ARTHUR HAILEY Autogang Wheels Tłumaczyła Barbara Wawrykowicz „Od tej pory żadne pojazdy na kołach nie będą wpuszczane w granice Miasta, od świtu aż na...
8 downloads
32 Views
2MB Size
ARTHUR HAILEY
Autogang Wheels
Tłumaczyła Barbara Wawrykowicz
„Od tej pory żadne pojazdy na kołach nie będą wpuszczane w granice Miasta, od świtu aż na godzinę przed zmrokiem... Te, które wjadą podczas nocy i nadal znajdować się będą w Mieście o świcie, muszą zatrzymać się i pozostać bez ruchu aż do wyznaczonej godziny...” Senatus consultum Juliusza Cezara, 44BC „Spanie gdziekolwiek w obrębie Miasta jest absolutnie niemożliwe. Nieustający ruch wozów w wąskich, krętych uliczkach... wystarcza, by pobudzić umarłych...” Satyry Juvenala, AD117
ROZDZIAŁ I Prezes General Motors był w podłym humorze. W nocy źle spał, gdyż jego elektryczny koc przestawał chwilami grzać, więc kilkakrotnie budził się z zimna. Poszedł więc przed chwilą, w piżamie i szlafroku, po narzędzia, rozłożył je na swojej połowie królewskich rozmiarów łoża, w którym nadal spała jego żona i zaczął rozbierać na części mechanizm regulatora grzania. Niemal od razu zauważył wadliwie połączone przewody przyczynę samoczynnego włączania się i wyłączania mechanizmu w ciągu nocy. Psiocząc pod nosem na niską kontrolę jakości w zakładzie producenta elektrycznego koca, prezes GM zniósł koc do warsztatu znajdującego się w piwnicy. Jego żona, Coralie, poruszyła się w łóżku. Za kilka minut zadzwoni jej budzik, wstanie więc rozespana, aby przygotować śniadanie dla nich obojga. Za oknem, w podmiejskiej dzielnicy Bloomfield Hills, dwanaście mil na północ od Detroit, panował jeszcze mrok. Prezes General Motors - szczupły, zwykle zrównoważony mężczyzna - poza awarią elektrycznego koca miał jeszcze jeden powód, który usprawiedliwiał jego zły humor. Był nim Emerson Vale. Kilka minut temu, przez cicho nastawione radio stojące przy łóżku, szef GM wysłuchał
wiadomości,
wywołującego
wśród których zawarto również
obstrukcję,
powszechnie
znanego
opinię znienawidzonego,
głównego
krytyka
przemysłu
samochodowego. Wczoraj, na konferencji prasowej w Waszyngtonie, Emerson Vale ponownie ostro skrytykował swoje ulubione cele: General Motors, Forda i Chryslera. Prasowe agencje telegraficzne komentujące konferencję, zapewne z braku rewelacyjnych nowin pochodzących z innych źródeł, potraktowały atak Vale’a z pełną uwagą. Wielka Trójka przemysłu samochodowego, oskarżał Emerson Vale, winna jest grzechu „chciwości, przestępczej zmowy i służącemu jej własnym celom nadużyciu zaufania opinii publicznej”. Zmowa ich polegała na tym, że do tej pory nie zdołali opracować takiego modelu samochodu, który byłby alternatywą dla aut benzynowych: mianowicie, pojazdu z napędem elektrycznym lub parowym, które - jak zapewniał Vale - „są współcześnie realne”. Oskarżenie nie było niczym nowym. Jednakże Vale, który był wytrawnym znawcą sposobów pozyskiwania sobie opinii publicznej, w tym również prasy - włączył tym razem do swojego oświadczenia dość nowego materiału, aby stało się ono znowu warte uwagi. Prezes największej na świecie korporacji, który posiadał tytuł doktora nauk technicznych, zreperował regulator grzania w swoim kocu elektrycznym - z taką samą
przyjemnością, z jaką wykonywał inne drobne naprawy w domu, kiedy tylko czas mu na to pozwalał. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał i dołączył do Coralie, aby zjeść razem z nią śniadanie. Na stole w jadalni leżał egzemplarz Detroit Free Press. Kiedy na pierwszej stronie zobaczył nazwisko Emersona Vale’a i jego wyeksponowaną na zdjęciu twarz, strącił gazetę na podłogę. - No - powiedziała Coralie. - Mam nadzieję, że poprawiło ci to humor. Postawiła przed nim śniadanie składające się z produktów o niskiej zawartości cholesterolu: białko jajka na grzance bez masła, pokrojone w plastry pomidory i biały twaróg. Żona prezesa GM zawsze sama przygotowywała śniadanie i jadała je razem z mężem - bez względu na to, jak wcześnie wychodził. Usiadła naprzeciwko niego, podniosła z podłogi gazetę i otworzyła ją. - Emerson Vale twierdzi - oznajmiła po chwili - że skoro osiągnęliśmy już taki poziom techniczny, że potrafimy wysyłać ludzi na Księżyc i Marsa, przemysł samochodowy także powinien już umieć stworzyć całkowicie bezpieczny, pozbawiony defektów samochód, który nie zanieczyszcza środowiska. Mąż odłożył nóż i widelec. - Czy musisz psuć mi śniadanie, i tak już całkiem skromne? Coralie uśmiechnęła się. - Odniosłam wrażenie, że coś ci już zdążyło humor popsuć. - Ciągnęła dalej, nieporuszona - Pan Vale cytuje Biblię w związku z zanieczyszczaniem atmosfery. - Na miłość boską! W którym miejscu Biblia o tym mówi? - W Starym Testamencie, mój drogi. Wzbudziła jego ciekawość, burknął więc niechętnie. - No, to przeczytaj. I tak przecież miałaś zamiar to zrobić. - Proroctwo Jeremiasza - wyjaśniła Coralie. - „I wprowadziłem was do ziemi żyznej, abyście jedli owoc jej i co najlepszego jej; ale wszedłszy splugawiliście ziemię moją i dziedzictwo moje uczyniliście obrzydłością."* - Dolała kawy do obu filiżanek. - Myślę, że to rzeczywiście sprytne zagranie z jego strony. - Nikt nigdy nie twierdził, że drań nie jest sprytny. - „Przemysł samochodowy... - czytała dalej na głos Coralie - i naftowy, pisze Vale, pospołu opóźniają postęp technologiczny, który już dawno temu mógł doprowadzić do *
Proroctwo Jeremiasza, R. 2, 7 (Pismo Święte, Wyd. Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1962)
powstania sprawnego samochodu elektrycznego, bądź też napędzanego parą. Ich argumentacja i rozumowanie są proste. Samochód tego typu unicestwiłby olbrzymi kapitał zainwestowany w produkcję zanieczyszczającego środowisko silnika spalinowego.” Odłożyła gazetę. - Czy coś z tego zgodne jest z prawdą? - Vale najwyraźniej uważa, że to wszystko zgodne jest z prawdą. - Ale ty tak nie myślisz? - Naturalnie, że nie. - Nawet odrobina? - Czasem nawet w najbardziej bezczelnych stwierdzeniach zawarte jest ziarno prawdy - odparł z irytacją. - Dlatego właśnie słowa ludzi takich jak Emerson Vale brzmią wiarogodnie. - Zaprzeczysz więc temu, co tu opowiada? - Prawdopodobnie nie. - Dlaczego? - Bo gdyby General Motors wystąpił przeciwko Vale’owi, oskarżą nas o to, że monolityczny olbrzym chce zdeptać jednostkę. Jeśli nie zareagujemy, również zostaniemy potępieni, ale wówczas nie będą przynajmniej przekręcać naszych słów. - A nie powinien ktoś jednak na to odpowiedzieć? - Jeśli jakiś bystry reporter dotrze do Henry Forda, prawdopodobnie to nastąpi... prezes GM uśmiechnął się. - Tylko że Henry będzie cholernie gwałtowny i gazety nie wydrukują jego wypowiedzi w całości. - Gdybym to ja zajmowała twoje stanowisko - powiedziała Coralie - chyba bym coś jednak odpowiedziała. To znaczy, gdybym była w pełni przekonana o swojej racji. - Dzięki ci za radę. Prezes GM skończył jeść śniadanie nie chcąc się już poddawać prowokacjom żony. Ale rozmowa z nią, jak też chęć rozdrażnienia go, którą Coralie zdawała się odczuwać, dobrze mu od czasu do czasu robiły - pomogły mu pozbyć się złego humoru. Zza drzwi prowadzących do kuchni dobiegły prezesa GM odgłosy świadczące o tym, że przybyła właśnie pokojówka zajmująca się za dnia domem, co oznaczało, że samochód z szoferem - który zabierał po drodze dziewczynę - czeka już przed domem. Wstał od stołu i pocałował na pożegnanie żonę. Kilka minut później, tuż po szóstej rano, jego cadillac brougham skręcił na Telegraph Road i zmierzał ku autostradzie Lodge i śródmiejskiej dzielnicy New Center. Był rześki październikowy ranek, wiał porywisty północno-zachodni wiatr zwiastujący już zimę.
Detroit, w stanie Michigan - Motor City, stolica świata przemysłu samochodowego budziło się do życia. *** Podobnie działo się w Bloomfield Hills, dzielnicy odległej o dziesięć minut jazdy od domu prezesa GM, tam gdzie Lincoln Continental schodzi w dół - dyrektor generalny Forda szykował się do wyjazdu na lotnisko Detroit Metropolitan. Zjadł już śniadanie, w samotności. Gospodyni przyniosła tacę i postawiła ją na biurku w oświetlonym ciepłym światłem gabinecie, gdzie - od piątej rano - kolejno czytał memoranda, notatki służbowe (pisane przeważnie na specjalnym niebieskim papierze, którego dyrektorzy Forda używali do notowania spraw dotyczących polityki wdrożeniowej) i dyktował zwięzłe instrukcje nagrywając je na dyktafon. Gdy postawiono przed nim jedzenie - ledwie podniósł głowę i nie unosił jej, gdy jadł: w ciągu godziny wykonał pracę, która innym dyrektorom zajęłaby cały dzień lub dłużej. Większość podjętych właśnie decyzji dotyczyła budowy nowego zakładu czy też rozbudowy starych i wiązała się z wydatkami rzędu kilku miliardów dolarów. Zakres odpowiedzialności dyrektora generalnego obejmował między innymi zatwierdzanie lub odrzucanie projektów i wyznaczanie przedsięwzięć priorytetowych. Spytano go kiedyś, czy takie decyzje - rozporządzające olbrzymim majątkiem - są dla niego dokuczliwe. - Nie - odparł - gdyż w myślach zawsze skreślam trzy ostatnie cyfry. Dzięki temu, nie wydają się większe niż sumy wymieniane przy kupnie domu. Pragmatyczna, szybka odpowiedź typowa była dla tego człowieka, który wzniósł się z szybkością rakiety z poziomu skromnego pośrednika handlowego sprzedającego samochody na szczyt hierarchii w tym przemyśle, gdzie znajdował się już tylko tuzin najważniejszych decydentów: ścisłe kierownictwo firmy. Ten sam proces, przy okazji, zrobił z niego multimilionera, choć można by się zastanawiać, czy koszta sukcesu i dobrobytu, jakie musiał przy tym ponosić, mieszczą się w granicach rozsądku. Dyrektor generalny pracował dwanaście, czasem szesnaście godzin na dobę, zawsze w szalonym tempie i przeważnie jego stanowisko wymagało od niego pracy przez siedem dni w tygodniu. Dzisiaj - w porze, kiedy większość mieszkańców jeszcze spała, on będzie już leciał do Nowego Jorku samolotem odrzutowym jetstar - będącym własnością firmy wykorzystując czas przelotu na omówienie z podwładnymi spraw związanych z marketingiem. Kiedy wyląduje, będzie zaraz przewodniczył naradzie, na której omówione zostaną te same zagadnienia z kierownikami oddziałów okręgowych Forda. Tuż po naradzie będzie musiał stawić czoło trudnym rozmowom z dwudziestoma dealerami z New Jersey,
którzy wnieśli skargi na warunki udzielania gwarancji i mieli problemy z serwisem. A potem, na Manhattanie, weźmie udział w zwyczajowym lunchu z bankierami i wygłosi tam przemówienie. Po przemówieniu, podczas spontanicznie przebiegającej konferencji prasowej, zarzucony zostanie przez reporterów gradem pytań. Wczesnym popołudniem, ten sam samolot przewiezie go z powrotem do Detroit, gdzie do obiadu przebywać będzie w swoim biurze - odbędzie wyznaczone na ten dzień spotkania i zajmie się codzienną porcją spraw. W ciągu spędzanego tam popołudnia przyjdzie do niego fryzjer, aby go ostrzyc, a on nawet nie przerwie pracy. Obiad zje w restauracji na dachu firmowego drapacza chmur, piętro wyżej nad biurowymi apartamentami dyrektorskimi podczas obiadu przewidziano ostrą i przełomową dyskusję z dyrektorami poszczególnych grup zakładów na temat nowych modeli. A jeszcze później, zatrzyma się w drodze do domu w Kaplicy Pogrzebowej Wiliama R. Hamiltona, aby złożyć wyrazy uszanowania i pożegnać kolegę z tej samej korporacji, który wczoraj zmarł nagle z powodu ostrej niewydolności naczyń wieńcowych wywołanej przepracowaniem.
Kaplica
przedsiębiorstwa
pogrzebowego
Hamiltona
stanowiła
obowiązkowe miejsce pochówku dla pracowników najwyższego szczebla w przemyśle samochodowym, którzy - świadomi do końca swej rangi - przechodzili przez Kaplicę Pogrzebową w drodze na Cmentarz Woodlawn, zwany czasem „Valhallą Dyrektorów”. I wreszcie, dyrektor generalny Forda uda się do domu - z teczką wypełnioną stertą papierów i dokumentów, które do rana będzie musiał przejrzeć. A teraz, odsunąwszy od siebie tacę, pozbierał rozrzucone na biurku papiery i wstał. Ściany jego prywatnego domowego gabinetu zastawione były szeregami półek z książkami. Czasami - z wyjątkiem jednak dzisiejszego ranka - zerkał na nie tęsknym wzrokiem; kiedyś, dawno temu, czytał dużo książek z różnych dziedzin i zostałby pewnie naukowcem, gdyby los inaczej pokierował jego życiem. Ale teraz nie miał w ogóle czasu na książki. Nawet codzienna gazeta musiała poczekać, aż wykradł sobie jakąś wolną chwilę, by choć z grubsza ją przerzucić. Podniósł gazetę, nadal złożoną tak, jak ją przyniosła gospodyni i wepchnął do teczki. Dopiero później dowie się o najnowszym ataku Emersona Vale’a i w cichości ducha będzie go przeklinał - podobnie jak jeszcze przed zachodem słońca zrobi to wielu innych ludzi związanych z przemysłem samochodowym. Ludzie z ekipy dyrektora generalnego, którzy będą mu towarzyszyć w podróży, czekali już na lotnisku w poczekalni znajdującej się w hangarze Ford Air Transportation. Nie tracąc czasu polecił. - Ruszajmy.
Silniki samolotu odrzutowego jetstar zawyły w chwili, gdy ośmiu ludzi weszło na pokład i zanim ostatni z nich zdążył zapiąć pasy, samolot kołował już na pas startowy. Tylko ci, którzy podróżowali prywatnymi samolotami wiedzieli, jak dużo oszczędzają czasu nie korzystając ze standardowych linii lotniczych wożących pasażerów według sztywnego rozkładu lotów. I pomimo już zaoszczędzonego czasu - na kolanach wszystkich ośmiu mężczyzn pojawiły się otwarte teczki, zanim jeszcze samolot zdążył dotrzeć na pas startowy. Dyrektor generalny rozpoczął dyskusję. - Wyniki w Rejonie Północno-Wschodnim są w tym miesiącu niezadowalające. Liczby znacie równie dobrze jak ja. Chcę wiedzieć, dlaczego. A potem proszę mnie powiadomić, co się w tej sprawie robi. W chwili, gdy kończył mówić, samolot wzniósł się w powietrze. Słońce wynurzyło się już nad horyzont, zmętniała czerwień jaśniała z każdą chwilą pośród pędzących z wiatrem szarych chmur. Pod wznoszącym się w niebo samolotem, w świetle budzącego się dnia wyłaniało się coraz lepiej widoczne - rozciągnięte szeroko w dole wielkie miasto i jego podmiejskie okolice: śródmiejskie Detroit, oaza na obszarze jednej mili kwadratowej, niczym miniaturowy Manhattan. Tuż za nim, całe mile szarych, monotonnych ulic, budynków, fabryk, dzielnic mieszkaniowych, autostrad - oblepionych zaskorupiałym brudem: robotnicze miasto, niczym stajnie Augiasza, któremu zbrakło drobnej gotówki potrzebnej na utrzymanie czystości. Ku zachodowi - czystsze, bardziej zielone Dearborn, przylegające do gigantycznego kompleksu zakładów Rouge’a. Dla kontrastu - na wschodnich krańcach - Grosse Pointers, usiane drzewami, wypielęgnowane: przystań bogaczy. Ku południowi - przemysłowe, zadymione Wyandotte. Belle Isle - Piękna Wyspa - bryła wznosząca się niezgrabnie znad rzeki Detroit niczym obładowana towarami szarozielona barka. Po stronie kanadyjskiej, za rzeką - kapiący od brudu Windsor, dorównujący brzydotą najgorszemu ze swoich amerykańskich wspólników. Okrążając je wszystkie... i przecinając je... i przedzierając się przez nie... kłębił się ruch samochodowy - ujawniony przez światło budzącego się dnia. Niczym armie mrówek (albo lemingów - w zależności od punktu widzenia obserwatora), dziesiątki tysięcy robotników zmianowych, urzędników, kierowników, dyrektorów i innych ludzi zmierzało do niezliczonych fabryk i zakładów - dużych i małych - by kolejnego dnia przystąpić do produkcji. ***
Produkcja samochodów zaplanowana na ten dzień - sterowana z Detroit, które dla całego kraju stanowiło mózg i duszę tego przemysłu - już się rozpoczęła. Tempo tej produkcji ujawniała monstrualnej wielkości tablica wystawiona przez firmę Goodyear na zbiegu zatłoczonych autostrad Edsela Forda i Waltera Chryslera. Na tablicy, niczym na gigantycznym liczniku samochodowym, ukazywały się wielkie na pięć stóp cyfry obrazujące z minuty na minutę, z zadziwiającą dokładnością - dzięki sieci zgłoszeń obejmującej cały kraj - wysokość produkcji samochodów z bieżącego roku. Ogólna liczba rosła, w miarę jak z linii montażowych rozsianych po całym kraju schodziły kolejne gotowe samochody. W tej chwili napływały dane z dwudziestu dziewięciu zakładów działających już w Strefie Wschodniej. Niezadługo, cyfry zaczną się szybciej zmieniać, gdy dołączy do nich trzynaście montowni ze Środkowego Zachodu, a po nich dojdzie jeszcze sześć następnych z Kalifornii. Miejscowi kierowcy sprawdzali zawsze dane podawane na wielkiej tablicy Goodyeara niczym lekarze odczytujący pomiar ciśnienia krwi, czy maklerzy - podstawowy indeks giełdowy: średnią Dow Jonesa. Gracze pasjonujący się zakładami totalizatora samochodowego obstawiali co dzień wielkość produkcji rannej lub wieczornej. Najbliżej tejże tablicy znajdowały się zakłady Chryslera - produkujące dodge’a i plymountha fabryki w Hamtramck, jakąś milę stąd - gdzie od szóstej rano z linii montażowych schodziło już ponad sto samochodów na godzinę. Kiedyś zdarzało się, że ówczesny przewodniczący zarządu w zakładach Chryslera wpadał na halę produkcyjną, aby osobiście dopilnować rozpoczęcia produkcji, a potem sprawdzić gotowy produkt. Obecnie jednak rzadko mu się to zdarzało, a dziś nie wyszedł nawet jeszcze z domu - wertując nieśpiesznie The Wall Street Journal popijał poranną kawę, którą przyniosła mu żona, zanim sama wyszła z domu na spotkanie w Art Guild w śródmieściu. W tych minionych latach, dyrektor generalny Chryslera (zaczynał wówczas kadencję prezesa) był pracownikiem nad wyraz gorliwym i przedsiębiorczym - osobiście wizytował poszczególne zakłady - po części dlatego, że chyląca się ku upadkowi, zniechęcona brakiem sukcesu korporacja takiego potrzebowała, po części dzięki swemu własnemu zdecydowaniu, aby pozbyć się etykietki „księgowego”, którą przyklejano każdemu, kto wspinał się po drabinie hierarchii zaczynając od działu finansowego, a nie działu sprzedaży czy pionu technicznego. Za jego rządów, Chrysler i wznosił się i upadał. Jeden długi sześcioletni cykl wzbudził zaufanie inwestorów, w następnym - w finansach rozbrzmiały dzwonki alarmowe. A potem - jeszcze raz - dzięki drastycznym oszczędnościom i wywołującym siódme poty wysiłkom, alarm przycichł... aż znaleźli się tacy, którzy orzekli, że firma działa najlepiej w
latach chudych i pełnych przeciwności. Tak czy inaczej, nikt już naprawdę nie wierzył, że wąskonosy pentastar Chryslera nie zdoła utrzymać się na orbicie. To samo w sobie znaczące osiągnięcie skłaniało przewodniczącego zarządu, by obecnie unikać pośpiechu, zostawiać sobie więcej czasu na myślenie i czytanie tego, na co ma ochotę. A w tej chwili, odczytywał właśnie najświeższe wypociny Emersona Vale’a z The Wall Street Journal, gdzie potok słów był może mniej kwiecisty niż w Detroit Free Press... Vale go jednak szybko znudził. Przewodniczący zarządu Chryslera uznał, że uwagi krytyka samochodowego są mało oryginalne i Vale wręcz się powtarza... Po chwili więc zwrócił uwagę na wiadomości z działu handlu nieruchomościami, które były zdecydowanie bardziej przekonujące. Nie wszyscy jeszcze wiedzieli o tym, że już od kilku lat Chrysler tworzył prawdziwe imperium skupując nieruchomości, co przede wszystkim pozwalało korporacji dobrze lokować kapitał w rozmaitych przedsięwzięciach, ale mogło też sprawić - za parę dziesiątków lat (takim przynajmniej marzeniem kierował się Chrysler) - że obecny „Numer Trzeci” stanie się równie wielki, a może nawet większy od General Motors. A tymczasem - czego przewodniczący był świadom siedząc sobie wygodnie w domu gotowe samochody schodziły nieprzerwanie z linii montażowych w zakładach Chryslera w Hamtramck i innych rejonach. Tak więc, Wielka Trójka - jak zwykle każdego ranka - walczyła o to, aby utrzymać osiągnięty stan rzeczy, gdy tymczasem mniejsze American Motors, dzięki swoim zakładom na północy, w Wisconsin, przyczyniało się do wzrostu ogólnej liczby wyprodukowanych samochodów wysyłając w świat swoje ambasadora, hornety, javeliny, gremliny i im podobne.
ROZDZIAŁ II W zakładach montażowych na północ od Autostrady Fishera, Matt Zaleski wicedyrektor zakładu i siwiejący weteran pracy w przemyśle samochodowym - cieszył się, że dzisiaj jest środa. Nie dlatego, żeby ten akurat dzień był wolny od nie cierpiących zwłoki problemów i zwykłej walki o przetrwanie - żaden dzień nie był ich pozbawiony. Dzisiejszego wieczoru, jak co dzień, pojedzie zmęczony do domu czując na barkach więcej niż swoje pięćdziesiąt trzy lata i przekonany, że kolejny dzień swojego życia spędził wewnątrz szybkowara. Matt Zaleski pragnął chwilami, by udało mu się jeszcze raz zebrać w sobie energię, jaką miał za młodu czy to wtedy, kiedy zaczynał dopiero produkować samochody, czy też kiedy był bombardierem w Air Force w czasie II wojny światowej. Myślał też sobie czasem wspominając przeszłość, że lata wojny - chociaż przebywał wtedy w Europie w najgorętszym dla niej okresie, kiedy pochłaniała ją wojna (zyskał sobie wówczas imponujące świadectwo z pola walki) - zawierały mniej momentów krytycznych niż jego obecne cywilne zajęcie. A teraz, w ciągu zaledwie kilku minut, które spędził w swoim oszklonym biurze na półpiętrze ponad halą montażową - zdejmując jeszcze płaszcz, zdążył już przejrzeć leżące na biurku notatki służbowe przypięte do bloku czerwonym spinaczem. Na wierzchu znajdowała się skarga złożona przez związek, która - co natychmiast sobie uświadomił - mogła spowodować strajk: wszyscy robotnicy mogli demonstracyjnie opuścić fabrykę, zorganizować walkout... jeśli nie rozwiąże się sprawy szybko i właściwie. Z pewnością, w stercie służbowych notatek było jeszcze więcej spraw, którymi mógł od razu zacząć się martwić: kolejne źródła kłopotów - jak krytyczny brak materiałów (ale zawsze jakichś brakowało, dzień w dzień), jak wymogi stawiane przez kontrolę jakości... jak awarie maszyn albo jakaś inna, nowa łamigłówka, której nikt by się nie spodziewał... Każda z tych spraw, albo wszystkie naraz, mogły spowodować zatrzymanie linii montażowej i wstrzymanie produkcji. Zaleski, który - choć krępej budowy - poruszał się zawsze gwałtownie i szybko, opadł teraz na krzesło stojące przy szarym metalowym biurku. Zatrzeszczało pod nim, przypominając mu o rosnącej nadwadze i coraz większym brzuchu, jaki przed sobą dźwigał. Pomyślał ze wstydem, że już by go teraz nie wtłoczył w ciasny fotel w kabinie pilota samolotu B17. Miał nadzieję, że zmartwienia pozbawią go paru funtów nadwagi, ale zamiast tego chyba mu ich przybywało... zwłaszcza od kiedy umarła Freda, a samotność zwabiała go w sąsiedztwo lodówki, w której szperał po nocy z braku lepszego zajęcia. No, ale przynajmniej dzisiaj była środa.
Wszystkie sprawy po kolei - według swojej wagi. Włączył przycisk interkomu łączącego go z biurem ogólnym, sekretarka jeszcze nie przyszła. Zgłosił się pracownik notujący czas pracy. - Proszę wezwać Parklanda i członka komisji związkowej - zażądał wicedyrektor. Proszę ich tu natychmiast sprowadzić. Parkland był brygadzistą. W biurze ogólnym doskonale już się orientowali, o którego członka komisji związkowej mu chodzi, bo wiedzieli już na pewno o notatce służbowej, przypiętej czerwonym spinaczem na jego biurku. Złe wieści rozchodziły się w fabryce z szybkością płonącej benzyny. Sterta papierów - nie tknięta jeszcze, choć wkrótce będzie musiał się do niej zabrać przypomniała Zaleskiemu, że myślał właśnie o tym, jak wiele różnych przyczyn może zatrzymać linię montażową. Zatrzymanie linii, wstrzymanie produkcji - z jakiej bądź przyczyny - stanowiło zawsze cios dla Matta Zaleskiego. Jego zadaniem na tym stanowisku, jego osobistą raison d'être racją bytu - było utrzymanie tej linii w ciągłym ruchu, tak aby na samym jej końcu można było co minutę odprowadzić gotowy nowy samochód - bez względu na sposoby, jakich musiał się imać, aby to osiągnąć, choćby nawet czasami czuł się jak żongler, który żongluje piętnastoma piłeczkami naraz. Naczelna dyrekcja nie była zainteresowana samym aktem żonglowania czy jakimikolwiek wymówkami. Liczyły się tylko wyniki: kwoty, produkcja dzienna, koszty wytwarzania. Ale jeśli linia montażowa stawała, Zaleski dowiadywał się o tym natychmiast. Każda minuta straconego czasu oznaczała, że nie zostanie wyprodukowany cały jeden samochód i straty nigdy nie uda się nadrobić. Tak więc, nawet dwu- lub trzyminutowa przerwa kosztowała tysiące dolarów, bo chociaż linia montażowa stała, płace i pozostałe koszta śmigały cały czas w górę. No, ale przynajmniej dzisiaj była środa. Zabrzęczał interkom. - Są już w drodze, panie Zaleski. Potwierdził krótko, że odebrał wiadomość. Matt Zaleski lubił środę z prostej przyczyny. Środa następowała dwa dni po poniedziałku, a piątek zaczynał się dopiero za dwa następne dni. Poniedziałki i piątki w zakładach samochodowych przynosiły kierownictwu najwięcej udręki z powodu nieobecności. W każdy poniedziałek zwiększała się absencja robotników płatnych za godziny, nie stawiało się ich wtedy do pracy więcej niż w którykolwiek inny roboczy dzień tygodnia, a tuż za poniedziałkiem plasował się piątek. Działo się tak dlatego, że
po otrzymaniu wypłaty - co zwykle miało miejsce w czwartek - wielu robotników zaczynało długi, zalewany alkoholem lub znarkotyzowany weekend. W poniedziałek natomiast odsypiali zaległości lub leczyli kaca. Tak więc, w poniedziałki i piątki wszelkie inne kłopoty przyćmiewał jeden wielki problem: utrzymać produkcję pomimo drastycznego braku rąk do pracy. Przesuwano ludzi ze stanowiska na stanowisko niczym pionki w chińskich warcabach. Jednych przenoszono z miejsca pracy, do którego już się przyzwyczaili i przydzielano im zadania, których nigdy przedtem nie wykonywali. Robotnik, który zwykle mocował nakrętki na kołach, znajdował się nagle na stanowisku, gdzie miał montować przednie zderzaki - często za całą instrukcję musiało mu wystarczyć kilka słów, czasem nie otrzymywał jej wcale. Inni, ściągani pośpiesznie spośród rezerwowej siły roboczej lub ze stanowisk wymagających mniejszych kwalifikacji - takich jak załadunek ciężarówek czy sprzątanie hal - uzupełniali nie obsadzone jeszcze stanowiska pracy. Czasami udawało im się szybko połapać, co mają robić na chwilowo przydzielonym stanowisku, kiedy indziej - przez całą zmianę instalowali zaciski przewodu nagrzewnicy lub czegoś podobnego - dokładnie odwrotnie niż trzeba. Skutek był nieuchronny. Wiele poniedziałkowych i piątkowych samochodów montowano kiepsko i byle jak, nabywca zapewniał sobie ciągłe kłopoty kupując auto z fabrycznie wmontowanymi usterkami, więc ci, którzy w całą sprawę byli wtajemniczeni, unikali takich samochodów jak zarazy. Kilku liczących się w mieście dealerów - świadomych problemu i posiadających wpływy w zakładach ze względu na ilość samochodów, jaką sprzedawali - nalegało, aby dla ważniejszych klientów produkowano samochody we wtorki, środy i czwartki. Klienci, którym znane były warunki pracy w zakładach, udawali się do dealerów właśnie w tym celu. Dla kadry kierowniczej zakładów i ich przyjaciół niezmiennie planowano produkcję samochodów w któryś ze środkowych dni tygodnia. Drzwi do gabinetu wicedyrektora otworzyły się gwałtownie. Do środka wkroczył brygadzista Parkland, którego Zaleski wezwał do siebie - nie potrudził się nawet, aby zapukać. Parkland był barczystym, grubokościstym mężczyzną około czterdziestki, jakieś piętnaście lat młodszym od Zaleskiego. Mógłby być piłkarzem, gdyby uczęszczał do college’u i w przeciwieństwie do wielu innych brygadzistów wyglądał na człowieka, który potrafi zdobyć sobie autorytet. A w tej chwili widać po nim było, że spodziewa się kłopotów i jest na nie przygotowany: patrzył spode łba. Zaleski zauważył na jego prawym policzku ciemniejący już siniec. Nie zwracając uwagi na sposób, w jaki Parkland wszedł do gabinetu, Zaleski ruchem
ręki wskazał mu krzesło. - Ulżyj swoim nogom, a potem ulżyj sobie. Spoglądali na siebie spoza obu stron biurka. - Chętnie posłucham twojej wersji tego, co się stało... - zaczął Zaleski - ale nie trać na próżno czasu, bo z tego meldunku jasno wynika - wskazał palcem raport spięty czerwoną klamrą - że wpędziłeś nas w niezłą kabałę. - Diabła tam, akurat wpędziłem! - Parkland rzucił przełożonemu wyzywające spojrzenie, twarz ponad siniakiem poczerwieniała mu gwałtownie. - Wylałem faceta, bo mi przywalił. Co więcej, ani myślę ustąpić i jeśli masz choć trochę odwagi czy poczucia sprawiedliwości, lepiej trzymaj moją stronę. Matt Zaleski podniósł głos do ryku, czego nauczył się w hali produkcyjnej. - Skończ mi zaraz z tymi bzdurami! - Ani myślał dopuścić do tego, by sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. I już nieco spokojniej warknął. - Powiedziałem, żebyś sobie ulżył i dokładnie to właśnie miałem na myśli. Kiedy będzie trzeba, sam zadecyduję, kogo popierać i dlaczego. I nie chcę już słyszeć żadnych bredni o odwadze i sprawiedliwości. Rozumiesz? Patrzyli sobie uporczywie w oczy. Parkland pierwszy spuścił wzrok. - Dobra, Frank - powiedział Matt. - Zacznijmy jeszcze raz i tym razem opowiedz mi wszystko po kolei, od samego początku. Znał Franka Parklanda od wielu lat. Cieszył się opinią dobrego brygadzisty i zwykle kierował się poczuciem sprawiedliwości w postępowaniu z podwładnymi. Trzeba było czegoś zupełnie wyjątkowego, aby aż tak się zirytował. - Facet przesunął się poza swoje miejsce na linii montażowej - zaczął Parkland. - Na stanowisku mocowania śrub przy kolumnie kierownicy... i to zrobił ten dzieciak. Jest chyba nowy. Wpakował się w drogę następnemu na linii. Chciałem, żeby wrócił na swoje miejsce. Zaleski kiwnął głową. To się zdarzało dość często. Robotnik, któremu przydzielono określone zadanie, wykonywał je o kilka sekund dłużej niż powinien przy każdej operacji. W miarę jak kolejne samochody przesuwały się na linii montażowej, jego stanowisko pracy stopniowo ulegało przesunięciu, tak że wkrótce wkraczał na obszar, gdzie wykonywano następną operację. Kiedy brygadzista to dostrzegał, miał obowiązek pomóc robotnikowi wrócić na swoje właściwe miejsce. - Mów dalej - ponaglił Zaleski niecierpliwie. Ale zanim mogli kontynuować rozmowę, drzwi otworzyły się ponownie i do gabinetu wszedł członek komisji związkowej. Był niepozornym mężczyzną o różowej twarzy, w
okularach o grubych szkłach; zachowywał się hałaśliwie. Nazywał się Illas i przed wyborami związkowymi, które odbyły się kilka miesięcy temu, sam pracował jako robotnik na linii montażowej. - Dzień dobry - powiedział związkowiec do Zaleskiego. Krótko skinął głową Parklandowi, nie odzywając się już. Matt Zaleski wskazał nowo przybyłemu krzesło. - Właśnie dochodzimy do sedna sprawy. - Mógł pan zaoszczędzić sobie mnóstwa czasu... - zauważył Illas - gdyby przeczytał pan skargę. - Czytałem. Ale czasem lubię posłuchać, co ma do powiedzenia druga strona. - Zaleski ruchem ręki ponaglił Parklanda, aby kontynuował. - Przywołałem tylko innego faceta... - wyjaśniał brygadzista - i powiedziałem: „Pomóż temu człowiekowi wrócić na swoje miejsce.” - A ja mówię, że łżesz! - Związkowiec pochylił się do przodu ruchem pełnym oskarżenia. Obrócił się zaraz ku Zaleskiemu. - Oto, co on naprawdę powiedział: „...temu chłoptasiowi wrócić na swoje miejsce.” I trzeba było trafu, że osoba, o której mówił i nazywał „chłoptasiem”, to jeden z naszych czarnych braci, dla których takie określenie jest bardzo obraźliwe. - Och, na litość boską! - W głosie Parklanda zabrzmiała wściekłość i odraza. Myślisz, że o tym nie wiem? Myślisz, że po tylu latach kręcenia się tutaj miałbym nie wiedzieć, że lepiej tego słowa w takim znaczeniu nie używać? - Ale go użyłeś, nie? - Może, ale tylko może, go użyłem. Nie mówię, że tak, bo nie pamiętam i taka jest prawda. Ale jeśli nawet tak powiedziałem, nie miałem nic złego na myśli. To było tylko przejęzyczenie, i tyle. Związkowiec wzruszył ramionami. - To twoja obecna wersja. - Żadna wersja, ty sukinsynu! Illas wstał. - Panie Zaleski, jestem tutaj oficjalnie, reprezentuję Związek Zawodowy Pracowników Przemysłu Samochodowego. Jeśli taki język... - Już tak nie będzie mówił - przerwał wicedyrektor. - Proszę usiąść i jeśli już na ten temat rozmawiamy, proponuję, aby pan tak nie szafował słowem „łgarz”. Parkland, zdenerwowany, grzmotnął krzepką pięścią w blat biurka. - Powiedziałem, że to nie jest żadna wersja, bo i nie jest. Poza tym, facet o którym
mówiłem, w ogóle się nad tym nie zastanawiał, przynajmniej dopóki nie rozpętała się ta cała chryja. - Ale on mówi co innego - upierał się Illas. - Może dopiero teraz - Parkland zwrócił się do Zaleskiego. - Słuchaj, Matt, facet, który przesunął się ze swego stanowiska, to jeszcze dzieciak. Czarny dzieciak, ma pewnie ledwie jakieś siedemnaście lat. Nie mam nic przeciwko niemu. Jest powolny, ale swoją robotę wykonywał. Mam brata w jego wieku. Przychodzę do domu i pytam: „Gdzie nasz chłoptaś?” I nikt się nad tym w ogóle nie zastanawia. I tak samo było w tej sprawie, póki ten drugi facet, Newkirk, się nie wtrącił. - Ale przyznajesz, że użyłeś słowa „chłoptaś”? - upierał się Illas. - Dobra, dobra, użył go - wtrącił Zaleski ze znużeniem. - Co do tego, wszyscy się zgódźmy. Zaleski starał się zachować spokój - jak zawsze, kiedy w zakładach wybuchały konflikty na tle rasowym. Jego własne uprzedzenia, zwłaszcza w stosunku do czarnych, tkwiły w nim głęboko zakorzenione. Wpojono mu je w Wyandotte - na przedmieściu, gdzie się urodził - zamieszkałym głównie przez Polaków. Rodziny polskiego pochodzenia traktowały Murzynów z pogardą, uważając ich za gnuśnych i ospałych i upatrując w nich źródło kłopotów. Czarni, w zamian, nienawidzili Polaków i stare animozje utrzymywały się jak Detroit długie i szerokie - jeszcze do dzisiaj. Zaleski - z konieczności - nauczył się utrzymywać swoje uprzedzenia w karbach; nie można zarządzać zakładem, w którym zatrudnia się tak dużo czarnej siły roboczej, okazując swoje uprzedzenia - przynajmniej, nie należy robić tego zbyt często. Teraz właśnie, po ostatniej uwadze Illasa, Zaleskiego kusiło, aby wtrącić: „To co z tego, że nazwał go chłoptasiem? Co to, do diabła, za różnica? Jeśli brygadzista mu każe, niech drań wraca do pracy.” Ale Zaleski zdawał sobie sprawę z tego, że jego słowa zostaną powtórzone i kłopoty mogą być jeszcze większe. Warknął więc tylko. - Ważne, co stało się potem. - Myślałem - powiedział Parkland - że już nigdy do tego nie dojdziemy... Już się nam prawie udało wrócić na jego stanowisko, kiedy pokazał się ten ważniak, Newkirk. - To kolejny czarny kolega - wtrącił Illas. - Newkirk pracował dużo dalej na linii montażowej. Nie słyszał nawet, co się stało, ktoś inny mu to opowiedział. Przyszedł do nas, nazwał mnie rasistowską świnią i przywalił mi. - Brygadzista pomacał palcami posiniaczoną twarz, która od chwili, gdy tu wszedł, zdążyła jeszcze bardziej spuchnąć. - Oddałeś mu? - zapytał ostro Zaleski.
- Nie. - Cieszę się, że wykazałeś nieco zdrowego rozsądku. - Kierowałem się, i owszem, zdrowym rozsądkiem - odparł Parkland. - Wylałem Newkirka. Z miejsca. Nikt nie będzie przywalał brygadziście bezkarnie. - Zobaczymy - powiedział Illas. - Wszystko zależy od okoliczności i prowokacji. Matt Zaleski wzburzył dłonią włosy... bywały takie dni, kiedy nie mógł się nadziwić, że jeszcze mu jakieś na głowie zostały. Cała ta śmierdząca historia należała do spraw, którymi powinien zajmować się dyrektor zakładu, McKemon, ale McKemona nie było na miejscu. Siedział teraz dziesięć mil stąd, w centrali - siedzibie zarządu i uczestniczył w konferencji, na której omawiano sprawy związane z wprowadzeniem do produkcji nowego oriona, supertajnego samochodu, który zakłady wkrótce zaczną wytwarzać. Czasami Zaleskiemu wydawało się, że McKemon postępuje tak, jak gdyby już przeszedł na emeryturę, choć oficjalnie miało to nastąpić dopiero za sześć miesięcy. Matt Zaleski musiał więc teraz sam uporać się z całą tą sprawą, co już i przedtem nieraz się zdarzało - a sprawa była parszywa. Zaleski dobrze wiedział, że nie ma nawet najmniejszych szans na to, aby zajął miejsce McKernona. Wzywano go już, aby mu przedstawić oficjalną opinię o nim samym - opinię, która znajdowała się w oprawnej w skórę księdze pełnej luźnych kartek, która zawsze leżała na biurku wiceprezesa do spraw produkcji. Księga leżała tam po to, aby wiceprezes mógł przerzucać jej kartki, kiedy tylko rozważano sprawę nowych nominacji czy awansów. Wpis pod nazwiskiem Matta Zaleskiego i jego fotografią, poza innymi szczegółami zawierał zdanie: „Osoba ta na swoim obecnym stanowisku kierowniczym zajmuje odpowiednie dla siebie miejsce.” Wszyscy, którzy liczyli się w przedsiębiorstwie, wiedzieli, że to formalne, obłudne stwierdzenie jest „pocałunkiem na pożegnanie”. I tak naprawdę znaczenie miało następujące: „Ten człowiek wyżej już nie zajdzie. Prawdopodobnie przepracuje na swym obecnym stanowisku do samej emerytury, ale nie będzie już więcej awansował.” Zasady gry mówiły wyraźnie, że należy powiadomić o tym każdego, kto otrzyma takie ostateczne podsumowanie w swoim dossier: ma prawo wiedzieć przynajmniej tyle i dlatego Matt Zaleski wiedział już od paru miesięcy, że nigdy nie wzniesie się ponad swoje obecne stanowisko zastępcy dyrektora. Początkowo wiadomość ta wywołała w nim gorzkie rozczarowanie, ale teraz - kiedy już się z tym oswoił - wiedział również, dlaczego tak musi być: należał do starej gwardii, był w ariergardzie wymierającego gatunku, którego kierownictwo i rada nadzorcza już więcej nie potrzebowali na najwyższych strategicznych stanowiskach. Zaleski awansował drogą, którą obecnie podążało niewielu wyższych rangą
pracowników - od, kolejno, robotnika fabrycznego, inspektora, brygadzisty, kontrolera - po zastępcę dyrektora zakładu. Zaczynał bez wykształcenia inżynierskiego, gdyż przed II wojną światową przerwał naukę w szkole średniej. Ale po wojnie uzbroił się już w świadectwo ukończenia szkoły - podjął naukę w szkole wieczorowej, przydała mu się również dobra opinia z wojska - i potem wspinał się już coraz wyżej, jako że był ambitny, jak większość ludzi z jego pokolenia, którzy przetrwali Festung Europa i inne wielkie niebezpieczeństwa. Ale, co Zaleski uświadomił sobie dopiero później, stracił zbyt dużo czasu i jego prawdziwy start nastąpił za późno. Z tych, którzy rozpoczynali karierę i stanowili dobry materiał na ludzi, którzy potem zajmą najwyższe stanowiska w całej hierarchii przedsiębiorstw samochodowych - tak wtedy, jak i obecnie - największą siłę przebicia mieli błyskotliwi, pełni chęci i świeżych sił młodzi ludzie, którzy przybywali z college’u wprost na kierownicze stanowiska. Ale nie był to żaden powód, aby McKemon, który ciągle jeszcze był przecież szefem zakładu, miał wykręcić się od odpowiedzialności za tę całą sytuację, nawet jeśli nie robił tego celowo. Wicedyrektor zawahał się. Miałby pełne prawo posłać teraz po McKemona i mógłby to zrobić zaraz - sięgając tylko po słuchawkę telefonu. Powstrzymał się z dwóch powodów. Jednym z nich, przyznał sam przed sobą, była duma. Zaleski wiedział, że może sobie z tą sprawą poradzić równie dobrze jak McKemon, jeśli nie lepiej. Drugim - jak podpowiadał mu instynkt - był czas: po prostu nie było już na to czasu. - O co prosi związek? - spytał szorstko, zwracając się do Illasa. - Rozmawiałem już z przewodniczącym naszej lokalnej... - Darujmy sobie - przerwał Zaleski. - Obaj wiemy, że od czegoś trzeba zacząć, więc czego chcecie? - Dobrze - zgodził się związkowiec. - Obstajemy przy trzech sprawach. Po pierwsze, kolega Newkirk zostanie natychmiast przywrócony do pracy i otrzyma rekompensatę za stracony czas. Po drugie, obaj zainteresowani zostaną przeproszeni. Po trzecie, Parkland zostanie usunięty ze stanowiska brygadzisty. Parkland, który zdążył już ciężko opaść na krzesło, poderwał się gwałtownie. - Chryste! Niewiele żądacie! - I zapytał zaraz uszczypliwym tonem - Gwoli zaspokojenia własnej ciekawości... czy mam przepraszać, zanim zostanę wylany, czy potem? - Przeprosi oficjalnie firma - odparł Illas. - To, czy ty miałbyś na tyle przyzwoitości, aby dodać swoje przeprosiny, będzie zależało od ciebie. - No myślę, że ode mnie. Żeby nikt nie musiał czekać z zapartym tchem. - Gdyby ci zaparło dech na trochę dłużej, nie mielibyśmy teraz takiego bigosu -
warknął Matt Zaleski. - Chcesz mi powiedzieć, że się na to wszystko zgodzisz? - brygadzista wskazał Illasa gniewnym ruchem ręki. - Nic jeszcze nikomu nie mówię. Staram się to wszystko przemyśleć i potrzebuję więcej informacji niż otrzymałem od was obu. - Zaleski sięgnął po stojący za nim telefon. Usadowił się między aparatem a dwoma mężczyznami, wykręcił jakiś numer i czekał. Kiedy człowiek, do którego telefonował, podniósł słuchawkę, Zaleski zapytał tylko Jak stoją sprawy? Człowiek po drugiej stronie linii telefonicznej ściszył głos. - Matt? - Tak. W tle, poza ostrożną odpowiedzią tamtego, do uszu Zaleskiego docierał zgrzytliwy hałas wypełniający halę produkcyjną. Zdumiewało go zawsze, jak ludzie wytrzymują ten hałas, który towarzyszy im dzień w dzień przez całe ich pracownicze życie. Nawet w ciągu tych lat, które sam przepracował na linii montażowej, zanim przeniesiono go do biura - które osłoniło go niemal całkowicie od całego tego zgiełku - nigdy nie zdołał się do niego przyzwyczaić. - Sytuacja przedstawia się fatalnie - poinformował Matta rozmówca. - Jak bardzo? - Gorącogłowi są u władzy. Tylko mnie nie cytuj. - Nigdy tego nie robię - powiedział wicedyrektor. - Dobrze o tym wiesz. Obrócił się bokiem i zauważył, że obaj obecni w jego gabinecie mężczyźni obserwują jego twarz. Mogli się tylko domyślać, ale nie wiedzieli na pewno, że rozmawia właśnie z czarnym brygadzistą, Stanem Lathruppem, jednym z kilku zaledwie ludzi w zakładzie, których Matt Zaleski najbardziej szanował. Była to dziwna, nawet paradoksalna znajomość, bo - poza zakładem - Lathruppe był aktywnym bojownikiem, niegdyś nawet zwolennikiem Malcolma X. Ale w zakładzie poważnie traktował swoje obowiązki wierząc, że tu, w samym środku motoryzacyjnego świata, więcej zdziała dla swojej rasy dzięki rozsądkowi niż anarchii. To właśnie ta druga postawa spowodowała, że Zaleski - początkowo wrogo odnoszący się do Lathruppe’a - zaczął go szanować. Na nieszczęście, przy obecnym stanie konfliktów rasowych, firma miała stosunkowo niewielu czarnych brygadzistów czy kierowników. Powinno być ich więcej, znacznie więcej wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, ale obecnie niewielu czarnych robotników chciało brać na siebie taką odpowiedzialność, może też bali się jej - ze względu na obecnych w swoich
szeregach młodych agresywnych bojowników... albo po prostu nie byli na to przygotowani. Czasami Matt Zaleski - w chwilach, kiedy jego uprzedzenia nieco przycichały - myślał, że gdyby „sama góra” tego przemysłu wybiegała w swoich przewidywaniach choćby kilka lat w przód - tak jak tego oczekiwano po dyrekcji naczelnej - i rozpoczęła jakieś sensowne szkolenie dla czarnych robotników w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, więcej by teraz mieli Stanów Lathruppe’ów. A ponieważ takich ludzi nie było - wszyscy na tym tracili. - Co więc szykują? - zapytał Zaleski. - Myślę, że walkout. - Kiedy? - Chyba w czasie przerwy. Może i wcześniej, chociaż to raczej wątpliwe. Czarny brygadzista mówił tak cicho, że Zaleski musiał dobrze wytężać słuch, aby go zrozumieć. Wiedział, jakie tamten już ma kłopoty, do których doszedł jeszcze jeden: telefon, z którego w tej chwili korzystał, znajdował się tuż przy linii montażowej, przy której pracowali ludzie. Lathruppe’owi przypięto już etykietkę „białego czarnucha” - czego zresztą dokonali jego czarni pobratymcy, którzy - zdobywszy jakąś władzę - pogardzali nawet swoją własną rasą, a to, że oskarżenie było nieprawdziwe, nie stanowiło dla nich żadnej różnicy. Zaleski zamierzał zadać mu tylko kilka pytań, nie chciał bowiem jeszcze bardziej utrudniać mu życia. - Czy jest jakaś przyczyna tego opóźnienia? - Tak. Ci gorącogłowi chcą wyprowadzić za bramę cały zakład. - Rozpuszczają więc wieści? - Tak szybko, że można by pomyśleć, iż nadal używają do tego celu tamtamów, jak w dżungli. - Czy ktoś im przypomniał, że to nielegalne? - Masz w zanadrzu jeszcze kilka takich żartów? - zapytał Lathruppe. - Nie mam - Zaleski westchnął ciężko. - Ale i tak dzięki. - Odłożył słuchawkę. Więc miał dobre przeczucia. Nie można już było ani chwili zwlekać - i nie było na to czasu od samego początku, gdyż wśród robotników spory na tle rasowym zawsze paliły się z krótkim lontem. Gdyby teraz rzeczywiście robotnicy zastrajkowali opuszczając zakład, trzeba by było kilku dni, aby sprawę załatwić i spowodować, by ponownie przystąpili do pracy. I nawet gdyby dotyczyło to tylko czarnych robotników, a może nawet nie wszystkich czarnych - i tak w rezultacie produkcja zostałaby wstrzymana. A Matt Zaleski miał za zadanie utrzymać ciągłość produkcji. Parkland jak gdyby czytał w jego myślach, gdyż powiedział z naciskiem.
- Matt, nie dopuść, żeby na ciebie wywarli nacisk. Niechby choć kilku odstąpiło od roboty, będziemy i tak mieli kłopoty. Ale zasady warte są tego, żeby się ich trzymać... czasami... nie? - Czasami - odparł Zaleski. - Cały szkopuł w tym, żeby wiedzieć, które zasady... i w którym momencie. - Dobrze jest zacząć od okazania bezstronności - powiedział Parkland. - A bezstronność działa w obie strony... w górę i w dół. - Pochylił się nad biurkiem, mówił z przejęciem do Zaleskiego, który zerkał od czasu do czasu na związkowca, Illasa. - Dobra, byłem nieraz twardy dla chłopaków na linii montażowej, bo musiałem taki być. Brygadzista tkwi w samym środku, gówno spada na niego ze wszystkich stron. To ty i twoi ludzie, Matt, siedzicie nad nami i dzień w dzień trzymacie nas tutaj za kark, żebyśmy produkowali, więcej i więcej produkowali, a jeśli nie robisz tego ty, wsiada na nas kontrola jakości i każe wytwarzać lepiej, mimo że produkujemy już i tak szybciej. A niżej są ci, którzy całą tę robotę wykonują, wszystkie operacje... włącznie z paroma takimi jak Newkirk i inni. Brygadzista musi jakoś się z nimi porozumieć, jak i ze związkiem... jeśli zdarzy mu się strzelić gafę, a czasem nawet kiedy żadna gafa mu się nie przytrafi. Trudny to biznes, więc i ja muszę być twardy - bo to jedyny sposób na to, żeby przetrwać, żeby się tu utrzymać. Ale byłem także przy tym sprawiedliwy. Nigdy nie traktowałem faceta, który pode mną pracuje inaczej tylko dlatego, że jest czarny - nie jestem nadzorcą z pejczem na plantacji. A jeśli chodzi o to, o czym tu teraz mówimy... to wszystko, co zrobiłem - tak mi się przynajmniej wmawia - to nazwałem czarnego „chłoptasiem”. Nie kazałem mu zbierać bawełny, ani ujeżdżać czarnych, ani pucować sobie butów, ani robić nic takiego, co się z tym słowem kojarzy. Wszystko, co zrobiłem, to pomogłem mu w jego pracy. I powiem coś jeszcze: gdybym faktycznie nazwał go „chłoptasiem” - przysięgam, że przez przejęzyczenie! - przeprosiłbym go za to, bo i rzeczywiście poczuwałbym się do winy. Ale nie przeproszę Newkirka. Kolega Newkirk jest wylany. Bo jeśli nie... jeśli ujdzie mu na sucho to, że bez żadnego powodu przyłożył brygadziście, to możesz sobie wetknąć w tyłek białą flagę i pożegnać się od tej chwili z chęcią utrzymania tutaj jakiejkolwiek dyscypliny. To właśnie mam na myśli, kiedy mówię, że trzeba być bezstronnym. - Z tego, co mówisz, parę rzeczy trafia mi do przekonania - zgodził się Zaleski. Co za ironia, pomyślał, Frank Parkland był rzeczywiście sprawiedliwy w stosunku do czarnych robotników, kto wie, czy nie bardziej sprawiedliwy od wielu innych w całym zakładzie. Zapytał Illasa - A co pan powie o tym wszystkim? Związkowiec patrzył przez swoje grube szkła wzrokiem bez wyrazu, nie zdradzając
żadnych uczuć. - Już powiedziałem, panie Zaleski, jakie jest zdanie związku w tej sprawie. - Więc jeślibym nie przystał na pańskie żądania, gdybym zadecydował, że poprę Franka... z powodów, jakie tu właśnie podał, co wtedy? - Musielibyśmy podjąć dalsze kroki stosownie do procedury obowiązującej w przypadkach takich skarg - powiedział Illas nieustępliwie. - Dobra - wicedyrektor skinął głową. - Ma pan takie prawo. Tylko że jeśli wdrożymy pełny tok załatwiania tej skargi, może to potrwać trzydzieści dni albo dłużej. Czy w międzyczasie nikt nie przerwie pracy? - Naturalnie. Umowa zbiorowa stwierdza... - Nie musi mi pan przypominać, co stwierdza umowa! - wybuchnął Zaleski. Stwierdza, że nikt nie przerywa pracy, podczas gdy negocjacje są w toku. A w tej chwili wielu pańskich ludzi szykuje się, aby opuścić stanowiska pracy, co jest pogwałceniem warunków umowy. Po raz pierwszy Mas wyglądał na zaniepokojonego. - Związek Pracowników Przemysłu Samochodowego nie sankcjonuje nielegalnych strajków. - Do cholery więc! Powstrzymaj pan ten! - Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, porozmawiam z naszymi ludźmi. - Gadanie na nic się nie zda. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Zaleski zerknął na związkowca, którego różowa twarz nieco przybladła: najwyraźniej, sama myśl o tym, że miałby dyskutować z niektórymi czarnymi wojowniczo nastawionymi robotnikami teraz, kiedy tak mocno rozgorzały emocje, nie sprawiała mu przyjemności. W tego rodzaju sytuacjach, związek - z czego Zaleski doskonale zdawał sobie sprawę - miał ciężki orzech do zgryzienia. Gdyby związek w ogóle nie poparł swoich czarnych wojowniczo nastawionych członków, ci oskarżyliby przywódców związkowych o uprzedzenia rasowe i o to, że są sługusami dyrekcji. Ale gdyby poparcie związku sięgało zbyt daleko, sam by się znalazł na pozycji nie do utrzymania, gdyż wbrew prawu uczestniczyłby w dzikim strajku. Nielegalne strajki stały się już przekleństwem dla przywódców takich jak Woodcock, Fraser, Greathouse, Bannon i inni, którzy zdobyli sobie dobrą reputację dzięki nieustępliwości podczas negocjacji, ale też dzięki temu, że honorowali raz zawarte umowy i rozstrzygali spory w przewidziany prawem sposób. Dzikie strajki deprecjonowały wiarygodność związku i podkopywały jego siłę podczas prowadzenia pertraktacji. - Nie podziękują panu w Domu Solidarności, jeśli pozwolimy im przejąć inicjatywę -
nie ustępował Zaleski. - Tylko jedno może powstrzymać ich od opuszczenia stanowisk pracy i to my tutaj musimy podjąć decyzję, a potem zejść do hali i ją ogłosić. - To zależy od decyzji - powiedział Illas. Widać jednak było, że związkowiec poważnie rozważa słowa Zaleskiego. Matt Zaleski już podjął decyzję, co należy przedsięwziąć, choć wiedział, że nikogo w pełni to nie zadowoli, włącznie z nim samym. Pomyślał z goryczą: co za cholerne czasy, skoro człowiek musi wepchnąć swoje przekonania do kieszeni - razem z dumą - przynajmniej wówczas, kiedy jego głównym celem jest utrzymanie ciągłości produkcji w zakładach samochodowych. - Nikt nie zostanie zwolniony - oświadczył szorstko. - Newkirk wraca do roboty, ale od tej chwili swoich pięści będzie używał wyłącznie do pracy, do żadnych innych celów. Wicedyrektor zakładu utkwił wzrok w Masie. - Chcę, żeby pan i Newkirk dobrze to zrozumieli: jeszcze raz mu się to przytrafi i wyleci. A zanim wróci do pracy, osobiście z nim porozmawiam. - Zapłacą mu za stracony czas? - związkowiec zaczął uśmiechać się z triumfem. - Jest nadal w zakładzie? - Tak. Zaleski zawahał się i po chwili skinął głową z niechęcią. - Dobrze. Pod warunkiem, że przepracuje do końca zmiany. Ale skończy się gadanie o wymianie Franka. - Odwrócił się, aby spojrzeć na Parklanda. - A ty zrobisz to, co powiedziałeś: porozmawiasz z tym młodym facetem. Powiedz mu, że to co powiedziałeś, było błędem. - To się nazywa: przeprosiny - wtrącił Mas. Frank Parkland spojrzał na obu spode łba. - Tego się najmniej spodziewałem... żeby tak nędznie, marnie spuścić z tonu. - Nie denerwuj się, spokojnie! - ostrzegł Zaleski. - Na pewno nie przyjmę tego spokojnie! - Krzepki brygadzista zerwał się z krzesła, górując nad wicedyrektorem. Wyrzucał z siebie słowa pełne gniewu. - To ty spokojnie sobie to traktujesz... jesteś skłonny do ustępstw, bo za wielki z ciebie cholerny tchórz, żeby stanąć w obronie tego, co - sam dobrze wiesz - jest słuszne. Twarz Zaleskiego poczerwieniała mocno, ryknął głośno. - Nie muszę tego znosić! Dość tego! Słyszysz? - Słyszę - Parkland spojrzał na niego z pogardą. - Ale nie podoba mi się to, co słyszę ani to, co czuję.
- W takim razie może wolałbyś, żeby cię zwolnić! - Może - odparł brygadzista. - Może gdzie indziej powietrze nie będzie takie śmierdzące. Zapadła cisza, po chwili Zaleski warknął. - Nie będzie czyściejsze. Są takie dni, kiedy wszędzie śmierdzi. Zaleski uspokoił się, jego gniew już się wypalił. Nie miał najmniejszego zamiaru zwalniać Parklanda, zdawał sobie sprawę, że gdyby tak zrobił - dołożyłby jeszcze jedną niesprawiedliwość do tamtych, poza tym wiedział, jak trudno o dobrego brygadzistę. Parkland nie zwolniłby się z własnej inicjatywy, bez względu na to, czym straszył - na to Zaleski liczył od samego początku. Wiedział bowiem, że Parkland ma w domu zobowiązania, których nie mógłby realizować bez stałego dopływu gotówki, miał poza tym długi staż pracy w zakładzie i nie byłoby mu łatwo z tego wszystkiego zrezygnować. Ale uwaga Parklanda o tchórzostwie dopiekła mu do żywego. Przez chwilę walczył z chęcią, by mu powiedzieć, że ten miał ledwie dziesięć lat i był usmarkanym dzieciakiem, kiedy on, Matt Zaleski, brał udział w lotach bojowych nad Europą. W każdej chwili jakiś pocisk z działa przeciwlotniczego mógł przebić kadłub i wedrzeć się... przerażające... w jego brzuch albo twarz, albo penisa. Nie mógł też przestać sobie wtedy wyobrażać, jak ich B17F obracając się jak korkociąg spada na ziemię z wysokości 25.000 stóp... płonąc... jak wiele bombowców z Ósmej Dywizji Powietrznej... a koledzy mogli tylko bezczynnie się temu przyglądać... Więc jeszcze raz się zastanów, komu wymyślasz od tchórzy, synku. I pamiętaj, że to ja, a nie ty, muszę utrzymać ten zakład w ruchu, bez względu na to, ile żółci muszę przy tym przełknąć!... Ale Zaleski ani słowa z tego wszystkiego nie powiedział głośno. Wiedział przecież dobrze, że niektóre z tych rzeczy, o których sobie myślał, wydarzyły się dawno temu i nie miały już teraz wcale znaczenia, że idee i wartości pozmieniały się w jakiś pokrętny sposób i że istnieją różne rodzaje tchórzostwa... i może nawet Frank Parkland ma rację, choćby częściowo. Pełen obrzydzenia dla samego siebie, wicedyrektor powiedział głośno. - Chodźmy na dół, do hali produkcyjnej i załatwmy to. Wyszli z biura, Zaleski przodem, za nim podążał członek komisji związkowej, Frank Parkland - ponury i spoglądający spode łba - szedł na samym końcu. Kiedy schodzili po pobrzękujących pod stopami metalowych schodach z biura na półpiętrze - na poziom, gdzie znajdowała się hala produkcyjna, uderzyła w nich lawina piekielnego hałasu. Schody na poziomie hali fabrycznej znajdowały się w pobliżu tego odcinka linii montażowej, gdzie na ramach podwozia przyspawano pierwsze podzespoły, co dawało początek podstawie, na której spoczywał w końcu cały gotowy samochód. Zgiełk w tym
miejscu miał takie natężenie, że ludzie pracujący w odległości zaledwie kilku stóp musieli do siebie głośno krzyczeć, aby coś usłyszeć - mimo że krzycząc stykali się niemal głowami. Wokół nich, deszcz iskier strzelał w górę i na boki tworząc pirotechniczną, gęstą, białoniebieską zasłonę. Salwy hałasu z maszyn spawalniczych i pneumatycznych nitownic uzupełniał nieprzerwany syk sprężonego powietrza uchodzącego z ręcznych narzędzi elektropneumatycznych. A pośrodku tego wszystkiego, skupiając wszelką aktywność wokół siebie - ruchoma linia montażowa posuwała się nieubłaganie naprzód... niczym jakieś niewzruszenie kroczące przed siebie bóstwo egzekwujące daniny. Związkowiec zrównał się z Zaleskim i szedł już teraz obok niego - cała trójka podążała wzdłuż linii montażowej. Szli wyraźnie szybciej niż posuwała się sama linia, tak więc każdy kolejny samochód, który mijali, znajdował się stopniowo w fazie coraz bliższej całkowitego wykończenia. Na każdym podwoziu zamontowano już silnik połączony ze skrzynią biegów i zaraz na następnym stanowisku naprowadzano właśnie szkielet nadwozia na podsuwające się pod niego podwozie - był to moment, który ludzie z montowni nazywali powszechnie „aktem małżeńskim”. Matt Zaleski obrzucił bacznym spojrzeniem całą scenę, sprawdzając kluczowe etapy całej operacji, co zresztą zawsze instynktownie czynił. Ludzie podnosili głowy albo odwracali się przyglądając się przechodzącym wzdłuż linii montażowej. Kilku rzuciło w ich stronę słowa pozdrowienia, uczyniło to jednak niezbyt wielu i Zaleski zdał sobie sprawę, jak pełne wyrzutu są spojrzenia większości robotników, których mijali - tak białych, jak i czarnych. Wyczuwał nastrój oburzenia i niepokoju. Dochodziło od czasu do czasu w zakładach do takich sytuacji - czasem bez żadnej bezpośredniej przyczyny, kiedy indziej z całkiem błahego powodu - kiedy wybuch tak czy inaczej musiał nastąpić, pod byle jakim pretekstem. Wiedział, że socjologowie nazywają to reakcją na nienaturalną dla człowieka monotonię. Twarz związkowca zastygła w wyrazie surowości - być może po to, aby okazać, że zadaje się z kierownictwem tylko z racji swojego obowiązku, ale nie sprawia mu to przyjemności. - Jak pan się czuje... - zapytał go Matt Zaleski - teraz, kiedy już pan nie pracuje na linii? - Dobrze - odparł krótko Illas. Zaleski wierzył mu. Ludzie spoza zakładu, którzy zwiedzali fabryki samochodów, często wyrażali przypuszczenie, że robotnicy w końcu godzą się - z upływem czasu - z hałasem,
smrodem,
gorącem,
bezlitosną
intensywnością
pracy
i
nieskończoną
powtarzalnością czynności, które wykonują. Matt Zaleski słyszał, co zwiedzający mówią
swoim dzieciom, jak gdyby opowiadali o mieszkańcach ogrodu zoologicznego: „Oni wszyscy w końcu przyzwyczajają się do tego. Większość z nich jest zadowolona z tego rodzaju pracy. Nie chcieliby robić nic innego.” Kiedy coś takiego słyszał, zawsze miał chęć krzyknąć: „Dzieciaki, nie wierzcie w to! To kłamstwo!" Zaleski wiedział równie dobrze jak niemal wszyscy, którzy mieli coś wspólnego z zakładami samochodowymi, że mało kto z długoletnich pracowników na liniach produkcyjnych uważał swoją pracę za jedyną, wybraną na całe życie. Przychodząc do pracy liczyli, że zostaną tu tylko do chwili, kiedy znajdą coś lepszego. Jednakże, dla wielu z nich, zwłaszcza tych, którzy nie mieli specjalnego wykształcenia - lepsza praca była wiecznie nieosiągalna, na zawsze pozostając złudnym marzeniem. W końcu znajdowali się w potrzasku, który zaciskał się wokół nich z dwóch stron: jednym jego zębem były ich własne zobowiązania: małżeństwo, dzieci, czynsz, spłacane raty kredytów, drugim zaś - płaca, wysoka w przemyśle samochodowym w porównaniu z zarobkami gdziekolwiek indziej. Ale ani płaca, ani wysokie dodatki nie mogły zmienić ponurego, przygnębiającego charakteru samej pracy. Wymagała dużego wysiłku fizycznego, najbardziej jednak wyczerpywała ludzi psychicznie - godzina za godziną, dzień po dniu upływały w pozbawiającej wszelkiej żywotności monotonii. Charakter pracy zabijał w ludziach dumę. Człowiek, który pracował na linii produkcyjnej, pozbawiony był zdolności odczuwania radości ze swoich osiągnięć: nigdy nie produkował całego samochodu - po prostu wytwarzał pewne części, albo pewne części montował: wkładał podkładki pod wkręty, mocował metalowe taśmy, wkręcał śruby. I zawsze - identyczne podkładki albo taśmy, albo śruby - w kółko, w kółko, w kółko, w kółko, w kółko to samo, to samo. Warunki pracy, włącznie z nakładającym się na wszystko hałasem, utrudniały porozumiewanie się, uniemożliwiały wszelkie przyjacielskie związki między ludźmi. Wielu - choć nienawidząc swej pracy przetrwało w niej długie lata. Niektórzy załamywali się psychicznie. Nikt swojej pracy nie lubił. Tak więc, cała ambicja robotnika z linii produkcyjnej - podobnie jak więźnia w zakładzie karnym - koncentrowała się na obmyślaniu sposobów ucieczki. Absencja stanowiła częściową ucieczkę - był też nią strajk. Jedno i drugie dostarczało emocji, przerywało monotonię - stwarzało przez chwilę dominującą siłę napędową. Nawet teraz, uświadomił sobie wicedyrektor zakładu, przełamanie tej tendencji może okazać się niemożliwe. - Pamięta pan, zawarliśmy umowę - zwrócił się do Illasa. - Chcę to teraz czym prędzej
zakończyć. - Związkowiec nie odzywał się, Zaleski dodał więc jeszcze. - Dzisiaj ma pan powód do dobrego samopoczucia. Osiągnął pan to, co chciał. - Nie wszystko. - Wszystko, co się liczy. Za ich słowami krył się dobrze im obu znany fakt z życia: drogą ucieczki z linii produkcyjnej,
którą niektórzy robotnicy wybierali,
były wybory prowadzące do
pełnoetatowego stanowiska, z szansą awansowania w górę, w szeregach Związku Pracowników Przemysłu Samochodowego. Mas tą właśnie drogą wzniósł się ostatnio w górę. Ale raz wybrany związkowiec stawał się osobistością polityczną: aby przetrwać, aby się utrzymać - musiał być ponownie wybierany, więc w okresie między wyborami manewrował jak polityk dbający o przychylność klienteli wyborczej. Jego wyborcami byli robotnicy z jego otoczenia - starał się więc ze wszystkich sił, by ich zadowolić. Mas miał teraz ten sam problem. - Gdzie ten typ, Newkirk? - zapytał Zaleski. Dotarli do miejsca przy linii montażowej, gdzie dzisiejszego ranka wybuchł konflikt. Illas ruchem głowy wskazał otwartą przestrzeń zastawioną plastikowymi stołami i krzesłami, gdzie robotnicy spędzali swoje przerwy na posiłki. Stały tam rzędy automatów z kawą, napojami, słodyczami. Od reszty hali oddzielała to miejsce tylko namalowana na podłodze linia. W tej chwili jedyną osobą, która tam się znajdowała, był krzepki czarny mężczyzna o grubych rysach twarzy - trzymał w ręku papierosa, z którego unosił się dym i obserwował przybyłych trzech mężczyzn. - Dobra, powiedz mu pan, że wraca do pracy i niech pan skrzętnie wypełni resztę postanowień. Kiedy skończy pan z nim rozmawiać, proszę go przysłać do mnie - powiedział Zaleski. - Dobrze - odparł Mas. Przekroczył namalowaną linię i kiedy siadał przy stole, już się uśmiechał. Frank Parkland udał się tymczasem do młodszego Murzyna, który nadal pracował na linii. Parkland rozmawiał z nim szczerze. Młodzik najpierw wyglądał na zaniepokojonego, ale zaraz uśmiechnął się zakłopotany i skinął głową. Brygadzista dotknął jego ramienia i popchnął go lekko ku miejscu, gdzie znajdowali się Mas i Newkirk - nadal siedzieli przy stole, głowa przy głowie. Młody robotnik uśmiechnął się jeszcze raz. Brygadzista wyciągnął przed siebie rękę, młody człowiek, po krótkiej chwili wahania, uścisnął ją. Matt Zaleski zastanawiał się, czy sam potrafiłby równie zręcznie odegrać swoją rolę. - Halo, szefie! - Głos dobiegł z dalszej części linii montażowej. Zaleski odwrócił się.
