolejna minuta twego życia. Ludzie, którzy starali się zabić czas przynaglali swoją śmierć, śpieszno im było do umierania. Joby wziął pod uwagę możliwość powrotu do domu. Prawdopodobnie Sally Ann jeszcze nie wróciła i nie zauważyła jego nieobecności. Mógłby spróbować jeszcze raz jutro albo pojutrze. Skrzywił się na myśl o powrocie do Sally Ann, każda spędzona z nią godzina podnosiła napięcie, zwiastowała śmierć i zniszczenie. Mam dla ciebie następny występ, Joby, bardzo korzystny. Nie martw się, tym razem wszystko będzie w porządku, obiecuję. Wypił łyk herbaty i odstawił kubek na bok. Nie chciał wracać do Sally Ann, jednak nie mógł także pozostać na stacji. Odszedł od baru i przeciskając się przez gęsty tłum zdołał wydostać się na zaśnieżoną ulicę. Śnieg zaczynał się topić tworząc gęstą, mokrą breję. Przejeżdżające samochody rozpryskiwały ją na wszystkie strony. Przez noc nagromadzi się jeszcze więcej błota, ulice staną się nieprzejezdne, potworzą się korki, zatrzyma się ruch. Stanie się tak, jak teraz z pociągami. To pułapka. Zrozumiał jak czuł się lew i słoń, zrozumiał ich palącą żądzę roztrzaskania wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu wzroku, pojął ich szał. Wandale z tej samej przyczyny niszczyli budki telefoniczne. Byli w potrzasku żyjąc w społeczeństwie, które biernie na nich patrzyło, chcieli się temu przeciwstawić w fizyczny sposób. Zawiedzeni podróżni znajdowali sobie jakieś schronienie, wynaj-
mowali pokoje w hotelach, zdecydowani spróbować jeszcze jutro. Ale w międzyczasie będzie im przytulnie i ciepło. Joby nie miał dokąd pójść, żadnego azylu gdzie mógłby się skryć. Sally Ann z pewnością nie będzie go szukała, choć z nią nigdy nic nie wiadomo. Puste ulice i chodniki stawały się teraz ponownie białe od gęsto padającego śniegu. Ruch uliczny ustał, przechodnie rozeszli się do domów. Joby mijał pięknie udekorowane wystawy sklepowe ozdobione sztucznym śniegiem naśladującym pogodę na zewnątrz. Ulice oświetlone różnokolorowymi światłami mieniły się sznurami chorągiewek. Centralnym punktem zabytkowego skweru była wysmukła wieża z zegarem, wiktoriańska budowla, prawdopodobnie imitacja Big Benu. Nie udało ci się dostać do Londynu, Joby; ale patrz, mamy dla ciebie zegar. Śnieg szybko pokrywał tarczę i nim nastanie ranek jego ciężar prawdopodobnie zatrzyma ruch wskazówek. Była za kwadrans dziesiąta, a on wciąż chodził bez celu. Nagle dostrzegł starą kobietę. Brnęła w jego kierunku rozpryskując mokry śnieg zniszczonymi butami. Siwe włosy przykryte miała zawiązaną chustką, na ramieniu dyndała pusta torba. Żal mu było staruszki, wiedział jak się czuła: desperacja, samotność i nieporadność. I wtedy zobaczył kota. Wychudzone, zabiedzone stworzenie idące przy jej nodze. Kocur był czarny, podpalany, miał błyszczące oczy, które mieniły się kolorowo odbijając zawieszone w górze światełka świątecznego wystroju. Zatrzymał się, wygiął grzbiet i parsknął ukazując bezzębne dziąsła. Joby rzucił się do ucieczki. Biegł rozchlapując mokry śnieg, pośliznął się i upadł. Podniósł się pośpiesznie i pędził dalej przed siebie, byle dalej od skweru. Dopiero kiedy znalazł się wśród jasno oświetlonych sklepów przystani i obejrzał się. Było pusto. Ani śladu kobiety z obrzydliwym kotem. Joby drżał z zimna. Przemoknięte dżinsy przylepiały mu się do nóg. - Chyba trochę przesadziłem - powiedział do siebie. - Nerwy mnie zawodzą. Szła sobie zwyczajna, biedna, stara kobieta z kotem. Takich emerytek z kotami jest w mieście pełno, może setki. Ale wiedział, że
jeśli zobaczy następną, znów będzie uciekał. Dostrzegł grupę włóczących się wyrostków. Kilku z nich było wyraźnie podchmielonych. Odwrócił się i skierował ku głównej ulicy. Skręcił następnie w lewo i oddalił się od centrum. Śnieg ciągle jeszcze padał, lecz teraz znacznie rzadszy. Małe, delikatne płatki powoli wirowały w powietrzu. Niedługo pewnie przestanie padać. Pod latarnią stał chłopiec i tupał nogami robiąc ślady na mokrym śniegu. Możliwe, że wyszedł z klubu młodzieżowego, a był na tyle dociekliwy, żeby zatrzymać się i obrzucić Jobiego zaciekawionym spojrzeniem. Miał piegowatą twarz i grzywkę sięgającą prawie brwi. - Ally? - zdrętwiały mózg Jobiego zaczął nagle funkcjonować, instynktownie wymówił imię przyjaciela zanim spostrzegł, że to nie był Ally Goodge. Ten chłopiec był mniejszy, z pewnością o wiele młodszy. -Hm? - Przepraszam - Joby nie próbował ukryć zażenowania. - Ja... myślałem, że jesteś kimś innym. Chłopiec odszedł szybko, zaczął prawie biec. Kiedy dotarł do świateł ulicznych zatrzymał się i obejrzał za siebie. Uspokoił się widząc, że ten obdarty typ nie idzie za nim. Faceci zaczepiali w nocy tylko wtedy, kiedy im o coś chodziło. Nie chciał ryzykować, więc znów zaczął biec. Ulica była ciemna, część latami nie działała. Zarząd miasta nie kwapił się z ich naprawą, chyba że mieszkańcy wnosili skargi. Był to jeden ze sposobów na obniżenie wydatków miasta. Joby szedł bez celu, nie wiedział nawet, gdzie się znajduje. Nie pamiętał, czy przechodził przez główny tunel dzielący miasto na dwie części. Tunel tworzył też podział klasowy między mieszkańcami. Tutejsze ulice były do siebie podobne, stały tu budynki socjalne albo pojedyncze domy, dzielnica przypominała mu tę, w której kiedyś spotkał Sheenah. Ale teraz zupełnie nie myślał o kobietach. Za rogiem wpadł prawie na stojącą pod ścianą dziewczynę. - Przepraszam... ja.. - bąknął Joby. Miała na sobie czarny płaszcz, jej sylwetka wtapiała się w ciemne tło. Była smukła, z fryzurą afro na głowie, wpatrywała się w niego błyszczącymi oczami. Joby przestraszył się, serce waliło mu jak młot Czuł, że nogi się pod nim uginają. O Jezu! Wlepił w nią oczy,
spodziewając się zobaczyć zielony ogień. "Naprawdę nie próbowałem od ciebie uciec, Sally Ann." Ale jej oczy nie jarzyły się zielenią. - Cześć, wiedziałam, że przyjdziesz. - Ja... ja... - Szukałeś mnie, co? Kochasiu? Joby odwrócił się i pobiegł jakąś ciemną uliczką niepomny kierunku. Nie możesz uciec, Joby. Marnujesz tylko czas. Przypomniał sobie słowa piosenki, którą śpiewał poprzedniego wieczoru: "Noc żyje i ma mnóstwo widzących oczu." Dzisiejsza noc je miała, słowa się potwierdzały. Czuł na sobie przepalające go, zielone oczy; spoglądały zza każdego zaułka, podążały jego śladem. Chodził tam i z powrotem bez celu. Żeby tylko nie było ciemno. Ciemność była złem, tak jak szafka pod schodami, jak strych. Ukrywała rzeczy, które były zimne i cuchnące stęchlizną. Przemoknięte, zdrętwiałe z zimna nogi niedługo odmówią posłuszeństwa. Przystawał na każdym rogu ulicy unikając cienia. Słyszał jej coraz donośniej- szy głos i urągający śmiech. W końcu znalazł się z powrotem na skwerze oświetlonym kolorowymi światłami, z choinką pokrytą prawdziwym śniegiem. Zegar wciąż chodził, śnieg nie zdołał go zatrzymać. Wpół do jedenastej. Rozglądał się przestraszony szukając starej kobiety i jej parszywego kota, ale nie dostrzegł nikogo. Zaczęło znów mocniej padać. Duże, mokre płatki śniegu zdawały się chłostać go po twarzy. Wirując opadały w dół, przylepiały się do wystaw sklepowych
tworząc jakby zasłonę, która zatapiała w ciemności jarzące się wewnątrz światła - chciały stworzyć mrok i cienie, żeby mogło się w nich ukryć zło, żeby ukryła się w nich Sally Ann i obserwowała każdy jego ruch szepcząc złowrogo. Zabiłeś Timmy Coopera, Joby, i Harriet Blake. Również barmankę w Acom i chłopaka w "Cottage Spring". We śnie wznieciłeś pożar na stacji Amoco. Gdziekolwiek się pojawisz, Joby, wszystko zaczyna wariować. Próbujesz mnie za to winić. Ucieczka nic ci nie pomoże. Potrzebujesz mnie. Wracaj, nim będzie za późno. Poczuł się winny, tak jak zwykle bywało, kiedy mieszkał u pani Clatt. Może to jednak ją widział na skwerze? Kiedy jakieś wiejskie dzieciaki stłukły szybę w chacie, Joby wstawił ją zanim pani Clatt to dostrzegła, bo to jego obarczyłaby winą i w końcu sam by uwierzył, że to zrobił. Może nawet przyznałby się do tego - tak jak ofiary średniowiecznych inkwizytorów, na których wymuszano wyznanie win. Szedł teraz znajomą trasą, po lewej stronie była stacja. Starał się nie patrzeć w tamtym kierunku, chciał zapomnieć. Właściwie to nic się nie stało. Tak naprawdę wcale nie chciał jechać do Londynu. To tylko zły sen. Starał się wymyśleć jakąś wymówkę, żeby wytłumaczyć Sally Ann tak późny powrót do domu, dlaczego w ogóle wychodził i tak bardzo przemókł. "Znudziło mi się siedzenie w domu przez cały dzień, Sally Ann. Dlatego wyszedłem na spacer. Ładny spacerek, już po północy. Zgubiłem się. Mogłeś kogoś spytać o drogę. Pełno ludzi chodzi po ulicach. Ale nie w taką śnieżną noc. Kłamiesz, Joby. Byłeś z kobietą, prawda? Znów poszedłeś z tą dziwką. Przysięgam na Boga, że nie byłem. Uwierz mi, Sally Ann. W takim razie co robiłeś cały wieczór, Joby? Chciałem uciec, ale teraz już wiem, że nie mogę bo mi nie pozwolisz. Nie chcę już uciekać. Przepraszam. Zostanę, obiecuję, że zostanę* Widział teraz dom, w którym mieszkali. W oknie paliło się światło, zobaczył przesuwający się cień.