Był to inspektor dozorujący wykończenie wnętrza samochodów - stary pracownik na linii montażowej, niepozorny z wyglądu, o twarzy uderzająco przypominającej rysy Hitlera. Koledzy nadali mu więc jego imię, a on - jak gdyby żart sprawiał mu przyjemność (Zaleski nigdy nie pamiętał jego prawdziwego nazwiska) - nawet swoje krótkie włosy zaczesywał nad jedno oko. - Halo, Adolf! - Wicedyrektor przeszedł na drugą stronę linii montażowej, ostrożnie przeciskając się między żółtym sportowym kabrioletem a zielonkawym sedanem. - Jak dzisiaj z kontrolą jakości nadwozia? - Bywały gorsze dni, szefie. Pamięta pan „World Series”? - Nie przypominaj mi tego. Rozgrywki „World Series” i dzień otwarcia sezonu łowieckiego w Michigan były okresami, których ludzie zarządzający produkcją samochodów najbardziej się bali. Absencja sięgała wtedy zenitu, sportowej gorączce poddawali się nawet brygadziści i kontrolerzy. Jakość spadała na łeb na szyję, a w czasie rozgrywek „World Series” sytuacja stawała się jeszcze gorsza, gdyż robotnicy większą uwagę zwracali na przenośne radia niż na to, co robią. Matt Zaleski przypomniał sobie, jak w czasie najgorętszych rozgrywek w 1968 roku, które wówczas wygrały „Tygrysy” z Detroit, zwierzył się z rozpaczą żonie, Fredzie - było to rok przed jej śmiercią: „Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi, żeby kupił sobie samochód dzisiaj wyprodukowany.” - Ten specjalny egzemplarz jest mimo wszystko w porządku. - Adolf (czy jak tam się naprawdę nazywał) wciskał się zwinnie do środka i równie zręcznie wydostawał się z zielonkawego sedana. Zajął się teraz samochodem stojącym z tyłu - jasnopomarańczowym sportowym compactem z białymi składanymi siedzeniami. - Założę się, że ten jest dla blondynki - krzyknął z wnętrza samochodu. - Chciałbym być tym, który ją w tym aucie będzie pieprzył. - Już masz dobrą miękką posadkę! - odkrzyknął Zaleski. - Byłbym po niej jeszcze miększy! - Inspektor wyłonił się z wnętrza samochodu i drapiąc się po kroczu chytrze łypał okiem. Fabryczne poczucie humoru nie należało do wyszukanych. Wicedyrektor uśmiechnął się równie szeroko, zdawał sobie bowiem sprawę, że dla tamtego ich krótka rozmowa będzie jedną z bardzo niewielu, jakie mu się trafią w ciągu całej ośmiogodzinnej zmiany. Adolf zanurzył się do środka kolejnego samochodu sprawdzając wykończenie wnętrza. To, co Zaleski chwilę przedtem powiedział, zgodne było z prawdą: inspektor miał
lżejszą pracę niż na innych stanowiskach na całej linii montażowej. Zwykle otrzymywał ją z racji długiego stażu. Ale jego praca, której nie towarzyszyły wyższe zarobki i która nie dawała żadnego faktycznego autorytetu, miała swoje ujemne strony. Jeśli inspektor był skrupulatny i wytykał złą robotę, wzbudzał gniew kolegów, którzy potrafili na swój sposób skutecznie utrudnić mu życie. Również brygadziści spoglądali niechętnym okiem na inspektora, w ich mniemaniu nadgorliwego i mieli mu za złe wszystko, co wpływało na przyhamowanie tempa produkcji na ich odcinku. Wszyscy brygadziści pracowali pod ciągłą presją ze strony przełożonych - włącznie z Mattem Zaleskim - aby osiągać normy produkcyjne, ale brygadziści mogli - i często to robili - lekceważyć inspektorów. Utartym powiedzeniem w fabryce były wymrukiwane przez brygadzistów słowa: „przepuść to”, kiedy jakaś niezgodna z normami część wyposażenia albo nieprawidłowo wykonany montaż posuwały się dalej na linii. Czasami wychwytywała je Kontrola Jakości, częściej - nie. Członek komisji związkowej i Newkirk wstawali od stołu stojącego w części hali przeznaczonej na spożywanie posiłków. Matt Zaleski spojrzał na dalszą część linii montażowej - coś w bladozielonym sedanie, który oddzielało od niego już kilka następnych samochodów, przykuło jego uwagę. Postanowił przyjrzeć mu się dokładniej, zanim samochód opuści fabrykę. Przy jeszcze dalszym odcinku linii montażowej widać było Franka Parklanda - wrócił więc do pracy założywszy, że jego rola w rozstrzygniętym już sporze skończyła się. Zaleski jednak przypuszczał, że od tej chwili brygadziście trudniej będzie utrzymać dyscyplinę. Ale, do diabła, każdy w końcu miał swoje własne problemy. Parkland będzie musiał jakoś sobie z tym radzić. Kiedy Matt Zaleski przeszedł na drugą stronę linii montażowej, Newkirk i związkowiec podeszli do niego. Czarny mężczyzna poruszał się lekko - kiedy wstał, wydał się jeszcze większy niż kiedy siedział przy stole. Miał grube i wydatne rysy twarzy - pasowały do jego postury. Uśmiechał się. - Powiedziałem koledze Newkirkowi o decyzji, którą dla niego wywalczyłem oznajmił Illas. - Zgodził się wrócić do pracy, ale rozumie, że otrzyma zapłatę za stracony czas. Wicedyrektor skinął głową. Nie miał najmniejszego zamiaru pozbawiać związkowca chwały i prestiżu, jeśli więc Illas chciał małej potyczce nadać rangę zwycięskiej bitwy, Zaleski nie będzie się temu sprzeciwiał. - Możesz zdjąć z twarzy ten uśmiech, Newkirk - powiedział ostrym tonem. - Nie ma w tym nic zabawnego. - Zwrócił się do Masa - Powiedział mu pan, że stanie się to znacznie
mniej zabawne, jeśli jeszcze raz się powtórzy? - Powiedział mi, co miał powiedzieć - wtrącił Newkirk. - To się więcej nie powtórzy, jeśli nie będzie powodu. - Jesteś bardzo pewny siebie - stwierdził Zaleski. - Biorąc pod uwagę fakt, że zostałeś właśnie wylany i przyjęty z powrotem. - Nie „pewny siebie”, proszę pana, tylko wściekły! - Murzyn ruchem ręki wskazał również Masa. - To coś, czego wy, ludzie, wszyscy razem... nigdy nie pojmiecie. - Takie awantury, które zakłócają pracę w fabryce, mogą mnie również cholernie rozgniewać - warknął Zaleski. - Ale nie rozgniewają pana do głębi duszy. I nie będzie pana ten gniew, ta wściekłość, palić. - Nie prowokuj mnie. Mogę ci pokazać, że jest całkiem odwrotnie. Newkirk potrząsnął głową. Jak na tak potężnie zbudowanego mężczyznę, głos i ruchy miał zadziwiająco delikatne; tylko jego oczy płonęły - intensywnym szarozielonym blaskiem. - Człowieku, nie jest pan czarny, nie wie pan, co to znaczy; to nie wściekłość ani gniew. To milion cholernych szpilek, które w ciebie wbijają od chwili, kiedy się urodziłeś, a potem któregoś dnia jakiś biały sukinsyn wyzywa człowieka od „chłoptasiów” i to już jest milion-i-jedna szpilka... to już jest o jedną za dużo. - No, już przecież to załatwiliśmy - przerwał związkowiec. - Nie musimy do tego wszystkiego znowu wracać. Newkirk zbył go machnięciem ręki. - Cicho bądź! - Nie spuszczał wyzywającego spojrzenia z wicedyrektora. Nie po raz pierwszy Matt Zaleski zastanawiał się, czy cały ten nieodpowiedzialny świat oszalał? Ludziom takim jak Newkirk i milionom innych - włącznie z córką Zaleskiego, Barbarą - wydawało się, że wszystko, co dotychczas się liczyło, co miało podstawowe znaczenie: autorytet, porządek, szacunek, przyzwoitość - przestało się liczyć, zmieniło się nie do poznania. Normą stała się bezczelność - taka, jaką swoimi słowami i spojrzeniem dopiero co zaprezentował Newkirk. Znane frazesy stanowiły tego część: gniew i wściekłość płynąca z głębi duszy Newkirka zdawały się znaczyć to samo co przepaść pokoleniowa, depresja, tumiwisizm, odpłynięcie w niebyt, naćpany... Większości tych słów Matt Zaleski nie był w stanie pojąć i im częściej je słyszał - tym bardziej nie chciał ich rozumieć. Zachodzące obecnie zmiany, za którymi nie mógł ani nadążyć, ani ich naprawdę zrozumieć przyprawiały go o uczucie przygnębienia i znużenia. Stwierdził właśnie, że w jakiś dziwny sposób porównuje tego wielkiego mężczyznę,
Newkirka... z Barbarą, która miała dwadzieścia dziewięć lat, była ładna, wykształcona... i biała. Gdyby Barbara Zaleski stała tu teraz z nimi - można było z góry przewidzieć, że automatycznie widziałaby te sprawy tak, jak traktował je Newkirk - a nie jej ojciec. Chryste! gdyby tylko on sam choć w połowie posiadał taką pewność co do tego wszystkiego. Zmęczony, choć był jeszcze wczesny ranek, i wcale nie w pełni przekonany, że rozegrał cała tę sprawę tak jak powinien, Matt Zaleski polecił szorstko Newkirkowi. - Wracaj do swojej roboty. Kiedy Newkirk odszedł, Illas poinformował go. - Nie będzie walkout u. Wieść o tym już się roznosi. - Mam składać podziękowania? - zapytał cierpkim tonem Zaleski. - Za to, że nie zostałem zgwałcony? Związkowiec wzruszył ramionami i odszedł. Bladozielony sedan, który przedtem wzbudził ciekawość Zaleskiego, przesunął się jeszcze dalej na linii montażowej. Wicedyrektor ruszył szybkim krokiem i dogonił go. Sprawdził papiery, włącznie z harmonogramem montażu i specyfikacjami znajdującymi się w tekturowej teczce zawieszonej na osłonie chłodnicy. I przekonał się, że jego podejrzenia były słuszne. Sedan okazał się „specjałem” - a więc wykonano go ze znacznie większą starannością niż wymagała tego normalna procedura - był poza tym „pupilkiem brygadzisty”. „Pupilek brygadzisty” należał do bardzo specjalnych samochodów. I w każdej fabryce stanowił nielegalne przedsięwzięcie, a w tym przypadku nieuczciwość warta była grubo ponad sto dolarów. Matt Zaleski lubił gromadzić w pamięci okruchy różnych informacji i potem w razie potrzeby składać je sobie w całość - bez problemu więc domyślił się, kto kryje się za tym bladozielonym sedanem... i dlaczego. Samochód robiono na zamówienie szefa wydziału public relations. Oficjalne specyfikacje precyzowały jedynie „spartańskie” wyposażenie i wymieniały zaledwie kilka dodatkowych elementów wyposażenia, a tymczasem sedan był - jak to powszechnie określano w fabrykach samochodów - „nadziany” specjalnymi elementami. Nawet bez szczególnie wnikliwej kontroli Matt Zaleski zauważył koło kierownicy typu de-luxe, opony o podwyższonym standardzie: z szerszym bieżnikiem z białymi bocznikami, stylizowane stalowe obręcze przy kołach i przyciemnione szyby. Żadne z nich nie zostało wymienione w specyfikacjach, które trzymał w ręku. Wyglądało też na to, że samochód pokryto podwójną warstwą lakieru, podnosząc jego trwałość. Ta właśnie ostatnia rzecz przyciągnęła przedtem uwagę Zaleskiego.
Niemal pewne wytłumaczenie tej sprawy pasowało do kilku faktów, które wicedyrektor już znał. Przed dwoma tygodniami odbył się ślub córki jednego z brygadzistów, który pracował w zakładzie od wielu lat. Szef działu informacyjnego - rzecznik prasowy firmy (dla którego przeznaczony był samochód) - w ramach prezentu ślubnego zorganizował szeroką kampanię reklamową zamieszczając zdjęcia z uroczystości ślubnej na czołowych stronach gazet wychodzących w Detroit i na przedmieściach. Ojciec panny młodej był zachwycony. Swego czasu sporo się na ten temat mówiło w zakładzie. Reszty łatwo się już mógł domyślić. Szef działu informacji z łatwością mógł się zawczasu dowiedzieć, na który dzień została zaplanowana produkcja jego samochodu. Zadzwonił więc do swego przyjacielabrygadzisty, który oczywiście zorganizował wszystko tak, aby na bladozielony sedan zwracano szczególną uwagę podczas wszystkich etapów montażu. Matt Zaleski wiedział, co powinien zrobić. Powinien sprawdzić, czy jego podejrzenia są uzasadnione wzywając brygadzistę zamieszanego w całą tę sprawę, a potem złożyć pisemny raport dyrektorowi zakładu, McKemonowi, który musiałby rozpocząć stosowne działania. A potem rozpętałoby się piekło - siedemnaście piekieł - zataczając coraz szersze kręgi (ze względu na uwikłanie w sprawę szefa działu informacyjnego)... coraz to wyżej, docierając aż do samej dyrekcji naczelnej. Matt Zaleski wiedział również, że nic takiego nie uczyni. Problemów i tak było wystarczająco dużo. Sprawę Parklanda, Newkirka i Illasa miał już za sobą, ale w oszklonym biurze nad halą montażową przybyło do tej pory wiele innych spraw wymagających jego decyzji - oprócz tych, które dziś rano zastał na swoim biurku. Przypomniał sobie, że jeszcze do nich nie zajrzał. Kiedy jakąś godzinę temu jechał swoim samochodem do pracy z Royal Oak, słyszał przez radio, jak Emerson Vale - krytyk przemysłu samochodowego, którego Zaleski uważał za idiotę - znowu ostrzeliwuje grubym śrutem tenże przemysł. Zaleski pragnął tylko jednego: usadzić Vale’a na kilka dni na elektrycznym krześle, jakim jest produkcja i niechby sukinsyn sam się przekonał, ile trzeba wysiłku, zmartwień, kompromisów i ludzkiego potu, aby w ogóle można było produkować samochody. Matt Zaleski oddalił się od bladozielonego sedana. Kiedy zarządza się fabryką, trzeba się nauczyć ignorować niekiedy pewne sprawy, a ta do takich właśnie należała. No, ale przynajmniej dzisiaj była środa.
ROZDZIAŁ III O 7.30 rano, kiedy dziesiątki tysięcy ludzi w wielkim Detroit od paru godzin było już na nogach i rozpoczęło pracę, inni - z wyboru bądź ze względu na charakter swojej pracy leżeli jeszcze w łóżkach. Jedną z tych osób, które jeszcze dzisiaj nie wstały, była Erica Trenton. Leżała w wielkim stylowym łóżku, w gładkiej satynowej pościeli otulającej jej jędrne, młode ciało - obudziła się już, ale usiłowała ponownie zasnąć... nie miała zamiaru wstawać jeszcze przynajmniej przez dwie godziny. Sennie, na pół tylko świadoma własnych myśli, marzyła o mężczyźnie... nie jakimś konkretnym mężczyźnie, a tylko o kimś bliżej nieokreślonym... podniecał jej zmysły, wnikając w nią głęboko... jeszcze! jeszcze!... czego nie robił jej mąż chyba już od trzech tygodni, a może nawet od miesiąca. Zasypiając już, na łagodnej fali między jawą a powtórnym zapadnięciem w sen, Erica rozmyślała o tym, że nie zawsze wysypiała się tak długo. Na Wyspach Bahama, gdzie się urodziła i mieszkała, dopóki pięć lat temu nie wyszła za mąż za Adama - często wstawała przed świtem i na plaży pomagała spuścić na wodę łódź, a potem skakała za burtę, podczas gdy ojciec łowił ryby na błyszczyk i dopiero wschodziło słońce. Ojciec lubił jeść na śniadanie świeże ryby, więc kiedy była już starsza, to ona przygotowywała dla niego posiłek po powrocie z morza. W początkowym okresie małżeństwa, w Detroit, postępowała w ten sam sposób. Wstawała wcześnie razem z Adamem i szykowała śniadanie, które wspólnie zjadali - on jadł ze smakiem, głośno chwaląc naturalny talent kucharski Erici, którym posługiwała się z wyobraźnią, nawet przy najprostszych posiłkach. Nie mieli żadnej pomocy domowej, bo sobie tego nie życzyła, więc nie narzekała na brak zajęć, zwłaszcza odkąd synowie Adama, bliźniacy - Greg i Kirk, przyjeżdżali ze szkoły na prawie wszystkie weekendy i wakacje. Martwiła się wówczas, czy chłopcy ją zaakceptują - Adam rozwiódł się z ich matką zaledwie parę miesięcy przed poznaniem Erici i początkiem ich krótkich, błyskawicznych zalotów. Ale Greg i Kirk zaakceptowali ją od razu - nawet, zdawało się, z wdzięcznością, gdyż od kilku lat rzadko widywali zarówno matkę, jak i ojca. Adama pochłaniała praca, a matka chłopców, Francine, stale wyjeżdżała za granicę. Erica, poza tym, bliższa była im wiekiem. Miała wówczas ledwie dwadzieścia jeden lat, Adam był od niej osiemnaście lat starszy, choć różnica wieku zdawała się nie mieć znaczenia. Oczywiście, różnica lat między Ericą a Adamem pozostała ta sama, tyle że teraz - po pięciu latach - zdawała się głębsza.
Przyczyną pogłębiającej się przepaści z pewnością było to, iż na początku ich seksualna żarłoczność nie miała granic. Pierwszy raz kochali się - gwałtownie - na oświetlonej blaskiem księżyca plaży na Wyspach Bahama. Erica nadal tę chwilę pamiętała: ciepła, pachnąca jaśminem noc, biały piasek, fale cicho uderzające o brzeg, łagodny wietrzyk poruszający palmowymi liśćmi, muzyka dobiegająca z rzęsiście oświetlonego jachtu wycieczkowego w porcie Nassau. Znali się wtedy zaledwie od kilku dni. Adam po rozwodzie przyjechał tam na wakacje. Był w Lyford Cay z przyjaciółmi, którzy przedstawili go Erice w nocnym klubie Charley Charleya w Nassau. Spędzili razem cały następny dzień i potem wszystkie pozostałe. Spędzili wtedy na plaży niejedną noc razem. Pewnej nocy jednak po raz pierwszy uległa Adamowi - nie zdołała już dłużej mu się opierać, szeptała tylko bezradnie: „Mogę zajść w ciążę.” Odpowiedział jej tylko: „I tak wyjdziesz za mnie. Więc to bez znaczenia.” Nie zaszła w ciążę, choć wiele razy od tamtej chwili żałowała, że tak się nie stało. Do ślubu, który odbył się za miesiąc i później jeszcze - kochali się często i namiętnie, niemal bez wyjątku każdej nocy, potem jeszcze aż do wyczerpania (i to, och, jak wspaniale) tuż po obudzeniu, rano. Nawet po przyjeździe do Detroit utrzymywali zwyczaj wieczornej i porannej porcji miłości, mimo że Adam wcześnie wstawał do pracy, co - jak szybko odkryła stanowiło nieodłączną część życia dyrektora zakładów samochodowych. Ale w miarę jak mijały miesiące i potem upłynęło kilka pierwszych lat, namiętna miłość Adama zelżała. Erica zdawała sobie sprawę, że ich gwałtowna namiętność nie może być ciągle tak samo szaleńczo intensywna i kiedyś musi osłabnąć. Ale nie spodziewała się, że nastąpi to tak szybko i namiętność wyczerpie się niemal całkowicie. Niewątpliwie, zmiana ta bardziej dawała się jej we znaki przez to, że inne zajęcia stały się mniej absorbujące - Greg i Kirk rzadko teraz przyjeżdżali do domu, wyjechali z Michigan do college’u - Greg do Columbii, do szkoły medycznej, Kirk - na uniwersytet Oklahoma, aby specjalizować się w dziennikarstwie. Nadal odpływała w sen... Nie zasnęła jeszcze. W domu, w pobliżu Quarton Lake, na północnym przedmieściu Birmingham, panowała cisza. Adam już wyszedł. Jak większość najwyższych rangą pracowników zakładów samochodowych, zasiadał przy biurku około wpół do ósmej i zanim przychodziły sekretarki, on już od godziny pracował. Adam wstał jak zwykle na tyle wcześnie, aby zdążyć pogimnastykować się, przez dziesięć minut pobiegać na dworze, a potem - wziąwszy prysznic - zrobić sobie śniadanie, które już od dawna przygotowywał sobie sam. Erica przestała szykować mu śniadania, od kiedy Adam
powiedział jej otwarcie, że posiłek trwa zbyt długo. W przeciwieństwie do ich pierwszych wspólnych lat, niecierpliwił się, chciał jak najszybciej wyruszyć, nie znajdował już przyjemności w tych pełnych relaksu piętnastu minutach spędzanych razem z nią przy stole. Pewnego ranka powiedział po prostu: „Kochanie, poleź sobie jeszcze. Sam zrobię sobie śniadanie.” Powtórzyło się to następnego ranka i w ciągu kolejnych utrwalił się ich nowy zwyczaj, choć na Ericę przygnębiający wpływ miała świadomość, że nie jest już Adamowi potrzebna w chwili, gdy rozpoczyna dzień, że jej śniadaniowe menu zestawiane z taką wyobraźnią, przyjemne i wesołe nakrycia stołu i jej przy nim obecność bardziej go irytują niż sprawiają przyjemność. Ciągle malejące zainteresowanie Adama sprawami domu i całkowite poświęcanie się pracy coraz bardziej ją obecnie denerwowało. I coraz bardziej drażniła ją jego delikatność. Kiedy zaczynał dzwonić jego budzik, wyłączał go szybko, zanim dźwięk dzwonka zdążył wedrzeć się w sen Erici i natychmiast zrywał się z łóżka, choć nie tak dawne jeszcze wydawały się czasy, gdy budząc się instynktownie garnęli się do siebie i czasami kochali się szybko, gdyż rano potrafili, rozgorączkowani, szybciej doprowadzić siebie wzajemnie do orgazmu niż wieczorem. A potem, kiedy Erica leżała jeszcze, przeciągając się i łapiąc oddech, czując jak mocno bije jej serce, Adam szeptał odrywając się od niej i wysuwając się z łóżka: „Czy istnieje lepszy sposób na rozpoczęcie dnia?” Ale już się to więcej nie zdarzało. Nigdy - rano, a wieczorem - rzadko. Rano, mimo że kiedyś tak byli sobie bliscy, zachowywali się jak obcy sobie ludzie. Adam budził się, szybko wykonywał wszystkie swoje rutynowe czynności i wychodził z domu. Dziś rano, kiedy usłyszała dobiegające z łazienki i z dołu odgłosy, zastanawiała się, czy nie zmienić panujących w domu zwyczajów i nie dołączyć do niego. Ale zaraz przypomniała sobie, że jedyne, czego Adam teraz chce, to przejść przez wszystkie rutynowe czynności tak szybko... jak te pędzące jak oszalałe samochody, które powymyślali ludzie z działu planowania produkcji... jak ten ich najnowszy orion, który wkrótce przestanie być taką wielką tajemnicą i też będzie pędził. Adam, dzięki tej swojej cholernej sprawności, potrafił przygotować śniadanie równie szybko jak Erica - nawet dla pół tuzina ludzi, jeśli było trzeba. Mimo to, ciągle zastanawiała się, czy jednak nie wstać, aż usłyszała, jak Adam zapuszcza silnik w samochodzie i odjeżdża. A wtedy było już za późno. Where have all the flowers gone? Gdzie podziały się wszystkie te kwiaty? Gdzie miłość, życie, przepadła idylla między Adamem i Ericą Trentonami, nie tak dawno jeszcze młodymi kochankami? Gdzie, o gdzie! Erica zasnęła.
*** Kiedy obudziła się, był późny ranek, wyblakłe jesienne słońce wdzierało się przez szczeliny w żaluzjach. Na dole wył i jęczał odkurzacz. Erica z ulgą pomyślała, że pani Gooch, która sprzątała tu dwa razy w tygodniu, otworzyła sobie sama drzwi i zabrała się już do roboty. Oznaczało to, że dzisiaj Erica nie musi zawracać sobie głowy domem, choć ostatnio i tak zajmowała się nim znacznie mniej niż kiedyś. Przy łóżku leżała poranna gazeta - zdarzało się czasem, że Adam zostawiał jej prasę. Erica usadowiła się w łóżku wsparłszy się na poduszkach, na których rozsypały się jej długie popielatoblond włosy - i rozłożyła gazetę. Sporą część pierwszej strony zajmował atak Emersona Vale’a na przemysł samochodowy. Erica przebiegła wzrokiem fragment podanej wiadomości, którą nie była zainteresowana, choć bywały chwile, kiedy sama miała ochotę zaatakować ten samochodowy świat. Niewiele ją obchodził od chwili, kiedy przybyła do Detroit, chociaż starała się - przez wzgląd na Adama. Jednak zainteresowanie własną pracą, cechujące tak wielu ludzi z branży samochodowej, które pochłaniało ich bez reszty, niewiele czasu zostawiając na cokolwiek innego - odstręczało ją. Ojciec Erici, kapitan-pilot, był dobrym fachowcem, ale kiedy opuszczał kabinę pilota w samolocie Island Airways i wracał do domu, odsuwał od siebie myśli o pracy. Wolał spędzać wolne chwile z rodziną, łowić ryby, zająć się dłubaniną w warsztacie stolarskim, poczytać sobie, wolał pobrzdąkać na gitarze, a czasem po prostu posiedzieć w słońcu. Erica wiedziała, że nawet teraz jej ojciec i matka spędzają ze sobą więcej czasu niż ona z Adamem. To ojciec powiedział jej, kiedy wyjawiła swoje nagłe plany zamążpójścia: „Jesteś panią samej siebie i zawsze sama decydowałaś o sobie. Nie będę się więc temu sprzeciwiał, bo gdybym nawet to zrobił, nic by to nie dało, a mimo wszystko wolę, żebyś odeszła z moim błogosławieństwem niż bez niego. Może, z czasem, przyzwyczaję się do tego, że mam zięcia niemal w moim wieku. Wydaje się być porządnym człowiekiem, lubię go. Ale ostrzegam cię przed jednym: on jest ambitny, a ty jeszcze nie wiesz, co oznacza ambicja, zwłaszcza tam, w Detroit. Jeśli będziecie mieli kłopoty, ona będzie ich przyczyną.” Zastanawiała się czasem nad tym, jak spostrzegawczy był wtedy jej ojciec - i jak bardzo miał rację. Wróciła myślami do artykułu w gazecie i do Emersona Vale’a, którego twarz spoglądała wyzywająco ze zdjęcia zajmującego dwie kolumny. Ciekawa była, czy ten młody krytyk przemysłu samochodowego jest dobry w łóżku, a potem doszła do wniosku, że pewnie nie. Słyszała już gdzieś, że w jego życiu nie ma kobiet, mężczyzn też nie ma, mimo
zakończonych fiaskiem prób doczepienia mu etykietki homoseksualisty. Przygnębiająco duża część ludzkiej rasy zdawała się składać z kapłonów i zużytych męskich osobników. Obojętnie przewróciła kartkę i przeniosła wzrok na następną stronę. Niewiele było w gazecie wiadomości, które mogłyby przyciągnąć jej uwagę, począwszy od wydarzeń międzynarodowych... na świecie panował dzisiaj taki sam bałagan, jak każdego innego dnia... dalej, do części towarzyskiej, w której pojawiały się te same co zwykle nazwiska: państwo Fordowie podejmowali włoską księżniczkę, Roche’owie wybrali się do Nowego Jorku, Townsendowie - do „Symphony”, Chapinowie - na polowanie na kaczki w Północnej Dakocie. Na kolejnej stronie uwagę Erici przyciągnęła kolumna Ann Landers... Zaczęła układać sobie w myślach swój własny list: „Mój problem, Anno, to banalny problem mężatki. Krążą o tym żarty, ale dowcipy tworzą ludzie, którym się to nie przytrafia. Naga prawda jest taka... jeśli mogę rozmawiać szczerze, jak kobieta z kobietą... ja po prostu za mało tego otrzymuję... a ostatnio nie dostaję nic...” Niecierpliwym, gniewnym ruchem Erica zmięła gazetę i odrzuciła kołdrę. Wysunęła się z łóżka i podeszła do okna, pociągnęła energicznie za sznur zasłony, do pokoju wtargnęło światło pełnego dnia. Rozglądała się po pokoju w poszukiwaniu brązowej torebki z krokodylej skóry, której wczoraj używała... Leżała na toaletce. Otworzyła torbę, szperała w niej, póki nie znalazła małego, oprawnego w skórę notesu. Przewracała w nim kartki idąc do telefonu stojącego przy łóżku po stronie Adama. Szybko - zanim mogłaby zmienić zdanie wykręciła numer, który znalazła w notesie. Spostrzegła, że jej ręka drży - oparła ją na łóżku, aby się uspokoić. W słuchawce odezwał się kobiecy głos. - „Detroit Bearing and Gear”. Erica wymieniła nazwisko, które miała zapisane w notesie, tak niewyraźnym charakterem pisma, że tylko ona umiała je odczytać. - W jakim on jest dziale? - Myślę, że w sprzedaży. - Proszę chwileczkę poczekać. Erica słyszała ciągle hałas odkurzacza gdzieś w głębi domu. Miała więc przynajmniej pewność, że pani Gooch nie podsłuchuje rozmowy. W słuchawce rozległo się brzęknięcie i po chwili odezwał się inny głos, choć nie ten, na który czekała. Powtórzyła nazwisko. - Oczywiście, jest tutaj. - Usłyszała ten sam głos wołający: „Ollie”. Odpowiedział inny: „Zgłaszam się”, a potem, już wyraźniej: „Halo.” - Mówi Erica. - Dodała zaraz niepewnie - Wiesz, spotkaliśmy się...
- Tak, tak, wiem. Gdzie jesteś? - W domu. - Jaki numer? Podała mu. - Odłóż słuchawkę, zaraz do ciebie zadzwonię. Czekała nerwowo, zastanawiając się, czy w ogóle podniesie słuchawkę, ale kiedy rozległ się dzwonek, sięgnęła po nią natychmiast. - Hej, kochana! - Halo - odpowiedziała. - Niektóre telefony są lepsze od innych przy specjalnych rozmowach. - Rozumiem. - Długośmy się nie widzieli. - Tak, zgadza się. Milczenie. - Dlaczego dzwonisz, kochana? - No, pomyślałam sobie... że moglibyśmy się spotkać. - Po co? - Może na drinka. - Ostatnim razem piliśmy sobie drinki. Pamiętasz? Przesiedzieliśmy całe popołudnie w tym cholernym barze „Queensway Inn”. - Wiem, ale... - I tak samo było poprzednim razem. - Wtedy, to był pierwszy raz. Wtedy się poznaliśmy. - Okay, więc nie zapominasz o pierwszym razie. Kobieta postępuje za pierwszym razem jak chce, to nawet sprawiedliwe... ale za drugim razem, chłop chciałby napocząć orzech, a nie całe swoje wolne popołudnie spędzać na turnieju gadulstwa. Więc cię pytam: co masz na myśli? - Myślałam sobie... gdybyśmy mogli porozmawiać... troszkę, mogłabym wyjaśnić... - Nie ma mowy. Opuściła rękę trzymającą słuchawkę. „Boże drogi, co ona robi, nawet rozmowa z takim... Muszą być jacyś inni mężczyźni. Ale gdzie?” Słuchawka zachrypiała. - Jesteś tam jeszcze, kochana? Podniosła rękę.
- Tak. - Słuchaj, zapytam cię o coś. Chcesz, żeby cię przelecieć? Erica połknęła łzy, łzy upokorzenia, wstrętu do samej siebie. - Tak - odpowiedziała. - Tak, tego właśnie chcę. - Na pewno? Tym razem? Bez gadulstwa? „Dobry Boże! Czy on chce, żebym złożyła przysięgę?” Zastanawiała się, czy naprawdę istnieją kobiety tak zdesperowane, że odpowiadają na tak obcesowe zaczepki? „Najwyraźniej, istnieją.” - Na pewno - odpowiedziała. - Świetnie, mała! To może pójdziemy do łóżka w przyszłą środę? - Myślałam... że może wcześniej. Następna środa będzie dopiero za tydzień. - Przykro mi, mała, nie da rady. Muszę wyjechać, służbowo. Za godzinę wyjeżdżam do Cleveland. Będę tam pięć dni - zachichotał. - Muszę uszczęśliwić moje lalki w Ohio. Erica zmusiła się do śmiechu. - Masz powodzenie. - Zdziwiłabyś się. Pomyślała sobie: „Nie, nie zdziwiłabym się. Nic by mnie nie zdziwiło, teraz już nic.” - Zadzwonię, jak tylko wrócę. Póki przyjadę, trzymaj to dla mnie... cieplutkie i gotowe... - Chwila milczenia. - W środę będziesz w porządku? Wiesz, o co mi chodzi? Erica przestała panować nad sobą. - Oczywiście, że wiem. Myślisz, że jestem taka głupia, że o tym nie pomyślałam? - Zdziwiłabyś się, jak wiele nie myśli. Poczuła się przez chwilę jak widz, a nie uczestnik całej sytuacji i gdzieś w głębi duszy zabrzmiało pytanie: „Czy on kiedykolwiek stara się, aby kobieta czuła się przy nim dobrze, a nie podle?” - No, muszę kończyć, mała. Wracać do kieratu! Kolejny dzień, kolejny dolar! - Do widzenia - powiedziała Erica. - Cześć. Odłożyła słuchawkę. Zakryła twarz dłońmi i płakała bezgłośnie, aż jej długie smukłe palce zrobiły się całkiem mokre od łez. *** Później, kiedy w łazience myła twarz i nakładała makijaż, aby jak najlepiej ukryć ślady łez, Erica pomyślała, że jest jednak pewne wyjście. To, co miało za tydzień nastąpić, wcale nie musiało dojść do skutku. Adam mógłby
temu zapobiec, choć nigdy by o tym nie wiedział. Gdyby tylko wziął ją którejś z siedmiu następnych nocy - tak jak mąż może i powinien - ona zdoła jakoś ten okres przetrwać... i potem rozsądnie zapanuje nad pragnieniem swojego ciała. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła... tylko tego... zawsze... szukała: chciała być kochana i pożądana i w zamian dawać miłość. Nie przestała Adama kochać... Erica zamknęła oczy wspominając chwile, kiedy po raz pierwszy ją kochał i pożądał. Postanowiła, że pomoże Adamowi. Dzisiaj wieczorem... i - jeśli trzeba - w następne wieczory... sprawi, że nie będzie mógł się oprzeć jej urokowi. Umyje włosy, aby słodko pachniały, użyje perfum o piżmowym zapachu, które go uwiodą, założy najbardziej przezroczystą bieliznę... Zaraz! Kupi nową bieliznę... dzisiaj, teraz rano, zaraz... w Birmingham. Zaczęła się pośpiesznie ubierać.
ROZDZIAŁ IV W eleganckim, z szarego kamienia budynku biurowym, który mógłby z powodzeniem spełniać rolę siedziby władz stanowych, było o tak wczesnej porze jeszcze cicho, kiedy Adam Trenton wjeżdżał do podziemi swoim kremowym sportowym coupé. Skręcił ostro, z piskiem opon, na swoje miejsce na podziemnym parkingu dla najwyższych rangą członków kierownictwa, wysiadł zostawiając kluczyki w stacyjce. Przelotny deszcz, który wczoraj padał, lekko poplamił błyszczący lakier. Jak zwykle, samochód zostanie dzisiaj umyty, bak napełniony benzyną i jeśli będzie trzeba - zostanie zrobiony przegląd. Osobisty samochód członka kierownictwa, wybrany według jego własnego gustu, wymieniany co sześć miesięcy na nowy, za każdym razem z wszelkim dodatkowym wyposażeniem, jakiego sobie życzył, plus paliwo i ciągły serwis - stanowiły dodatkowe korzyści, które przysługiwały wyższym stanowiskom w przemyśle samochodowym. W zależności od tego, dla której firmy pracowali, większość wyższych rangą pracowników wybierało sobie samochód spośród luksusowych marek - chryslerów imperiale, lincolnów, cadillaców. Kilku - jak Adam - wolało coś lżejszego i bardziej sportowego, z mocniejszym silnikiem. Kroki Adama odbijały się echem, kiedy przemierzał czarną, wywoskowaną posadzkę garażu, lśniącą i nieskazitelnie czystą. Ktoś, kto by mu się przyglądał, zobaczyłby wysokiego, atletycznie zbudowanego mężczyznę, o gibkiej sylwetce w szarym garniturze, rok lub dwa po czterdziestce, o szerokich ramionach i nieco kwadratowej głowie wysuniętej do przodu, jak gdyby popędzał do ruchu naprzód resztę swego ciała. Adam Trenton ubierał się obecnie bardziej konserwatywnie niż kiedyś, ale nadal wyglądał modnie, choć może odrobinę pretensjonalnie. Miał wyraziste rysy twarzy, czujne, intensywnie niebieskie oczy i proste, mocno zarysowane usta, których stanowczy wyraz łagodziło nieco wrodzone poczucie humoru i wrażenie otwartej uczciwości, jakie się odnosiło patrząc na niego. Potęgował rozmyślnie to wrażenie podczas rozmowy bezceremonialną bezpośredniością, co czasem wyprowadzało innych z równowagi - taktykę tę nauczył się wykorzystywać z pełną świadomością. Szedł naprzód pewnym siebie krokiem, przywodzącym na myśl człowieka, który wie, dokąd zmierza. Adam Trenton niósł w ręku symbol swego dyrektorskiego stanowiska: wypchaną dyplomatkę. Zawierała dokumenty, które poprzedniego wieczoru zabrał do domu i pracował nad nimi po obiedzie - do chwili, kiedy położył się spać. Pośród kilku dyrektorskich samochodów, które stały już na parkingu, Adam zauważył
dwie limuzyny stojące w poznaczonym liniami rzędzie przeznaczonym dla wiceprezesów - w pobliżu windy wyłącznie dla kierownictwa, która bez zatrzymywania się po drodze docierała na piętnaste piętro: do rezerwatu dyrektorów koncernu. Miejsce do parkowania położone najbliżej windy zarezerwowane było dla przewodniczącego zarządu, następne dla prezesa i kolejne dla wiceprezesów w porządku malejącego starszeństwa. Miejsce, gdzie się parkowało, miało znaczenie prestiżowe w przemyśle samochodowym. Im wyższe ktoś zajmował stanowisko, tym mniejszą wyznaczano mu odległość, którą miał do pokonania od samochodu do biurka. Jedna z dwóch limuzyn stojących na parkingu należała do szefa Adama - wiceprezesa do spraw rozwoju produktu. Druga - do wiceprezesa do spraw public relations, którego zadanie polegało na planowaniu i utrzymywaniu kontaktów między firmami, prasą i opinią publiczną, zajmował się też reklamą i wszelkimi działaniami informacyjnymi. Adam wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz, minął drzwi prowadzące do głównego hallu i podążył szybkim krokiem do windy. Wcisnął przycisk z numerem dziesięć. Był w windzie sam, czekał niecierpliwie, póki sterowany komputerowo mechanizm nie uruchomi windy i kiedy wiozła go już na górę, poczuł w sobie to, co zawsze w takiej chwili odczuwał: przypływ energii i ochoty do pracy, pragnienie, aby pochłonęły go obowiązki kolejnego dnia. Jak zawsze od niemal dwóch lat, myśli o orionie wypierały wszystkie inne. Fizycznie Adam czuł się dobrze. Nękało go tylko uczucie jakiegoś napięcia napięcia umysłu, z którego ostatnio zaczął sobie zdawać sprawę - przeszkadzało i nie miało konkretnych przyczyn, ale coraz trudniej mu przychodziło otrząsnąć się z niego. Wyjął z wewnętrznej kieszeni małą, zielono-czarną kapsułkę, włożył ją do ust i połknął. Opuścił windę, ruszył energicznym krokiem wzdłuż cichego, opustoszałego korytarza, na którym jeszcze przez najbliższą godzinę nie będzie ruchu - do swoich apartamentów biurowych, które znajdowały się w narożnej części budynku i świadczyły o jego randze: zajmował stanowisko nieco tylko niższe od wiceprezesa. Kiedy wszedł do biura, na biurku sekretarki zobaczył stertę dopiero co dostarczonej poczty. W początkowych latach swojej kariery Adam zatrzymywał się przy jej biurku, aby przejrzeć pocztę - zobaczyć, co w niej jest nowego i interesującego, ale dawno już temu zarzucił ten zwyczaj, zbyt sobie ceniąc obecnie swój czas, aby go tracić na tego typu zaspokajanie ciekawości. Do obowiązków sekretarki najwyższej klasy - jak to kiedyś w obecności Adama obwieścił prezes - należało umiejętne odcedzanie bzdur spośród góry papieru, która nadchodziła pocztą i zanim dotarła do szefa, trafiała na jej biurko. Powinno się ją dopuścić do tego, by jako pierwsza przeglądała całą pocztę - i według własnego sądu i
rozeznania decydowała, co należy posłać dalej, tak aby dyrektor mógł zająć się sprawami związanymi z zarządzaniem i myśleniem koncepcyjnym - bez obciążania go drobiazgami, które można powierzyć pracownikom na niższych stanowiskach. Z tego też powodu niewielka tylko liczba spośród tysięcy listów, które napływały do firmy co roku, a które indywidualni nabywcy samochodów adresowali do dyrektorów koncernów samochodowych, docierała do osób noszących nazwiska wymienione na kopertach. Całą tego typu korespondencję przeglądały sekretarki, rozsyłając potem listy do poszczególnych działów, które załatwiały sprawy w nich poruszone zgodnie z rutynowymi procedurami. Prowadzono rejestr i badania całości takiej rocznej korespondencji: skarg, zażaleń i opinii - jednakże żaden z dyrektorów nie mógłby sam się tym zajmować i jednocześnie dobrze wykonać swoją pracę. Zdarzały się czasem wyjątki, kiedy piszący list był na tyle przebiegły, aby zaadresować go na domowy adres dyrektora - co nie było trudne, gdyż większość z nich figurowała w „Who’s Who” - księdze dostępnej w publicznych bibliotekach. Czasem dyrektor (lub jego żona) odczytywał list, sprawa wzbudzała jego ciekawość i osobiście nadawał jej bieg. Pierwszą rzeczą, jaką Adam Trenton zauważył w swoim biurze, była świecąca się pomarańczowo lampka na skrzynce interkomu stojącego za biurkiem. Oznaczało to, że dzwonił wiceprezes do spraw rozwoju - niemal na pewno dziś rano. Adam dotknął przycisku umieszczonego nad lampką i czekał. Głos, któremu interkom nadał metaliczne brzmienie, zażądał odpowiedzi. - A dzisiaj, jaką masz wymówkę? Wypadek na autostradzie czy też zaspałeś? Adam zaśmiał się, zerknął na ścienny zegar - wskazywał właśnie 7.23. Wcisnął przycisk łączący go z biurem wiceprezesa, pięć pięter wyżej. - Znasz mój problem, Elroy. Jakoś nie bardzo mogę wyrwać się z łóżka. Rzadko się zdarzało, aby szef działu rozwoju dokuczał Adamowi, ale kiedy już to robił, lubił sobie użyć. - Adam, co masz w planie na następną godzinę? - Mam parę rzeczy. Nic takiego, czego nie można by było przełożyć. Podczas rozmowy, Adam mógł z okien swojego biura obserwować poranny ruch na autostradzie. O tak wczesnej porze natężenie ruchu było już dość duże, choć nie tak wielkie jak przed godziną, kiedy pracownicy produkcyjni jechali do fabryk, aby rozpocząć dzienną zmianę. Ale natężenie ruchu miało się wkrótce znowu zmienić, z chwilą gdy tysiące pracowników biurowych, którzy w tej chwili jedli w domu śniadanie, włączy swoje samochody do pędzącego strumienia aut. Nasilający się i malejący ruch uliczny, podobny do
zmian w natężeniu siły wiatru, zawsze fascynował Adama - w czym nie było nic dziwnego, jako że samochody, główny składnik ulicznego ruchu, stanowiły idée fixe jego własnej egzystencji. Wymyślił sobie swoją skalę - podobną do skali natężenia siły wiatru Beauforta w której natężenie ruchu mierzył od jednego do dziesięciu stopni. Ocenił, że w tej chwili natężenie ruchu wynosi pięć stopni. - Chciałbym, żebyś wpadł tu na chwilę - powiedział Elroy Braithwaite, wiceprezes. Myślę, że wiesz już, że nasz koleś, Emerson Vale, znowu wzleciał na orbitę. - Tak. - Adam przeczytał we Free Press doniesienia o najświeższych oskarżeniach Emersona Vale’a, zanim zostawił gazetę przy łóżku, w którym jeszcze spala Erica. - Paru dziennikarzy prosi o komentarz. Jake uważa, że tym razem powinniśmy coś powiedzieć. Jake Earlham był wiceprezesem do spraw public relations, jego samochód stał już na parkingu na dole, kiedy Adam tam wjechał. - Zgadzam się z nim - przytaknął Adam. - Hm, zdaje się, że wybrali do tego mnie, ale chciałbym, żebyś i ty wziął udział w sesji. Będzie nieformalna. Ktoś z Associated Press, dziewczyna z Newsweeka, The Wall Street Journal i Bob Irvin z Detroit News. Mamy się spotkać z nimi wszystkimi razem. - Są jakieś zalecenia, instruktaż? - Zwykle, przed konferencjami prasowymi, w zakładach samochodowych wszczynano szeroko zakrojone przygotowania: działy public relations przygotowywały wykaz możliwych pytań, które dyrektorzy potem opracowywali. Czasem urządzano próbne konferencje, na których ludzie z działu PR odgrywali rolę dziennikarzy. Całe tygodnie trwało planowanie ważniejszej konferencji prasowej i w rezultacie rzecznicy koncernów samochodowych byli do niej równie dobrze przygotowani jak prezydent Stanów Zjednoczonych przed spotkaniem z prasą... czasem lepiej. - Nie ma zaleceń - stwierdził Elroy Braithwaite. - Postanowiliśmy wraz z Jake’em puścić wszystko na żywioł. Będziemy mówić o tych sprawach tak, jak je widzimy. To dotyczy również ciebie. - Dobrze - powiedział Adam. - Jesteście już gotowi? - Za jakieś dziesięć minut. Zadzwonię. Podczas oczekiwania na telefon, Adam wyjął z teczki dokumenty, nad którymi pracował wczorajszej nocy, potem zarejestrował na dyktafonie polecenia dla sekretarki, Ursuli Cox, która sprawnie zajmie się nimi po przyjściu do biura. Większa część domowej pracy Adama, jak i podanych poleceń, dotyczyła oriona. Adam kierował sprawami związanymi z perspektywicznym planowaniem produkcji samochodów o zaawansowanej
konstrukcji, był więc mocno zaangażowany w sprawę opracowania nowego, ciągle jeszcze okrytego tajemnicą samochodu. Dzisiaj miały się odbyć decydujące badania poziomu hałasu i wibracji oriona - na poligonie badawczym, który znajdował się trzydzieści mil za Detroit. Adam, który po testowaniu będzie musiał podjąć odpowiednie decyzje, zgodził się pojechać tam z kolegą z Centrum Projektowania Nadwozia i Stylizacji. Teraz, ze względu na właśnie zwołaną konferencję prasową, jedno z poleceń dla Ursuli nakazywało jej przesunąć termin przeprowadzenia prób na poligonie badawczym na późniejszy tego samego dnia. Adam stwierdził, że dobrze będzie, jeśli jeszcze raz przeczyta artykuł Emersona Vale’a przed rozpoczęciem konferencji prasowej. W sekretariacie, razem ze stertą poczty leżały poranne gazety. Wybrał Free Press i New York Times, wrócił do gabinetu, rozłożył gazety i tym razem czytał - zapamiętując wszystko, punkt po punkcie, co Vale poprzedniego dnia powiedział w Waszyngtonie. Adam spotkał Emersona Vale’a tylko jeden raz, kiedy krytyk przemysłu samochodowego przyjechał do Detroit, aby wygłosić tu swoje przemówienie. Podobnie jak paru innych ludzi z tej branży, Adam Trenton wziął udział w tamtym spotkaniu wiedziony ciekawością i kiedy przed spotkaniem przedstawiono go Vale’owi doznał zaskoczenia, gdyż Vale okazał się ujmująco miłym młodym człowiekiem i w niczym nie przypominał obcesowego, szorstkiego faceta, jakiego Adam spodziewał się zobaczyć. Potem, kiedy Vale stanął już na podium przed swoją publicznością, był równie ujmujący, mówił płynnie i potoczyście i zręcznie argumentował. Cała jego prezentacja - Adam musiał to przyznać robiła duże wrażenie, co - sądząc po aplauzie - zdawała się również odczuwać spora część obecnych wtedy słuchaczy, którzy za wejście na salę musieli zapłacić z własnej kieszeni. Jego przemówienie miało jednak pewną wadę. Dla specjalisty w tej dziedzinie wiele argumentów Emersona Vale’a miało luki niczym przeciekająca łajba. Atakując wysoko stechnicyzowany przemysł, Vale zdradził zarazem swój brak obeznania z technicznym know-how i często popełniał błędy opisując jakieś techniczne funkcje. Jego wypowiedzi na tematy inżynierskie można było interpretować na różne sposoby - Vale podawał oczywiście taką interpretację, jaka najbardziej mu odpowiadała. Kiedy indziej znowu, operował samymi ogólnikami. Choć miał wykształcenie prawnicze, Emerson Vale ignorował podstawowe zasady budowania dowodów. Wygłaszał stanowcze sądy i twierdzenia, przytaczał niczym nie wsparte pogłoski jako fakty, czasami (jak sądził Adam) zniekształcał fakty rozmyślnie. Wskrzeszał przeszłość przypominając wady, do których dawno temu producenci samochodów już się przyznali i dawno je zlikwidowali. Przedstawiał oskarżenia nie oparte na niczym poza zawartością swojej osobistej poczty, pełnej listów od
niezadowolonych użytkowników samochodów. Ostro krytykując przemysł samochodowy za złą konstrukcję, słabe wykonawstwo, brak cech bezpieczeństwa, Vale nie dostrzegał problemów, z którymi borykał się przemysł samochodowy, podobnie jak nie zauważał rzeczywistych wysiłków i prób, jakie ten przemysł podejmował, aby polepszyć istniejący stan rzeczy. Nie dostrzegał nic dobrego w poczynaniach producentów samochodów i ludzi dla nich pracujących - widział tylko obojętność, zaniedbania, lekceważenie i łajdactwo. Emerson Vale wydał książkę: Samochód amerykański: niepewny pod każdym względem. Książka została zręcznie napisana, przyciągała uwagę równie powszechnie jak sam autor - okazała się bestsellerem, który pozwolił Vale’owi utrzymać się w centrum zainteresowania przez wiele miesięcy. Później jednak, miał już znacznie mniej do powiedzenia - i zaczął usuwać się w cień. Jego nazwisko rzadziej pojawiało się w gazetach, a potem na jakiś czas zniknęło z łam. Brak poświęcanej mu uwagi zmobilizował Vale’a do nowej aktywności. Złakniony rozgłosu niczym narkotyku, zaczął chętnie wygłaszać opinie na wszelkie możliwe tematy - w zamian za zachowanie swego nazwiska w pamięci publiczności. Przedstawiając się jako „rzecznik użytkowników”, wystąpił z serią nowych ataków na przemysł samochodowy utrzymując, że pewne modele posiadają wady konstrukcyjne - o czym zaraz skrzętnie doniosła prasa, choć udowodniono później, że niektóre oskarżenia Vale’a nie są zgodne z prawdą. Namówił pewnego senatora, aby przytoczył zmyślone dane na temat kosztów ponoszonych przez przemysł samochodowy - co wkrótce okazało się absurdalnie niepełne. Senator wyszedł na głupca. Vale miał zwyczaj telefonować do dziennikarzy z wielkich miejskich dzienników - i to do wielu naraz (czasem w środku nocy), proponując im nowe opowiastki, które wyłącznie przez jakiś dziwny przypadek wiązały się z jego nazwiskiem, ale które po sprawdzeniu nie wytrzymywały konfrontacji z faktami. W rezultacie - prasa, której dotąd Vale dostarczał barwnego materiału, stała się bardziej ostrożna, aż w końcu wielu reporterów przestało mu w ogóle ufać. Nawet kiedy dowiedziono mu, że nie ma racji, Emerson Vale - podobnie jak jego poprzednik, Ralph Nader, który również zajmował się krytykowaniem przemysłu samochodowego - nigdy nie przyznawał się do błędu ani nikogo nie przepraszał, choć kiedyś nawet General Motors przepraszał Nadera za bezprawne ingerowanie w jego prywatne życie. Vale natomiast nieustępliwie podtrzymywał swoje oskarżenia przeciw wszystkim producentom samochodów i od czasu do czasu udawało mu się zwrócić na siebie uwagę całego kraju - tak jak to miało miejsce wczoraj w Waszyngtonie. ***
Adam poskładał gazety. Zerknął przez okno i stwierdził, że natężenie ruchu na autostradzie wzrosło do poziomu 6. Chwilę później zabrzęczał dzwonek interkomu. - Czwarty stan już przybył - oznajmił wiceprezes ds. rozwoju. - Chcesz być piątym? W drodze na piętnaste piętro Adam przypomniał sobie, że musi w ciągu dnia zatelefonować do żony. Zdawał sobie sprawę, że Erica jest ostatnio nieszczęśliwa, chwilami trudniej było z nią żyć niż podczas pierwszych lat małżeństwa, które zaczęło się tak obiecująco. Adam wyczuwał, że część kłopotów powodowało zmęczenie, jakie ogarniało go pod koniec każdego dnia. Pragnął, aby Erica częściej wychodziła z domu i nauczyła się być bardziej przedsiębiorcza i lepiej wypełniać sobie czas. Starał się ją do tego zachęcać, pilnował również, aby miała tyle pieniędzy, ile potrzebuje. Na szczęście, z tym nie było problemu dzięki temu, że ciągle awansował i mógł liczyć na to, że nadejdą jeszcze lepsze czasy, z czego powinna cieszyć się każda żona. Adam zdawał sobie sprawę, że Erica ciągle ma mu za złe to, że praca pochłania tyle jego czasu i energii, ale była żoną pracownika przemysłu samochodowego od pięciu lat i powinna już się z tym pogodzić, tak jak nauczyły się tego inne żony. Chwilami zastanawiał się, czy nie popełnił błędu żeniąc się z kimś tyle lat młodszym od siebie, chociaż Erica dojrzałością i inteligencją przewyższała swoje rówieśnice. Zauważył także, że rzadko zwracała uwagę na młodszych mężczyzn. Im więcej o tym myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał znaleźć jakieś rozwiązanie ich problemów. Kiedy jednak dotarł na piętnaste piętro i wszedł na terytorium naczelnego dowództwa, odrzucił od siebie wszelkie myśli o osobistych sprawach. *** W apartamentach biurowych wiceprezesa do spraw rozwoju Jake Earlham wiceprezes działu PR zajmował się prezentacją przybyłych. Earlham, łysy i krępy, sam był kiedyś dziennikarzem, a teraz wyglądał jak dystyngowany Mr Pickwick: miał zwyczaj albo palić fajkę, albo nią wymachiwać. Pomachał nią i teraz, aby potwierdzić przybycie Adama Trentona. - Sądzę, że znasz Monikę z Newsweeka. - Poznaliśmy się już. - Adam ukłonił się drobnej brunetce. Siedziała na kanapie założywszy nogę na nogę. Z papierosa, który trzymała w ręce, leniwie unosił się dym. Uśmiechnęła się chłodno, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że przedstawiciela Nowego Jorku nie zwiodą powaby człowieka z Detroit, bez względu na to, jak przebiegle roztacza
swój czar. Obok dziewczyny z Newsweeka siedział na kanapie rumiany, w średnim wieku reporter o nazwisku Harris z The Wall Street Journal. Adam uścisnął mu dłoń, potem przywitał się ze schludnym, młodym człowiekiem z Associated Press z plikiem materiałów na kolanach, który krótko skinął głową - wyraźnie pragnął, aby sesja już się zaczęła. Ostatni był Bob Irvin - łysy i swobodnie się zachowujący - z Detroit News. - Cześć, Bob - powiedział Adam. Irvin, którego Adam znał najlepiej, prowadził codzienną kolumnę motoryzacyjną. Był dobrze poinformowany i cieszył się szacunkiem w branży, choć nie lubił schlebiać, a nawet nie omieszkał wbić komuś szpilki, gdy tylko czuł, że okazja temu sprzyja. W przeszłości, Irvin udzielał sporo życzliwego poparcia zarówno Ralphowi Naderowi jak i Emersonowi Vale. Elroy Braithwaite, wiceprezes do spraw rozwoju, opadł na fotel stojący w wygodnie urządzonej części gabinetu, gdzie się zebrali. - Kto zacznie? - zapytał uprzejmie. Braithwaite - znany wśród współpracowników jako „Srebrny Lis” ze względu na wyjątkowo zadbaną grzywę siwych włosów - miał na sobie dopasowany garnitur w stylu edwardiańskim, pysznił się ponadto posiadaniem jeszcze jednej wyróżniającej go rzeczy: miał ogromnych rozmiarów spinki do mankietów. Prezentował styl w pełni zgodny ze swoim otoczeniem. Podobnie jak wszystkie gabinety wiceprezesów i stojących wyżej członków kierownictwa, tak i jego gabinet został specjalnie dla niego zaprojektowany i urządzony: wyłożono go boazerią z afrykańskiego drewna avodire, na oknach wisiały brokatowe zasłony, na podłodze leżał gruby dywan, specjalnie tkany na szerokich krosnach. Każdy, kto osiągał tak zaszczytne miejsce w koncernie samochodowym - długo i zapamiętale pracował, aby tu dotrzeć. Ale kiedy wreszcie się tu znalazł, jego warunki pracy obejmowały dodatkowe atrybuty należne temu stanowisku - taki właśnie gabinet, z przylegającą doń garderobą i sypialnią, plus - piętro wyżej - osobistą jadalnię, jak też saunę i masażystkę, dostępną na każde zawołanie. - Może powinna zacząć kobieta... - zaproponował Jake Earlham, usadowiony jak na grzędzie na parapecie za nimi. - Dobrze - zgodziła się brunetka z Newsweeka. - Jak brzmi najnowsza, mało przekonywująca wymówka, która ma usprawiedliwić brak wdrożenia sensownego programu mającego na celu opracowanie nie zanieczyszczającego środowiska samochodowego silnika parowego? - Akurat wyczerpały się nam wymówki - odparł Srebrny Lis. Wyraz twarzy
Braithwaite’a nie zmienił się, tylko jego ton stał się odrobinę ostrzejszy. - Poza tym, tę sprawę już jeden facet załatwił... nazywał się George Stephenson... i jak się nam wydaje, od tamtej pory zrobiono znaczący postęp. Reporter AP założył okulary w cienkiej oprawie, spojrzał przez nie niecierpliwie. Dobra, więc komedię mamy już za sobą. Czy możemy teraz zadać jakieś porządne pytania i otrzymać porządne odpowiedzi? - Myślę, że powinniśmy - zgodził się Jake Earlham. Szef działu informacyjnego dodał przepraszająco - Powinienem był pamiętać. Prasowe agencje telegraficzne ustaliły wczesną nieprzekraczalną godzinę dla popołudniówek na Wschodnim Wybrzeżu. - Dziękuję - powiedział dziennikarz z AP. Zwrócił się do Elroya Braithwaite’a. - Pan Vale oświadczył wczoraj, że koncerny samochodowe ponoszą winę za spiskowanie i parę innych jeszcze rzeczy, gdyż w żaden znaczący sposób nie postarały się dotychczas, aby opracować jakiś silnik alternatywny w stosunku do silnika spalinowego. Twierdzi także, że dostępne są obecnie silniki parowe i elektryczne. Czy zechciałby pan to skomentować? Srebrny Lis skinął głową. - To, co pan Vale powiedział o silnikach, które są już obecnie dostępne, jest zgodne z prawdą. Są różne rodzaje, większość z nich działa, my sami mamy ich kilka w naszym ośrodku badawczym. Ale Vale nie powiedział - albo dlatego, że popsułoby to jego argumenty, albo dlatego, że nie wie - że ciągle jeszcze nie ma cienia nadziei na to, aby powstał taki silnik parowy czy elektryczny dla samochodu... przy niskich kosztach, o małym ciężarze i łatwej obsłudze... w jakiejś dającej się przewidzieć przyszłości. - Jak długo to potrwa? - Do końca lat siedemdziesiątych. W osiemdziesiątych zostaną opracowane inne nowe modele, choć silnik spalinowy - niemal wcale nie zanieczyszczający środowiska - być może nadal będzie dominował. - Ale znowu tyle się teraz słyszy nowych rewelacji z różnych źródeł o rozmaitych silnikach... - wtrącił The Wall Street Journal. - I ma pan, psiakrew, rację - odparł ostro Elroy Braithwaite. - Większość z nich powinno się zamieszczać w kolumnie z komiksami. Jeżeli mi pan wybaczy to określenie, to pozwolę sobie powiedzieć, że dziennikarze są chyba najbardziej naiwnymi ludźmi, skoro rozpowszechniają takie wiadomości. Być może, chcą tacy być. Pewnie dzięki temu historie, które opisują, stają się bardziej interesujące... Załóżmy, że jakiś wynalazca... obojętne czy geniusz, czy głupiec... obwieszcza światu, że sam jeden dokonał jakiegoś wynalazku, w następstwie czego natychmiast zewsząd opada go prasa... I co się wtedy dzieje? Następnego
dnia wszystkie gazety oświadczają, że to może być przełomowy moment, to może stanowić początek nowej drogi, którą podąży przyszły rozwój tej dziedziny. Jeśli się coś takiego parę razy powtórzy, tak aby czytelnicy często mogli o tym poczytać, wszyscy będą uważali, że to musi być prawda, tak jak - zdaje mi się - sami dziennikarze zaczynają w końcu wierzyć w to, co piszą... jeśli tylko dużo o tym piszą. To tego rodzaju rwetes sprawia, że tak wielu ludzi w tym kraju jest święcie przekonanych, że jakiś parowy albo elektryczny samochód, albo jakaś hybryda obu szybko zamieszka w ich garażu. Srebrny Lis uśmiechnął się do swego kolegi z działu PR, który poruszył się niespokojnie i nerwowo bawił się fajką. - Odpręż się, Jake. Ja nie naskakuję na prasę. Usiłuję tylko zachować właściwe proporcje. - Cieszę się, że mi to powiedziałeś. Przez chwilę miałem wątpliwości - odparł sucho Jake Earlham. - Czy nie zapomina pan o pewnych faktach, panie Braithwaite? - upierał się AP. Istnieją godni szacunku ludzie, którzy jednak wierzą w napęd parowy. Poza potężnymi firmami samochodowymi pracują nad tym inne wielkie zespoły. Władze stanowe Kalifornii przeznaczają spore fundusze na to, aby na drogach pojawiła się cała flotylla samochodów parowych. Wysuwane są nawet projekty ustawy o wprowadzeniu w życie za pięć lat zakazu używania silników spalinowych. Wiceprezes do spraw rozwoju potrząsnął stanowczo głową, aż zadrżała jego siwa grzywa. - W mojej księdze mam zapisane, że jedynym godnym zaufania facetem, który wierzył w silnik parowy, był Bill Lear. A potem publicznie się poddał oświadczając, że jego pomysł jest z gruntu absurdalny. - Ale od tego czasu zmienił zdanie - powiedział AP. - Tak, tak. I nosi wszędzie ze sobą pudło po kapeluszu mówiąc, że w środku jest jego nowy silnik parowy. No tak, my wiemy, co jest w środku: to tylko najbardziej wewnętrzny rdzeń tego silnika... to tak jakby się wzięło świecę zapłonową i oznajmiło: oto silnik z naszych współczesnych samochodów. Rzadko się natomiast wspomina... i nie robią tego pan Lear i inni... że trzeba by było dodać do niej komorę spalania, kocioł, kondensor, nawiewnice... całą długą listę ciężkich, kosztownych, zajmujących dużo miejsca części o wątpliwej sprawności. - Samochody parowe władz stanowych Kalifornii... - podpowiadał Jake Earlham. - Ach tak, Kalifornia... - Srebrny Lis kiwnął głową. - Władze stanowe wydają rzeczywiście masę pieniędzy... który rząd tego nie robi? Gdybyś ty i pół miliona innych ludzi
chcieli wyłożyć dodatkowo tysiąc dolarów przy kupnie samochodu, to może - ale tylko może - udałoby się nam stworzyć silnik parowy, z wszystkimi jego problemami i wadami. Ale większość naszych klientów - jak i klientów naszej konkurencji, o której nie możemy zapominać - nie ma takiej forsy do wyrzucenia. - Ciągle unika pan sprawy samochodów elektrycznych - napomniał go The Wall Street Journal. Braithwaite ruchem głowy wskazał Adama. - Ty się tym zajmij. - Istnieją już samochody elektryczne - oznajmił Adam reporterom. - Widzieliście wózki golfowe i jest możliwe, że zostanie opracowany dwuosobowy pojazd, którym można będzie jeździć na zakupy lub wykorzystywać go w podobnym celu na jakimś niewielkim obszarze. Ale w chwili obecnej byłby jednak kosztowny i nie stanowiłby niczego poza ciekawostką. Nasza firma, własnymi siłami, również skonstruowała eksperymentalne ciężarówki i samochody z napędem elektrycznym. Problem polega jednak na tym, że z chwilą, gdy się im zada jakiś użyteczny zasięg, w którym mają się poruszać, trzeba całą przestrzeń wewnętrzną zapełnić ciężkimi akumulatorami, co przecież nie ma w ogóle sensu. - Mały, lekki akumulator cynkowy... albo ogniwo paliwowe... - dopytywał się AP. Kiedy się takie pojawią? - Zapomniał pan o akumulatorze sodowo-siarkowym - odparł Adam. - To jeszcze jeden, o którym się mówi. Niestety, jak dotąd, kończy się na gadaniu. - Wierzymy, że w końcu nastąpi kiedyś przełom w dziedzinie konstrukcji akumulatorów - wtrącił Elroy Braithwaite - kiedy będzie można kumulować wielkie ilości energii w małych objętościach. Co więcej, istnieje możliwość szerokiego wykorzystania pojazdów elektrycznych w ruchu miejskim. Ale - w oparciu o wszystko, co do tej pory wiemy - nie oczekujemy, aby mogło to nastąpić wcześniej niż w latach osiemdziesiątych. - Poza tym, jeśli chodzi o zanieczyszczenie atmosfery w związku z eksploatacją samochodów elektrycznych - dodał Adam - jest jedna sprawa, której większość ludzi zdaje się nie zauważać. Jakie by nie były te akumulatory, wszystkie przecież wymagają ładowania. Więc jeśli setki tysięcy samochodów podłączy się do źródeł zasilania, zapotrzebowanie na nowe elektrownie znacznie wzrośnie i każda z nich wyrzyga do atmosfery swoje własne zanieczyszczenia. A ponieważ elektrownie buduje się zwykle na przedmieściach, mogłoby skończyć się tym, że przenieślibyśmy smog z centrum miast na ich obrzeża. - Czy to mimo wszystko nie jest w dalszym ciągu nieprzekonywująca wymówka? Pełna chłodu brunetka z Newsweeka opuściła nogę i usiłowała naciągnąć niżej krótką spódniczkę, bezskutecznie jednak... z czego niewątpliwie dobrze zdawała sobie sprawę...
Spódniczka ustawicznie zsuwała się, odsłaniając wysoko jej zgrabne uda. Wszyscy mężczyźni po kolei utkwili wzrok dokładnie w miejscu, gdzie uda i spódniczka jeszcze się stykały. - Mam na myśli wymówkę - wyjaśniła obszerniej - która ma usprawiedliwić fakt, że nie stworzono dotychczas przebojowego programu, którego celem byłoby opracowanie dobrego, taniego silnika parowego lub elektrycznego albo obu. A chyba właśnie dzięki takiemu postępowaniu dotarliśmy na Księżyc, czyż nie? - I dodała zuchwale - Jeśli pan pamięta, to było moje pierwsze pytanie. - Pamiętam - powiedział Elroy Braithwaite. W przeciwieństwie do pozostałych mężczyzn, nie odwrócił wzroku od miejsca zetknięcia spódniczki z udami, lecz wpatrywał się w nie rozmyślnie. Zapadło na kilka sekund milczenie... inne kobiety usiłowałyby poprawić na sobie ubranie lub czułyby się onieśmielone. Brunetka zachowała jednak pewność siebie i opanowanie, dając wyraźnie do zrozumienia, iż nie czuje się zawstydzona. Srebrny Lis, nadal nie podnosząc wzroku, zapytał powoli. - Jakie to było pytanie, Moniko? - Myślę, że pan dobrze wie. Dopiero wtedy Braithwaite, przechytrzony, podniósł głowę. - Och, tak... - westchnął. - Księżyc. Wie pani, chwilami żałuję, żeśmy w ogóle aż tam dotarli. Powstał przez to nowy frazes. Teraz, z chwilą gdy tylko w jakiejś dziedzinie powstanie technologiczny zastój, czy przyhamowanie rozwoju... gdziekolwiek... można być pewnym, że ktoś zaraz powie: dotarliśmy już przecież aż na Księżyc, prawda? To dlaczego tego problemu nie daje się rozwiązać? - Gdyby ona o to nie spytała... - wtrącił The Wall Street Journal - ja bym to zrobił. Więc, dlaczego? - Powiem panu - odparł wiceprezes oschle. - Pomijając już fakt, iż ten gang kosmiczny miał nieograniczony dostęp do publicznych pieniędzy... czego my nie mamy... miał też cel: dotrzeć na Księżyc. Wy nas prosicie... na jakiejś mglistej podstawie, którą stanowią rzeczy przez was gdzieś zasłyszane lub gdzieś wyczytane... aby opracowanie modelu silnika parowego lub elektrycznego dla samochodu stało się sprawą priorytetową na zasadzie: wszystko albo nic... Tak się jednak składa, że najlepsze inżynierskie mózgi w tej branży uważają, że nie jest to cel praktyczny ani nawet cel wart uwagi. Mamy lepsze pomysły i lepsze cele. Braithwaite przeczesał palcami swoją siwą grzywę i skinieniem dał znak Adamowi. Sprawiał wrażenie, że ma już dosyć.
- Uważamy - zaczął Adam - że czyste powietrze, a przynajmniej atmosferę nie zanieczyszczoną przez pojazdy mechaniczne, możemy uzyskać w sposób najlepszy, najszybszy i najtańszy poprzez udoskonalenie obecnie istniejącego benzynowego silnika spalinowego z jednoczesnym wprowadzeniem ulepszeń w dziedzinie kontroli emisji spalin i jakości paliw. Dotyczy to również silnika Wankla, który jest także silnikiem spalinowym. Celowo mówił cichym głosem. Dodał jeszcze. - Być może, nie jest to aż tak spektakularne jak pomysł napędu parowego czy też elektrycznego, ale przynajmniej stoją za tym solidne badania naukowe. Po raz pierwszy odezwał się Bob Irvin z Detroit News. - Pomijając sprawę silników elektrycznego i parowego, przyzna pan... nieprawdaż?... że zanim pojawili się Nader, Emerson Vale i im podobni, przemysł samochodowy był w znacznie, ale to znacznie mniejszym stopniu zainteresowany sprawą kontrolowania zanieczyszczenia atmosfery? Pytanie zostało zadane z pozorną obojętnością: Irvin spoglądał zza okularów łagodnym wzrokiem, ale Adam wiedział dobrze, że ukrywa się za nim potężny ładunek wybuchowy. Zawahał się tylko na moment i odparł zaraz. - Tak, przyznaję. Pozostała trójka dziennikarzy spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Jak rozumiem... - powiedział Irvin, nadal tym samym obojętnym tonem znaleźliśmy się tutaj z powodu Emersona Vale’a... innymi słowy, z powodu krytyka przemysłu samochodowego. Zgadza się? Jake Earlham włączył się do rozmowy ze swojego miejsca przy oknie. - Jesteśmy tutaj, gdyż wasi wydawcy, a w twoim przypadku, Bob - ty sam osobiście zapytali, czy udzielimy dzisiaj odpowiedzi na pewne pytania, a my wyraziliśmy na to zgodę. W naszym rozumieniu, niektóre pytania miały mieć związek z oświadczeniami pana Vale’a, ale bynajmniej nie zaplanowaliśmy konferencji prasowej wyłącznie ze względu na Vale’a. Bob Irvin uśmiechnął się szeroko. - Jake, dzielisz włos na czworo, co? Wiceprezes do spraw public relations wzruszył ramionami. - Może. Sądząc po pełnej zwątpienia minie na twarzy Jake’a Earlhama, Adam zaczął podejrzewać, że Jake zastanawia się, czy nieformalne spotkanie z prasą było rzeczywiście dobrym pomysłem. - W takim razie - powiedział Irvin - przypuszczam, że pytanie to nie będzie nieodpowiednie, Adamie. - Felietonista zdawał się głęboko namyślać, mówił powoli cedząc
słowa, ale ci, którzy go znali, dobrze zdawali sobie sprawę z tego, jak zwodnicze są te przejawy. - Czy twoim zdaniem krytycy przemysłu samochodowego... weźmy tu pod uwagę Nadera i kryteria bezpieczeństwa jazdy... spełniają w ogóle jakąś użyteczną rolę? Pytanie było proste, ale sformułowane tak, aby nie można było uchylić się od odpowiedzi. Adam miał ochotę zaprotestować: Dlaczego uwziąłeś się na mnie? Ale przypomniał sobie wcześniejsze zalecenia Elroya Braithwaite’a: Mówić będziemy o tych sprawach tak, jak je widzimy. - Zgoda, spełniają pewną rolę - odparł spokojnie Adam. - Jeśli spojrzeć na to w kategoriach bezpieczeństwa jazdy, to Nader... krzycząc i rozdając kopniaki... przepchnął ten przemysł w drugą połowę dwudziestego wieku. Czwórka dziennikarzy natychmiast skrzętnie zapisała jego słowa. W czasie gdy reporterzy robili notatki, Adam zastanowił się szybko nad tym, co właśnie powiedział i nad konsekwencjami swoich słów. Wiedział doskonale, że w środowisku ludzi zarządzających przemysłem samochodowym wielu poza nim przyznałoby mu rację. Spory odłam młodszej kadry kierowniczej i zaskakujący odsetek tych, którzy stali w hierarchii najwyżej przyznawał, że pomimo niedokładności i pewnego braku umiaru argumenty Vale’a i Nadera przez ostatnie kilka lat nabrały sensu. Bo prawdą było to, że przemysł samochodowy sprawy związane z bezpieczeństwem jazdy zepchnął w planach konstrukcyjnych na dalszy plan, rzeczywiście skupił całą uwagę na problemach sprzedaży, z wyłączeniem niemal wszystkich innych problemów, rzeczywiście opierał się wszelkim zmianom, póki nie został do nich przymuszony poprzez zarządzenia wydawane przez rząd lub groźbę ich wydania. Przyglądając się minionym latom, można było odnieść wrażenie, że producenci samochodów upajali się swym własnym ogromem i potęgą i zachowywali się jak Goliat, póki do okazania pokory nie zmusił ich wreszcie Dawid: Ralph Nader, a później Emerson Vale. Porównanie do Dawida i Goliata, pomyślał Adam, jest trafne. Zwłaszcza w odniesieniu do Nadera: samotny, zdany na samego siebie, o godnej szacunku moralnej odwadze - podjął się walki z całym amerykańskim przemysłem samochodowym mającym po swojej stronie nieograniczone możliwości i silne lobby w Waszyngtonie... I tam, gdzie inni ponieśli klęskę, jemu udało się wpłynąć na zaostrzenie przepisów dotyczących bezpieczeństwa i ustanowienie aktów prawnych mających na względzie interesy konsumentów. A to, że Nader był polemistą, który - jak wszyscy polemiści - przybierał pozy, które miały świadczyć o jego nieugiętości, w jego wypowiedziach brakowało często umiarkowania, był bezlitosny, a jego opinie bywały nieścisłe - nie umniejszało wcale wagi
jego osiągnięć. Tylko bigot mógłby zaprzeczyć, że Nader wiele zdziałał dla dobra społeczeństwa. Tylko ktoś taki jak Nader mógł taki sukces osiągnąć - wbrew tak wielkim przeciwnościom... Ktoś taki jak Nader jest niezbędny. The Wall Street Journal powiedział. - O ile mi wiadomo, panie Trenton, nie zdarzyło się jeszcze, aby którykolwiek z wysokich urzędników w przemyśle samochodowym wygłosił publicznie podobną opinię. - Jeśli nikt tego dotąd nie zrobił - stwierdził Adam - być może nadeszła pora, aby ktoś to wreszcie powiedział. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy też rzeczywiście Jake Earlham - pozornie zajęty swoją fajką - wyraźnie pobladł? Adam dostrzegł zmarszczenie brwi na twarzy Srebrnego Lisa, ale niech to wszyscy diabli - jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie się później spierał z Elroyem. Adam nigdy nie należał do potakiwaczy. Niewielu z tych, którzy dotarli na najwyższe szczeble hierarchii w przemyśle samochodowym do takich należało, a ci, którzy powstrzymywali się od wygłaszania swoich osobistych opinii z obawy przed dezaprobatą zwierzchników lub strachu o swoje stanowiska - w najlepszym wypadku docierali zaledwie do średniego szczebla i rzadko dochodzili wyżej. Adam nie bał się głośno wypowiadać swoich opinii wierząc, że otwartość i uczciwość z jego strony są pożytecznym wsparciem pracodawców. Wiedział już z doświadczenia, że trzeba starać się pozostać sobą - zachować swoją indywidualność. Ludzie spoza kręgu kadry dyrektorskiej przemysłu samochodowego mylnie sądzili, że dyrektorzy tworzeni są według standardowego wzoru, jak wycięte foremką ciasteczka. Nic bardziej błędnego. Prawda, że ludzie ci mieli pewne cechy wspólne: ambicję, energię, zmysł organizacyjny, zdolność poświęcenia się pracy. Ale - poza tym - byli wielkimi indywidualistami. Odsetek ekscentryków, geniuszy i niezależnych wśród kadry kierowniczej znacznie przekraczał przeciętną. W każdym bądź razie, słowa zostały już powiedziane, co się stało, już się nie odstanie. Pozostały jednak jeszcze pewne sprawy. - Jeśli chcecie państwo to cytować... - Adam obrzucił wzrokiem czwórkę reporterów to trzeba jeszcze wspomnieć o paru innych rzeczach. - To znaczy? - Pytanie padło z ust dziennikarki z Newsweeka. Nie wydawała się już tak wrogo nastawiona, zgasiła papierosa i robiła notatki. Adam rzucił w jej stronę ukradkowe spojrzenie - spódniczka zadarta była wysoko, uda i nogi w cienkich jak mgła szarych nylonach wyglądały jeszcze bardziej atrakcyjnie. Poczuł, jak narasta w nim zainteresowanie nią, zmusił się jednak, by oderwać od niej myśli. - Po pierwsze - zaczął Adam - krytycy wykonali swoje zadanie. Przemysł
samochodowy pracuje pilniej niż kiedykolwiek nad sprawami bezpieczeństwa. Co więcej, naciski w dalszym ciągu nie zelżały. Poza tym, konsument znajduje się w centrum naszego zainteresowania. A przez jakiś czas wcale nas nie interesował. Oceniając przeszłość, możemy zauważyć, że - nie zdając sobie z tego sprawy - przestaliśmy dbać o konsumenta i zobojętnieliśmy na jego potrzeby. Ale obecnie jest całkiem odwrotnie, dlatego też wszyscy Emersonowie Vale’owie stali się tacy natarczywi i czasem niemądrzy. Zgodnie z ich punktem widzenia nic, co robi producent samochodu, nie jest słuszne. Może właśnie dlatego Vale i jemu podobni nie uświadomili sobie jeszcze... i tu docieramy do drugiego punktu... że przemysł samochodowy wkroczył już w zupełnie nową erę. - Jeśli to prawda... - wtrącił AP - to czy nie powiedziałby pan, że zmusili was do tego krytycy? Adam opanował irytację. Czasem krytyka przemysłu samochodowego stawała się fetyszem, ślepym, bezmyślnym kultem samym w sobie - i to nie tylko w przypadku takich profesjonalistów jak Vale. - Pomogli - przyznał - ustalając cele i kierunki, zwłaszcza jeśli chodzi o bezpieczeństwo i zanieczyszczenie środowiska. Ale nie mieli nic wspólnego z rewolucją technologiczną, która i tak by nadeszła. To właśnie ona sprawi, że następne dziesięć lat stanie się bardziej ekscytujące dla wszystkich w tym biznesie niż całe minione pół wieku. - A to niby w jaki sposób? - zapytał AP zerkając na zegarek. - Ktoś wspomniał tu przed chwilą o momentach przełomowych - odparł Adam. Najważniejsze z nich, których nadejście już obserwujemy, dotyczą materiałów, które do połowy lub końca lat siedemdziesiątych pozwolą nam projektować całkiem nową generację pojazdów. Weźmy pod uwagę metale. Zamiast stali litej, której używamy obecnie, nadejdzie era stali porowatej, o strukturze plastra miodu. Będzie wytrzymała, sztywna, ale przy tym niewyobrażalnie lżejsza... co oczywiście oznacza znaczną oszczędność paliwa. Będzie również zdolna absorbować uderzenia lepiej niż stal konwencjonalna... co jest niezaprzeczalną zaletą pod względem bezpieczeństwa. Mamy następnie sprawę nowych stopów metali wykorzystywanych do budowy silników i komponentów. Przewidujemy pojawienie się takiego stopu, który wytrzyma różnice temperatur od stu do ponad dwóch tysięcy stopni Farenheita, powstające zaledwie w ciągu sekund, przy znikomej tylko jego rozszerzalności. Dzięki niemu będziemy mogli spalać pozostałą nie spaloną część paliwa, która powoduje skażenie środowiska. Kolejny metal, nad którym obecnie toczą się prace, to metal sprężysty, który „pamięta” swój oryginalny kształt. Jeśli, na przykład, zderzak lub drzwi ulegną zgnieceniu, metal ten - po podgrzaniu lub przyłożeniu odpowiedniego nacisku -
powróci do swego początkowego kształtu. Kolejny metal, którego powstania oczekujemy, pozwoli na produkcję tanich, niezawodnych, wysokiej jakości turbin dla silników z turbiną gazową. - Na ten ostatni warto zwrócić uwagę - wtrącił Elroy Braithwaite. - Jeśli ostatecznie silnik spalinowy przejdzie do historii, najbardziej prawdopodobne jest to, że zastąpi go właśnie silnik z turbiną gazową. Jest mnóstwo problemów z turbiną dającą się zastosować w samochodach - jest sprawna tylko przy dużych mocach i trzeba jeszcze do tego kosztownego wymiennika ciepła, chłodnicy, jeśli nie chce się poparzyć przechodniów. Ale są to problemy, które dają się rozwiązać i nad którymi toczą się prace. - Dobrze - podsumował The Wall Street Journal. - Tyle, jeśli chodzi o metale. Co jeszcze jest nowego? - Coś o wielkim znaczeniu... coś, co wkrótce się urzeczywistni w przypadku każdego samochodu... to wbudowany komputer pokładowy. - Adam zerknął na przedstawiciela AP. Będzie niewielki, mniej więcej wielkości podręcznego schowka. - Co ten komputer będzie robił? - Niemal wszystko. Będzie monitorował elementy konstrukcyjne silnika - świece zapłonowe, wtrysk paliwa, pozostałe elementy. Będzie kontrolował emisję spalin i ostrzegał, jeśli silnik będzie zanieczyszczał środowisko ponad dopuszczalne normy. A i pod innymi względami będzie rewolucyjny. - Niech pan któreś wymieni - wtrąciła Newsweek. - Komputer będzie częściowo myślał za kierowcę i poprawiał jego błędy, niejednokrotnie - zanim jeszcze kierowca zdąży je sobie uświadomić. Jedną z rzeczy, które będzie nadzorował, jest automatyczne hamowanie: urządzenie przeciwblokujące będzie indywidualnie sterowało hamulcami wszystkich czterech kół tak, aby kierowca znalazłszy się w poślizgu nie stracił panowania nad samochodem wskutek blokowania kół. Pomocnicze urządzenie radarowe będzie ostrzegać, jeśli jakiś samochód znajdujący się przed kierowcą zacznie zwalniać albo jeśli kierowca zbytnio się do niego zbliży. W nagłych przypadkach, komputer sam zmniejszy szybkość i zacznie automatycznie hamować, a ze względu na to, że reakcje komputera są znacznie szybsze od ludzkich, na drogach wydarzy się znacznie mniej wypadków powstałych na skutek najechania czy uderzenia od tyłu. Będzie też można zsynchronizować prędkość podporządkowując się ograniczeniom na poszczególnych pasmach autostrad, które zostaną wyposażone w automatyczne urządzenia radarowe, za czym wkrótce podąży sterowanie natężeniem ruchu poprzez satelity. Adam zauważył pełne aprobaty spojrzenie, jakie rzucił mu Jake Earlham - i dobrze
wiedział, co jest tego powodem. Udało mu się odwrócić uwagę zebranych i zamiast bronić się przed ich atakami, wzbudził ich zainteresowanie: zastosował więc taktykę, którą dział PR ustawicznie zalecał i nalegał, aby rzecznicy prasowi firmy koniecznie ją wykorzystywali. - Jednym ze skutków tych wszystkich zmian... - ciągnął dalej Adam - będzie to, że wnętrze samochodu, zwłaszcza z punktu widzenia kierowcy, za kilka lat zmieni nie do poznania swój wygląd. Wbudowany wewnątrz komputer zmodyfikuje większość obecnie się tam znajdujących przyrządów. Na przykład, wskaźnik zużycia paliwa w postaci nam obecnie znanej wyjdzie z użycia - zastąpi go przyrząd pokazujący, ile jeszcze mil możemy przejechać na paliwie, które mamy - przy aktualnej prędkości. Na ekranie monitora znajdującym się przed kierowcą pojawią się informacje o przebywanej drodze, jak też o znakach ostrzegawczych znajdujących się na autostradzie - przekazywanych dzięki magnetycznym czujnikom wmontowanym w podłoże szosy. Konieczność wypatrywania znaków drogowych już w tej chwili jest anachronizmem i stanowi zagrożenie: dość często kierowcy zdarza się je przeoczyć... Kiedy jednak pojawią się wewnątrz samochodu, nie będzie, to miało miejsca. Tak więc, jeśli będzie się jechało nową trasą, wystarczy tylko wsunąć kasetę - tak jak się to robi teraz, żeby sobie posłuchać muzyki podczas jazdy. W zależności od miejsca, w którym samochód będzie się znajdował i zblokowany w podobny sposób ze znakami znajdującymi się przy autostradzie, kierowca otrzyma ustne zalecenia i wskazówki oraz zobaczy sygnały na ekranie. Niemal równocześnie przeciętne samochodowe radio zostanie zaopatrzone w nadajnik i odbiornik CB działający w paśmie częstotliwości zarezerwowanym dla ogólnego użytku. Będzie to system na skalę całego kraju, a więc kierowca będzie mógł wezwać wszelką pomoc... gdy tylko znajdzie się w potrzebie. AP zerwał się na równe nogi. - Gdybym mógł skorzystać z telefonu... - zwrócił się do wiceprezesa PR. Jack Earlham zsunął się ze swojego miejsca przy oknie i podszedł do drzwi. Ręką, w której trzymał fajkę, dał AP znak, by podążył za nim. - Znajdę ci jakiś telefon w spokojnym miejscu... Pozostali ruszyli do wyjścia. Bob Irvin z News poczekał, póki reporter-sprawozdawca nie opuścił biura i zapytał. - W związku z tym komputerem pokładowym... Czy wyposażycie w coś takiego oriona? Niech wszyscy diabli wezmą tego Irvina! Adam wiedział, że został przyparty do muru. Odpowiedź brzmiała: tak, ale to było jeszcze tajemnicą. Gdyby jednak odpowiedział przecząco, dziennikarze przecież i tak w końcu dowiedzą się, że skłamał.
- Wiesz, że nie mogę nic powiedzieć na temat oriona, Bob - zaprotestował głośno. Felietonista uśmiechnął się szeroko. Brak otwartego zaprzeczenia dał mu odpowiedź, jakiej potrzebował. - No cóż - powiedziała brunetka z Newsweeka. Teraz, kiedy powstała ze swojego miejsca, wydawała się wyższa i smuklejsza niż kiedy siedziała. - Sprytnie sprowadził pan rozmowę na zupełnie inny temat niż ten, który nas tu sprowadził. - Wcale nie ja - Adam spojrzał jej prosto w oczy. Zauważył, że są lodowato niebieskie i taksują go kpiąco. Stwierdził, iż wolałby, aby spotkali się w innych okolicznościach, gdzie nie byliby dla siebie przeciwnikami. Uśmiechnął się. - Jestem tylko zwykłym pracownikiem przemysłu samochodowego i próbuję dostrzegać racje obu stron. - No, rzeczywiście! - Nie spuściła wzroku, nadal w jej oczach widać było szyderstwo. - Co w takim razie z uczciwą odpowiedzią na coś takiego: czy poglądy, jakim hołdują ludzie z branży samochodowej, naprawdę się zmieniają? - Newsweek zerknęła do notatek. - Czy wielcy producenci samochodów uczciwie reagują na wymogi naszego czasu... przyswajając sobie nowe podejście do problemu odpowiedzialności wobec społeczeństwa, czy naprawdę budzi się w nich sumienie społeczne, czy realnie patrzą na zmieniające się wartości, włącznie z tymi, które dotyczą samochodów? Czy naprawdę wierzycie w to, że wzgląd na konsumenta nie jest przemijającą tendencją? Czy rzeczywiście nastaje nowa era, tak jak to głosicie? A może to wszystko, to tylko fasadowa maskarada, wystawiana przez speców od urabiania opinii publicznej, podczas gdy tak naprawdę czepiacie się kurczowo nadziei, że uwaga, jaką na siebie teraz ściągacie, zostanie zwrócona gdzie indziej i wszystko powróci do poprzedniego stanu, kiedy to robiliście, co się wam żywnie podobało? Czy naprawdę jesteście uczuleni na to, co dzieje się z naszym środowiskiem naturalnym, bezpieczeństwem i całą resztą, czy też kpicie sobie z nas i oszukujecie samych siebie? Quo Vadis?... Pamięta pan jeszcze łacinę, panie Trenton? - Tak - odparł Adam. - Pamiętam. Quo Vadis? Dokąd zmierzasz?... Stare jak sama ludzkość pytanie, odbijające się echem poprzez wszystkie epoki historyczne, kierowane do całych cywilizacji, narodów, jednostek, grup, a teraz - do tego przemysłu. - Powiedz, Moniko - wtrącił Elroy Braithwaite. - Czy to jest pytanie, czy przemówienie? - Jest to pytanie mieszane. - Dziewczyna z Newsweeka obdarzyła Srebrnego Lisa uśmiechem pozbawionym ciepła. - Jeśli jest ono dla was zbyt skomplikowane, mogę rozbić je na prostsze pytania, krócej je formułując.
Szef PR wrócił odprowadziwszy reportera AP. - Jake - zwrócił się do niego wiceprezes ds. rozwoju i doskonalenia produktu. - Nie wiadomo dlaczego te spotkania z prasą nie są już tym, czym były. - Jeśli chce pan powiedzieć, że jesteśmy bardziej agresywni i przestaliśmy być delikatni... - odparł The Wall Street Journal - to dzieje się tak dlatego, że tak się teraz szkoli dziennikarzy i nasi naczelni redaktorzy każą nam bezlitośnie wiercić wam dziurę w brzuchu. Zdaje mi się, że podobnie jak we wszystkich innych dziedzinach i w dziennikarstwie zapanowały nowe tendencje. - Dodał jeszcze w zamyśleniu - Mnie samego pozbawia to czasem dobrego samopoczucia. - Mnie nie - wtrąciła Newsweek. - I nadal moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zwróciła się do Adama - Pana pytałam. Adam zawahał się. Quo Vadis? Sam czasem zadawał sobie to pytanie. Ale jeśli miał teraz udzielić odpowiedzi, to jak daleko powinna sięgnąć jego prawdomówność? Elroy Braithwaite wybawił go z kłopotu, podejmując decyzję za niego. - Jeśli Adam nie ma nic przeciwko temu... - wtrącił Srebrny Lis - sądzę, że mogę na to pytanie odpowiedzieć. Nie przyjmując wszystkich pani przesłanek, Moniko, powiem, że ta firma, która reprezentuje cały nasz przemysł, nigdy nie cofała się przed przyjęciem na siebie odpowiedzialności społecznej. Co więcej, faktycznie posiada sumienie społeczne i od lat daje temu wyraz. Jeśli zaś chodzi o k o n s u m e r y z m... obronę interesów konsumenta, to byliśmy przekonani o słuszności tej teorii na długo przedtem, zanim słowo to zostało ukute przez tych, którzy... Okrąglutkie frazesy płynęły nieprzerwanym strumieniem. Przysłuchując się, Adam odczuwał ulgę - uniknął odpowiedzi. Pomimo że oddany był swej pracy bez reszty, czułby się zmuszony, by pozostając w zgodzie z własnym poczuciem uczciwości, przyznać się do tego, iż i nim targają pewne wątpliwości. Z ulgą też uświadomił sobie, że spotkanie z prasą dobiegło wreszcie końca. Nie mógł się już doczekać, kiedy powróci wreszcie do swojego ogródka, dokąd... niczym kochająca, ale i wymagająca kobieta... wzywał go orion...
ROZDZIAŁ V W należącym do korporacji Centrum Projektowania i Modelowania Nadwozia położonym w odległości około mili od siedziby dyrekcji naczelnej, gdzie właśnie kończyło się spotkanie z przedstawicielami prasy - intensywna woń masy plastycznej służącej do modelowania, jak zwykle, przenikała wszystko. Stali pracownicy Centrum twierdzili, że po jakimś czasie przestaje się na ten zapach zwracać uwagę. Źródłem łagodnej acz uporczywej woni, wydzielanej przez mieszaninę siarki i gliceryny, było kilkanaście pilnie strzeżonych pracowni, które pierścieniem otaczały kolisty wewnętrzny rdzeń Centrum. W każdej z tych pracowni, przy pomocy tejże masy nadawano kształt karoseriom przyszłych nowych samochodów. Goście przybywający do Centrum marszczyli jednak z obrzydzeniem nos, gdy uderzał w nich ten zapach. Nie znaczy to, że wszystkim gościom udawało się dotrzeć aż do samego rdzenia. Większość z nich docierała najdalej do zewnętrznego hallu recepcyjnego lub do jednego z sześciu biur znajdujących się poza nim, ale jeszcze i tutaj strażnicy sprawdzali ich na wszystkie możliwe sposoby, nie pozostawiając ich samych ani na chwilę. Wydawano im kolorowe kodowane plakietki, ściśle określając (a zwykle drastycznie ograniczając) obszary, które mogli, pod eskortą, zwiedzać. Bywało, że tajemnice dotyczące bezpieczeństwa narodowego czy też badań nuklearnych były mniej pilnie strzeżone niż szczegóły projektowe dotyczące kształtu nadwozia modeli przyszłych samochodów. Nawet projektantom należącym do kadry zatrudnionej w korporacji nie pozwalano swobodnie poruszać się po Centrum. Ci z krótkim stażem pracy mogli poruszać się w obrębie tylko jednej lub dwóch pracowni i dopiero po latach służby zyskiwali większą swobodę ruchu. Przedsiębrane środki ostrożności miały swoje uzasadnienie. Czasem innym firmom samochodowym udawało się zwabić projektantów do siebie, a ponieważ każda pracownia miała swoje sekrety - im mniej pracownik wiedział, tym mniejszą zabierał ze sobą wiedzę, kiedy z pracowni odchodził. Powszechnie trzymano się wojskowej zasady, aby projektant wiedział tylko to co musi, kiedy informowano go o pracach nad nowymi modelami. W miarę jednak, jak projektanci starzeli się w służbie firmie i coraz bardziej zaczynały ich wiązać rozmaite zobowiązania finansowe w postaci prawa poboru nowych akcji i wysokości odpraw emerytalnych, środki ostrożności nie były już tak drastyczne. Specjalna odznaka - noszona niczym medal zdobyty na polu walki - otwierała przed projektantem wiele drzwi i pozwalała mu przejść mimo straży. Ale i wtedy system nie zawsze się sprawdzał, bo zdarzało się
czasem, że jakiś wyższy rangą projektant z długim stażem przechodził do konkurencyjnej firmy oferującej mu tak wspaniałomyślne warunki finansowe, że przerastały jego najśmielsze oczekiwania. Zabierał wtedy ze sobą całe lata doświadczenia. Niektórzy projektanci z branży samochodowej pracowali w swoim czasie dla wszystkich większych firm samochodowych, choć Ford i General Motors przestrzegały niepisanej umowy, aby nie podkradać sobie wzajemnie projektantów - przynajmniej, nie bezpośrednio - przebijając oferty pracy. Chrysler mniej miał pod tym względem zahamowań. Zaledwie kilka osób - dyrektorzy działu projektowego i kierownicy poszczególnych pracowni - mogło poruszać się bez ograniczeń po całym Centrum Projektowania i Modelowania Nadwozia. Jednym z nich był Brett DeLosanto. Tego ranka, szedł sobie nieśpiesznie przez przyjemny, oszklony dziedziniec wiodący do Pracowni X - studia, które tak było podobne do pozostałych znajdujących się w tym budynku jak Kaplica Sykstyńska do Nawy Świętego Piotra. - Dzień dobry, panie DeLosanto - strażnik odłożył gazetę na widok zbliżającego się Bretta. Przyjrzał się młodemu projektantowi i gwizdnął cicho. - Powinienem był przynieść ze sobą okulary przeciwsłoneczne. Brett DeLosanto roześmiał się. I tak zazwyczaj prezentował się niezwykle ekscentrycznie: z długimi, choć starannie ułożonymi włosami, obfitymi baczkami i starannie przystrzyżoną brodą w stylu Vandyke’a... Dzisiaj, dla wzmożenia efektu, włożył na dodatek różową koszulę i fiołkoworóżowy krawat, dopasowując do niego spodnie i buty. Całość uzupełniała biała kaszmirowa marynarka. - Podoba ci się mój strój, co? Strażnik zastanowił się. Był szpakowatym podoficerem-weteranem, ponad dwa razy starszym od Bretta. - Hm, proszę pana... można by powiedzieć, że jest nieco odmienny. - Jedyna różnica między nami, Al, polega na tym, że swoje uniformy projektuję sobie sam. - Brett wskazał ruchem głowy drzwi pracowni. - Dużo tam dzisiaj się dzieje? - Są tam ci sami ludzie, co zwykle, panie DeLosanto. Jeśli chodzi o to, co tam się dzieje, to przypomnę panu, co mi powiedzieli, kiedy tu przyszedłem: odwrócić się plecami do drzwi, oczy zwrócić przed siebie. - Ale wiesz, że orion j e s t tam w środku. Musiałeś go widzieć. - Tak, proszę pana, widziałem go. Kiedy bossowie zeszli się tu, aby go sobie obejrzeć i dokonać zatwierdzenia, przestawili go do salonu wystawowego. - No i co myślisz?
Strażnik uśmiechnął się. - Powiem panu, co ja sobie myślę, panie DeLosanto. Myślę sobie, że pan i orion bardzo jesteście do siebie podobni. Kiedy Brett wszedł do pracowni, a zewnętrzne drzwi zatrzasnęły się za nim, zastanowił się nad tym, co usłyszał: jeśli to prawda, to nie ma w tym nic dziwnego: Orion pochłonął sporą część jego życia i twórczego talentu. Były takie chwile, kiedy oceniając sam siebie zastanawiał się, czy orionowi nie poświęcił z siebie zbyt wiele. Gdyby nawet chciał, nie zdołałby policzyć, ile razy przechodził przez te same drzwi do pracowni podczas szalonych rozgorączkowanych dni i długich wyczerpujących nocy... czasu udręki i ekstazy... kiedy to począwszy od embrionalnych planów rodził się orion, aby w końcu przybrać swój ostateczny kształt. Uczestniczył w tym od samego początku. Zanim jeszcze mogli przystąpić do pracy w studio, Bretta i innych ludzi z działu projektowania powiadomiono o wynikach badań: analizy rynku, wzrostu liczby ludności, zasobności, zmian społecznych, grup wiekowych, potrzeb i mody. Ustalono pułap kosztów. Potem pojawił się wczesny projekt całkowicie nowego samochodu. Podczas wielu następnych miesięcy, w trakcie kolejnych licznych narad planistów produkcji, konstruktorów i projektantów - ustalono kryteria projektowe. A potem, nadal pracując razem, konstruktorzy zaprojektowali kompletny zespół napędowy, gdy tymczasem projektanci - do których należał również Brett - z początku pomysły mieli bliżej nie sprecyzowane, potem zaczęły się one coraz bardziej konkretyzować, aż wreszcie zarysy nadwozia przybrały swój ostateczny kształt. Ale podczas całego tego procesu ludzie albo popadali w zwątpienie, albo nadzieje ich rosły. Plany to udawały się, to trzeba było je odrzucać, aby doczekać się właściwych. Wątpliwości rosły, malały, znowu się pojawiały. Zaangażowano do tej pracy setki ludzi w korporacji, którym przewodziło pół tuzina osób z najwyższej kadry kierowniczej. Nieskończenie wiele razy wprowadzano zmiany do projektów, z których jedne podpowiadała logika, inne - zaledwie intuicja. A później zaczęło się testowanie. W końcu jak zwykle zbyt wcześnie (Brett zawsze przy tym odnosił takie wrażenie) - naczelne kierownictwo zatwierdzało projekty, co pozwalało przystąpić do produkcji i wtedy do pracy zabierał się wydział produkcji. Dzisiaj, kiedy plany wprowadzenia samochodu do produkcji były już daleko zaawansowane, a od początkowych prac nie upłynął jeszcze nawet rok, orion miał być poddany najważniejszemu badaniu: publicznej akceptacji lub odrzuceniu. Przez cały ten czas, aż do chwili obecnej włącznie - choć to oczywiste, że nikt w pojedynkę nie mógłby nigdy ponosić odpowiedzialności za cały samochód - Brett DeLosanto, w stopniu większym
niż ktokolwiek inny z zespołu projektantów, użyczył orionowi najwięcej swoich własnych pomysłów, talentu artysty i własnego wysiłku. Brett - wraz z Adamem Trentonem. To z powodu Adama Trentona Brett znalazł się tu dzisiaj rano - dużo wcześniej niż zwykle zaczął dziś pracę. Zaplanowali bowiem sobie, że udadzą się razem na poligon doświadczalny. Adam jednak przysłał wiadomość, która nadeszła przed chwilą, że spóźni się na spotkanie. Bretta - który mniej niż Adam był zdyscyplinowany, kiedy chodziło o nawyki związane z pracą (lubił dłużej sobie pospać) - rozdrażnił fakt, że niepotrzebnie tak wcześnie wstał. Postanowił jednak spędzić chwilę - sam na sam - z orionem. Otworzył wewnętrzne drzwi do głównej pracowni i wszedł do środka. W kilku jasno oświetlonych częściach studia trwały prace projektowe przy pochodnych modelach oriona, tworzonych tutaj z masy plastycznej: wersji sportowej, która miała ukazać się na rynku za trzy lata, kombi i nad innymi wersjami oryginalnego modelu oriona, które mogłyby zostać wykorzystane - lub nie - w przyszłości. Oryginalny orion - samochód, który zostanie zaprezentowany publicznie zaledwie za rok - stał w najdalszym końcu pracowni, na miękkiej szarej wykładzinie, oświetlony blaskiem reflektorów. Nadano mu kolor błękitny. Brett ruszył w jego stronę czując, jak ogarnia go podniecenie - wiedział, że to nastąpi i dlatego też tu przyszedł. Samochód miał zwartą sylwetkę, opływową linię, był mały, wąski. Posiadał to, co planiści sprzedaży już teraz nazwali podtuloną, cylindryczną sylwetką, na którą najwyraźniej wywarł wpływ kształt pocisku - nadając orionowi funkcjonalny wygląd, nie pozbawiony mimo to szyku i rozmachu... i wrażenia pędu. Kilka cech nadwozia stanowiło rewolucyjny przewrót w tej dziedzinie. Po raz pierwszy w samochodzie osobowym, powyżej pokrywy silnika, zapewniono kierowcy nie zakłócony niczym z żadnej strony panoramiczny widok. Producenci samochodów już od dawien dawna mówili o zbudowaniu takiego auta, w którym część tworzona przez szyby i dach zostałaby zastąpiona przezroczystą, półkulistą kopułą: pęcherzem - czynili nawet w tym kierunku nieśmiałe próby. Dopiero teraz, właśnie orion stał się ucieleśnieniem wszystkich tych projektów - nie tracąc przy tym nic ze swojej strukturalnej wytrzymałości i spójności. Wewnątrz szklanej, przezroczystej kopuły wtopiono pionowe wsporniki z cienkiej, wysokogatunkowej stali - dla konstruktorów były to słupki A i C. Zostały wpuszczone w szkło tak, że były prawie niewidoczne, zaginając się krzyżowały się dyskretnie nad głową. W wyniku tego powstała szklarnia (kolejne żargonowe określenie konstruktorów dla górnej części nadwozia) - o wiele bardziej wytrzymała niż w przypadku konwencjonalnych samochodów - co potwierdziła już seria symulowanych zderzeń i
wywrotek. Nachylenie kopuły - kąt, pod którym górna część nadwozia odchylała się od pionu ku środkowi - było niewielkie, dzięki czemu wewnątrz kabiny człowiek mógł siedzieć swobodnie, nie pochylając i nie przechylając głowy. Tą samą przestronnością - zadziwiającą jak na tak mały samochód - charakteryzowała się dolna część nadwozia o smukłej i nowoczesnej, acz nie dziwacznej linii. Orion pod każdym względem tworzył przyjemną dla oka całość. Brett wiedział, że ukryte wewnątrz innowacyjne rozwiązania konstrukcyjne dorównują efektom zewnętrznym. Godną uwagi nowością był układ elektronicznego wtrysku paliwa, który zastąpił tradycyjny gaźnik - przeżytek dawnych prymitywnych silników, którego ostateczny zgon znacznie się opóźniał. Sterowanie układem wtrysku paliwa było jedną z bardzo wielu funkcji komputera pokładowego - wielkości pudełka na buty, który znajdował się w kabinie oriona. Model, który stał w Studio X, nie zawierał w sobie jednak żadnej części mechanicznej. Stanowił tylko zewnętrzną powłokę wykonaną z włókna szklanego, odlaną z oryginalnej rzeźby z masy plastycznej, choć nawet podczas bacznej obserwacji trudno było stwierdzić z całą pewnością, że samochód oświetlony blaskiem reflektorów nie jest prawdziwy. Model ten pozostawiono tutaj, aby stanowił podstawę porównań z innymi modelami, które miały dopiero powstać. Miał też służyć wysokim urzędnikom zarządu, którzy mogliby go tutaj oglądać, łamać sobie nad nim głowę i odzyskiwać dzięki niemu wiarę w siebie. Wiara taka była czymś niezmiernie ważnym. Gigantyczna ilość pieniędzy akcjonariuszy plus kariery i reputacja tych, którzy byli w to przedsięwzięcie zaangażowani począwszy od przewodniczącego zarządu w dół po najniższy szczebel hierarchii - jechały na kołach oriona. Zarząd zatwierdził już do tej pory wydatki rzędu stu milionów dolarów na prace badawczo-rozwojowe i na produkcję - a prawdopodobnie trzeba będzie jeszcze wydać kolejne miliony dolarów, zanim orion zostanie wprowadzony na rynek. Brett przypomniał sobie, że słyszał kiedyś, jak ktoś określił Detroit jako „większe od Las Vegas siedlisko hazardu, gdzie stawki są znacznie wyższe”. Przyziemne myśli odwróciły jego uwagę ku sprawom codziennym: zdał sobie sprawę, że nie jadł jeszcze śniadania. *** Kiedy Brett DeLosanto wszedł do jadalni dla dyrektorów działu projektowego, kilka osób jadło już śniadanie. Jak zwykle, zamiast zamówić śniadanie u kelnerki, Brett poszedł do kuchni, gdzie zaczął żartować sobie z kucharzami, którzy dobrze go znali i wymusił na nich przyrzeczenie, że przygotują dla niego jajka po benedyktyńsku, które nie figurowały w standardowym menu. Wyszedł z kuchni i przyłączył się do kolegów siedzących przy wielkim
okrągłym stole. Siedzieli przy nim dwaj studenci z Art Center College of Design z Los Angeles, które ledwie pięć lat temu ukończył sam Brett DeLosanto. Jeden ze studentów był zamyślonym młodzieńcem - wodził paznokciem po zmarszczkach na obrusie.
Drugim była
dziewiętnastoletnia dziewczyna o niezwykle jasnych oczach. Brett rozejrzał się, aby upewnić się, że inni będą mu się przysłuchiwać - po czym podjął zaczętą wczoraj rozmowę ze studentami. - Jeśli przyjdziecie tu pracować - radził im - powinniście zainstalować sobie specjalne filtry na mózgach, aby nie dopuszczać do siebie przedpotopowych pomysłów, którymi będą was zarzucać starzy pracownicy. - Brett uważa za starego pracownika każdego - wtrącił trzydziestoparoletni projektant siedzący naprzeciwko nich - kto był pełnoletni i mógł głosować, kiedy wybierano Nixona. - To starszawe towarzystwo, które właśnie do was przemawiało - poinformował Brett studentów - to nasz pan Robertson. Projektuje ładne familijne sedany, które byłyby jeszcze lepsze, gdyby z przodu doczepić do nich dyszel i konia. À propos, on podpisuje swoje czeki gęsim piórem i trzyma się tu kurczowo licząc już tylko dni do emerytury. - Jedno, co uwielbiamy w młodym DeLosanto - wtrącił siwiejący projektant - to jego szacunek dla doświadczenia i wieku. - Projektant, Dave Heberstein, który był szefem Pracowni Koloru i Wystroju Wnętrza, obejrzał sobie dokładnie staranny, lecz oszałamiający ubiór Bretta. - À propos, a gdzież to dzisiaj odbywa się bal przebierańców? - Gdybyś z większą uwagą studiował mój wystrój zewnętrzny - odciął się Brett - i wykorzystał wnioski przy swoim wystroju wnętrza, spowodowałbyś masowy nalot klientów... - Na salony sprzedaży naszej konkurencji? - dokończył uszczypliwie któryś z obecnych. - Tylko gdybym do niej przeszedł. Brett uśmiechnął się szeroko. Od czasu, kiedy jeszcze jako nowicjusz zaczął pracować w pracowniach projektowych, nie przestał w taki właśnie sposób rozmawiać z większością ludzi tu zatrudnionych - umiał zawsze śmiało się odciąć, a większość ludzi wyraźnie to lubiła. Nie miało to bynajmniej wpływu na jego karierę projektanta nadwozi - a zrobił zawrotną karierę. W wieku zaledwie dwudziestu sześciu lat zaliczał się do kręgu najwyższych rangą szefów pracowni. Jeszcze parę lat temu byłoby czymś niepojętym, aby komuś o wyglądzie Bretta DeLosanto w ogóle udało się przedostać tutaj przez pilnie strzeżoną bramę, a co dopiero przystąpić do pracy w tak silnie zhierarchizowanej atmosferze, jaka panowała w studio
projektowym należącym do korporacji. Ale poglądy zmieniły się. Obecnie, kierownictwo rozumiało już, że większe szanse na tworzenie awangardowych samochodów mają projektanci obdarzeni iskrą bożą, którzy w dziedzinie mody lubią eksperymentować i umieją przy tym robić użytek ze swojej wyobraźni - co dotyczyło także kreowania przez nich swego własnego image’u. Analogicznie, podczas gdy oczekiwano, że szeregowi projektanci nadwozia będą pracowali ciężko i osiągną wyniki - pozwalano, aby wyżej stojący w hierarchii ludzie, tacy jak Brett, sami decydowali (w granicach rozsądku) o swoich godzinach pracy. Brett DeLosanto często przychodził do pracy późno, nie robił nic, a zdarzało się, że w ciągu dnia znikał ze studia zupełnie, za to potem pracował samotnie przez długie godziny w nocy. Ponieważ cieszył się wyjątkowo dobrą opinią, a w naradach kadry uczestniczył niezawodnie (kiedy go o nich osobiście powiadamiano) - nikt nie narzekał na jego poczynania. - Jedną z rzeczy - zwrócił się znowu do studentów - którą będą wam wmawiać tutejsze wapniaki, włącznie z paroma siedzącymi teraz przy tym stole... którzy zajadają wysmażone tylko po jednej stronie... O, dzięki! - Przerwał, kiedy kelnerka stawiała przed nim jajka po benedyktyńsku i po chwili ciągnął dalej. - Będą się starali przekonać was, że w konstrukcjach samochodu nie zdarzają się już żadne wielkie zmiany. Teraz, powiadają, będziemy mieli do czynienia tylko z łagodnymi przemianami i uporządkowanym rozwojem. No cóż, dokładnie tak samo myślał pracownik gazowni, póki Edison nie wynalazł światła elektrycznego. Powiadam wam, że szykują się disneyowskie zmiany w projektowaniu nadwozia. Jeden tego powód: dostaniemy wkrótce nowe fantastyczne materiały, z którymi będziemy pracować, a jest to dziedzina, której większość ludzi się nie przygląda, bo nie ma tam żadnych świateł sygnalizacyjnych. - Ale ty patrzysz, Brett, co? - odezwał się któryś z obecnych. - Ty tam. patrzysz za nas wszystkich. - Racja. - Brett DeLosanto odkroił pokaźną część swojej porcji i dziobnął w nią widelcem. - Możecie się, chłopaki, odprężyć. Pomogę wam utrzymać wasze stołki. - Zaczął jeść z zapałem. - Czy to prawda, że większość pochodzących stąd projektów, będzie od tej pory przede wszystkim funkcjonalna? - zapytała jasnooka studentka. - Mogą być funkcjonalne i zarazem fantastyczne - odparł Brett z pełnymi ustami. - Brett, będziesz funkcjonalny jak balonowa opona, jeśli tyle tego zjesz. - Heberstein, szef Pracowni Koloru i Wystroju Wnętrza, zerknął z niesmakiem na zapełniony po brzegi talerz Bretta i zwrócił się do studentów. - Prawie wszystkie dobre projekty są funkcjonalne. Zawsze takie były. Wyjątkiem są twory czystej sztuki, które nie służą żadnemu celowi poza
tym, że mają być piękne. Kiedy projekt nie jest funkcjonalny - jest albo złym projektem, albo z nim graniczy. Ludzie epoki wiktoriańskiej tworzyli projekty niezgrabne i niefunkcjonalne, dlatego też tak wiele z nich było przerażających. Zważcie, że nadal czasem robimy w tym biznesie to samo, kiedy nakładamy na auto jakieś wielkie płetwy ogonowe albo dajemy zbyt dużo chromu, albo wstawiamy nadmiernie wystającą osłonę chłodnicy. Na szczęście, uczymy się, aby takich rzeczy robić mniej. Zamyślony student przestał wodzić palcem po obrusie. - Volkswagen jest funkcjonalny... pod każdym względem. Ale nie można by go nazwać pięknym. Brett DeLosanto pomachał widelcem i przełknął pośpiesznie kęs, aby nikt nie zdążył go uprzedzić. - Tu oto, ciebie, mój przyjacielu i resztę świata w waszej łatwowierności wprowadzono w błąd. Volkswagen jest oszustwem, gigantycznym nabieraniem. - To jest dobry samochód - zaprotestowała studentka. - Sama taki mam. - Oczywiście, że to jest dobry samochód. - Brett zjadł jeszcze trochę, a studenci, przyszli projektanci, przyglądali mu się z ciekawością. - Kiedy zestawimy razem auta, które stanowiły punkty przełomowe w historii przemysłu samochodowego, Volkswagen stanie w jednym rzędzie z pierce-arrow, fordem model T, chevroletem 6 z 1929, packardem sprzed lat 40-tych, rolls-roycem do lat 60-tych, lincolnem, airflow chryslerem, cadillaciem z lat 30-tych, mustangiem, pontiaciem GTO, dwuosobowym thunderbirdem i paroma innymi. Ale Volkswagen mimo to jest oszustwem, bo kampania reklamowa towarzysząca jego sprzedaży przekonała ludzi, że to brzydki samochód, a on nim nie jest. Nie przetrwałby przecież nawet w połowie tak długo. To, co Volkswagen faktycznie posiada - to forma, symetria, prawidłowe wyważenie... z domieszką geniuszu. Gdyby był rzeźbą z brązu a nie samochodem, mógłby stanąć na piedestale obok dzieła Henry Moore’a. Ale ponieważ opinii publicznej wbito do głowy przekonanie, że jest brzydki, wszyscy połknęli haczyk i wam się to również przydarzyło. Ale w końcu, wszyscy posiadacze samochodów lubią się oszukiwać. - I o to chodzi - odezwał się ktoś z obecnych. Zaszurały odsuwane krzesła. Większość ludzi ruszyła do swoich pracowni. Szef Pracowni Koloru i Wystroju Wnętrza zatrzymał się przy krzesłach studentów. - Gdyby tak przepuścić przez filtr absolwentów... on radził od tego zaczynać... można by znaleźć jakąś perłę... albo i dwie. - Do czasu, kiedy z tym skończę... - Brett serwetką starł z ust ślady jajka i kawy - będą
mieli ich dosyć, aby zrobić dżem perłowy. - Szkoda, że nie mogę zostać! - Heberstein skinął im przyjaźnie głową stojąc już w drzwiach. - Wpadnij później, Brett, dobrze? Mamy raport o tkaninach. Myślę, że chciałbyś o nim wiedzieć. - Czy zawsze tu tak jest? - Młodzieniec, który na nowo zaczął rysować palcem kółka na obrusie, spojrzał z ciekawością na Bretta. - Tutaj... tak, zazwyczaj. Ale niech cię te wszystkie żarciki nie zwiodą. Pod tą powierzchnią powstaje dużo dobrych pomysłów. Było to zgodne z prawdą. Kierownictwo firmy zachęcało projektantów, jak i innych pracowników zajmujących się pracą twórczą, aby zasiadali razem do posiłków w specjalnych jadalniach. Im wyższą rangę osiągał pracownik, tym przyjemniejsze i bardziej ekskluzywne stawały się jego przywileje. Ale, na każdym szczeblu w hierarchii, rozmowa przy stole nieuniknienie schodziła na tematy związane z pracą. Bystre umysły zapładniały się wzajemnie i niejednokrotnie wspaniałe pomysły rodziły się przy przystawkach lub deserze. Jadalnie dla starszej kadry przynosiły straty, ale kierownictwo znosiło deficyt pogodnie, traktując je jako inwestycje dobrze rokujące na przyszłość. - Dlaczego powiedział pan, że właściciele samochodów sami siebie oszukują? zapytała dziewczyna. - Wiemy, że tak się dzieje. Uczysz się tutaj żyć z kawałkiem ludzkiej natury - Brett odsunął się od stołu i przechylił do tylu krzesło. - Większość zwykłych Kowalskich... obywateli, którzy zamieszkują te ziemie tam, na zewnątrz... uwielbia bajerne samochody. Ale uważają się zarazem za praktycznych facetów, co się więc dzieje? Oszukują sami siebie. Wielu tych samych Kowalskich nie przyzna się, nawet przed samym sobą, co nimi powoduje, kiedy kupują kolejną auto-torpedę. - Jak można być tego pewnym? - To proste. Jeśli Kowalskiemu potrzebny jest po prostu porządny środek transportu a wielu tak właśnie twierdzi - nie chce niczego poza jak najtańszym, najprostszym, pozbawionym drogich dodatków autem w stylu cheva, forda czy plymoutha. Ale większość pragnie jednak czegoś więcej: lepszego auta, bo podobnie jak seksowna babka uwieszona jego ramienia czy też wymyślnie urządzony dom, przyprawia go o dobre samopoczucie. Nie ma w tym żadnej nieprawidłowości! Ale Kowalski i jego kumple myślą, że jest... i dlatego też oszukują sami siebie. - A badania rynku... - Psu na budę! Dobra, wysyłamy jakąś damulkę z notesem, a ona przepytuje faceta
przechodzącego ulicą, co by chciał mieć w swoim następnym samochodzie. A on zaraz sobie myśli, jakby tu jej zaimponować, wymienia więc wszystkie kryteria takie jak niezawodność, zużycie paliwa, bezpieczeństwo, sumę, jaką zaoszczędzi wymieniając stary samochód na nowy. Jeśli jest to pisemny quiz, anonimowy - robi to samo, aby zaimponować sobie. Ale za każdym razem, w głębi duszy, stawia na pierwszym miejscu wygląd zewnętrzny, choć go wcale głośno nie wymienia. Kiedy jednak decyduje się już na zakup i wchodzi do salonu sprzedaży - to czy się do tego przyznaje, czy nie - wygląd auta staje się sprawą najważniejszą. Brett wstał, przeciągnął się. - Traficie też na takich, którzy powiedzą wam, że romans publiczności z samochodami już się skończył. Bzdury! Jeszcze się tu przez jakiś czas będziemy trzymać, dzieciaki, bo Kowalski ze swoimi przekonaniami ciągle jeszcze jest sprzymierzeńcem projektanta. Zerknął na zegarek, miał jeszcze pół godziny do spotkania z Adamem Trentonem, po którym mieli się udać na poligon badawczy, zdąży więc zajrzeć do Pracowni Koloru i Wystroju Wnętrza. Kiedy wychodzili z jadalni, Brett zapytał studentów. - I co wy na to wszystko? Był szczerze zainteresowany odpowiedzią. To, co ci dwoje robili teraz, Brett zrobił parę lat temu. Firmy samochodowe regularnie zapraszały do siebie studentów ze szkół projektowych, traktując ich jak VIP - bardzo ważne osoby, a studenci mogli się na własne oczy przekonać, w jakiej atmosferze mogą w przyszłości pracować. Producenci aut kusili także studentów bezpośrednio w ich szkołach. Przedstawiciele Wielkiej Trójki odwiedzali szkoły projektowe kilkakrotnie w ciągu roku, otwarcie rywalizując o najbardziej obiecujących przyszłych absolwentów. To samo zresztą dotyczyło innych branż - konstrukcyjnej, naukowej, finansowej, handlowej, prawniczej. Firmy samochodowe, oferując hojne place i szczodre dodatki, włącznie z planowym awansem, zbierały śmietankę, zagarniając spory procent bardziej utalentowanych ludzi. Niektórzy - włącznie z myślącymi ludźmi w samej branży - uważali te zabiegi za niesprawiedliwe twierdząc, że firmy samochodowe zagarniają zbyt dużą część najlepszej kadry naukowej, ze szkodą dla całej cywilizacji jak najszerzej pojętej, której potrzebni są myśliciele, aby rozwiązywać pilne, złożone problemy całej ludzkości. W każdym razie, żadnej innej agencji czy branży nie udawało się zwerbować równie dużej ilości ludzi. Zapewniało to koncernom samochodowym stały dopływ najlepszych wybitnych umysłów. Jednym z nich był Brett DeLosanto. - To ekscytujące - odpowiedziała na pytanie Bretta jasnooka dziewczyna. - Tak jakby się współuczestniczyło w akcie twórczym, w tworzeniu czegoś materialnego. Oczywiste, że
budzi to niejaki strach... Wszyscy ci ludzie, z którymi trzeba rywalizować, a wiadomo przy tym, jak muszą być dobrzy. Ale jeśli uda ci się tu utrzymać, to wiesz, że osiągnąłeś coś wielkiego. Brett pomyślał, że dziewczyna ma takie podejście do sprawy jak trzeba. Wszystko, czego potrzebuje - to talent, plus trochę protekcji, która przełamałaby uprzedzenia panujące w branży w stosunku do kobiet, które chcą być czymś więcej niż tylko sekretarkami. - A ty? - spytał młodzieńca. Młody, zamyślony człowiek potrząsnął z wahaniem głową. Zmarszczył brwi. - Nie jestem pewien. Zgoda, wszystko to wspaniałe, manna tu spada z nieba, ale też trzeba dużo dać z siebie i sądzę, że to, i owszem, ekscytujące - wskazał ruchem głowy dziewczynę. - Jest dokładnie tak, jak ona powiedziała. Zastanawiam się jednak, czy to warte takiego zachodu? Może jestem szalony... wiem też, że trochę już późno na takie myśli... to znaczy, kiedy się już skończyło studia projektowe i tak dalej, albo prawie się je już kończy. Ale nie można nie zadawać sobie tego pytania: czy to ma jakieś znaczenie dla artysty? Czy to właśnie dla takiego celu chcesz oddać swoją krew, poświęcić temu swoje życie? - Trzeba kochać samochody, żeby móc tutaj pracować - powiedział Brett. - Musi ci tak bardzo na nich zależeć, że uważasz je za najważniejszą rzecz w życiu. Oddychasz, jesz i śpisz razem z nimi, czasem nie zapominasz o nich nawet kiedy z kimś się kochasz. Budzisz się w środku nocy i o nich myślisz... o tych, które projektujesz, o tych, które chciałbyś projektować. To jak religia... - Dodał szorstko - Jeśli tak tego nie czujesz, nie należysz tutaj. - Ależ, kocham samochody - odparł młody człowiek. - Zawsze je kochałem, odkąd sięgam pamięcią... dokładnie tak, jak pan to powiedział. Tyle, że ostatnio... - Nie dokończył zdania, jak gdyby nie chciał wygłaszać znowu herezji. Brett nie komentował już. Opinie, oceny tego rodzaju były sprawą indywidualną, a więc, podejmowane decyzje - sprawą osobistą. Nikt nie mógł w tym pomóc, bo w końcu wszystko zależało od własnych idei, hierarchii wartości i czasem - sumienia. Poza tym, wchodził tu w grę jeszcze jeden czynnik, którego Brett nie miał zamiaru z nimi omawiać: ostatnio, sam doświadczył podobnych wątpliwości i sam stawiał sobie podobne pytania. *** Szef Pracowni Koloru i Wystroju Wnętrza trzymał w swoim biurze kościotrupa, który służył do prowadzenia badań anatomicznych przy pracach nad samochodowymi fotelami. Kościotrup wisiał tuż nad podłogą, zawieszony na łańcuchu umocowanym do płytki w czaszce. Brett DeLosanto uścisnął mu dłoń.
- Dzień dobry, Ralf. Dave Heberstein wyszedł zza biurka i wskazał ruchem głowy główne studio. - Przebrnijmy przez to. - Przechodząc obok kościotrupa poklepał go z czułością. Pożyteczny i lojalny członek załogi, który nigdy nie krytykuje, nigdy nie prosi o podwyżkę. Centrum Koloru, do którego weszli, było obszernym, okrągłym pomieszczeniem, skonstruowanym głównie ze szkła, co umożliwiało dostęp dziennego światła. Kopulaste zwieńczenie stropu upodabniało centrum do kościoła, przez co kilka wydzielonych wzdłuż ścian boksów, służących do oglądania przy świetle dziennym próbek kolorów i materiałów, wyglądało jak kaplice. Grube wykładziny tłumiły hałas. Wszędzie stały gabloty wystawowe z próbkami tkanin o twardym i miękkim wykończeniu i cała biblioteka kolorów zawierająca próbkę każdej barwy spektralnej wraz z tysiącami barw pochodnych. Heberstein zatrzymał się przy jednej z gablot. - Oto, co chciałem ci pokazać. Pod szkłem ułożono z pół tuzina próbek obić tapicerskich, każda z opisem wytwórni i numerem zakupu. Kilka podobnych próbek leżało na wierzchu gabloty. Choć różniły się odcieniami, wszystkie oznaczono jedną nazwą ogólną: metaliczny seledyn. Dave Heberstein wziął do ręki jedną z nich. - Pamiętasz je? - Jasne - kiwnął głową Brett. - Podobały mi się. Nadal mi się podobają. - Mnie też się podobały. Szczerze mówiąc, to ja zalecałem, aby je zastosowano. Heberstein pomacał palcami próbkę, była miękka w dotyku. Jak wszystkie pozostałe i ta upstrzona była ułożonymi we wzór srebrnymi plamkami. - To karbikowana przędza z metaliczną nitką. Obaj wiedzieli, że materiał ten wprowadzono na rynek w tym roku jako ekstra opcję za dodatkową opłatą, proponowaną przy najlepszych modelach samochodów produkowanych przez firmę. Zyskała sobie popularność i wkrótce - w różnych odcieniach - miała pojawić się w orionie. - O co więc tyle hałasu? - zapytał Brett. - Listy - wyjaśnił Heberstein. - Listy od klientów, które zaczęły napływać parę tygodni temu. - Wyjął z kieszeni klucz i otworzył szufladę znajdującą się pod blatem gabloty. Wewnątrz leżał plik fotokopii listów. - Przeczytaj kilka z nich. Cała korespondencja - głównie od kobiet i ich mężów, choć napisało też kilku prawników w imieniu swoich klientów - była na ten sam temat. Kobiety wsiadały do swoich samochodów w futrach z norek. W każdym przypadku, kiedy wysiadały - część włosia
zdążyła przylgnąć do tapicerki, została wyrwana z futra i ulegało ono uszkodzeniu. Brett gwizdnął cicho. - Dział sprzedaży sprawdził dane w komputerze - wyznał Heberstein. - W każdym przypadku, w samochodzie, o którym pisali, znajdowała się tapicerka z metalicznego seledynu. Niewątpliwie, napłyną kolejne listy. - Przeprowadziłeś, oczywiście, testy... - Brett oddał mu plik listów. - Co więc wykazują? - Wyniki pokazują, że cała sprawa jest bardzo prosta. Kłopot w tym, że nikt o tym nie pomyślał, zanim to wszystko się stało. Siadasz na fotelu, naciskasz na materiał, a on ugina się i otwiera. To, oczywiście, normalne, ale w tym przypadku otwierają się także włókna metaliczne, co też jest całkiem normalne... pod warunkiem, że nie masz na sobie futra z norek. Ale jeśli je na sobie masz... wówczas część delikatnych włosków dostaje się między metaliczne włókna. Wstajesz, włókna zwierają się i przytrzymują włoski tak mocno, że zostają wyrwane. Możesz sobie zrujnować futro za trzy tysiące dolarów podczas krótkiej jazdy po swojej ulicy. Brett uśmiechnął się. - Jeśli to się rozejdzie, każda kobieta w tym kraju ze starym futrem z norek pędem uda się na przejażdżkę samochodem i zaraz zażąda nowego futra. - Nie ma się z czego śmiać. W zarządzie wcisnęli już dzwonek alarmowy. - Materiał wycofano z produkcji? Heberstein przytaknął. - Od dzisiaj. Od tej pory poddajemy materiały kolejnemu badaniu. To chyba oczywiste, że nazywa się ono... badaniem na norki. - A co z tymi wszystkimi fotelami, które już wyprodukowano? - Bóg jeden wie! Cieszę się tylko, że to nie mój kłopot. Słyszałem, że sprawa dotarła już do przewodniczącego rady nadzorczej. Wiem skądinąd, że nasze biuro prawne załatwia po cichu wszystkie reklamacje natychmiast po ich otrzymaniu. Wzięli pod uwagę fakt, że wpłynie również parę fałszywych reklamacji, ale lepiej zapłacić, jeśli tylko istnieje jakaś szansa, że uda się to utrzymać w tajemnicy. - Znaczy się, okryć futrem z norek...? - Daruj sobie te wredne żarty - żachnął się szef pracowni. - Otrzymasz te wszystkie wiadomości zwykłymi kanałami służbowymi, ale pomyślałem sobie, że ty i paru innych powinniście natychmiast się o tym dowiedzieć ze względu na oriona. - Dzięki - Brett skinął głową w zamyśleniu. To prawda: trzeba będzie wprowadzić
zmiany do planów oriona, choć ta konkretnie sprawa nie należała do zakresu jego obowiązków. Wdzięczny był jednak z innego powodu. Postanowił właśnie, że w ciągu kilku najbliższych dni musi zmienić albo samochód, albo fotele w swoim obecnym aucie. Tak się złożyło, że w swoim samochodzie Brett miał tapicerkę typu metaliczny seledyn, a zaplanował sobie, że w przyszłym miesiącu podaruje komuś na urodziny futro z norek i wcale nie chciał, aby zostało zaraz zniszczone. Futro to bez wątpienia znajdzie się w jego samochodzie, gdyż było przeznaczone dla Barbary. Barbary Zaleski.
ROZDZIAŁ VI - Tato - powiedziała Barbara. - Zostanę przez dzień lub dwa w Nowym Jorku. Pomyślałam sobie, że cię o tym powiadomię. Rozmowę zagłuszał hałas dobiegający z hali fabrycznej. Zanim telefonistka odnalazła Matta Zaleskiego na terenie zakładu, Barbara musiała czekać kilka minut. A teraz, prawdopodobnie, podniósł słuchawkę gdzieś w pobliżu linii montażowej. - Dlaczego? - zapytał ojciec. - Co dlaczego? - Dlaczego musisz tam zostać? - Och, jak zwykle - odparła niefrasobliwie. - Problemy z klientami w agencji. Parę spotkań w sprawie przyszłorocznej kampanii reklamowej, potrzebują mnie. - Barbara nie traciła cierpliwości. Nie musiała tak się tłumaczyć, jak gdyby była małym dzieckiem, które musi pytać o pozwolenie, aby móc zabawić dłużej poza domem. Gdyby postanowiła zostać w Nowym Jorku przez tydzień, miesiąc lub na zawsze, to była jej sprawa. - A nie mogłabyś na noc wracać do domu, a potem rano tam jechać? - Nie, tato, nie mogłabym. Barbara miała nadzieję, że rozmowa nie zakończy się kolejną kłótnią, podczas której musiałaby ojcu przypomnieć, że ma już dwadzieścia dziewięć lat, że jest dorosła i miała prawo już dwa razy głosować podczas dwóch kolejnych wyborów prezydenckich i ma też odpowiedzialną pracę, w której jest dobra. Nawiasem mówiąc, praca ta dała jej materialną niezależność, mogła więc w każdej chwili zamieszkać osobno - mieszkała jednak z ojcem wiedząc, że czuje się samotny po śmierci matki. Nie chciała więc utrudniać mu jeszcze bardziej życia. - Kiedy w takim razie wracasz do domu? - Na weekend na pewno. Wytrzymasz beze mnie do tego czasu. I dbaj o swój wrzód. A skoro już o tym mowa, jak się twój wrzód sprawia? - Zapomniałem o nim. Mam zbyt wiele spraw na głowie. Mieliśmy tu dziś rano poważny kłopot. Pomyślała, że w głosie ojca słychać jakieś napięcie. Przemysł samochodowy taki właśnie wywierał wpływ na wszystkich, którzy w jakiś sposób byli z nim związani, włącznie z nią samą. Czy pracowałeś w fabryce, czy w agencji reklamowej, czy też zajmowałeś się projektowaniem nadwozi jak Brett - niepokoje i napięcia i tak cię w końcu dopadały. To samo poczucie przymusu nakazywało Barbarze Zaleski zakończyć czym prędzej rozmowę i wracać
już na spotkanie z klientem. Wymknęła się ze spotkania parę minut temu... panowie w sali przypuszczali pewnie, że wyszła, bo musi w toalecie zrobić to, co kobiety zwykle robią w takich miejscach. Instynktownie poprawiła palcami włosy - kasztanowo-brązowe i bujne takie, jakie miała jej matka, Polka z pochodzenia. Rosły bardzo szybko, musiała więc spędzać więcej czasu niżby chciała w salonach piękności. Poprawiła włosy - to musi wystarczyć. Ręka natrafiła na okulary zsunięte nad czoło parę godzin temu, co przypomniało jej, że słyszała kiedyś, jak ktoś wyśmiewał ciemne okulary osadzone na włosach twierdząc, że są oznaką kobiety-kierowniczki. No, czemu nie? Zostawiła je tam, gdzie były. - Tato - powiedziała Barbara. - Nie mam zbyt dużo czasu. Czy zrobiłbyś coś dla mnie? - A co takiego? - Zadzwoń do Bretta. Powiedz mu, iż przepraszam, że nie spotkam się z nim dzisiaj wieczorem. Gdyby chciał do mnie później zadzwonić, będę w hotelu Drake. - Nie jestem pewien, czy mogę... - Oczywiście, że możesz. Brett jest w Centrum Projektowym, o czym bardzo dobrze wiesz, więc musisz tylko podnieść słuchawkę wewnętrznego telefonu i wykręcić jego numer. Nie proszę cię, żebyś go polubił. Wiem, że go nie lubisz... mało to razy dałeś mi to wyraźnie do zrozumienia?... Proszę cię tylko, żebyś przekazał mu ode mnie wiadomość. Może nawet nie będziesz musiał rozmawiać z nim osobiście. Nie zdołała zapanować nad swoim głosem, w którym zabrzmiało zniecierpliwienie... znowu więc w końcu toczyli spór... do wszystkich poprzednich doszedł jeszcze jeden. - Dobrze - mruknął Matt. - Zrobię to. Tylko się nie denerwuj. - Ty też się nie denerwuj. Do widzenia, tato. Dbaj o siebie, zobaczymy się w czasie weekendu. Barbara podziękowała sekretarce za możliwość skorzystania z jej telefonu i zsunęła się z biurka, na którym usadowiła swoje pełne, długonogie ciało. Barbara była świadoma faktu, że mężczyźni podziwiają jej figurę, odziedziczoną po matce, która jeszcze na kilka miesięcy przed śmiercią emanowała z siebie silną zmysłowością - charakterystyczną słowiańską seksownością, jak powiadali niektórzy. Barbara znajdowała się w tej chwili na dwudziestym pierwszym piętrze gmachu na Third Avenue, który był nowojorską kwaterą główną Osborne J. Lewis Company - znaną powszechnie pod skrótem OJL - jednej z pół tuzina największych na świecie agencji reklamowych, z załogą w liczbie około dwóch tysięcy pracowników, rozlokowaną na trzech piętrach drapacza chmur. Zamiast telefonować do Detroit z sekretariatu, Barbara mogła gdyby chciała - skorzystać z biurowego telefonu znajdującego się w przepełnionej, służącej
do celów twórczych „królikarni” piętro niżej, gdzie trzymano w gotowości kilka biur - bez okien, każde wielkości szafy - stawianych do dyspozycji przyjezdnym pracownikom, takim jak ona, którzy czasowo pracowali w Nowym Jorku. Ale wydawało jej się, że prościej będzie telefonować z piętra, na którym odbywało się poranne spotkanie z klientem. To piętro było królestwem klientów. Tu także dyrektorzy do spraw kontaktów agencji z zarządami firm będących jej klientami i członkowie zarządu agencji mieli swoje z przepychem urządzone apartamenty biurowe, wyłożone dywanami tkanymi na szerokich krosnach, gdzie na ścianach wisiały oryginalne dzieła Cezanne’a, Wyetha albo Piccassa i gdzie w ścianach znajdowały się ukryte barki. Te albo pozostawały w ukryciu, albo były ujawniane - w zależności od dobrze znanych i pieczołowicie przechowywanych w pamięci agencji informacji na temat gustów klientów. Nawet sekretarki miały tutaj lepsze warunki pracy niż najlepsze nawet twórcze talenty piętro niżej. Barbara myślała sobie czasem, że agencja do pewnego stopnia przypomina dawny rzymski statek galerniczy, choć ci z piętra niżej przynajmniej mogli popijać sobie martini przy lunchu, wieczorem wracać do domu i - jeśli osiągnęli wystarczająco wysoki szczebel w hierarchii - dopuszczani byli czasem na wyższe piętro. Szła szybko korytarzem. W skromnych, czysto użytkowych biurach OJL w Detroit, które było głównym miejscem pracy Barbary, stukot jej obcasów odbijałby się echem, ale tutaj grube wykładziny tłumiły ich odgłos. Mijała uchylone drzwi, z pokoju dobiegł dźwięk pianina i głos śpiewającej kobiety: Jeszcze jeden szczęśliwy użytkownik Dołączył do miliona innych, którzy Mówią BRISK! - przynieś mi go proszę żwawo, Bo mnie również satysfakcjonuje. Na pewno siedział tam z nią jakiś klient i przysłuchiwał się temu, co śpiewa. Klient podejmie zaraz decyzję: tak lub nie, w związku z wierszydełkiem (z czym wiązać się będą ogromne koszta) - w oparciu o przeczucia, uprzedzenia albo nawet pod wpływem tego, czy dobrze się czuł po śniadaniu, czy też cierpiał może w tej chwili na niestrawność. Rzecz jasna, wierszyk był okropny, prawdopodobnie dlatego, że klient sam chciał, aby był banalny, obawiając się - jak większość - aby niczym specjalnym się nie wyróżniał. Ale melodia była chwytliwa, rytm wpadał w ucho - gdyby została nagrana z orkiestrą i chórem, kto wie - może za miesiąc czy dwa pół kraju będzie ją sobie nuciło. Barbara ciekawa była, co to jest ten brisk. Napój? Nowy proszek do prania? Mógł być którymś z nich lub czymś bardziej wymyślnym. Agencja OJL miała setki klientów prowadzących rozmaite firmy, choć firmy samochodowe, dla których Barbara pracowała, należały do najważniejszych i najbardziej intratnych. Ludzie z
firm samochodowych lubili przypominać pracownikom agencji, że fundusze przeznaczane tylko na samą reklamę samochodów przekraczają rocznie sto milionów dolarów. Nad drzwiami do sali konferencyjnej numer I jarzył się podświetlony na czerwono napis: SPOTKANIE W TOKU. Klienci uwielbiali je, gdyż świadczyły o aurze ważności, jaka ich tutaj otacza. Barbara weszła po cichu do sali i usiadła na swoim krześle stojącym w połowie długości stołu. W wyłożonym boazerią z różanego drewna i wyposażonym w meble w stylu gregoriańskim pokoju - co nadawało mu charakter pełen dostojeństwa - siedziało siedem osób. U szczytu stołu siedział Keith Yates-Brown - siwiejący, wytworny i towarzyski przedstawiciel zarządu do spraw kontaktów agencji z zarządem klienta-firmy samochodowej, którego zadanie polegało na tym, aby stosunki między firmą samochodową a agencją Osborne J. Lewis układały się bez tarć i zadrażnień. Po prawej ręce Yates-Browna siedział kierownik działu reklamy firmy samochodowej z Detroit, J.P. Underwood („proszę zwracać się do mnie J.P.”), dość młody jeszcze człowiek, niedawno awansowany na to stanowisko, nie czuł się jeszcze całkiem swobodnie w swojej nowej roli w bezpośrednich kontaktach z najwyższym kierownictwem agencji. Naprzeciwko Underwooda siedział łysy i błyskotliwy Teddy Osch, dyrektor działu agencji zajmującego się pracą twórczą i człowiek, z którego pomysły tryskały niczym woda z fontanny. Osch starannie dobierał słów i miał w sobie coś z belfra. Przetrwał tu dłużej niż wielu z jego kolegów i był weteranem minionych, udanych kampanii reklamujących samochody. Wśród pozostałych znajdował się asystent J.P. Underwooda, także z Detroit, dwaj inni ludzie z agencji - jeden z działu pracy twórczej, drugi z kierownictwa - i Barbara, która była wśród nich jedyną kobietą, nie licząc sekretarki, która w tej chwili nalewała kawy do filiżanek. Przedmiotem ich dyskusji był orion. Od wczorajszego popołudnia przeglądali serię pomysłów na jego reklamowanie, jakie agencja do tej pory opracowała. Ludzie z OJL przedstawiali je na zmianę klientowi, którego reprezentowali Underwood i jego asystent. - Jedną sekwencję zachowaliśmy na koniec, J.P. - Yates-Brown zwracał się do dyrektora działu reklamy firmy samochodowej bezpośrednio, choć nieformalnie. Pomyśleliśmy, że wydadzą się panu oryginalne, może nawet interesujące. - Jak zwykle, w postawie Yates-Browna dało się odczuć dobrze wyważoną mieszaninę autorytetu i szacunku, chociaż wszyscy obecni wiedzieli, że dyrektor ds. reklamy nie miał wielkiej władzy decyzyjnej i nie należał do najściślejszego, najwyższego dowództwa firmy samochodowej. - Obejrzyjmy je więc - powiedział J.P. Underwood bardziej szorstkim tonem niż to
było konieczne. Jeden z pracowników agencji umieścił serię kart na sztalugach. Do każdej karty przypięto arkusz kalki płóciennej. Na kalce znajdował się szkic, w fazie wstępnej. Każdy projekt powstawał w ciągu wielu godzin, czasem wielu nocy i wymagał twórczej myśli i pracy. Procedura postępowania w dniu wczorajszym i dzisiaj była normalną praktyką stosowaną na wczesnych etapach wszelkich kampanii przy wprowadzaniu na rynek nowego samochodu, a arkusze kalki płóciennej nazywano powszechnie szeleszczącym plikiem. - Barbaro - zapytał Yates-Brown. - Czy będziesz kapitanem w tym rejsie? Skinęła głową. - Mamy przede wszystkim na uwadze fakt, J.P. - zaczęła, zerkając szybko na jego asystenta - że należałoby pokazać oriona tak, jak będzie wyglądał na co dzień, w codziennym użytku. Pierwszy szkic, jak pan widzi, przedstawia oriona w chwili, kiedy opuszcza myjnię. Wszyscy spojrzeli na szkic. Zrobiony był z wyobraźnią i pomysł został świetnie zrealizowany. Przedstawiał czołową część samochodu wyłaniającego się z tunelu myjni niczym motyl z poczwarki. Młoda kobieta czekała obok, aby móc nim odjechać. Sfotografowana w kolorze, w postaci zdjęcia lub sfilmowana w ruchu - scena ta przyciągnęłaby uwagę. J.P. Underwood nie zareagował, nie drgnęła mu nawet powieka. Barbara dała znak, aby przedstawiono mu kolejny szkic. - Niektórzy z nas od dawna przeczuwają, że w kampaniach reklamowych stanowczo nie docenia się faktu, iż kobiety również są użytkownikami samochodów. Większość reklam, jak wiemy, adresowana jest głównie do mężczyzn. Mogła dodać, choć nie zrobiła tego, że jej zadanie polegało - od dwóch lat - na forsowaniu punktu widzenia kobiet. Bywały jednak takie dni, kiedy przeczytawszy kilka adresowanych wyłącznie do mężczyzn reklam (branża określała je jako egzemplarze z muskułami), których strumień nigdy nie wysychał, Barbara nabierała przekonania, że poniosła całkowitą porażkę. - Przekonani jesteśmy, że wiele kobiet stanie się użytkownikami oriona - dodała. Szkic na sztalugach przedstawiał parking obok supermarketu. Artysta skomponował tę scenę znakomicie - w tle front supermarketu, orion wyeksponowany na pierwszym planie, wokół niego inne auta. Kobieta stawiała właśnie torbę z zakupami żywnościowymi na tylnym siedzeniu oriona. - Te pozostałe samochody... - zauważył dyrektor ds. reklamy z firmy samochodowej. -
Czy one będą nasze, czy też konkurencji? - Rzekłbym, że nasze, J.P. - odparł szybko Yates-Brown. - Ależ powinny tam się znajdować jakieś konkurencyjne samochody, J.P. zaprotestowała Barbara. - W przeciwnym razie, cała ta scena nie będzie prawdziwa. - Chyba nie podobają mi się te spożywcze zakupy... - Uwagę wygłosił asystent Underwooda. - One wszystko przyćmiewają. To odwraca uwagę od samochodu. Gdybyśmy rzeczywiście wykorzystali to tło, powinno być zwazelinowane. Barbara miała ochotę westchnąć zniechęcona. Wazelina rozsmarowana po brzegach obiektywu przed sfotografowaniem samochodu... to był trick stosowany przez fotografów, który stał się już oklepanym chwytem. Tło stawało się rozmazane, zamglone, a sam samochód widać było niezwykle wyraźnie. Firmy samochodowe upierały się, aby nadal ten trick stosować, lecz wielu speców z branży reklamowej uważało go za równie przebrzmiały jak twist. - Usiłujemy przedstawić go tak, jak rzeczywiście będzie wykorzystywany powtórzyła Barbara łagodnym tonem. - Mimo wszystko - wtrącił Keith Yates-Brown - to było dobre ujęcie. Zapamiętajmy ten szkic. - Następny - powiedziała Barbara - przedstawia oriona podczas deszczu. Uważamy, że rzęsista ulewa byłaby najlepsza. Znowu, kierowca-kobieta... wygląda na to, że udaje się po pracy do domu. Sfotografowalibyśmy tę scenę po zapadnięciu zmroku, aby wydobyć najlepsze efekty zalewanej deszczem ulicy. - Trudno by było nie dopuścić do zabrudzenia samochodu - zauważył J.P. Underwood. - Cały pomysł polega na tym, aby się trochę zabrudził - wyjaśniła Barbara. - Znowu chodzi o zachowanie realizmu. Kolorowy film nadałby temu właściwy efekt. - Nie przewiduję, aby to się spodobało szefom - wtrącił cicho asystent dyrektora ds. reklamy z Detroit. J.P. Underwood milczał. Pozostało jeszcze tuzin szkiców. Barbara omawiała każdy z nich krótko lecz skrupulatnie, dobrze wiedząc, ile wysiłku i gorącego oddania włożyli w każdy z nich młodsi pracownicy agencji. Ale zawsze właśnie tak się działo. Stąd też, starzy pracownicy, jak Teddy Osch, powstrzymywali się od angażowania się w prace nad projektami reklam na tak wczesnym etapie. Mawiali: „niech się dzieciaki nad tym pomęczą” - wiedząc z doświadczenia, że pierwsze prace, żeby nie wiadomo jak dobre, zawsze były odrzucane. I teraz także zostały odrzucone. Zachowanie Underwooda wyraźnie na to wskazywało,
wszyscy obecni byli tego świadomi - podobnie zresztą było i wczoraj, przed dzisiejszym spotkaniem. Kiedy Barbara zaczęła pracować w agencji, była jeszcze na tyle naiwna, że pytała, dlaczego zawsze tak się dzieje. Dlaczego idzie na marne tyle trudu i wartościowej pracy - często znakomitej jakości? Stopniowo zasady, według których działa przemysł zajmujący się reklamą samochodów, stawały się zrozumiałe. Tłumaczono jej: gdyby program kampanii reklamowej „puścił pędy” szybko, zamiast rodzić się powoli i w bólach - dużo wolniej niż reklamy dla pozostałych wyrobów - to jak w takim razie wszyscy ludzie z branży samochodowej w Detroit związani z reklamą mieliby uzasadnić potrzebę istnienia swoich stanowisk, potrzebę organizowania nieskończonej ilości spotkań odbywających się na przestrzeni wielu miesięcy, wysokie rachunki poniesionych kosztów, sesje wyjazdowe, za które firma płaci? Co więcej, jeśli firma samochodowa zdecydowana jest ponosić tak wielkie, rozdęte bez miary koszta, to nie jest sprawą agencji proponować jej, aby tego nie robiła, a tym bardziej prowadzić przeciw niej krucjatę. Agencja wychodzi na tym układzie zupełnie dobrze, czerpiąc przyzwoite zyski poza tym, zawsze w końcu następowało przyjęcie któregoś projektu. Przygotowanie kampanii reklamowej dla nowego modelu zaczynało się w październiku lub listopadzie. Do majaczerwca decyzje musiały już zapaść, aby agencja mogła zacząć realizować swoją robotę. Stąd też, ludzie z firmy samochodowej zaczynali w końcu na coś się decydować, bo i oni potrafią czytać kalendarz. Wtedy dopiero na scenę wkraczali bossowie z Detroit i to oni podejmowali ostateczne decyzje w związku z kampanią reklamową - bez względu na to, czy wykazywali w tym kierunku jakieś talenty czy nie. Najbardziej dokuczała Barbarze świadomość... innym także, jak odkryła później... przerażająco marnotrawionego przy tym czasu, talentów, ludzi, pieniędzy... były to stracone bezpowrotnie działania. W rozmowach z ludźmi z innych agencji dowiedziała się, że w ten sam sposób postępują wszystkie firmy z całej Wielkiej Trójki. Stwarzało to wrażenie, że przemysł samochodowy - skądinąd tak dogłębnie świadom konieczności wykorzystania w pełni czasu i celowości wszelkich działań i tak krytycznie odnoszący się do biurokracji na zewnątrz - stworzył wewnątrz swych struktur swoją własną rozrosłą biurokrację. Zapytała kiedyś, czy którekolwiek z tych oryginalnych pomysłów, te naprawdę dobre, są kiedykolwiek przywracane do łask? Odpowiedź brzmiała: nie, bo nie można zaakceptować w czerwcu czegoś, co się odrzuciło w listopadzie. Byłoby to niezręczne dla ludzi z branży samochodowej. Taką historię pracownik firmy... może nawet dobry przyjaciel agencji... mógł z łatwością przypłacić utratą pracy. - Dziękuję, Barbaro - Keith Yates-Brown gładko przejął pałeczkę.