A więc Sally Ann wróciła już do domu. Czekała na niego. Bał się teraz bardziej niż przez cały wieczór. Może z wyjątkiem chwili, kiedy wpadł na tę dziewczynę myśląc że to Sally Ann. Musiał jednak wejść, bo londyńskie plany wzięły w łeb. Dokąd mógł pójść? Wszedł na klatkę, postał tam chwilę starając się opanować. Czuł się jak niewierny mąż, który wraca do domu po małżeńskiej zdradzie i zastanawia się jak na to zareaguje żona. Zżerało go poczucie winy. Długo wchodził po schodach, skradał się chyłkiem ze ściśniętym gardłem. Musiał zadzwonić, bo nie zabrał klucza. Usłyszał jej kroki przy drzwiach. "Przepraszam Sally Ann, naprawdę przepraszam. Obiecuję, że to się nie powtórzy, nie będę próbował uciec." - Cześć Joby - Sally Ann otworzyła drzwi. W przeźroczystym peniuarze wyglądała jak nimfa. Uśmiechnęła się. Żadnych pytań, żadnej reprymendy. Wchodź, zdaje się, że zmarzłeś. Niestety mamy tylko fasolkę. Na stole stała otwarta puszka, obok leżało kilka kromek bułki przygotowanych do opiekania. - Czekałam na ciebie z kolacją. Nie chciałam jeść sama. Może jutro dla odmiany wyskoczymy na frytki. Beztrosko wrzuciła zawartość puszki do garnka i kromki do opiekacza. - Pada jeszcze śnieg? Jedli w milczeniu. Kiedy już kończyli, Sally Ann powiedziała: - A'propos, jutro wieczorem wychodzimy. Oboje. - Co? - Joby zaniepokoił się. - A dokąd idziemy? - Odwiedzimy moich znajomych, spotkałam ich ostatnio. Nie spojrzała na niego. Siedziała ze wzrokiem utkwionym w talerzu. Po raz pierwszy Joby zauważył, że jest zdenerwowana. - Na pewno ci się spodobają. Zaprosili nas na jutrzejszy wieczór, koło dziewiątej. Być może będę musiała jutro wyjść wcześniej, ale nie na długo. Była niespokojna. Niepokój był tak obcy jej charakterowi, że prawie go to przestraszyło. Wyraźnie denerwowała się tą jutrzejszą wizytą. Niemiła perspektywa. Tej nocy znów nachodziły go złe sny. Śniły mu się ciemne ulice i
pani Clatt z kotem, który ożył. Ally płaczący pod latarnią, błagający go, żeby nie szedł tam gdzie chciała zaciągnąć go Sally Ann. Mówił mu, że to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła.
Rozdzial 26 Był to duży dom, stojący na końcu ślepej uliczki, niedaleko centrum handlowego. Wysoki żywopłot okalający trawnik wokół domu stwarzał atmosferę wyizolowania od miejskiego życia. Przypominał Jobiemu wiejskie rezydencje i chaty w Hope, których mieszkańcy starali się unikać wścibskich spojrzeń przechodniów. Gregoriańskie elewacje, wysmukłe okna i ganek, od którego biegła żwirowa alejka prowadząca do ozdobnie kutej, żelaznej kraty furtki, były bez zarzutu. Z domu jednak emanowało zimno, które nie miało nic wspólnego ze skrzącym się śniegiem pokrywającym ziemię i dach. W oknach z grubymi firanami jarzyło się światło - obce i niegościnne. Joby rozejrzał się, zobaczył zaparkowane samochody i inne domy, które bardzo różniły się od tego przybytku. Zbudowano je jakby w proteście przeciw pierwotnym właścicielom gregoriańskiej budowli. "Trzymaj się od nas z dala, nie chcemy mieć z tobą nic wspólnego. " Sally Ann miała na sobie długą, pluszową suknię, przepasaną wokół wąskiej talii, zakrywającą czarne, zamszowe kozaczki. Efekt dzisiejszych zakupów. Joby czuł się niewyraźnie w dżinsach i kurtce. Żałował, że nie zainwestował w jakieś nowe ubranie, ale Sally Ann zdawało się to nie przeszkadzać. Przez całą drogę szła zamyślona, prawie ze sobą nie rozmawiali. Kiedy zadzwoniła do drzwi, Joby uświadomił sobie, że to wigilia. Z pewnością zaproszono ich na coś w rodzaju przyjęcia. Ciekaw był skąd Sally Ann zna to towarzystwo. Ale i tu nic nie mogło go zadziwić, tak jak wszędzie, gdzie szło o Sally Ann. Wewnątrz głucho zadudniły kroki i otworzyły się drzwi wypuszczając smugę światła. Oczom Jobiego ukazał się wysoki chłopak ubrany w sztruksowe spodnie, w rozpiętą pod szyją koszulą miał zmierzwioną czuprynę. W skrytości spodziewał się, że przywita ich lokaj. - Wszyscy już są - chłopak bez uśmiechu skinął głową w kierunku Sally Ann, obrzucił Jobiego krótkim spojrzeniem. - Chodźmy na górę. W wyłożonym marmurem korytarzu jedynym meblem był stolik w kształcie delfina z leżącym na nim plikiem papierów, słabo
oświetlony matową, niskowatową żarówką. Weszli na drewniane schody, a odgłos ich kroków przyprawił Jobiego o gęsią skórkę, przywiódł na myśl, ukrytą być może pod nimi, spiżarnię. Dotarli na szerokie półpiętro stając na wprost kilku par drzwi. Wszystkie były zamknięte, a skądś dochodził szmer cichych głosów. Joby spojrzał na Sally Ann. Jej zadumę zastąpiła powaga i nerwowość. Była roztrzęsiona i to go martwiło. Podeszła do trzecich drzwi od lewej, nacisnęła klamkę i weszła do środka. Joby zmrużył oczy od nagłego blasku rozświetlającego ogromny pokój. Pokój zajmował chyba całą powierzchnię półpiętra. Zrobiono go pewnie z trzech lub czterech sypialni. Błyszcząca podłoga z drewnianych klepek, na środku kwadrat zaskakująco zniszczonego dywanu, który kłócił się z resztą wnętrza. Były tam tylko dwa meble. Wzdłuż ściany, pod oknami stał wąski stół zastawiony napojami i zakąskami, a pod tylną ścianą było coś, co przypominało miniaturę walijskiej komody niestarannie przykrytej prześcieradłem, jakby właściciel starał się ją ukryć. Coś dziwnego. Joby wzdrygnął się. Zgromadziło się tam około tuzina osób. Rozmawiali w grupkach ściszonymi głosami. Wydawało się, że nawet nie zauważyli nowo przybyłych. Dziwne towarzystwo, jakby ekscentryczny pan domu celowo zgromadził przekrój mieszkańców miasta, świąteczną zbieraninę starych i młodych, bogatych i biednych. Była tu kobieta pod siedemdziesiątkę z grubą warstwą makijażu na twarzy, obwieszona drogocenną biżuterią; długie włosy farbowane na kruczoczarno mogły być ostatnią desperacką próbą walki ze starością. Pogrążona była w rozmowie z dużo młodszym od siebie mężczyzną w dżinsach. Joby z ulgą spojrzał na jego ubranie. Przeniósł wzrok na dużo młodszą trójkę: dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach trzymało za rękę ładną, jasnowłosą dziewczynę, która uśmiechała się do nich. Obok nich stała para w średnim wieku i jeszcze jedna grupka młodszych osób.
- Napijmy się czegoś - Sally Ann poprowadziła go za rękę do stołu. Czuł, że drżała. Wina było pod dostatkiem, na stole stały karafki z rżniętego szkła, niektóre już w połowie opróżnione, obok była taca z kieliszkami o długich nóżkach. Sally Ann napełniła dwa z nich, podia mu jego kieliszek, a swój uniosła do ust. - Piję za nas - głos jej lekko drżał. Joby spróbował wina. Było ostre, ale nie nieprzyjemne: nagle i niespodziewanie rozgrzewało ciało, jakby z mrozu nocy wszedł do przegrzanego pokoju. Było jak płynny ogień. W dalszym ciągu nikt nie interesował się Jobym i Sally Ann. Joby czuł się niezręcznie, nie na miejscu, pytał prawie: "Po co tu przyszliśmy, na jak długo?" Zaiste dziwne przyjęcie, składające się z małych grupek zajętych sobą, chociaż teraz już niektórzy zaczęli rzucać ukradkowe spojrzenia na Jobiego i Sally Ann. Przyłapani wzrokiem patrzyli gdzie indziej. Było to irytujące, przywodziło myśl, że zaproszono ich tu dla jakiejś szczególnej przyczyny. Sally Ann ponownie napełniła jego pusty kieliszek. Podała mu też coś w rodzaju pikantnych chrupek. Poczuł nagle odurzenie, wchodził w stan nieważkości, jakby miał zaraz unieść się pod sufit, spojrzeć na wszystkich tak, jak w jego dziwnych snach. Jestem tu bezpieczny, nie dosięgniecie mnie. Może przepłynę przez sufit, potem przez dach i rozpłynę się w ciemnym niebie? Przytrzymał się stołu i ścisnął mocno blat, żeby do tego nie dopuścić. Jego ciało astralne nie mogło znaleźć dla siebie miejsca. Sally Ann coś mówiła. Wdział jej poruszające się usta, słyszał jej głos, ale słowa do niego nie docierały. Pomimo to przytaknął głową. To wino. Nie jestem przyzwyczajony. Pokój wyglądał jakoś inaczej ludzie i przedmioty zacierały się. To było przeraźliwe. Ktoś przyćmił światła. Joby postawił swój kieliszek na stole, zasłonił go obiema rękami. Nie pozwól mi więcej pić, Sally Ann. Jestem pijany, piekielnie się boję. Zatoczył się i tylko stół uchronił go od upadku. Rozlane wino zaczęło tworzyć rozrastającą się purpurową plamę, na widok której prawie krzyknął. Szukał wzrokiem Sally Ann. Odeszła, ale po chwili wróciła. Była inna, obca, wysublimowana. Przyglądała mu się z uwagą. Pokój powiększał się, obecni rośli do gigantycznych rozmiarów, potem kurczyli się do wielkości groteskowych karłów. Nieustanna paplanina, gwar wibrujący w uszach przyprawił go ból
głowy. Podłoga zakołysała się, otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do środka. Joby patrzał na pojawiającą się postać spowitą w obszerne, ciemne szaty. Dostrzegł grube rysy twarzy z mięsistymi wargami, oczy głęboko zatopione w oczodołach, długie, jasne włosy ze srebrzystymi pasemkami. Władcza postać. Na jej widok ucichły rozmowy, ludzie cofali się z lękiem. Jaki tu chłód. Joby zastanawiał się, dlaczego nie ogrzano domu. Zatrząsł się z zimna, ciągle jeszcze musiał trzymać się stołu. Pociemniało mu w oczach. Nowo przybyły przeszywał go wzrokiem jak łowczy sokół, który spostrzegł skrywającego się królika i rozkoszuje się ofiarą: niespieszny, bo i tak mu nie ujdzie. Sally Ann, co się dzieje? Ona również odwrócona była w stronę przybysza w todze: patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, w których był strach i ciekawość. Sally Ann, nie zostawiaj mnie tutaj. Co się dzieje? Zdawała się nie pamiętać o jego obecności, niepomna niczego, prócz tego dziwnego człowieka, który był raz gigantem, raz karłem. Jaby czuł się jak w gabinecie krzywych luster. To sen. Joby spodziewał się, że już, zaraz uniesie się pod sztukaterie sufitu i zawiśnie tam, a ci na dole bezskutecznie będą próbowali go dosięgnąć. To zły sen, gorszy od innych, bo Joby był chory, gorączkował. Przeziębił się podczas tych kilku godzin spędzonych na śniegu. W dzieciństwie również choroba wywoływała u niego złe sny, jakieś zacieśniające się ściany, które rozstępowały się w końcu, ludzie zbyt duzi lub zbyt mali. Teraz też miał zły sen, nie mogło to być nic innego. Zaraz się obudzi i wszystko będzie w porządku. W dole światła, a wokół niego poruszające się kształty. Nic mu nie zrobią, bo nie istnieją. Ktoś zdjął prześcieradło z komody i okazało się, że to wcale nie komoda. Joby patrzył przerażony myśląc przez moment, że znów jest na strychu w swojej chacie, że ołtarz, który rozbił złożył się z powrotem z kawałków w niepojętym, świętokradczym zmartwychwstaniu. Pokrywała go czarna, wyszywana w dziwne wzory materia, na niej stały świeczniki i świece.
Każdy patrzył zdjęty lękiem na tego dziwnego człowieka, który znów powrócił do normalnych ludzkich rozmiarów, stojącego na wprost nich z rozłożonymi rękoma. Wskazał palcem i dwie młode kobiety wyskoczyły na środek pokoju, każda z nich złapała róg starego dywanu i zaczęły go zwijać. Gdyby nie to, że nie był w stanie się poruszać - uciekłby stąd, pobiegłby na ulice, wśród których rozmyślał przez tyle godzin ostatniej nocy. Z tą tylko różnicą, że nie wróciłby do domu. Biegałby do upadłego, może nawet umarłby z wyczerpania. Ale nie uciekł, bo miał nogi jak z waty i stać go było teraz jedynie na utrzymanie się w pozycji pionowej z pomocą stołu. Na pustej podłodze, w miejscu, gdzie był dywan zaczęły się tworzyć nieskończone ilości kółek i trójkątów, dziwne znaki, świece i krzyże wskazujące drogę "do skarbu". Te same znaki zdobiły odrażającą świątynię jego matki na strychu w domu! Znów pociemniało mu w oczach, usłyszał to samo mormorando, te same skandowane słowa w jakimś starożytnym, obcym języku. Cienie migały, sylwetki kurczyły się i potężniały, malały i rosły. Ale to tylko sen, za chwilę będę z powrotem w łóżku. Wróciła mu ostrość widzenia, pokój był oświetlony dostatecznie, żeby mógł wszystko zobaczyć. Wszyscy wrócili do swych normalnych kształtów, ale wciąż coś było nie w porządku. Jego zmęczony umysł przez chwilę koncentrował się, a kiedy zdał sobie sprawę z tego co się dzieje, ze zdziwienia zaparło mu dech. Wszyscy stali zupełnie nadzy: wszyscy, prócz tego człowieka przy ołtarzu, okrytego jasnymi włosami jak płaszczem, który z podniesionymi rękoma mamrotał zupełnie nieziemskie, monotonne zaklęcia. Joby przenosił wzrok z jednej osoby na drugą. Wszyscy stali w rzędzie po drugiej stronie koła. Obrzydliwa starucha nie mogła już dłużej ukrywać swego wieku obnażywszy obwisłe piersi i skórę pomarszczoną jak u zasuszonej małpki. Jej towarzysz pokazywał opasły brzuch i krzywe nogi. W każdym innym miejscu byłoby to komiczne, ale tu budziło wstręt i przerażenie. Mężczyźni ze wzwiedzionymi członkami stali dumni obnażając się wobec wszystkich obecnych, śmiali się i odwracali w stronę dziewcząt wśród których była i Sally Ann. Joby krzyczał wewnątrz z zazdrości i wściekłości protestując bez
głośnie, tak jak zawsze bywa w snach. We śnie jesteśmy bezbronnymi obserwatorami wobec wszystkiego, co nas otacza. Niech będzie co ma być, niech robią, co chcą, i tak nas nie dosięgną. Sally Ann zbliżała się do niego zmysłowo poruszając biodrami, piękna i kusząca. Wszyscy spojrzeli na nią, nawet mężczyzna spod ołtarza. Idź do swojego chłopaka, Sally Ann, nie pozwól mu stać bezczynnie. - Jo...by... - szepnęła ochryple wyciągając ku niemu ramiona. Palce dziewczyny przesuwały się po jego biodrach, błądziły aż do momentu, gdy odnalazły, czego szukały. Gładziła go delikatnie. - Jo...by..., rozbierz się, przyłącz się do nas. Joby zachwiał się, oczy zaszły mu mgłą. Oślepił go zielony blask. Oblał się zimnym potem. Nie rozbiorę się, nie chcę brać w tym udziału. Pragnął unieść się w powietrze, ale nie mógł oderwać ciężkich nóg od podłogi. Usłyszał jej śmiech, który dźwięczał mu w uszach przypominając śmiech matki. Sally Ann była tuż przy nim, rozpinała mu spodnie walcząc z guzikiem od paska. Był wściekły. Chciał ją odepchnąć, uniósł rękę, ale prawie upadł. Szybko chwycił się stołu. Zawsze we śnie tak się właśnie działo, wszystko sprzysięgało się przeciw tobie. A niech mnie rozbierze, to nieważne, bo to nie dzieje się naprawdę. Chciał zmusić się do przebudzenia, ale nic z tego nie wychodziło. Rozebrała go z wprawą, z jaką czyniła to jego matka, kiedy szykowała go do spania, gdy był małym chłopcem. Dostrzegła jego podniecenie i z triumfem odsłoniła go wszystkim obecnym. - Zobaczcie bracia i siostry, neofita jest gotów. Rozległo się ciche skandowanie. - Neofita...neofita... daj nam neofitę. Sally Ann spojrzała na mężczyznę stojącego przy czarnym ołtarzu. Zachęcił ją skinieniem głowy i zachrypłym, pełnym lubieżności głosem powiedział: - Daj mi neofitę! Chwyciła go za przegub i pociągnęła do przodu. Próbował się wyrwać, kurczowo trzymał się stołu, ale była silniejsza od niego.
Szedł niepewnym krokiem patrząc na białe, kredowe znaki. Przypomniał sobie szkolne zabawy, kiedy skakali po płytach boiska. Jeśli stanąłeś na szczelinę między nimi, byłeś złapany przez czarownicę. - Skacz! Nogi miał jak z ołowiu, lecz zdołał ominąć wyrysowane kredą linie. By! sam: żałosna postać otoczona białymi kolami, niewytłumaczalnymi znakami i literami, naga ofiara wciąż walcząca o wyzwolenie się z matni. " Boże, błagam, daj mi się obudzić!" Bóg słucha tylko swoich, synu czarownicy! Jasnowłosy człowiek wymamrotał rozkaz, pojedyncze słowo, i natychmiast na środku koła zjawiła się stara kobieta. Na jej twarzy malowało się zdziwienie i lubieżność, której nawet wiek nie zdołał poskromić. Joby skulił się ze strachu, gdy uśmiechnęła się szeroko, ukazując źle dopasowaną protezę. Ślina ściekała jej po brodzie, spływała na obwisłe piersi. Poczuł cuchnący oddech, kiedy jej popękane wargi spoczęły na jego ustach. Musiała wspiąć się na palce, żeby go dosięgnąć. Jej szorstkie owłosienie drapało pulsujące ciało Jobiego. "Nie, nie mogę, tylko nie to"! Rechocząc obłapiała go z rozkoszą starej kobiety. I nagle zaczął spadać: tak jak we śnie, kiedy potknąłeś się, a potem budziłeś się z bijącym sercem. Dzięki Bogu, że to się stało, zanim ta jędza... Nie obudził się jednak. Uświadomił sobie, że leży na podłodze z bolącą głową po uderzeniu o twardą posadzkę. Stara kobieta wpełzała na niego, ściskała go kurczowo obiema rękami, jakby się obawiała, że ta niespodziewana przyjemność może jej umknąć. Joby próbował się bronić, ale wiedział, że tak jak w koszmarnych snach, nie zdoła się uwolnić. Starał się sobie wmówić, że siedzi na nim Sally Ann. Tak, to na pewno ona. Ale niewrażliwe palce staruchy mówiły mu, że się tylko oszukuje. Świadczył o tym również niezdrowy oddech i brutalność tej starej ropuchy, zapach niemytego ciała, sposób w jaki męczyła się, kiedy powinna wzdychać z rozkoszy. Ciągnęło się to jak przedłużona agonia. Pochylająca się nad nim spocona, pomarszczona twarz, w tym słabym oświetleniu mogła należeć do pani Clatt. Gdy starucha
starała się zaznać zapomnianej już pewnie rozkoszy, w tle reszta osób skandowała znowu to słowo: ... neofita... neofita... neofita... Wreszcie doszła do szczytu i Joby mocnym ruchem odsunął ją od siebie. Wciąż leżąc, dostrzegł zbliżających się do niego młodych i starych mężczyzn, którzy śmiali się wulgarnie. Zatrzymali się na moment, żeby złożyć hołd mistrzowi, podziękować za to, że dał im dzisiaj neofitę, pokłonić się przed ołtarzem. Czuli się zaszczyceni tym, że mogą oddawać cześć siłom ciemności. Poświęcenie przyniosło nagrody. Joby wił się z bólu, żółć przepalała mu gardło, kiedy mężczyźni zaczęli go ciągnąć na wszystkie strony. Jedni klęczeli, inni leżeli przy nim. Czuł się poniżony i ośmieszony, ale to przecież tylko sen. To tylko sen! Kobiety zawzięcie próbowały go ocucić, prawie o niego walczyły. Chciał się od nich uwolnić, ale obecna w tym zimnym pokoju moc zawładnęła nim zupełnie. W końcu przyszła kolej na Sally Ann. Joby leżał patrząc na nią błagalnie, ale zielone oczy były bezlitosne, śmiały się szyderczo. Stała nad nim i nakazywała mu patrzeć na swe wilgotne ciało. Wszyscy mnie dzisiaj mieli, nawet ta stara baba próbowała. Weź mnie i raduj się uznając mistrza, który zarządził dziś Noc Neofity. Wprowadzenie. Jej ciało nie pachniało już tak słodko jak dawniej, miało jakby kwaśny posmak. Bez żalu Sally Ann kalała swą piękność. Z lubieżną rozkoszą spoglądała co chwilę w kierunku ołtarza na tego, który miał nad nią moc. Była jego niewolnicą, robiła tylko to co jej nakazał. A Joby ciągle nie mógł się obudzić. Sally Ann pociągnęła Jobiego do ołtarza i pchnęła go brutalnie. Kolana pulsowały boleśnie, gdy upadł na twardą podłogę. Drżał, był potwornie zziębnięty. Odurzył go obrzydliwy smród. Musiał powtarzać jakieś dziwne słowa, które nie miały dla niego żadnego znaczenia. Podano mu mały drewniany krucyfiks. W zaschniętych ustach zebrał dość śliny żeby na niego napluć, po czym oddał krzyżyk człowiekowi w todze. Reszta monotonnie śpiewała. Robiło się coraz zimniej, a obrzydliwy smród wciąż się wzmagał.
Teraz był już pewien, że się nie obudzi, bo to nie działo się we śnie. To straszna rzeczywistość. Pokój rozjaśnił się, ponownie rozłożono dywan, a ten przedmiot pod prześcieradłami znów przypominał walijską komodę. Joby uświadomił sobie, że jest ubrany, i że wszyscy już się rozchodzą. Nie było śladu po człowieku w czarnych szatach, pozostał jedynie zapach zgaszonych świec. Sally Ann pomogła mu zejść po schodach i wyszli na ulicę. Padał śnieg. Chodniki srebrzyły się w świetle ulicznych latami. Zegar na skwerze stłumionym dźwiękiem wybijał godzinę. Gdzieś w oddali rozległy się kościelne dzwony budząc w Jobym poczucie winy. - Dziś jest Boże Narodzenie - Sally Ann odezwała się po raz pierwszy od czasu wyjścia z tamtego domu. - Tak, wiem - Joby czuł się tak słaby, że wdzięczny był jej za to, że go podtrzymuje. Chciałby jej zadać tyle pytań, ale wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Może lepiej nie wiedzieć, nie znać prawdy. Tak jak dawniej, w nocy tiząsł się pod kołdrą zastanawiając się, co się dzieje na strychu i wolał nie wiedzieć. Teraz już wiedział i sama myśl o matce napełniała go obrzydzeniem. Ta stara jędza, która napastowała go dziś w nocy mogła być jego matką, a jej brutalny towarzysz jego ojcem. Gdybyż to wszystko mogło być tylko snem... - Nadszedł czas, żeby wrócić - powiedziała triumfalnie Sally Ann i mocniej zacisnęła rękę na nadgarstku Jobiego. - Nasze zadanie tutaj zostało wypełnione i musimy wracać do Hope na ostateczne spotkanie z tymi, którzy prześladowali nas przez wieki. Joby zdrętwiał, miał ochotę rzucić się do ucieczki, ale dawno już rozumiał, że to daremne. Musiał iść tam, gdzie prowadziła go Sally Ann. Teraz już nie pora na ucieczkę, trzeba walczyć. Tej nocy znów mial sen. Śniła mu się wioska Hope i opuszczony, cichy kościół, w którym był tylko mały, rudowłosy chłopiec z opadającą na brwi grzywką. Z zapuchniętymi od płaczu oczami klęczał i modlił się do Boga prosząc o powrót Jobiego Tarrata. Cichy płacz niósł się po całej wiosce.