- No cóż, J.P., zdajemy sobie sprawę, że jeszcze długa droga przed nami... - Uśmiech przedstawiciela zarządu agencji był serdeczny i miły, ton (dokładnie na tyle, na ile trzeba) przepraszający. - Z pewnością tak - odparł J.P. Underwood. Odsunął krzesło od stołu. - Czy coś się tu, panu w ogóle podobało? Nic, zupełnie nic? - zapytała znienacka Barbara. Yates-Brown gwałtownym ruchem odwrócił ku niej głowę, pojęła więc natychmiast, że przekroczyła granice ustalonego w takich przypadkach trybu postępowania. Klienci, z założenia, nie mogli być w ten sposób nękani, jednak szorstka nieprzystępność Underwooda zirytowała ją. Nie mogła jeszcze zapomnieć o kilku utalentowanych młodych pracownikach agencji, których twórcza praca - jak też jej własna - została właśnie odrzucona i poszła na marne. Być może rzeczywiście to, co zostało stworzone do tej pory, nie odpowiadało jeszcze w pełni potrzebom oriona, ale też nie zasługiwało wcale na całkowite potępienie. - Ależ, Barbaro - rzekł Yates-Brown. - Nikt tu nie powiedział, że nic mu się nie podobało. - Przedstawiciel agencji był nadal uprzejmy i czarujący, ale pod powłoką łagodności Barbara wyczuła stalowe ostrze. Gdyby tylko chciał, Yates-Brown (który w zasadzie był sprzedawcą i rzadko kiedy sam wpadał na jakiś oryginalny pomysł) mógł twórców w agencji zmiażdżyć eleganckimi butami z krokodylej skóry. - Wykazalibyśmy się co najmniej brakiem kompetencji zawodowych - ciągnął dalej - gdybyśmy nie przyznali, że nie udało nam się jeszcze uchwycić prawdziwego ducha oriona. A to wspaniały duch, J.P. Dzięki wam możemy pracować nad jednym z najwspanialszych aut w historii. - Zabrzmiało to w jego ustach tak, jak gdyby dyrektor ds. reklamy sam, w pojedynkę, stworzył oriona. Barbarze zrobiło się słabo. Przychwyciła spojrzenie Teddy’ego Oscha. Ledwie zauważalnie, dyrektor ds. przygotowania projektów reklam potrząsnął głową. - Powiem tylko tyle... - zaczął spontanicznie J.P. Underwood. Jego ton stał się bardziej serdeczny. Przez kilka minionych lat zasiadał przy tym stole w roli zaledwie asystenta. Być może fakt, iż wystąpił tym razem w nowej dla siebie roli (w której nie czuł się jeszcze pewnie) wpłynął na to, że był przed chwilą taki szorstki. - Sądzę, że obejrzeliśmy właśnie jeden z najlepszych szeleszczących plików, jakie kiedykolwiek zostały przygotowane. Zapadła pełna konsternacji cisza. Nawet Keith Yates-Brown nie zapanował nad swoim zaskoczeniem. Dyrektor ds. reklamy reprezentujący firmę samochodową niezręcznie, wbrew wszelkiej logice, pogwałcił właśnie niepisaną umowę odsłaniając prawdziwe jej oblicze: w jednej chwili automatycznie odrzucił wszystkie przedstawione projekty, by za chwilę chwalić je aż do przesady. Ale nie będzie to miało na nic żadnego wpływu. Barbara wystarczająco
długo już tu pracowała, by zdawać sobie z tego sprawę. Zdawał też sobie z tego sprawę Keith Yates-Brown. Szybko odzyskał przytomność umysłu. - To wspaniałomyślne z pańskiej strony, J.P. Piekielnie wielkoduszne! Wypowiem się w imieniu wszystkich ludzi reprezentujących naszą agencję, jeśli przyznam, iż jesteśmy wdzięczni za słowa zachęty i zapewniamy, że następnym razem efekty będą jeszcze lepsze. Przedstawiciel agencji wstał, inni podążyli jego śladem. - Czyż nie tak, Teddy? - zwrócił się do Oscha. - Staramy się, jak tylko możemy - szef działu pracy twórczej uśmiechnął się krzywo. Spotkanie dobiegło końca. Yates-Brown i Underwood ruszyli pierwsi do wyjścia. - Czy ktoś zajął się już kupnem biletów do teatru? - zapytał Underwood. Barbara, idąca tuż za nimi, słyszała przedtem, jak dyrektor ds. reklamy prosił o zarezerwowanie sześciu miejsc na komedię Neila Simona, na którą kupienie biletów, nawet u koników, graniczyło prawie z niemożliwością. Przedstawiciel agencji parsknął rubasznym śmiechem. - Czyżby zwątpił pan we mnie? - Objął poufałym gestem plecy dyrektora. Oczywiste, że bilety mamy, J.P. Wybrał pan, co prawda, sztukę, na którą najtrudniej zdobyć bilety w całym mieście, ale dla pana poruszyliśmy wszelkie nasze znajomości. Przyślą je nam do Waldorfa podczas lunchu. Czy to pana zadowala? - W porządku. - Proszę dać mi znać, gdzie pańska ekipa chciałaby pójść na obiad. - Yates-Brown zniżył głos. - Zajmiemy się rezerwacją. Jak również rachunkiem i wszystkimi napiwkami, pomyślała Barbara. A jeśli chodzi o te bilety do teatru... to mogła to sobie wyobrazić... Pewnie Yates-Brown musiał zapłacić po pięćdziesiąt dolarów za każdy... ale agencja to sobie powetuje, jak również inne wydatki... tysiąckrotnie... dzięki kampanii reklamującej oriona. *** Czasami, kiedy kierownictwo agencji zapraszało klientów na lunch, zaproszenie obejmowało również projektantów reklam. Ale dzisiaj, dla sobie tylko znanych powodów, Yates-Brown odstąpił od tego zwyczaju. Barbara z ulgą przyjęła brak zaproszenia. Kiedy dyrektor agencji wraz z ludźmi J.P. Underwooda udawali się niewątpliwie do Waldorfa, Barbara - w towarzystwie Teddy Oscha i Nigela Knoxa, również projektanta reklam, który uczestniczył w spotkaniu z klientem - ruszyli do Joe & Rose - obskurnego (ale uchodzącego za pierwszorzędne) bistro znajdującego się kilka przecznic dalej, na Third
Avenue. W porze lunchu zapełniali je ludzie z wielkich agencji reklamowych z najbliższej okolicy. Nigel Knox - zniewieściały młody człowiek - zwykle działał Barbarze na nerwy, ale ponieważ jego pracę i pomysły również dzisiaj odrzucono, potraktowany został nieco bardziej łaskawie niż zwykle. Teddy Osch wszedł pierwszy, pod wyblakłą czerwoną markizą, do wnętrza bezpretensjonalnej restauracji. Po drodze prawie się do siebie nie odzywali. Poprowadzono ich do stołu w małym pokoju na tyłach restauracji, zarezerwowanym dla stałych bywalców i Osch bez słowa podniósł do góry trzy palce. Po chwili postawiono przed nimi trzy porcje martini w schłodzonych kieliszkach. - Nie popełnię głupstwa i nie zacznę płakać - zapowiedziała stanowczym tonem Barbara. - I nie upiję się, bo potem człowiek podle się czuje. Ale jeśli obaj nie macie nic przeciwko temu, trochę się wstawię. - Wypiła do dna. - Proszę jeszcze jeden. Osch skinął na kelnera - Jeszcze raz trzy. - Teddy... - zaczęła Barbara. - Jak ty to, do diabła, wytrzymujesz? Osch z namysłem przesunął ręką po łysej głowie. - Najgorszych jest pierwszych dwadzieścia lat. Potem, kiedy już się napatrzysz na tuziny J.P. Underwoodów, którzy przychodzą i odchodzą... Nigel Knox wybuchnął, dając ujście swoim protestom. - To nieludzki typ! Starałem się go polubić, ale w żaden sposób nie zdołałem. - Och, zamknij się, Nigel - uciszyła go Barbara. - Cały figiel polega na tym - ciągnął Osch - żeby ciągle przypominać samemu sobie, iż płaca jest dobra i że przeważnie... z wyjątkiem dzisiejszego dnia... tę pracę lubię. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż taka praca... Coś jeszcze wam powiem: bez względu na to, jak dobrze zrobią tego oriona... jeśli odniesie sukces i będzie się dobrze sprzedawał - to tylko dzięki nam i naszej reklamie. Oni dobrze o tym wiedzą i my to wiemy. O co więc jeszcze chodzi? - O Keitha Yates-Browna - powiedziała Barbara. - Bo on mnie przyprawia o mdłości. Nigel Knox zaczął przedrzeźniać go wysokim tonem. - To wspaniałomyślne z pańskiej strony, J.P. Piekielnie wielkoduszne. Teraz legnę sobie na ziemi i mam nadzieję, J.P., że na mnie nasikasz. Knox zachichotał. Po raz pierwszy dzisiaj - od chwili, gdy spotkanie dobiegło końca Barbara roześmiała się. Teddy Osch wlepił w nich pełen wściekłości wzrok. - Keith Yates-Brown jest moim chlebodawcą i wam też daje kupony na chleb... i lepiej
o tym nie zapominajmy. Nie mogłem zrobić tego, co on: wejść w tyłek Underwoodowi i innym i udawać, że mi się to podoba, ale to także składa się na ten biznes i ktoś musi się tym zajmować, więc dlaczego winić go za to, że porządnie wykonuje swoją robotę? Dokładnie w tej chwili i przy mnóstwie innych okazji, kiedy my zajmujemy się tworzeniem - co bardzo lubimy - Yates-Brown leży w łóżku z klientem, pieszcząc co tam trzeba, aby był zadowolony - i opowiada mu o nas, o tym, jacy to my jesteśmy dobrzy. I gdybyście raz chociaż znaleźli się w takiej agencji, która straciła konto klienta z branży samochodowej... wiedzielibyście, dlaczego jestem zadowolony z tego, że on tak właśnie postępuje. Kelner zakrzątnął się koło ich stołu. - Dzisiaj polecam cielęcinę parmigiana. - W Joe & Rose nikt nie zawracał sobie głowy czymś takim jak karta dań. - Dobrze, z makaronem - powiedział Osch. Barbara i Nigel Knox skinęli głowami. - I martini dla wszystkich. Barbara zdała sobie sprawę, że już się odprężyli pod wpływem alkoholu. Posiedzenie przy stole przebiegało według znanego schematu: najpierw nastrój był ponury, potem zaczynali pocieszać samych siebie, a wkrótce - po prawdopodobnie jeszcze jednym martini nastrój stanie się filozoficzny. W ciągu zaledwie kilku lat pracy w agencji OJL Barbara uczestniczyła kilkakrotnie w tego typu „pośmiertnych” stypach: w Nowym Jorku - w modnych w środowisku reklamiarzy miejscach jak Joe & Rose: w Detroit - w Caucus Club albo w Jim’s Garage, w śródmieściu. To w Caucus Club widziała kiedyś, jak starszy mężczyzna, pracujący w reklamie, załamał się i płakał, bo przed godziną jego wielomiesięczna praca została bezlitośnie odrzucona. - Pracowałem kiedyś w agencji - opowiadał Osch - która straciła konto koncernu samochodowego. Stało się to tuż przed weekendem. Nikt się tego nie spodziewał, z wyjątkiem drugiej agencji, która nam to konto odebrała. Nazwaliśmy ten dzień „czarnym piątkiem”. Ścisnął palcami nóżkę kieliszka wspominając przeszłość. - Stu ludzi zostało tego popołudnia zwolnionych z agencji. Inni nie czekali, aż zostaną wylani. Wiedzieli, że nie mają tu już nic do roboty, zaczęli więc biegać po Madison Avenue i Third Avenue w poszukiwaniu pracy gdziekolwiek indziej, zanim agencje zamkną podwoje na weekend. Faceci mieli stracha. Wielu miało bajerne domy, wielkie długi hipoteczne, dzieci w college’ach.... Problem w tym, że inne agencje nie lubią przyjmować przegranych... Poza tym, niektórzy starsi faceci zdążyli się już wypalić. Pamiętam, dwóch przyssało się do butelek i tak już zostało. Jeden popełnił samobójstwo.
- Ty przetrwałeś - zauważyła Barbara. - Byłem młody. Gdyby się to zdarzyło teraz, poszedłbym w ślady tamtych... - Podniósł kieliszek - Za Keitha Yates-Browna. Nigel Knox postawił na stole na pół opróżniony kieliszek. - O nie, naprawdę. Nie mogę. - Przykro mi, Teddy - Barbara potrząsnęła głową. - W takim razie sam spełnię ten toast - powiedział Osch. Wypił martini. - Problem z naszym sposobem prowadzenia kampanii reklamowej... - zauważyła Barbara - polega na tym, że oferujemy nie istniejący samochód nierzeczywistemu klientowi. Wszyscy troje skończyli już prawie pić swoje ostatnie martini, Barbara czuła, że język zaczyna jej się plątać. - Wiemy, że wbrew najlepszym chęciom nie można kupić samochodu, który się obejrzało w reklamie, bo te wszystkie zdjęcia to kłamstwo. Kiedy fotografujemy rzeczywisty samochód, używamy szerokokątnego obiektywu, aby powiększyć maskę z przodu... innego obiektywu, aby ją wydłużyć, kiedy fotografujemy z boku. Nawet kolory wyglądają o niebo lepiej niż w rzeczywistości dzięki aerozolom, pudrom i filtrom. Osch machnął ręką lekceważąco. - Zawodowe sztuczki. Kelner dostrzegł machnięcie ręki. - Jeszcze jedna kolejka, panie Osch? Jedzenie będzie za chwilę. Szef działu projektowania reklam skinął głową. - Ale to i tak w dalszym ciągu jest samochód, który naprawdę nie istnieje - upierała się Barbara. - To doskonałe! - Nigel Knox klasnął energicznie w dłonie, przewrócił pusty kieliszek. Ludzie siedzący przy sąsiednich stolikach zerknęli w ich stronę rozbawieni. - Powiedz nam teraz, kto to jest ten nierzeczywisty człowiek, dla którego robimy reklamę tego samochodu. Barbara mówiła powoli, trudniej jej było niż zwykle zebrać myśli. - Dyrektorzy z Detroit, do których należy ostatnie słowo w sprawach reklamy, nie rozumieją zwykłych ludzi. Pracują zbyt ciężko i brakuje im czasu. Stąd reklama aut przeważnie polega na tym, że jeden dyrektor z Detroit organizuje kampanię reklamową dla drugiego dyrektora z Detroit. - Kapuję! - Nigel Knox podskakiwał z radości jak korek na wodzie. - Każdy wie, że gruba ryba z Detroit jest nierzeczywistym człowiekiem. Sprytne! Sprytne! - Ty też taki jesteś - oznajmiła Barbara. - Nie wydaje mi się... w tym momencie, żebym mogła nawet pomyśleć, że ta ruba gryba... czy jak mu tam... a co dopiero to
wymówić... - Przyłożyła dłoń do ust żałując, że piła tak szybko. - Proszę nie dotykać talerzy - ostrzegł kelner. - Są gorące. - Postawił przed nimi talerze z cielęciną parmigiana, z apetycznym parującym makaronem, jak również trzy kolejne kieliszki martini. - Pozdrowienia od sąsiedniego stołu. Osch potwierdził, że przyjmują martini, potem obficie posypał makaron papryką. - Rany boskie - ostrzegł Nigel Knox. - Ona jest strasznie ostra. - Potrzeba mi wewnątrz nowego ognia - wyjaśnił cierpliwie szef projektantów. Zapadła cisza, kiedy zaczęli jeść, po chwili Teddy Osch spojrzał na Barbarę. - Biorąc pod uwagę twoje zapatrywania... wyjdzie ci tylko na dobre to, że zdejmują cię z programu orion. - Co?! - zaskoczona, odłożyła nóż i widelec. - Miałem ci o tym powiedzieć. Jakoś nie mogłem się zebrać. - Chcesz mi powiedzieć, że mnie wylewają? Potrząsnął głową. - Masz nowe zadanie. Jutro się wszystkiego dowiesz. - Teddy - powiedziała błagalnym tonem. - Musisz mi o tym powiedzieć teraz. - Nie - odparł stanowczo. - Dowiesz się od Keitha Yates-Browna. To on ciebie zarekomendował. Pamiętasz? To ten facet, za którego nie chciałaś wznieść toastu. Barbara poczuła w sobie pustkę. - Mogę ci tylko powiedzieć - rzekł Osch - że pragnąłbym znaleźć się na twoim miejscu. - Popijał kolejne martini. Z całej trójki on jeden jeszcze pił. - Gdybym był młodszy, myślę, że mógłbym to być ja. Ale coś mi się zdaje, że już nic innego nie będę w życiu robił: będę reklamował nie istniejący samochód nierzeczywistemu człowiekowi. - Teddy - rzekła Barbara. - Tak mi przykro. - Niepotrzebnie. Co najsmutniejsze, myślę, że masz rację. - Szef projektantów zamrugał powiekami. - Chryste! Ta papryka jest ostrzejsza niż myślałem. - Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nią oczy.
ROZDZIAŁ VII Około trzydzieści mil za Detroit, na przestrzeni pół tysiąca akrów wspaniałej ziemi stanu Michigan, rozciągał się poligon badawczy korporacji, niczym bałkańskie państwo najeżone strażnicami strzegącymi pilnie jego granic. Na poligon prowadziło tylko jedno wejście: przez podwójną zaporę strzeżoną przez poligonowe służby bezpieczeństwa, bardzo przypominającą wschodnio-berliński posterunek graniczny. W tym miejscu zatrzymywano wszystkich i sprawdzano ich dokumenty: nikt nie mógł dostać się na teren poligonu bez uprzednio załatwionego pozwolenia. Nie tylko brama wejściowa była tak starannie strzeżona. Cały teren został otoczony wysokim ogrodzeniem z siatki drucianej, wokół którego krążyły straże. Od wewnątrz, przy ogrodzeniu, rosły drzewa i zarośla skutecznie osłaniające poligon przed niepożądanymi obserwatorami. Firma strzegła tak pilnie swoich największych tajemnic, do których należały eksperymenty przeprowadzane z nowymi modelami samochodów, ciężarówek i ich komponentami, jak też testowanie najnowszych modeli podczas jazdy-na-zatracenie: prób trwałościowych. Testowanie przeprowadzano na drogach o długości około stu pięćdziesięciu mil drogach prowadzących donikąd - na których znajdowały się odcinki imitujące wszelkie możliwe nawierzchnie: od najlepszych do absolutnie najgorszych, najbardziej stromych na świecie. Znajdowała się wśród nich, odtworzona dokładnie, koszmarnie stroma Filbert Street z San Francisco, słusznie tak nazwana (jak powiadają mieszkańcy tego miasta), gdyż tylko szaleńcy po niej jeżdżą. Jazda po kamiennym bruku wstrząsała każdą śrubką, spoiną i nitem w samochodzie i przyprawiała kierowców o dzwonienie zębami. Jeszcze bardziej wyboista używana do testowania ciężarówek - była wiernie odtworzona, afrykańska ścieżka zwierzęca: z wystającymi korzeniami drzew, kamieniami i dziurami wypełnionymi kałużami błota. Kolejny odcinek, pobudowany na równym terenie, znany był jako Serpentine Alley Wężowa Aleja. Składał się z ciągu ostrych zakrętów w kształcie litery S, rozmieszczonych w niewielkiej odległości od siebie i zupełnie płaskich, pozbawionych jakichkolwiek pochyleń na zakrętach, tak więc samochód podlegał całkowicie granicznym naprężeniom podczas pokonywania ich z wielką szybkością. W tej właśnie chwili, Adam Trenton pędził orionem po Wężowej Alei z prędkością 60 mil na godzinę. Opony piszczały wściekle i dymiły, kiedy samochód zakręcał ostro w lewo, w prawo i
znowu w lewo. Za każdym razem, siła odśrodkowa - gwałtownie protestując - odpychała ich w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy. Trzem pasażerom wydawało się, że samochód może się w każdej chwili przewrócić, choć rozum i doświadczenie mówiły im, że nie powinien. Adam zerknął za siebie. Brett DeLosanto siedział pośrodku na tylnym siedzeniu i choć przypięty był pasami - podpierał się jednak rękami z obu stron. Projektant zawołał przez ramię. - Moja wątroba i śledziona właśnie zamieniły się miejscami. Liczę na to, że na następnym zakręcie powrócą na swoje miejsca. Obok Adama siedział niewzruszony Ian Jameson - drobny, płowowłosy Szkot z działu konstrukcyjnego. Bez wątpienia, myślał właśnie o tym, co i Adam sobie uświadamiał: zupełnie niepotrzebnie pokonują te wszystkie zakręty. Profesjonalni kierowcy przeprowadzili już oriona przez wszystkie męczące testy, które zdał bez trudu. Wszyscy trzej faktycznie przybyli na poligon po to, aby zbadać problemy NVH (skrót stanowił żargonowe określenie problemów związanych z niepożądanym hałasem, wibracjami i wszelkimi czynnikami mającymi wpływ na komfort jazdy), które pojawiały się w prototypowych orionach, kiedy te rozwijały duże prędkości. Po drodze na tor szybkości (do jazd szybkich) mijało się wjazd na Aleję Wężową i Adam skręcił w nią najpierw - w nadziei, że jazda aleją wpłynie na zmniejszenie jego własnego napięcia, które nie przestawało go nękać od wyjścia przed godziną czy dwiema z konferencji prasowej. Napięcie to, które poczuł w sobie wczesnym rankiem, ostatnio pojawiało się coraz częściej. Parę tygodni temu Adam był na badaniach lekarskich. Lekarz obejrzał go, opukał, przeprowadził odpowiednie analizy i orzekł wreszcie, że nic złego z nim się nie dzieje, może tylko kwasowość jego organizmu jest zbyt duża. Doktor opowiadał mu potem niejasno o indywidualnych skłonnościach organizmu do owrzodzenia, o potrzebie unikania zmartwień i dorzucił jeszcze jakieś przedszkolne banały o tym, że góra jest tylko tak wysoka, jaka wydaje się temu, kto się na nią wspina. Adam niecierpliwił się słuchając tego wszystkiego, myśląc zarazem, że medycy powinni sobie jednak założyć, że ich pacjenci posiadają bądź co bądź jakąś wiedzę i inteligencję - a doktor zaznaczał, że organizm człowieka ma wbudowane pewne mechanizmy ostrzegawcze i proponował, aby Adam na jakiś czas zwolnił trochę tempo swego życia. Adam wiedział jednak, że w tym roku nie będzie to możliwe. Doktor doszedł w końcu do tego, co było celem wizyty Adama i przepisał mu środki uspokajające zalecając odpowiednie dawki. Adam wkrótce sam zwiększył sobie dawkę i odtąd zażywał już lek w zwiększonej ilości. Nie
powiedział doktorowi, że już i tak zaczął oprócz tego brać valium, które zdobył bez konsultacji z nim. Dzisiaj wziął już kilka tabletek, włącznie z połkniętą tuż przed wyjazdem nie czuł jednak, by poskutkowały w jakiś zauważalny sposób. Pokonywanie ostrych zakrętów również nie przyniosło mu ulgi, wyjął więc ukradkiem następną tabletkę i włożył ją do ust. Przypomniał też sobie, że nie powiedział dotąd Erice ani o wizycie u lekarza, ani o tabletkach, które trzymał w swojej teczce, aby nie rzucały się jej w oczy. Znajdowali się teraz niemal na końcu Wężowej Alei. Adam skręcił ostro, zmniejszając tylko nieznacznie prędkość i ruszył w stronę toru do jazd szybkich. Drzewa, łąki i drogi dojazdowe przemykały za szybą. Strzałka prędkościomierza wróciła na 60, potem przesunęła się na 65. Adam sprawdził jedną ręką swoje pasy na brzuchu i ramieniu. Nie odwracając głowy zawołał. - Dobra, potrząśnijmy trochę naszym maleństwem! Wjechali pędem na tor szybkości, przemknęli obok jakiegoś samochodu, nabierając ciągle prędkości. Mieli teraz na liczniku 70 mil na godzinę. Adam kątem oka zauważył odwracajacą się ku nim twarz kierowcy w mijanym właśnie samochodzie. Ian Jameson przechylił się w lewo, aby spojrzeć na igłę prędkościomierza dotykającą już wartości 75. Płowowłosy konstruktor był najważniejszą osobą podczas przeprowadzania w orionie badań NVH. - Zaraz to usłyszymy - oznajmił Jameson. Osiągnęli prędkość 78. Wiatr, wywołany głównie przez nich samych, wył wokół nich, kiedy mknęli po torze. Adam wcisnął do oporu pedał gazu. Dotknął przycisku umożliwiającego automatyczne sterowanie prędkością pozwalając, aby tę funkcję przejął komputer i zdjął stopę z pedału. Prędkość rosła. Strzałka minęła 80. - Zaczyna się - oznajmił Jameson. Nie skończył jeszcze mówić, kiedy samochodem wstrząsnęło gwałtownie: od silnego pulsowania rozdygotało się wszystko - włącznie z pasażerami. Adam stwierdził, że od gwałtownych, szybkich wstrząsów mąci mu się wzrok. Równocześnie, wzmagało się i przycichało metaliczne buczenie. - Dokładnie według planu - oznajmił konstruktor. Wydawał się zadowolony i byłby pewnie rozczarowany, pomyślał Adam, gdyby jego oczekiwania nie spełniły się. - W wesołym miasteczku... - Brett DeLosanto podniósł głos do krzyku, aby dało się go słyszeć; głos dobiegał przerywany z powodu wstrząsów. - W wesołym miasteczku ludzie płacą za taką przejażdżkę. - Gdybyśmy to zostawili tak, jak jest - zawołał głośno Adam - większość kierowców
nigdy by się nawet o tym nie dowiedziała. Mało kto jeździ z prędkością 80 mil. - Ale niektórzy jeżdżą - zaoponował Ian Jameson. Adam przyznał mu z niechęcią rację. Garstka zwariowanych kierowców wciśnie pedał gazu do dechy, a jednego czy dwóch spośród tej garstki nagła wibracja zaskoczy zupełnie, stracą więc panowanie nad kierownicą i pozabijają lub okaleczą siebie i innych. Gdyby nawet nie doszło do wypadku, do wiadomości wszystkich dotrze wieść o efektach NVH i wówczas ludzie w rodzaju Emersona Vale’a będą mieli na czym sobie używać. Ledwie parę lat temu przypomniał sobie Adam - zupełną klęskę poniósł corvair z powodu paru dziwnych zachowań auta przy dużej szybkości, na które kierowcy zareagowali albo bardzo nerwowo, albo ze słabym refleksem. I chociaż do czasu, kiedy Ralph Nader opublikował swoje słynne oskarżenie pod adresem corvaira, błędy i usterki zostały już usunięte, sprzedaż spadła na łeb i szyję pod wpływem złej reklamy, którą Nader zapoczątkował. Adam, jak i ci w korporacji, którzy znali sprawę wstrząsów powstających w chwili, gdy samochód rozwijał dużą prędkość, nie mieli najmniejszego zamiaru dopuścić do tego, aby podobna historia zrujnowała reputację oriona. Z tego też powodu naczelne kierownictwo firmy skrzętnie zachowywało milczenie w tej sprawie nie chcąc, aby jakiekolwiek pogłoski przeciekły na zewnątrz. Zasadnicze pytanie w chwili obecnej brzmiało: jak można te wstrząsy wyeliminować i jakie będą tego koszta? Adam był tu po to, aby znaleźć przyczynę i ze względu na pilność sprawy był władny podjąć samodzielnie decyzję. Przejął prowadzenie samochodu i zmniejszył prędkość do 20 mil na godzinę. Potem jeszcze dwukrotnie, przy różnym przyśpieszeniu, zwiększał prędkość do 80. Za każdym razem, wibracja jak i moment, w którym się pojawiała, były identyczne. - Blacha ma w tym egzemplarzu inną grubość. - Adam przypomniał sobie, że orion, którym właśnie jechał, jest wczesnym prototypem, wykonanym ręcznie, podobnie jak wszystkie prototypy do tej pory, gdyż linia produkcyjno-montażowa nie została jeszcze uruchomiona. - Blacha nie ma na to wpływu - oznajmił Ian Jameson przygnębiony. Sprowadziliśmy tu dokładnie takiego samego oriona, a drugiego ustawiliśmy na hamowni podwoziowej. I we wszystkich to występuje. Przy tej samej prędkości - te same NHV. - Robi wrażenie kobiety, która osiąga orgazm - powiedział Brett. - I podobnie brzmi. - Zwrócił się do konstruktora - Czy to powoduje jakieś uszkodzenia? - Nic takiego nie stwierdziliśmy. - Okrylibyśmy się w takim razie hańbą, gdybyśmy usunęli tę usterkę.
- Na litość boską, skończcie z tymi bzdurami - przerwał im Adam ze złością. - To jasne, że musimy ją usunąć! Gdyby to dotyczyło wyglądu samochodu, nie byłbyś taki zadowolony z siebie. - No, no - odparł Brett. - Coś mi się zdaje, że tu co innego zaczyna wibrować. Zjechali już z toru do szybkich jazd próbnych. Adam ostro zahamował, samochodem zarzuciło, wszyscy trzej gwałtownie szarpnięci do przodu zawiśli na pasach bezpieczeństwa. Skręcił na trawiaste pobocze. Kiedy samochód zatrzymał się, Adam odpiął pasy, wysiadł i zapalił papierosa. Pozostali wysiedli również. Adama przeniknął dreszcz. Powietrze było orzeźwiająco chłodne, porywisty wiatr unosił jesienne liście, a słońce, które przedtem świeciło, zniknęło za nabrzmiałą deszczem chmurą. Za drzewami widać było jezioro ze zmarszczoną posępnie taflą wody. Adam rozważał konsekwencje decyzji, jaką będzie musiał podjąć. Wiedział, że decyzja będzie trudna i to jemu zostanie przypisana cała wina - słusznie czy niesłusznie - jeśli się pomyli. Ian Jameson przerwał nieprzyjemną ciszę. - Cieszy nas, że efekt ten jest wywoływany tylko przez zetknięcie się powierzchni opon z nawierzchnią drogi, kiedy jedno lub drugie zbliża swą częstotliwość do częstości drgań własnych nadwozia, tak więc drgania są wynikiem naturalnej częstości rezonansowej nadwozia. Innymi słowy, uświadomił sobie Adam, w samochodzie nie ma żadnej wady konstrukcyjnej. - Czy tę wibrację można zlikwidować? - zapytał. - Tak - odparł Jameson. - Mamy co do tego pewność, jak również pewni jesteśmy, że można to zrobić na dwa sposoby. Albo przeprojektować próg, przegrodę przednią nadwozia i zawieszenie tylnych kół... - podawał szczegóły techniczne - albo dodać wzmocnienia konstrukcyjne. - Hej! - Brett natychmiast stał się czujny. - Pierwszy oznacza zmiany zewnętrzne nadwozia. Racja? - Racja - przyznał konstruktor. - Potrzebne będą zmiany w bocznej dolnej części nadwozia przy progu drzwi przednich i w obszarze mocowania przekładni kierowniczej. Brett wyglądał na zasępionego, co było całkiem uzasadnione, pomyślał Adam. Będzie to wymagało pośpiesznych zmian konstrukcyjnych i zmian w programie testowania w okresie, kiedy już wszyscy byli przekonani, że konstrukcja oriona jest sprawą zakończoną ostatecznie.
- A te elementy dodatkowe? - Przeprowadziliśmy eksperymenty i trzeba by było dołożyć dwa: wzmocnienie podłogi z przodu i pas wzmacniający pod tablicą rozdzielczą. Konstruktor opisał klamrę-element wzmacniający, który byłby niewidoczny i sięgał od bocznej części przegrody z jednej strony do kolumny kierowniczej i stamtąd dalej, do drugiej strony przegrody. Adam zadał kluczowe pytanie. - Koszta? - Nie spodobają ci się. - Konstruktor zawahał się, dobrze zdając sobie sprawę z tego, jaką reakcję wywołają słowa, które wypowie. - Około pięć dolarów. - Boże wszechmogący! - jęknął Adam. Stanął w obliczu nie zadowalającego nikogo wyboru. Którykolwiek wybraliby sposób - każdy będzie budził sprzeciwy i będzie kosztowny. Pierwsza możliwość, o której mówił konstruktor - przeprojektowanie konstrukcji - nie będzie tak kosztowna: zmodyfikowanie oprzyrządowania zamknie się prawdopodobnie kwotą rzędu pół miliona dolarów. Ale pociągnie za sobą opóźnienia i wprowadzenie oriona na rynek przesunie się o trzy do sześciu miesięcy - co, samo w sobie, z wielu względów byłoby druzgocące. Z drugiej strony, przy produkcji wielkości miliona samochodów, koszta poniesione w związku z dwoma dodatkowymi elementami: wzmocnieniem podłogi i założeniem klamry wyniosłyby pięć milionów dolarów, a oczekiwano, że wyprodukuje się i sprzeda znacznie więcej niż milion orionów. Miliony dolarów wyłożone dodatkowo do kosztów produkcji pomijając już straty w zyskach... i wszystko na element całkowicie niezadowalający. W kosztach uwzględnianych podczas prac konstrukcyjnych pięć dolarów stanowiło poważną sumę, rutynowo więc producenci samochodów liczyli koszty w centach, starając się zaoszczędzić dwa centy na tym, pięć centów na tamtym - co było koniecznością ze względu na olbrzymie koszta całkowite. - Niech to szlag! - zaklął Adam siarczyście. Zerknął na Bretta. - Zdaje mi się, że to nie jest zabawne - powiedział projektant. Gniewny wybuch Adama podczas jazdy nie był pierwszym przejawem spięć występujących między nimi, odkąd zaczęły się prace nad orionem. Czasami wybuchał gniewem Brett. Ale udało im się dotychczas przebrnąć przez wszystko nie zrywając przyjaźni. I całe szczęście, gdyż czekało ich nowe przedsięwzięcie, projekt opatrzony na razie kryptonimem Farstar. - Jeśli chcecie podjechać do laboratorium... - zaproponował Ian Jameson. - Mamy tam
samochód z tymi dodatkami, więc możecie go sobie obejrzeć. Adam skinął głową z kwaśną miną. - Zabierajmy się więc do roboty. *** - Chcesz powiedzieć, że ta kupka szmelcu i ta druga będą kosztowały pięć dolców? Brett DeLosanto podniósł głowę i spojrzał z niedowierzaniem. Wpatrywał się w stalową taśmę biegnącą w poprzek podwozia oriona, przymocowaną śrubami. Adam Trenton, Brett i Ian Jameson oglądali proponowane wzmocnienie podłogi stojąc pod hamownią podwoziową, skąd mieli widok na całe podwozie samochodu. Hamownia była urządzeniem składającym się z metalowych płyt, wałków i oprzyrządowania - co przypominało nieco kanał serwisowy w warsztacie samochodowym - który umożliwiał symulowaną jazdę na szosie, podczas której samochód można było oglądać ze wszystkich stron. Zanim znaleźli się pod hamownią, obejrzeli drugą klamrę, prowadzącą od bocznej części komory silnika przez kolumnę kierownicy do przeciwnej strony komory silnika. - Pewnie można by zaoszczędzić parę centów - zgodził się Jameson - ale nie więcej, biorąc pod uwagę koszta materiałów, obróbki, robocizny w związku z koniecznością osadzenia śrub i zainstalowania wzmocnień. Zachowanie konstruktora - swego rodzaju pedantyczna obojętność, jak gdyby koszta i oszczędności naprawdę nie leżały w kręgu jego zainteresowań - ustawicznie irytowało Adama, zapytał więc. - W jakim stopniu wydział konstrukcyjny sam się tu asekuruje? Czy naprawdę musimy to wszystko wprowadzić? Było to stałe pytanie, które planista produkcji zadawał konstruktorowi. Ludzie z działu planowania produkcji systematycznie zarzucali konstruktorom, iż - wszędzie przewidują zbyt duży zapas wytrzymałości, przez co zwiększają koszta i ciężar całkowity pojazdu, a tym samym zmniejszają jego sprawność eksploatacyjną. Dział planowania produkcji lubił wytaczać argumenty: Gdyby pozwolić tym „Żelaznym Obręczom” dopiąć swego, każdy samochód miałby wytrzymałość Brooklyńskiego mostu, jeździłby niczym pojazd pancerny i miałby trwałość Stonehenge. Konstruktorzy, przyjmując przeciwstawny punkt widzenia, perorowali: Jasne, że przyjmujemy pewien zapas wytrzymałości, bo jeśli coś zawodzi - nam się za to dostaje. Gdyby planiści produkcji sami wykonywali prace konstrukcyjne, osiągaliby mały ciężar auta - najprawdopodobniej - dzięki podwoziu z drewna balsa i silnikowi z cynfolii.
- Nie ma tu żadnego asekurowania się ze strony konstruktorów. - Teraz z kolei Jameson fuknął ze złością. - Zredukowaliśmy NVH do poziomu, który uważamy za możliwy do przyjęcia. Gdybyśmy przyjęli bardziej złożony sposób, co kosztowałoby więcej, prawdopodobnie usunęlibyśmy to całkowicie. Jak dotąd, nie zrobiliśmy tego. - Zobaczymy, co to daje - powiedział Adam wymijająco. Jameson szedł przodem, kiedy wchodzili po metalowych schodach z dolnego poziomu, na którym przeprowadzało się inspekcję podwozia - na górny, główny poziom Laboratorium Badań Hałasu i Wibracji. Laboratorium - budynek usytuowany na terenie poligonu badawczego, mający kształt hangaru lotniczego, podzielonego na specjalistyczne stanowiska, duże i małe - jak zwykle zajmowało się łamigłówkami z zakresu NVH, którymi zarzucały je różne wydziały firmy. Jednym z problemów, nad którym laboratorium w tej chwili pracowało w pocie czoła, była sprawa wysokiego dźwięku, brzmiącego niczym dziewczęcy pisk, którego źródłem był hamulec nowego typu w lokomotywie spalinowej z silnikiem wysokoprężnym. Dział marketingu nakazał stanowczo, aby bezwzględnie zachowana została przewidziana zdolność hamowania,
ale
lokomotywy mają
przy hamowaniu
wydawać
normalny odgłos
uruchamianych hamulców, a nie pisk gwałconej dziewczyny. Kolejną kłopotliwą sprawę przedłożył wydział produkcji sprzętu gospodarstwa domowego: zegar kontrolny instalowany w kuchence domowej wydawał wyraźnie słyszalne trzaski. Zegar produkowany przez konkurencję, choć mniej sprawny, pracował bezgłośnie. Znając nieufność rynku w stosunku do nieznanych i nietypowych odgłosów i mając świadomość tego, że sprzedaż na tym ucierpi, jeśli trzask nie zostanie usunięty - dział produkcji urządzeń na potrzeby gospodarstw domowych zwrócił się do laboratorium NVH z prośbą, aby zlikwidować trzaski i pozostawić zegar nietknięty. Najwięcej jednak pracy przysparzały Laboratorium samochody. Najnowszy problem stwarzało zmodyfikowane nadwozie modelu samochodu od dawna już produkowanego. Nowy kształt nadwozia spowodował pojawienie się bębniącego odgłosu podczas jazdy. Badania wykazały, że był on wynikiem zmienionego kształtu przedniej szyby. Po kilku tygodniach eksperymentowania na chybił trafił, inżynierom z NHV udało się wyeliminować bębniący hałas przez zastosowanie fałdy w metalowej płycie podłogowej. Nikt, włącznie z ekipą inżynierską, nie wiedział dokładnie, dlaczego fałda zlikwidowała bębnienie przedniej szyby - najważniejsze jednak było to, że hałas ustał. Obecny etap badania oriona w laboratorium przewidywał testowanie na hamowni podwoziowej, gdzie symulowana będzie jazda przy wszelkich prędkościach - albo z
kierowaniem ręcznym, albo zdalnie - całymi godzinami, dniami lub nieprzerwanie przez wiele tygodni, bez przestawiania samochodu z początkowego położenia na wałkach urządzenia pomiarowego. Orion, którego obejrzeli od spodu na dole, gotów był do badania. Przekraczając po drodze stalowe płyty podłoża hamowni, Adam Trenton i Ian Jameson wsiedli do samochodu Adam usadowił się za kierownicą. Brett DeLosanto już ich opuścił. Zadowolony, że proponowane dodatkowe elementy nie będą miały wpływu na wygląd zewnętrzny auta, Brett wyszedł z laboratorium, aby dokonać przeglądu niewielkiej zmiany wprowadzonej w konstrukcji osłony chłodnicy oriona. Projektanci lubili oglądać wyniki swojej pracy pod gołym niebem - „na zielonej trawce”, jak sami mawiali. Czasami, na otwartej przestrzeni i w naturalnym świetle, pojawiały się niespodziewane efekty wizualne, których nie można było dostrzec w studio. Kiedy, dla przykładu, oglądano oriona po raz pierwszy w świetle słonecznym - osłona chłodnicy wydała się nagle czarna, zamiast - jak powinna - srebrzysta i lśniąca. Trzeba więc było skorygować kąt pochylenia żeberek osłony chłodnicy. Dziewczyna-technik, w białym fartuchu, wyszła z oszklonej budki sterowniczej znajdującej się obok hamowni. - Czy chciałby pan wybrać jakąś specjalną trasę, panie Trenton? - zapytała. - Dajmy mu na początek jakąś wyboistą drogę - polecił konstruktor. - Weźmy którąś z Kalifornii. - Dobrze, proszę pana. - Dziewczyna wróciła do budki, wychyliła się za chwilę trzymając w ręku taśmę magnetyczną. - To State Route 17, między Oakland i San Jose. Weszła do budki, włożyła taśmę na konsolę i zawinęła koniec taśmy za uchwyt szpuli. Adam przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik oriona ożył. Puszczona w ruch taśma magnetyczna pozwoli na odtworzenie - za pomocą urządzeń elektronicznych - rzeczywistej nawierzchni drogi i przekaże informacje na wałki znajdujące się pod kołami samochodu. Taśma była jedną z wielu znajdujących się w taśmotece laboratorium. Na wszystkich zarejestrowano dane jeżdżąc specjalnie wyposażonymi samochodami po drogach Ameryki Północnej i Europy. Można więc było dzięki temu w każdej chwili odtworzyć rzeczywiste warunki na drogach - dobre i złe - dla celów badawczych i do przeprowadzania prób. Adam zmienił bieg i przyśpieszył. Prędkość wzrosła szybko do 50 mil na godzinę. Koła oriona i wałki hamowni obracały się jak szalone, lecz sam samochód pozostawał w bezruchu. W tej samej chwili Adam poczuł gwałtowne uderzenie od spodu.
- Zbyt wielu ludziom wydaje się, że kalifornijskie autostrady są wspaniałe - zauważył Ian Jameson. - Są zdumieni, kiedy demonstrujemy im, jak bywają złe. Prędkościomierz wskazywał 65 mil. Adam przytaknął ruchem głowy. Konstruktorzy aut, o czym dobrze wiedział, bardzo krytycznie oceniali sposób, w jaki budowano drogi w Kalifornii, ponieważ drogi stanowe - ze względu na brak mrozu - kładzione były płytko. Brak głębszego osadzenia umożliwiał uginanie się betonowych płyt w części środkowej i zawijanie się i pękanie ich krawędzi - co powodowały jeżdżące po nich ogromne ciężarówki. Tak więc, kiedy samochód zjechał na brzeg płyty, odbijał się od niej i podskakiwał. Jazda po takiej drodze była jednym ciągiem wstrząsów i wibracji. Samochody trzeba więc było tak konstruować, aby były zdolne je absorbować. Prędkość oriona zbliżała się do 80. - Teraz się to zaczyna - powiedział Jameson. Nie skończył jeszcze mówić, kiedy wnętrze samochodu wypełnił szum i wibracja nakładające się na nierówności kalifornijskiej autostrady. Ale efekt był nikły, szum słaby, wibracja niewielka. NHV nie byłyby już zaskoczeniem dla pasażerów - tak jak przedtem, na torze próbnym. - I tyle tylko z tego zostało? - spytał Adam. - To wszystko, co zostało - zapewnił go Ian Jameson. - Wzmocnienia wytłumiają resztę. Jak już powiedziałem, uważamy, że to, co jeszcze zostało, jest już do przyjęcia. Adam zwolnił, a konstruktor dodał jeszcze. - Wypróbujmy go na gładkiej drodze. Założono inną taśmę na konsolę sterowniczą - symulującą jazdę po autostradzie międzystanowej Interstate 80 w Illinois: nierówności nawierzchni zniknęły i zarazem szum i wibracja wydały się odpowiednio mniejsze. - Wypróbujemy jeszcze jedną drogę - zapowiedział Jameson. - Prawdziwie trudną. Dał znak asystentce w budce, dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Kiedy Adam przyśpieszył, już przy szybkości 60 mil na godzinę orionem wstrząsnęło alarmująco. - To Mississipi, US 90, w pobliżu Biloxi. Droga od początku nie była zbyt dobra, aż w końcu huragan Kamila do reszty ją wykończył. Część, na której w tej chwili jesteśmy, nie została jeszcze doprowadzona do porządku. Rzecz jasna, nikt nie będzie tam jechał z taką prędkością, chyba że zamyśla popełnić samobójstwo. Przy prędkości 80 mil na godzinę, nawierzchnia drogi (według danych przekazywanych przez hamownię) była w tak złym stanie, że wibracja własna samochodu nie
dawała się już odczuć, Ian Jameson wyglądał na zadowolonego. Kiedy prędkość zmalała, wygłosił swoje zdanie. - Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak dobra musi być nasza technika, aby mogła stawić czoła wszelkim typom dróg, włącznie z wieloma takimi jak ta. Jameson znowu przeniósł się, pomyślał Adam, w swój abstrakcyjny świat konstruktora. Większe praktyczne znaczenie miał fakt, że problem NVH w orionie dawał się rozwiązać. Adam zadecydował już, że raczej będą musieli wybrać sposób polegający na dodaniu wzmocnień - pomimo przerażających kosztów - niż dopuścić do opóźnienia debiutu oriona. Z pewnością, dyrektor generalny firmy, Hub Hewitson, który uważał oriona za swoje własne dziecko, wścieknie się, kiedy usłyszy o dodatkowych pięciu dolarach zwiększających koszty. Ale jakoś się z tym pogodzi, podobnie jak Adam - niemal - już się z tym oswoił. Wysiadł z samochodu, za nim wysiadł Ian Jameson. Zgodnie z poleceniem konstruktora, Adam zostawił włączony silnik. Dziewczyna w budce sterowniczej przejęła zdalne kierowanie samochodem. Przy prędkości 80, wibracja słyszalna na zewnątrz nie była większa od tej, którą odczuwało się siedząc wewnątrz. - Pewien jesteś, że wzmocnienie klamrą przetrwa długi okres eksploatacji? - zapytał Adam Iana Jamesona. - Bez wątpienia. Zrobiliśmy wszelkie badania. Jesteśmy zadowoleni z wyników. Jameson również na takiego wygląda, pomyślał Adam: jest tak cholernie zadowolony z siebie. Jego obojętność i zachowywanie dystansu - których źródłem było to jego jawne zadowolenie z siebie - nadal Adama irytowały. - Czy nigdy nie nęka cię świadomość - zapytał konstruktora - że wszystko, co wy tu robicie, jest negatywne? Nic nie produkujecie. Wy tylko usuwacie, eliminujecie. - Och, coś jednak wytwarzamy - Jameson wskazał walki hamowni, które nadal obracały się z wielką szybkością, napędzane kołami oriona. - A te rolki widzisz? Podłączone są do generatora, podobnie jak i inne hamownie w tym laboratorium. Za każdym razem, kiedy mamy na nich jakieś samochody, wałki wytwarzają energię elektryczną. Sprzężeni jesteśmy z elektrownią Edison z Detroit i sprzedajemy im energię. - Spojrzał wyzywająco na Adama. - Czasem sobie myślę, że jest to równie użyteczne jak te parę rzeczy, które wyszły za próg działu planowania produkcji. - Ale nie orion... - Adam uśmiechnął się ustępując. - Nie orion - zgodził się Jameson. - Chyba wszyscy wiążemy z nim nadzieje.
ROZDZIAŁ VIII Erica Trenton w końcu kupiła koszulę, znalazła ją w sklepie Laidlaw-Beldona na Somerset Mall w dzielnicy Troy. Przerzuciła przedtem sterty bielizny w sklepach w Birmingham nie znajdując niczego, co by przyciągnęło jej uwagę i co uznałaby za wystarczająco odpowiednie dla upatrzonego celu. Jeździła więc po całej dzielnicy swoim sportowym kabrioletem, nie denerwując się tym nawet, gdyż sprawiało jej to przyjemność: miała wreszcie, dla odmiany, coś konkretnego do zrobienia. Somerset Mall był dużym, nowoczesnym placem - położonym na wschód od Big Beaver Road - z luksusowymi sklepami. Większa część ich klienteli wywodziła się z bogatych rodzin pracowników przemysłu samochodowego, które mieszkały w Birmingham i Bloomfield Hills. Erica często robiła tu zakupy i znała większość sklepów, włącznie z Laidlow-Beldonem. W chwili, gdy zobaczyła koszulę, wiedziała, że jest dokładnie taka, jakiej szukała: z przezroczystego nylonu, z odpowiednio dopasowanym peniuarem, bladobeżowa - niemal koloru jej włosów. Wiedziała, że kiedy założy tę koszulę, podkreśli ona jej urodę miodowej blondynki. Zadecydowała, że pomarańczowa pomadka dopełni zmysłowego obrazu, jaki zamierzała z siebie stworzyć dziś wieczorem, dla Adama. Nie miała w tym sklepie otwartego rachunku kredytowego, zapłaciła więc czekiem. Przeszła potem do działu z kosmetykami, aby kupić szminkę, gdyż nie była pewna, czy ma taką w domu - w dokładnie takim jak trzeba odcieniu. Sprzedawczyni w dziale kosmetycznym była zajęta. Kiedy Erica czekała oglądając szminki, zauważyła, że obok przy stoisku z perfumami stoi klientka. Była kobietą około sześćdziesiątki, informowała właśnie sprzedawczynię. - Chcę to kupić dla mojej synowej. Naprawdę nie jestem pewna... Proszę mi jeszcze pokazać perfumy „Norell”. Sprzedawczyni - znudzona brunetka - podała jej próbny flakonik. - Tak - powiedziała kobieta. - Tak, te są ładne. Wezmę je. Sprzedawczyni wybrała białe pudełko z czarnymi napisami z lustrzanej półki za sobą, niedostępnej dla klientów i postawiła je na ladzie. - Pięćdziesiąt dolarów, plus podatek obrotowy. Zapłaci pani gotówką czy zapisać na kredyt? - Ojej, nie zdawałam sobie sprawy, że to aż tyle wyniesie... - zawahała się starsza kobieta.
- Mamy mniejsze flakoniki, proszę pani. - Nie... Widzi pani, to ma być prezent. Chyba powinnam... Ale jeszcze się wstrzymam, zastanowię się. Kobieta odeszła od lady, odeszła również sprzedawczyni. Przeszła przez sklepione przejście i zniknęła na chwilę z pola widzenia. Na ladzie pozostało pudełko z perfumami. „Norell” to moje ulubione perfumy. Dlaczego by ich nie wziąć?... Erica uświadomiła sobie, jak irracjonalne, niewiarygodne było to, co sobie pomyślała. Zawahała się, zaszokowana swoim własnym odruchem. Własne myśli popędzały ją: No, rusz się! Tracisz tylko czas! Działaj! Już! Potem, już po wszystkim, przypomniała sobie, że czekała wystarczająco długo, aby zastanowić się nad tym, czy to w jej własnej głowie zrodziły się takie myśli. Spokojnie, bez pośpiechu, ale jakby pod działaniem jakiejś magnetycznej siły, Erica przeszła z działu kosmetycznego do perfumeryjnego. Bez zbytecznego ruchu, nieśpiesznie, wzięła do ręki pudełko, otworzyła torebkę i wrzuciła je do środka. Torba miała zatrzaskowy zamek, który zamknął się ze szczękiem. Odgłos wydał się Erice głośny niczym wystrzał. To zwróci uwagę! Co też zrobiła?! Stała drżąc, bała się poruszyć, oczekując lada chwila czyjegoś oskarżycielskiego głosu, czyjejś ręki na swoim ramieniu i okrzyku: „Złodziejka!” Nic się nie działo. Ale zaraz się zacznie. Wiedziała, że zaraz się zacznie, w każdej chwili. Jak by to wyjaśniła? Nie mogłaby nic wytłumaczyć. Nie w sytuacji, kiedy w jej torebce spoczywał namacalny dowód. Zastanawiała się pośpiesznie, czy ma wyjąć pudełko z torby, położyć je tam, gdzie stało, zanim ten głupi, niewiarygodny impuls nią owładnął i nakazał jej zrobić coś takiego. Nigdy przedtem jej się to nie zdarzyło, nigdy, nic podobnego. Drżała jeszcze z emocji, czuła, jak mocno bije jej serce, pytała siebie samą: Dlaczego? Co było przyczyną tego, co zrobiła? Najbardziej absurdalne było to, że nie potrzebowała wcale kraść - ani perfum, ani niczego innego. Miała przecież w portfelu pieniądze, książeczkę czekową. Jeszcze w tej chwili mogłaby zawołać sprzedawczynię, wyjąć pieniądze i zapłacić... i zakończyć sprawę. Pod warunkiem, że działałaby szybko. Teraz! Nie. Wyraźnie - jako że nadal nic się nie działo - nikt nie widział, co zrobiła. Gdyby zauważyli, pomyślała Erica, już by ktoś do niej podszedł, zapytał, może nawet już by ją stąd wyprowadzono. Odwróciła się. Udając obojętność, rozejrzała się wokoło. W sklepie panował
normalny ruch. Nikt nie wydawał się w najmniejszym stopniu nią zainteresowany, nikt nawet w jej stronę nie patrzył. Sprzedawczyni z działu perfumeryjnego nie powróciła jeszcze. Równie nieśpiesznie jak przedtem, Erica wróciła do działu kosmetycznego. Przypomniała sobie, że i tak chciała kupić perfumy. Sposób, w jaki je zdobyła, był głupi i niebezpieczny - i już nigdy, przenigdy czegoś takiego nie zrobi. Ale teraz tak właśnie zrobiła, i co się stało, to się nie odstanie. Gdyby chciała to wszystko odwrócić, zaczęłyby się kłopoty, trzeba by było wszystko wyjaśniać, mogliby ją jednak oskarżyć... najlepiej tego wszystkiego uniknąć. Sprzedawczyni w dziale z kosmetykami nie była zajęta. Z najbardziej ujmującym ze swoich uśmiechów na twarzy Erica poprosiła o pokazanie jej kilku pomadek w pomarańczowym odcieniu. Pewne niebezpieczeństwo istniało nadal: sprzedawczyni z działu perfumeryjnego. Czy dziewczyna zauważy brak pudełka? A jeśli tak, to czy przypomni sobie, że Erica znajdowała się wtedy w pobliżu? Instynkt nakazywał Erice wyjść, szybko opuścić sklep, ale rozum ostrzegał: mniej będzie zwracała na siebie uwagę zostając tu, gdzie jest. Rozmyślnie zwlekała z wyborem pomadki. Przy stoisku perfumeryjnym zatrzymała się jakaś klientka. Sprzedawczyni powróciła, zaczęła coś do niej mówić i zaraz, jak gdyby coś sobie przypomniawszy, spojrzała na ladę, gdzie przedtem stało pudełko z perfumami. Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną. Odwróciła się szybko, spojrzała na półkę, z której przedtem zdjęła pudełko. Stało tam kilka różnych pudełek, kilka takich samych, jednouncjowych perfum „Norell”. Erica wyczuła jej wahanie: czy postawiła pudełko z powrotem na półkę, czy nie? Erica - pilnując, by nie przyglądać się dziewczynie zbyt otwarcie - usłyszała jak klientka, która właśnie podeszła, pyta ją o coś. Sprzedawczyni odpowiedziała coś, ale wydawała się zmartwiona i rozglądała się wokół siebie. Erica poczuła, że dziewczyna przygląda się jej. Uśmiechnęła się więc do swojej sprzedawczyni i powiedziała - Wezmę tę. - Wyczuła, że dziewczyna ze stoiska perfumeryjnego już na nią nie patrzy. Nic się nie stało. Dziewczynę prawdopodobnie bardziej martwiła własna nieostrożność i jej konsekwencje niż cokolwiek innego. Kiedy Erica płaciła za pomadkę, otworzywszy torebkę ledwie na tyle, aby wyjąć z niej portfel, odprężyła się. Zanim wyszła, mając poczucie wyrządzonej szkody, zatrzymała się nawet przy stoisku perfumeryjnym, aby obejrzeć perfumy „Norell”. Dopiero kiedy podchodziła do wyjścia, zdenerwowanie powróciło. I przerodziło się w przerażenie, kiedy uświadomiła sobie, że ktoś jednak mógł zauważyć, co robi, a potem
obserwował ją i pozwolił, aby dotarła aż tutaj, aby teraz tym pewniej ją oskarżyć. Wydawało jej się, że gdzieś czytała, iż coś takiego się zdarza. Parking, widoczny za szybą, wydawał się przyjaznym, oczekującym na nią schronieniem - bliskim, a jednak tak dalekim. - Do widzenia pani. - Obok, nie wiadomo skąd, pojawił się jakiś mężczyzna. Był w średnim wieku, włosy już mu zaczynały siwieć, zawodowy uśmiech odsłaniał jego wystające zęby. Erica znieruchomiała. Zdawało jej się, że serce przestało jej bić. Więc jednak... - Czy zakupy się udały, proszę pani? Poczuła suchość w gardle. - Tak... tak, dziękuję. - Do widzenia. - Mężczyzna z szacunkiem otworzył przed nią drzwi. Ogarnęło ją uczucie wielkiej ulgi... była już na zewnątrz. Kiedy odjeżdżała, owładnęło nią uczucie rozczarowania. Teraz, kiedy już wiedziała, jak niepotrzebnie się zamartwiała, że nie było powodu, aby aż tak się przejmować - obawy i strach, które odczuwała w sklepie, wydały jej się mocno przesadzone. Nadal jednak zastanawiała się, co skłoniło ją do takiego postępku? Nagle ogarnął ją nastrój pełen optymizmu - od wielu tygodni nie czuła się lepiej. *** Dobry nastrój trwał przez całe popołudnie i towarzyszył jej również podczas przygotowywania obiadu. Żadnej niedbałości dzisiaj w kuchni! Postanowiła przygotować fondue bourguignonne na główne danie, po części dlatego, że było to jedno z ulubionych dań Adama, ale przede wszystkim dlatego, że pomysł, aby zjeść fondue ze wspólnego naczynia mógł zapoczątkować poczucie intymności, które - miała nadzieję - nie opuści ich przez cały wieczór. Erica starannie przemyślała sobie, jak nakryć do stołu w jadalni. Wybrała żółte, cienkie świece w spiralnych, srebrnych lichtarzach i ustawiła je po bokach kompozycji z chryzantem. Kupiła kwiaty po drodze do domu i teraz te, które zostały, ustawiła w salonie, aby Adam je zauważył, jak tylko wejdzie. Dom błyszczał, jak zawsze po całodziennym pucowaniu przez panią Gooch. Na godzinę przed powrotem Adama, Erica rozpaliła ogień w kominku. Adam, niestety, spóźniał się, co nie było niczym niezwykłym... Niezwykłe jednak było to, że nie zatelefonował do Erici, aby ją o tym uprzedzić. Kiedy nadeszła godzina 7.30 i minęła, potem 7.45 i ósma, Erica zaczęła się coraz bardziej niepokoić. Podchodziła co chwilę do okna wychodzącego na podjazd przed domem, wracała sprawdzając, czy w jadalni wszystko jest w porządku, potem szła do kuchni i otwierała lodówkę, aby upewnić się, czy
sałatka z jarzyn, przygotowana ponad godzinę wcześniej, zachowała jeszcze kruchość. W lodówce stała też polędwica na fondue, którą Erica wcześniej pocięła na małe kawałki, aby nie trzeba było już ich kroić, obok stały przyprawy i sosy w salaterkach. Kiedy Adam już wreszcie przyjdzie, przygotowanie obiadu potrwa ledwie parę minut. Kilka razy dokładała do ognia w salonie i teraz - zarówno w jadalni jak i salonie, między którymi drzwi pozostawały cały czas otwarte - zrobiło się nieznośnie gorąco. Otworzyła okno, aby do środka dostało się zimne powietrze, ale to z kolei spowodowało, że ogień w kominku zaczął dymić, zamknęła więc okno. Zastanowiła się potem, co zrobić z winem - Château Latour, rocznik 61, jedną z butelek na specjalne okazje - które otworzyła o godzinie szóstej spodziewając się, że poda je do stołu o wpół do ósmej. Zabrała je teraz z powrotem do kuchni i zatkała butelkę korkiem. Wróciła do salonu, nie miała już nic do roboty, włączyła magnetofon. Kaseta była już na swoim miejscu. Umilkły ostatnie akordy nagrania, zaczęło się nowe... Były to „Wyspy Bahama”, piosenka, którą uwielbiała, którą ojciec grał na gitarze, a ona śpiewała. Ale dzisiejszego wieczoru miękka melodia calypso sprawiła, że Erica posmutniała i zatęskniła za domem... Wyłączyła magnetofon ze złością, nie wysłuchując piosenki do końca i szybko otarła nieoczekiwane łzy, zanim zdążyły zniweczyć jej skromny makijaż. Pięć po ósmej zadzwonił telefon i Erica z nadzieją w sercu pośpieszyła go odebrać. Ale to nie był Adam, jak sądziła, lecz zamiejscowa „do pana Trentona”. Podczas rozmowy z telefonistką Erica zorientowała się, że dzwoni siostra Adama, Teresa, z Pasadeny w Kalifornii. Kiedy telefonistka z Zachodniego Wybrzeża zapytała: „Czy będzie pani rozmawiać z kimś innym?”, Teresa - która musiała zdawać sobie sprawę z faktu, że słuchawkę podniosła jej bratowa - zawahała się i odparła: „Nie, potrzebuję pana Trentona. Proszę zostawić dla niego wiadomość, aby zatelefonował.” Ericę zirytowało skąpstwo Teresy, kiedy ta nie dopuściła do połączenia z nią... Dzisiaj wieczorem byłaby wdzięczna za rozmowę. Erica zdawała sobie sprawę, że odkąd przed rokiem Teresa została wdową z czwórką dzieci pod jej wyłączną opieką, musiała żyć oszczędnie - ale na pewno nie do tego stopnia, aby martwić się o koszta zamiejscowej rozmowy telefonicznej. Napisała notatkę dla Adama, z numerem w Pasadenie, aby mógł później zatelefonować. Dwadzieścia po ósmej Adam zatelefonował do domu łącząc się przez CB-radio ze swojego samochodu, aby ją powiadomić, że w tej chwili znajduje się na autostradzie
Southfield, w drodze do domu. Oznaczało to, że w domu będzie za piętnaście minut. Zgodnie z umową, Erica zawsze wczesnym wieczorem miała w kuchni włączony odbiornik CB-radia i kiedy Adam dzwonił, zwykle dodawał zaszyfrowaną informację: „uaktywnić oliwki”. Zrobił to również teraz, co oznaczało, że zaraz po wejściu do domu będzie oczekiwał szklaneczki martini. Erice zrobiło się lżej na sercu, zadowolona też była, że nie przygotowała obiadu, który przez tak długie oczekiwanie nie nadawałby się już do jedzenia. Wstawiła dwie szklaneczki do zamrażarki w kuchni i zaczęła przygotowywać drinki. Miała jeszcze czas, aby pobiec do sypialni - musiała sprawdzić, czy fryzura jest w porządku, umalować jeszcze raz usta, użyć ponownie perfum... tych perfum. W naturalnej wielkości odbiciu w lustrze zobaczyła, że piżama z delikatnej tkaniny z barwnym i drobiazgowo wykonanym deseniem - którą wybrała na dziś wieczór równie starannie, jak wszystko inne - wygląda tak jak trzeba. Kiedy usłyszała, że Adam otwiera drzwi swoim kluczem, zbiegła na dół, niemądrze podenerwowana - niczym świeżo poślubiona żona. - Przepraszam za spóźnienie - wszedł usprawiedliwiając się. Jak zwykle, wyglądał świeżo, ubranie nie było pomięte, wzrok miał jasny i bystry - jak gdyby gotów był właśnie zacząć swoją codzienną pracę, a nie dopiero co ją skończył. Ostatnio jednak Erica wyczuwała w nim chwilami jakieś napięcie pod tym zwodniczym wyglądem zewnętrznym. I w tej chwili nie była całkiem pewna, czy go w nim nie wyczuwa. - Nic się nie stało - powiedziała, całując go; wiedziała, że najgorsze, co mogłaby zrobić, to narzekać teraz z powodu spóźnionego obiadu. Adam odwzajemnił pocałunek, pochłonięty myślami o czymś innym i kiedy nalewała martini do kieliszków nalegał, aby wytłumaczyć jej przyczynę spóźnienia. - Byliśmy z Elroyem u Huba. Hub zarzucił nas skoncentrowanym ogniem. Nie był to najlepszy moment, aby wyjść i telefonować. - Napadł na was? - Jak wszystkie żony pracowników firmy Erica wiedziała, że Hub to Hubbard J. Hewitson, dyrektor generalny odpowiedzialny za przedsięwzięcia firmy na obszarze Ameryki Północnej i następca tronu w firmie, posiadający olbrzymią władzę. Do jego decyzji należało awansowanie i zwalnianie dyrektorów firmy z wyjątkiem przewodniczącego zarządu i prezesa - jedynych ludzi, którzy w hierarchii stali od niego wyżej. Wymagania Huba były powszechnie znane. Potrafił być - i bywał - bezlitosny dla tych, którzy ich nie zaspokajali. - Można by rzec, że napadł na mnie - powiedział Adam. - Ale przede wszystkim Hub musiał po prostu sobie ulżyć. Do jutra mu przejdzie. Opowiedział Erice o dodatkowych elementach w orionie i o kosztach, które - o czym z
góry wiedział - zostaną ostro skrytykowane. Po powrocie z poligonu badawczego zameldował się u Elroya Braithwaite’a. Wiceprezes ds. rozwoju i doskonalenia produktu podjął decyzję, aby natychmiast udać się do Huba i mieć już jego wybuch za sobą - tak się też stało. Hub Hewitson bywał nieraz gwałtowny, potrafił jednak zachować przy tym poczucie sprawiedliwości i zdążył już przyjąć do wiadomości fakt, że dodatkowe elementy i koszta są nieuniknione. Adam wiedział, że podjął właściwą decyzję podczas pobytu na poligonie badawczym, choć nadal czuł w sobie napięcie, które martini złagodziło tylko w niewielkim stopniu. Podał szklaneczkę Erice, aby ją ponownie napełniła i opadł na krzesło. - Strasznie tu dzisiaj w domu gorąco. Dlaczego rozpaliłaś ogień? Usiadł przy stole, na którym stały kwiaty kupione dzisiejszego popołudnia. Odsunął wazon na bok, aby zrobić miejsce na szklaneczkę. - Myślałam, że ogień trochę to miejsce rozweseli. - Chcesz powiedzieć, że zwykle takie nie jest? - spojrzał wprost na nią. - Tego nie powiedziałam. - Może powinnaś. Adam wstał, zaczął krążyć po pokoju, dotykając stojących tu znajomych rzeczy. Był to jego stary nawyk - coś, co robił, kiedy czuł się niespokojny. Erica miała chęć powiedzieć mu: „Dotknij mnie! Ja na ten dotyk zareaguję!" Ale powiedziała tylko. - Aha, przyszedł list od Kirka. Napisał do nas obojga. Został redaktorem artykułów wstępnych w gazecie uniwersyteckiej. - Uhm - Adam chrząknął bez entuzjazmu. - To dla niego ważne. - Nie mogła oprzeć się pokusie, by nie dodać. - Równie ważne, jak awans dla ciebie. Adam odwrócił się gwałtownie od kominka. - Powiedziałem ci kiedyś, że przyzwyczaiłem się już do myśli, że Greg zostanie lekarzem. Nawet mi się ten pomysł podoba. Trudno jest zdobyć wysokie kwalifikacje, ale kiedy je zdobędzie - będzie robił coś pożytecznego. Ale nie oczekuj - ani teraz, ani później iż będę zadowolony z tego, że Kirk zostanie dziennikarzem czy też z tego, co mu się po drodze przydarzy. Był to stały temat, Erica żałowała już, że go poruszyła, gdyż zapowiadało to zły początek wieczoru. Chłopcy Adama mieli zdecydowane poglądy na temat swojej przyszłej kariery zawodowej - wiedzieli to już na długo przed tym, zanim wkroczyła w ich życie. Mimo to, podczas rozmów z Adamem Erica popierała ich wybór, dając mu wyraźnie do
zrozumienia, iż cieszy się, że nie pójdą w ślady ojca i nie wybiorą pracy w przemyśle samochodowym. Dopiero później zrozumiała, że nie było to z jej strony mądrym posunięciem. Bez względu na jej stanowisko, chłopcy i tak podążyliby wybraną przez siebie drogą. Jedyne, co udało jej się osiągnąć to wywołać rozgoryczenie Adama, który uważał, iż tym samym w podtekście jej słów znaczenie jego własnej kariery zostało pomniejszone w oczach jego synów. - Ależ z pewnością wykonywanie zawodu dziennikarza pozwala na robienie pożytecznych rzeczy - powiedziała tak łagodnym tonem jak tylko zdołała. Potrząsnął głową z irytacją. Nie opuściło go jeszcze wspomnienie konferencji prasowej, która odbyła się dziś rano, a która tym mniej mu się podobała, im dłużej o niej myślał. - Gdybyś spotykała się z dziennikarzami równie często jak ja, może miałabyś inne zdanie. Większość tego, co robią, jest powierzchowne, nie wyważone, pełne uprzedzeń... choć głoszą bezstronność... i naszpikowane niedokładnościami. Winę za nieścisłości i pomyłki kładą na karb tempa pracy... ale to brzmi jak tłumaczenie faktu, iż kulawy posługuje się kulami. Zdaje się, że redaktorom ani autorom nigdy nie przychodzi na myśl, iż gdyby się tak nie śpieszyli i sprawdzali fakty przed puszczeniem ich byle prędzej do druku... lepiej służyliby społeczeństwu. Co więcej, uzurpują sobie samozwańcze prawo do krytyki i osądzania błędów wszystkich ludzi z wyjątkiem swoich własnych. - Trochę w tym jest prawdy - powiedziała Erica. - Ale nie można tak mówić o wszystkich gazetach, ani też o wszystkich ludziach, którzy dla nich pracują. Adam zdawał się gotów do sporu, który - przeczuwała to - mógł przerodzić się w kłótnię. Zdecydowana ostudzić jego chęć do sprzeczki, Erica przeszła przez pokój i ujęła go pod ramię. - Miejmy nadzieję - uśmiechnęła się - że Kirk poradzi sobie od nich lepiej i zrobi ci niespodziankę. Fizyczny kontakt z nim, którego ostatnio tak rzadko doświadczali, sprawił jej przyjemność... Miała nadzieję, że jeśli uda jej się postawić na swoim, przyjemność ta będzie jeszcze większa, zanim wieczór dobiegnie końca. - Zostawmy to na inną okazję - nalegała. - Czeka na ciebie twój ulubiony obiad. - Zjedzmy, jak najszybciej się da - powiedział Adam. - Chcę potem przejrzeć różne dokumenty i wolałbym zaraz się do nich zabrać. Erica puściła jego ramię i poszła do kuchni, zastanawiając się po drodze, czy Adam
zdawał sobie sprawę, ile już razy użył niemal tych samych słów w podobnych sytuacjach... aż stały się niemal monotonną błagalną modlitwą. - Mógłbym ci w czymś pomóc? - Adam udał się za nią do kuchni. - Możesz zalać sałatę sosem i trochę nią powstrząsać. Wykonał swoje zadanie szybko i jak zwykle sprawnie, zauważył też zaraz notatkę o telefonie Teresy z Pasadeny. - Zacznij jeść sama - powiedział. - Zobaczę, co chce Teresa. Kiedy już siostra Adama zaczynała rozmawiać przez telefon, rzadko udawało jej się mówić krótko, niezależnie od tego, czy była to rozmowa zamiejscowa czy nie. - Tak długo czekałam - zaprotestowała Erica. - Nie chcę sama jeść obiadu. Nie możesz zadzwonić później? Tam jest teraz dopiero godzina szósta. - No dobrze, jeśli obiad jest już rzeczywiście gotowy. Erica rzuciła się pośpiesznie do pracy. Mieszanina oleju i masła, którą ogrzała już na kuchence w garnku do fondue, była gotowa. Wniosła naczynie do jadalni, ustawiła na specjalnym stojaku i podpaliła kostki paliwa znajdujące się pod spodem. Wszystko stało już na stole... wyglądał elegancko. Kiedy przysunęła zapalniczkę do świec, Adam zapytał. - Czy warto je zapalać? - Tak. - Zapaliła wszystkie świece. Światło świec ujawniło butelkę wina, którą Erica znowu postawiła na stole. - Myślałem - Adam zmarszczył brwi - że trzymamy ją na specjalną okazję. - Jak na przykład jaką? - Hewitsonowie i Braithwaite’owie - przypomniał jej - przychodzą w przyszłym miesiącu. - Hub Hewitson nie odróżnia „Château Latour” od „Cold Duck”, jemu i tak wszystko jedno. Dlaczego my nie możemy być specjalną okazją, tylko my dwoje? Adam dźgnął widelcem kawałek polędwicy i zostawił go w garnku, po czym zaczął jeść sałatkę. - Dlaczego tak się zawsze składa - powiedział wreszcie - że nigdy nie przepuścisz okazji, aby nie robić docinków pod adresem ludzi, z którymi pracuję, albo mojej pracy? - Czyżby? - Wiesz, że tak robisz. Zawsze to robiłaś, od chwili, gdyśmy się pobrali. - Może dlatego, że czuję, iż muszę walczyć o każdą chwilę, jaką możemy razem spędzić.