Rozdzial 27 Cliff Morris stał przy oknie i patrzał na zabłocone podwórko. W niektórych miejscach kałuże były tak głębokie, że sięgały kolan. Podwórze przypominało rumowisko. Wszędzie walały się roztrzaskane azbestowe dachówki, potłuczone szyby, wyrwane z zawiasów drzwi. Był to rezultat szalonego huraganu. Dzieło Boga, uśmiechnął się gorzko, właściwie to kilka dzieł Bożych. Jeśli Bóg w ogóle istniał. Dwa tygodnie temu zaczely padac kury. Kiedy zamykał na noc kurniki, zdawały się być wszystkie zdrowe, rano znajdował ogromne ilości martwych ptaków. Od pewnego momentu zaczęła się obniżać produkcja jaj, właściwie od momentu, gdy Sally Ann uciekła z tym gówniarzem Tarratem. Eksperyment nie wypalił. Teraz zdawał sobie sprawę, że powinien przestawić kury z powrotem na tradycyjną karmę i zapomnieć o niskocholesterolowych jajkach. Musi się pogodzić z faktem, że produkcja takich jaj jest niemożliwa. Ale nie umiał rozstać się ze swymi marzeniami. Eksperymentował dalej i miał nadzieję, że w końcu wszystko się jakoś ułoży. Niestety, tak się nie stało. Po tamtej fatalnej nocy produkcja jaj spadła o połowę. Rano znalazł półtora tysiąca martwych kur, skulonych tak, jakby ułożyły się do snu i już się nie obudziły. Weterynarz zabrał kilka z nich, żeby zbadać zawartość żołądka i pokiwał głową z niedowierzaniem. Ale Cliff Morris obsesyjnie wierzył, że to nie pokarm spowodował śmierć kur. Wprawdzie Dick Olivier leczył zwierzęta od trzydziestu lat i jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się postawić mylnej diagnozy, ale tym razem... Wysłuchał historii o ptakach, które wpadły w szał i tego również nie mógł zrozumieć. Może to jakiś wirus? Jednak w czasie sekcji niczego nie wykrył. Następnego dnia zdechło jeszcze pięćset kur. Wezwano inspektora z Ministerstwa Rolnictwa i badano ten przypadek opierając się na wiedzy teoretycznej. Zakazano wszelkiego wwozu i wywozu zwierząt z Hope. Wnikliwe badania również nie znalazły żadnego wytłumaczenia. Zebrano martwe ptaki i spalono je. Przypominało to stosy pogrzebowe, nad wioską unosiła się chmura cuchnącego dymu, wori śmierci przemieszczała się w stronę wzgórz. Mieszkańcy wioski chowali się w swoich chatach i szeptali, że przekleństwo Hildy Tarrat znów dało znać o sobie. Syn czarownicy najpierw wypełnił diabelskie życzenie swej matki a potem uciekł. To on powinien teraz płonąć. W ciągu dwóch tygodni padła cała reszta kur, znów palono je na stosach nie znając przyczyny śmierci. Amy Morris nie opuszczała już swej sypialni, leżała w zakrwawionej pościeli kaszląc nieustannie. Dr Ovington przyjeżdżał codziennie i podawał jej morfinę. Powiedział Cliffowi, że Amy nie dożyje Nowego Roku. Nie
było już nadziei, żadna ziemska siła nie mogła jej pomóc. Doktor proponował szpital, ale Cliff Morris odmówił. Amy umrze w Hope, tak jak wszyscy Morrisowie. Taka była tradycja. Ovington poprosił miejscową pielęgniarkę, żeby przychodziła codziennie i zmieniała pościel. Drugiego dnia świąt rozszalała się wichura. Nasilał się lodowaty północny wiatr, którego nie były w stanie powstrzymać nawet wzgórza Hope. Wichura z każdą godziną nabierała siły, na drogach utworzyła się krucha, śliska nawierzchnia, która pękała pod ciężarem kroków. Na rynnach wisiały ciężkie, lodowe sople. Raptem wiatr ustał, jakby wichura miała się skończyć, lecz zaraz potem nastąpiła nagle niespodziewana odwilż i lunął deszcz, a wraz z nim powrócił huragan uderzając w wioskę z ogromną siłą. Wiatr wyrywał drzewa z korzeniami, połamane gałęzie tarasowały drogi wokół wioski. Z trzaskiem spadały dachówki, wszędzie wirowały sterty śmieci. Cliff Morris siedział w kuchni i wsłuchiwał się w odgłos huczącego gazowego pieca, który rozgrzał się do takiej temperatury, że mogła się zapalić smoła w kominie. Tej nocy wybuchło kilka pożarów, lecz Cliff wcale się tym nie przejął, na niczym mu już nie zależało. Na podwórzu postukiwały odrywające się sztachety, w pewnej chwili całkiem oderwały się od płotu i o coś uderzyły. Wiatr wpadał do kuchni przez nieszczelne okna, poruszał gazetami. Amy przez całe lata nalegała, żeby zamontował podwójne szyby, ale nie chciał jej słuchać. Na pewno dojdzie do jeszcze większych zniszczeń, nie będzie się tym przejmował. Po co ocalać Sparchmoore? Niech zgnije i rozpadnie się na jego oczach. Z góry doszedł go kaszel Amy. Czy ona w ogóle przestawała kaszleć? Kaszlała bez ustanku przez cały ostatni tydzień i tak będzie już do końca. Zostało jej pewnie jakieś kilka dni życia. Sam był zdziwiony, że podchodzi do tego tak spokojnie. Pogrzebie ja na przykościelnym cmentarzu i wróci do domu. Będzie żył dalej. No cóż, jakoś musi egzystować. Na pewno nie będzie plakat. Rozważał możliwość sprzedania farmy i wyprowadzenia się z Hope, ale wiedział, że się nie zdecyduje. Wiązałoby się to z wieloma problemami. Łatwiej było zostać. Musi dopilnować, żeby Sally Ann nie odziedziczyła nic po jego śmierci. Pal ją licho. Woli zapisać wszystko na rzecz jakiejś
instytucji charytatywnej niż dać jej choćby funta. Albo najpierw sam wszystko wyda. Jednak nie lubił wydawać pieniędzy bez wyraźnej potrzeby. Było to według niego marnotrawstwo. Ta dziwka ukryła się gdzieś z Tarratem, żyje z nim i pewnego dnia zjawi się tu z dzieciakiem, bo nie będzie miała dokąd pójść. Wtedy wykopie ją z domu tak, że wyleci na podwórze razem z małym bękartem i wytapia się w błocie. Nie wpuści do Sparchmoore marnotrawnej córki. Tamta historia z kurami to sprawka Jobiego, Cliff był tego pewien. Chłopak posiadał dziwną moc, tak jak jego matka, przez którą przed laty byk zabił Artura Tarrata. Zabieram ci córkę i zabijam kury, panie Morris. Cliff mógł jeszcze zrozumieć, dlaczego Joby przyczepił się do Sally Ann, ale dlaczego rujnował jej ojca? Jeśli chodziło mu o spadek, to przecież podcinał gałąź, na której siedział. To klątwa Tarratów. Klątwa, która napawa lękiem mieszkańców Hope. Cliff Morris nie zwracał nigdy uwagi na krążące pogłoski, ale teraz, wśród tej nocnej ciszy, z umierającą żoną, bez córki, ze zdechłymi kurami, zrujnowaną farmą i rozpadającym się domem przyznawał, że coś w tym musi być. Seria śmierci, pożar na stacji Amoco... Cliff zadrżał, temperatura pieca wciąż rosła Nagle tuż nad jego głową rozległ się głośny łomot. Cliff podskoczył na ten dźwięk. To pukanie w podłogę sypialni. To Amy. Z westchnieniem podniósł się z krzesła. Ostatnio całe dnie i noce wzywała go z powodu jakichś błahostek, żeby tylko zająć go swoją osobą. "Podaj mi trochę wody. Chciałabym poczytać gazetę, jeszcze dziś nie czytałam." Cokolwiek, byle tylko przerwać monotonię umierania. Cliff zaczął sypiać na dole. Nikt chyba nie oczekiwał, że mężczyzna będzie dzielił łóżko z kobietą wypluwającą płuca, plamiącą pościel krwią i przewracającą się z boku na bok przez całą noc. Nie mógłby tego znieść, ale Amy była innego zdania i dlatego stała się zgorzkniała jeszcze bardziej, niż była przez ostatnie dwadzieścia lat. Powinien był pozwolić na umieszczenie jej w szpitalu, to by mu oszczędziło wielu kłopotów. Teraz, niestety, było już za późno. Stukanie stawało się coraz głośniejsze. Wyobraził sobie Amy leżącą i miotającą przekleństwa, kaszlącą krwią i walącą laską o
podłogę, na ile pozwalały jej wątłe siły. Usłyszał, że coś się potoczyło. Pewnie upuściła laskę. Lepiej pójdzie na górę, bo Amy może zechcieć spróbować zejść na dół, a po cholerę była mu tu potrzebna. Ruszył do drzwi. Nagły poryw wiatru wstrząsnął domem i wydawało mu się, że słyszy kolejną spadającą dachówkę. Do diabła, niech sobie odpada, nawet jeśli zwali się nam na głowę. Nie kiwnie więcej palcem w Sparchmoore, będzie tu siadał i patrzył jak wszystko się rozpada. A potem umrze. Opieszale wchodził po schodach, miał nadzieję, że nigdy nie dojdzie, nie będzie musiał dojść do sypialni i zobaczyć... Amy leżała oparta o zakrwawioną poduszkę, blada, z błyszczącymi oczami zapadniętymi w ciemnych oczodołach. Pognieciona koszula nocna i włosy w nieładzie wskazywały na to, że się poddała, czekała niecierpliwie na śmierć. - Cholera, dużo czasu ci to zajęło - wycedziła pogryzionymi z bólu do krwi ustami. Morfina przestawała działać, rak był silniejszy. Rozpoczęło się odmierzanie czasu. - Taka wichura - mruknął. - Ciężko coś usłyszeć. - A może ty nie chcesz słyszeć? - zapytała z przekąsem. - Tak samo, jak nie chciałeś mnie słyszeć przez te wszystkie lata. Ale to już nie potrwa długo, do jutra mnie nie będzie. - Nie umrzesz - powiedział Cliff, choć wiedział, że będzie tak, jak mówiła. Jutro rano przyjdzie doktor Ovington. - Tak. Żeby wypisać świadectwo zgonu. Nagły atak kaszlu zagłuszył jej nieprzyjemny śmiech, musiała odczekać chwilę, by móc się znów odezwać. - Ale muszę ci coś powiedzieć, Cliff. Westchnął ciężko. Żałował, że nie zignorował pukania. - Co... co masz mi do powiedzenia?
- Czy wiesz... - jej głos stał się znów normalny, jak w tranzystorze, który nagle zaczął działać. - Czy wiesz Cliff, że nie kochaliśmy się już od dwóch lat? -Ja... - A jeszcze wcześniej zebrałoby się tego z pół tuzina w roku, przez prawie dwadzieścia lat. I czy wciąż jeszcze próbujesz siebie oszukiwać, że się bez tego obywałam? Cliff stał nie znajdując na to odpowiedzi. Przypominał sobie krążące plotki i chwilę, kiedy uderzył Amy, tego dnia gdy odeszła Sally Ann. - Właśnie dlatego ja mam córkę, a ty nie - zaśmiała się cynicznie. - Sally Ann nie jest twoją córką i ona wie o tym! - Nie ma jej już od tygodni - próbował zmienić temat, nie chciał słuchać. Lecz zabrzmiało to żałośnie. - Jest gdzieś z Jobym. - Na pewno z nim jest, zawsze się tego bałam. Obawiałam się tego przez całe lata, Cliff, wiedziałam, że pewnego dnia tych dwoje się znajdzie, a chwila, kiedy się to stanie będzie straszna dla Hope i jej mieszkańców, dla nas też. Cliff pomyślał, że majaczy. - Miałam wielu kochanków - to nie była przechwałka. Mówienie zaczynało jej przychodzić z trudnością. - Ale popełniłam jeden straszny błąd i dlatego to wszystko teraz tak wygląda. Umieram powoli i okropnie, to jest moja kara. Ale z wolą Bożą niedługo odejdę. Inni umarli przez moje czyny i zanim się to skończy będzie jeszcze więcej śmierci. Ale to nie tylko moja wina, Cliff. Chcę, żebyś to przemyślał, kiedy mnie już nie będzie, żebyś się zastanowił, czy nie miałeś w tym swojego udziału. Umilkła na chwilę dla nabrania oddechu. Przygotowywała się, aby ostatni raz obrazić człowieka, którego nienawidziła bardziej niż kogokolwiek na świecie. - Więc pozostawiam ci przekleństwo Cliff, tak jak tamtej nocy uczyniła to Hilda Tarrat. Próbowałeś budować egoistyczne imperium, ale ono zaczyna się już wokół ciebie rozpadać. Niech w Sparchmoor zapanuje śmierć i niech nikt nigdy nie usłyszy w tych stronach nazwiska Morrisów. A teraz wynoś się stąd i nie chcę cię już więcej widzieć! Cliff Morris zamknął za sobą drzwi i po raz pierwszy od czasów dzieciństwa zapłakał zrozumiawszy, że Amy mówiła prawdę.
Dr Ovington nie pojawił się następnego ranka. Rzeka przepływająca w dole wystąpiła z brzegów przy zwęglonych zgliszczach stacji Amoco, zalała drogę na głębokość kilku stóp odcinając Hope od reszty świata. Krążyły pogłoski, że ostatniej nocy wpadł do rzeki samochód z pasażerami, którzy się utopili. Doktor zadzwonił do Sparchmoore po powrocie ze swego gabinetu. Nie zdziwiła go wiadomość, że tej nocy Amy Morris umarła. Rankiem po wielkiej wichurze Joe Rowell wrócił do Lasu Hope. Ujrzał powalone drzewa, kilka olbrzymich dębów, które opierały się wszystkim żywiołom przez wiek, może więcej. Rozpadły się także resztki skalnego dębu. Sczerniały pień oderwał się od podłoża, zbutwiałe drewno rozsypało się w proch. Gajowy stał patrząc na to rumowisko, wciąż czuł zapach zwęglonego drewna. Wszystko było możliwe, kiedy w grę wchodziła Hilda Tarrat. Wzdrygnął się. Mimo, że nie było już drzewa, ona ciągle tam żyła. Nie miał ochoty wracać do lasu; nie był tu od czasu, kiedy przyprowadził Jobiego. Pamiętał jak chłopak uciekał, bo zdał sobie sprawę, że matka nie umarła. Hilda była tutaj, czuło się jej obecność w zimnym wietrze uderzającym ze złością. Nad głową gajowego zakrakał kruk. Rowell zobaczył go, ale nie chwycił za przewieszoną przez ramię strzelbę. Jeszcze wczoraj byłby go zastrzelił, ale dziś oszczędził ptaka. Powodem tego był dzisiejszy telefon. Zadzwonili do niego rano, koło dziewiątej. Długo trwało nim zrozumiał sens tego telefonu, teraz jeszcze składał w myślach bezładne zdania które usłyszał, starał się zrozumieć ich istotę. Szukał jakiejś innej interpretacji, ale sprawa była przesądzona. Dlatego właśnie przyszedł do Lasu Hope. To Bretton zatelefonował do niego jako rzecznik konsorcjum, czy raczej spisku, pomiędzy właścicielami ziemskimi Hope. Zadzwonił, żeby ustalić termin spotkania, ponieważ podjęli jednomyślną decyzję o zwolnieniu go. Chcieli, żeby ustąpił miejsca nowemu gajowemu, młodemu człowiekowi. To prawda, że ptaki miały się źle w tym roku, ale to nie była wyłącznie jego wina. Zimna i mokra wiosna nie sprzyjała wysiadywaniu jaj. Silna czerwcowa burza zatopiła mnóstwo piskląt. Także i lisy do tego się przyczyniły, ale tu Rowell miał związane ręce.
Nie zabijaj lisów w posiadłości Hope, bo my na nie polujemy. Lisy i bażanty mogą żyć obok siebie, jeśli się tego dopilnuje. Cholera! Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, ostatnie ustawy w niczym nie ułatwiły pracy gajowemu. Rowell miał na sumieniu kilka lisów, ale zawsze zostawało ich trochę na polowanie. Inaczej myśliwi dostaliby furii. Kiedyś jeden z lisów zakradł się do starej zagrody i zabił sto pięćdziesiąt dorosłych ptaków. Ma pan swoje lisy, panie Bretton, ale w rezultacie będzie pan miał mniej bażantów. Ale tak czy inaczej oni wygrają. A więc go wyrzucili. Miesięczne wypowiedzenie, Joe. Kończysz pierwszego lutego, a nowy gajowy wprowadza się do twojej chaty drugiego. Mógłby nie popuścić i zostać tam, ale skoro nie miałby pracy, to nie miałoby sensu. W jego wieku miał nikłe szanse na znalezienie innego zajęcia. Zresztą wcale nie chciał. Nie mógł się pogodzić z myślą, że już więcej nie przyjdzie do Lasu Hope, którego czuł się nieodłączną częścią. Hildo, nie mogę żyć bez ciebie. Dotrzymałem obietnicy i przyprowadziłem tu Jobiego. Nie pozwól mi stąd odejść. Nie chcę odchodzić. Istnieje tylko jeden sposób, żeby mógł tu pozostać. Szybko podjął tę decyzję. Hildzie podobałby się ten sposób, z honorem więc spojrzy jej w twarz. Dlatego właśnie nie zastrzelił kruka. Miał w strzelbie tylko jeden nabój i wiedział jak go użyć. W drugi dzień świąt państwo Goodge pojechali na drinka i kolację do przyjaciół mieszkających w mieście. Stało się to już tradycją, spotykali się zawsze tego dnia od piętnastu lat, z jedną tylko przerwą, wtedy, kiedy była wielka śnieżyca w 1979 roku. Dla Fiony Goodge te coroczne przyjęcia były czymś zupełnie specjalnym. Uwielbiała wspominać te wieczory. Wtedy Boże Narodzenie było prawdziwym Bożym Narodzeniem. Zabierali ze sobą maleńkiego Alistera w przenośnym łóżeczku. Były to szczęśliwe dni, które mogły potem odżyć we wspomnieniach. Dlatego mimo zawieruchy zdecydowali się i tego roku spotkać z Fairfieldami. Było już po północy, kiedy Frank i Fiona Goodge zdecydowali się
na powrót i wsiadali do starego niebieskiego Morrisa. Deszcz tak walił w szybę, że hamował ruch wycieraczek. - Szkoda, że to nie śnieg - zauważył Frank pochylając się do przodu i starając się zobaczyć drogę przed sobą. - Jeśli temperatura trochę spadnie, to zacznie padać śnieg. - Proszę, tylko jedź ostrożnie - Fiona zdenerwowana sprawdzała, czy dobrze zapięła pas. Nie lubiła jeździć w taką pogodę. Ale nie żałowała, że spędzili dzisiejszy wieczór u starych przyjaciół. Myślała o Alisterze, czy z nim wszystko w porządku. Właściwie nie powinni byli go zostawiać samego, jest jeszcze zbyt mały, żeby siedzieć sam w taką noc. Ostatnio martwili się synem. Był smutny i zamknięty w sobie. Stracił nawet na wadze, żeby to się tylko nie odbiło na jego zdrowiu. A wszystko to przez Jobiego Tarrata. Ten chłopak nie mii dobrego wpływu na Alistera. Ale na szczęście odszedł i miejmy nadzieję, że nie powróci do Hope. Joby nie był dobrym człowiekiem, zresztą to nic dziwnego z jego przeszłością. Alister nie mógł zapomnieć śmierci Timmy Coopera, żyły w nim jeszcze straszliwe doznania tamtego październikowego popołudnia. Bardzo go to poruszyło. Ludzie mówili, że syn czarownicy zabił go rozmyślnie i wykorzystał swą przebiegłość, żeby się to nie wydało, i żeby nie ponieść kary. Joby był również odpowiedzialny za śmierć Harriet Blake. A teraz uciekł z tą dziewczyną od Morrisów i z pewnością nie była to miłość platoniczna! Chyba nikt nie życzyłby sobie, żeby jego dziecko zadawało się z kimś takim. Frank Goodge skręcił, żeby ominąć ogromną gałąź leżącą na drodze. - Ostrożnie, Frank - przypomniała mu znów żona Drzewa pochylały się od wiatru, stykające się gałęzie tworzyły tunel nad drogą. Wicher dął w maskę samochodu, jakby próbując go zatrzymać. Nie wracajcie do Hope, to złe miejsce. Tej nocy zawita tam śmierć. Frank rzucił okiem na sczerniałe zgliszcza stacji Amoco, które właśnie mijali. Widać było pozostałe po pożarze sterczące stalowe dźwigary. Obok nich stał mały bungalow, w którym paliło się światło. Bert Tanning wciąż tu był, nie przeniósł się gdzie indziej
pomimo tego, co się wydarzyło. Frank Goodge pokiwał głową z niedowierzaniem. Musiał zwolnić, żeby ominąć następne przeszkody na drodze. Tanninga nie sposób było zrozumieć. - Uważaj, Frank! Na miłość boską, zamknij się kobieto. I w tej chwili uderzyła ich ściana wody. Spieniona fala podniosła się i zalała szybę uniemożliwiając jakąkolwiek widoczność, jakby ktoś narzucił na samochód ogromny, ciemny koc. Fiona krzyknęła. Frank czuł, że wóz wymyka się spod jego kontroli, hamulce były bezsilne - samochód był jak mała łódka, którą porwał bystry prąd. Od czasu, kiedy w 1947 roku rzeka wystąpiła z brzegów, nigdy nie przybierała tak, żeby dosięgnąć drogi. Po tamtej katastrofie powinno zostać zbudowane umocnienie brzegów, żeby się to więcej nie powtórzyło. -Frank! A niech to wszyscy diabli! Samochód przewrócił się i wraz z częścią rozmokłego brzegu spadł lawiną w czarny, lodowaty nurt rzeki Hope. Krzyki Fiony zostały zagłuszone, kiedy woda wdarła się do zanurzonego auta. Walczyli z pasami bezpieczeństwa, odpinali klamry. Usiłowali otworzyć drzwi, ale uniemożliwiał to napór wody. Pojazd znikał w wodzie powoli, aż osiadł miękko na mulistym dnie rzeki. I tam już pozostał. Huragan uspokoił się i łagodna pogoda wróciła do Hope. Na przykościelnym cmentarzu w jednym tygodniu będzie pochowanych czworo ludzi. We wtorek odbył się pogrzeb Amy Morris, wczoraj państwa Goodge, a jutro pogrzebią Joe Rowella. Stara kobieta oparta o ogrodową furtkę obserwowała główną wiejską ulicę. Nikt jeszcze nie uprzątnął rumowiska pozostałego po wichurze. Ci, którzy chcieli przejechać drogą, wrzucali połamane dachówki i gałęzie do przydrożnego rowu. Pani Clatt po raz pierwszy od wielu tygodni wyszła ze swej chaty. Boże Narodzenie minęło jej niezauważone, nawet nie była świadoma że rozpoczął się nowy rok. Stała i rozmyślała zagryzając spękane wargi. Mały Goodge przebywał chwilowo w sklepie u pani Betteridge, nie było to dla niego właściwe miejsce, bo Bertha nie miała czasu, żeby należycie zaopiekować się chłopcem. Mały był smutny i zamyślony, niemal co dnia chodził do kościoła i przesiadywał tam godzinami. Jeśli ktoś się nim nie zajmie, to
doprowadzony do rozpaczy może sobie coś zrobić. Pani Clatt zastanawiała się, dlaczego wikary nie wykazał większego zainteresowania losem chłopca. Taki już był kościół. Chcieli tylko pieniędzy, a Ally ich nie miał. Gdyby tylko miała możliwość, sama by się nim zajęła. Życie stało się ciężkie odkąd Joby od niej odszedł. Kiedy dorósł, zaczął chodzić swoimi ścieżkami, chciał zmieniać różne rzeczy. Ale tutaj nie zmienisz niczego, w Hope zawsze będzie tak samo. Nie ulegało wątpliwości, że to Joby był powodem wszystkiego, co wydarzyło się w Hope przez ostatnich kilka tygodni. Chłopak zrobił się dziki, nie zdawał sobie sprawy z... a ta dziewczyna również miała na niego wpływ. Razem rozpętali nad Hope walkę zła, a przecież takie rzeczy lepiej pozostawić w spokoju. Gdyby został u niej nie stałoby się nic takiego. Dopatrzyłaby tego, trzymałaby chłopca pod kontrolą. Ostatnio spędziła mnóstwo czasu rozmyślając nas tym. A tej nocy miała sen, że Joby do niej przyszedł. Właściwie nie był to zwykły sen, ale wizja tego rodzaju jakie miewała, kiedy żyła jeszcze droga Hilda. Właśnie dlatego wyszła tutaj i wpatrywała się w drogę wiodącą do Hope. Wypatrywała oczy aż do bólu oczekując, że ujrzy wysokiego jasnowłosego mężczyznę i uwieszoną na jego ramieniu dziewczynę zbliżających się do wioski. Modliła się, żeby ta wizja okazała się fałszywa - po prostu wymysł przestraszonego umysłu. W przeszłości jej wizje nigdy nie kłamały, ale wtedy żyła jeszcze Hilda Tarrat, która pomagała odczytać jasnowidzenia. Oby tym razem kłamała, przez wzgląd na nas wszystkich. W wizji Joby i Sally Ann wrócili i dla Hope nastąpił Dzień Sądu. Jego rezultaty były zbyt przerażające, żeby o nich rozmyślać. Pani Clatt stała tak przez wiele godzin, wróciła do chaty dopiero, kiedy zmierzch zmieniać się zaczął w ciemność. Jutro znów wyjdzie do ogrodu i będzie czekała. I pojutrze. Codziennie dopóki... Ponownie zaczęła wznosić modły do swego bóstwa, żeby jej wizja kłamała, żeby nie wrócili.