Ale w duchu przyznała, że rzeczywiście czasami niepotrzebnie robiła ostre przytyki tak jak przed chwilą pod adresem Huba Hewitsona. Napełniła szklaneczkę Adama. - Przepraszam - powiedziała łagodnie. - To, co powiedziałam o Hubie było snobistyczne i zbyteczne. Jeśli chcesz, żeby pił „Château Latour”, pójdę je kupić. - I zaraz przez głowę przemknęła jej myśl: Może zdobędę jeszcze jakąś butelkę ekstra lub dwie, tak jak zdobyłam perfumy. - Zapomnij o tym - rzekł Adam. - To bez znaczenia. Kiedy pili kawę, Adam przeprosił i poszedł na górę do swojego gabinetu, aby zatelefonować do Teresy. *** - Cześć, ważniaku. Gdzie ty byłeś? Przeliczałeś swoje akcje? - Głos Teresy docierał wyraźnie mimo dwóch tysięcy mil, jakie ich dzieliły - altowy głos starszej siostry, który Adam pamiętał z dawnych, minionych lat dzieciństwa. Teresa miała siedem lat, kiedy urodził się Adam. Pomimo różnicy lat, zawsze byli sobie bliscy i co dziwniejsze - od czasu, kiedy Adam był ledwie nastolatkiem - Teresa szukała rady u swego młodszego brata i często brała jego zdanie pod uwagę. - Wiesz, jak to jest, siostrzyczko. Jestem niezastąpiony, co sprawia, że trudno mi dotrzeć do domu. Czasem nie mogę się wprost nadziwić, jak w ogóle mogli cały ten biznes zacząć beze mnie. - Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni - powiedziała Teresa. - Dzieci często mówią o wujku Adamie. Powiadają, że któregoś dnia zostanie prezesem firmy. - Kolejną cechą typową dla Teresy było jej nieskrywane zadowolenie z sukcesów Adama. Zawsze w ten właśnie sposób reagowała na jego postępy i awanse - z o wiele większym entuzjazmem... co przyznawał z niechęcią... niż Erica. - Co u ciebie, siostro? - zapytał. - Czuję się samotna... - Milczała chwilę. - A spodziewałeś się innej odpowiedzi? - Właściwie nie. Zastanawiałem się tylko, czy do tej pory... - Nie pojawił się ktoś inny? - Coś w tym rodzaju. - Paru. Nadal jeszcze, jak na wdowę, jestem nieźle prezentującą się babą. - Wiem o tym. - To była prawda. Choć za jakiś rok skończy pięćdziesiątkę, Teresa była posągową, klasyczną pięknością... i to seksowną. - Kłopot polega na tym. że jeśli się miało mężczyznę, prawdziwego mężczyznę, przez dwadzieścia dwa lata, to się potem wszystkich z nim porównuje. I nie wychodzi im to wcale
na dobre. Mąż Teresy, Clyde, był księgowym o szerokich zainteresowaniach. Zginął tragicznie przed rokiem w katastrofie lotniczej, pozostawiając wdowę z czwórką małych dzieci, które adoptowali w późnym okresie swego małżeństwa. Od jego śmierci, Teresa musiała się przystosować do wielkiej zmiany psychicznie, musiała też sama zarządzać sprawami finansowymi, co było dziedziną, którą nigdy przedtem nie zaprzątała sobie głowy. - Czy sprawy finansowe są w porządku? - zapytał Adam. - Chyba tak. Ale właśnie w tej sprawie telefonowałam do ciebie. Czasami żałuję, że nie jesteś bliżej. Choć zmarły szwagier Adama zostawił wystarczające zabezpieczenie swojej rodzinie, w chwili śmierci jego sprawy finansowe znajdowały się w nieładzie. Najlepiej jak umiał, Adam na odległość pomagał Teresie je rozwikłać. - Jeśli naprawdę jestem ci potrzebny - powiedział Adam - mogę do ciebie przylecieć na dzień czy dwa. - Nie. Już jesteś tam, gdzie ciebie potrzebuję... w Detroit. Jestem zaniepokojona sprawą tej lokaty, której Clyde dokonał w „Stephensen Motors”. Przynosi dochód, ale przedstawia duży kapitał... większość tego, co mamy... Pytam się więc ciągle sama siebie, czy powinnam pieniądze zostawić tam, gdzie są, czy też sprzedać udziały i ulokować je w czymś bardziej pewnym? Adam znał podłoże sprawy. Mąż Teresy był swego czasu wielkim amatorem wyścigów samochodowych i uganiał się po torach wyścigowych południowej Kalifornii poznał więc dobrze wielu kierowców. Jednym z nich był Smokey Stephensen, który wytrwale wygrywał przez całe lata i który - co było zupełnie niezwykłe dla ludzi jego pokroju - przebiegle zdołał utrzymać przy sobie pieniądze ze swoich wygranych i w końcu zakończył karierę kierowcy wyścigowego z niemal nietkniętą forsą w kieszeni. Potem, wykorzystując swoje nazwisko i prestiż, uzyskał koncesję na sprzedaż samochodów w Detroit i sprzedawał samochody produkowane przez firmę Adama. Mąż Teresy przystąpił po cichu do spółki z eks-kierowcą wyścigowym i wniósł prawie połowę potrzebnego kapitału. Udziały w prowadzonym przez niego interesie były obecnie własnością Teresy, która przejęła je zgodnie z ostatnią wolą Clyde’a. - Siostro, czy chcesz powiedzieć, że dostajesz pieniądze z Detroit... od Stephensena? - Tak. Nie znam liczb, ale mogę ci je przysłać. Księgowi, którzy przejęli biuro Clyde’a mówią, że to uczciwy procent zysku. Ale martwi mnie to, co czytam o przedstawicielstwach handlu samochodami - że są to ryzykowne przedsięwzięcia, niektóre salony sprzedaży
upadają. Gdyby tak się stało w przypadku Stephensena, dzieci i ja moglibyśmy znaleźć się w tarapatach. - To może się zdarzyć - przyznał Adam. - Ale jeśli masz dość szczęścia, aby posiadać udziały w dobrym przedstawicielstwie, możesz popełnić gruby błąd zabierając je stamtąd. - Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego potrzebuję kogoś, kto by mi doradził... kogoś, komu mogę zaufać. Adamie, aż nie śmiem prosić, wiem przecież, że już i tak ciężko pracujesz. Ale czy sądzisz, że mógłbyś spędzić trochę czasu ze Smokey Stephensenem, przekonać się, co się u niego dzieje, wyrobić sobie jakąś własną opinię o stanie jego spraw, żeby powiedzieć mi potem, co mam zrobić? Jeśli pamiętasz, rozmawialiśmy kiedyś o tym. - Pamiętam. I zdaje mi się, że wyjaśniałem wtedy, że mogą z tym być kłopoty. Firmy samochodowe nie pozwalają swojej kadrze kierowniczej angażować się w sprawy swoich sprzedawców samochodów. Zanim cokolwiek mógłbym zacząć robić, sprawę trzeba by było przedstawić Komitetowi do spraw Kolizji Interesów. - Czy to skomplikowana sprawa? Czy byłoby to dla ciebie kłopotliwe? Adam zawahał się. Odpowiedź brzmiała: to rzeczywiście byłoby dla niego kłopotliwe. Spełnienie prośby Teresy wiązało się z dokładnym zbadaniem interesów Stephensena, co oznaczało sprawdzanie jego ksiąg rachunkowych i metod działania. Teresa, oczywiście, zaopatrzyłaby go w upoważnienia ze swojej strony, ale punkt widzenia firmy Adama - jego pracodawców - był zgoła inną sprawą. Zanim Adam wda się w pogawędki z dealerem - z jakiego bądź powodu - musiałby najpierw zameldować przełożonym o tym, co chce zrobić i podać powody. Elroy Braithwaite musiałby się o tym dowiedzieć, jak też prawdopodobnie Hub Hewitson i można było z góry przyjąć, że żadnemu z nich się to nie spodoba. Ich rozumowanie byłoby proste: wyższy rangą pracownik na kierowniczym stanowisku - jak Adam - miał możliwość oddawania dealerowi finansowych przysług, stąd też wzięły się surowe zasady, które wprowadziły wszystkie firmy samochodowe, dotyczące prowadzenia interesów na zewnątrz w tej samej branży i innych. Stale działająca Komisja ds. Kolizji Interesów rozpatrywała takie sprawy, włącznie z osobistymi inwestycjami pracowników firmy i członków ich rodzin, corocznie zgłaszanymi na formularzu podobnym do tego, na którym podaje się zeznania podatkowe o dochodzie. Paru ludzi, którzy byli temu niechętni, inwestowało pieniądze na imiona swoich żon lub dzieci i trzymało sprawę w tajemnicy. Ale przeważnie przepisy takie miały sens i kadra kierownicza ich przestrzegała. Adam przypuszczał, że będzie musiał stawić się przed Komisją i przedstawić swoje argumenty. W końcu, nic by na tym nie zyskał osobiście, broniłby po prostu interesów wdowy i jej małych dzieci, przez co w jego prośbie brzmiałby ton współczucia.
Rzeczywiście, im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej przewidywał kłopotów. - Zobaczę, co uda mi się zrobić - powiedział do słuchawki. - Jutro ruszę sprawę w firmie, potem może upłynąć tydzień lub dwa, zanim otrzymam zgodę na rozpoczęcie działań. Rozumiesz, że nic nie mogę zacząć bez tego? - Tak. Zwłoka jest bez znaczenia, pod warunkiem, że będę wiedziała, iż nad nami czuwasz... to najważniejsze - w głosie Teresy zabrzmiała ulga. Mógł ją sobie w tej chwili wyobrazić: zmarszczenie brwi, które pojawiało się na jej twarzy, kiedy miała do czynienia z jakimiś trudnymi sprawami, prawdopodobnie teraz zniknęło i zastąpił je ciepły uśmiech... taki, który mężczyznę wprawiał w dobry nastrój. Siostra Adama była jedną z tych kobiet, które lubią polegać na mężczyźnie i wolą, żeby to on podejmował decyzje - choć przez ostatni rok życie zmusiło ją do podjęcia niezwykle wielu jak na nią decyzji. - Ile udziałów miał Clyde w „Stephensen Motors”? - zapytał. - Czterdzieści dziewięć procent. Nadal mam je wszystkie. Clyde ulokował tam około dwieście czterdzieści tysięcy dolarów. Dlatego tak się o to martwię. - Czy na dokumencie o wydaniu koncesji było nazwisko Clyde’a? - Nie. Tylko Smokey Stephensena. - Lepiej przyślij mi wszystkie dokumenty - polecił - włącznie z rejestrem płatności, które otrzymałaś w formie dywidendy. Napisz też do Stephensena. Powiadom go, że prawdopodobnie zgłoszę się do niego i że mam od ciebie upoważnienie, aby przyjrzeć się jego interesom. Dobrze? - Zrobię tak. I dziękuję ci, kochany, bardzo ci dziękuję. Uściskaj ode mnie Ericę. Jak ona? - O, bardzo dobrze. *** Erica sprzątnęła ze stołu i kiedy Adam powrócił, siedziała na kanapie w salonie z podwiniętymi pod siebie nogami. - Zaparzyłam jeszcze kawy - wskazała ręką stół. - Dzięki. - Nalał sobie kawy do filiżanki i poszedł do hallu, aby przynieść swoją teczkę. Wrócił, usiadł w fotelu przy kominku, na którym palił się jeszcze niewielki ogień, otworzył teczkę i zaczął wyjmować z niej papiery. - Co chciała Teresa? - zapytała Erica. Wyjaśnił jej w kilku słowach prośbę swojej siostry i powiedział jej o tym, co zgodził się dla niej zrobić. - Kiedy będziesz to robił? - Erica spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Och, nie wiem. Jakoś czas znajdę. - Ale kiedy? Chcę wiedzieć, kiedy. - Jeśli się coś postanawia zrobić, zawsze można na to znaleźć czas - odparł Adam z irytacją. - Ale nie masz czasu... - w glosie Erici zabrzmiało napięcie, którego przedtem w nim nie było. - Odbierasz czas czemuś lub komuś innemu. Czy nie będzie się to wiązało z wieloma wizytami u tego dealera? Z wypytywaniem ludzi? Sprawdzaniem, jak idą interesy tego człowieka? Wiem, jak ty wszystko robisz... zawsze w ten sam sposób: dokładnie i gruntownie. Więc zabierze ci to dużo czasu. No, czyż nie tak? - Chyba tak - zgodził się. - Czy będziesz to robił w czasie godzin pracy? W ciągu dnia, w ciągu tygodnia? - Prawdopodobnie nie. - Więc zostaną ci na to wieczory i weekendy. Salony dealerów są wówczas otwarte, zgadza się? - W niedziele są zamknięte - odparł sucho Adam. - Ha, chwała im za to! - Erica nie zamierzała dziś wieczorem postępować w ten sposób. Chciała być cierpliwa, wyrozumiała, kochająca, ale nagle owładnęło nią uczucie goryczy. Jej wybuch trwał, choć wiedziała, że lepiej by zrobiła milknąc... nie mogła jednak. A może ten dealer zgodziłby się łaskawie otworzyć salon w niedzielę, gdybyś go ładnie poprosił, gdybyś mu wytłumaczył, że jeszcze tylko w niedzielę masz odrobinę czasu, żeby go spędzić w domu z żoną i chciałbyś coś z nim zrobić... jak na przykład wypełnić go pracą. - Słuchaj - przerwał jej Adam. - To nie będzie praca i nie zabierałbym się do tego, gdybym tylko miał jakiś wybór. To po prostu dla Teresy. - A może byś tak wreszcie zrobił coś po prostu dla Erici? Ale może to już byłoby za dużo? Czekaj! Dlaczego by nie wykorzystać na to okresu urlopu, mógłbyś wtedy... - Zachowujesz się niemądrze - powiedział Adam. Wyjął już papiery z teczki i rozłożył je półkolem wokół siebie. Jak magiczny krąg czarownic na trawie, pomyślała Erica, który mogą przekroczyć tylko pomazańcy, zaczarowani. Nawet głosy wdzierające się poza to magiczne koło ulegały zniekształceniu, nie dawały się zrozumieć, słowa i znaczenia były przekręcone... Adam miał rację. Zachowywała się niemądrze. A teraz jeszcze w dodatku dziwacznie i kapryśnie. Podeszła do niego - świadoma jeszcze obecności magicznego kręgu obeszła jego krawędź niczym dziecko, które bawi się na chodniku, starannie unikając spoin w jego płytach.
Erica lekko oparła dłonie na ramionach Adama, przysuwając twarz do jego twarzy. Wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. - Nie mógłbym odmówić siostrze - powiedział pojednawczym tonem. - Jak bym mógł? Gdyby sprawy miały się odwrotnie, Clyde zrobiłby tyle samo, albo więcej, dla ciebie. Raptownie, niespodziewanie zdała sobie sprawę, że ich nastroje odmieniły się. Pomyślała sobie, że jednak można przekroczyć zaklęty krąg. Być może cała sztuka polega na tym, aby tego nie oczekiwać i wtedy nagle się udaje. - Wiem - powiedziała. - I wdzięczna jestem, że tak nie jest. Odniosła wrażenie, że kara za okazaną zaledwie przed chwilą głupotę została zawieszona. Czuła, że bez ostrzeżenia, niezdarnie zmąciła chwilę pełną intymności i czułości. Ciągnęła więc dalej łagodnie - To tylko dlatego, że czasami tak pragnę, żeby sprawy między nami układały się tak, jak na początku. Naprawdę tak mało cię widuję. - Wodziła lekko palcami po brzegach jego uszu. Kiedyś robiła to często, ale już od dawna się to nie zdarzyło. - Ciągle cię kocham. - Kusiło ją, żeby dodać jeszcze: „Proszę, proszę cię, kochaj mnie dziś wieczorem”... ale nie powiedziała tego głośno. - Ja też się nie zmieniłem - zapewnił ja Adam. - Nie ma ku temu powodu. I rozumiem, co masz na myśli mówiąc, że tak mało mamy czasu dla siebie. Może po wylansowaniu oriona będzie go więcej. Ale nie mówił tego z przekonaniem. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że po orionie zacznie się farstar, który być może okaże się jeszcze bardziej wymagający. Adam odruchowo przeniósł wzrok na rozłożone przed sobą papiery. Erica napomniała samą siebie: „Nie popędzaj! Nie naciskaj zbyt mocno.” Głośno więc powiedziała. - Ja się przejdę trochę w czasie, kiedy się nimi zajmiesz. Mam ochotę na spacer. - Chcesz, żebym z tobą poszedł? Potrząsnęła głową. - Lepiej skończ to. - Wiedziała, że gdyby teraz nie zajął się pracą, wróciłby do niej później wieczorem albo wstałby o jakiejś śmiesznej porze rano. Adam przyjął to z ulgą. *** Erica wyszła z domu, owinęła się szczelnie zamszową kurtką, którą narzuciła na siebie przed wyjściem, włosy przewiązała chustką i ruszyła żywo przed siebie. W powietrzu czuło się chłód, chociaż wiatr, z którym Motor City borykało się przez cały dzień, zelżał. Erica lubiła spacerować wieczorami. Robiła to na Wyspach Bahama i nadal zachowała swój
zwyczaj, choć przyjaciele i sąsiedzi ostrzegali ją czasem, że nie powinna tego robić, gdyż w ostatnich latach alarmująco wzrosła przestępczość w Detroit, a obecnie nawet na przedmieściach Birmingham i Bloomfield Hills - niegdyś uważanych za niemal wolne od zbrodni - zdarzały się rabunki i napady z bronią w ręku. Ale Erica wolała ryzykować i nie rezygnować ze swoich spacerów. Choć wieczór był ciemny - gwiazdy i księżyc przesłoniły chmury - z okien domów na Quarton Lakie docierało dość światła, aby Erica wyraźnie widziała drogę przed sobą. Mijając kolejne domy, przyglądając się widocznym w ich wnętrzach postaciom zastanawiała się, jak żyją inne rodziny w swoim małym rodzinnym kręgu, jakie mają troski, nieporozumienia, konflikty i problemy. Oczywiste, że wszystkie jakieś miały - różnica polegała tylko na różnym ich nasileniu. Ponad wszystko, ciekawa była, jak wiedzie się małżeństwom żyjącym w tych domach... w porównaniu do jej własnego? Większość sąsiadów stanowili pracownicy branży samochodowej, wśród których pozbywanie się małżonek stało się rutyną. Amerykańskie prawo podatkowe znacznie sprawę ułatwiało i niejeden wysoko opłacany członek kadry kierowniczej odkrył, że może zyskać sobie wolność płacąc wysokie alimenty, które niemal nic go nie kosztowały. Alimenty potrącano z zaledwie czubka góry lodowej, jaką było jego uposażenie, płacił więc tę część swojej byłej żonie zamiast oddawać ją w postaci podatku od dochodów. Paru ludzi z branży zrobiło już tak po dwa razy. Ale zawsze tylko rozpadające się małżeństwa trafiały na pierwsze strony gazet i były sensacją dnia. Wiele innych - wiecznych love stories - przetrwało wszelkie niepogody. Erica wspomniała
nazwiska,
które
poznała,
odkąd
przybyła
do
Detroit:
Riccardowie,
Gerstenbergowie, Knudsenowie, małżeństwo Iacocca, Roche’owie, Bramblettowie i inni. Wiele też było wyróżniających się powtórnych małżeństw: Henry Fordowie, Ed Colesowie, Roy Chapinowie, Bill Mitchellowie, Pete i Connie Estesowie, drugie małżeństwo Johna DeLoreana. I w każdym przypadku, wszystko zależało od samych ludzi. Erica spacerowała przez pół godziny. Kiedy wracała już do domu, zaczął siąpić deszcz. Podniosła twarz i po chwili deszcz zmoczył ją... ociekała deszczem, a jednak było w tym coś pocieszającego. Weszła do domu nie zakłócając spokoju Adamowi, który nadal siedział w salonie, zagłębiony w swoich papierach. Weszła na górę, osuszyła twarz, rozczesała włosy, rozebrała się i założyła nocną koszulę, którą dzisiaj kupiła. Przyjrzała się sobie krytycznie i stwierdziła, że w przezroczystym beżowym nylonie wygląda znacznie lepiej niż mogła się spodziewać, kiedy oglądała koszulę w sklepie. Umalowała usta pomarańczową pomadką i nie żałowała
sobie perfum „Norell”. Stanęła w drzwiach do salonu i zapytała Adama. - Długo jeszcze będziesz pracował? Podniósł wzrok na chwilę, ale zaraz spojrzał na folder w niebieskiej oprawie, który trzymał w ręku. - Jakieś pół godziny. Zdawał się nie zauważać przezroczystej koszuli, która najwyraźniej nie mogła konkurować z notatnikiem opatrzonym napisem: „Prognozowanie statystyczne dot. rejestracji samochodów i ciężarówek w poszczególnych stanach.” Mając nadzieję, że perfumy okażą się bardziej skuteczne, Erica podeszła - jak przedtem - do fotela Adama, ale wszystkim, co zyskała, było zdawkowe cmoknięcie i wymruczane: „Dobranoc, nie czekaj na mnie.” Równie dobrze mogła oblać się olejem kamforowym. Położyła się do łóżka, leżała nie przykrywając się prześcieradłem i kocem i w miarę jak czekała, rosło jej pożądanie. Gdyby zamknęła oczy, mogłaby wyobrazić sobie Adama pochylonego nad sobą... Erica otworzyła oczy. Zegar stojący przy łóżku pokazywał, że minęło już nie pół, ale niemal dwie godziny. Była pierwsza nad ranem. Wkrótce usłyszała, jak Adam wchodzi po schodach. Wszedł do pokoju, ziewając mruknął: „Boże, jaki jestem zmęczony”, rozebrał się śpiąc już prawie, położył się do łóżka i niemal natychmiast zasnął. Erica leżała cicho obok niego, sen odszedł gdzieś daleko. Po chwili wyobraziła sobie, że znowu jest na spacerze, na świeżym powietrzu, a miękki deszcz moczy jej twarz.
ROZDZIAŁ IX Następnego dnia po tym, jak Adamowi i Erice Trentonom nie udało się pokonać dzielącej ich i pogłębiającej się przepaści, a Brett DeLosanto odzyskał wiarę w oriona, ale zadumał się nad swoim przeznaczeniem artysty; dzień po tym, kiedy Barbara Zaleski przyglądała się swoim frustracjom spoczywającym w głębinach kieliszka z martini, a Matt Zaleski, jej ojciec - dyrektor fabryki - przetrwał kolejny dzień pracy w szybkowarze... w starym śródmieściu Detroit wydarzyło się coś, co nie miało wielkiego znaczenia samo w sobie, nie miało związku z nikim z tej piątki - a jednak, w ciągu następnych miesięcy wywarło na nich wszystkich wpływ i stało się pobudką do ich działań. Czas: 8.30 wieczorem. Miejsce: śródmieście, Trzecia Aleja, w pobliżu Brainard. Pusty wóz patrolowy policji stoi zaparkowany przy krawężniku. - Stań czarną dupą do ściany! - rozkazał biały policjant. Trzymał latarkę w jednej, broń - w drugiej ręce, oświetlił latarką Rollie’go Knighta z dołu do góry, a ten zamrugał powiekami, kiedy światło dotarło na wysokość jego oczu i nie przesunęło się już dalej. - Odwróć się! Ręce na głowę! No już! Ty cholerny łobuzie! Kiedy Rollie Knight odwrócił się, biały policjant polecił swemu partnerowi. - Przeszukaj sukinsyna. Młody, w wytartym, zniszczonym ubraniu czarny mężczyzna szedł sobie przed chwilą spokojnie Trzecią Aleją, kiedy wóz patrolowy podjechał do niego, zatrzymał się, a jego pasażerowie wyskoczyli z bronią w ręku. Protestował teraz. - Co ja takiego zrobiłem? - i zachichotał, kiedy drugi policjant obmacał mu nogi i ciało. - Oj, człowieku, oj człowieku, to łaskocze! - Zamknij się! - warknął biały glina. Był starym funkcjonariuszem policji, miał twardy wzrok i wielki brzuch, który wyhodował sobie przez wiele lat ciągłej jazdy wozem patrolowym. Przetrwał wszystkie swoje patrole przez tyle lat i nigdy na służbie nie pozwalał sobie na rozluźnienie dyscypliny. Czarny policjant, który był dobrych parę lat młodszy i pracował znacznie krócej, opuścił ręce. - On jest czysty. - Odsunął się i zapytał cicho. - Co to za różnica, jaki on ma kolor dupy? Biały policjant wyglądał na zaskoczonego. Przez ten cały pośpiech, z jakim wysiadał z wozu patrolowego zapomniał, że dzisiaj wieczorem jego zwykły partner, również biały, jest
chory i zastępuje go czarny posterunkowy. - Do diabła! - zawołał porywczo. - Nie miej złudzeń! Nawet jeśli jesteś tego samego koloru, nie spadłeś przecież tak nisko jak ten kurdupel. - Dzięki - odparł sucho czarny policjant. Chciał nawet coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował. Zwrócił się już tylko do człowieka odwróconego do ściany. - Możesz opuścić ręce. Odwróć się. I kiedy tamten wykonał polecenie, biały glina wychrypiał ostro: - Gdzieżeś ty się podziewał przez ostatnie pół godziny, Knight? Znał Rollie Knighta z nazwiska, gdyż nie tylko często go widywał w tych okolicach, ale i dlatego, że Knight figurował w aktach policyjnych, gdzie miał na koncie dwie odsiadki w pudle, z których jedną zarobił, kiedy biały glina własnoręcznie go aresztował. - Gdzie byłem? - Młody czarny mężczyzna po pierwszym szoku odzyskał już przytomność umysłu. Choć wyglądał na niedożywionego i wątłego i miał zapadnięte policzki, w jego oczach błyszczała nienawiść. - Pieprzyłem białą dupę. Nie wiem, jak się nazywa. Powiedziała tylko, że jej chłop to stara, gruba świnia, której nie staje. Przychodzi tu, kiedy jej trzeba prawdziwego mężczyzny. Biały policjant postąpił krok naprzód, krew napłynęła mu do twarzy. Miał zamiar lufą pistoletu roztrzaskać tę pełną pogardy, urągającą mu twarz. Potem mógłby utrzymywać, że Knight uderzył go pierwszy, więc działał wyłącznie w obronie własnej. Partner potwierdzi jego wersję, jak czynili to zawsze popierając się wzajemnie... tyle że - przypomniał sobie nagle - dzisiaj wieczorem jego wspólnikiem był jeden z nich, który może potem uprzeć się i narobić kłopotów. Policjant opanował się więc wiedząc, że prędzej czy później trafi na swoją okazję, o czym ten czarnuch-zuchwalec jeszcze się przekona. - Nie prowokuj swego szczęścia - warknął ostro czarny glina. - Gadaj, gdzie byłeś. Młody Murzyn splunął na chodnik. Gliniarz zawsze był wrogiem - bez względu na kolor skóry, a czarny glina był jeszcze gorszy, gdyż był sługusem Białego Pana. Powiedział jednak. - Tam - wskazując ruchem ręki bar znajdujący się w piwnicy domu po drugiej stronie ulicy. - Jak długo? - Godzinę. Może dwie. Może trzy - Rollie Knight wzruszył ramionami. - A kto to liczy? - Mam to sprawdzić? - zapytał czarny policjant swego białego wspólnika. - Szkoda czasu. Powiedzieliby tam, że był. To wszystko cholerni łgarze.
- Tak czy owak, żeby się tu dostać w tak krótkim czasie z West Grand i Drugiej musiałby mieć skrzydła. Parę minut temu otrzymali meldunek przez radio w wozie patrolowym. W pobliżu Fishery Building, osiemnaście przecznic stąd, miał miejsce rozbój z bronią w ręku. To się stało dopiero co. Dwóch podejrzanych uciekło sedanem - najnowszym modelem. Parę sekund później, duet patrolowy wypatrzył Rollie Knighta idącego samotnie Trzecią Aleją. Choć prawdopodobieństwo tego, że samotny przechodzień - tutaj - mógłby być zamieszany w rozbój, który miał miejsce z dala od centrum, było nikłe - z chwilą, gdy biały glina rozpoznał Knighta, kazał zatrzymać samochód, a potem wyskoczył na chodnik, a jego partner nie miał innego wyjścia, jak tylko pójść w jego ślady. Czarny posterunkowy znał powody takiego postępowania. Meldunek o napadzie zapewniał wymówkę, aby „zatrzymać i przeszukać podejrzanego”, a jego kompan uwielbiał zatrzymywać ludzi i znęcać się nad nimi zastraszając ich, kiedy wiedział, że ujdzie mu to na sucho, choć fakt, że ci, których sobie wybierał, byli zawsze czarni, stanowił oczywiście tylko zupełnie przypadkowy zbieg okoliczności. Istniał związek... o tym czarny posterunkowy był przekonany... między brutalnością i zjadliwością jego towarzysza, które w policji dobrze były wszystkim znane... i strachem, jaki go napędzał, kiedy miał służbę w murzyńskim getcie. Strach wydzielał swoisty smród czarny policjant poczuł jego ostry zapach dolatujący od siedzącego obok niego kompana w chwili, gdy nadszedł meldunek o rabunku... i kiedy wyskoczyli z wozu... i nawet jeszcze teraz go czuł. Strach mógł sprawić - i sprawiał - że podły człowiek stawał się jeszcze bardziej podły. A kiedy jeszcze do tego posiadał jakąś władzę... mógł zmienić się w barbarzyńcę. Choć, co prawda, strach nie był nie na miejscu w tych okolicach. W rzeczy samej, policjant w Detroit, który nie znałby strachu, wykazałby się brakiem znajomości rzeczy, brakiem wyobraźni. W starym śródmieściu, gdzie wskaźnik przestępczości był chyba najwyższy w całym kraju, to policja stanowiła cel: zawsze nienawiści, często - dla cegieł, noży i kul. Tam, gdzie przetrwanie zależało od czujności, pewien stopień strachu znajdował swe racjonalne uzasadnienie, jak również podejrzliwość, ostrożność, szybkość reakcji, gdy pojawiało się niebezpieczeństwo, lub można było sądzić, że się pojawia. Tam, gdzie policja znalazła się na pierwszej linii ognia, zaczynały panować warunki niczym na wojennym froncie. I tak jak na każdej wojnie, finezyjne drobiazgi typowe dla ludzkich zachowań, takie jak uprzejmość, psychologiczne subtelności, tolerancja, serdeczność - odtrącane były jako bezsensowne, przez co wojna przybierała na sile, a wszelkie antagonizmy - których przyczyny nierzadko leżały po obu stronach - wiecznie odżywały na nowo i mnożyły się
bezustannie. Kilku jednak policjantów - o czym oczywiście wiedział czarny glina - nauczyło się już żyć z tym strachem i pozostać przy tym przyzwoitymi ludźmi. Ci rozumieli charakter swoich czasów, nastroje czarnej ludności, jej frustracje, długą historię niesprawiedliwości, jaką miała za sobą. Dzięki policjantom tego pokroju - czarnym i białym pospołu - wojna ta miała nieco lżejszy przebieg, choć trudno było powiedzieć, w jakim stopniu, nie stanowili oni bowiem większości. Ostatnio
mianowany
szef
policji
zadeklarował
swoje
cele:
sprawić,
aby
funkcjonariusze o umiarkowanych poglądach stali się większością i podnieść ogólny poziom sił policyjnych w Detroit. Ale pomiędzy szefem i jego celami stał cały zastęp żywych funkcjonariuszy, liczebnie silny, który z powodu strachu lub zakorzenionych głęboko uprzedzeń nie krył się ze swoimi rasistowskimi przekonaniami... jak ten biały glina w tej chwili. - Gdzie ty pracujesz, kurduplu? - zażądał odpowiedzi od Rollie Knighta. - Ja tak jak ty. Nie pracuję. Zbijam bąki. Twarz policjanta rozdęła złość. Czarny policjant dobrze wiedział, że gdyby go tutaj nie było, jego partner rozbiłby pięścią wątłą czarną twarz bezczelnie łypiącą na niego okiem. - Zjeżdżaj stąd! Za bardzo kłapiesz dziobem - nakazał czarny policjant Rollie Knightowi. - Ja tego sukinsyna przygwożdżę! - wściekał się drugi glina, kiedy wsiedli już do wozu patrolowego. Czarny posterunkowy pomyślał: I dopniesz swego, pewnie jutro albo pojutrze, kiedy wróci twój zwykły kompan i będzie patrzył w drugą stronę, kiedy ty będziesz bił albo aresztował na podstawie jakiegoś spreparowanego oskarżenia. Podobnych aktów zemsty zdarzyło się już dotąd wiele. Pod wpływem nagłego impulsu, czarny policjant, który siedział za kierownicą, zawołał. - Zaraz, chwileczkę! Zaraz wracam! Kiedy wysiadał z wozu patrolowego, Rollie Knight oddalił się już na jakieś pięćdziesiąt jardów. - Hej, ty! Młody czarny mężczyzna odwrócił się, posterunkowy przywołał go skinieniem ręki i ruszył ku niemu. Pochylił się groźnie nad Rollie Knightem, ale odezwał się do niego spokojnym tonem.
- Mój kompan zawziął się na ciebie i dopnie swego. Głupi z ciebie frajer, żeby tak rozpuścić gębę i mówię to całkiem bezstronnie. Nie mam wobec ciebie długu wdzięczności, ale mimo to cię ostrzegam: zejdź mu z oczu, albo jeszcze lepiej zniknij z miasta, póki facet nie ochłonie. - Judaszowy murzyński glina! Dlaczego niby mam ci wierzyć? - Bez powodu - policjant wzruszył ramionami. - Niech więc będzie, co ma być. Ze mnie skóry zdzierać nie będą. - Jak ja mam stąd spływać? Skąd mam wziąć jaką gablotę, zapasy żarcia? - Choć mówił drwiącym tonem, mniej już w nim było nienawiści. - To nie wyjeżdżaj. Tylko zejdź mu z oczu, jak już ci mówiłem. - Nie ma tu lekko, człowieku. Nie, nie było łatwo, czarny policjant dobrze to wiedział. Nie było łatwo trzymać się w ukryciu przez długie noce i dni, kiedy ktoś się zawziął, żeby cię dopaść, a inni wiedzieli, gdzie jesteś. Informacje można było zdobyć tanim kosztem, kiedy się znało kanały, przez które można je było uzyskać w starym śródmieściu zamieszkanym przez kolorową biedotę. Wystarczyło tylko uzgodnić cenę, obiecać coś lub tylko odpowiednio posłużyć się groźbą. Lojalność nie należała do roślin, które tu kwitły. Ale można by sobie przynajmniej trochę pomóc wynosząc się gdzieś indziej, żeby przez jakiś czas cię tu nie było. - Dlaczego ty nie pracujesz? - zapytał policjant. - Słyszałeś, jak mówiłem tej świni... - powiedział Rollie Knight szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. - Oszczędź sobie tej gładkiej mowy. Chcesz pracę? - Może... Ale za wyrażeniem chęci kryła się świadomość, że niewiele znalazłoby się miejsc pracy dla takich jak Rollie Knight - z kryminalną przeszłością. - Fabryki samochodowe przyjmują do roboty... - zaczął czarny policjant. - Przecież jest to kraina klaksonów. - Wielu ludzi naszej krwi tam pracuje. - Spróbowałem kiedyś... - wyznał Rollie Knight niechętnie. - Ale jakiś biały szpicel powiedział nie. - Spróbuj jeszcze raz. Masz tu. - z kieszeni bluzy czarny policjant wyjął kartkę. Dostał ją wczoraj od znajomego z działu zatrudnienia w firmie samochodowej. Na kartce był adres lokalu, gdzie przyjmowano ludzi do pracy, jakieś nazwisko, godziny otwarcia. Rollie Knight zmiął kartkę i wcisnął ją do kieszeni.
- Jak mi się zachce, nasikam na nią. - Jak sobie chcesz - odparł czarny policjant. Wrócił do wozu patrolowego. - Coś ty tam robił? - zapytał podejrzliwie jego biały partner. - Uciszyłem go - odparł krótko i nie rozwodził się już nad tym obszerniej. Czarny policjant nie miał zamiaru dawać się tyranizować, ale też nie chciał wszczynać kłótni, przynajmniej nie teraz. Choć ludność w Detroit była w czterdziestu procentach czarna, dopiero w ostatnich latach siły policyjne przestały składać się niemal w stu procentach z białych ludzi, więc stare wpływy nadal w policji dominowały. Od czasu zamieszek w Detroit w 1967 roku, pod wpływem nacisków opinii publicznej wzrosła liczba czarnych policjantów, ale nie stanowili jeszcze na tyle zdecydowanej siły pod względem liczby, zajmowanych stanowisk lub wpływów, by zrównoważyć potężny, o białej orientacji, Związek Policjantów w Detroit. Nie mogli być nawet pewni sprawiedliwego traktowania ze strony poszczególnych departamentów policji podczas jakichkolwiek konfrontacji czarnych z białymi. Tak więc, patrol ruszył dalej pełnić służbę... w atmosferze wrogiej niepewności, stanowiąc tym samym odbicie napięć na tle rasowym panujących w samym Detroit. *** Zuchowatość poszczególnych jednostek, czarnych bądź białych, jest często tylko powierzchowna: Rollie Knight - w głębi swej duszy - był przerażony. Bał się białego gliny, którego tak niemądrze sprowokował i dopiero teraz uświadomił sobie, że jego lekkomyślna, paląca nienawiść wzięła na chwilę górę nad jego zwykłą przezornością. Co więcej, bał się powrotu do więzienia, gdzie jeszcze jeden wyrok skazujący mógł go posłać na długi czas. Rollie miał już za sobą trzy wyroki i dwie odsiadki - gdyby teraz coś mu się przytrafiło - nie mógłby już mieć nadziei na pobłażliwe potraktowanie. Tylko czarny mieszkaniec Ameryki zna prawdziwą otchłań zwierzęcej rozpaczy i upodlenia, do jakiej może sprowadzić człowieka system penitencjarny. Prawdą jest, że biali więźniowie nierzadko są źle traktowani i również cierpią, ale nigdy nie gnębi się ich aż tak konsekwentnie czy powszechnie jak czarnych. Prawdą jest również to, że niektóre więzienia są lepsze lub gorsze od innych, ale można by równie dobrze powiedzieć, że pewne rejony piekła są o dziesięć stopni gorętsze lub chłodniejsze od innych. Czarny człowiek - w jakim więzieniu by się nie znajdował - wie, że upokorzenie i gwałt są normą postępowania, a fizyczna brutalność (czasem kończąca się poważnymi obrażeniami ciała) jest czymś tak normalnym jak wypróżnianie się. A kiedy więzień jest wątły - a Rollie Knight był wyjątkowym chuchrem (po części z powodu takiej właśnie budowy, z którą się urodził, po części z powodu akumulującego się od lat niedożywienia) - skutek kary i udręk może być
jeszcze bardziej bolesny. Obawom jego w tej chwili towarzyszyła świadomość, że rewizja w jego pokoju ujawniłaby małą porcję marihuany. Popalał sobie trawkę od czasu do czasu, ale głównie nią handlował i choć zyski z tego były marne, miał przynajmniej środki na zakup jedzenia odkąd parę miesięcy temu wyszedł z więzienia, nie znalazł lepszego sposobu na życie. Obecność marihuany w jego pokoju była wszystkim, czego by trzeba policji, aby go skazać i posłać do więzienia. Z tej też przyczyny, później tego samego wieczoru - nerwowo zastanawiając się, czy już nie jest śledzony - Rollie pozbył się marihuany, wyrzucając ją na jakąś pustą parcelę. I teraz nie miał już nic, nawet tych mizernych środków, które pozwalały mu przeżyć z dnia na dzień. Świadomość tego zmusiła go następnego dnia do wyciągnięcia na wierzch pomiętej kartki, którą dał mu czarny policjant, po czym udał się do punktu w starym śródmieściu, gdzie firma samochodowa najmowała ludzi do pracy. Poszedł tam nie mając żadnej nadziei, bo... (I to jest właśnie ta wielka niewidzialna przepaść, która rozdziela tych, którzy nic nie mają i nigdy nic nie posiadali na tym świecie - podobnie jak Rollie Knight - od tych, którzy mają, włącznie z tymi, którzy usiłują pojąć, jak to się dzieje, że ich mniej błogosławieni bracia... och, jakie to smutne... ponoszą klęski i nic im się nie udaje)... żył już tak długo nie mając żadnego powodu, aby w cokolwiek wierzyć, że nadzieja jako taka była czymś, co nie mieściło mu się w głowie. Poszedł tam również dlatego, że nie miał nic innego do roboty. Budynek przy Dwunastej Ulicy - podobnie jak większość innych, znajdujących się na ponurym „czarnym dnie” będącym rdzeniem starego śródmieścia - był zgrzybiały i zaniedbany, z wybitymi szybami w oknach, z których ledwie kilka zatkano dyktą, aby zabezpieczyć wnętrze przed niepogodą. Do niedawna budynku nikt nie wykorzystywał, popadał więc szybko w ruinę. Ale nadal, pomimo prowizorycznych łat i pośpiesznego malowania jego upadek nie ustał, a ci, którzy w nim za dnia pracowali, zastanawiali się czasem opuszczając go wieczorem po pracy, czy rano ściany będą jeszcze stały. Ale ten budynek z zamierzchłych czasów i jeszcze dwa inne do niego podobne pełniły ważne i pilne zadanie: były przyczółkiem dla realizowanych przez koncerny samochodowe interwencyjnych programów najmowania siły roboczej pochodzącej ze starego śródmieścia. Tak zwane interwencyjne, zakrojone na szeroką skalę przyjmowanie ludzi do pracy rozpoczęło się po zamieszkach, jakie tu wybuchły i było próbą zapewnienia miejsc pracy rdzennej biedocie zamieszkałej w starym centrum Detroit - biedocie w przeważającej części
czarnej, którą (co było tragiczne i świadczyło o okrutnej nieczułości) od lat pozostawiano samą sobie, uważając ją za nie nadającą się do pracy. Akcji tej przewodziły koncerny samochodowe. Inne firmy poszły w ich ślady. Koncerny samochodowe głosiły, rzecz jasna, że robią to z pobudek altruistycznych i od chwili, gdy rozpoczęto realizację tych programów, rzecznicy prasowi koncernów rozgłaszali wszem i wobec wieści o tym, w jak wielkim stopniu ich pracodawcy - powodowani obywatelskim poczuciem obowiązku - są zainteresowani dobrem publicznym. Bardziej cyniczni obserwatorzy utrzymywali jednakże, że branża samochodowa wpadła w panikę obawiając się skutków, jakie może na ich biznes wywrzeć wiecznie wzburzona społeczność starego śródmieścia. Jeszcze inni przepowiadali w 1967, że kiedy dym z ogarniętego rozruchami płonącego miasta sięgnie siedziby General Motors (co też rzeczywiście miało miejsce) i płomienie dotrą wystarczająco blisko, jakaś forma pomocy społecznej zostanie zapewniona. Wróżba okazała się prawdziwa, tyle tylko, że to Ford poczynił pierwsze kroki. Bez względu na różnice w ocenie motywacji, zgoda panowała co do trzech spraw: program interwencyjnego przyjmowania do pracy kolorowych bezrobotnych z centrum był słuszny. Powinien był wejść w życie dwadzieścia lat wcześniej. Gdyby nie rozruchy w 1967 nigdy zapewne nie zostałby zrealizowany. Biorąc pod uwagę błędy i porażki, jakie mu towarzyszyły, program jednakże na ogół działał. Koncerny samochodowe obniżyły swoje wymagania, którymi kierowały się przy przyjmowaniu ludzi do pracy, dopuszczając obecnie obiboków i ludzi nigdzie przedtem nie pracujących. Niektórzy - co można było z góry przewidzieć - odpadali, ale zadziwiająco duża część dowiodła, że wszystko, czego taki społeczny pasożyt potrzebował, to danie mu szansy. Do czasu, kiedy do biura werbunkowego przybył Rollie Knight, pracodawcy i pracownicy wiele już zdążyli się nauczyć. Siedział w poczekalni wraz z czterdziestoma innymi kobietami i mężczyznami, którzy zajmowali ustawione rzędami krzesła. Krzesła, podobnie jak ci, którzy tu przybyli ubiegać się o pracę, były wszelakich kształtów i wielkości, ale starający się o pracę pod jednym tylko względem niczym się od siebie nie różnili: wszyscy byli czarni. Rzadko kiedy odzywali się do siebie. Rollie Knight czekał godzinę. Chwilami zapadał w drzemkę - weszło mu to już w zwyczaj i zwykle pomagało przetrwać puste dni. Kiedy
wreszcie
wprowadzono
go
do
małego
pomieszczenia,
w
którym
przeprowadzano wstępną rozmowę - jednego z sześciu pokoików znajdujących się po drugiej stronie rzędu krzeseł dla oczekujących - był jeszcze śpiący i ziewał siedząc naprzeciw człowieka przeprowadzającego z nim wywiad.
Mężczyzna ten - pucołowaty Murzyn w średnim wieku - miał na losie okulary w rogowej oprawie, nosił sportową marynarkę i ciemną koszulę bez krawata. - Każdego męczy to całe czekanie - powiedział przyjaźnie do Rollie’go. - Mój tata powiadał: „Człowiek bardziej się męczy, kiedy siedzi na tyłku niż kiedy rąbie drzewo.” Dużo przez to musiałem mu narąbać drzewa. - Ostatnio to pan za dużo nie narąbał - zauważył Rollie spoglądając na jego ręce. - No cóż, masz rację. Rozstrzygnęliśmy więc jedną sprawę: jesteś facetem, który patrzy i myśli. Ale czy jesteś zainteresowany rąbaniem drzewa albo wykonywaniem pracy równie ciężkiej? - Nie wiem... - Rollie zastanawiał się, po co tu w ogóle przyszedł. Zaraz dobiorą się do jego kryminalnej przeszłości i na tym cała historia się zakończy. - Ale jesteś tu dlatego, że chcesz dostać pracę? - Przeprowadzający rozmowę zerknął szybko na żółtą kartę, którą wypełniła przedtem sekretarka. - Zgadza się, tak, panie Knight? Rollie skinął głową. Zaskoczył go ten zwrot: pan. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zwracano się do niego w ten sposób. - Zacznijmy od podstawowych spraw dotyczących pana. Przeprowadzający wywiad przysunął do siebie drukowany blok. Częścią nowego sposobu przyjmowania tu ludzi do pracy było to, że chętni nie musieli już sami wypełniać wstępnych formularzy. W przeszłości, odrzucano wielu z tych, którzy nie umieli pisać i czytać. Odrzucano ich z powodu braku umiejętności uważanej przez nowoczesne społeczeństwo za podstawową: umiejętności wypełnienia formularza. Przeszli szybko przez podstawowe pytania. Nazwisko: Knight, Rolland Joseph Louis. Wiek: 29. Adres: podał adres nie wspominając już, że ten podły pokój w suterenie należał do kogoś innego i że tamten pozwolił mu w nim przebywać przez dzień lub dwa. Nie wspomniał też, że ten adres za tydzień może już nie być aktualny, jeśli właściciel postanowi go wyrzucić. Ale w końcu większa część życia upłynęła mu w tego typu mieszkaniach albo w domach noclegowych, albo na ulicach, jeśli już w ogóle nie miał gdzie się podziać. Rodzice: podał ich nazwiska. Były różne, gdyż rodzice nigdy się nie pobrali, nigdy też nie mieszkali nawet razem. Urzędnik nie komentował, to było tu całkiem normalne. Rollie przemilczał także fakt, że znał swego ojca, ponieważ matka powiedziała mu, kim on jest. Przypominał sobie mgliście, że raz go chyba spotkał: krzepki, tęgi mężczyzna o mocnych szczękach, kwaśnej minie, z blizną na twarzy, który ani nie odnosił się do niego przyjaźnie, ani nie wykazywał zainteresowania swoim synem. Przed laty, do Rollie’go dotarła wiadomość, że ojciec poszedł do więzienia z wyrokiem na dożywocie. Rollie nie miał
najmniejszego pojęcia, czy ojciec nadal siedzi, czy już może nie żyje. Jeśli zaś chodzi o matkę... z którą mieszkał - rzadziej lub częściej - póki nie opuścił domu w wieku lat piętnastu i nie przeniósł się na ulice.... to przypuszczał, że mieszka teraz w Cleveland lub Chicago. Nie widział jej, ani nie miał od niej żadnych wiadomości od wielu lat. Wykształcenie: dotrwał do klasy ósmej. Był bystry w szkole, szybko się uczył i nadal szybko pojmował nowe rzeczy, ale zdał sobie sprawę, ile czarny musiałby się nauczyć, gdyby chciał przezwyciężyć ten śmierdzący cholerny system i teraz wiedział już, że nigdy tego nie dokona. Poprzednie miejsca pracy... wytężył pamięć, aby przypomnieć sobie miejsca i ludzi. Po opuszczeniu szkoły wykonywał różne niewykwalifikowane prace: mył autobusy, odgarniał śnieg, mył samochody. Potem, w 1957, kiedy w Detroit zapanowała recesja, którą ogarnięty był już cały kraj, nie znalazł żadnej pracy - nie miał już więc żadnego zajęcia. Próżnował, czasem nieróbstwo przerywała gra w kości, albo jakieś przepychanki uliczne, aż doszło do pierwszego wyroku: za kradzież samochodu. - Czy jest pan notowany na policji, panie Knight? - Tak. - Muszę, niestety, poznać szczegóły. I chyba muszę też panu powiedzieć, że sprawdzamy potem te informacje, więc lepiej będzie, jeśli poda nam pan prawdziwe dane. Rollie wzruszył ramionami. Pewnie, że te sukinsyny sprawdzają. Wiedział o tym, więc po co to całe mydlenie oczu. Podał więc najpierw informację o karze za kradzież samochodu. Miał wówczas dziewiętnaście lat. Dostał roczne zawieszenie kary. Mniejsza już teraz o to, jak do tego doszło. Kogo teraz obchodziło, że ci w aucie zgarnęli go z ulicy, więc pojechał razem z nimi... siedział z tyłu jako pasażer... zrobili to dla śmiechu... a potem gliny ich zatrzymały, oskarżając całą szóstkę o kradzież. Przed pójściem do sądu następnego dnia Rollie otrzymał propozycję, aby przyznał się do winy, to dostanie wyrok w zawieszeniu. Oszołomiony, wystraszony - zgodził się. Umowy dotrzymano. Sprawę załatwiono w parę sekund. Dopiero później dowiedział się, że gdyby miał adwokata, który by mu udzielił stosownej rady - tak jak nastąpiłoby to w przypadku białego chłopaka - nie przyznanie się do winy spowodowałoby tyle, że uszłoby mu to wszystko na sucho... co najwyżej, sędzia udzieliłby mu ostrzeżenia. Nie powiedziano mu także, że przyznanie się do winy spowoduje wpisanie jego sprawy do akt, co będzie się za nim wlokło przez resztę życia jak zły duch. To także sprawiło, że wyrok za następne wykroczenie był surowszy.
- Co się stało potem? - zapytał urzędnik. - Siedziałem w pudle. - To było rok później. Znowu kradzież auta. Tym razem naprawdę, a jeszcze dwa razy poza tym, kiedy go nie złapano. Wyrok: dwa lata. - Coś jeszcze? Na to pytanie mógł już nie odpowiadać. Zawsze po tym pytaniu zamykali swoje księgi: nie ma mowy o robocie. Mogli sobie tę śmierdzącą robotę wsadzić gdzieś; Rollie ciągle zastanawiał się, dlaczego tu przyszedł. - Rozbój z bronią w ręku. Odsiedziałem za to cztery lata w pudle w Jackson. Sklep jubilerski. Włamali się do niego po nocy we dwóch. Łup był marny - garść tandetnych zegarków. Złapano ich, kiedy wychodzili ze sklepu. Rollie był na tyle głupi, że miał przy sobie dwudziestkę dwójkę. I chociaż nie wyciągnął jej nawet z kieszeni, sam fakt, że ją przy nim znaleziono, zapewnił mu surowszy wyrok. - Zwolnili cię za dobre sprawowanie. - Nie. Strażnik zrobił się zazdrosny. Chciał zająć moją celę. Urzędnik podniósł głowę. - Kapuję dowcipy. One nieco rozjaśniają te nudne dni. Ale to było dobre sprawowanie? - Jeśli pan tak mówi. - Dobra, tak właśnie mówię. - Urzędnik zapisał to w swoich papierach. - Czy teraz dobrze się pan sprawuje, panie Knight? To znaczy, czy ma pan obecnie jakieś kłopoty z policją? Rollie zaprzeczył ruchem głowy. Nie zamierzać opowiadać temu dobremu wujkowi o wydarzeniach ostatniego wieczoru, o tym, że będzie miał kłopoty, jeśli nie uda mu się zejść z drogi tej białej świni, którego sprowokował, a który i tak się jakoś na nim odegra... Przy najmniejszej nastręczającej się sposobności zastosuje wobec niego prawo białych dla czarnych wyrzutków społeczeństwa. Myśl ta przypomniała mu wcześniejsze obawy, które teraz powróciły: to strach przed więzieniem był prawdziwą przyczyną, dla której tutaj przyszedł. Urzędnik zadawał dalsze pytania i zajęty był spisywaniem odpowiedzi bardziej niż pies pchłami. Rollie był zdumiony, że pytania nie skończyły się jeszcze, zakłopotany, że nie znalazł się jeszcze za drzwiami, na ulicy - tak jak się to zwykle działo, kiedy wymamrotał z trudem: „napad z bronią w ręku”. Nie wiedział jednak o czymś - bo też i nikt nie pomyślał, aby go o tym powiadomić, nie należał również do tych, którzy czytują gazety czy czasopisma. Nie wiedział o tym, że obecnie biura werbunkowe mniej surowo traktowały ludzi z kryminalną przeszłością.
Odesłano go do innego pokoju, gdzie rozebrał się i został poddany badaniom lekarskim. Doktor - młody, biały, bezosobowy (pracował szybko) - poświęcił jednak chwilę, aby spojrzeć krytycznym okiem na kościste ciało i wychudłe policzki Rollie’go. - Bez względu na to, jaką tu dostaniesz pracę, przeznacz pewną część z tego, co ci zapłacą na lepsze odżywianie, przytyj trochę, bo inaczej nie pożyjesz długo. W każdym razie, nie pożyłbyś w odlewni, dokąd posyłają stąd większość ludzi. Może jednak postawią cię przy linii montażowej. Dam takie zalecenie. Rollie słuchał z pogardą, już w tej chwili nienawidził tego systemu i ludzi, którymi się ten system posługiwał. Za kogo, do diabła, uważał się ten schludny, zadowolony z siebie biały młokos? Za boga jakiegoś? Gdyby Rollie nie potrzebował tak bardzo chleba, jakiejś chwilowej pracy, wyszedłby stąd zaraz i niech ich wszystkich szlag trafi. Jedno było pewne: obojętne, jaką mu ci ludzie dadzą pracę, nie popracuje ani jeden dzień dłużej niż będzie musiał. Wrócił przez poczekalnię do pokoiku. - Doktor mówi - powiedział znany mu urzędnik - że dychasz jakoś, a kiedy otworzyłeś usta, nie dojrzał jeszcze światła dziennego... dajemy ci więc pracę. Przy finalnym montażu. Praca jest ciężka, ale zarobek dobry... związek już tego dopilnuje. Chcesz tę robotę? - Przyszedłem tu przecież, nie? - Czego się ten sukinsyn spodziewał? Że będę mu w podzięce buty lizał? - No tak, jesteś tutaj, więc zakładam, że dajesz odpowiedź twierdzącą. Przez parę tygodni będą cię szkolić, ale za to też ci zapłacą. Podadzą ci szczegóły na zewnątrz... kiedy zacząć, gdzie się udać. Jeszcze tylko jedno... No, teraz zacznie się prawienie morałów. Pewne jak wieczność, Rollie Knight czuł to. Może ten biały Murzyn był na boku jakimś duchem świętym. Urzędnik zdjął okulary w rogowej oprawie, pochylił się nad biurkiem i złączył palce obu rąk. - Jesteś niegłupi. Znasz rzeczywisty stan rzeczy. Wiesz, że masz teraz szansę i to dzięki czasom, jakie nastały. Ludzie, firmy takie jak ta, mają teraz sumienie - czego przedtem nie było. Mniejsza o to, że dość późno to przyszło. Nadeszło - i wiele rzeczy poza tym teraz się zmienia. Może w to nie uwierzysz, ale tak właśnie jest. - Krępy urzędnik w sportowej marynarce wziął do ręki ołówek, przetoczył go między palcami, odłożył. - Może nigdy przedtem nie miałeś takiej szansy i ta jest pierwszą. Myślę nawet, że tak właśnie jest. Ale nie spełniłbym swego obowiązku, gdybym ci nie powiedział, że z takim kontem, jakie ty masz,
jest to jedyna twoja szansa, przynajmniej tutaj. Przez to miejsce przewija się wielu facetów. Niektórym udaje się potem, inni nie dają sobie rady. Udaje się tym, którzy tego naprawdę chcą. - Urzędnik spojrzał ostro na Rollie’go. - Przestań być tępym głupkiem, Knight i skorzystaj czym prędzej z tej szansy. To najlepsza rada, jaką dzisiaj otrzymasz. - Wyciągnął rękę. - Powodzenia. Niechętnie - mając niejasne przeczucie, że się go nabiera, nie zdołał jeszcze tylko pojąć, w jaki dokładnie sposób - Rollie uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. Kiedy wyszedł z pokoju, powiedziano mu - dokładnie tak jak urzędnik mu to zapowiedział - jak dotrzeć do miejsca pracy. *** Szkolenie, sponsorowane pospołu przez firmę samochodową i władze federalne, trwało osiem tygodni. Rollie Knight wytrwał przez półtora. Otrzymał czek z wypłatą za pierwszy tydzień, tyle pieniędzy nie miał od dawna. Przez weekend pochlał sobie zdrowo, ale w poniedziałek zdołał jakoś obudzić się wcześnie, zdążył na autobus, który dowiózł go do fabrycznego centrum szkoleniowego na drugim krańcu miasta. We wtorek jednak zmęczenie wzięło górę. Nie obudził się, póki słońce nie zaświeciło mu prosto w twarz, zaglądając przez brudne, niczym nie zasłonięte okno. Rollie wstał rozespany i mrugając powiekami podszedł do okna, aby wyjrzeć na ulicę. Zegar uliczny wskazywał prawie dwunastą. Wiedział, że wszystko stracił, praca przepadła. Ale odniósł się do tego obojętnie. Nie przeżywał teraz rozczarowania, gdyż od samego początku nie oczekiwał niczego innego. To, jak i kiedy nastąpi koniec sprawy - były już tylko nieistotnymi szczegółami. Doświadczenie nie nauczyło Rollie Knighta - jak również dziesiątków tysięcy jemu podobnych - aby na cokolwiek patrzeć perspektywicznie. Kiedy urodziłeś się nie posiadając nic i nic już potem w życiu nie zyskałeś, nauczyłeś się żyć nic nie mając - nie mogło w twoim życiu zaistnieć nic takiego jak myślenie perspektywiczne. Istniało tylko dzisiaj, chwila obecna, tu i teraz. Wielu ludzi należących do świata białych - nieświadomych niczego, płytkich „myślicieli” - nazywało taki stosunek do życia gnuśnością i niezaradnością... i potępiało go. Socjolodzy - mający więcej zrozumienia dla problemu i wykazujący pewną dozę współczucia - określali ten syndrom jako „orientację na chwilę obecną” lub „nieufność wobec przyszłości”. Rollie nigdy o nich nie słyszał, ale instynktownie zareagował zgodnie z oboma określeniami. I instynkt podpowiedział mu jeszcze w tej chwili, że nadal jest zmęczony. Położył się spać.
Nie usiłował już później powrócić do centrum szkoleniowego czy do punktu werbunkowego. Powrócił do życia w melinach i na ulicach. Kiedy udawało się, zarabiał gdzieś dolara, a kiedy nie udawało się - radził sobie bez niego. Glina, któremu się naraził, cudem jakimś zostawiał go w spokoju. Sprawa zatrudnienia Rollie’go miała jednak ciąg dalszy... nastąpiło tylko jedno wydarzenie... tak się przynajmniej wówczas zdawało. Pewnego popołudnia, jakieś cztery tygodnie później, w domu, gdzie wynajmował pokój, odwiedził go instruktor z fabrycznego ośrodka szkoleniowego. Rollie Knight pamiętał tego człowieka - muskularny, rumiany na twarzy były brygadzista z fabryki, któremu przerzedziły się już włosy i urósł brzuch. Stał teraz przed nim ciężko sapiąc po wejściu na trzecie piętro. - Dlaczego rzuciłeś pracę? - zapytał zaraz, bez zbędnych wstępów. - Wygrałem w irlandzką loterię, człowieku. Nie potrzebuję żadnej roboty. - Co z was za ludzie! - Gość spojrzał z obrzydzeniem na przygnębiającą kwaterę. - I pomyśleć, że musimy takich jak ty wspierać z naszych podatków. Gdybym mógł to wszystko zrobić po swojemu... - nie dokończył zdania i wyciągnął z kieszeni jakiś papier. - Musisz tu podpisać. Oświadczasz tutaj, że już nie wrócisz i rezygnujesz. Rollie podpisał obojętnie, nie chciał mieć żadnych kłopotów. - Aha, firma wypisała kilka czeków. Teraz trzeba je spłacić. - Poszperał w sporej stercie papierów. - Chcą, żebyś te też podpisał. Rollie indosował czeki... Cztery czeki. - Następnym razem - powiedział instruktor nieprzyjemnym tonem - spróbuj nie sprawiać innym ludziom tyle kłopotów. - Odpieprz się, grubasie - odparł Rollie Knight ziewając. Ani Rollie, ani jego gość nie wiedzieli, że przez cały czas ich rozmowy po drugiej stronie ulicy stał drogi samochód, najnowszy model tej maiki. Siedział w nim tylko jeden człowiek - wysoki, dystyngowany siwy Murzyn, który z zainteresowaniem przyglądał się instruktorowi, kiedy ten wchodził do domu, w którym wynajmowano pokoje. Kiedy krępy, rumiany mężczyzna opuścił budynek, wsiadł do swego samochodu i odjechał, siwy Murzyn ruszył w ślad za nim, nie zauważony, dyskretnie trzymając się z tyłu - tak jak to robił przez prawie całe popołudnie.
ROZDZIAŁ X - Chodźże już, kochana, zostaw ten cholerny kieliszek. Mam butelczynę w pokoju. Ollie, sprzedawca urządzeń mechanicznych, spojrzał w półmroku niecierpliwie na Ericę Trenton, która siedziała naprzeciwko niego po drugiej stronie stołu. Było wczesne popołudnie. Znajdowali się w barze Queensway Inn, niedaleko Bloomfield Hills. Erica dopijała powoli swój drugi kieliszek, który zamówiła, aby zyskać na czasie, choć zdawała sobie sprawę, iż odwlekanie tego, co ma nastąpić jest bezcelowe, bo albo zrobią to, po co tu przyszli, albo nie... i jeśli mieli to zrobić, równie dobrze mogli się do tego zabrać od razu. - Pozwól, że to skończę - dotknęła swego kieliszka. - Potrzebuję tego. Pomyślała sobie, że jest nawet dość przystojny, na swój jakiś wulgarny sposób. Był nieźle zbudowany i jego ciało wyraźnie prezentowało się lepiej niż jego maniery i sposób mówienia - zapewne dlatego, że nad nim pracował. Przypomniała sobie, jak kiedyś opowiadał jej z dumą, że regularnie uczęszcza na jakieś zajęcia sportowe. Pomyślała, że mogła gorzej trafić, choć żałowała, że nie trafiła lepiej. Opowiadał jej o swoich ćwiczeniach kondycyjnych podczas ich pierwszego spotkania, tutaj - w tym samym barze. Erica przyszła tu któregoś popołudnia na drinka - podobnie jak inne samotne żony wpadały tu czasem z nadzieją, że może wydarzy się coś interesującego. Ollie nawiązał wtedy rozmowę... Ollie - cyniczny, doświadczony, znał ten bar i wiedział, dlaczego niektóre kobiety tu przychodzą. Umówili się na następne spotkanie, a on wynajął pokój w hotelu i założył sobie, że ona z nim tam pójdzie. Ale Erica, rozdarta między zwykłą fizyczną potrzebą a dręczącym ją sumieniem uparła się, aby przesiedzieć całe popołudnie w barze i w końcu pojechała do domu - ku wściekłości i oburzeniu Ollie’go. Zdawało się, że spisał ją na straty - póki nie zatelefonowała do niego parę tygodni temu. Musieli jeszcze odkładać spotkanie, bo Ollie nie powrócił z Cleveland wtedy, kiedy obiecał. Pojechał jeszcze do dwóch kolejnych miast (Erica zapomniała, których). Ale teraz byli już tutaj i Ollie zaczynał się niecierpliwić. - No to jak, kochana? Przypomniała sobie nagle coś, co wywołało jej pełen smutku uśmiech: maksymę wypisaną na ścianie w biurze Adama: zrób to dzisiaj! - Dobrze - powiedziała Erica. Odsunęła krzesło i wstała. Szła obok Ollie’go eleganckim korytarzem, gdzie na ścianie wisiało wiele obrazów -
korytarzem, którym przeszło wiele innych kobiet mając przed sobą ten sam cel... Poczuła, że serce zaczyna jej mocniej bić i usiłowała nie okazać, że się śpieszy. *** Parę godzin później, kiedy już spokojnie mogła o tym myśleć, Erica stwierdziła, że przeżycie nie było aż tak dobre, jak tego oczekiwała, ani też tak złe, jak się tego obawiała... Znalazła chwilowe fizyczne zaspokojenie, ale pod innym względem, trudniejszym już do określenia - nie dało jej to satysfakcji. Była jednak pewna dwóch rzeczy. Po pierwsze: zaspokojenie takie jak je kiedyś znała, nie było czymś, co trwałoby wiecznie... tak jak w dawnych czasach, kiedy Adam był agresywnym kochankiem i wspomnienie chwil kiedy się kochali, nie opuszczało jej czasem przez kilka dni. Po drugie: nie powtórzy tego... przynajmniej nie zrobi tego z Ollie’m. W takim nastroju opuszczała Queensway Inn późnym popołudniem i pojechała na zakupy w Birmingham. Kupiła kilka rzeczy, których potrzebowała i kilka takich, które nie były jej do niczego potrzebne, ale przyjemność sprawiało jej przede wszystkim coś, co okazało się ekscytującą, rzucającą jej wyzwanie grą - zabieranie ze sklepu rzeczy, za które nie płaciła. Zrobiła tak trzy razy, nabierając za każdym razem coraz więcej pewności siebie: weszła w posiadanie ozdobnego wieszaka na ubrania, tuby z szamponem i - co było szczególnym triumfem! - drogiego pióra wiecznego. Jej poprzednie doświadczenie - kiedy świsnęła buteleczkę perfum „Norell” wykazało, że udana kradzież sklepowa nie jest sprawą trudną. Trzeba tylko przy tym, stwierdziła, wykazać się inteligencją, działać szybko i zachowywać zimną krew. Była z siebie dumna, gdyż zademonstrowała, że posiada wszystkie trzy cechy.
ROZDZIAŁ XI Pewnego ponurego, lepiącego się od brudu, deszczowego listopadowego dnia, sześć tygodni po spotkaniu z Adamem Trentonem na poligonie badawczym, Brett DeLosanto znajdował się w starym śródmieściu Detroit - w niewesołym nastroju, który pasował do pogody. Taki nastrój nie był dla niego typowy. Zwykle - bez względu na to, jak bardzo spiętrzała się praca, ile zmartwień i (co pojawiało się ostatnio) wątpliwości osaczało młodego projektanta samochodów - był niezmiennie pogodny i życzliwie usposobiony. Ale w taki dzień jak dzisiaj - pomyślał sobie - dla kogoś tak jak on urodzonego w słonecznej Kalifornii, Detroit w zimie to po prostu okropne, to już stanowczo za dużo. Dotarł przed chwilą do swego samochodu stojącego na parkingu w pobliżu Congress i Shelby. Musiał przedrzeć się tutaj na piechotę, przez wiatr, deszcz i gęsty ruch uliczny. Ten ostatni zdawał się płynąć nieprzerwanym strumieniem, kiedy tylko Brett decydował się przejść któreś skrzyżowanie. Stał więc przy krawężniku niecierpliwiąc się, przemoknięty już do nitki i nieszczęśliwy - mókł jeszcze bardziej. A jeśli chodzi o to stare śródmieście wokół niego... brr! Zawsze było brudne, w przeważającej części brzydkie i przygnębiające o każdej porze, ale dzisiejsze ołowiane niebo i deszcz... tak to sobie Brett wyobraził... jakby obłożyły sadzą kostnicę. Jedna tylko pora roku była jeszcze gorsza: w marcu i kwietniu, kiedy pozostały po zimie śnieg, zmarznięty i poczerniały, zaczynał topnieć. Sądził, że żyją w Detroit ludzie, którzy zdążyli się już przyzwyczaić nawet do takiej pory roku i do ohydy tego miasta. On sam dotychczas nie zdołał do tego przywyknąć. Wsiadł do samochodu, zapuścił silnik, włączył ogrzewanie i puścił w ruch wycieraczki. Cieszył się, że znalazł się w końcu pod dachem, na zewnątrz nadal padał ulewny deszcz. Parking był zatłoczony, a jego samochód zablokowały inne samochody, będzie więc musiał poczekać, póki nie przestawią dwóch samochodów stojących przed nim. Kiedy wchodził na parking, powiadomił strażnika - widział go teraz za kilkoma rzędami samochodów. Podczas kiedy czekał na niego, przypomniał sobie, że kiedy po raz pierwszy przybył do Detroit, aby tu zamieszkać i podjąć pracę - pogoda była taka jak dzisiaj. Wśród projektantów zatrudnionych w firmie było wielu emigrantów z Kalifornii, którzy przybyli do Detroit - podobnie jak on sam - z Art Center College of Design w Los Angeles, w którym studia trwały przez trzy semestry. Dla tych, którzy kończyli studia w
zimie i przybywali do Detroit, aby tutaj podjąć pracę, szok - jakiego doznawali na widok miasta prezentującego się o tej porze roku najgorzej - był tak wielki, że niektórzy pośpiesznie wracali na Zachód i tam szukali pracy w swojej specjalności. Większość jednakże, choć przeżywała głęboki wstrząs, zostawała tutaj podobnie jak Brett - i później miasto odkrywało przed nimi swoje uroki, które wynagradzały pierwsze rozczarowania. Detroit było znaczącym centrum kulturalnym - w dziedzinach takich jak sztuka, muzyka, dramat. Poza granicami miasta stan Michigan oferował przez okrągły rok wspaniałe miejsca wypoczynku i możliwości uprawiania sportów zimowych i letnich, pyszniąc się kilkoma najlepszymi, czystymi jeszcze jeziorami i terenami. Gdzie, do diabła - zastanawiał się w duchu Brett - podział się ten strażnik. Miał przestawić te samochody... Tego właśnie typu sytuacje, choć nie były poważne, wprawiły go dzisiaj w tak zły humor. Umówił się wcześniej na lunch z człowiekiem o nazwisku Hank Kreisler, producentem części samochodowych i swoim przyjacielem i pojechał do hotelu Pontchartrain, gdzie okazało się, że na parkingu nie ma już miejsca. Musiał zaparkować parę przecznic dalej i wracając do hotelu przemókł w deszczu. W hotelu czekała na niego wiadomość, że Kreisel przeprasza, ale nie będzie mógł przybyć na spotkanie. Brett zjadł więc lunch samotnie - przejechał w tym celu piętnaście mil. Miał jeszcze do załatwienia kilka innych spraw w śródmieściu - zajęły mu resztę popołudnia. Kiedy przechodził z jednego miejsca do kolejnego, za każdym razem nieprzerwany sznur grubiańskich kierowców, którzy z pasją nadużywali swoich klaksonów, nie dopuszczał do powstania najmniejszej luki w gęstym strumieniu aut - mimo że Brett stał na przejściach dla pieszych, moknąc w ulewnym deszczu. Zdziczali kierowcy doprowadzali go do rozpaczy. W żadnym innym mieście jakie znał - włącznie z Nowym Jorkiem, który pod tym względem wcale nie był najlepszy kierowcy nie byli aż tak grubiańscy, bezwzględni, nierozważni i nieustępliwi jak na ulicach i autostradach Detroit. Być może, spowodowane było to faktem, iż miasto żyło z samochodów, które stały się symbolem potęgi. Jaki by nie był jednakże tego powód, mieszkaniec Detroit siadając za kółkiem przemieniał się we Frankensteina. Większość nowo przybyłych, wstrząśnięta zrazu widokiem kierowców wyznających zasadę o-nic-na-drodze-nie-prosić-inic-nie-dawać, wkrótce dostosowywała się do tego sposobu zachowania się... we własnej obronie. Brett nie zdołał się do tego nagiąć. Przywykł do spontanicznej kurtuazji na drogach Kalifornii i w Detroit jazda samochodem nie przestała być dla niego ciągłym koszmarem i powodem wściekłości.