Rozdzial 28 Dopiero trzeciego dnia Joby i Sally Ann podążali drogą w stronę wioski Hope. Było koło południa, nadal utrzymywała się ładna pogoda. Mogli uchodzić za zwykłą parę, gdy tak szli trzymając się za ręce i ciesząc się promieniami słońca. Lecz gdy przyjrzałeś się bliżej ich twarzom, zauważyłeś malujące się na nich napięcie, zdenerwowanie i brak wzajemnego zaufania. Mieli w oczach strach, byli czujni, kiedy mijali chaty z zasłonami, które nieznośnie przesuwały się w oknach. Panowała głucha cisza i bezruch. Joby słyszał delikatny odgłos strun przewieszonej przez ramię gitary. Zobaczył strużkę dymu z komina chaty pani Clatt i z oddali dostrzegł ruch na zewnątrz w ogrodzie. Musi ją zobaczyć ten ostatni raz, by stanąć z nią twarzą w twarz. Z pewnością pani Clatt potrafiłaby wytłumaczyć rzeczy, które wciąż stanowiły dla niego tajemnicę. Jeżeli okaże się to konieczne, wymusi to na niej własnymi rękami. Wciąż nie był pewien swego głównego przeciwnika; czym było to zło, które łączyło się z Hope? Czy to Sally Ann? A może ona była tylko instrumentem jakiejś potężniejszej siły? - Spójrz - Joby wskazał w kierunku kościoła i zatrzymał Sally Ann. - Co tam jest? - spojrzała w ślad za jego wyciągniętym ramieniem, ale nie dostrzegła nic szczególnego. - Nic nie widzę. - No właśnie - zaśmiał się nieszczerze. - Gdzie się podziały kawki, których życiowym celem było zburzenie kościelnej wieży? Skinęła powoli głową. Tak, faktycznie nie było śladu ochrypłej gromady czarnych ptaków kłócących się i wydziobujących kruszącą się zaprawę murarską. Była tylko niepokojąca cisza, taka, że nawet Sally Ann wzdrygnęła się. - Odleciały - westchnęła głęboko. - One wiedzą. Nawet ptaki odtruwają z Hope. Stali jeszcze przez chwilę wsłuchując się w absolutną ciszę. Pustkowie. Wioska zdawała się być opuszczona, jakby mieszkańcy uciekli ze strachu. Z kominów jednak unosił się dym, który zawisał w bezwietrznej atmosferze. Wszędzie widać było zniszczenia i szkody wyrządzone przez wichurę. - Matka nie żyje - powiedziała spokojnie Sally Ann, bez smutku, bez emocji.
- Nie wiemy tego na pewno. - Ja wiem. Wiem, że umarła Z kościelnego przedsionka przyglądała im się uważnie para błyszczących oczu. Rozjaśniał je blask, który nie gościł w nich od dawna. Oczy wyrażały niedowierzanie i nadzieję. Rudowłosy chłopiec drżał. Chętnie wybiegłby i rzucił się Jobiemu na szyję, ale nie zrobił tego ze względu na Sally Ann. Trwał w ukryciu, a po policzkach spływały mu łzy. Jego modlitwy zostały wysłuchane, Bóg jednak istnieje. Lecz Ally nadal potrzebował Bożej pomocy, modlił się w ciszy, żeby On ochronił Jobiego przed dziewczyną - czarownicą, która również wróciła do Hope i była teraz groźniejsza niż kiedykolwiek. Joby stał przy furtce swego ogrodu i z lękiem obserwował chatę. Powrót do domu był ostatnią rzeczą, której pragnął. Obawiał się tego, co mógł tu zastać. Próbował chatę zniszczyć i nie udało się; nawet stojąc tu, w ciepłych promieniach słońca czuł gniew tych, którzy tu mieszkali. Wiedział, że czające się zło wciąż żyje, że nie odeszło w czasie jego nieobecności. Powoli, z obawą zbliżył się do wejścia. Drzwi były uchylone, błoto dostało się do środka Wokół leżały rozstrzaskane dachówki, zwalone części komina Joby poczuł, że Sally Ann dotyka go i delikatnie popycha do przodu. No wchodź. Jeśli teraz tego nie zobaczysz, to już nigdy nie będziesz miał okazji. Musisz to zobaczyć. Stani w drzwiach. Zobaczył kupę połamanych mebli, niektóre były zwęglone w miejscach, gdzie płomienie zdołały je zapalić. Schody były nie do przebycia, wisiały niebezpiecznie - szarpał nimi wpadający przez otwarte drzwi wiatr. Szczyt budynku ledwie wisiał na belce konstrukcyjnej. Spiżarnia przetrwała jakoś; nie miała już sufitu, ale drzwi nadal się trzymały. Zaklinowały się mocno na kamiennej podłodze. Wewnątrz spiżami nie było już ciemno, ale ruina stała wyzywająco, jak ostatnia pamiątka zła, które przez długi czas miało tu siedzibę. Wydawało się, że to, co tu żyło odeszło w końcu i teraz żądało zemsty; ze strasznym okrucieństwem rozdzierało wioskę na kawałki, a teraz oczekiwało powrotu Jobiego i Sally Ann.
- Próbowałam to spalić - odezwała się cicho stojąca u wejścia Sally Ann. - W moich snach. Ale zamiast chaty spaliło się Amoco, jakby zło odeszło stąd i podążyło za nami. - Rozumiem - odpowiedział Joby, choć nie był pewien, że to pojmuje. A potem zapytał: - Jesteśmy neofitami, prawda? - Byliśmy - odpowiedziała. - Teraz jesteśmy potężni, pełni mocy. Odeszliśmy stąd, żeby się tego nauczyć, a teraz wróciliśmy z powrotem. Musimy się trzymać razem, bo oni też są bardzo silni i bardzo rozgniewani. Trzeba teraz stoczyć z nimi ostatnią walkę. - Masz na myśli moją matkę? - Ona jest tego częścią. Hilda Tarrat podtrzymywała klątwę, ale ta klątwa jest o wiele starsza. - A kto podtrzymuje ją teraz? - Joby spojrzał jej w twarz i patrzył prosto w oczy - Ty... czy ja? - Ja... właściwie nie wiem - spuściła wzrok, wydawała się być zdenerwowana, tak jak wtedy, przed ceremonią wprowadzenia. -Dowiemy się wkrótce. Joby spojrzał w górę. Drzwi na strych były wciąż zamknięte i zastanawiał się, jak to tam teraz wyglądało. Czy zło wróciło i naprawiło zniszczenia, czy może ta siła przeniosła swą świątynię do tego domu w mieście? Nie miał jednak możliwości, żeby tam wejść i przekonać się. Wyszedł na zewnątrz na słońce i wydawało mu się, że jest teraz chłodniej niż przedtem. Zerwał się chłodny powiew od strony wzgórz. Rozległ się dźwięk kościelnego dzwonu i Joby uzmysłowił sobie, że coś się w wiosce dzieje. - Tam jest pogrzeb - wymamrotał. - Może mojej matki - Sally Ann uśmiechnęła się, co go zmroziło. • Mówiłam ci, że umarła. - Mam coś do załatwienia - jego głos był twardy, wyzywający. Wezbrała w nim nowa pewność siebie, czyniąc jego rysy bardziej zdecydowanymi. - Możesz tu poczekać. Mam nadzieję, że nie będę długo. - Gdzie... gdzie idziesz? - Do pani Clatt.
- Nie! - ujrzał w jej oczach strach. - Nie wolno ci, Joby. Ona jest jedną z nich. - Tak czy inaczej, muszę tam pójść - wyraz jego twarzy stał się surowy, jawnie wyzywający. - Jeśli chcesz, to zaczekaj. Wkrótce będę z powrotem. Zrozumiała, 2e wstąpiła w Jobiego nowa siła. To ją przeraziło. Jej wpływ na niego malał. Patrzyła jak odchodzi ogrodową ścieżką. Sięgnęła do kieszeni, jej palce odnalazły mały kawałek miedzi, zacisnęły się na nim. Ściskała amulet, jakby chciała go zgnieść lub coś z niego wycisnąć. Nastąpił moment desperacji, zastanawiała się, czy amulet będzie miał dość mocy w tej ostatniej godzinie, teraz, kiedy go najbardziej potrzebowała. Dzwon kościelny umilkł i znów zaległa cisza, jakby nad wioską Hope zawieszony został śmiertelny całun.
Rozdzial 29 Pani Clatt wiedziała, że Joby przyjdzie do niej. Była tego pewna już w chwili, kiedy wypatrzyła go idącego drogą z Sally Ann. Pośpieszyła do chaty i dokładnie zaryglowała kruche, butwiejące drzwi. Zawiasy opadły i nie zamykały się już od jesieni, gdy drewno nasiąkło wilgocią. Przyniosła krzesło i podstawiła pod starą, zepsutą klamkę. Podeszła do okna i spoglądała przez postrzępioną firankę. Skuliła się ze strachu i drżała. Mamrotała ciche modlitwy do ucha Hildy Tarrat, żeby uchroniła ją przed Jobym. Zobaczyła, jak nadchodzi. Spostrzegła jego gniew, kiedy szedł ścieżką z zaczerwienioną twarzą i zaciśniętymi ustami. Cofnęła się i z walącym sercem przylgnęła do podłogi. Będzie leżała cicho i może Joby odejdzie. Tej nocy nad Hope rozszaleje się zło, okropne siły będą stawiały opór, więc on nie wróci tu jutro. - Hildo, twój krnąbrny syn musi być ukarany dzisiejszej nocy. Proszę, niech drzwi mocno trzymają. Joby uderzył w drzwi, zobaczył, że pod naporem trochę ustąpiły. Pomiędzy nimi a zbutwiałą futryną utworzyła się wąska szpara. Nie były zamknięte na klucz, coś barykadowało je od środka. Walił w nie zaciśniętą pięścią, wiedział, że stara wiedźma była w domu. - Matko - zawołał krótko. Otwieraj. To ja, Joby. Chcę z tobą porozmawiać. Nasłuchiwał, wydawało mu się, że słyszy ciężki oddech. Czekał. Znów zaczął pukać, tym razem głośniej. - Otwórz matko, wiem, że tam jesteś. Wyłamię drzwi, jeśli będę
zmuszony. Nie mów tylko, że zawołasz policję, bo i tak się nie przestraszę. Zresztą nie zrobisz tego. Kopnął w drzwi, uchyliły się jeszcze o kilka centymetrów. To wystarczyło, żeby mógł zajrzeć do ciemnego, cuchnącego pokoju. W palenisku płonął ogień rzucając cienie na przeciwległą ścianę. Joby obserwował, jakie przybierają kształty i zobaczył jeden, który poruszył się i skulił. - Wchodzę, matko - zawołał i zaczął kopać w drzwi, które ustąpiły o kilka następnych centymetrów. Pchnął je z całej siły, aż połamane krzesło potoczyło się przez pokój. Wszedł do środka i uśmiechnął się pogardliwie na widok skulonej wiedźmy. Jej szpetnie wykrzywiona twarz była biała ze strachu. - Wstań matko - zrobił krok w jej kierunku, patrzył jak podnosi się i rozgląda niepewnie, szukając drogi ucieczki. Ale nie miała dokąd uciec. - Co chcesz ode mnie Joby? - wyszeptała. - Czy nie dość krzywd sprowadziłeś na Hope? Czemu nie dasz spokoju starej kobiecie? - Nie jesteś tak stara na jaką wyglądasz, matko - stanął nad nią ująwszy się pod boki. - Jesteś po prostu zaniedbana i brudna. Musimy sobie kilka spraw wyjaśnić. Chcę ci zadać kilka pytań i lepiej będzie, jeśli odpowiesz mi od razu! - Nic ci nie zrobiłam. Nigdy cię nie skrzywdziłam, Joby. Czyż nie wychowałam cię jak własnego syna? Gdybyś nie uciekł ode mnie, wszystko byłoby w porządku. Dziś w nocy rozmawiałam z twoją matką. Jest bardzo zła na to, co zrobiłeś. - Niczego ci nie zawdzięczam, matko - powiedział szyderczo przyciągając do siebie trzęsącą się kobietę. - Zupełnie niczego. Ani mojej matce. Wróciłem do Hope, żeby wszystko wyjaśnić. Pani Clatt zaniemówiła. Patrzyła na niego wybałuszonymi oczami,
utkwionymi w jego rozpiętej pod szyją, kraciastej koszuli. Poruszyła bezgłośnie ustami, chociaz strach odjął jej mowę. - Co jest? - syknął Joby. - Ja... ja... - spieniona ślina ściekała z jej gadzich ust, nie była w stanie dalej mówić. Rozglądała się bojaźliwie po pokoju, jakby spodziewała się ujrzeć jakąś straszną zjawę. - No, dalej - Joby potrząsnął nią brutalnie - powiedz o co chodzi, albo pogruchotam ci kości. - Amulet... Gdzie masz amulet, który dała ci twoja mama? - Ja... zgubiłem go - odpowiedział. I zaraz dodał: myślę, że ktoś mi go ukradł. - Ukradł?! Nie, tylko nie to. On nie może wpaść w obce ręce, bo wszyscy tego pożałujemy - jej bezzębne usta poruszały się przeżuwając słowa. - Nie był wcale taki dobry - zaśmiał się szorstko. - To była po prostu ozdoba, nic więcej. Nigdy mi w niczym nie pomógł. Właściwie większość okropnych rzeczy przydarzyła mi się, kiedy miałem go na sobie. Więc powiedziałem sobie - "baba z wozu, koniom lżej". - Nie mów tak, Joby. Czy domyślasz się kto ci go ukradł? - Myślę, że Sally Ann, ale nie mógłbym tego dowieść. - Sally Ann! - krzyknęła i gdyby Joby nie podtrzymał jej, byłaby upadła. - Nie, tylko nie ona! - Dlaczego? - Jobiego ogarnęła złość, nie miał czasu na jakieś bzdury. - Jakie to ma znaczenie, jeśli to Sally Ann ma amulet? - Czy nie słyszałeś nigdy starej przepowiedni Hope, że wróci czas prześladowania, palenia i wieszania czarownic? - wydawała się jeszcze bardziej skurczona, jak plugawa karlica błagająca o życie. - Nie. Nie słyszałem - westchnął. - Tracę tylko czas, matko i jeśli... - Wysłuchaj mnie do końca - warknęła. - Musisz, dla swego własnego bezpieczeństwa, Joby. Przepowiednia jest taka: "Z łona czarownicy wyjdzie inkwizytor, przeklęty, który zniszczy Hope." Dlatego twoja matka dała ci specjalną ochronę w postaci amuletu, ale teraz zostało ci to odebrane i najgorsze obawy stają się realne. To ty jesteś tym inkwizytorem, którego nadejścia baliśmy się śmiertelnie. - To nonsens - słowa Jobiego zabrzmiały pusto i nieprzekonująco. - Sally Ann jest złem - Joby przysunął ucho bliżej ust pani Clatt wsłuchując się w każde słowo. - Ale ona nie jest jedną z nas. Zamierza zniszczyć wszystkich, którzy stoją na jej drodze, chce zyskać wyłączną władzę, siać swoje własne zło, tak jak robiłby to jej ojciec. Czyż twoja matka nie prosiła Starych, żeby go zniszczyli? Ale jego zła moc żyje nadal, bo spłodził przebiegłego elfa. Zasiał swe własne zło w łonie Amy Morris i w ten sposób przedłużył jego żywot. Zbyt późno odkryłam prawdę o Sally Ann, już po śmierci twojej mamy. Amy umarła, zabiło ją przekleństwo, tak jak innych. Zresztą wielu jeszcze umrze. Nie ma dla nas żadnego ratunku. Jedyną nadzieją było to, że twoje moce przezwyciężą klątwę, ale ty nas zdradziłeś.
Joby puścił staruchę i cofnął się o krok. Bił się z myślami. Logika mówiła mu, że wszystko to jest bzdurą, bajką wymyśloną przez szaloną staruchę, która traci zmysły w ostatnich godzinach życia. Ale w głębi duszy wiedział że to prawda, wszystko do siebie pasowało, każdy szczegół. Sally Ann była jego przyrodnią siostrą, nieślubnym dzieckiem Artura Tarrata. Dominowała nad nim ale potrzebowała jego mocy. Włączyła go w swe moce i przywiodła z powrotem do wioski na straszliwy finał, podczas którego inkwizytor ma ją wspomóc, będąc jednocześnie wobec niej bezsilnym. Jedno zło umrze, a w jego miejsce narodzi się następne. - Rozumiem - powiedział cicho. - Powiedziałaś mi więcej, niż mogłem oczekiwać, matko. Teraz przynajmniej będę wiedział przeciwko czemu mam walczyć. Pani Clatt przycupnęła znów na podłodze opierając się plecami o ścianę. Wyglądała jak żałosny kłębek cuchnących szmat Oddychała ciężko, drżała. - Musisz odzyskać amulet Wydrzyj go jej, nim będzie za późno. Ta wioska dość już wycierpiała, teraz dziecko Artura Tarrata musi przeżyć agonię piekielnych tortur. A ty, Joby, musisz kontynuować dzieło swej matki. - Wszystkich ich zniszczę - mówił cicho i wiedział, że jego słowa ranią starą wiedźmę. • Wszyscy muszą zapłacić za to, co mi zrobili. Sally Ann także. Usta pani Clatt poruszały się bezgłośnie, ręce zacisnęły się na piersiach. Westchnęła i wydała z siebie żałosny, pełen bólu jęk, a w jej oczach Joby wyczytał zbliżającą się śmierć, strach i brak nadziei. Przymknęła oczy i starała się coś powiedzieć, ale tylko piana wydobyła się z jej spękanych ust Ostatnim wysiłkiem woli otworzyła oczy, ale powieki opadły, jakby były zbyt ciężkie. Osunęła się na podłogę. Umarła. - Również ciebie zdołali dosięgnąć, matko. W jego głosie czuło się nutkę żalu. Stał i patrzył po raz ostatni na kobietę, która go wychowała, która hołdowała złu i nosiła je w sobie, lecz nie było ono tak potężne, jak zło, które szalało teraz nad wioską. - Wszyscy za to zapłacą. Nowy inkwizytor odnajdzie ich i zniszczy, obiecuję ci to! Wyszedł na zewnątrz. Słońce chyliło się ku zachodowi, a w oddali słychać było niewyraźne śpiewy pogrzebowe. Wyobraził sobie żałobników stojących nad trumną i wikarego Buchtona starającego zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Śmierć naturalna A wszyscy zebrani w małym kościele wiedzieli, że śmierć powróci do wioski nim minie następna noc. Joby szedł opustoszałą wiejską uliczką do miejsca, gdzie oczeki-
wała go Sally Ann. Obiecał sobie, że ani Hilda Tarrat, ani inne złe moce nie odżyją ponownie.
Rozdzial 30 Zapadła noc. Joby przyszedł do wiejskiego klubu, gdzie nie zaglądał już od lat. Mały barak o słabej konstrukcji był bardzo zniszczony przez ostatnią wichurę. Dwiema dziurami w dachu przedostawał się do środka nasilający się wiatr, rozwiewając po całej podłodze śmiecie. Panował tu straszny chłód. Joby wszedł na scenę. Było to idealne miejsce na finalne spotkanie ze dem. Jego jedyną bronią była siła własnego głosu. Modlił się, żeby był wystarczająco mocny. Sally Ann miała na sobie długą, zieloną sukienkę, tę samą, w której była kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Wyglądała elegancko i powabnie. Joby wyczuwał jej siłę i wiedział, że konflikt dopiero się zaczyna. Sally Ann domyślała się dlaczego tu przyszli. Przygotowywała się na rozstrzygającą bitwę, chciała go zwyciężyć. Nie patrz jej w oczy i walcz całą mocą, jaką posiadasz. Kiedy zagrał pierwszy takt, wiatr zawył przeraźliwie i zatrząsł barakiem jak domkiem z kart, który może lada chwila runąć. Chyba jakimś cudem ten słaby budynek wytrzymał ostatni huragan. Został oszczędzony na dzisiejszą noc. Nie opodal klubu stał kościół. Teraz, po skończonym pogrzebie wyglądał jak pusty bastion. Wikary poszedł do domu, opuścił pole walki, jakby przeczuwał, co ma się stać dzisiejszej nocy. "Niech zło zawładnie wioską, niech ją zniszczy, nie będę przeszkadzał." Niedomknięte okna wiejskiego klubu otwierały się i zamykały z hałasem, który brutalnie wdzierał się w takty muzyki Jobiego, naśladował jego słowa. Sally Ann z ledwie dostrzegalnym uśmiechem weszła na parkiet i jej ciało zaczęło się zmysłowo poruszać. Śpiewaj, a ja będę tańczyła. Obserwuj mnie, będę twoją muzą. Nie patrz jej w oczy. Światło zamigotało i zgasło na chwilę. Gdy zapaliło się ponownie, było przyćmione, sprawiało wrażenie poświaty, jaką dają zapalone świece. Zaczęły się tworzyć cienie, które również poruszały się i tańczyły - dziwne, nieokreślone, pełzające po ścianach kształty. Wydawało się, że Joby śpiewa dla przepełnionej sali.