Strażnik parkingu najwyraźniej zapomniał o tym, że miał przestawić blokujące Bretta samochody. Brett czuł, że będzie musiał wysiąść i poszukać tego człowieka, pomimo deszczu. Wściekły - wysiadł, ale kiedy zobaczył strażnika, nie złożył skargi. Strażnik wyglądał okropnie - zabłocony, zmęczony i przemoknięty do suchej nitki. Brett dał mu napiwek i wskazał tylko blokujące mu wyjazd samochody. Brett pomyślał sobie wsiadając do samochodu, że przynajmniej ma ciepły i wygodnie urządzony dom, do którego może wrócić, czego prawdopodobnie strażnik nie miał. Mieszkanie Bretta znajdowało się w Binmimgham, było częścią szykownej Country Club Manor. Przypomniał też sobie, że wieczorem przyjdzie Barbara, aby ugotować obiad dla nich dwojga. Styl życia, jaki mógł prowadzić plus brak kłopotów finansowych - co zawdzięczał pięćdziesięciu tysiącom dolarów rocznej pensji i dodatkowym gratyfikacjom - stanowiły rekompensatę, jaką dało mu Detroit. Nie ukrywał też wcale, że potrafi się z niej cieszyć. W końcu usunięto blokujące mu drogę samochody. Kiedy auto stojące tuż przed nim zjechało na bok, Brett ruszył wolno do przodu. Brama wyjazdowa z parkingu znajdowała się pięćdziesiąt metrów przed nim. Oddzielał go od niej jakiś samochód, który także zmierzał do wyjścia. Brett DeLosanto przyśpieszył nieco, aby zmniejszyć dzielącą go od niego odległość i sięgnął po pieniądze, żeby zapłacić strażnikowi przy bramie. Nagle pojawił się, nie wiadomo skąd, trzeci samochód - ciemnozielony sedan wepchnął się wprost przed auto Bretta, skręcił ostro w prawo i wcisnął się jako drugi w kolejce do wyjścia. Brett nacisnął gwałtownie hamulec, wpadł w poślizg, odzyskał zaraz panowanie nad kierownicą, zatrzymał się i zaklął. - Ty cholerny maniaku! Wszystkie frustracje tego dnia, nałożone na obsesyjne uprzedzenia wobec miejscowych kierowców, znalazły ujście w tym, co Brett zrobił w ciągu następnych pięciu sekund. Wyskoczył z auta, rzucił się do ciemnozielonego sedana i z wściekłością szarpnął drzwi od strony kierowcy. - Ty sukin... - zdołał tylko powiedzieć i zamilkł. - Słucham? - spytał tamten. Był wysokim siwiejącym Murzynem, około pięćdziesiątki. - Coś zacząłeś mówić? - Mniejsza o to - warknął Brett. Wykonał ruch, jakby chciał zamknąć drzwi. - Ależ proszę zaczekać! Wcale nie mniejsza o to. Mogę nawet zaskarżyć cię przed Komisją Praw Człowieka. Powiem im tak: pewien młody biały facet otworzył drzwi mojego samochodu z oczywistym zamiarem wymierzenia mi ciosu prosto w nos. Kiedy zobaczył, że
mam inny kolor skóry, zamarł w bezruchu. To jest dyskryminacja, jak wiesz. Ludziom od praw człowieka wcale się to nie spodoba. - To na pewno będzie nowy punkt widzenia - Brett roześmiał się głośno. - Wolałbyś, żebym zamiar spełnił? - Jeśli koniecznie musisz - odparł pogodnie siwiejący Murzyn. - Ale o wiele chętniej postawiłbym ci drinka. Mogę przy nim przeprosić cię za to, że tak ci się wciąłem w drogę i usprawiedliwić się, że jakiś durny, bezmyślny impuls mną targnął, aby ukoronować ten dzień pełen frustracji. - To też masz dzisiaj jeden z tych dni, co? - Najwyraźniej, obaj go dzisiaj mamy. - Dobra, przyjmuję drinka - zgodził się Brett. - Powiedzmy, Jim’s Garage, zaraz? Knajpa jest tylko trzy przecznice stąd i odźwierny zaprowadzi twój samochód na parking. Przy okazji, nazywam się Leonard Wingate. Zielony sedan pojechał przodem. Pierwsze, co odkryli, kiedy już zamówili szkocką z lodem, to fakt, że obaj pracują w tej samej firmie. Leonard Wingate był dyrektorem w pionie personalnym i - jak Brett wywnioskował z rozmowy - tylko jakieś dwa szczeble poniżej poziomu wiceprezesa. Później dowie się jeszcze, że jego kompan od kieliszka jest zajmującym najwyższe stanowisko Murzynem w firmie. - Słyszałem twoje nazwisko - powiedział Wingate. - To ty, niczym Michał Anioł, rzeźbisz oriona, tak? - Mam nadzieję, że efekt będzie podobny. Widziałeś prototyp? Wingate zaprzeczył ruchem głowy. - Mógłbym ci to zorganizować, gdybyś chciał. - Chciałbym. Napijesz się jeszcze? - Teraz ja stawiam - Brett skinął na barmana. Bar w Jim’s Garage - kolorowy, bo przyozdobiony historycznymi już wytworami firm samochodowych, był obecnie dla ludzi z branży najmodniejszym miejscem w śródmieściu Detroit. Teraz, wczesnym wieczorem, w barze zaczynał się wzmożony ruch, rósł gwar i krzątanina. - Masa ludzi jedzie na tym ukochanym orionie - zauważył Wingate. - Cholerna racja. - Daje przede wszystkim pracę moim ludziom. - Twoim ludziom?
- Tym, którzy robią na dniówki, czarnym i białym. Od tego, jak idą sprawy z orionem zależy życie wielu rodzin w tym mieście: ile godzin przepracują, ile pieniędzy zaniosą do domu... a z tym wiąże się to, jak żyją, co jedzą, czy mogą spłacać raty za dom, kupić nowe ubrania, pojechać na urlop. Od tego zależy przyszłość ich dzieci. Brett zamyślił się. - Człowiek nigdy się nad tym wszystkim nie zastanawia, kiedy zaczyna szkicować nowy samochód albo narzuca masę plastyczną, aby nadać kształt zderzakom. - No bo i jak miałbyś o tym myśleć. Żaden z nas nigdy nie wie nawet w połowie, co dzieje się przy tym z innymi ludźmi. Między nami staje wiele różnych ścian... z cegły i innych. Nawet kiedy czasem przedrzesz się przez taki mur i zobaczysz, co dzieje się za nim, może nawet spróbujesz komuś pomóc... przekonujesz się, że nie udało ci się pomóc przez jakieś śmierdzące, zgniłe, knujące w cichej zmowie pasożyty... - Leonard Wingate zacisnął pięści i uderzył nimi o kontuar baru, bezgłośnie, lecz mocno. Spojrzał bokiem na Bretta i wykrzywił twarz w uśmiechu - Przepraszam! - Masz tu jeszcze jednego drinka, przyjacielu. Zdaje mi się, że dobrze ci zrobi. Projektant łyknął trochę szkockiej ze swojego kieliszka i zapytał. - Czy to ma coś wspólnego z tą cholerną akrobatyką na parkingu? Wingate skinął głową. - Przepraszam i za to. Musiałem sobie ulżyć. - Uśmiechnął się, mniej już zdenerwowany. - Teraz, zdaje mi się, upuściłem już resztę pary. - Para to tylko biała chmurka - zauważył Brett. - Czy źródło napięcia zostało zidentyfikowane? - Niezupełnie. Słyszałeś o interwencyjnym programie werbowania kolorowych do pracy? - Słyszałem, ale nie znam szczegółów. - Wiedział już jednak, że temat ten wzbudził ostatnio żywe zainteresowanie Barbary Zaleski, ze względu na nowe zadanie przydzielone jej przez agencję reklamową OJL. Siwowłosy szef działu kadr opisał w skrócie zasady programu werbunkowego, który miał na celu pomóc mieszkańcom starego śródmieścia, nigdzie dotąd nie pracującym, jak też bezrobotnym, którzy utracili pracę. Opowiedział o zainstalowaniu tam przez Wielką Trójkę biur najmujących ludzi do pracy. Opisał, jak program ten - w odniesieniu do poszczególnych już ludzi - czasem sprawdzał się, czasem - niestety - zawodził. - Warto jednak było to zrobić, pomimo pewnych rozczarowań. Stopa retencji... to jest odsetek ludzi, którzy trzymają się roboty, jaką im daliśmy... wynosi ponad pięćdziesiąt
procent. Jest to więcej niż mogliśmy oczekiwać. Związki współpracują z nami. Środki masowego przekazu reklamują sprawę szeroko, co stanowi dużą pomoc. Otrzymujemy też pomoc z innych stron. Dlatego też, jeśli wbijają ci nóż w plecy ludzie z twojej własnej branży... sprawia ci to ból. - Kto ci wbił nóż w plecy? Jak? - Pozwól, że trochę ci sprawę naświetlę. - Wingate włożył długi cienki palec do kieliszka i zamieszał kostki lodu. - Wielu ludzi, których najęliśmy do pracy w ramach tego programu, nigdy przedtem, przez całe swoje życie, nie pracowało według ścisłego czasu pracy. Przeważnie, nie mieli powodu, aby się tak ścisłych godzin trzymać. Regularna praca, tak jak w naszym przypadku, rodzi określone nawyki - trzeba rano wstać, zdążyć na autobus, przyzwyczaić się do pracy przez pięć dni w tygodniu. Ale jeśli się nic z tego przedtem nie robiło, jeśli nie ma się tych nawyków, to trzeba się ich uczyć niczym obcego języka. Co więcej - wymaga to czasu. Można by to nazwać zmianą podejścia do życia lub zmianą biegów. Hm, wiele się o tym wszystkim dowiedzieliśmy, odkąd uruchomiliśmy program werbunkowy. Doświadczenie nauczyło nas również, że niektórzy ludzie... nie wszyscy, niektórzy... sami nie mogą nabyć tych przyzwyczajeń, ale udaje im się to osiągnąć, jeśli uzyskają pomoc. - Lepiej pomógłbyś mnie - wtrącił Brett. - Mam kłopoty z rannym wstawaniem. Jego towarzysz uśmiechnął się. - Gdybyśmy faktycznie chcieli ci pomóc, przysłałbym do ciebie kogoś z działu kontaktów z pracownikami. Gdybyś opuścił dzień i przestał przychodzić do pracy, spytałby, dlaczego tak się stało. Jest jeszcze jedna sprawa: niektórzy z tych nowych ludzi nie przychodzą pewnego dnia do pracy, albo spóźniają się godzinę lub dwie, a potem po prostu poddają się. Może nie chcieli nawet opuścić dnia pracy - ale tak się po prostu stało. Są przekonani, że my jesteśmy pod tym względem nieustępliwi, co w ich rozumieniu oznacza, że automatycznie tracą pracę. - A nie jest tak? - Na Boga, nie! Umożliwiamy facetowi zachowanie pracy na wszelkie możliwe sposoby, bo to my chcemy, żeby program się powiódł. Robimy coś jeszcze dla ludzi, którzy mają kłopoty z dostaniem się na czas do pracy: dajemy im tani budzik. Byłbyś zdumiony dowiadując się, jak wielu z nich nigdy czegoś takiego nie miało. Firma pozwoliła mi nakupić ich całe tony. Mam u siebie w biurze tyle budzików, ile inni mają spinaczy do papierów. - Niech mnie licho! - zawołał Brett. Wydało mu się absurdalne, aby gigantyczny koncern samochodowy, z listami płac sięgającymi rocznie miliardów dolarów, zawracał sobie
głowę obmyślaniem sposobów obudzenia paru zatrudnionych u siebie śpiochów. - Zmierzam do tego, aby ci uświadomić - wyjaśniał Leonard Wingrade - że jeśli taki robotnik z werbunku nie pojawi się któregoś dnia w firmie... po to, aby albo ukończyć kurs, albo stanąć przy swoim stanowisku pracy, odpowiedzialny za to pracownik ma obowiązek zawiadomić o tym jednego z moich ludzi. Potem, chyba że przypadek jest absolutnie beznadziejny, on wkracza do akcji. - Ale tak się nie dzieje? I dlatego właśnie tak to przeżywasz? - Po części. Ale za tym kryje się znacznie więcej. - Szef działu kadr wypił do końca swoją szkocką. - Chodzi o te kursy, na których przyucza się robotników z werbunku. Szkolenie trwa osiem tygodni. Na kursie jest około dwustu ludzi. Brett skinął na barmana, aby napełnił ich kieliszki. Kiedy barman odszedł, ponaglił Wingate’a. - No więc na kursie jest dwustu ludzi... - Zgadza się. Zajmują się tym instruktor i sekretarka. I tylko oni, we dwoje, prowadzą wszystkie dokumenty związane ze szkoleniem, włącznie z listą obecności na kursie. Wypłacają czeki, których cały plik otrzymują co tydzień z działu księgowości. Oczywiście, czeki są przygotowane na podstawie rejestrów prowadzonych na kursie. - Wingate dokończył z goryczą. - To instruktor i sekretarka... Ta jedna para. To oni. - Oni... co? - Kłamią, oszukują, okradają ludzi, którym mają pomóc. Po to zostali zatrudnieni. - Zdaje mi się, że części mogę się domyślić - powiedział Brett. - Ale mimo to opowiedz mi o tym. - No cóż, w czasie trwania kursu zawsze jacyś ludzie odpadają... o niektórych powodach już ci mówiłem, są też inne przyczyny. To się zawsze zdarza, przewidzieliśmy to. Jak wspomniałem, jeśli nasz dział zostanie powiadomiony, staramy się przekonać niektórych, aby wrócili do pracy. Ale ten instruktor i sekretarka nie zgłaszają tych, którzy odpadli. Wpisują im obecność. A więc czeki dla tych, którzy odpadli, nadal wpływają, a ta znakomita para zatrzymuje je dla siebie. - Ależ to są imienne czeki. Nie mogą ich zrealizować. Wingate potrząsnął głową. - Mogą i już to zrobili. Oto, co się dzieje: ta para w końcu jednak zgłasza, że pewni ludzie przestali uczęszczać na kurs, a więc i firma przestaje wystawiać czeki. Wtedy instruktor... z czekami, które sobie zachował, jeździ po mieście i odnajduje ludzi, na których są wystawione. Nic trudnego, w kartotece są wszystkie adresy. Instruktor opowiada banialuki
o tym, że firma żąda zwrotu pieniędzy i ludzie indosują mu czeki. Potem już może je sobie realizować gdziekolwiek. Wiem, że to się w ten właśnie sposób odbywa. Jeździłem za tym instruktorem przez całe popołudnie. - A co potem? Co się dzieje potem, kiedy twoi ludzie z działu kontaktów z pracownikami składają im wizyty? Mówisz, że w końcu dowiadują się o tych, którzy odpadli z kursu. Nie dowiadują się o czekach? - Niekoniecznie. Pamiętaj, że ludzie, z którymi mamy do czynienia, nie są zbyt komunikatywni. Ci ludzie są przegrani pod wieloma innymi względami, nie tylko pod tym jednym i nie pałają chęcią udzielania informacji. Trudno od nich wydobyć odpowiedzi nawet na proste pytania. Poza tym, tak się składa, iż uważam, że niektórzy zostali przekupieni. Nie mogę tego udowodnić, ale czuję, że coś jest nie w porządku. - Cała ta sprawa śmierdzi. - Brett pomyślał, że w porównaniu z tym, co opowiedział mu Leonard Wingate, jego własne powody do rozdrażnienia wydają się mało ważne. Zapytał głośno - Czy to ty to wszystko wykryłeś? - Większą część, choć to jeden z moich asystentów pierwszy wpadł na ślad. Zaczął mieć podejrzenia, gdyż wskaźnik obecności na kursie był zbyt wysoki. Zaczęliśmy więc sprawdzać to we dwóch. Porównaliśmy nowe liczby z poprzednimi kursami, porównaliśmy je również z danymi z innych firm. Wykazały jednoznacznie, w czym rzecz. Potem trzeba było tylko obserwować i przyłapać tych ludzi. I zrobiliśmy to. - Jak więc sprawa przedstawia się teraz? Wingate wzruszył ramionami, jego wielka postać pochyliła się nad kontuarem. - Sprawę przejął dział ochrony pracy, nie leży już w naszych rękach. Dzisiaj po południu przywieźli instruktora i sekretarkę do śródmieścia... każde osobno. Byłem przy tym. Oboje załamali się, przyznali do wszystkiego. Facet płakał... wyobrażasz sobie... - Wierzę - powiedział Brett. - Sam mam chęć płakać, tylko z innego powodu. Czy firma wytoczy im sprawę? - Facet i jego dziewczyna myślą, że tak... ale ja wiem, że nie. - Wingate wyprostował się, był niemal o głowę wyższy od Bretta DeLosanto. Skrzywił się z ironią - Przyniosłoby to złą sławę firmie, jak wiesz. A firma nie chciałaby, żeby jej imię pojawiło się w gazetach w związku z tą sprawą. Poza tym, mój szef widzi tę sprawę tak: trzeba przede wszystkim odzyskać pieniądze... Jest tego chyba parę tysięcy. - A co z tamtymi? Tymi, którzy odpadli, którzy może by wrócili, aby dalej pracować... - Daj spokój, przyjacielu, jesteś śmiesznie sentymentalny. - Przestań! - powiedział Brett ostrym tonem. - Ja nie ukradłem tych przeklętych
czeków. - Nie, pewnie że nie. A jeśli chodzi o tych ludzi, to pozwól, że coś ci powiem. Gdybym miał sześć razy więcej pracowników niż mam i gdybyśmy mogli przejrzeć wszystkie rejestry, jak też wiedzieć na pewno, których nazwisk trzeba w nich szukać i gdybyśmy zdołali wszystkich tych ludzi odnaleźć po tylu tygodniach... Pojawił się barman. Kieliszek Wingate’a był pusty, ale odmówił. - Robimy, co się da - dodał, aby uspokoić Bretta. - Może się okazać, że to niewiele. - Tak mi przykro - rzekł Brett. - Cholernie przykro... - Zapytał po krótkiej chwili milczenia. - Jesteś żonaty? - Tak, ale niezbyt się staram. - Słuchaj, moja dziewczyna szykuje obiad u mnie w domu. Może byś się do nas przyłączył? Wingate odmawiał grzecznie, Brett nalegał. Pięć minut później odjechali w kierunku Country Club Manor. *** Barbara Zaleski miała klucz do mieszkania Bretta i kiedy przybyli - szykowała w kuchni obiad. Dochodził stamtąd zapach pieczonej baraniny. - Hej, kuchciku! - zawołał Brett z hallu. - Chodź, poznaj naszego gościa. - Jeśli to jakaś kobieta... - dotarł do nich głos Barbary - możecie sobie sami gotować obiad. O, to nie kobieta. Witam! Pojawiła się w maleńkim fartuszku nałożonym na elegancki trykotowy kostium, w którym tu przyszła, prosto z biura agencji OJL w Detroit. Kostium, pomyślał Brett z uznaniem, oddawał sprawiedliwość figurze Barbary. Wyczuł, że Leonard Wingate również się jej przygląda. Jak zwykle, Barbara osadziła swoje ciemne okulary wysoko na gęstych, kasztanowych włosach i najwyraźniej o nich zapomniała. Brett sięgnął po okulary, zdjął je i pocałował lekko Barbarę. Przedstawił ich sobie i poinformował Wingate’a. - To jest moja pani. - Chciałby, żebym nią była - odparła Barbara - ale nią nie jestem. Mówienie tego ludziom jest jego sposobem na wyrównanie ze mną porachunków. Tak jak Brett tego oczekiwał, Barbara i Leonard Wingate szybko nawiązali wzajemne porozumienie. Podczas kiedy rozmawiali, Brett otworzył butelkę dom perignon, którą pili we troje. Od czasu do czasu Barbara, przeprosiwszy, wstawała od stołu, aby sprawdzić stan pieczeni.
Podczas którejś z kolejnych jej nieobecności, Wingate rozejrzał się po przestronnym salonie. - Ładne gniazdko. - Dzięki. Kiedy Brett wynajął to mieszkanie półtora roku temu, sam je urządzał i umeblowanie odzwierciedlało jego osobisty gust i rozmiłowanie w nowoczesnym wystroju wnętrz i ekscentrycznej kolorystyce. Przeważały jasne żółcie, fiołkowe różowości, cynobry, zielenie kobaltowe, ale zestawiono je z wyobraźnią, tworzyły więc razem atrakcyjną całość. Oświetlenie uzupełniało kolorystykę - uwydatniając jedne fragmenty pomieszczenia, pozostawiając w cieniu inne. W efekcie, w pomysłowy sposób stworzono w jednym pomieszczeniu kilka obszarów o różnych nastrojach. W jednym końcu salonu znajdowały się otwarte drzwi do przyległego pokoju. - Dużo tutaj pracujesz? - zapytał Wingate. - Trochę. - Brett ruchem głowy wskazał otwarte drzwi do sąsiedniego pokoju. - To moje myślenarium. Do wykorzystania, kiedy muszę twórczo popracować i nie chcę, by mi przeszkadzano... z dala od tego nagłośnionego Taj Mahal, w którym pracujemy - wykonał nieokreślony ruch ręką w kierunku Centrum Projektowania i Modelowania Nadwozia będącego częścią firmy. - Robi tam także inne rzeczy - powiedziała Barbara. Wróciła w chwili, kiedy mówił Brett. - Chodź, Leonardzie. Pokażę ci. Wingate ruszył za nią, Brett podążył na końcu. Drugi pokój, równie przyjemny i kolorowy jak pierwszy, pełnił rolę pracowni i było w nim wszystko, co potrzebne jest artyście-projektantowi. Stos arkuszy kalki płóciennej, zrzuconych na podłogę obok deski kreślarskiej, świadczył o tym, w jak szybkim tempie Brett wykonał całą serię szkiców, zdzierając arkusze jeden po drugim z deski, rysując na następnym, w miarę jak projekt przybierał kształt. Do korkowej deski przypięty był ostatni szkic z tej serii: rysunek tylnego zderzaka. - Czy ten będzie ostateczny? - Wingate wskazał szkic. Brett potrząsnął głową. - Bawisz się pomysłami, wydobywasz je z siebie na światło dzienne, jak czkawkę. Czasem w ten sposób wpadasz na pomysł, który doprowadzi w końcu do czegoś trwałego. Ale ten do takich nie należy - zdjął arkusz z deski i zmiął go. - Gdyby tak pozbierać wszystkie szkice, które poprzedzają nowy samochód, można by nimi zapełnić całe Cobo Hall. Barbara zapaliła światło. W rogu pokoju stały sztalugi, przykryte płótnem. Ostrożnie
zdjęła zasłonę. - I jest jeszcze to - powiedziała. - Ale tego na pewno nie będzie się wyrzucać. Pod płóciennym przykryciem znajdował się olejny obraz, niemal już skończony. - Nie licz na to - powiedział Brett. I dodał - Barbara jest bardzo lojalna. Czasami mąci jej to jasność sądu. Wingate pokręcił głową. - Nie tym razem. - Oglądał malowidło z podziwem. Był to zbiór samochodowych szczątków, zrzuconych na jedną stertę. Brett zbierał materiały na swój model - wyłożone teraz na płycie przed sztalugami i oświetlone światłem reflektora - na złomowisku. Było tu kilka przepalonych, zbrązowiałych świec zapłonowych, złamany wał rozrządu, pusta puszka po oleju, wnętrzności gaźnika, potłuczony reflektor, zapleśniały 12-voltowy akumulator, uchwyt do otwierania okna, część chłodnicy, złamany klucz nasadowy, jakieś pomieszane nakrętki i podkładki. A nad tym wszystkim zwieszało się krzywo koło kierownicy, w którym brakowało klaksonu. Żaden inny zestaw nie mógłby być bardziej zwyczajny i stanowić mniejszą inspirację dla wielkiej sztuki. Jednakże, w sposób godny uwagi, Brett umiał tę kupę złomu ożywić, umiał przekazać na swoim płótnie zarówno surowe piękno, jak i nastrój smutku i tęsknoty. Obraz zdawał się mówić: oto połamane relikty, wypalone, niechciane, pozbawione wszelkich cech przydatności; nic ich nie czeka poza całkowitym unicestwieniem. Ale kiedyś, choć trwało to krótko, tętniły życiem, funkcjonowały, były uosobieniem marzeń, ambicji, osiągnięć ludzkości. Wszelkie inne osiągnięcia - przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, bez względu na to, jak bardzo w swoim czasie oklaskiwane - skazane są na podobny koniec i swój epilog pisać będą na śmietnisku. Ale czy samo marzenie i krótkotrwałe osiągnięcie - samo w sobie - nie jest wystarczające? Leonard Wingate trwał bez ruchu przed płótnem. - Wiem co nieco o sztuce - powiedział powoli. - Jesteś dobry. Mógłbyś być wielki. - To właśnie mu powtarzam. I po chwili Barbara zakryła sztalugi zasłoną i zgasiła światło. Wrócili do salonu. - Barbara chce powiedzieć - odezwał się Brett, dolewając wszystkim dom perignona że sprzedałem swoją duszę za miskę soczewicy. - Rozejrzał się wokół siebie - Albo raczej za mieszkanie. - Brett potrafiłby robić projekty i sztukę - Barbara zwróciła się do Wingate’a - gdyby nie odnosił tak cholernie wielkich sukcesów w projektowaniu aut. Teraz na malowanie starcza mu tylko tyle czasu, żeby sporadycznie chlapnąć pędzlem. Przy jego talencie jest to tragedia.
- Barbara nigdy nie doświadczyła iskry bożej - roześmiał się Brett. - I nie wie, że projektowanie samochodu jest dokładnie w takim samym stopniu pracą twórczą jak malowanie. I nie wie, że samochody to dla mnie wszystko. - Przypomniał sobie, co powiedział dwojgu studentom ledwie parę tygodni temu: Oddychasz, jesz i śpisz z samochodem... budzisz się w środku nocy i myślisz o samochodach... jak religia. No cóż, sam dokładnie w ten sposób to odczuwał, prawda? Może już nie z taką intensywnością, jak zaraz po przybyciu do Detroit. Ale czy ktokolwiek potrafił zawsze tak samo intensywnie to przeżywać? Bywały dni, kiedy spoglądał na innych pracujących z nim ludzi i zastanawiał się nad tym wszystkim. Poza tym, jeśli miał być uczciwy, musiał przyznać, że były też inne powody, dla których samochody powinny pozostać jego głównym zainteresowaniem. Bo przecież, ileż można zdziałać mając pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, pomijając już fakt, że miał dopiero dwadzieścia sześć lat i za parę lat czekały go dużo większe łupy. - Czy w dalszym ciągu wpadałabyś tutaj, aby ugotować obiad, gdybym mieszkał na poddaszu i śmierdział terpentyną? - zapytał Barbarę lekkim tonem. Spojrzała mu prosto w oczy. - Wiesz, że tak. Podczas gdy rozmawiali o różnych innych sprawach, Brett powziął postanowienie: skończy ten obraz, którego nie tknął od wielu tygodni. Powód, dla którego nie zbliżał się do płótna, był prosty: z chwilą, gdy zabierał się do malowania, pochłaniało go ono bez reszty, a przecież i jego praca zawodowa wymagała, aby i jej poświęcał się całkowicie. Przy obiedzie, który smakował równie dobrze jak pachniał, Brett sprowadził rozmowę na temat tego, o czym Leonard Wingate opowiedział mu w barze. Kiedy Barbara dowiedziała się o tym, jak najmowani do pracy robotnicy z dzielnicy kolorowej biedoty padali ofiarą oszukańczego procederu, wstrząśnięta była jeszcze bardziej niż Brett i jeszcze bardziej ją to rozgniewało. Zadała pytanie, którego nie zadał Brett. - Jaki kolor skóry oni mają... instruktor i sekretarka, którzy wzięli czeki? - Co to za różnica? - Wingate uniósł brwi. - Słuchaj - wtrącił Brett. - Wiesz cholernie dobrze, że to jest różnica. - Są biali - odparł Wingate zwięźle. - Co jeszcze? - Mogliby być czarni - zastanawiała się Barbara na głos. - No tak, ale wszystko przemawia przeciw temu - zawahał się Wingate. - Słuchajcie, jestem tutaj gościem... - Daj spokój - machnął ręką Brett. Milczeli przez chwilę, a potem Wingate powiedział.
- Chciałbym, żeby pewne sprawy były jasne, nawet między przyjaciółmi. Niech więc was ten mój mundurek nie zwiedzie: garnitur absolwenta Oxfordu, dyplom uczelni, praca, jaką mam. Och pewnie, jestem rzeczywiście czarnuchem na wysokim stanowisku, który służy im za przykład, kiedy mówią: Widzicie, czarny może wysoko zajść. W moim przypadku faktycznie tak jest, bo byłem jednym z nielicznych, którego ojca stać było na opłacenie mi porządnego wykształcenia, a jedynie tą drogą czarny może zrobić karierę. Robiłem więc karierę i być może nawet wejdę na sam szczyt tej drabiny i zostanę dyrektorem firmy. Dość jeszcze jestem na to młody i przyznaję, spodobałoby się to i mnie i firmie. Wiem tylko jedno: jeśli będą mieli wybierać między mną a białym - ale pod warunkiem, że będę odnosił sukcesy - to tę pracę dostanę ja. Tak się ta gra toczy, moi kochani. Przychylą się na moją stronę, bo faceci z PR i paru jeszcze innych aż się palą, żeby zawołać: Spójrzcie na nas! Mamy w zarządzie czarnego! Leonard wypił łyk kawy, którą przyniosła Barbara. - Więc, jak już powiedziałem, niech was fasada nie zwiedzie. Wciąż jestem członkiem mojej rasy. - Postawił filiżankę gwałtownym ruchem na stole. Spojrzał na nich płonącym wzrokiem. - Kiedy wydarzy się coś takiego jak dzisiaj, ja się nie tylko wściekam. Pali mnie pogarda i nienawiść... do wszystkiego, co białe. Patrzył już na nich spokojniej. Podniósł filiżankę, chociaż ręka mu drżała. - James Baldwin powiedział coś takiego - zaczął po chwili. - Murzyni w tym kraju traktowani są tak jak nie śniłoby się żadnemu z was traktować kota albo psa. I to prawda... w Detroit, jak i gdzie indziej. I pomimo wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu paru ostatnich lat, nic się tak naprawdę nie zmieniło w postawie większości białych ludzi, poza zewnętrznymi przejawami. Nawet ta odrobina działań, jakie przedsięwzięto, aby złagodzić wyrzuty białych sumień... jak najmowanie do pracy kolorowej biedoty, którą ta biała para usiłowała oszwabić i udało im się to... to tylko powierzchowne przypochlebianie się. Szkoły, budynki mieszkalne, lecznictwo, szpitale są tutaj tak złe, że aż trudno w to uwierzyć... chyba że jesteś czarny. Bo wtedy wierzysz, bo poznajesz to w bolesny sposób. Ale pewnego dnia... jeśli przemysł samochodowy zamierza przetrwać w tym mieście, bo to on tworzy to miasto... będzie musiał zająć się poprawieniem warunków życia czarnej społeczności, ponieważ nikt inny za to się nie weźmie, ani nie ma na to środków, ani pomysłu. - Dodał po chwili. - Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby się za to wziął. - W takim razie, nie ma nic - rzekła Barbara - co dawałoby jakąś nadzieję... - W jej głosie można było wyczuć przejęcie. - Łudzenie się nadzieją nie przynosi krzywdy - odparł Leonard Wingate. - I dodał
drwiąco. - Nadzieja nic nie kosztuje. Ale też nic dobrego nie daje oszukiwanie samego siebie. - Dzięki ci za to, że jesteś szczery - powiedziała powoli Barbara. - Za to, że mówisz o tym tak jak to naprawdę wygląda. Nie każdy to potrafi, o czym jestem nie bez przyczyny przekonana. - Powiedz mu - nalegał Brett. - Powiedz mu, jakie ci wyznaczono nowe zadanie. - Dostałam pewne zadanie... - powiedziała Barbara - które zleciła mi agencja reklamowa działająca w imieniu firmy. Mam zrobić film. Szczery, prawdziwy film o Detroit... o starym śródmieściu. Jej słowa natychmiast wzbudziły jego zainteresowanie. - Dowiedziałam się o tym - wyjaśniła Barbara - sześć tygodni temu. Opisała swoje spotkanie w Nowym Jorku z Keithem Yates-Brownem, który udzielił jej instrukcji. *** Odbyło się ono następnego dnia po nieudanej sesji z szeleszczącym plikiem, podczas której agencja OJL rutynowo zaprezentowała wstępne pomysły prowadzenia kampanii reklamowej oriona i równie rutynowo wszystkie zostały odrzucone. Zgodnie z wygłoszoną podczas zakrapianego martini lunchu zapowiedzią Teddy Oscha, dyrektora ds. projektowania reklam, Keith Yates-Brown, przedstawiciel agencji ds. kontaktów z firmą-klientem, następnego dnia zawezwał do siebie Barbarę. W swoim eleganckim biurze na najwyższym piętrze siedziby agencji, Yates-Brown wydawał się ponury i zasępiony - w przeciwieństwie do wesołego i towarzyskiego człowieka, jakim się prezentował poprzedniego dnia. Wyglądał, jakby posiwiał i postarzał się. Pod koniec rozmowy kilkakrotnie spoglądał w okno (skąd widać było Manhattan na tle nieba), sięgając wzrokiem ku cieśninie Long Island - jak gdyby myślami odpływał gdzieś daleko. Pewnie, pomyślała Barbara, napięcie wywołane tym, że wobec klientów ustawicznie musi być uprzejmy i układny - od czasu do czasu wymaga dla równowagi okazania gburowatości i zgryźliwości. W pierwszym odezwaniu się Yates-Browna, kiedy już powiedzieli sobie „dzień dobry”, z pewnością nie było nic przyjacielskiego. - Byłaś wczoraj arogancka wobec klienta - powiedział Barbarze. - Nie podobało mi się to. Powinnaś trochę mądrzej postępować. Nie odpowiedziała na to nic. Sądziła, że Yates-Brown ma na myśli fakt, że uszczypliwie dopytywała się dyrektora ds. reklamy: „I nie było tu nic, co by się panu podobało? Absolutnie nic?” No cóż, nadal sądziła, że miała prawo tak powiedzieć i wcale nie
zamierzała posypywać sobie głowy popiołem. Ale też nie miała zamiaru niepotrzebnie przeciwstawiać się Yates-Brownowi, póki nie dowie się o swoim nowym zadaniu. - Jedna z rzeczy, których się tu trzeba szybko nauczyć - obstawał przy swoim YatesBrown - to wykazać czasem powściągliwość i schować dumę do kieszeni. - Dobra, Keith - powiedziała Barbara. - Chowam więc dumę do kieszeni. Zdobył się na tyle przyzwoitości, aby się uśmiechnąć, ale za chwilę jego chłód powrócił. - Zadanie, które zostaje ci przydzielone, wymaga powściągliwości, jak również zdrowego rozsądku i naturalnie, wyobraźni. Zaproponowałem ciebie do wypełnienia tego zadania, ponieważ wierzyłem, że te wszystkie cechy posiadasz. Nadal tak uważam, pomimo wczorajszego popisu, który wolę potraktować jako chwilowe potknięcie. O, Boże! miała ochotę zawołać Barbara. Przestań udawać, że stoisz na ambonie, przejdź do sprawy! Ale miała na tyle przytomności umysłu, aby nie powiedzieć tego głośno. - Projektem tym jest osobiście zainteresowany przewodniczący zarządu firmy będącej naszym klientem - Keith Yates-Brown z namaszczeniem i czcią wypowiedział: „przewodniczący zarządu”. Barbara była zaskoczona, że nie stanął przy tym na baczność i nie salutował. - W związku z tym - ciągnął dalej - do zakresu twoich obowiązków, a pociąga to za sobą wielką odpowiedzialność, która będzie miała wpływ na nas wszystkich w agencji OJL, będzie należało składanie co jakiś czas meldunków osobiście przewodniczącemu. No tak, teraz Barbara mogła należycie docenić jego zatroskanie. Składanie meldunków bezpośrednio przewodniczącemu w jakiejkolwiek sprawie... to była wielka odpowiedzialność, choć wcale jej nie przerażała. Ale ponieważ przewodniczący - gdyby tylko zechciał z tego skorzystać - mógł wszechwładnie decydować o życiu lub śmierci agencji wybierając tę, z której usług jego firma będzie korzystać - Barbara mogła wyobrazić sobie, jak Keith Yates-Brown i inni nerwowo przestępują z nogi na nogę. - Projekt polega na tym... - dodał Yates-Brown - aby zrobić film. Mówił dalej, omawiając sprawę w szczegółach, które uwzględniał wstępny etap projektu. Film miał być o Detroit - starym śródmieściu i ludności tam zamieszkującej, o jej problemach: rasowych i innych, o jej życiu, poglądach, potrzebach. Miał to być dokumentalny film, uczciwy, oparty na faktach. W żadnym razie nie mógł być propagandą firmy czy całej branży. Nazwa firmy pojawi się tylko raz, wśród sponsorów. Ma mieć na celu przedstawienie problemów, jakie stwarza życie w mieście, potrzeby reaktywowania roli miasta w życiu kraju, przy czym głównym przykładem ma być Detroit. Film zostanie przede
wszystkim wykorzystany w celach wychowania obywatelskiego, w szkołach w całym kraju. Jeśli będzie dość dobry, być może zostanie pokazany w kinach. Budżet będzie hojny. Pozwoli na skorzystanie z usług regularnej organizacji zajmującej się produkcją filmów, ale agencja OJL wybierze producenta i zachowa kontrolę nad filmem. Można będzie nająć najlepszego reżysera i - w razie potrzeby - autora scenariusza, choć być może Barbara, ze względu na swoje doświadczenie dziennikarskie, postanowi sama napisać scenariusz. Barbara będzie reprezentowała agencję i ponosić będzie całkowitą odpowiedzialność. Czując narastające w sobie podekscytowanie, kiedy Yates-Brown omawiał całą sprawę, Barbara przypomniała sobie, co wczoraj podczas lunchu powiedział Teddy Osch: „Mogę ci tylko powiedzieć, że chciałbym, żebym to był ja, a nie ty.” Teraz wiedziała już, dlaczego. Przydzielenie jej tego zadania było poważnym komplementem dla jej kompetencji zawodowych, było również wielkim twórczym wyzwaniem, które przyjęła z przyjemnością. Barbara uświadomiła sobie, że z uznaniem - i z pewnością z większą dozą tolerancji spogląda na Keitha Yates-Browna. Nawet następne jego słowa ledwie nieznacznie zmniejszyły jej uznanie. - Będziesz, jak zwykle, pracowała w terenie, poza biurem w Detroit - powiedział - ale chcemy być poinformowani o wszystkim, co się będzie działo, i mówiąc „o wszystkim” dokładnie to mam na myśli. Należy pamiętać o jeszcze jednej sprawie, o której już sobie powiedzieliśmy... o powściągliwości. Ma to być uczciwy film, ale nie daj się ponieść. Nie wydaje mi się, abyśmy oczekiwali, my czy też przewodniczący zarządu, zbyt dużej dozy... jak by to nazwać?... socjalistycznego punktu widzenia. Pozostawiła to bez komentarza, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że pomysłów, jak też punktów widzenia - o które będzie musiała w ostateczności walczyć - będzie dużo, nie warto więc było tracić teraz czasu na abstrakcyjne spory. Tydzień później, kiedy zadania, które dotychczas realizowała, przydzielono innym Barbara rozpoczęła pracę nad realizacją projektu, tymczasowo nazwanym Auto City. *** Oddzielona od Wingate’a szerokością stołu w salonie Bretta DeLosanto, Barbara powiedziała mu. - Niektóre wstępne kroki zostały już poczynione, włącznie z dokonaniem wyboru producenta i reżysera. Rzecz jasna, trzeba będzie jeszcze zaplanować wiele rzeczy, zanim zacznie się kręcenie, ale mamy nadzieję, że uda nam się zacząć w lutym lub w marcu. Wingate zastanawiał się chwilę, zanim odpowiedział.
- Mógłbym być cyniczny i elegancki - rzekł wreszcie - i powiedzieć, że robienie filmów o problemach, zamiast je rozwiązywać lub przynajmniej podejmować próby rozwiązania, przypomina igraszki Nerona. Ale na dyrektorskim stołku nauczyłem się już, że życie nie zawsze jest aż tak proste, jak też doceniam wagę informowania opinii publicznej o ważkich problemach. - Przerwał na chwilę i dodał jeszcze. - To, co zamierzasz, może przynieść wiele dobrego. Jeśli będę w jakiś sposób mógł pomóc, zrobię to. - Może i będziesz mógł - przyznała Barbara. - Rozmawiałam już z reżyserem, Wesem Gropettim i uzgodniliśmy, że cokolwiek zostanie powiedziane o starym śródmieściu, musi pochodzić z ust ludzi, którzy tam zamieszkują... konkretnych ludzi. Uważamy, że jednym z nich powinien być ktoś z interwencyjnego programu najmowania do pracy kolorowej biedoty. - Interwencyjny program nie zawsze się jednak sprawdza - ostrzegł Wingate. - Można by nakręcić kawał filmu o kimś, kto w końcu mimo wszystko poniesie klęskę. - Jeśli tak się dzieje - upierała się Barbara - to my tak właśnie to pokażemy. Nie robimy nowej wersji „Pollyanny”. - W takim razie, może i znajdzie się ktoś taki - powiedział Wingate w zamyśleniu. Pamiętasz, opowiadałem ci... Pewnego popołudnia śledziłem instruktora, który ukradł czeki i potem oszustwem zdobył indosowanie. - Pamiętam - potwierdziła skinieniem głowy. - Następnego dnia wróciłem tam, aby zobaczyć się z paroma ludźmi, których on wtedy odwiedził. Zanotowałem sobie adresy, a moje biuro odszukało nazwiska. - Leonard Wingate wyjął z kieszeni notes, otworzył go i przerzucił kilka kartek. - Jednym z nich był człowiek, co do którego miałem jakieś przeczucie. Nie jestem pewien, co to za przeczucie, tyle tylko, że udało mi się go przekonać, aby powrócił do pracy. O, jest tutaj - zatrzymał się na którejś stronie. - Nazywa się Rollie Knight. *** Barbara przyjechała tego wieczoru do mieszkania Bretta taksówką. Późnym wieczorem, kiedy Leonard Wingate już poszedł - obiecując, że wkrótce znowu się we trójkę spotkają - Brett odwiózł Barbarę do domu swoim samochodem. Zalescy mieszkali w Royal Oak, przedmieściu zamieszkałym przez klasę średnią, na południowy-wschód od Birmingham. Jechali przez Maple, Barbara siedziała na przednim siedzeniu blisko Bretta. - Niech to licho! - wykrzyknął. Zahamował, zatrzymał samochód i objął Barbarę. Ich pocałunek był namiętny i długi. - Słuchaj - zaczął. Schował twarz w jej miękkich, jedwabistych włosach i obejmował ją mocno. - Co my, do diabła, robimy jadąc w tę stronę?
Wracajmy i zostań dzisiaj ze mną. Oboje tego pragniemy i nie ma żadnego powodu na całym świecie, dla którego nie mielibyśmy tego zrobić. Proponował już jej to samo wcześniej, tuż po wyjściu Wingate’a. Poruszali już ten temat wiele razy. Barbara westchnęła. - Jestem dla ciebie wielkim rozczarowaniem, prawda? - zapytała cicho. - Skąd mam wiedzieć, czy jesteś dla mnie rozczarowaniem, skoro nigdy nie pozwoliłaś mi o tym się przekonać? Roześmiała się lekko. Potrafił ją do tego zmusić, nawet w najmniej oczekiwanych chwilach. Wyciągnęła rękę i przesuwała palcami po czole Bretta, wygładzając zmarszczenie brwi, które - czuła - tam było. - To nie jest sprawiedliwe! - protestował. - Wszyscy, którzy nas znają, zakładają po prostu, że ze sobą śpimy i tylko ty i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy wiedzą, że tak nie jest. Nawet twój ojciec tak uważa. No, może nie? - Tak - przyznała. - Sądzę, że tata tak uważa. - Wiem cholernie dobrze, że tak myśli. Co więcej, za każdym razem, kiedy się spotykamy, stary myszołów daje mi do zrozumienia, że mu się to nie podoba. Więc tracę podwójnie. - Kochanie - powiedziała Barbara. - Wiem, wiem. - Dlaczego więc nie zrobimy czegoś, zaraz, dzisiaj? Barbaro, kochanie, masz dwadzieścia dziewięć lat, to niemożliwe, żebyś jeszcze była dziewicą, więc co cię wstrzymuje? Czy to przeze mnie? Czy ja pachnę masą modelarską, albo zrażam cię w jakiś inny sposób? Potrząsnęła energicznie głową. - Pociągasz mnie w każdy sposób i to tak samo mocno jak przy wszystkich innych okazjach, kiedy ci o tym mówiłam. - Powiedzieliśmy sobie wszystko już tyle razy. - Dodał po chwili ponuro - Wszystkie poprzednie okazje nie miały więcej sensu niż ta. - Proszę cię - powiedziała Barbara. - Jedźmy do domu. - Do mojego domu? Roześmiała się. - Nie, do mojego. Kiedy samochód już ruszył, dotknęła ramienia Bretta. - Nie jestem też pewna, czy to ma sens. Chyba po prostu nie myślę w taki sposób jak
wszyscy w obecnych czasach, a przynajmniej jeszcze nie zaczęłam. Może to i staromodne... - Chcesz powiedzieć, że jeśli chcę się dostać do garnca miodu, to muszę się z tobą ożenić? - Nie, to ja nie muszę. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle chcę wychodzić za mąż. Jestem dziewczyną, która robi karierę, pamiętasz? I dobrze wiem, że ty także nie należysz do tych, którzy myśleliby poważnie o małżeństwie. - Tu masz rację - Brett uśmiechnął się szeroko. - Dlaczego więc nie zamieszkamy razem? - Moglibyśmy... - powiedziała w zamyśleniu. - Mówisz poważnie? - Nie jestem pewna. Sądzę, że raczej tak, ale potrzebuję jeszcze czasu. - Zawahała się. - Brett, kochanie, gdybyś chciał, żebyśmy nie widywali się przez jakiś czas, jeśli za każdym razem, kiedy się spotkamy, masz przeżywać stresy... - Już tego próbowaliśmy, prawda? Nic to nie dało, bo tęskniłem za tobą. - Dodał zdecydowanie - Nie, będziemy nadal się spotykać, nawet jeśli od czasu do czasu będę się zachowywał jak ogier w zagrodzie. Poza tym - dodał pogodnie - nie możesz opierać się całą wieczność. Jechali w milczeniu. Brett skręcił na Woodward Avenue, kierując się na południe. - Zrób coś dla mnie - zaczęła Barbara. - Co? - Skończ ten obraz. Ten, który dzisiaj oglądaliśmy. Był zaskoczony. - Chcesz powiedzieć, że to by coś mogło zmienić między nami? - Nie mam pewności. Wiem, że to jest częścią ciebie, bardzo ważną częścią... To jest coś, co tkwi w tobie i powinno się uzewnętrznić. - Jak tasiemiec? Potrząsnęła głową. - Wielki talent... dokładnie tak jak powiedział Leonard. Taki, któremu przemysł samochodowy nigdy nie da odpowiedniej szansy... Nie będziesz jej miał, jeśli będziesz się trzymał projektowania aut i z tym się zestarzejesz. - Słuchaj!... Skończę ten obraz. I tak miałem zamiar to zrobić. Ale i ty przecież tkwisz po uszy w tym samochodowym interesie. Gdzie twoja lojalność? - W biurze - odparła Barbara. - Obnoszę się z nią tylko do godziny siedemnastej. A w tej chwili jestem po prostu sobą i chcę, żebyś ty również był sobą... najlepszym, prawdziwym
Brettem DeLosanto. - Jak ja bym go rozpoznał, gdybym faceta spotkał? - zastanawiał się Brett. - Dobra, więc malowanie ekscytuje mnie przeogromnie, zgoda. Ale czy ty wiesz, jakie przeciwności spotyka na swojej drodze artysta, jakikolwiek artysta, zanim może stać się wielkim, zanim zdobędzie uznanie i przy okazji zacznie być dobrze opłacany? Skręcili na podjazd przed skromnym parterowym domem, w którym Barbara mieszkała razem z ojcem. W garażu stał szary sportowy sedan. - Twój staruszek jest w domu - powiedział Brett. - Jakoś nagle powiało tu chłodem... Matt Zaleski był właśnie w swoim atrium pełnym orchidei. Atrium przylegało do kuchni. Matt podniósł głowę, kiedy Barbara i Brett weszli bocznymi drzwiami. Matt wybudował atrium wkrótce po kupieniu domu osiemnaście lat temu, kiedy przeniósł się tutaj z Wyandotte. W tamtym czasie przeprowadzka na północ do Royal Oak świadczyła o społecznym awansie w stosunku do środowiska z dzieciństwa i środowiska jego rodziców polskiego pochodzenia. Atrium, w którym hodował orchidee, z zamierzenia miało zapewnić mu kojące hobby, miało rozładować nękające go stresy wywołane prowadzeniem fabryki samochodów. Ale rzadko tego ukojenia dostarczało. W zamian - choć Matt nadal kochał egzotyczny wygląd, strukturę i czasem zapach orchidei - narastające podczas godzin spędzanych w domu znużenie przemieniło przyjemność zajmowania się nimi w ciężką harówkę, z której jednakże nie potrafił zrezygnować. Dzisiaj, dopiero od godziny był w domu, gdyż został dłużej w zakładzie montażowym z powodu krytycznego braku materiałów, a po pośpiesznie zjedzonej kolacji doszedł do wniosku, że już nie może odkładać na później pewnych prac w atrium: przesadzania i przestawiania doniczek. Kiedy usłyszał nadjeżdżający samochód Bretta, zdążył już przestawić kilka doniczek w nowe miejsce i odstawiał właśnie najnowszy nabytek - żółtopurpurową Masdevalia triangularis - którą postawił tam, gdzie będzie miała lepszy dopływ świeżego powietrza i wilgotność. Zraszał delikatnie roślinę w chwili, gdy oboje weszli do atrium. - Halo, panie Z - w otwartych drzwiach atrium pojawił się Brett. Matt Zaleski, który nie lubił, kiedy zwracano się do niego w ten sposób, choć i kilka innych osób w fabryce robiło tak samo, mruknął coś, co miało być powitaniem. Barbara dołączyła do nich, cmoknęła ojca w policzek i poszła do kuchni, gdzie zaczęła przygotowywać dla wszystkich napój z piwa słodowego. - Ho-ho! - zawołał Brett. Był zdecydowany zachowywać się miło, oglądał rzędy stojących i wiszących w koszach orchidei. - To wspaniałe, mieć tyle wolnego czasu, żeby go móc spędzać na takich zajęciach. - Nie zauważył, jak Matt zacisnął mocno usta. Wskazując
Catasetum saccatum, rosnące na jodłowej korze stojącej na półce, Brett rzekł z podziwem To dopiero cudo! Wygląda jak ptak w locie. Matt rozchmurzył się na chwilę, ciesząc się przepięknym purpurowo-brązowym kwiatem, którego płatki zwijały się ku górze. - Wydaje mi się, że to rzeczywiście ptak. Nigdy przedtem tego nie zauważyłem przyznał. Brett bezwiednie zepsuł nastrój. - Czy na montażu było dzisiaj wesoło, panie Z.? Czy ten pański komplet montażowy na kółkach nie rozleciał się? - Jeśli się nie rozleciał - odparł Zaleski - to nie dzięki zwariowanym projektom samochodów, na których musimy pracować. - No, wie pan, jak to jest. Lubimy podrzucać wam, facetom w żelaznych portkach coś, co stanowi jakieś wyzwanie, bo inaczej posnęlibyście z powodu ciągłej monotonii. Dobroduszne przekomarzanie się należało do sposobu bycia Bretta i było dla niego czymś równie naturalnym jak samo oddychanie. Nigdy jednak nie zdołał sobie uświadomić, że usposobienie ojca Barbary jest inne, stąd też Matt uważał przyjaciela swojej córki za bezczelnego zuchwalca. Kiedy Matt Zaleski zrobił nachmurzoną minę, Brett dodał. - Wkrótce dostaniecie oriona. To już teraz kojec, który sam się zbuduje. Matt wybuchnął i nie dbał już o taktowne słowa - Nic się samo nie buduje! Z tego właśnie wy, zarozumiali smarkacze, nie zdajecie sobie sprawy. Wam się wydaje, że jeśli przychodzicie tutaj z uczelnianym dyplomem w kieszeni, to już wszystko wiecie! Wam się wydaje, że czego byście nie wyrysowali na papierze, musi się udać zrealizować. A tak nie jest! To tacy jak ja - żelazne portki, jak nas nazywacie, woły robocze - muszą tak wszystko zorganizować, aby coś z tego rzeczywiście wyszło... - Był tak zirytowany, że słowa stały się bełkotliwe. Za gniewnym wybuchem Matta kryło się jego całodniowe zmęczenie, jak też świadomość, że wkrótce rzeczywiście będzie musiał zająć się montażem oriona... Zakład, w którym był zastępcą szefa, będzie musiał stworzyć nowy samochód... I zakład zostanie najpierw rozniesiony na strzępy, aby móc to wykonać, a potem poskładany tak, że nic nie będzie działało jak przedtem... Zwykłe problemy związane z produkcją, które i tak były zawsze wystarczająco trudne, wkrótce staną się potwornie wielkie i przez wiele miesięcy będą się pojawiały nieprzerwanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę... Matt będzie miał na głowie najcięższe problemy związane z usuwaniem awarii podczas przestawiania produkcji
zakładu na nowy model... Będzie miał mało czasu na odpoczynek, a będą i takie noce, kiedy będzie mógł się uważać za szczęściarza, jeśli w ogóle uda mu się położyć do łóżka. Ponadto, to na niego spadnie cała wina, jeśli coś się nie uda. Już przez to wszystko przechodził, przeżył to więcej razy niż zdołałby spamiętać, ale ten następny raz - który miał wkrótce nastąpić zdał mu się tym jednym za dużo. Matt zamilkł, uświadamiając sobie nagle, że właściwie nie zwracał się wcale do tego zuchwałego smarkacza, DeLosanto, którego tak bardzo nie znosił... To jego własne emocje, spętane w jego duszy, nagle znalazły sobie ujście. Chciał nawet zaraz to wyjaśnić, poczuł się zakłopotany, chciał dodać, że przeprasza, ale w drzwiach pojawiła się Barbara. Twarz jej pobladła. - Tato, przeprosisz za wszystko, co tu powiedziałeś. Upór i zawziętość wzięły nad nim górę. - Co zrobię? Brett wstawił się za nim, nigdy niczym nie przejmował się długo. - W porządku - powiedział Barbarze - nie musi. Mieliśmy małe nieporozumienie. Prawda, panie Z.? - Nie! - Barbara, która zwykle okazywała ojcu tyle cierpliwości, upierała się przy swoim. - Przeproś! - nalegała. - Jeśli tego nie zrobisz, natychmiast opuszczę ten dom. Z Brettem. Mówię poważnie. Matt zdawał sobie sprawę, że Barbara nie żartuje. Nieszczęśliwy, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc, włącznie z dziećmi, które dorosły i zwracają się do rodziców bez szacunku, włącznie z młodymi ludźmi w ogólności, którzy zachowują się w taki sposób, jak tego dzisiaj doświadczył, przesiąknięty tęsknotą za żoną, Fredą, od śmierci której minął już rok, a która przede wszystkim nie dopuściłaby do tego wszystkiego... Matt wymruczał przeprosiny, zamknął na klucz drzwi do atrium i poszedł spać. Wkrótce Brett pożegnał Barbarę i odjechał.
ROZDZIAŁ XII Zima trzymała Motor City w swoim uścisku. Minął listopad, potem Boże Narodzenie i na początku stycznia śnieg leżał grubą warstwą, w północnym Michigan można było jeździć na nartach, a na brzegach jezior St. Clair i Erie narósł gruby i twardy lód. Kiedy nadszedł Nowy Rok, nabrały tempa przygotowania do debiutu oriona, zaplanowanego na połowę września. Wydział produkcyjny, już od miesięcy skupiony nad planami, przystąpił do ich konkretyzacji w celu rozpoczęcia w czerwcu przestawiania produkcji w zakładzie, aby w sierpniu uruchomić pilotową serię oriona - zadanie numer jeden, jak ją nazywano. Potem trzeba będzie sześciu tygodni produkcji - okrytej pełną tajemnicą - zanim nastąpi publiczne ujawnienie oriona. Tymczasem, dział zaopatrzenia nerwowo koordynował sprawę zgromadzenia całej flotylli materiałów, zamawiał, ustalał dostawy na strategiczne dla produkcji dni. Jednocześnie, dział sprzedaży i marketingu zaczął konkretyzować plany, dotąd ustawicznie zmieniane i bez końca dyskutowane, mające na celu wprowadzenie oriona do sprzedaży przez sieć dealerów i promocje. Dział PR: informacji i kontaktów z opinią publiczną parł do przodu, przygotowując grunt pod lukullusowe biesiady, które będą towarzyszyły przedstawianiu oriona prasie. Inne wydziały - w mniejszym lub większym stopniu zaangażowane w całe przedsięwzięcie, w zależności od pełnionych funkcji - przyłączały się do przygotowań. I w czasie, gdy program oriona rozwijał się w najlepsze, wielu ludzi w firmie kierowało już swe myśli ku farstarowi, następcy oriona, choć nie znano jeszcze ani czasu jego wypuszczenia na rynek, ani kształtu, ani też jego istoty. Należeli do nich Adam Trenton i Brett DeLosanto. W styczniu, Adam zajmował się ponadto przeglądem inwestycji swojej siostry Teresy, zostawionych w spadku przez jej zmarłego męża, ulokowanych w punkcie sprzedaży samochodów będącym własnością dealera, Smokey Stephensena. Udzielenie przez firmę zgody Adamowi na kontaktowanie się z jednym z jej dealerów trwało dłużej niż można było oczekiwać. Prośbę rozpatrywano drobiazgowo i zgody udzielono niechętnie po omówieniu sprawy przez Komitet ds. Konfliktów Interesów. W końcu dopiero Hub Hewitson, dyrektor generalny - kiedy Adam zgłosił się do niego osobiście ze swoją sprawą - wydał korzystną dla Adama decyzję. Teraz jednakże, gdy nadszedł czas, aby spełnić prośbę Teresy, Adam zdał sobie sprawę, jak mało była mu potrzebna dodatkowa odpowiedzialność i jak bardzo sam wzdragał się przed przyjęciem na siebie dodatkowych, nowych obowiązków. Obciążenie pracą wzrosło jeszcze bardziej - a przy tym ciągle był
świadom nękającego go ustawicznie fizycznego napięcia. W domu, stosunki z Ericą układały się ani gorzej ani lepiej, choć zgadzał się ze skargą żony - często teraz powtarzaną - że obecnie właściwie zupełnie nie mają dla siebie czasu. Postanowił sobie, że wkrótce znajdzie jakiś sposób, aby ich sprawy doprowadzić do porządku, tylko najpierw - podjąwszy się nowego zadania - musi je zrealizować do końca. Tak więc, pewnego sobotniego ranka, po telefonicznym umówieniu się, Adam złożył pierwszą wizytę Smokey Stephensenowi. Przedstawicielstwo Stephensena znajdowało się na północnych przedmieściach, w pobliżu granicy Troy i Birmingham. To była dobra lokalizacja - na skrzyżowaniu ważnych ulic z Woodward Avenue, główną arterią łączącą północ i zachód, odległą zaledwie o kilka przecznic. Smokey, który najwyraźniej obserwował ulicę przed swoim punktem sprzedaży, zamaszystym krokiem wyszedł przed drzwi swego salonu na chodnik w chwili, gdy Adam wysiadał z samochodu. Były kierowca wyścigowy, teraz mężczyzna w średnim wieku z gęstym zarostem na brodzie i korpulentną sylwetką, zawołał tubalnym głosem. - Witamy! Witamy! - Miał na sobie ciemnoniebieską jedwabną marynarkę, starannie zaprasowane na kant spodnie i szeroki, wzorzysty krawat. - Dzień dobry - odparł Adam. - Jestem... - Nie musi mi pan mówić! Widziałem pańskie zdjęcie w Automotive News. Proszę wejść! - Dealer przytrzymał szeroko otwarte drzwi. - Zawsze mówimy, że są tylko dwa powody, dla których się tu wchodzi... aby schronić się przed deszczem albo nabyć sobie cztery kółka. Zdaje mi się. że pan jest wyjątkiem. - Kiedy weszli już do środka, zadeklarował - Za pół godziny będziemy sobie mówić po imieniu. Zawsze powtarzam: po co czekać aż tak długo? - Wyciągnął przed siebie rękę, wielką jak łapa niedźwiedzia. - Jestem Smokey. - Jestem Adam. - Udało mu się nie wykrzywić i nie drgnąć, gdy ściśnięto mu dłoń. - Proszę mi podać swoje kluczyki. - Smokey skinął na młodego sprzedawcę, który podbiegł pośpiesznie ku nim. - Proszę ostrożnie zaparkować samochód pana Trentona... i nie sprzedajcie go. I proszę również traktować go z szacunkiem. Jego siostra posiada czterdzieści dziewięć procent tego interesu i jeśli biznes nie rozrusza się do południa, mogę wysłać jej pozostałe pięćdziesiąt jeden - mrugnął okiem do Adama. - To bardzo trudny okres dla nas wszystkich - zaczął Adam. Wiedział z meldunków działu sprzedaży, że wszyscy producenci samochodów i dealerzy odczuwają w tym roku poświąteczny zastój. Szkoda tylko, że nabywcy samochodów nie wiedzieli, że był to
najlepszy okres w roku, aby zrobić korzystny interes. W momencie, gdy dealerzy zarzuceni zostali wielką liczbą samochodów wmuszanych im przez fabryki i za wszelką cenę pragnęli zmniejszyć swoje zapasy, cwany kupiec mógł, nabywając auto średniej klasy, zaoszczędzić sobie paręset dolarów - w porównaniu z ceną, którą musiałby zapłacić za miesiąc lub nieco później. - Powinienem sprzedawać tutaj kolorowe telewizory - jęknął Smokey. - Na to te głupki chętnie wykładają forsę w okolicy Bożego Narodzenia i Nowego Roku. - Ale dobrze wyszliście na zmianie modelu. - Jasne - dealer rozjaśnił się. - Widziałeś liczby, Adam? - Przysłała mi je siostra. - Nigdy to nie zawodzi. Można by pomyśleć, że ludzie czegoś się nauczą. Na szczęście dla nas, tak nie jest. - Smokey zerknął na Adama, kiedy szli przez salon. Rozumiesz, mogę swobodnie mówić? Adam skinął głową. - Myślę, że obaj powinniśmy tak właśnie mówić. Wiedział, oczywiście, co Smokey Stephensen ma na myśli. W okresie wprowadzania do sprzedaży nowego modelu - od września do listopada - dealerzy byli w stanie sprzedać każde nowe auto, które tylko fabryki zdołały im dostarczyć. Wtedy też, zamiast protestować przeciwko ilości aut, jakie im przekazywano - co robili w innych okresach roku - błagali o więcej. I pomimo całej antyreklamy głoszącej negatywne skutki posiadania aut, ludzie gromadnie przybywali do salonów sprzedaży, kiedy modele były nowe, lub gdy w starych wprowadzano zasadnicze zmiany. Nabywcy nie wiedzieli (i wcale ich to nie obchodziło), że był to okres najbardziej bezwzględnego traktowania klientów, kiedy dealerzy byli najbardziej nieustępliwi podczas dobijania targu. Nie wiedzieli też, że wczesne egzemplarze po każdej zmianie były niezmiennie gorzej wykonane niż te, które pojawiały się parę miesięcy później. Gdy rozpoczynano produkcję nowego modelu, nieuchronnie pojawiały się różne przeszkody, póki inżynierowie, brygadziści i robotnicy uczyli się, jak go produkować. Równie nieuchronnie występowały braki komponentów i części, w wyniku czego podczas produkcji stosowano w zastępstwie różnorodne improwizacje, które całkowicie ignorowały normy jakościowe. W rezultacie, pierwsze egzemplarze danego modelu, najwcześniej produkowane, były kiepskim zakupem ze względu na niską jakość. Nabywcy znający się na rzeczy, którzy pragnęli nabyć nowy model, czekali przez cztery do sześciu miesięcy od chwili, gdy rozpoczynano produkcję. Przez ten czas wzrastały ich szanse na to, że otrzymają lepszy samochód, jako że usterki zostaną już usunięte, a
produkcja (z wyjątkiem poniedziałków i piątków, gdyż problemy z siłą roboczą utrzymywały się w te dni bez względu na porę roku) zacznie przebiegać już bez zakłóceń. - Wszystko jest tu przed tobą szeroko otwarte, Adamie - oznajmił Smokey Stephensen. - Niczym burdel ze zdjętym dachem. Możesz sobie obejrzeć nasze księgi, kartoteki, spisy inwentarzowe, co tylko chcesz, tak jak obejrzałaby to sobie twoja siostra, do czego ma pełne prawo. Zadawaj pytania, otrzymasz uczciwe odpowiedzi. - Moich pytań możesz być pewny - odparł Adam. - Potem będę musiał obejrzeć to wszystko, co wymieniłeś. Chcę poza tym... a to może trwać trochę dłużej... wyrobić sobie własne zdanie o sposobie twojego działania tutaj. - Jasne, jasne, na wszystko się zgadzam. Dealer poprowadził go po schodach na półpiętrze, które obiegało cały salon. Większość tego półpiętra zajmowały biura. Zatrzymali się obaj na szczycie schodów, aby spojrzeć w dół, skąd widać było samochody o różnej linii - różnorodne modele, wypolerowane, nieskazitelnie czyste, kolorowe, które zdominowały cały salon. Wzdłuż jednego boku salonu rozmieszczone były maleńkie pokoje biurowe, oszklone, z których korzystali sprzedawcy. Za otwartymi drzwiami znajdował się korytarz, który prowadził do działu części i serwisu, stąd już niewidocznych. Choć godzina była jeszcze dość wczesna i pomimo martwego o tej porze roku sezonu, w salonie znajdowało się kilka osób, które oglądały samochody, a sprzedawcy kręcili się w ich pobliżu. - Twoja siostra ma tu dobry interes... Forsa biednego Clyde’a zarabia na nią i dzieciaki. - Smokey spojrzał na Adama przebiegle. - Co Teresa kombinuje? Dostaje cały czas ode mnie czeki. Wkrótce będziemy mieli doroczny sprawdzony bilans. - Teresa przede wszystkim myśli perspektywicznie - podkreślił Adam. - Wiesz, że jestem tu po to, aby jej doradzić, czy ma sprzedać swoje udziały, czy nie. - No tak, wiem - odparł Smokey w zamyśleniu. - Nie waham się, Adamie, powiedzieć ci, że jeśli jej doradzisz, aby sprzedała swoje udziały, bardzo mi to skomplikuje życie tutaj. - Dlaczego? - Bo nie mógłbym zebrać tyle forsy, aby wykupić udziały Teresy. Nie teraz, kiedy mam związane pieniądze. - O ile mi wiadomo... - rzekł Adam - gdyby Teresa postanowiła sprzedać swoje udziały w tym biznesie, masz sześćdziesiąt dni, aby ją wykupić. Jeśli tego nie zrobisz w tym czasie, ona ma wolną rękę i może sprzedać udziały komuś innemu. - Tak właśnie jest - przyznał Smokey. Ale powiedział to ponurym tonem.
Z pewnością nie mógł cieszyć się na myśl, że mógłby mieć nowego wspólnika... Być może bał się, że ktoś inny chciałby czynnie uczestniczyć w prowadzeniu biznesu albo okazałby się bardziej kłopotliwy od wdowy, która mieszkała dwa tysiące mil stąd. Adam zastanawiał się, co naprawdę kryło się za niepokojem Smokey’go. Czy było to naturalne pragnienie, aby prowadzić swój własny biznes bez niczyjego wtrącania się, czy też w jego przedstawicielstwie działy się rzeczy, które wolałby ukryć przed oczami obcych? Jaka by nie była tego przyczyna, Adam miał zamiar ją poznać, jeśli tylko zdoła. - Chodźmy do mojego biura, Adamie. Przeszli z otwartej przestrzeni półpiętra do małego, ale wygodnie urządzonego biura, w którym stały obite zieloną skórą fotele i sofa. Blat biurka i obrotowe krzesło pokryto tym samym materiałem. Smokey zauważył, że Adam rozgląda się wokoło. - Facet, któremu zleciłem umeblowanie tego biura, chciał wszystko obić na czerwono. Ale mu powiedziałem, że nie ma nawet mowy. Jedyna czerwień, jaka się w tym salonie może pojawić... znajdzie się tu wyłącznie przez przypadek. Jedna ściana biura, niemal cała przeszklona, wychodziła na galerię. Stali obaj przy oknie patrząc z góry na salon niczym z mostka na statku. - Masz tu system monitorowania? - Adam wskazał ruchem ręki rząd biur sprzedaży na parterze. Po raz pierwszy, Smokey zawahał się. - Tak. - Chciałbym posłuchać. Podłącz się do tamtego biura. W jednej z oszklonych kabin młody sprzedawca o chłopięcej twarzy, z wielką grzywą blond włosów, siedział naprzeciwko pary klientów, mężczyzny i kobiety. Na biurku między nimi leżały rozłożone papiery. - Myślę, że możesz. Smokey nie wykazywał bynajmniej entuzjazmu. Otworzył jednak przesuwną płytę przy swoim biurku odsłaniając kilka przycisków. Dotknął jednego z nich. Natychmiast dały się słyszeć głosy tych ludzi przez głośnik umieszczony w ścianie. - ...oczywiście, że możemy zamówić dla państwa model, którego pragniecie, w kolorze łąkowej zieleni. - To był oczywiście głos sprzedawcy. - Niedobrze, że akurat nie mamy takiego na składzie. Odpowiedział drugi męski głos, mężczyzna mówił przez nos i jego ton brzmiał agresywnie. - Możemy poczekać. Jeśli tutaj dobijemy interesu. Albo pójdziemy gdzie indziej.
- Rozumiem to, proszę pana. Proszę mi tylko odpowiedzieć na jedno pytanie... pytam ze zwykłej ciekawości. Model galahada, koloru łąkowej zieleni... ten, który państwo oglądali. Jak pan myśli, ile więcej by kosztował? - Już panu mówiłem - odparł nosowy głos. - Galahad nie mieści się w cenie, która nas interesuje. - Ale tak z ciekawości... niech pan wymieni sumę. Ile więcej? Smokey zachichotał. - Brawo, Pierre! - Zdawał się już zapomnieć o tym, jak niechętnie przystał na propozycję Adama, aby tych ludzi podsłuchać. - Ależ on ich podbiera. Nosowy głos odparł niechętnie; - No, jakieś dwieście dolarów. Adam dostrzegł, że sprzedawca się uśmiecha. - A w rzeczywistości, to tylko siedemdziesiąt pięć - powiedział cicho. Kobiecy głos wtrącił się. - Kochanie, jeśli to tylko tyle... Smokey zaryczał ze śmiechu. - Kobietę zawsze można w ten sposób podejść, za każdym razem. Niewiasta już sobie obliczyła, że zaoszczędzi sto dwadzieścia pięć dolarów. Pierre nie wspomniał o paru opcjach ekstra, które ma ten galahad. Ale i do tego dojdzie. Głos sprzedawcy zachęcał. - Dlaczego nie obejrzymy sobie jeszcze raz tego samochodu? Chciałbym państwu pokazać... Kiedy cała trójka podniosła się z miejsc, Smokey wyłączył podsłuch. - Ten sprzedawca... - powiedział z namysłem Adam. - Znam chyba jego twarz... - No pewnie. Przecież to Pierre Flodenhale. Teraz Adam sobie przypomniał. Pierre Flodenhale był kierowcą wyścigowym, którego nazwisko w ciągu ostatniego roku czy dwóch zyskiwało sobie coraz większy rozgłos w całym kraju. Zeszłego sezonu odniósł kilka spektakularnych zwycięstw. - Kiedy na torze wyścigowym nic się nie dzieje - powiedział Smokey - pozwalam mu tutaj pracować. Odpowiada to nam obu. Niektórzy ludzie rozpoznają go. Chcą, żeby to on im sprzedawał auto, bo mogą potem opowiadać o tym swoim znajomym. Tak czy owak, dobry z niego sprzedawca. Ubije z nimi interes, murowane. - Może to on wykupi twoje udziały, Smokey i zostanie twoim wspólnikiem. Jeśli Teresa odpadnie.