Śpiewaj i graj, Joby, daj nam swą muzykę, a potem dołącz do nas. Słowa nie przychodziły mu łatwo. Wersy, które znał tak dobrze wymykały się z pamięci, z trudem je sobie przypominał. Tekst zostawał w tyle lub wyprzedzał muzykę. Szło mu bardzo opornie. O Boże, oni są tacy silni, już na mnie działają. Śpiewał, śpiewał głośniej, coraz głośniej. Salą zawładnęła wibrująca siła, powiało intensywnym chłodem. Cienie przybrały teraz określone kształty, doskonale rozpoznawał ich sylwetki. Matka, zgarbiona i zła, miotająca przekleństwa. Ojciec, żałosny i kajający się przed potworną, rogatą postacią, która szarpała go i przygniatała swym ciężarem. Joby słyszał jego błagalne krzyki i próbował je zagłuszyć, ale były zbyt donośne. W następnej scenie występowała kobieta. Wiedział, że była to Harriet Blake, oszołomiona i pełna obaw. Jej wydłużona postać słaniała się bezwładnie, wzdrygnęła się, jakby przepływał przez nią prąd elektryczny. Usłyszał trzask ognia, poczuł zapach spalenizny. Wszechogarniające zniszczenie. Skądś dochodziły pełne udręki krzyki. Jeszcze jedna masa cieni zaczęła przybierać wyraźne kształty. Joby zesztywniał na ten widok. Ujrzał dzieci. Rozpoznał każde z nich. Harry Cooper. O Boże, to był bez wątpienia on, żyjący i drwiący cień. Dostrzegł także Allego. Sally Ann przechadzała się wolno po sali, celowo rzucając na innych swój własny cień. Nie, po stokroć nie! Nie mogę tego przeżyć jeszcze raz! Obraz zamazał się, Joby usłyszał kroki i zobaczył odciętą głowę. Toczyła się, zbliżała w jego stronę jak kiedyś, ale tym razem była inna. Miała odstające szpiczaste uszy, sparszywiałą sierść i poruszające się wąsy. Krzyczała nienawistnie: Morderca! Musiał się opanować i walczyć. Próbował śpiewać, ale lodowaty wiatr wpadający przez dziurawy dach zdmuchiwał mu z ust każde słowo. Patrzył na tonącą w półmroku salę i pomyśli, że są tu z nim jedynie żyjące cienie, szkaradne karykatury minionego zła, które za chwilę splotą się z teraźniejszością, a następnie podążą w przyszłość. Pomyślał też, że Sally Ann dołączy do nich. Ale nie, ona wciąż tu była, przemieniona teraz w lubieżny, błyszczący od potu nagi kształt, kokietujący i śmiejący się, prężący się i
rozchylający nogi. Popatrz Joby, wszystko co widzisz jest twoje, przyłącz się do mnie. Twoje prawdziwe miejsce jest tu, przy moim boku. Śmiało, Joby! Sally Ann podniecała go, chciałby zrzucić z siebie ubranie i pobiec do niej. Otaczające ich gromady ponurych cieni pochwaliłyby to zespolenie. Już teraz syczały z zapałem: "Zobaczymy jak bratają się neofici!" Sally Ann tańcząc zbliżała się do sceny. Nęciła go jej nagość. Przypomniał sobie słodki zapach ciała, patrzył na poruszające się krągłe biodra, płaski brzuch i piersi, które... Ale w jednej sekundzie zapomniał o kształtnym biuście dziewczyny i utkwił wzrok w połyskującym na jej szyi, kwadratowym, drwiącym z niego oczku. Zgubiony amulet! Śmiech Sally Ann zabrzmiał jak syk jadowitego węża. Wraz z porywem lodowatego wiatru usłyszał jej głos: - Jest teraz mój. Nie możesz mi go odebrać. Przyłącz się do mnie, dyszysz? To będzie nasza najpiękniejsza godzina. - Jesteś zwyczajną złodziejką, przyrodnia siostro! - wrzasnął. Sally Ann uśmiechnęła się z pogardą. - A więc wiesz? No cóż, teraz to już nie ma znaczenia, bo zostałeś wprowadzony i jesteś jednym z nas mimo to, że próbujesz się bezsensownie przeciwstawiać. Głupcze, nigdy nie zdawałeś sobie sprawy z tego, jaką posiadasz moc, dar odziedziczony po matce. - Nie potrzebuję amuletu. Również bez niego jestem w stanie zniszczyć zło czające się od wieków w Hope. To ja jestem inkwizytorem poczętym w łonie najpotężniejszej z czarownic! - To kłamstwo! Na twarzy dziewczyny malowała się niepewność. Obejrzała się za siebie, jakby chciała sprawdzić, czy nie opuściły jej cienie. Nie, były wszystkie, łącznie z Hildą Tarrat, która miotała przekleństwa z nienawiścią i... strachem. - To, co powiedziałeś nie jest prawdą, z wyjątkiem tego, że mieliśmy jednego ojca. Spójrz na mnie, Joby, spójrz mi w oczy. -Próbował się powstrzymać, walczył z pokusą i może by się to udało, gdyby nie wzmagające podniecenie. Widział jej ciało. Przypomniał sobie jak nachodziło go w nocnych fantazjach. Miejsce, które najbardziej pragnął ujrzeć zawsze kryło się w cieniu. Znów, jak
wtedy, chciał pobiec i pochwycić ją, zanim rozpłynie się w mroku. Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Dwie jarzące się zielono orbity były po stokroć silniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Przepalały go, powodowały odrętwienie, zniewalały go. Chodź do mnie Joby, będziemy na zawsze razem. Joby uświadomił sobie, że jego nogi zaczynają się poruszać, że idzie niepewnym krokiem wiedząc, że obietnica Sally Ann zostanie spełniona. W tym momencie konsekwencje tego, jakie by one nie były, nie miały dla niego znaczenia. Wszyscy go okłamali. Pani Clatt i cała reszta zjadliwych języków omamiły go kłamstwami, żeby tylko odszedł od Sally Ann. Ale teraz nic go nie zatrzyma. Będzie z Sally Ann. Postąpił trzy kroki w kierunku dziewczyny i nagle drzwi otworzyły się z hukiem, uderzone silnym porywem wiatru. Niespodziewana siła żywiołu sprawiła, że oderwał oczy od tych jarzących się zielenią punktów, a z jego ust wyrwał się pełen udręki i bólu krzyk. W otwartych drzwiach pojawiła się jakaś postać. Wyraźnie odróżniała się od wypełniającego salę tłumu cieni. Była prawdziwa, z krwi i kości. Wichura rozwiewała gładko zaczesane włosy chłopca, starała się wepchnąć go do środka. Stał na progu trzymając się framugi i rozglądał się ze strachem. Przez chwilę Joby obawiał się, że to podstęp, że jakieś nikczemne widmo próbuje go zmylić. - Ally, Ally Goodge! Ten jeden moment pozwolił mu wyrwać się spod hipnotycznego wpływu Sally Ann, najnikczemniejszej z czarownic w Hope. - Nie! - krzyknęła Sally Ann. - Nie patrz jej w oczy! Czy nie mówiłem ci, że ona jest złem? Teraz Joby zrozumiał co musi zrobić, jak przezwyciężyć siłę, której prawie udało się go zniszczyć. Ścisnął w ręku swoją gitarę. Wzmagający się wiatr o mało nie zepchnął go ze sceny. W ostatniej chwili znalazł w sobie siłę, która mogła pokonać zło. Śpiewał głośno, ale nie słyszał własnych słów, hulający wiatr rozganiał je po wszystkich kątach. Tę balladę "Stary Krzyż" podczas nocnych koncertów country śpiewała większość artystów, a zgromadzona publiczność tańczyła nie zwracając uwagi na słowa. Teraz jednak właśnie słowa miały największe znaczenie. Mocny głos Jobiego rzuci je w twarz walczącym siłom zła. Sally Ann naburmuszona i zła cofnęła się o krok, po czym miotając wulgarne obelgi rzuciła się z pazurami na Allego. - "... i pewnego dnia zdradzisz go za srebrnika. " Joby przypomniał sobie noc, kiedy splunął na krucyfiks. Zaczął
błagać Boga o wybaczenie. Boga, którego nie znał. Modlił się o siłę i zbawienie, bo nadeszła rozstrzygająca godzina. Sally Ann zatrzymała się i krzyknęła. Nasilający się wiatr powalił ją na podłogę. Jedno z okien wypadło z hukiem i szyba roztrzaskała się na kawałki. Sally Ann przykucnęła, przypominała dziką bestię polującą w dżungli- Nie, nie możesz, to niemożliwe! - zaskrzeczała. Wczepiła palce w zawieszony na szyi łańcuszek, zerwała go i podniosła w górę amulet, który bujał się jak wahadło śmierci. - Widzisz to, Joby? To jest właśnie przekleństwo Hope. Osłania tego, który go nosi, ale dla wszystkich innych jest zgubą. Przyłącz się do mnie albo zginiesz! Umrzesz jak Tlmmy Cooper, jak Harriet Blake, albo... - Nie ty rządzisz jego mocą! - krzyknął Joby. - Ukradłaś go i w twoich rękach jest bez wartości. Moc, którą chcesz rządzić jest moja, a ja ją odrzucam. Bądź przeklęta! Powiew wiatru wyrwał amulet z palców Sally Ann. Przez okno wpadł suchy, jesienny liść, który musnął ścianę i opadł. Martwa rzecz, której los się wypełnił. Sally Ann zachwiała się i prawie upadła. Śmiała się histerycznie, kiedy wiatr miotał nią i smagał pogłębiając jej klęskę. Oczy zmatowiały, wygasł w nich ogień, moc stopniowo słabła. Ostatnim wysiłkiem lubieżnie prężyła swe ciało. Oferowała je nie tylko Jobiemu, ale każdemu, kto miałby na nie ochotę. Krzyczała ochryple, ciało zaczynało tracić swą zmysłowość. Stawała się zwykłą nastolatką, wcale nie tak ładną, jeśli przyjrzałeś się jej dobrze. Joby zrozumiał, że Sally Ann nic już dla niego nie znaczy. Jeśli nawet kiedyś ją kochał, to miłość umarła. Chciał wzbudzić w sobie nienawiść do niej, ale czuł tylko litość. Na twarzy Sally Ann malowały się ból i udręka, chwyciła się za szyję, jakby próbowała oderwać niewidoczne ręce, które ją dusiły. Bezgłośnie poruszała ustami. Padając spojrzała jeszcze na Jobiego, po raz pierwszy błagalnie. - Proszę cię Joby, oszczędź mnie. Uchroń mnie od nich. To jedyne, o co cię proszę. - Nie, Sally Ann, nie mogę. Tej nocy postawiłaś wszystko na jedną kartę i przegrałaś. Gdybym to ja przegrał, nie oszczędziłabyś
mnie. To już nie zależy ode mnie. Błagaj swoich. Znów zaczął śpiewać, a słowa przychodziły mu z łatwością. Śpiewał ballady, o których istnieniu już zapomniał. Mówiły o szaleństwie, śmierci i o tym, jak pobratymcy szatana zostaną pokonani w chwili, kiedy myślą, że zwycięstwo jest w zasięgu ich ręki. Z hukiem spadały dachówki, - wypadło jeszcze jedno okno. Podłoga zadrżała, poruszyła bezwładnym, nagim kształtem, jakby próbując go ożywić. Bezskutecznie. Joby spostrzegł Allego, który brnął w kierunku schodków na scenę zmagając się z silnym podmuchem wichru. Idąc spoglądał z niedowierzaniem na leżące skurczone ciało. Przez chwilę obawiał się, że powstanie i znów będzie silne. Ale ono leżało martwe. - Mówiłem ci, że ona jest czarownicą, Joby. Wierzysz mi teraz? Chwiejnym krokiem zbliżał się do przyjaciela, którego bronią były słowa ballad śpiewanych przed stuleciami, zapomniane pieśni, których nie mógł uciszyć nawet wiatr wyjący wśród ciemnej nocy. Joby świadom był ich obecności, nawet wtedy, kiedy wygasły światła. Czuł ten odór zła, który pamiętał ze strychu i spiżami. Nienawidził ich, ale już się ich nie bał. Teraz nie ośmielą się go dotknąć. Wyładowali swoją furię w kakofonii krzyków. Pozwolił im krzyczeć, śmiał się z nich i śpiewał. W końcu wszystkie odgłosy zamarły. Zapanowały spokój i cisza, wiatr ustał. Joby i Ally, jedyni którzy przeżyli, czekali na światło dnia. Jeszcze nie mogli uwierzyć, że wygrali tę ostatnią walkę. Kiedy nastał dzień wyszli z walącego się baraku. Byli bladzi i wycieńczeni. Przystanęli mrużąc oczy w jasnych promieniach słońca. Wciąż nie mogli uwierzyć, że przeżyli i wyszli cało, że zachowali swoje dusze. - Spójrz, Ally - Joby wskazał gitarą na kościół. - To kawki - chłopiec patrzył z niedowierzaniem. - Wróciły, Joby! Znów się kłócą i wydziobują zaprawę. - To najpiękniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszałem -zaśmiał się Joby. Zdaje się, że wygraliśmy naprawdę. - Dokąd teraz pójdziemy? - Zobaczymy - Joby objął przyjaciela ramieniem. - Wiem tyle, że idziemy drogą, która wyprowadzi nas z Hope. Myślę, że coś
znajdziemy. Nic nas tu nie trzyma - uśmiechnął się. - Hope już nas nie potrzebuje. Uśmiechając się ruszyli na wschód, popychani delikatnie przez wiatr wiejący od strony wioski.