Smokey pokręcił głową. - Bez szans. Chłopak wiecznie jest bez forsy, dlatego pracuje tu na czarno. Wszyscy kierowcy wyścigowi są tacy sami... trwonią forsę szybciej niż ją zarabiają, nawet ci wielcy zwycięzcy. Zalewa im mózgi niczym gaźniki, wydaje im się, że sakiewka będzie się im zapełniała w nieskończoność. - Tobie się tak nie zdawało. - Bo byłem sprytnym facetem. I nadal taki jestem. Zaczęli rozmawiać o zasadach prowadzenia interesu przez dealera. - To nigdy nie był biznes dla maminsynków. A teraz robi się jeszcze trudniej. Klienci są sprytniejsi, więc dealer musi być jeszcze sprytniejszy. Ale to duża sprawa i można na tym zrobić niezłą forsę. Kiedy rozmawiali o konsumeryzmie, obronie interesów klienta, Smokey obruszył się. - „Biedny konsument” potrafi cholernie dobrze dbać o swoje interesy. Ludzie byli już przedtem chciwi, a konsumeryzm jeszcze to wzmógł. Teraz każdy chce zrobić najlepszy w życiu interes i zapewnić sobie darmowy serwis na całą wieczność. A może by tak kiedyś zacząć ruch na rzecz obrony interesów dealera? Dealer musi walczyć, żeby przetrwać. Podczas całej rozmowy Adam obserwował, co dzieje się na dole. Wskazał znowu boksy sprzedawców. - Ten pierwszy. Chciałbym posłuchać. Przesuwna płyta nie była zamknięta. Smokey włączył przycisk. - ...interes. Mówię pani, że nie zrobi pani lepszego interesu gdzie indziej. - To znowu głos sprzedawcy, tym razem mężczyzny starszego niż Pierre Flodenhale, siwiał już i zachowywał się w sposób bardziej zdecydowany. Ewentualnym nabywcą była kobieta, Adam ocenił ją na jakieś trzydzieści lat. Wyglądało na to, że jest sama. Przez chwilę miał wyrzuty sumienia, że miesza się do nie swoich spraw, ale przypomniał sobie, że system podsłuchiwania rozmów między sprzedawcami i klientami stosowano powszechnie. I tylko podsłuchując, tak jak w tej chwili, mógł ocenić, jak w przedstawicielstwie Smokey Stephensena sprzedawcy radzą sobie z klientami. - Nie jestem tego taka pewna jak pan - odparła kobieta. - Mój stary samochód, który chcę wymienić na nowy, jest w tak dobrym stanie, że wydaje mi się, iż cena, którą pan proponuje jest o sto dolarów za wysoka. - Zaczęła podnosić się z fotela. - Chyba lepiej spróbuję gdzie indziej. Usłyszeli, jak sprzedawca wzdycha. - Przejrzę te liczby jeszcze raz.
Kobieta usiadła z powrotem. Chwilę panowała cisza, potem odezwał się znowu sprzedawca. - Będzie się pani starała o pożyczkę na nowy samochód, tak? - Tak. - I chciałaby pani, żebyśmy to my zajęli się załatwieniem tej sprawy? - Chyba tak... - kobieta zawahała się. - Hm, tak. Na podstawie własnego doświadczenia, Adam mógł się domyślać tego, o czym w tej chwili pomyślał sprzedawca. W niemal każdym przypadku zakupu, na który udzielano kredytu, dealer otrzymywał część sumy od banku lub towarzystwa kredytowego czy pożyczkowego udzielającego tejże pożyczki, w wysokości zwykle stu dolarów, czasem więcej. Banki i towarzystwa pożyczkowe płaciły dealerom traktując to jako sposób na pozyskanie klientów, o których zdobycie toczyła się ostra rywalizacja. W trudnych przypadkach świadomość, iż takie pieniądze wpłyną, decydowała o tym, że sprzedawca wolał raczej obniżyć w ostatniej chwili cenę niż stracić w ogóle klienta. - Chuck wie, jak sprawy stoją - mruknął Smokey, jak gdyby czytając w myślach Adama. - Nie chcemy tracić odpalanych nam sum, ale czasem nie ma innego wyjścia. - Może moglibyśmy dojść do porozumienia... - to znowu sprzedawca. - Oto, co zrobiłem: przy pani wymianie... Smokey przerwał podsłuch, nie słyszeli więc już dalszych szczegółów. W salonie pojawiło się kilka nowych osób, do biura sprzedaży weszła następna grupa. Ale Smokey wyglądał na niezadowolonego. - Żeby się ten interes opłacał, muszę sprzedać dwa tysiące pięćset aut rocznie, a biznes kręci się powoli, powoli. Ktoś zapukał do drzwi biura. Kiedy Smokey zawołał. - Wejść! - w drzwiach stanął sprzedawca, który ubijał interes z samotną kobietą. Przyniósł plik papierów, które wręczył Smokey’mu. Ten przejrzał je i rzucił oskarżycielskim tonem - Przechytrzyła cię. Nie trzeba było opuszczać całej setki. Przystałaby na pięćdziesiąt. - Nie ta. - Sprzedawca zerknął na Adama i zaraz odwrócił wzrok. - To spryciara. Stąd, z góry, pewnych rzeczy nie widać, szefie. Jak na przykład tego, co widać w ich oczach. Mówię panu, ta jest twardą sztuką. - Skąd tak to zgadłeś? Kiedy oddawałeś moje pieniądze, pewnie zaglądałeś jej pod spódnicę, dałeś się więc jej podejść. Sprzedawca zrobił urażoną minę. Smokey nabazgrał pośpiesznie swój podpis i oddał mu papiery.
- Załatw dostawę samochodu. Patrzyli obaj, kiedy sprzedawca opuszczał galerię na półpiętrze i wrócił do biura, w którym czekała kobieta. - Są pewne zasady dotyczące sprzedawców - powiedział Smokey Stephensen. - Płać im dobrze, ale trzymaj ich w niepewności i nigdy żadnemu nie ufaj. Dla wielu z nich wziąć pięćdziesiąt dolarów pod biurkiem w zamian za gładko załatwioną sprawę albo za pokierowanie sprawą pożyczki to tyle co wysmarkać nos. Adam wskazał tablicę rozdzielczą. Smokey uruchomił połączenie i mogli już słyszeć sprzedawcę, który kilka minut temu opuścił ich biuro. - ...pani egzemplarz. My zatrzymamy ten. - Czy jest prawidłowo podpisany? - Oczywiście. - Teraz, kiedy transakcja została zawarta, sprzedawca odprężył się już trochę. - O, tutaj. Pięść szefa - pochylił się nad biurkiem i wskazał dokumenty. - Dobrze. - Kobieta wzięła do ręki dokumenty sprzedaży, złożyła je i oznajmiła Zastanawiałam się nad tym, kiedy pana nie było i postanowiłam ostatecznie nie brać pożyczki. Zapłacę gotówką, dam teraz czekiem zaliczkę i resztę, kiedy będę odbierała samochód w poniedziałek. Smokey Stephensen uderzył z rozmachem zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Cwana suka! Adam spojrzał pytająco. - Ta przeklęta baba wszystko to sobie zaplanowała! Wiedziała cały czas, że nie weźmie pożyczki! Usłyszeli, jak sprzedawca mówi z wahaniem. - Hm... to zmienia postać rzeczy... - Co zmienia? Cenę samochodu? - pytała kobieta nieporuszona. - Jak to możliwe? Chyba że jest w tym jakaś ukryta suma, o której mi pan nie powiedział? Akt Kredytowy nakazujący dochowania prawdy przy... Smokey rzucił się spod okna, gdzie stał, do swego biurka, chwycił słuchawkę wewnętrznego telefonu i wybrał numer. Adam widział, jak sprzedawca sięga po słuchawkę. - Daj tej krowie to auto - warknął Smokey. - Dotrzymamy tej umowy. - Rzucił słuchawkę i mruknął. - Ale niech ona tylko tu wróci po okresie gwarancji, pożałuje! - Może się nad tym jeszcze zastanowi - powiedział spokojnie Adam. Zupełnie jak gdyby go słyszała, kobieta podniosła głowę i spojrzała na galerię.
- Za dużo w dzisiejszych czasach różnych mądrali, co to wszystko wiedzą - Smokey powrócił na swoje miejsce przy oknie, obok Adama. - Za dużo wypisują w gazetach, za dużo jest różnych groszowych pismaków, którzy wtykają nos w nie swoje sprawy. A ludzie czytają te bzdury. - Dealer pochylił się spoglądając w dół na salon. - Co więc się dzieje? Jedni, jak ta kobieta, idą do banku, załatwiają pożyczkę, zanim tu przyjdą, ale nie mówią nam o tym, póki nie dobiją targu. Dają nam do zrozumienia, że to my mamy załatwić im kredyt. My więc wliczamy naszą dolę... albo jej część... do całej transakcji i wpadamy w pułapkę, a jeśli potem dealer chce się wycofać z podpisanego kontraktu sprzedaży, ma kłopoty. Dobrze dla nas, kiedy to my załatwiamy ubezpieczenie samochodu, bo mamy z tego niezłą prowizję. Ubezpieczenia na życie to jeszcze lepszy interes, jeśli są opłacane z kredytu. - I dodał melancholijnie. - No, przynajmniej to babsko nie nabrało nas jeszcze i na ubezpieczenie. Każde z wydarzeń, których był świadkiem, pomyślał Adam, pozwoliło mu lepiej poznać Smokey Stephensena. - Sądzę, że mógłbyś na to spojrzeć z punktu widzenia klienta - zasugerował Adam. Chcą uzyskać jak najtańszy kredyt, najkorzystniejsze ubezpieczenie i ludzie przekonują się już, że ani jednego, ani drugiego nie zapewni im dealer, więc jeśli załatwiają to sobie sami, lepiej na tym wychodzą. Kiedy dealer otrzymuje jakąś część danej sumy... w przypadku kredytu lub ubezpieczenia... wiedzą, że to klient za to płaci, bo te dodatkowe pieniądze wliczane są w jego raty lub koszta manipulacyjne. - Dealer też z czegoś musi żyć - odparł Smokey ponuro. - Poza tym, kiedy ludzie o tym nie wiedzieli, nie musieli się tym martwić. W kolejnym biurze sprzedawcy na dole siadało właśnie starsze małżeństwo, sprzedawca sadowił się naprzeciwko nich. Chwilę wcześniej odeszli od wzorcowego modelu samochodu, który dokładnie oglądali. Kiedy Adam skinął głową, Smokey przycisnął przełącznik. - ...naprawdę cieszymy się, że państwo są naszymi klientami, bo pan Stephensen prowadzi tu szacowne przedstawicielstwo, jesteśmy więc szczęśliwi, kiedy sprzedajemy samochody szacownym i dystyngowanym ludziom wysokiej klasy. - Miło nam to słyszeć - powiedziała kobieta. - Hm, pan Stephensen zawsze nam, sprzedawcom, powtarza: „Ty nie myśl tylko o aucie, które dzisiaj sprzedajesz. Ty myśl o tym, jak dobrze obsłużyć ludzi, bo oni mogą tu wrócić za dwa lata i być może za następne dwa lub trzy lata.” - Czy ty tak powiedziałeś? - Adam zwrócił się do Smokey’go. Dealer uśmiechnął się szeroko.
- Jeśli tego nie zrobiłem, to powinienem był to zrobić. Przez następne kilka minut omawiano sprawę upustu za wymianę starego samochodu. Starsi państwo nie mogli się zdecydować, czy przystać na ostateczną sumę - różnicę między upustem za stary samochód i ceną nowego. Żyją ze stałego dochodu, wyjaśnił mąż - z jego emerytury. W końcu sprzedawca oznajmił. - Proszę państwa, tak jak powiedziałem: umowa, którą spisałem, jest najlepsza, jaką możemy komukolwiek zaoferować. Ale ponieważ jesteście państwo miłymi ludźmi, postanowiłem zrobić coś, czego nie powinienem. Spiszę dodatkową korzystną dla państwa transakcję i zobaczę, czy uda mi się jakąś sztuczką sprawić, żeby szef to zatwierdził. - No tak... - w głosie kobiety zabrzmiało powątpiewanie. - Nie chcielibyśmy... - Niech pani pozwoli, że ja się będę o to martwił - zapewnił sprzedawca. - W niektóre dni szef nie jest tak nieustępliwy jak w inne. Miejmy nadzieję, że to jeden z takich dni. Zrobię, co następuje: zmienię te liczby w następujący sposób: za wymianę... W sumie obniżka końcowej ceny wyniosła sto dolarów. Kiedy Smokey wyłączył podsłuch, wydawał się rozbawiony. Po kilku chwilach, sprzedawca zapukał do drzwi biura, wszedł z wypełnioną transakcją sprzedaży w ręku. - Cześć, Alex. - Smokey wziął do ręki umowę z proponowanymi cenami i przedstawił Adama dodając - W porządku, Alex, on jest jednym z nas. Sprzedawca i Adam uścisnęli sobie dłonie. - Miło pana poznać, panie Trenton. - Wskazał ruchem głowy biuro na parterze. Słuchał pan, szefie? - Jasne. Niedobrze się składa, co, Alex?... że to jeden z moich „nieustępliwych” dni? dealer uśmiechnął się szeroko. - Tak - sprzedawca również się uśmiechnął. - Całkiem źle. Podczas całej pogawędki Smokey dokonał zmian w podanych w umowie sumach. Podpisał potem dokumenty i zerknął na zegarek. - Wystarczająco długo to trwało? - Chyba tak - zgodził się sprzedawca. - Miło mi było pana poznać, panie Trenton. Smokey i sprzedawca wyszli razem z biura i zatrzymali się na otwartej przestrzeni galerii. Adam usłyszał, jak Smokey Stephensen podnosi głos do krzyku. - Co ty tu próbujesz zrobić? Chcesz, żebym zbankrutował? - Ale, szefie, niech szef pozwoli mi wyjaśnić.
- Wyjaśnić?! A komu to potrzebne? Umiem czytać liczby, znam się na liczbach, a te tu mówią, że ta umowa to wielka, wielka strata. W salonie poniżej ludzie odwracali głowy i spoglądali ku galerii. Wśród nich byli i starsi państwo siedzący w pierwszym biurze. - Szefie, to są mili ludzie - sprzedawca krzyczał równie głośno jak Smokey. - Chcemy, żeby z nami zrobili interes, tak? - Pewnie, że chcemy robić interes, ale ten to działalność charytatywna. - Ja tylko próbowałem... - A może byś spróbował poszukać pracy gdzie indziej? - Słuchaj, szefie, może uda mi się jakoś to wszystko naprawić. To są rozsądni ludzie... - Tacy rozsądni, że chcą mnie obedrzeć ze skóry! - To moja wina, szefie, nie ich. Pomyślałem sobie tylko, że może... - My tu robimy wielkie interesy!! Sporządzamy umowę ze stratą! Żadnych strat rozumiesz? - Rozumiem. Wymiana zdań między nimi była tak głośna jak nigdy dotąd. Dwaj inni sprzedawcy, jak zauważył Adam, uśmiechali się ukradkowo. Starsi państwo oczekujący w biurze wyglądali na wzburzonych. Dealer krzyknął jeszcze raz. - Hej, daj no mi tu te dokumenty! Przez otwarte drzwi Adam dostrzegł, jak Smokey chwyta umowę sprzedaży i udaje, że pisze, choć zmiany zostały już do nich wprowadzone. Smokey rzucił papiery sprzedawcy. - To najlepsze, co tu mogę zrobić! Jestem hojny, bo ty mnie stawiasz w kłopotliwej sytuacji. - Mrugnął okiem, co widać było tylko na galerii. Sprzedawca zrobił to samo. Zszedł na dół, a Smokey powrócił do biura i zatrzasnął za sobą drzwi, aż huk odbił się echem na dole. - Niezłe przedstawienie - zauważył cierpko Adam. - Najstarszy fortel w książce postępowania z klientem... - zachichotał Smokey. Jeszcze i obecnie czasem się udaje. Podsłuch w pierwszym biurze na dole nadal był włączony. Smokey zwiększył nagłośnienie, kiedy sprzedawca powrócił do starszych państwa, którzy powstali ze swoich miejsc. - Ach, tak nam przykro! - zawołała kobieta. - Czuliśmy się zakłopotani. Nie chcieliśmy do czegoś takiego dopuścić...
Sprzedawca zrobił odpowiednio przygnębioną minę. - Chyba państwo słyszeliście... - Słyszeliśmy! - zaprotestował starszy pan. - Chyba wszyscy w promieniu pięciu przecznic słyszeli! Nie musiał w ten sposób z panem rozmawiać! - Co z pańską pracą? - zapytała kobieta. - Niech pani się nie martwi. Jeśli tylko sprzedam coś dzisiaj, wszystko będzie w porządku. Szef jest przyzwoitym facetem. Tak jak państwu mówiłem, ludzie, którzy tu zawierają umowy, wkrótce sami się o tym przekonują. Spójrzmy jeszcze raz na te liczby. Sprzedawca rozłożył kontrakt na biurku i pokręcił głową. - Obawiam się, że wróciliśmy do początkowego stanu, choć to nadal korzystny interes. No, ja się przynajmniej starałem. - Zgadzamy się - powiedział mężczyzna. Zdawało się, że zapomniał o swoich wcześniejszych wątpliwościach. - Zadał pan sobie dość trudu... - No, kontrakt murowany - rzekł Smokey pogodnym tonem. Wyłączył podsłuch i opadł na jeden ze skórzanych foteli, wskazując Adamowi drugi. Wyjął z kieszeni cygaro i poczęstował również Adama, ale ten odmówił. Zapalił papierosa. - Mówiłem, że dealer musi walczyć - rzekł Smokey - i robi to. Ale to jest też gra. Spojrzał na Adama przebiegle. - Zdaje mi się, że to nieco inna gra niż twoja. - Tak - przyznał Adam. - Nie takie to fantazyjne tutaj, jak tam w tej fabryce mózgów, co? Adam nie odpowiedział. Smokey patrzył chwilę, jak żarzy się koniec jego cygara, po czym ciągnął dalej. - Pamiętaj jedno: facet, który zostaje dealerem, nie ułożył reguł tej gry, nie on te zasady określa. Przyłącza się tylko do niej i gra według jej zasad... i musi traktować je poważnie, jak w rozbieranym pokerze. Wiesz, co się dzieje, jeśli przegrywasz w rozbieranym pokerze? - Chyba tak. - Nie ma się co zastanawiać. Kończysz z gołym tyłkiem. Tak bym właśnie tu skończył, gdybym się twardo nie trzymał reguł, tak jak to widziałeś. I chociaż twoja siostra wyglądałaby lepiej z gołym tyłkiem niż ja... - Smokey zachichotał - to również dotyczyłoby twojej siostry. Proszę cię, żebyś o tym pamiętał, Adamie. - Smokey wstał. - Pograjmy jeszcze trochę w tę grę. Adam zdał sobie sprawę, że dane mu było wejrzeć nieskrępowanie w system działania dealera. Zgadzał się z poglądem Smokey’go, że wymiana starych aut na nowe była trudną dziedziną, w której panowała duża konkurencja. Dealer, który miał zbyt miękkie serce i
odstępował od sztywnych zasad, szybko mógł zniknąć z pola widzenia, wielu już w ten sposób
przepadło.
Przedstawicielstwo
dealerskie
stanowiło
pierwszą
linię
ognia
samochodowego marketingu. I podobnie jak na każdej innej linii ognia, i na tej nie było miejsca dla nazbyt wrażliwych lub opętanych zasadami etyki zawodowej. Z drugiej strony, czujny i uważny dealer samochodowy - a takim wydawał się być Smokey Stephensen - mógł zarobić na nadzwyczaj wygodne życie. Adam znalazł się tu między innymi po to, by sprawdzić, czy tak rzeczywiście jest. Kolejnym powodem, dla którego Adam tu przybył, była konieczność dowiedzenia się, jak dobrze Smokey Stephensen będzie umiał przystosować się do zmian, które z całą pewnością nastąpią w przyszłości. Adam wiedział, że w ciągu następnej dekady w systemie sprzedaży samochodów nastąpią zasadnicze zmiany. Wielu ludzi z branży i spoza niej uważało obecny system za archaiczny. Do tej pory, dealerzy - tworzący potężny, dobrze zorganizowany blok - opierał się wszelkim zmianom. Ale jeśli producenci i dealerzy, którzy przecież działali wspólnie, nie zainicjują wkrótce procesu reformowania obecnego systemu, można było być pewnym, że do sprawy wkroczy rząd, tak jak to już miało miejsce w przypadku innych gałęzi przemysłu. Dealerzy samochodowi od długiego już czasu stanowili najmniej godne szacunku ramię przemysłu samochodowego i choć najbardziej rzucające się w oczy oszustwa zostały ukrócone w ostatnich latach, wielu obserwatorów wyrażało opinię, że klienci byliby znacznie lepiej obsługiwani, gdyby więzi między producentami a nabywcami stały się bardziej bezpośrednie, gdyby pośredników między nimi było znacznie mniej. Bardzo było prawdopodobne, że w przyszłości powstaną centralne systemy dealerskie, zarządzane bezpośrednio przez fabryki, co pozwoliłoby na bardziej efektywne dostawy aut do klientów, przy niższych ogólnych kosztach handlowych niż obecnie. Od lat już funkcjonował z powodzeniem podobny system w przypadku sprzedaży ciężarówek. W niedalekiej przeszłości, użytkownicy posiadający duży park samochodowy i firmy zajmujące się leasingiem i wypożyczaniem aut, które dokonywały zakupów bezpośrednio u producenta, wykazały w swoich bilansach duże oszczędności. Obok takich bezpośrednich punktów zbytu samochodów, miały powstać również ośrodki serwisu gwarancyjnego i pogwarancyjnego pozostające pod bezpośrednią pieczą producenta. Ośrodki te mogły oferować bardziej spójne, lepiej nadzorowane usługi związane z serwisem niż te, które zapewniało obecnie wielu dealerów. Aby takie systemy zaczęły wchodzić w życie, potrzeba było (a tego niecierpliwie oczekiwały w skrytości ducha same firmy samochodowe) większych nacisków z zewnątrz -
większej presji opinii publicznej. W trakcie zmian dokonujących się w przedsiębiorstwach dealerskich niektóre upadną po drodze, natomiast bardziej sprawni, lepiej zarządzający swoim przedsiębiorstwem dealerzy mieli wszelkie dane ku temu, aby się utrzymać i prosperować. Jednym z koronnych argumentów przemawiającym za dalszą egzystencją przedsiębiorstw dealerskich była sprawa organizowania przez nich rynku zbytu używanych samochodów. Adam miał dać odpowiedź na pytanie, czy przedsiębiorstwo sprzedaży samochodów Smokey Stephensena - i Teresy - będzie rozwijało się, czy też upadnie w trakcie dokonujących się przełomowych zmian w ciągu kilku następnych lat. Rozważał już ten problem w myślach podążając za Smokey’m z galerii do schodów i na dół, do salonu wystawowego. Przez następną godzinę Adam nie odstępował Smokey Stephensena, obserwując jego poczynania. Bezspornie, choć zostawiał swoim sprzedawcom wolną rękę podczas pracy, Smokey bacznym okiem pilnował interesów. Niewiele uchodziło jego uwadze. Posiadał też zmysł, który podpowiadał mu nieomylnie, kiedy jego osobista interwencja mogła doprowadzić niezdecydowanych do zawarcia transakcji. Trupioblady mężczyzna o zapadłych policzkach, który wszedł tu z ulicy i nie spojrzał nawet na wystawione samochody, sprzeczał się ze sprzedawcą o cenę. Człowiek ten dobrze wiedział, jaki samochód chce kupić i równie oczywiste było to, że usiłował go kupić już przedtem gdzie indziej. Trzymał w ręku niewielką kartę, którą pokazał sprzedawcy, a ten pokręcił głową. Smokey ruszył zamaszystym krokiem przez salon ku nim. Adam stanął tak, by móc ich obserwować i słyszeć. - Niech no pan mi to pokaże - Smokey wyciągnął rękę i zręcznie wyłuskał kartę z dłoni tamtego. Była to wizytówka z nadrukiem pewnej firmy dealerskiej, po drugiej stronie karty wypisano jakieś liczby. Smokey kiwał przyjaźnie głową, starając się, by swoim zachowaniem nie urazić gościa o zapadłych policzkach i studiował liczby. Nikt nie zawracał sobie głowy przedstawianiem go. Czuło się w nim właściciela - ze sposobu zachowania się, miał też brodę i niebieski jedwabny garnitur, które go wystarczająco dobrze przedstawiały jako szefa. Kiedy odwrócił kartę, uniósł ze zdziwieniem brwi. - Od dealera Iksińskiego. Mieszkasz tam, przyjacielu? - Nie - odparł mężczyzna o wychudłych policzkach. - Ale lubię w tamtej okolicy robić zakupy. - I wszędzie tam, gdzie robisz zakupy, prosisz o wizytówkę, na której mają ci zapisać
najbardziej korzystną różnicę między wymienianym starym samochodem a nowym. Zgadza się? Tamten skinął głową. - Niezła zabawa - skomentował Smokey. - Pokaż no mi karty od wszystkich pozostałych dealerów. Facet o zapadłych policzkach zawahał się, po czym wzruszył ramionami. - Czemu nie? - Wyciągnął z kieszeni garść wizytówek i podał je Smokey’mu. Ten przeliczył je i zachichotał. Włącznie z kartą, którą trzymał już w ręku, wszystkich razem było osiem. Smokey rozłożył wszystkie karty na biurku stojącym w pobliżu i obaj ze sprzedawcą pochylili się nad nimi. - Najniższa oferta wynosi dwa tysiące dolarów - odczytywał liczby sprzedawca - a najwyższa dwa tysiące trzysta. Smokey ponaglił go ruchem dłoni - Meldunek o jego handlu. Sprzedawca podał mu jakiś arkusz, na który Smokey rzucił okiem i zaraz mu go oddał. - Sądzę, że i ode mnie chciałbyś pan taką kartę? - zwrócił się do mężczyzny o zapadłych policzkach. - Jasne. Smokey wyjął wizytówkę i nagryzmolił coś na odwrocie. Mężczyzna wziął kartę i podniósł gwałtownie głowę. - Tu napisane jest tysiąc pięćset dolarów. - Okrągła sumka - rzekł łagodnym tonem Smokey. - Ależ za tyle pan mi nie sprzeda samochodu! - Masz cholerną rację, przyjacielu, nie sprzedam. I coś ci jeszcze powiem. Ani jeden z tych też ci nie sprzeda, nie za cenę, jaką ci wypisali na swoich kartach. - Smokey zebrał wszystkie karty i oddawał je po kolei mówiąc - Wróć tam, a powiedzą ci, że nie wliczyli do tej ceny podatku obrotowego. A tutaj - pominęli cenę dodatkowego wyposażenia, a może i podatek obrotowy również. A tutaj - nie doliczyli kosztów dealera, licencji i jeszcze paru rzeczy... - Omawiał kolejne karty i wskazał wreszcie swoją własną. - A jeśli chodzi o mnie, to nie wliczyłem kosztów kół i silnika. Doliczyłbym je, gdyby pan tu przyszedł ponownie, aby rozmawiać już poważnie. Mężczyzna był zbity z tropu. - Stary trick dealerski - wyjaśnił Smokey - przeznaczony dla takich nabywców jak pan, a nazywa się to: „Niech no tylko tu wrócą!” - I dodał ostro - Wierzy mi pan?
- Tak. Wierzę. Smokey zmierzał prosto do celu. - A więc dziewięciu dealerów, odkąd pan zaczął ten obchód... i dopiero tutaj otrzymał pan po raz pierwszy uczciwe informacje, dopiero tutaj ktoś postąpił z panem uczciwie. Zgadza się? - Na to wygląda - odparł tamten żałośnie. - Świetnie! Tak właśnie my tu prowadzimy ten sklep - Smokey jowialnie otoczył ramieniem plecy tamtego. - Tak więc, przyjacielu, wiesz teraz, od czego zaczynać. Musisz teraz pojechać po kolei do tych wszystkich dealerów, aby dowiedzieć się o dalsze szczegóły dotyczące cen, prawdziwych cen, najbliższych prawdziwej wartości. - Mężczyzna skrzywił się, Smokey udawał, że tego nie dostrzega. - A potem, kiedy będziesz już gotów przyjąć następne uczciwe informacje, jak na przykład ostateczną cenę, która obejmuje już wszystko, co trzeba, wróć pan do mnie. - Dealer wyciągnął przed siebie muskularną dłoń. - Powodzenia! - Zaraz, zaraz - zawołał mężczyzna. - Dlaczego nie miałby pan teraz mi tego powiedzieć? - Bo jeszcze pan do tego nie dojrzał. Bo nadal marnowałby pan czas mój i swój. Mężczyzna wahał się tylko chwilę. - Mówię zupełnie poważnie. Jaka jest ta uczciwa cena? - Wyższa niż która bądź z tych sfingowanych cen. Ale moja cena obejmuje dodatkowe wyposażenie, które by pan chciał, podatek obrotowy, dowód rejestracji, pełen zbiornik paliwa i to, że nic się przed panem nie ukrywa, i wszystkie zabiegi pielęgnacyjne... Po paru minutach uścisnęli sobie dłonie zatwierdzając ostateczną cenę w wysokości dwóch tysięcy czterystu pięćdziesięciu dolarów. Kiedy sprzedawca zaczął wypełniać dokumenty, Smokey odszedł i kontynuował swój obchód w poszukiwaniu następnej zdobyczy. Niemal natychmiast zatrzymał go pewny siebie nowy przybysz, w eleganckiej tweedowej marynarce, nieskazitelnie uprasowanych spodniach i butach z krokodylej skóry. Palił fajkę. Rozmawiali przez jakiś czas i kiedy mężczyzna opuścił salon, Smokey podszedł do Adama kręcąc głową. - Temu nic się nie sprzeda! To doktor! Z nimi najgorzej robi się interesy. Chciałby kupić za bezcen, a potem mieć pierwszeństwo w serwisie... i zawsze chodzi im o bezprocentową pożyczkę na zakup samochodu, jak gdybym miał je tutaj na półce niczym darmowe zapomogi z instytucji charytatywnej. Zapytaj któregokolwiek dealera o doktorów. Dotkniesz czułego miejsca. Mniej krytycznie wypowiedział się o krępym, łysiejącym mężczyźnie o chrapliwym
głosie, który przyszedł tu, aby kupić samochód dla żony. Smokey przedstawił go Adamowi jako Wilbura Arensona, szefa policji w tej dzielnicy. Adam często napotykał jego nazwisko w gazetach, a teraz czuł, jak tamten obrzuca go chłodnym taksującym wzrokiem, a zawodowy nawyk każe mu zmagazynować w pamięci dane o nim. Przeszli obaj do biura Smokey’ego, gdzie zawarli umowę - Adam podejrzewał, że z pewnością korzystną dla klienta. Kiedy szef policji już odszedł, Smokey wyjaśnił. - Z policją trzeba trzymać sztamę. Dużo by mnie mogło kosztować, gdybym dostawał mandaty za te wszystkie samochody, które czasem mój dział serwisu musi pozostawić na ulicy. Do salonu wszedł śniady mężczyzna i odebrał w głównym biurze kopertę, która już na niego czekała. Kiedy wracał do wyjścia, Smokey wyszedł mu naprzeciw i serdecznie uścisnął mu dłoń. - To fryzjer - wyjaśnił potem. - Jest jednym z naszych naganiaczy. Na jego fotelu siada dużo ludzi i kiedy strzyże im włosy, opowiada, jaki dobry zrobił u nas interes i jak wspaniale go obsłużono. Czasem jego klienci mówią, że do nas przyjdą i jeśli sprzedaż dochodzi do skutku, facet dostaje swoją niewielką dolę. - Smokey wyznał, że ma około dwudziestu takich stałych naganiaczy, włącznie z pracownikami stacji benzynowych, właścicielem drugstore’u, szefową salonu piękności i przedsiębiorcą pogrzebowym. Ten ostatni przydawał się... - Facet umiera, żona chce sprzedać jego samochód, może nawet kupić jakiś mniejszy. Najczęściej przedsiębiorcy pogrzebowemu udaje się tak ją zahipnotyzować, że kobieta idzie tam, gdzie on jej powie i jeśli kieruje ją do nas, to już my o niego dbamy. Wrócili do biura na półpiętrze, aby wypić kawę wzmocnioną odrobiną koniaku, Smokey wyjął butelkę z szuflady biurka. Dealer poruszył przy kawie nowy temat: oriona. - Jeśli trafi w gusta, będzie to wielka sprawa, Adamie, i będzie to czas, kiedy sprzedamy tyle orionów, na ilu tylko uda nam się położyć łapę. Wiesz, jak to jest. - Smokey zamieszał zawartość swojej filiżanki. - Tak sobie pomyślałem, że gdybyś mógł wykorzystać swoje kontakty, abyśmy dostali większy przydział samochodów, dobrze by to zrobiło Teresie i dzieciakom. - To napędziłoby również forsy prosto do kieszeni Smokey Stephensena - odparł Adam ostro. - Pomagamy sobie wzajemnie - Smokey wzruszył ramionami. - W tym przypadku nie. I prosiłbym, żebyś już tego tematu nie poruszał, ani żadnego podobnego, nigdy więcej.
Adam czuł, jak narasta w nim gniew i napięcie, od kiedy przed chwilą usłyszał propozycję, która była tak oburzająca, że reprezentowała sobą wszystko to, czemu miał zapobiegać założony w firmie Komitet ds. Konfliktów Interesów. Ale po chwili poczuł, że go to rozśmiesza, zdecydował się więc odpowiedzieć łagodniej. Najwyraźniej, kiedy chodziło o sprzedaż i biznes, Smokey Stephensen był całkowicie wyzbyty wszelkiej przyzwoitości i nic złego w swoim postępowaniu nie widział. Być może dealer samochodowy musiał taki być. Adam nie miał co do tego pewności, nie był też jeszcze pewien, co zaleci Teresie. Ale pierwsze wrażenia, po które tu przybył, już zebrał. Były różne, miał więc w stosunku do nich mieszane uczucia. Chciał je jeszcze przetrawić i przemyśleć.
ROZDZIAŁ XIII Hank Kreisel, który jadł właśnie lunch w Dearborn z Brettem DeLosanto, reprezentował ukrytą pod powierzchnią część góry lodowej, którą tworzy samochodowy biznes. Kreisel miał pięćdziesiąt pięć lat, był szczupły, muskularny, górował nad innymi ludźmi jak collie nad sforą terrierów i był właścicielem firmy, która produkowała części samochodowe. Kiedy świat myśli o Detroit, bierze pod uwagę znanych producentów samochodów, wśród których dominuje Wielka Trójka. Wrażenie to jest prawidłowe - tyle tylko, że najwięksi producenci aut reprezentują zaledwie tę widoczną nad powierzchnią część góry lodowej. Ukryte pod powierzchnią, funkcjonują tysiące wspomagających firm, niektóre z nich dość pokaźne, ale większość stanowią małe firmy, których zdumiewająca część działa w różnych ciemnych dziurach, mając do dyspozycji drobną podręczną gotówkę. Na obszarze Detroit znajdują się „gdziekolwiek i wszędzie” - w śródmieściu, na przedmieściach, przy bocznych drogach lub są satelitami większych zakładów. Kwaterują w eleganckich, szykownych budowlach i w walących się składach, w przemienionych na zakłady kościołach i jednopokojowych strychach. W niektórych działają związki, w wielu - nie, choć ich listy płac razem wzięte sięgają corocznie miliardów dolarów. Łączy ich jedno - wszystkie razem są źródłem ogromnej masy najróżniejszych części - czasem dużych, ale przede wszystkim małych, z których większość - co do ich przeznaczenia - trudno byłoby zidentyfikować komukolwiek z wyjątkiem eksperta. I wszystkie płyną dalej niczym Niagara, wchodząc potem w skład większych części, aż w końcu znajdują swoje miejsce w gotowych samochodach. Bez tych wszystkich producentów różnych części Wielka Trójka byłaby niczym ul gotów do przetwarzania miodu... ale pozbawiony pszczół. W tym właśnie sensie, Hank Kreisel był taką pszczołą. Był poza tym kiedyś najstarszym rangą sierżantem w piechocie morskiej. W czasie wojny koreańskiej był pierwszym sierżantem piechoty morskiej i nadal na takiego wyglądał - z krótko obciętymi włosami lekko tylko siwiejącymi, starannie przystrzyżonymi wąsami i prostej - niczym wycior do czyszczenia lufy - postawie, kiedy stał bez ruchu, co rzadko się zdarzało. Bo przeważnie nieustannie coś robił i wszystkie jego ruchy były przy tym szybkie, precyzyjne i gwałtowne... dalej, dalej, dalej. W ten sam sposób też mówił - od chwili, gdy wcześnie rano wstawał w swoim domu w Grosse Pointe, póki nie zakończył każdego dnia pracy tak, aby następny mógł równie dobrze się zacząć. Ten właśnie nawyk, jak też inne, które składały się
na jego sposób bycia, przywiodły go już do dwóch ataków serca i udzielonego przez lekarza ostrzeżenia, że następny atak może okazać się fatalny w skutkach. Ale Hank Kreisel traktował to ostrzeżenie tak jak kiedyś potraktowałby wiadomość o potencjalnej zasadzce zastawionej przez wroga na swojej drodze przez dżunglę. Parł naprzód, równie wartko jak niegdyś, ufając swemu osobistemu przekonaniu o niezniszczalności i szczęściu, które rzadko go opuszczało. Szczęśliwy los pozwolił mu też pędzić do tej pory życie wypełnione tym, co Hank Kreisel cenił sobie najwyżej: pracą i kobietami. Tylko czasami szczęście go zawodziło. Raz nastąpiło to podczas namiętnego romansu z żoną pułkownika - kiedy odpoczywali w obozie po trudach walki - w wyniku którego jej mąż osobiście zdegradował Pierwszego Rangą Sierżanta Hanka Kreisela do stopnia szeregowca. A potem, już w Detroit, w czasie kiedy robił karierę jako producent części samochodowych, zdarzały się różne przeciwności, choć sukcesy znakomicie je przyćmiewały swoją liczbą. Brett DeLosanto poznał Kreisela, kiedy ten przybył pewnego dnia do Ośrodka Projektowania i Modelowania Nadwozia, aby zademonstrować jakąś produkowaną przez siebie część. Polubili się i - poniekąd z powodu szczerej ciekawości młodego projektanta, który chciał wiedzieć, jak pracuje i żyje reszta ludzi z branży - zostali przyjaciółmi. To właśnie z Hankiem Kreiselem miał się Brett spotkać w śródmieściu tamtego, pełnego przykrych wydarzeń dnia, kiedy na parkingu poznał Leonarda Wingate’a. Kreisel nie przybył wtedy na spotkanie i dopiero teraz, w dwa miesiące później, spotkali się na lunchu. - Zawsze byłem ciekaw, Hank - powiedział Brett DeLosanto. - Jak to się stało, że zacząłeś ten interes z częściami samochodowymi? - To długa historia. - Kreisel sięgnął po nie rozcieńczony wodą, kwaśny napój z kukurydzianej whisky z sokiem z cytryny, który zwyczajowo pił i pociągnął solidny łyk. Odprężał się w ten sposób i - choć miał na sobie stosowny do pracy świetnie skrojony garnitur, pod marynarką widać było rozpiętą kamizelkę, a pod nią szelki i pasek. Dodał Opowiem ci, jeśli chcesz. - Zaczynaj. Brett przez kilka ostatnich nocy pracował w Ośrodku Projektowania Nadwozia, przespał się trochę dzisiaj rano i cieszył się teraz chwilą swobody przed powrotem po południu do swojej deski projektowej. Znajdowali się w małym prywatnym mieszkaniu położonym jakąś milę od Muzeum Henry Forda i Greenfield Village. Ze względu na bliskie sąsiedztwo z siedzibą główną Ford Motor Company, mieszkanie figurowało w księgach firmy Kreisela jako „biuro łączności z Fordem”. W rzeczywistości, „łączność” ta polegała na utrzymywaniu związku z gibką,
długonogą brunetką o imieniu Elsie, która tu mieszkała nie płacąc za nic, jako że znajdowała się na liście płac w firmie Kreisela, choć noga jej nigdy tam nie postała. W zamian pozwalała Hankowi Kreiselowi widywać się z sobą raz czy dwa w tygodniu lub częściej, jeśli miewał na to ochotę. Umowa między nimi nie krępowała żadnego z nich - Kreisel, rozważny człowiek, zawsze przed przyjściem telefonował najpierw do Elsie, a ona pilnowała, aby zapewnić mu pierwszeństwo. Kreisel miał również - co już nie było wiadome Elsie - swoje „biura, łączności” z General Motors i Chryslerem, które działały na takich samych zasadach. Elsie podała im lunch i wróciła do kuchni. - Zaraz, zaraz! - zawołał Kreisel. - Coś mi się właśnie przypomniało. Znasz Adama Trentona? - Bardzo dobrze. - Chciałbym go poznać. Chodzą słuchy, że robi wielką karierę. Nigdy nie zaszkodzi mieć wysoko postawionych przyjaciół w tym biznesie. - Stwierdzenie było dla Kreisela charakterystyczne: mieszanina bezpośredniości i pogodnego cynizmu, które zarówno mężczyzn, jak i kobiety chwytały za serce. Elsie dołączyła do nich, każdy jej ruch ujawniał zmysłowość, którą podkreślała jeszcze czarna, obcisła sukienka. Były żołnierz piechoty morskiej poklepał ją czule po siedzeniu. - Jasne, umówię was na spotkanie - Brett uśmiechnął się szeroko. - Tutaj? Hank Kreisel potrząsnął głową. - W wiejskim domu nad jeziorem Higgins. Weekendowe party. Ustalamy na maj. Wybierz dzień. Ja zajmę się resztą. - Dobra, pogadam z Adamem. Dam ci znać. - Kiedy Brett przebywał w towarzystwie Kreisela, stwierdzał, że sam zaczyna wypowiadać się równie krótkimi zdaniami jak jego gospodarz. Co do przyjęcia... Brett uczestniczył już w wielu, które Hank Kreisel urządzał w swojej wiejskiej kryjówce. Były to z rozmachem organizowane imprezy, które uwielbiał. Elsie usiadła przy stole i zaczęła jeść, przenosząc wzrok to na jednego, to na drugiego. Brett, który bywał tu już nieraz, wiedział, że lubiła przysłuchiwać się rozmowom, ale rzadko sama się do nich włączała. - Dlaczego pomyślałeś właśnie o Adamie? - zapytał Brett. - Orion. Powiedziano mi, że to on zatwierdził wprowadzenie dodatkowych elementów. Zamówienie z ostatniej chwili! Jeden z nich ja produkuję.
- Ty! Który? Wzmacniającą klamrę czy wzmocnienia podłogi? - Klamrę. - Hej! Ja się tym zajmowałem! To wielkie zamówienie. Kreisel uśmiechnął się krzywo. - Albo zrobię na tym fortunę, albo zbankrutuję. Oni potrzebują pięć tysięcy klamer, szybko, na wczoraj. A potem, dziesięć tysięcy co miesiąc. Wcale nie byłem pewien, czy wziąć tę robotę. Plany są napięte. I przy tym tyle jeszcze problemów. Ale oni uważają, że ja im to dostarczę. Brett wiedział, że Hank Kreisel ma opinię wiarogodnego dostawcy, a działy zaopatrzenia w firmach samochodowych taką cechę bardzo sobie ceniły. Terminowe dostawy zapewniał talent Kreisela, który potrafił znakomicie improwizować, gdy trzeba było zapewnić odpowiednie oprzyrządowanie, co obniżało koszty i zaoszczędzało czas. Kreisel, choć sam nie był wykwalifikowanym inżynierem, potrafił po inżyniersku myśleć lepiej niż wielu innych z profesjonalnym inżynierskim przygotowaniem. - Niech mnie licho! - zawołał Brett. - Ty i orion. - Nie powinno cię to dziwić. W naszej branży jest mnóstwo ludzi, których drogi się krzyżują. Mijają się, czasem nawet o tym nie wiedząc. Wszyscy sprzedają wszystkim. GM sprzedaje przekładnie kierownicze Chryslerowi. Chrysler sprzedaje kleje GM i Fordowi. Ford bierze część przednich szyb z Plymouth. Znam pewnego faceta, inżyniera z działu sprzedaży. Mieszka we Flint, pracuje dla General Motors. Flint jest siedzibą General Motors. Jego głównym klientem jest Ford z Deaborn. Kupują od niego projekty techniczne akcesoriów dla silnika. Wozi poufne materiały Forda do Flint. GM strzeże tego przed swymi własnymi ludźmi, którzy dużo by dali, żeby to zobaczyć. Facet jeździ autem od Forda - do Forda, swego klienta. Jego szefowie z GM kupują mu to auto. Elsie nalała Hankowi Kreiselowi nową porcję, Brett już wcześniej odmówił. - On mi zawsze opowiada coś, o czym nie wiedziałem - zwrócił się Brett do dziewczyny. - On dużo wie. - Przeniosła wzrok z młodego projektanta na Kreiseila. Brett wyczuł, że przepływa między nimi jakaś tajemna wiadomość. - Hej! Chcielibyście, żebym sobie już poszedł? - Nie ma pośpiechu - były piechociarz wyciągnął fajkę i zapalił ją. - Chcesz posłuchać o tych częściach? - Zerknął na Elsie. - Nie twoich, kochana. - Miał wyraźnie na myśli: te są dla mnie. - Części samochodowe... - podpowiedział Brett.
- Racja - Kreisel znowu krzywo się uśmiechnął. - Pracowałem w fabryce samochodów, zanim się zaciągnąłem. Po Korei, wróciłem. Byłem operatorem dziurkarki. Potem zostałem brygadzistą. - Szybko wszedłeś do pierwszej ligi. - Może i zbyt szybko. W każdym bądź razie, przyglądałem się, co się dzieje na produkcji: sztancowanie metalu. Wszyscy z Wielkiej Trójki są tacy sami. Muszą mieć najbardziej luksusowe auta, drogie domy, wysokie koszta ogólne, bary samoobsługowe, całą resztę... I to wszystko sprawia, że sztanca warta dwa centy kosztuje dziesięć. - Poszedłem więc do działu zaopatrzenia. - Hank Kreisel pyknął z fajki i otoczył się chmurą dymu. - Spotkałem się z facetem, którego znam. Powiedziałem mu, że obliczyłem sobie, iż mógłbym robić to samo znacznie taniej. Na własną rękę. - Czy dali ci kredyt? - Ani wtedy, ani później. Dali mi tylko kontrakt. Z miejsca, na milion malutkich podkładek. Kiedy rzuciłem pracę, miałem dwieście dolarów w gotówce. Ani budynku, ani maszyn - Hank Kreisel zachichotał. - Nie mogłem zasnąć tamtej nocy. Byłem śmiertelnie przerażony. Następnego dnia rzuciłem się jak szalony do roboty. Wynająłem starą salę bilardową. Pokazałem w banku kontrakt i umowę dzierżawną. Pożyczyli mi forsę, żebym kupił używane maszyny. Potem nająłem jeszcze dwóch facetów. We trójkę doprowadziliśmy maszyny do porządku. Oni potem na nich pracowali. Ja latałem, żeby zdobyć więcej zamówień. - I dodał ogarnięty wspomnieniami - I tak latam od tamtej pory... - Jesteś jak saga - orzekł Brett. Widział imponujący dom Hanka Kreisela na Grosse Pointe, jego pół tuzina zakładów, w których wrzała praca, jednym z nich był nadal zakład założony w dawnej sali bilardowej. Przypuszczał, że skromnie licząc, Hank Kreisel musi być wart dwa lub trzy miliony dolarów. - Ten twój przyjaciel w dziale zaopatrzenia... - zaczął Brett. - Ten, który dał ci pierwsze zamówienie... Widujesz go kiedy? - Jasne. Dalej tam jest, na etacie. Ciągle robi to samo. Wkrótce przechodzi na emeryturę. Funduję mu czasem obiad. - Co to jest saga? - spytała Elsie. Kreisel wyjaśnił jej. - To facet, któremu udaje się dotrzeć do końca szlaku. - Legenda - dodał Brett. - Nie ja. Jeszcze nie - zaprzeczył Kreisel. Zamilkł, jeszcze nigdy Brett nie widział go bardziej pogrążonego w zadumie niż w tej chwili. Kiedy znowu się odezwał, mówił wolniej
niż zwykle i nie połykał już tak sylab. - Chciałbym jeszcze zrobić pewną rzecz i może by to dało w sumie coś takiego, gdybym zdołał tego dokonać... - Świadom zainteresowania Bretta, były żołnierz piechoty morskiej pokręcił głową. - Jeszcze nie teraz. Może pewnego dnia ci powiem. Powrócił jego dawny nastrój. - Robiłem więc części i błędy. I szybko uczyłem się mnóstwa rzeczy. Po pierwsze: szukaj słabych punktów w rynku. Punktów, gdzie konkurencja jest najmniejsza. Zignorowałem, więc zupełnie nowe części, zbyt wiele trzeba by wysiłku, żeby się przebić. Zacząłem więc od części potrzebnych do napraw, wymiany, „rynku wtórnego”. I tylko części, które w samochodzie znajdują się nie wyżej niż dwadzieścia cali od ziemi. Przede wszystkim z przodu i z tyłu. I to takie, które kosztują nie więcej niż dziesięć dolarów. - Skąd takie ograniczenia? Kreisel uśmiechnął się w swój charakterystyczny sposób. - Większość drobnych kolizji naraża przód i tył samochodu. A poniżej dwudziestu cali, części bywają bardziej uszkodzone. Potrzeba więc więcej części, co oznacza większe zamówienia. To jest właśnie dla producentów części złotym piaskiem... na dłuższą metę. - A ten dziesięciodolarowy limit? - Powiedzmy, że musisz dokonać naprawy samochodu. Coś zostało uszkodzone. Jeśli kosztuje więcej niż dziesięć dolarów, usiłujesz to naprawić. Jeśli kosztuje mniej, po prostu uszkodzoną część wyrzucasz i bierzesz drugą. I tu właśnie ja wkraczam. A to są olbrzymie ilości. Było to tak pomysłowe i proste, że Brett roześmiał się głośno. - Akcesoria zacząłem robić później. I nauczyłem się jeszcze jednej rzeczy. Brać trochę roboty dla wojska. - Dlaczego? - Bo przeważnie ludzie nie chcą jej brać. Może być dość skomplikowana. Zwykle krótkie serie, niewielki zysk. Ale może prowadzić do większych rzeczy. I urząd skarbowy łagodniej cię traktuje przy udzielaniu ulg podatkowych. Niezbyt chętnie je przyznają. Zlustrował swoje „biuro łączności z Fordem” z rozbawioną miną. - Ale ja wiem swoje. - Elsie ma rację. Jest cholernie dużo rzeczy, o których ty wiesz. - Brett podniósł się zerkając na zegarek. - Wracam do tej fabryki rydwanów. Dzięki za lunch, Elsie. Dziewczyna wstała również, podeszła do niego i ujęła go pod ramię. Czuł jej bliskość, ciepło, które przenikało przez cienką sukienkę. Jej szczupłe mocne ciało odsunęło się od niego i za chwilę znowu się do niego przycisnęło. Przypadkowo? Miał co do tego
wątpliwości. Poczuł delikatny zapach jej włosów i pozazdrościł Hankowi Kreiselowi tego jak podejrzewał - co wydarzy się, gdy tylko stąd wyjdzie. - Przyjdź, kiedy tylko będziesz miał ochotę - szepnęła Elsie. - Hej, Hank! - zawołał Brett. - Słyszałeś to zaproszenie? Starszy mężczyzna odwrócił wzrok i po chwili powiedział opryskliwie: - Jeśli je przyjmiesz, upewnij się, żebym ja się o tym nie dowiedział. Kreisel podszedł z nim do drzwi. Elsie wróciła do pokoju. - Załatwię tę randkę z Adamem - zapewnił Brett. - Zadzwonię do ciebie jutro. - Dobra. - Uścisnęli sobie dłonie. - A co do tej drugiej sprawy - powiedział z naciskiem Hank Kreisel. - Dokładnie to właśnie miałem na myśli. Niech ja o tym nie wiem. Rozumiesz? - Rozumiem. Brett zdążył już zapamiętać numer na aparacie telefonicznym, numer, którego nie było w książce telefonicznej. Był już zdecydowany: zadzwoni jutro do Elsie. Kiedy winda wiozła Bretta na dół, Hank Kreisel zamknął drzwi od środka na klucz. Elsie czekała na niego w sypialni. Rozebrała się już i włożyła na siebie przezroczyste minikimono, które przewiązała jedwabnym paskiem. Ciemne włosy, luźno puszczone, opadały jej na ramiona, wydatne usta uśmiechały się, oczy wyrażały przyjemną świadomość tego, co się za chwilę wydarzy. Pocałowali się lekko. Nie śpieszył się rozwiązując pasek i rozchyliwszy kimono objął ją. Po chwili zaczęła go rozbierać, powoli, starannie składając i odkładając na bok każdą cześć garderoby. Nauczył ją tego, tak samo jak uczył wszystkie poprzednie kobiety w przeszłości, że nie jest to gest poddaństwa lecz rytuał - praktykowany na Wschodzie, gdzie po raz pierwszy to poznał - który zaostrzał apetyt. Kiedy skończyła, położyli się obok siebie. Elsie podała mu happi, które na siebie włożył. Było jednym z kilku, które przywiózł z Japonii, wytarło się już przez długie używanie, ale nadal skutecznie udowadniało, że mieszkańcy Dalekiego Wschodu wiedzą najlepiej, iż odzienie noszone podczas stosunku, choćby lekkie i luźne, pozwala tym silniej odczuwać obecność partnera i wzmaga wzajemną przyjemność. - Kochaj mnie, mała! - szepnął. - Kochaj mnie, Hank! - jęknęła cicho. Kochał.
ROZDZIAŁ XIV - Wiesz, mała, z czego się składa ten cholerny przeklęty świat? Rollie Knight zażądał wczoraj od May Lou odpowiedzi na to pytanie. Kiedy nie odpowiedziała, udzielił jej sam. - Z gówna! Nic nie ma na tym całym, wielkim świecie oprócz gówna. Opinię taką wyrobił sobie po wydarzeniach w zakładach montażowych, gdzie obecnie pracował. I chociaż sam tego nie liczył, dzisiaj zaczynał się siódmy tydzień jego pracy. May Lou była nowym nabytkiem w jego życiu. Była (jak sam to określał) dziewczyną, którą pieprzył w weekendy, kiedy przepuszczał wypłatę, a ostatnio zamieszkali razem w dwupokojowym mieszkaniu na Blaine w pobliżu Dwunastej. May Lou spędzała tu teraz całe dni przestawiając garnki, meble, znosząc jakieś zasłony i firanki i zachowując się jak to określił znajomek Rollie’go, stały bywalec barów - jak sikorka w gnieździe. Rollie nie brał poważnie - tak przedtem jak i obecnie - tego, co nazywał bzdurnym kręceniem się May Lou i zabawą w dom. A jednak dawał jej na chleb, który dzieliła na nich dwoje i aby móc kupić go więcej, Rollie przez większość dni w tygodniu meldował się w fabryce montażowej. Człowiekiem, który zapoczątkował jego drugi start (po tym, jak Rollie wyleciał z kursu) był - jak to określił Rollie - wielki Murzyn z ulicy, w fikuśnym garniturze, w którym wyglądał jak dandys. Murzyn pojawił się któregoś dnia mówiąc, że nazywa się Leonard Wingate. Miało to miejsce w pokoju Rollie’go w starym śródmieściu. Rozegrali wtedy wielki turniej gadulstwa, w którym Rollie na samym początku powiedział Murzynowi, żeby spadał, żeby się odpieprzył, bo on już ma tego dosyć. Ale Murzyn z ulicy mówił przekonująco. Zabrał się do wyjaśniania, a Rollie słuchał zafascynowany, jak to kiedyś gruby biały sukinsyn, który był inspektorem, wykręcił numer z czekami, a potem go przyłapali. Kiedy Rollie o to zapytał, Wingate przyznał, że biały grubas nie pójdzie do więzienia (tak jak by to zrobili z czarnym), co dowodziło, że całe to gówniane gadanie o sprawiedliwości jest dokładnie właśnie tym: gównem! Nawet ten czarny typ, Wingate, to przyznał. I właśnie po tym, jak Wingate z goryczą przyznał mu rację - co Rollie’go zdumiało - w jakiś przedziwny sposób, zanim nawet sam to sobie uświadomił, zgodził się wrócić do pracy. Leonard Wingate powiedział Rollie’mu, że może sobie odpuścić dokończenie kursu. Wyglądało na to, że Wingate przejrzał papiery Rollie’go, w których podano, że Rollie jest bystry i pojętny, tak więc (powiedział Wingate) dadzą mu od razu robotę na linii montażowej od przyszłego tygodnia, poczynając od poniedziałku i będzie miał stałą pracę.
A to również (jak powiedział Rollie) okazało się gównianym łgarstwem. Zamiast dać mu robotę, którą by mógł wykonywać w jednym miejscu - i z którą by sobie jakoś umiał poradzić - poinformowano go, że będzie zastępował innych na różnych stanowiskach na linii montażowej, co oznaczało, że musiał latać w tę i z powrotem, niczym mucha o niebieskim zadku i gdy tylko trochę przywykł do jednej roboty, pędem przenoszono go do innej, a potem jeszcze do czegoś innego i znowu do czegoś nowego, aż zaczęło mu się kręcić w głowie. To samo powtarzało się przez pierwsze dwa tygodnie, tak że właściwie nie wiedział - gdyż instrukcje, jakie otrzymywał, były bardzo skąpe - co ma po kolei robić. Nie dlatego, żeby go to specjalnie obchodziło. Pomimo to wszystko, co powiedział ten czarny facet, Wingate, Rollie Knight - jak zwykle - niczego nie oczekiwał. Ale to tylko dowodziło, że nic, co oni kiedykolwiek obiecali, nie wychodziło tak, jak mówili. Więc... gówno! Oczywiście, nikt... ale to nikt... nie powiedział mu o szybkości, z jaką porusza się linia montażowa. Sam się o tym przekonał... w przykry sposób. Pierwszego dnia pracy, kiedy Rollie po raz pierwszy rzucił okiem na linię montażową w miejscu, gdzie następował montaż finalny, linia zdawała się posuwać naprzód powoli, cal po calu, niczym na ślimaczym pogrzebie. Przyszedł wtedy do fabryki wcześnie i zgłosił się razem z dzienną zmianą. Wielkość tego lokalu, tłum wlewający się tutaj z samochodów, autobusów i wszelkich innych pojazdów na kółkach - od razu Rollie’go przeraziły. Wszyscy też - poza nim jednym - zdawali się wiedzieć, gdzie mają iść - wszyscy w cholernym pośpiechu - i dlaczego. Ale udało mu się wtedy znaleźć miejsce, gdzie miał się zameldować i stamtąd posłano go do wielkiego budynku z metalowym dachem, gdzie było czyściej niż się spodziewał, ale za to hałaśliwie. O, człowieku! Ten hałas! Był wszędzie, jakby sto zespołów rockowych dawało naraz czadu, fałszując. W każdym razie, linia z samochodami przewijała się przez budynek niczym wąż, ale ani jej końca, ani początku nie dało się zobaczyć. Wydawało się, że wszystkim facetom i paru dziwkom (obok mężczyzn pracowało kilka kobiet) wystarczy aż nadto czasu, aby skończyć to, co właśnie mieli zrobić przy samochodzie, odpocząć na odgłos bębna i potem zacząć robotę przy następnym. Żaden problem! Sama łatwizna - dla mądrali, który pomiędzy uszami ma coś jeszcze oprócz powietrza. Nie minęła jeszcze nawet pierwsza godzina, a Rollie - jak tysiące ludzi przed nim - w bezlitosny sposób zmądrzał. Brygadzista, któremu go przekazano zaraz po przyjściu, zapytał tylko: Numer? Brygadzista, młody i biały, ale łysiejący, o udręczonym spojrzeniu faceta w średnim wieku, trzymał w pogotowiu ołówek i warknął opryskliwie, kiedy Rollie się zawahał: Ubezpieczenie!
Rollie w końcu wyciągnął kartę, którą dał mu urzędnik w dziale kadr. Na karcie był jakiś numer. Brygadzista, zniecierpliwiony, bo świadom mnóstwa jeszcze innych rzeczy, które natychmiast miał zrobić, zapisał sobie ten numer. Wskazał ostatnie cztery cyfry, 6469. - Po tym numerze będzie cię można zidentyfikować - wrzasnął. Linia montażowa już ruszyła i pośród rwetesu i zgiełku, jaki powstał, trudno było cokolwiek usłyszeć. - Zapamiętaj sobie ten numer. Rollie wyszczerzył zęby w uśmiechu i kusiło go, żeby powiedzieć, iż tak samo było w więzieniu. Ale nie zrobił tego, a brygadzista kiwnął na niego ręką, aby szedł za nim i zaprowadził go na stanowisko pracy. Na linii powoli przesuwał się częściowo zmontowany samochód, błyszczała pomalowana jasnym lakierem karoseria. A to ci eleganckie cztery kółka! Mimo że miał w zwyczaju odnosić się do wszystkiego obojętnie, Rollie poczuł, jak budzi się w nim nowe zainteresowanie. Brygadzista ryknął mu do ucha. - Masz montować trzy śruby w podwoziu i bagażniku. Tu, tu i tu. Śruby są w tamtej skrzyni. Używaj tego elektrycznego klucza. - Wcisnął go Rollie’mu do ręki. - Kapujesz? Rollie nie był pewien, czy pojął. Brygadzista szturchnął w ramię robotnika stojącego obok. - Pokaż temu nowemu. On tu będzie pracował. A ciebie potrzebuję przy przednim zawieszeniu. Pośpiesz się z tym. - Brygadzista odszedł i nadal wyglądał starzej niż na swoje lata. - Przyjrzyj się, koleś! - Robotnik chwycił garść śrub i dał nura do wnętrza samochodu trzymając w ręku klucz, którego przewód wlókł się za nim. Rollie ciągle jeszcze wyciągał szyję usiłując zobaczyć, co tamten robi, kiedy robotnik wynurzył się z trudem z powrotem. Wrzasnął do Rollie’go - Przyglądaj się, koleś! - Obszedł szybko auto i dał nurka do bagażnika, z dwiema następnymi śrubami w garści i kluczem w drugiej ręce. Krzyknął znowu. - Pojąłeś? - Powkręcał śruby w następnym samochodzie, a potem, ponaglany przez brygadzistę, rzucając na odchodnym - Teraz to wszystko twoje! - zniknął. Pomimo hałasu i dziesiątków ludzi, których widać było w pobliżu jego stanowiska, Rollie nigdy jeszcze w całym swoim życiu nie czuł się bardziej samotny. - Ty! Hej! Zabieraj się do roboty! - wołał brygadzista, machając rękami, z drugiej strony linii montażowej. Samochód, przy którym pracował tamten robotnik, posunął się już dalej. W jakiś niewiarygodny sposób, pomimo pozornie wolnego przesuwu linii, pojawił się następny. Nie
było nikogo poza Rollie’m, kto mógłby zamontować śruby. Chwycił parę śrub i rzucił się do samochodu. Szukał po omacku dziur, do których te śruby mogłyby pasować, jedną znalazł i uprzytomnił sobie, że zapomniał o kluczu. Wrócił po klucz. Kiedy wskakiwał do samochodu, ciężki klucz spadł mu na rękę, aż uderzył kośćmi palców o metalową podłogę, obcierając sobie skórę. Udało mu się zacząć wkręcać jedną śrubę, ale zanim skończył i chciał mocować następną, przewód przy kluczu naprężył się, kiedy samochód przesunął się. Klucz nie sięgał już dalej. Rollie zostawił drugą śrubę na podłodze i wydostał się na zewnątrz. W następnym aucie udało mu się nałożyć dwie śruby i przymierzył się, aby je dokręcić, choć nie był pewien, jak mocno je dokręcić. W kolejnym aucie, poszło mu lepiej - i w jeszcze następnym. Zaczynał już pojmować, jak posługiwać się kluczem, choć okazało się, że klucz jest ciężki. Spocił się już i znowu poocierał sobie skórę na rękach. Dopiero kiedy piąty samochód przesunął się dalej, Rollie przypomniał sobie o trzeciej śrubie, którą miał mocować w bagażniku. W popłochu rozejrzał się wokół siebie. Nikt nic nie zauważył. Przy sąsiednich stanowiskach, po obu stronach linii montażowej, dwaj robotnicy montowali koła. Zajęci swoją własną pracą, nie zwracali na Rollie’go najmniejszej uwagi. Zawołał do jednego z nich. - Hej! Zostawiłem parę śrub! Nie podnosząc głowy, robotnik odkrzyknął. - Daj sobie spokój! Weź następną. Faceci od napraw wkręcą tamte dalej na linii. Podniósł na krótką chwilę głowę i zaśmiał się. - Albo i nie. Rollie zaczął montować trzecią śrubę w każdym następnym samochodzie - od wewnątrz bagażnika, do podwozia. Ale żeby tego dokonać, musiał się teraz bardziej śpieszyć. Trzeba też było zanurzać się całym ciałem we wnętrzu bagażnika i wydostając się stamtąd za drugim razem, uderzył głową o jego krawędź. Cios na pół go ogłuszył, chciałby chwilę odpocząć, ale następny samochód już się zbliżał, więc zajął się nim, jeszcze oszołomiony. Uczył się. Po pierwsze, szybkość przesuwu taśmy była większa niż się zdawało. Po drugie, jeszcze bardziej zniewalający był jej nieubłagany przesuw. Taśma przesuwała się bez przerwy, dalej i dalej, nieustająco, nieubłaganie, nieczuła na ludzką słabość czy błaganie. Była jak przypływ, którego nic nie jest w stanie powstrzymać, z wyjątkiem półgodzinnej przerwy na lunch, końca zmiany lub sabotażu. Rollie został sabotażystą w drugim dniu pracy. Przenoszono go już wtedy kilkakrotnie na różne stanowiska, od mocowania śrub w podwoziu do montowania połączeń elektrycznych, potem do instalowania kolumny
kierowniczej, a później do mocowania zderzaków. Usłyszał poprzedniego dnia, kiedy ktoś mówił, że brakuje robotników, stąd taki popłoch - normalna sprawa w każdy poniedziałek. We wtorek czuł, że jest więcej ludzi na swoich zwykłych stanowiskach, ale brygadzista nadal wykorzystywał go do zapełniania chwilowych braków, kiedy ktoś był na zwolnieniu albo z jakichś innych względów stanowisko było nie obsadzone. Wskutek tego, nie starczało nigdy czasu, aby się czegokolwiek dobrze nauczyć i na każdym nowym miejscu zdążyło się przy nim przesunąć kilka samochodów, zanim pojął, jak wykonać robotę. Zazwyczaj, jeśli brygadzista był gdzieś w pobliżu i zauważył, co się dzieje, usterkę poprawiano, kiedy indziej przesuwała się dalej wraz z taśmą. Parę razy brygadziści widzieli, że coś jest nie tak, ale nie zawracali sobie tym głowy. W trakcie tego wszystkiego, Rollie Knight czuł się coraz bardziej zmęczony. Poprzedniego dnia, pod koniec zmiany, bolało go całe wątłe ciało. Miał boleśnie poranione ręce, a i w innych miejscach skóra była posiniaczona i podrapana do krwi. Tej nocy lepiej spał niż kiedykolwiek od wielu lat i następnego ranka obudził się tylko dlatego, że tandetny budzik, który zostawił mu Leonard Wingate, dzwonił głośno i natarczywie. Dziwiąc się samemu sobie, Rollie wygramolił się z posłania i parę minut później wygłosił przemowę do swego odbicia w potrzaskanym lusterku wiszącym nad potłuczoną umywalką: Ty kochany wariacie, ty dupku, czołgaj się z powrotem do wyrka i chrapnij sobie. A możeś sobie postanowił, że będziesz sługusem białego pana. - Spojrzał na swoje odbicie z pogardą, ale do łóżka nie wrócił. Stawił się znowu w fabryce. Kiedy nadeszło wczesne popołudnie, zmęczenie dało mu się dobrze we znaki. Od godziny co i raz ziewał. Młody czarny robotnik z włosami zrobionymi na afro powiedział mu: - Człowieku, ty zasypiasz na stojąco. - Obaj mieli za zadanie osadzać silnik: opuścić go na podwozie i zamocować. Rollie wykrzywił się. - Te gabloty idą i idą. Nigdy w życiu nie widziałem aż tylu. - Potrzebny ci odpoczynek, stary. Musisz odsapnąć, kiedy na przykład ta cholerna linia stanie. - Coś mi się zdaje, że ona nigdy nie stanie. Naprowadzili ciężki, niezdarny silnik, który pojawił się nad nimi, do wnętrza kolejnego samochodu, nasunęli wał korbowy na wystającą część skrzyni biegów, zupełnie jakby sprzęgali wagony kolejowe i zwolnili mocowania silnika do transportera. Inni, dalej na linii, przymocują silnik, jak trzeba.
Afro przysunął głowę blisko do Rollie’go. - Chcesz, żeby ta linia stanęła? Mówię poważnie, stary. - O, jasne, jasne. - Rollie wolałby zamknąć oczy niż wdawać się w jakieś głupie gadki. - Wcale nie żartuję. Popatrz na to. - Tak, by nie widzieli tego inni w pobliżu, robotnik otworzył zaciśniętą do tej pory pięść. Na jego dłoni leżała czarna, czterocalowa śruba. - No, bierz ją! - Po co? - Zrób, jak ci mówię. Wrzuć ją tam! - Wskazał rowek w cementowej podłodze koło swoich stóp, w której znajdował się napęd łańcuchowy całej linii montażowej: łańcuch, który nie miał końca, niczym jakiś monstrualny łańcuch rowerowy. Łańcuch napędu biegł przez całą długość linii montażowej i wracał sprawiając, że częściowo ukończone samochody przesuwały się wzdłuż linii z miarową szybkością. W różnych miejscach znikał pod podłogą, pojawiał się na różnych poziomach na górze, przechodził przez stanowiska lakierowania, komory kontrolne albo po prostu zmieniał kierunek. Za każdym razem, poruszający się rytmicznie łańcuch chrzęścił i szczękał, przesuwając się na zębatkach kół napędowych. A, do diabła! pomyślał Rollie. Cokolwiek, żeby tylko jakoś minął czas... pomóc, żeby się ten dzień szybciej skończył... choćby byle co. Spuścił śrubę w rowek. Nic się nie stało, śruba przesunęła się dalej wzdłuż linii, nie minęła minuta, a już zniknęła z oczu. Dopiero teraz zauważył, że ludzie naokoło niego podnoszą głowy, a twarze przeważnie czarne - szczerzą zęby w uśmiechu. Zaskoczony wyczuł, że wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Na co? Linia montażowa stanęła. Zatrzymała się bez żadnego ostrzeżenia, bez nagłych hałasów czy wstrząsów. Zmiana była tak niezauważalna, że minęło parę sekund zanim ci, którzy pilnie pracowali, zorientowali się, że linia stoi przed nimi bez ruchu i nie posuwa się dalej. Przez jakieś dziesięć sekund nic się nie działo. W tym czasie robotnicy wokół Rollie’go zaczęli uśmiechać się jeszcze szerzej niż przedtem. Potem rozpętał się piekielny rwetes. Rozbrzmiały dzwonki alarmowe. Dalej, w przodzie linii, rozległy się ponaglające nawoływania. I zaraz, gdzieś w głębi fabryki zabrzmiało słabe wycie syreny, które natychmiast zaczęło się przybliżać i narastać. Starsi robotnicy, którzy ukradkiem obserwowali całe zajście między Rollie’m i Afro wiedzieli, co się stało. Koło zębate całego napędu łańcuchowego, które znajdowało się najbliżej stanowiska Rollie’go, było jakieś sto jardów dalej w przodzie linii. Śruba, którą wrzucił do rowka z
łańcuchem, posuwała się naprzód nie czyniąc nic złego, póki nie dotarła do tego właśnie punktu. Ale kiedy dotarła do koła zębatego, zaklinowała się mocno między zębem a ogniwem łańcucha - tak że któryś z tych elementów musiał się poddać. Zerwało się ogniwo i łańcuch rozdzielił się na dwie części. Linia montażowa stanęła. I natychmiast siedmiuset robotników nie miało nic do roboty, gdy tymczasem ich zarobki rosły - zgodnie z porozumieniami związkowymi - a oni czekali sobie bezczynnie, póki linia montażowa nie ruszy na nowo. Minęło jeszcze kilka sekund. Wycie syreny przybliżało się szybko, stawało się coraz głośniejsze. Wszyscy, którzy znajdowali się w szerokim przejściu ciągnącym się wzdłuż linii - inspektorzy, zaopatrzeniowcy, posłańcy i inni - w pośpiechu schodzili z drogi. I także wszystkie pojazdy, które się w tej właśnie chwili w tym przejściu znajdowały: wózki widłowe, transportery, wózki elektryczne dla kierownictwa zjeżdżały na bok i zatrzymywały się. Zza załomu budynku z łoskotem wyłonił się żółty otwarty furgon z błyskającym czerwonym światłem ostrzegawczym. Był to samochód trójosobowej ekipy usuwającej awarie, która wiozła swoje narzędzia i spawarkę. Jeden prowadził, dociskając do oporu pedał gazu, pozostali dwaj trzymali się z całych sił ciężkich butli z gazem spawalniczym umieszczonych z tyłu furgonu. Z przodu, przy linii montażowej stał jeden z brygadzistów z uniesionymi do góry ramionami dając znaki, w którym miejscu nastąpiło zerwanie. Furgon przemknął obok stanowiska Rollie Knighta - zobaczył tylko smugę: żółtą, czerwoną i słyszał wyjącą wysokim tonem syrenę. Furgon zwolnił i zatrzymał się. Załoga furgonu wysiadła w ogromnym pośpiechu. W każdym zakładzie montażowym nieprzewidziane zatrzymanie linii jest awarią najwyższego rzędu, ważniejszy od niej jest tylko pożar. Każda minuta postoju pociąga za sobą olbrzymie straty, gdyż koszta administracyjne, płace, koszta fabryczne rosną - i żadnej z nich nie da się już odrobić. Co - innymi słowy - oznacza, że kiedy linia montażowa jest w ruchu, produkuje jeden gotowy samochód średnio co pięćdziesiąt sekund. Przy nie planowanym postoju, ta sama ilość czasu oznacza stratę w wysokości równej cenie nowego samochodu. Pierwszeństwo ma więc ponowne uruchomienie linii, pytania zadaje się później. Załoga furgonu, znakomicie wyszkolona, wiedziała, co w przypadku nagłej awarii należy robić. Zlokalizowali miejsce, w którym nastąpiło zerwanie łańcucha, zestawili razem zerwane części, odjęli zerwane ogniwo i zespawali łańcuch z nowym ogniwem. Furgon ledwie zdążył się zatrzymać, a już zapłonęły acetylenowe pochodnie. Zadanie wymagało pośpiechu. W razie potrzeby, musieli improwizować, byle dało się uruchomić linię. Potem dopiero - w czasie, kiedy produkcja stawała po zakończeniu zmiany lub w czasie przerwy na
posiłek - naprawę wznawiano i wykonywano prace wymagające dłuższego czasu. Jeden z robotników z załogi dokonującej naprawy dał znak brygadziście - był nim Frank Parkland - który telefonicznie mógł się połączyć z najbliższym punktem kontroli. „Rozruch!” - hasło przekazano dalej. Włączono ponownie zasilanie, wyłączone tuż po awarii przez odpowiedniego pracownika. Łańcuch zabrzęczał na zębach koła zębatego, tym razem ruszył gładko. Linia działała ponownie. Siedmiuset pracowników - większość z nich wdzięczna za chwilę odpoczynku - wznowiła pracę. Od chwili, gdy linia stanęła do momentu jej ponownego uruchomienia minęły cztery minuty pięćdziesiąt cztery sekundy. Stracono tym samym pięć i pół samochodu, ponad sześć tysięcy dolarów. Rollie Knight, choć wystraszony, nie bardzo wiedział, co się stało. Szybko się dowiedział. Brygadzista, Frank Parkland - grubokościsty, barczysty - podszedł zamaszystym krokiem, z zaciętą miną. Trzymał w ręku pogiętą czterocalową śrubę, którą podał mu jeden z robotników z ekipy awaryjnej. Zatrzymał się, zadawał pytania, podnosząc do góry pogiętą śrubę. - Pochodzi stąd, musiała stąd się wziąć. Gdzieś stąd, między dwoma kołami zębatymi. Kto to zrobił? Kto to widział? Ludzie pokręcili głowami. Frank Parkland ruszył dalej, zadając znowu te same pytania. Kiedy podszedł do grupy osadzającej silniki, młody robotnik z fryzurą afro zgiął się wpół ze śmiechu. Nie mógł nawet mówić, wskazał tylko Rollie Knighta. - To on, szefie! Widziałem, jak to zrobił! Pozostali, przy sąsiednich stanowiskach pracy, śmiali się razem z nim. Choć to z niego się śmiali, Rollie instynktownie pojął, że nie ma w tym żadnej złośliwości. Był to po prostu żart, kawał, jakaś odmiana, hałaśliwy figiel, psota. Kogo obchodziły konsekwencje? Poza tym, linia zatrzymała się tylko na parę minut. Rollie uświadomił sobie, że uśmiecha się, podobnie jak tamci... Napotkał po chwili wzrok Parklanda i uśmiech zamarł mu na ustach. Brygadzista gromił go wzrokiem. - Ty to zrobiłeś? Ty wpuściłeś tam tę śrubę? Rollie’go zdradziła jego własna twarz. W szeroko otwartych oczach ze strachu i znużenia błysnęły białka. Raz przynajmniej zniknęła jego zwykła zadziorność. - Wynoś się! - rozkazał mu Parkland.
Rollie Knight odsunął się ze swego stanowiska na linii montażowej. Brygadzista przywołał robotnika rezerwowego, aby go zastąpił. - Numer? Rollie powtórzył numer na ubezpieczeniu, którego się wczoraj nauczył. Parkland zapytał go o nazwisko i również je zapisał, z groźną miną. - Jesteś nowy, tak? - Tak. - Kurczę! Zawsze to samo. Pytania, gadanie, bez końca. Nawet kiedy Biały kopał cię w dupę, musiał to przyozdobić bzdurną paplaniną. - To, co zrobiłeś to sabotaż. Wiesz, jakie są tego konsekwencje? Rollie wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, co to jest sabotaż, choć samo brzmienie tego słowa wcale nie przypadło mu do gustu. Tak samo potulnie, jak parę tygodni temu, przyjął do wiadomości fakt, że stracił właśnie pracę. Mógł się tylko zastanawiać, co jeszcze mogą mu zrobić? Sądząc po tym, jak się w tym krzykaczu wszystko gotowało, to na pewno będzie robił kłopoty, jeśli tylko będzie mógł. Ktoś stojący za Parklandem powiedział. - Frank, idzie Zaleski. Brygadzista odwrócił się. Obserwował zbliżającą się krępą postać wicedyrektora zakładu. - Co to było, Frank? - To, Matt - Parkland podniósł rękę, w której trzymał pogiętą śrubę. - Rozmyślnie? - Właśnie sprawdzam. - I jego ton wyraźnie mówił: Pozwól mi to zrobić po mojemu! - Dobra - Zaleski obrzucił chłodnym wzrokiem Rollie Knighta. - Ale jeśli to sabotaż, wymierzymy najwyższą karę. Związek nas poprze, wiesz o tym. Przynieś mi meldunek, Frank. - Skinął głową i odszedł. Frank Parkland zastanawiał się, dlaczego powstrzymał się i nie wydał sabotażysty. Mógł tak zrobić i natychmiast go zwolnić, nie byłoby żadnych reperkusji. Ale w tej chwili wydawało mu się to zbyt łatwym wyjściem. Ten mały, na pół zagłodzony facet stojący przed nim wyglądał raczej na ofiarę niż przestępcę. Poza tym - ktoś, kto zdawałby sobie sprawę z grożących mu konsekwencji, nie demaskowałby się tak otwarcie. Wyciągnął przed siebie rękę ze śrubą - dowodem winy. - Czy ty wiedziałeś, co się przez to stanie? Rollie podniósł wzrok na Parklanda, górującego nad nim. Zwykle w takich przypadkach patrzyłby twardym wzrokiem pełnym nienawiści, ale teraz był zbyt zmęczony,
żeby się na to zdobyć. Potrząsnął głową. - Teraz już wiesz. Przypominając sobie wszystkie te krzyki, bieganinę, wyjącą syrenę, błyskające światła, Rollie nie mógł powstrzymać się, by się nie uśmiechnąć. - O tak, kurczę! - Czy ktoś cię do tego namówił? Zdał sobie sprawę, że obserwują go wszyscy z sąsiednich stanowisk na linii montażowej... i już się nie uśmiechają. - No, który to był? - ponaglił brygadzista. Rollie milczał. - Czy to ten, który ciebie oskarżył? Afro stał zgięty wpół i osadzał kolejny silnik. Rollie potrząsnął głową. Jeśli tylko nadarzy się okazja, odpłaci mu się. Ale to nie był odpowiedni sposób. - No dobra - powiedział Parkland. - Nie wiem, dlaczego to robię, ale zdaje mi się, że ktoś cię podpuścił, choć to może teraz mnie się nabiera. - Brygadzista rzucił spojrzenie pełne wściekłości, zżymając się na swoje własne wyznanie. - To, co się stało, zostanie zgłoszone jako wypadek. Ale pamiętaj, będziesz pod baczną obserwacją... Zabieraj się do roboty! Rollie, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, zakończył tę zmianę mocując podkładki pod płytą wskaźników. Wiedział jednak, że sprawy nie mogą pozostać tak jak są. Następnego dnia koledzy przyglądali mu się badawczo i zrobili sobie z niego pośmiewisko. Z początku pokpiwano sobie z niego zdawkowo i ostrożnie, czuł jednak, że kpiny staną się znacznie bardziej dokuczliwe, jeśli rozejdzie się wieść, że Rollie Knighta można bezkarnie obierać za cel dokuczliwych przymówek i kawałów. Dla kogoś, kto był na tyle głupi i pechowy, aby zyskać sobie taką reputację, życie mogło stać się udręką, mogło nawet stać się niebezpieczne, bo za sprawą ciągłej monotonii pracy przy linii montażowej ludzie z chęcią przyjmowali wszystko nawet brutalność - co mogło stanowić jakiekolwiek urozmaicenie. W fabrycznym barze samoobsługowym, czwartego dnia pracy, podczas przerwy na lunch wybuchły zwykłe tutaj utarczki i przepychanki, gdyż kilkuset mężczyzn rzuciło się pędem od swoich stanowisk pracy, aby ustawić się w kolejce po posiłek, przełknąć go pośpiesznie, udać się do toalety, zmyć z siebie kurz i smary, jeśli który miał na to ochotę (mycie się przed jedzeniem nie było praktyczne) i wrócić na swoje stanowisko - wszystko w ciągu trzydziestu minut. Wśród tłumu wypełniającego bar dostrzegł robotnika z fryzurą afro
otoczonego grupą ludzi - śmiali się i spoglądali na Rollie’go jakby się nad czymś zastanawiając. Po paru minutach, kiedy Rollie dostał wreszcie swój posiłek, ktoś go brutalnie potrącił i wszystko, za co zapłacił, poleciało na podłogę i zaraz zostało dokładnie rozdeptane pozornie przez przypadek, choć Rollie wiedział swoje. Nie jadł tego dnia, nie było już na to czasu. W chwili, gdy go potrącono, usłyszał jednocześnie szczęk i dostrzegł błysk noża. Rollie podejrzewał, że następnym razem zostanie bardziej brutalnie popchnięty i drasną go pewnie nożem, albo wymyślą coś jeszcze gorszego. Nie tracił czasu na zastanawianie się nad niesprawiedliwością takiego postępowania wobec niego i nad brakiem logiki, jaka się za tym kryła. Zakład produkcyjny zatrudniający tysiące ludzi był dżunglą i panowało w nim typowe dla niej bezprawie... wszystko, co mógł uczynić, to wybrać właściwy moment i stawić opór. Rollie czekał, choć wiedział, że czas działa na jego niekorzyść. Czuł, że nadejdzie sposobna chwila. Nadeszła. W piątek, w ostatni roboczy dzień tygodnia, znowu przydzielono go na stanowisko, gdzie trzeba było opuszczać silnik na podwozie. Rollie miał pracować ze starszym mężczyzną, który był w tym przeszkolony, a pośród innych robotników przy sąsiednich stanowiskach znajdował się Afro. - O kurczę, kurczę, czuję, że się tu szykuje coś, od czego ciarki mnie przechodzą obwieścił Afro, kiedy Rollie przyłączył się do nich pod koniec przerwy na posiłek, tuż przed uruchomieniem linii montażowej. - Masz dzisiaj zamiar dać nam wszystkim specjalny odpoczynek? - Walnął Rollie’go pięścią w plecy, a pozostali stojący wokół nich ryczeli ze śmiechu. Ktoś inny grzmotnął go z drugiej strony. Oba ciosy mogły być koleżeńskim poklepywaniem, ale Rollie był wątłym chuchrem, więc niemal zwaliły go z nóg. Stał chwiejąc się. Okazja, którą sobie zaplanował i na którą czekał, nadarzyła się godzinę później. Rollie robił, co do niego należało i jednocześnie przez cały czas obserwował, co robią i gdzie się w danej chwili znajdują inni - powtarzali ciągle te same czynności, z rzadka tylko w stałym „wzorze” następowały jakieś zmiany. Każdy instalowany silnik obniżany był z położenia nad stanowiskiem - zwieszał się nad nim na łańcuchach i wielokrążkach. Przy manewrowaniu i zwalnianiu go z zaczepów posługiwano się trzema przyciskami: góra, stop i dół, które umieszczone były na końcu ciężkiego elektrycznego kabla i wisiały nad stanowiskiem w zasięgu ręki. Zwykle obsługiwał je wykwalifikowany robotnik, ale Rollie także się już ich obsługi nauczył. Trzeci robotnik - ten z fryzurą afro - miał za zadanie przybiec z sąsiedniego
stanowiska, gdyby jego pomoc okazała się potrzebna. Choć ekipa instalująca silnik pracowała szybko, silnik za każdym razem opuszczano na miejsce ostrożnie i zanim ostatecznie zwalniano go z łańcuchów, każdy z robotników pilnował, aby na czas zabrać spod niego ręce. Kiedy kolejny silnik został już niemal opuszczony na miejsce, jego przewody paliwowy i podciśnieniowy zaplątały się w przednim zawieszeniu podwozia. Przestój był tylko chwilowy i zdarzał się, choć rzadko - ale kiedy to następowało, do akcji wkraczał Afro: sięgał pod silnik, aby oswobodzić splątane przewody. Zrobił to również teraz. Ręce pozostałych dwu robotników - Rollie’go i osadzacza silników - znajdowały się w bezpiecznej odległości. Rollie obserwował, czekał na sposobną chwilę... przesunął się z obojętną miną nieco w bok, wyciągnął rękę i wcisnął dół. I natychmiast, głośny rozbrzmiewający echem syk obwieścił, że ważące pół tony silnik i zblokowana z nim skrzynia biegów opadły na podstawę na dole. Rollie zwolnił przycisk i natychmiast się odsunął. Przez nieskończenie mały ułamek sekundy Afro milczał wpatrując się z niedowierzaniem w swoją rękę, której palce zniknęły pod silnikiem. Potem wrzasnął przeraźliwie - i jeszcze raz - i jeszcze raz... Piskliwy, przyprawiający o obłęd lament śmiertelnej męki i przerażenia zdominował wszystkie pozostałe dźwięki, aż ludzie pracujący pięćdziesiąt jardów dalej zaczęli podnosić głowy i z niepokojem wykręcali szyje, aby dojrzeć przyczynę. Szatańskie wrzaski nie ustawały, ktoś wcisnął przycisk alarmu, aby zatrzymać linię, ktoś inny - przycisk góra, aby podnieść silnik. Kiedy silnik uniósł się, krzyk stał się rozdzierający, a ci, którzy znajdowali się najbliżej, z przerażeniem patrzyli na zmiażdżone, poszarpane, zmieszane z krwią kości, które jeszcze przed chwilą były palcami. Pod rannym ugięły się kolana, dwaj robotnicy podtrzymali go, kiedy osuwał się na ziemię - po wykrzywionej bólem twarzy spływały łzy, z ust wydobywały się nieartykułowane zwierzęce jęki. Trzeci robotnik, z poszarzałą twarzą, ujął zmiażdżoną rękę uwalniając to, co z niej zostało, duża jednak część pozostała na miejscu. Kiedy ocalałą część ręki odsunięto - linia montażowa została na nowo uruchomiona. Rannego wyniesiono na noszach, krzyk słabł, w miarę jak zaczynała działać morfina, którą zaaplikowała mu pielęgniarka pośpiesznie wezwana z fabrycznego ambulatorium. Założyła na rękę prowizoryczny opatrunek. Szła obok noszy, w zapryskanym krwią fartuchu do karetki, która czekała na zewnątrz. Nikt nie patrzył na Rollie’go. Brygadzista, Frank Parkland i pracownik odpowiedzialny za bezpieczeństwo pracy -
podczas przerwy na posiłek, parę minut później, wypytywali wszystkich, którzy znajdowali się najbliżej miejsca wypadku. Mąż zaufania ze związku zawodowego także był przy tym obecny. Brygadzista i behapowiec żądali odpowiedzi na pytanie: Co się właściwie stało? Wyglądało na to, że nikt nic nie wie. Ci, którzy mogli coś widzieć twierdzili, że patrzyli gdzie indziej, kiedy zdarzył się wypadek. - To niemożliwe - powiedział Parkland. Wpatrywał się uporczywym wzrokiem w Rollie Knighta. - Ktoś to musiał widzieć. - Kto włączył przycisk? - dopytywał się behapowiec. Milczenie. I wtedy odezwał się robotnik osadzający silniki. Wyglądał starzej niż przedtem i wydawało się, że bardziej posiwiał, spocił się tak, że jego krótkie włosy przykleiły mu się do czarnej czaszki. - To chyba ja. Chyba ja wcisnąłem ten guzik i on spadł. - I dodał mamrocząc Myślałem, że wszystko jest w porządku, że facet zabrał już ręce. - Pewien jesteś, czy tylko kogoś kryjesz? - Parkland przeniósł wzrok na Rollie Knighta. - Jestem pewien - odparł robotnik pewniejszym tonem. Podniósł głowę, napotkał wzrok brygadzisty. - To był wypadek. Przykro mi. - Powinno ci być przykro - odparł behapowiec. - Facet zapłacił za to ręką. I popatrz no tylko na to! - wskazał tablicę z napisem: TEN ZAKŁAD PRZEPRACOWAŁ 1 897 560 OSOBOGODZIN BEZ WYPADKU - Teraz wracamy do stanu zerowego - powiedział gorzkim tonem behapowiec. Sprawiał wrażenie, jak gdyby to właśnie było dla niego najważniejsze. Po stanowczym stwierdzeniu robotnika napięcie zelżało nieco. - Co teraz będzie? - zapytał któryś z robotników. - To wypadek, więc kar nie będzie - odparł związkowiec. Zwrócił się do Parklanda i behapowca - Ale to stanowisko pracy nie jest bezpieczne. Trzeba je poprawić albo zabieramy stąd robotników. - Spokojnie - ostrzegł Parkland. - Jeszcze nie zostało to udowodnione. - Nawet ranne wstawanie z łóżka nie jest bezpieczne - zaprotestował behapowiec. Jeśli to robisz z zamkniętymi oczami. - Rzucił groźne spojrzenie robotnikowi, który osadzał
silniki i wszyscy trzej odeszli, nadal rozważając całą sprawę. Wkrótce ci, których przesłuchiwano, wrócili do pracy, nieobecnego robotnika zastąpił nowy, który nerwowo baczył na swoje ręce. Od tej chwili, choć nikt nigdy nic nie powiedział, Rollie Knight nie miał już kłopotów ze swoimi kolegami. Wiedział, dlaczego. Choć ci, którzy znajdowali się wtedy w pobliżu wszystkiemu zaprzeczali, wiedzieli dobrze, co się stało - i teraz zyskał sobie reputację człowieka, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. W pierwszej chwili, kiedy Rollie zobaczył zgruchotaną, okrwawioną rękę swego byłego dręczyciela, sam był wstrząśnięty i ogarnęły go mdłości. Ale kiedy rannego wyniesiono na noszach, pierwsze mocne wrażenie znikło również i jako że w naturze Rollie’go nie leżało rozpamiętywanie czegokolwiek, w następny roboczy dzień - oddzielony weekendem od dnia wypadku - przyjął, że to, co się stało, odeszło już w przeszłość i koniec na tym. Nie bał się represji. Czuł, że - bez względu na to, czy jest to dżungla, czy nie - jakaś elementarna sprawiedliwość stanęła po jego stronie... i inni o tym wiedzieli, włącznie z robotnikiem osadzającym silniki, który wziął go w obronę. Wydarzenie to wywołało również inne następstwa. Informacje o człowieku, który zwrócił na siebie jakąś uwagę, rozchodzą się szybko - i w jakiś sposób przeciekły wieści o tym, że Rollie siedział w więzieniu. Stwierdził jednak, że fakt ten - zamiast przysporzyć mu kłopotów - uczynił z niego kogoś w rodzaju ludowego bohatera - przynajmniej w oczach młodszych robotników. - Słyszałem, że odwaliłeś wielki numer - powiedział mu jakiś dziewiętnastolatek ze starego śródmieścia. - Pewnie dałeś tym białym świniom niezły wycisk, zanim cię złapali, co? A następny młodzik pytał. - Nosisz przy sobie spluwę? Choć Rollie wiedział, że wielu robotników w fabryce nosi cały czas przy sobie broń rzekomo dla obrony na wypadek napadów rabunkowych, które często miały miejsce w toaletach lub na parkingach - on nie miał broni, zdając sobie sprawę z tego, jak surowy dostałby wyrok - ze względu na to, iż figurował już w aktach - gdyby ją przy nim znaleziono. Odpowiedział więc tylko wymijająco - Przestań mnie wnerwiać, smarku - i wkrótce kolejna plotka zaczęła krążyć w fabryce: Ten mikry facecik, Knight, ma zawsze przy sobie broń. To także wzbudziło dla niego respekt pośród młodocianych agresywnych robotników. - Hej, chcesz sztacha? - zaproponował mu jeden z nich. Przyjął propozycję. Zaczął też wkrótce, choć nie tak często jak niektórzy, palić marihuanę podczas pracy na linii montażowej, gdyż przekonał się, że dzięki temu dzień zdaje
się mijać szybciej, a monotonia staje się bardziej znośna. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął grać w loterię liczbową. Później dopiero, kiedy miał powód, aby się bardziej nad tym zastanowić, uświadomił sobie, że zarówno narkotyki, jak i loteria stanowiły wprowadzenie do złożonego przestępczego podziemia istniejącego w fabryce. Loteria, z początku, wydawała się całkiem niewinną sprawą. Rollie wiedział, że uczestnictwo w grach loteryjnych - zwłaszcza w fabryce samochodów - jest dla mieszkańców Detroit czymś równie naturalnym jak oddychanie. Chociaż grę kontroluje mafia, jawnie oszukańcza i nieuczciwa, a szanse wygranej wynoszą jak 1000:1 - gra przyciąga dzień w dzień niezliczone ilości chętnych, którzy stawiają, ile mogą - od dziesięciu centów do stu dolarów, czasem i więcej. Najbardziej popularną stawką dzienną w fabrykach jest jeden dolar i tyle też postawił Rollie. Bez względu na stawkę, gracz obstawia trzy liczby - jakiekolwiek trzy liczby - mając nadzieję, że to właśnie jego kombinacja liczb wygra danego dnia. W razie wygranej płaci się 500:1, z wyjątkiem przypadków, kiedy gracz obstawia pojedyncze liczby zamiast wszystkich trzech - ale wtedy szanse wygranej są niższe. Wygląda na to, że nikogo, kto obstawia liczby w Detroit, nie martwi fakt, że wygrywająca kombinacja wybierana jest spośród tych, na które postawiono najmniej pieniędzy. Jedynie w pobliskim Pontiacu, gdzie wygrywająca liczba ma związek z wynikami wyścigów i podawanymi do wiadomości publicznej wygranymi w totalizatorze sportowym gra (przynajmniej pod tym względem) jest uczciwa. Okresowo, FBI, policja z Detroit i inni urządzają szumne i pokazowe naloty na tak zwane „kliki loteryjne”. Detroit News i Free Press chętnie zamieszczają wówczas na pierwszych stronach artykuły pod tytułami: „Rekordowy rajd na loterie” albo „Największy nalot w historii Ameryki”, ale zaraz następnego dnia nie trzeba się specjalnie wysilać, aby znaleźć tych, którzy przyjmują zakłady i obstawić liczby. Kiedy Rollie popracował już przez jakiś czas w fabryce, poznał lepiej zasady, według których uprawiano tę grę. Wśród tych, którzy przyjmowali zakłady byli również woźni: pod stertą suchych szmat trzymali w wiadrach żółte paski papieru, na których ludzie wypisywali swoje liczby. Woźni zbierali również pieniądze. Paski i gotówkę przemycano poza teren fabryki, aby dostarczyć je do śródmieścia w umówionym, nieprzekraczalnym terminie zwykle była to pora wysyłania zakładów z toru wyścigowego. Rollie dowiedział się, że mąż zaufania ze związku zawodowego jest kontrolerem gry w montażowni - jego zakres zawodowych obowiązków umożliwiał swobodne poruszanie się
po zakładzie bez ściągania na siebie niczyjej uwagi. Równie oczywiste było to, że obstawianie liczb stanowiło codzienny nałóg, któremu ulegała większość robotników, włącznie z kontrolerami i inspektorami, pracownikami biurowymi i - jak zapewnił Rollie’go któryś z robotników - niektórymi kierownikami. Wydawało się to nawet całkiem prawdopodobne, ze względu na to, iż cały proceder uprawiany był właściwie całkiem bezkarnie. Po wypadku ze zmiażdżoną ręką, kilkakrotnie zwracano się do Rollie’go sugerując mu niewyraźnie, iż on sam mógłby aktywnie uczestniczyć w loterii albo w którymś z pozostałych nielegalnych interesów prowadzonych w fabryce. Rollie wiedział już, że należą do nich nielegalnie udzielane pożyczki na wysoki procent, nakłanianie do nabywania narkotyków i nielegalne realizowanie czeków. Składały się na to również zorganizowane bandy dokonujące częstych kradzieży i napadów rabunkowych, napaści i pobić. Kryminalna przeszłość Rollie’go, która stała się już wszystkim powszechnie znana, niejako „z urzędu” zapewniła mu wysoką pozycję wśród przestępczego elementu bezpośrednio związanego z podziemnymi organizacjami istniejącymi w zakładzie, jak też wśród tych, którzy tego rodzaju działalnością zajmowali się tylko dorywczo, poza pracą. Pewnego dnia, stojąc obok Rollie’go przy pisuarze, tęgi, zwykle małomówny robotnik, znany jako Big Rufe, zaczął rozmowę. - Chłopaki mówią, że jesteś bystrzak - oznajmił cicho. - Powiadam ci, są sposoby, żeby taki spryciarz robił większą forsę niż ta pieprzona frajerska mamona, jaką płacą tu durnym naiwniakom. - Opróżnił pęcherz, chrząknął z zadowoleniem. - Teraz takie czasy, że potrzebna nam pomoc facetów, którzy kapują, jak sprawy stoją i nie pietrają się zaraz byle czego. Duży Rufe zamilkł, zapiął rozporek, gdyż wszedł ktoś obcy i stanął obok nich. Odwrócił się, skinął głową, dając tym samym Rollie’mu do zrozumienia, że niedługo wrócą jeszcze do tego tematu. Ale nie rozmawiali już więcej, gdyż Rollie starannie unikał następnego spotkania, a kiedy jeszcze ktoś próbował się z nim skontaktować - unikał i jego. Miał ku temu różne powody. Nadal prześladowała go możliwość powrotu do więzienia na wieloletnią odsiadkę. Czuł też, że jego życie - takie, jakie teraz prowadził - było lepsze niż kiedykolwiek. Wielką sprawą było to, że miał zapewniony chleb. Za forsę - wszystko jedno, czy pieprzoną i frajerską, czy też nie - można było nałapać więcej różnych rzeczy niż Rollie miał kiedykolwiek, włącznie z alkoholem, chlebem, odrobiną trawki, kiedy miał na nią ochotę - i tą małą, pełną seksu May Lou, którą się może kiedyś zmęczy, ale jak na razie jeszcze to nie
nastąpiło. Nie była żadną wielką zdobyczą, żadną królową piękności, wiedział też, że zadawała się z wieloma facetami przed nim. Ale miała na Rollie’go niesamowity wpływ, wystarczyło, że na nią popatrzył - a już się podniecał, pieprzył się więc z nią czasem i trzy razy w ciągu nocy, zwłaszcza kiedy May Lou zabierała się na serio do roboty, aż zapierało mu dech od tych wszystkich sztuczek, które ona znała, a o których Rollie tylko słyszał, ale nigdy nikt nie robił ich przedtem dla niego. To chyba głównie spowodowało, że pozwolił, aby May Lou wynalazła te dwa pokoje, w których teraz razem mieszkali i nie protestował, kiedy je umeblowała. Zrobiła to za niewielkie pieniądze prosząc go tylko, aby podpisał papiery, które przyniosła. Zrobił to obojętnie, nie czytając ich - a potem pojawiły się meble, włącznie z kolorowym telewizorem, lepszym nawet chyba niż ten tam, w barze. Mówiąc innymi słowy, dużo za to wszystko zapłacił. Wysoką ceną były długie, męczące dni pracy w fabryce montażowej, przez pięć dni w tygodniu, choć czasem cztery, a nawet pewnego tygodnia tylko trzy. Rollie, podobnie jak inni, nie przychodził do roboty w poniedziałek, jeśli po weekendzie miał kaca, ani w piątek, jeśli chciał zacząć wcześnie buzować - ale jeśli nawet te dni opuszczał, następna wypłata wystarczała, aby przeżyć. Praca była wyczerpująca i nadzwyczaj dokuczliwa ze względu na swoją monotonię przypominało mu się w takich chwilach, co powiedział mu któryś z kolegów, gdy dopiero zaczął pracować: „Kiedy tu przychodzisz, rozum zostawiaj za bramą.” A jednak... było w tym wszystkim jeszcze coś. Wbrew samemu sobie, wbrew zakorzenionemu głęboko przekonaniu, które kazało mu mieć się na baczności, aby nie dać zrobić z siebie frajera i nie stać się fagasem na usługach białych - Rollie Knight uświadamiał sobie, że budzi się w nim zainteresowanie pracą i sumienność w stosunku do tego, co robi. Podstawową przyczyną była jego wrodzona inteligencja i chęć uczenia się, z których żadne nie miało możliwości dać o sobie znać wcześniej w jego życiu. Kolejną przyczyną - gdyby mu to jednak wytknięto, zaprzeczyłby stanowczo - były dobrze układające się stosunki, oparte na budzącym się wzajemnym szacunku, z brygadzistą, Frankiem Parklandem. Z początku, po dwóch wypadkach, przez które zwrócił na siebie uwagę, Parkland odnosił się do niego wrogo. Ale dzięki temu, że pilnie Rollie’go potem obserwował, wrogość zniknęła i zastąpiło ją uznanie. Kiedyś Parland tak się wyraził podczas rozmowy z Mattem Zaleskim, który robił swój zwyczajowy obchód linii montażowej: „Widzisz tego drobnego faceta? Kiedy pracował tu pierwszy tydzień, pewien byłem, że będzie przysparzał tylko kłopotów. Ale teraz jest jednym z najlepszych robotników.”
Zaleski mruknął coś tylko, nie bardzo uważnie słuchając, gdyż ostatnio - na poziomie zarządzania zakładem - pojawiło się kilka nowych problemów, włącznie z żądaniem przez szefów spowodowania wzrostu produkcji i jednoczesnym nakazem, aby przy tym jej koszty uległy obniżeniu, a jakość - podwyższeniu. Choć te trzy cele z samej zasady nie dawały się ze sobą pogodzić, naczelne kierownictwo stanowczo się ich realizacji domagało, co absolutnie nie miało dobrego wpływu na wrzód na dwunastnicy, z którym Matt Zaleski walczył już od dłuższego czasu. Wrzód, stary jego wróg, uciszony przez jakiś czas, teraz dokuczał mu bezustannie. Z tego też względu Matt Zaleski nie był w stanie wzbudzić w sobie zainteresowania dla poszczególnych jednostek - z wyjątkiem danych statystycznych, w których pojawiały się ich całe regimenty, niczym w wojsku szeregowi żołnierze, których trudno było od siebie odróżnić. To także - choć ani poglądy Zaleskiego nie pozwalały mu tego dostrzec, ani też nie miał możliwości, aby ten system zmienić, nawet gdyby to dostrzegał - było powodem, dla którego samochody produkowane w Północnej Ameryce były, ogólnie biorąc, gorszej jakości niż auta z Niemiec, gdzie mniej surowy system pracy dawał robotnikowi poczucie odrębności, indywidualności i pozwalał mu odczuwać dumę taką, jaka jest udziałem rzemieślnika patrzącego na wyniki swojej pracy. Przy istniejącym stanie rzeczy, Parkland robił to, co mógł - najlepiej jak mógł. To właśnie Parkland zadecydował o tym, że Rollie zakończył swój status robotnika posyłanego w zastępstwie tam, gdzie tego wymagała potrzeba chwili i przydzielił mu stałe stanowisko pracy na linii montażowej. Potem, przenosił go jeszcze co prawda na inne, ale przynajmniej nie odbywało się to już tak znienacka jak przedtem. Przyczyną tych późniejszych przesunięć był fakt, że Rollie coraz lepiej potrafił sobie radzić z trudnymi zadaniami - o czym zresztą sam Parkland mu powiedział. W tym też okresie Rollie odkrył, że choć większość stanowisk na linii montażowej wymagała ciężkiej pracy i dużego wysiłku - istniało kilka takich, gdzie praca była zupełną łatwizną - na przykład na stanowisku, gdzie zakładało się przednie szyby. Robotnicy, którzy tę pracę wykonywali, starali się jednak sprawiać wrażenie, że ciężko pracują, kiedy ich obserwowano. Rollie pracował tutaj tylko przez kilka dni, gdyż Parkland przeniósł go na inne stanowisko, gdzie praca była trudniejsza - trzeba było wciskać się do środka samochodu i obracając
się
w
ciasnym
wnętrzu
mocować
skomplikowane
wiązki
przewodów
elektrycznych. A jeszcze później otrzymał najtrudniejsze zadanie - po omacku trzeba było założyć i mocować śruby, nie mając w ogóle możliwości patrzeć na to, co się robi. Tego właśnie dnia Parkland zwierzył mu się.
- Ten system jest niesprawiedliwy. Faceci, którzy pracują najlepiej, na których brygadzista może polegać, dostają do wykonania najbardziej śmierdzące zadania i wszawą zapłatę. Problem w tym, że do tych śrub potrzebny mi facet, co do którego mogę być pewny, że je porządnie zamocuje i nie będzie się dekował. Frank Parkland wygłosił swoją opinię mimochodem, nie zastanawiając się specjalnie nad tym, co mówi. Ale dla Rollie Knighta był to pierwszy przypadek w jego życiu, kiedy ktoś posiadający jakąś władzę potraktował go jak sobie równego, skrytykował system, powiedział mu szczerze coś, co i on uważał za prawdziwe - i nie chrzanił przy tym od rzeczy. Pod wpływem słów Parklanda Rollie zrobił dwie rzeczy. Po pierwsze, mocował prawidłowo wszystkie ukryte przed swoim wzrokiem śruby, w czym pomogły mu rozwijająca się sprawność manualna i lepsza kondycja fizyczna, którą zawdzięczał regularnemu odżywianiu. Po drugie, zaczął uważnie obserwować Parklanda. Po pewnym czasie, choć daleki był od podziwu dla brygadzisty, przekonał się, że jest on równym gościem, który wszystkich traktuje sprawiedliwie - czarnych i białych, dotrzymuje danego słowa i jest uczciwy, bo trzyma się z daleka od różnych bredni i korupcji szerzącej się wokół niego. Niewielu było ludzi w życiu Rollie’go, o których mógłby powiedzieć czy pomyśleć aż tyle. A potem, jak to zwykle bywa, kiedy wyniesie się kogoś ponad poziom ludzkich słabostek, idealny obraz uległ zniszczeniu. Spytano jeszcze raz Rollie’go, czy pomoże prowadzić loterię w fabryce. Zagadnął go o to chudy, młody Murzyn o bardzo ciemnym odcieniu skóry, z blizną na twarzy - Daddy-o Lester, który rozwoził z magazynu potrzebne materiały. Znany był z tego, że łączył swą pracę ze zleceniami bankierów prowadzących loterię i ludzi udzielających robotnikom pożyczek. Plotka niosła, że zdobył swoją bliznę, biegnącą przez całą długość twarzy, kiedy zadano mu cios nożem, gdyż zbyt długo zwlekał z oddaniem pożyczki. Teraz pracował po przeciwnej stronie, dla gangsterskich nielegalnych organizacji. Daddy-o zapewnił Rollie’go, pochylając się nad stanowiskiem na linii montażowej, na które dowiózł właśnie nowe zapasy z magazynu części. - Podobasz się tym facetom. Ale im się wydaje, że ty nie lubisz ich... mogą ci nieźle dokuczyć. Na Rollie’m nie zrobiło to wrażenia. - Nie nastraszysz mnie tym swoim gadaniem. Odwal się. Już parę tygodni temu Rollie postanowił, że będzie grał w loterię, ale nic ponadto. - Facet powinien jakoś pokazać - nalegał nieustępliwie Daddy-o - że jest mężczyzną, a
ty nic. - Dodał po krótkim namyśle. - Przynajmniej ostatnio. Rollie zaprotestował, bardziej po to, aby coś w ogóle powiedzieć niż z jakąś ukrytą myślą. - Do licha, jak ja mam niby według was przyjmować zakłady, kiedy brygadzista ciągle się tu kręci? W tej właśnie chwili w polu widzenia pojawił się Frank Parkland. - Pieprz tego sukinsyna! - odparł Daddy-o z pogardą. - On nie robi kłopotów. Dostaje swoją dolę. - Bujasz. - Jeśli ci pokażę, że nie bujam, będziesz zbierał zakłady? Rollie wydostał się z samochodu, przy którym pracował, splunął i wcisnął się do następnego. Nie potrafiłby określić, dlaczego gnębią go wątpliwości. - Twoje gadanie nie jest nic warte - powtórzył stanowczo. - Najpierw mi pokaż. Następnego dnia, Daddy-o zrobił to, co obiecał. Pod pretekstem, że musi na stanowisko Rollie Knighta dostarczyć części z magazynu, Daddy-o pokazał mu brudną, nie zapieczętowaną kopertę i rozchylił ją tak, aby Rollie mógł zobaczyć, co znajduje się w środku: pasek żółtego papieru i dwa banknoty dwudziestodolarowe. - Dobra, stary - rzekł Daddy-o. - Teraz sobie popatrz. Podszedł do pulpitu Parklanda - przy którym brygadzisty w tej chwili nie było - i włożył kopertę pod przycisk do papieru. Podszedł potem do brygadzisty, który znajdował się dalej przy linii montażowej i coś mu powiedział. Parkland skinął głową. Nie śpiesząc się zbyt wyraźnie, ale też bez zbędnego ociągania się, brygadzista podszedł do swego pulpitu, wziął kopertę do ręki, zajrzał do środka i włożył ją do wewnętrznej kieszeni. Rollie obserwował tę scenę spoglądając znad swego stanowiska i niepotrzebne mu już były żadne wyjaśnienia. Był w zupełności przekonany, że pieniądze, które otrzymał Parkland to jego dola, łapówka. Przez resztę dnia Rollie nie pracował już tak starannie jak przedtem, kilku śrub w ogóle nie zamocował, jeszcze innych porządnie nie dokręcił. Kogo to, do cholery, mogło obchodzić? Zastanawiał się, dlaczego czuje się zaskoczony. Przecież wszystko wszędzie to śmierdzące gówno. Zawsze tak było. Wszyscy przecież brali. Ci ludzie tutaj, wszyscy ludzie naokoło. Przypomniał sobie instruktora z kursu, który zmusił go, aby mu podżyrował czeki, po czym ukradł pieniądze Rollie’go i innych. Instruktor, teraz znowu Parkland, dlaczego więc Rollie Knight miałby być inny?
Tego wieczoru, Rollie powiedział May Lou. - Wiesz, mała, z czego składa się ten cholerny przeklęty świat? Z gówna! Nic nie ma na tym całym wielkim świecie oprócz gówna. Jeszcze tego samego tygodnia zaczął pracować dla loteryjnego gangu.
ROZDZIAŁ XV Ta część północnego Michigan, która obejmuje rejon jeziora Higgins, opisana została przez miejscową Izbę Handlową jako „Kraina Zabaw i Wytchnienia”. Adam Trenton, Brett DeLosanto i wszyscy ci, którzy pod koniec maja brali udział w przyjęciu weekendowym w wiejskiej posiadłości Hanka Kreisela stwierdzili, że określenie to jest trafne. „Wiejska chata” Kreisela - a w rzeczywistości przestronna, luksusowo urządzona wiejska willa z wieloma sypialniami - znajdowała się na zachodnim brzegu górnej części jeziora Higgins. Przypomina ono swoim kształtem orzech ziemny lub embrion: wybór opisu zależałby zapewne od celu, w jakim przebywał tutaj gość Kreisela. Adam bez trudu odnalazł jezioro i „wiejską chatę”. Przyjechał tu sam pewnego sobotniego ranka drogą przez Pontiac, Saginaw, Bay City, Midland i Harrison - pokonując większą część dwustumilowej drogi jadąc autostradą międzystanową Interstate 75. Poza obszarem miast, wiejskie okolice stanu Michigan były soczyście zielone, zaczynały migotać drżące liście osiki, rozkwitały jarzębiny. Powietrze było świeże i pachniało słodko. Na prawie bezchmurnym niebie świeciło słońce. Adam wyjeżdżał z domu przygnębiony, ale humor mu się poprawił, w miarę jak samochód pędził coraz dalej na północ. Przygnębienie wywołała sprzeczka z Ericą. Parę tygodni wcześniej, kiedy poinformował ją o tym, że Brett DeLosanto przekazał mu zaproszenie na weekendowe party, na które miał przybyć sam, Erica powiedziała tylko. - No cóż, jeśli nie chcą tam żon, będę i ja musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie, prawda? - W tamtej chwili, jej przekonywujące rozumowanie kazało Adamowi zastanowić się, czy w ogóle ma pojechać na to przyjęcie, zwłaszcza że i tak nie miał na nie specjalnie ochoty, uległ jedynie namowom Bretta, który chciał, aby Adam poznał jego przyjacieladostawcę, Hanka Kreisela. Adam postanowił w końcu zostawić sprawę swojemu biegowi. Erica jednak nic sobie najwyraźniej na własną rękę nie zaplanowała i dzisiaj rano, kiedy wstał i zaczął się pakować, zapytała. - Czy naprawdę musisz tam jechać? - Odparł, że tak, ponieważ obiecał, a Erica spytała ostro - Czy „sam” oznacza, że nie będzie tam w ogóle żadnych kobiet, czy tylko to, że nie będzie tam żon? - Żadnych kobiet - odparł nie wiedząc nawet, czy rzeczywiście mówi prawdę, choć podejrzewał, że nie, gdyż brał już przedtem udział w weekendowych przyjęciach różnych dostawców.
- Akurat! - Byli wtedy w kuchni, Erica parzyła kawę i z hałasem przestawiła dzbanek. - I pewnie nie będzie tam nic mocniejszego do picia niż mleko albo lemoniada. - Wszystko mi jedno, co tam będzie... - odburknął. - I tak będzie tam znacznie przyjemniej niż tutaj. - A przez kogo jest tu nieprzyjemnie? Adam wpadł wtedy w gniew. - Niech mnie diabli, jeśli wiem, przez kogo. Ale jeśli przeze mnie, to zdaje mi się, że na nikogo tak nie oddziałuję z wyjątkiem ciebie. - Jedź więc sobie do nich! - mówiąc to, Erica rzuciła w niego filiżanką, na szczęście pustą, a on zdołał ją pochwycić i postawił całą na stole. Zaczął się, niestety, śmiać - co rozwścieczyło Ericę jak nic dotychczas. Wybiegła z kuchni zatrzaskując za sobą drzwi. Adam był równie wściekły, wrzucił więc parę rzeczy do samochodu i odjechał. Po dwudziestu milach podróży, cała ta historia wydała mu się śmieszna - i takie często, z perspektywy czasu, wydają się małżeńskie sprzeczki. Adam wiedział, że gdyby pozostał w domu, cała sprawa przebrzmiałaby do południa. Później, kiedy zbliżał się do Saginaw, zadowolony i dobrej myśli dzięki pięknej pogodzie, próbował zatelefonować do domu, ale nikt nie podniósł słuchawki - Erica wyszła pewnie z domu. Postanowił sobie, że zadzwoni do niej później. Po przyjeździe do wiejskiej wilii nad jeziorem Higgins powitał Adama Hank Kreisel, któremu udało się wyglądać schludnie i niedbale zarazem - w spodenkach do kolan, starannie uprasowanych, bez jednej zmarszczki i w kolorowej hawajskiej koszuli. Jak zawsze, trzymał się prosto. Zachował szczupłą, sprężystą sylwetkę byłego wojskowego. Kiedy przedstawili się sobie, Adam zaparkował swój samochód pośród siedmiu czy ośmiu innych - najnowszych modeli luksusowych aut. Kreisel ruchem głowy wskazał samochody. - Parę osób przyjechało wczoraj wieczorem. Parę jeszcze śpi. Parę osób przyjedzie później. Wziął torbę Adama i poprowadził go na drewnianą, krytą dachem werandę, która biegła wzdłuż domu od strony drogi. Sam dom był solidnie zbudowany, ściany wyłożono na zewnątrz drewnem, pośrodku długości domu postawiono zadaszenie wsparte na masywnych, ręcznie ciosanych belkach. Nad jeziorem znajdowała się przystań, do której przycumowano kilka łódek. - Podoba mi się to miejsce, Hank - powiedział Adam. - Dzięki. Zdaje mi się, że nie jest takie najgorsze. Ale ja tego nie budowałem. Kupiłem
od faceta, który to zbudował. Władował w to zbyt dużo forsy, a potem potrzebował gotówki. Kreisel uśmiechnął się krzywo. - A czyż my wszyscy jej nie potrzebujemy? Zatrzymali się przy drzwiach, jednych z wielu wychodzących na długą werandę. Producent części samochodowych wszedł pierwszy. Tuż za drzwiami znajdowała się sypialnia, wyłożona błyszczącym drewnem. W kominku przed szerokim podwójnym łóżkiem ułożono kłodę drewna. - Ciesz się z tego. W nocy może być zimno - powiedział Kreisel. Podszedł do okna. Dałem ci pokój z widokiem. - Widzę, widzę. Adam stanął obok swego gospodarza, z okna widać było lśniące, przejrzyste wody jeziora, których przepyszny błękit przechodził w ciemną zieleń przy piaszczystym brzegu. Jezioro Higgins leżało pośród falistych wzgórz - jadąc tutaj, przez kilka ostatnich mil trzeba było cały czas wspinać się pod górę. Wokół domu i jeziora rosły wspaniałe kępy sosen banksiana, świerków, jodeł balsamicznych, modrzewi, żółtych sosen i brzóz. Sądząc po tym, jak wspaniały miał przed sobą panoramiczny widok, Adam był pewien, że dano mu najlepszy pokój. Zastanawiał się, dlaczego. Ciekaw był także, kim są pozostali goście. - Kiedy będziesz gotów - oznajmił Hank Kreisel - bar czeka. Jak również kuchnia. Tu nie jada się regularnych posiłków. Można pić i jeść przez dwadzieścia cztery godziny. Całą resztę można zorganizować. - Znowu krzywo się uśmiechnął, otworzył drzwi znajdujące się naprzeciwko tych, którymi tu weszli. - Jest tu dwoje drzwi prowadzących do środka i na zewnątrz. Jedne i drugie można zamknąć na klucz. Dzięki temu można tu sobie niepostrzeżenie wchodzić i wychodzić. - Dzięki. Jeśli będzie mi to potrzebne, przypomnę sobie. Kiedy Kreisel wyszedł, Adam rozpakował swoje rzeczy i wkrótce podążył śladem gospodarza wychodząc przez drugie drzwi. Prowadziły na wąską galerię powyżej centralnej części mieszkalnej - urządzonej w stylu myśliwskiej chaty. Galeria ciągnęła się wokół salonu i prowadziła do ciągu kamiennych schodów, które z kolei tworzyły część ogromnego skalnego kominka. Adam zszedł po schodach. W salonie nikogo nie było, podążył więc na zewnątrz, skąd dobiegał gwar głosów. Wyszedł na rozległy taras znajdujący się wysoko nad jeziorem. Na tarasie stała grupa ludzi, rozmawiali - czyjś rozgorączkowany głos wybił się nad pozostałe. - Wy w tym przemyśle zachowujecie się jak znerwicowane pedały. Staliście się zbyt wrażliwi na krytykę i zbyt jesteście defensywni. Zachęcacie przez to różnych ekshibicjonistów, którzy robią z siebie mędrców pierwszej klasy, a tymczasem to amatorzy,
którzy uganiają się za reklamą i rozgłosem, bo chcą, żeby ich nazwiska pojawiły się w gazetach i telewizji. Przyjrzyjcie się tylko waszym dorocznym posiedzeniom! Przecież to teraz cyrk! Jakiś facet kupuje jedną akcję z tych, które wypuszcza firma i ma potem prawo besztać przewodniczącego zarządu, który stoi przed nim potulnie i wszystkiego słucha z uszami po sobie. To tak, jakby się pozwoliło jednemu wyborcy, byle któremu wyborcy, stanąć w Waszyngtonie przed Senatem i zabierać tam głos. - Nie, to nie jest tak - zaprotestował Adam. Nie podnosząc głosu włączył się do rozmowy. - Wyborca nie ma prawa głosu w Senacie, ale akcjonariusz posiada takie prawa na dorocznym posiedzeniu, nawet mając tylko jedną akcję. Na tym opiera się cały nasz system. A krytycy... Nie wszyscy są zbzikowanymi półwariatami. Jeśli zaczniemy tak myśleć i przestaniemy słuchać, wrócimy do punktu, w którym byliśmy pięć lat temu. - Hej! - zawołał Brett DeLosanto. - Posłuchajcie tego wstępu i popatrzcie tylko, kto tu przybył! Brett miał na sobie egzotyczny strój w kolorze karmazynowo-żółtym, który najwyraźniej sam sobie zaprojektował, strój przypominał rzymską togę. Co dziwne, ubiór był elegancki i praktyczny zarazem. Adam, w spodniach i golfie, czuł się przy nim bardzo tradycyjnie. Kilka osób, które znały Adama, powitało go, włącznie z Petem O’Haganem, który właśnie przemawiał, kiedy przyszedł Adam. O’Hagan reprezentował w Detroit jedno z czasopism o zasięgu krajowym. Jego zadanie polegało na pozyskiwaniu względów „starszyzny” przemysłu samochodowego na gruncie towarzyskim: był to subtelny a skuteczny sposób wspomagania reklamy. Większość wielkich czasopism miała takich przedstawicieli, stawali się oni często kompanami prezesów firm lub innych urzędników wysokiego szczebla. Wieść o tych przyjaźniach docierała do wiadomości agencji reklamowych, które rzadko przeciw temu protestowały - a kiedy trzeba było ograniczyć ilość materiałów reklamowych, publikacje wsparte wpływami „samej góry” obcinano w ostatniej kolejności. O’Hagan - co było charakterystyczne - po bezceremonialnym sprzeciwie wygłoszonym przez Adama nie okazał urazy ani niechęci, promieniał cały w uśmiechach. - Chodź, poznaj wszystkich - powiedział Hank Kreisel. Poprowadził Adama, kolejno zapoznając go z obecnymi. Wśród gości znajdowali się kongresman, sędzia, jakaś osobistość z telewizji, dwaj inni producenci części i kilka starszych osób z firmy Adama, włącznie z trzema agentami z zaopatrzenia. Był wśród nich także młody człowiek, który wyciągnął rękę do Adama i uśmiechnął się ujmująco. - Smokey mówił mi o panu. Jestem Pierre Flodenhale.
- Ach tak. - Adam przypomniał sobie młodego kierowcę wyścigowego, którego widział w salonie Smokey Stephensena, a który dorabiał tam sobie jako sprzedawca samochodów. - Jak idzie sprzedaż? - Kiedy jest czas, żeby nad tym popracować, całkiem dobrze, proszę pana. - Skończmy z tym „panowaniem” - powiedział mu Adam. - Zwracamy się tu wszyscy do siebie po imieniu. Nie powiodło ci się w Daytona 500... - No nie - Pierre Flodenhale odgarnął z czoła grzywę blond włosów i skrzywił się. Dwa miesiące temu pomyślnie objechał tor w Daytona sto osiemdziesiąt razy. Zrobił sto osiemdziesiąt wyczerpujących okrążeń toru, był na czele i miał przed sobą ledwie dwadzieścia okrążeń, kiedy puścił zawór w silniku i wyeliminował go z wyścigu. - Miałem ochotę zdeptać potem tego grata - wyznał Pierre Flodenhale. - Gdyby mnie się to przytrafiło, zepchnąłbym go ze skały. - Może następnym razem pójdzie mi lepiej. - Kierowca wyścigowy miał chłopięcy uśmiech i przyjemny sposób bycia, co Adam zauważył już wcześniej. - Mam przeczucie, że w tym roku może wygram Talladega 500. - Będę w Talladega - powiedział Adam. - Wystawiamy tam projekt koncepcyjny oriona. Będę cię więc dopingował. Gdzieś za nimi rozległ się głos Hanka Kreisela. - Adamie, to jest Stella. Zrobi dla ciebie wszystko. - Na przykład zrobię ci drinka - powiedział miły dziewczęcy głos. Obok Adama stała ładna, drobna rudowłosa dziewczyna. Miała na sobie najskromniejsze z możliwych bikini. Halo, panie Trenton. - Halo. - Adam zobaczył w pobliżu jeszcze dwie dziewczyny i przypomniał sobie pytanie Erici: „Czy sam oznacza, że nie będzie tam w ogóle żadnych kobiet czy tylko żon?” - Cieszę się, że podoba ci się mój kostium kąpielowy - Stella zwróciła się do Pierre’a, który pożerał ją wzrokiem. - Nie zauważyłem, żebyś w ogóle jakiś miała na sobie - odparł kierowca wyścigowy. - Jeśli chodzi o tego drinka... - powiedziała dziewczyna zwracając się ponownie do Adama. Zamówił krwawą mary. - Nie odchodź stąd - poprosiła go. - Zaraz wrócę. - Co to jest projekt koncepcyjny oriona, Adamie? - zainteresował się Pierre. - To specjalny samochód produkowany jako pierwszy, który pokazuje się przed ukazaniem się prawdziwego. My w branży nazywamy go „pierwszym na starcie”.
- Ale ten w Talladega... to nie będzie prawdziwy orion? - Nie - odparł Adam. - Prawdziwy orion ma wejść na rynek miesiąc później. „Koncept” będzie przypominał oriona, choć nie powiemy, jak bardzo. Będziemy go wszędzie pokazywać. Robi się to po to, by ludzie zaczęli o nim mówić, spekulować na jego temat: jak też ostatecznie będzie wyglądał orion? Można by powiedzieć, że to swego rodzaju „rozdrażniacz”. - Ja w to umiem grać - wtrąciła Stella. Powróciła, niosąc napój dla Adama i drugi dla Pierre’a. Przyłączył się do nich kongresman. Miał faliste siwe włosy, przyjemny sposób bycia i mocny głos, wyrażał się pompatycznie i dogmatycznie. - Zainteresowało mnie to, co pan powiedział o tym słuchaniu przez pański przemysł, panie Trenton. Ufam, że część tego przypada na słuchanie opinii prawodawców. Adam zawahał się. Miał chęć odpowiedzieć jak zwykle szorstko i bez ogródek, ale przecież na tym przyjęciu był gościem. Napotkał spojrzenie Hanka Kreisela, który potrafił znaleźć się zaraz tam, gdzie trzeba i słyszeć wszystko, co istotne. - Nie krępuj się - powiedział Kreisel. - Parę potyczek nie zaszkodzi. Poza tym, zaraz przyjedzie tu zaproszony doktor. - To, co teraz produkuje ciało ustawodawcze - zwrócił się Adam do kongresmana - to głównie bzdury wymyślane przez ludzi, którzy chcą, aby ich nazwiska pojawiły się w gazetach i którzy wiedzą, że ostra krytyka przemysłu samochodowego znakomicie temu służy, bez względu na to, czy jest słuszna, czy nie. Kongresman zaczerwienił się, kiedy Adam ciągnął dalej nie dając sobie przerwać. - Któryś senator w Stanach chce za pięć lat zakazać używania samochodów, jeśli nadal będą miały silnik spalinowy, choć nie ma absolutnie najmniejszego pojęcia, co mogłoby je zastąpić. No cóż, gdyby to nastąpiło, przynajmniej wynikłaby z tego jedna dobra rzecz: nie miałby czym jeździć po kraju, żeby wygłaszać bzdurne przemówienia. Niektóre stany wszczęły procesy sądowe, aby zmusić nas do dostosowania starych samochodów produkowanych od 1953 roku do norm emisji, które nie istniały wówczas: Kalifornia wprowadziła je dopiero w 1966, wszędzie indziej zaczęły obowiązywać od 1968. - To są skrajności - zaprotestował kongresman. Mówił już trochę niewyraźnie, a szklanka, którą trzymał w ręku, z pewnością nie była pierwszą tego dnia. - Zgadzam się, że to skrajności. Ale są reprezentatywne dla tego, co słyszymy od ustawodawców, a to - o ile sobie przypominam - było właśnie pańskie pytanie. Hank Kreisel znów pojawił się przy nich.
- Pytanie, to pytanie - powiedział pogodnie. Klepnął kongresmana po plecach. - Pilnuj się, Woody! Ci młodzi faceci z Detroit mają bystre umysły. Bystrzejsze niż te, do których przywykłeś w Waszyngtonie. - Nigdy byście nie pomyśleli - kongresman poinformował zebranych wokół nich ludzi - że kiedy ten typ, Kreisel i ja byliśmy razem w piechocie morskiej, salutował mi. - Jeśli tego ci brakuje, generale... - Hank Kreisel, nadal w spodenkach do kolan, stanął sztywno na baczność i zasalutował w wielkim stylu, niczym na paradzie. I zaraz zażądał Stella, przynieś senatorowi coś do picia. - Nie byłem generałem - poskarżył się kongersman. - Byłem tchórzliwym, służbistym pułkownikiem... i nie jestem senatorem. - Nigdy nie byłeś tchórzem, Woody - zapewnił go Kreisel. - I zostaniesz kiedyś senatorem. Być może nad trupem tego przemysłu. - Sądząc po tobie i tym miejscu, to cholernie zdrowy trup. - Kongresman spojrzał znów na Adama - Chcesz jeszcze pozalewać politykom sadła za skórę? - Może jeszcze troszkę - Adam uśmiechnął się. - Niektórzy z nas uważają, że czas już, aby nasi twórcy prawa zrobili parę pozytywnych rzeczy zamiast tylko papugować krytyków. - Pozytywnych... jak na przykład co? - Jak na przykład ustanowienie praw wprowadzających pewien przymus społeczny. Weźmy jeden przykład: zanieczyszczenie środowiska. W porządku, są ustalone normy przeciwdziałające zanieczyszczaniu środowiska przez nowe samochody. Większość z nas, ludzi z branży przyznaje, że są one dobre i konieczne, dawno już powinny wejść w życie. Adam zdał sobie sprawę, że do ich grupy przyłącza się coraz więcej osób, a inne rozmowy milkną. Ciągnął dalej. - Ale to, o co proszą ludzie tacy jak wy ludzi takich jak my, to wyprodukowanie urządzenia, które nie powodowałoby zanieczyszczenia środowiska i które nigdy by nie zawiodło, nie wymagałoby przeglądów czy napraw i starczyło na całe życie każdego samochodu. Ba, czegoś takiego nie da się zrobić. Oczekiwanie na coś takiego jest równie logiczne jak domaganie się, by jakiekolwiek urządzenie działało doskonale przez całą wieczność. Czego więc trzeba? Zaostrzonego prawa, prawa wymagającego regularnych kontroli tych urządzeń, które mają wpływ na zanieczyszczenie środowiska i spowodowanie ich naprawy lub, jeśli to konieczne, wymiany. Ale byłoby to bardzo niepopularne prawo, gdyż społeczeństwo tak naprawdę figę dba o zanieczyszczenie, gwiżdże na to, bo faktycznie dba tylko o swoją wygodę. Dlatego właśnie politycy tego się boją. - Ależ społeczeństwo to jednak obchodzi - zaprotestował kongresman. - Dostaję listy, które są tego dowodem.
- Tylko niektórych ludzi to obchodzi. Ogół społeczeństwa wcale się tym nie przejmuje. Od ponad dwóch lat - obstawał przy swoim Adam - mamy zmniejszające zanieczyszczenie urządzenia, które można montować w starszych typach samochodów. Razem z zainstalowaniem kosztują dwadzieścia dolarów i wiemy z całą pewnością, że są rzeczywiście sprawne i spełniają swoje zadanie. Redukują skażenie atmosfery, dzięki nim powietrze jest czyściejsze. Urządzenia te były promowane, reklamowane w telewizji, radiu, na reklamach przy drogach, ale mało kto je kupuje. Wyposażenie dodatkowe do samochodów - nawet tych starszych, w rodzaju opon z białymi bocznikami albo magnetofonów stereo sprzedaje się dobrze. Ale nikt nie chce urządzeń redukujących skażenie środowiska. Ze wszystkich urządzeń, jakie dotąd wyprodukowaliśmy - te sprzedają się najgorzej. A ustawodawcy, o których mnie pytałeś, którzy pouczają nas o czystym powietrzu, byle nie stracić głosów wyborców, również nie wykazali najmniejszego zainteresowania. Stella i kilka innych osób zawołało chórem. - Żeberka! Żeberka! Grupa ludzi skupionych wokół Adama przerzedziła się. - Czas już na to - odezwał się ktoś. - Nie jedliśmy już od godziny. Widok mnóstwa jedzenia, które pojawiło się na bufecie w tyle tarasu, za którym rezydował kucharz w białym czepcu, przypomniał Adamowi, że nie jadł śniadania z powodu sprzeczki z Ericą i że jest głodny. Przypomniał też sobie, że musi wkrótce zadzwonić do domu. Jeden z gości, agent do spraw zakupu, trzymając przed sobą talerz ze stertą jedzenia zawołał. - Wspaniałe żarcie, Hank! - Cieszę się, że jedzenie ci smakuje - odpowiedział zadowolony gospodarz. - Dzięki wam, chłopaki, zostanie mi ten wydatek potrącony z podatku. Adam uśmiechnął się wraz z innymi, gdyż to, co powiedział Kreisel rzeczywiście było zgodne z prawdą: obecność agentów do spraw zakupu sprawiła, że spotkanie miało charakter służbowy, tak więc koszta imprezy zostaną mu w rezultacie odliczone, kiedy złoży swoje zeznanie podatkowe. Agenci dokonujący zakupów dla firmy samochodowej, którzy składali corocznie zamówienia wartości milionów dolarów, decydowali o życiu lub śmierci producentów części dla tego przemysłu, do których należał również Kreisel. Dawniej, z tego właśnie względu agenci do spraw zakupu otrzymywali regularnie hojne prezenty - nawet jacht rzeczny lub komplet mebli do całego mieszkania - od dostawców, których faworyzowali. Obecnie, wielkie firmy samochodowe wprowadziły zakaz dawania tego rodzaju łapówek, a
winowajca, jeśli go na tym przyłapano, zwalniany był w przyśpieszonym trybie. Mimo to, nadal istniały sposoby dostarczania agentom do spraw zakupu dodatkowych dochodów: podejmowanie ich na przyjęciach towarzyskich, takich jak to - lub prywatnie - było jednym z nich. Inny sposób polegał na przejmowaniu ich osobistych rachunków za pobyt w hotelu przez dostawców części lub ich sprzedawców - ten sposób uważano za bezpieczny, gdyż nie następowała wówczas żadna wymiana, z ręki do ręki, towarów ani pieniędzy, a później, w razie potrzeby, agent zakupu mógł śmiało zaprzeczyć wszystkiemu mówiąc, że czeka na rachunek z hotelu. Kolejnym sposobem było obdarowywanie prezentami z okazji Bożego Narodzenia. Co roku, kierownictwa wielkich firm samochodowych zabraniały wręczania łapówek w postaci prezentów gwiazdkowych, rozsyłając w listopadzie i grudniu odpowiednie noty służbowe. Ale równie pewne było też to, że sekretarki z działu zaopatrzenia przygotują przed Bożym Narodzeniem wykazy domowych adresów całego sztabu agentów dokonujących zakupów dla firmy. Wykazy - na żądanie - przekazywano pośrednikom handlowym reprezentującym dostawców; żądanie takie było równie rutynowe jak życzenia „wesołych świąt”. Na wykazach zawsze też w jakiś sposób znalazły się domowe adresy sekretarek i choć agenci ds. zakupów rzekomo nie wiedzieli nic o tym, co się dzieje, ich nazwiska również trafiały na listy. Prezenty, które w wyniku tej akcji do nich docierały - przy czym nie dostarczano ich bynajmniej do biura - nie były już tak hojne jak dawniej, niewielu jednak dostawców gotowych było podjąć ryzyko i nie obdarowywać agentów. Adam przyglądał się jeszcze agentowi ds. zakupów trzymającemu talerz ze stertą jedzenia, kiedy usłyszał za sobą cichy kobiecy głos. - Adamie Trentonie, czy ty zawsze mówisz to, co myślisz? Odwrócił się. Stała przed nim, przyglądając mu się z rozbawieniem, dziewczyna... Mogła mieć dwadzieścia osiem - trzydzieści lat. Uniosła do góry twarz o wystających kościach policzkowych, wilgotne pełne usta rozchyliły się lekko w uśmiechu. Jej błyszczące inteligencją oczy patrzyły prosto w jego oczy. Poczuł zapach piżmowych perfum, zauważył gibką, szczupłą figurę o małych, jędrnych piersiach pod szytą na miarę lnianą sukienką w kolorze bladoniebieskim. Adam uświadomił sobie, że dziewczyna jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu spotkał - na widok których zapiera mężczyźnie dech w piersiach. I była czarna. Jej skóra nie miała brązowego koloru lecz czarny, głęboko czarny nasycony kolor: jej gładka, nieskazitelna skóra wyglądała jak jedwabisty heban. Z trudem powstrzymał się, żeby nie wyciągnąć ręki i nie dotknąć jej. - Mam na imię Rowena - powiedziała dziewczyna. - A twoje imię już znam.
Poproszono mnie, bym dopilnowała, żebyś dostał coś do jedzenia. - Rowena... jak? Wyczuł, że dziewczyna się waha. - Czy to ma jakieś znaczenie? Uśmiechnęła się i znowu dostrzegł jej pełne czerwone i wilgotne usta. - Poza tym... - powiedziała Rowena - zadałam ci pytanie. Jeszcze na nie nie odpowiedziałeś. Adam przypomniał sobie, że pytała o coś... Czy zawsze mówi to, co myśli? - No nie, nie zawsze. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas naprawdę to robił. - I pomyślał zaraz: No, na pewno nie robię tego teraz. Dodał zaś głośno. - Choć staram się, by to, co mówię było szczere i wyrażało to, co rzeczywiście myślę. - Wiem. Słuchałam tego, co mówiłeś. Mało ludzi tak robi. Spojrzała mu w oczy i nie spuściła wzroku. Zastanawiał się, czy wyczuła, jakie na nim wywarła wrażenie i podejrzewał, że tak. Kucharz przy bufecie, z pomocą Roweny, napełnił dwa talerze, które zabrali ze sobą do jednego ze stołów stojących na tarasie. Zajęli już przy nim miejsca: sędzia, dość młody Murzyn, który zasiadał w sądzie federalnym w Michigan - i jeszcze inny gość z firmy Adama, inżynier z działu rozwoju, mężczyzna w średnim wieku o nazwisku Frazon. Po paru minutach dołączył do nich Brett DeLosanto w towarzystwie atrakcyjnej, spokojnej brunetki, którą przedstawił jako Elsie. - Liczymy, że tutaj właśnie coś się będzie działo - powiedział Brett. - Nie rozczarujcie nas. - Co masz na myśli? - zapytała Rowena. - Znasz nas, ludzi z branży samochodowej. Interesują nas tylko dwie rzeczy... biznes i sex. Sędzia uśmiechnął się. - Jeszcze jest wcześnie. Może więc najpierw zajmiemy się interesami. - Zwrócił się do Adama. - Mówiłeś przed chwilą o dorocznych posiedzeniach zarządu. Podobało mi się to, co powiedziałeś... o tym, że ludzie, nawet mając tylko jedną akcję, powinni mieć prawo głosu. Frazon, jak gdyby dając się złowić na przynętę, odłożył nóż i widelec. - Cóż, nie zgadzam się z Adamem i wielu jest takich, którzy myślą podobnie jak ja. - Wiem - odparł sędzia. - Widziałem twoją reakcję. A nie powiedziałbyś nam, dlaczego? Frazon zastanawiał się nad odpowiedzią zmarszczywszy brwi.
- Dobrze. To, do czego dążą ci krzykacze z jedną akcją, włącznie z grupami konsumentów i tak zwanym komitetem do spraw odpowiedzialności korporacji - to spowodować rozprzężenie. Dokonują tego poprzez wypaczanie, przekręcanie, kłamstwa i rzucanie obelg. Pamiętacie doroczne posiedzenie w General Motors, kiedy to gang Nadera nazwał wszystkich w naszej branży „kryminalistami z korporacji”, a potem gadał o tym, że „lekceważymy prawo i sprawiedliwość”. Powiedział też, że jesteśmy częścią „przestępczej fali wywołanej przez korporację, przy której zwykła przestępczość na ulicach miasta wydaje się karłowata”? To jak niby mamy się czuć, kiedy coś takiego słyszymy? Wdzięczni? Jak niby mamy traktować klownów, którzy wygłaszają takie rzeczy, byle tylko zyskać poklask? Mamy brać to poważnie? - Coś podobnego! Nie mów! - wtrącił Brett DeLosanto. - To jednak wy, inżynierska brać, słuchaliście! A my myśleliśmy, że jedyne, czego wy w ogóle słuchacie, to ryk waszych silników. - Pewnie, że słuchali - powiedział Adam. - Wszyscy to słyszeliśmy, ci z General Motors i z innych firm. Ale wielu ludzi z branży nie zauważyło, że słowa, które tu dopiero co zacytowano - wskazał ręką Frazona - miały na celu wzbudzić gniew i rozjątrzyć i nie dopuścić do sensownej odpowiedzi. Protestujący tłum wcale nie pragnął, by przemysł samochodowy był rozsądny. Gdyby był, usunęlibyśmy im całe oparcie spod nóg. I nasi ludzie wpadli w zastawioną w ten sposób pułapkę. Sędzia podpowiadał. - A więc według ciebie napaść słowna jest taktyką. - Oczywiście. To język naszych czasów i szczeniaki, które się tym językiem posługują... przeważnie błyskotliwi młodzi prawnicy... doskonale zdają sobie sprawę z tego, jaki to wywiera wpływ na starszych facetów zasiadających w zarządach. Włosy im stają na głowie, podnosi się im ciśnienie, stają się sztywni i nieugięci. Przewodniczący zarządów i dyrektorzy naszej branży zostali wychowani tak, aby w życiu kierować się zasadami uprzejmości. W czasach ich największego rozkwitu, nawet kiedy wbijali konkurencji nóż w plecy, mówili przy tym „przepraszam”. Ale to się już skończyło. Teraz dialog jest ostry i opryskliwy, a punkty zdobywa się przedstawiając fakty z przesadą... Więc jeśli tego słuchasz... i to mądrze... nie reagujesz żywiołowo i zachowujesz zimną krew. Większości ludzi, którzy w naszej hierarchii stoją najwyżej, jeszcze się tego nie nauczyła. - Nie nauczyłem się tego i nawet nie mam najmniejszego zamiaru tego się uczyć odparł Frazon. - Będę się trzymał przyzwoitych manier. - I to mówi inżynier! - zażartował Brett. - Krańcowy konserwatysta!
- Adam też jest inżynierem - podkreślił Frazon. - Kłopot tylko w tym, że spędza zbyt dużo czasu w towarzystwie projektantów. Wszyscy roześmiali się. Spoglądając na Adama, Frazon ciągnął dalej. - Przecież z pewnością nie chcesz powiedzieć, że powinniśmy pójść na to, czego żądają ci bojownicy podczas dorocznych posiedzeń: przedstawicieli konsumentów w zarządzie i całej tej reszty? - Dlaczego nie? - odparł Adam spokojnie. - Pokazalibyśmy, że jesteśmy skłonni do ustępstw i mogłoby się to okazać warte zachodu. Wprowadź kogoś do zarządu - lub do sądu przysięgłych - i okaże się, że skłonny będzie traktować swoją funkcję poważnie i nie będzie już chciał być taki niezależny. Może w końcu czegoś byśmy się nauczyli. Poza tym, i tak się to w ten sposób musi skończyć, więc lepiej byśmy na tym wyszli, gdybyśmy to my sprawili, żeby to nastąpiło niż gdybyśmy dopuścili, aby nas do tego przymuszono później. - Sędzio - powiedział Brett. - Jaki jest twój werdykt po wysłuchaniu obu stron? - Przepraszam - odparł sędzia przykładając dłoń do ust, aby stłumić ziewnięcie. Przez chwilę myślałem, że jestem w sądzie. - Potrząsnął głową udając wielką powagę. Przykro mi. Nigdy nie wyrokuję w weekendy. - Ani też nikt nie powinien tego robić - oświadczyła Rowena. Dotknęła dłoni Adama, muskając ją lekko palcami. Kiedy odwrócił się ku niej, zapytała cicho. - Zabierzesz mnie ze sobą? Popływamy? Wzięli łódkę z przystani - jedną z tych, które miał Hank Kreisel, z zewnętrznym doczepianym silnikiem, który Adam włączył. Popłynęli nieśpiesznie jakieś cztery mile ku wschodnim brzegom jeziora. A potem, mając w zasięgu wzroku plażę z górującymi za nią liściastymi drzewami, Adam wyłączył silnik i dryfowali już tylko po błękitnej, przejrzystej wodzie jeziora. W polu widzenia pojawiło się kilka innych łódek, popłynęły dalej. Było wczesne popołudnie. Słońce stało wysoko, rozgrzane powietrze działało usypiająco. Przed wyjazdem na jezioro Rowena przebrała się w kostium kąpielowy - miał lamparci wzór i to, co odsłaniał, wraz z miękką jedwabistą czernią jej skóry w pełni spełniało obietnicę skrywaną przez jej lnianą sukienkę, którą miała na sobie wcześniej. Adam był w krótkich spodenkach. Kiedy łódka zatrzymała się, Adam zapalił papierosy dla obojga. Siedzieli obok siebie na wyściełanej ławce. - Hm - zauważyła Rowena. - To jest dobre. - Odchyliła do tyłu głowę, przymknęła oczy, by nie raziło ją słońce i połyskująca woda. Rozchyliła usta. Adam puścił leniwie kółko z dymu.
- To się nazywa: urwać się od wszystkiego. - Glos, z niewiadomego powodu mu drżał. Odparła cicho, z niespodziewaną powagą. - Wiem. To się nieczęsto zdarza. I nigdy nie trwa długo. Adam odwrócił się. Instynkt podpowiadał mu, że gdyby teraz wziął ją w objęcia, nie protestowałaby. Ale nie był tego pewien, zawahał się. Jak gdyby czytając w jego myślach, Rowena roześmiała się. Rzuciła papierosa do wody. - Mieliśmy popływać, pamiętasz? Podniosła się jednym szybkim ruchem i skoczyła do wody. Jej czarne, gibkie ciało zanurzyło się w wodzie proste jak strzała. Z pluskiem, zniknęła pod wodą. Łódź kołysała się lekko. Adam znowu się zawahał, ale po chwili skoczył także. Po upale, jaki panował na powierzchni, świeża woda w jeziorze była lodowato zimna. Wynurzył się dysząc i łapiąc oddech, trząsł się z zimna, rozejrzał się wokół. - Hej! Tutaj! - Rowena nadal się śmiała. Zanurzyła się pod wodę, wynurzyła, woda spływała po jej włosach i twarzy. - Czyż to nie jest wspaniałe? - Powiem ci, jak mi wróci krążenie krwi. - Twoją krew trzeba ogrzać, Adamie. Płynę do brzegu. Płyniesz ze mną? - Chyba tak. Ale nie możemy tu zostawić łodzi Hanka, bo zdryfuje. - To ją przyprowadź. - Rowena popłynęła do brzegu wymachując mocno ramionami, odwróciła się po chwili i zawołała. - Jeśli nie boisz się sam ze mną zostać! Adam popłynął za nią wolniej, holując za sobą łódź. Kiedy dopłynął do brzegu i wyszedł na plażę, cieszył się czując na sobie znowu ciepło słońca. Wyciągnął łódź na brzeg i dołączył do Roweny, która leżała na piasku założywszy ręce pod głowę. Poza plażą, osłonięty drzewami, stał jakiś domek - z zamkniętymi okiennicami, opustoszały. - Skoro już ten temat podjęłaś - zaczął Adam - to w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć nikogo innego, z kim chciałbym tu sam zostać. - Wyciągnął się na piasku, od wielu miesięcy nie czuł się bardziej odprężony. - Nie znasz mnie. - Obudziłaś we mnie pewne instynkty. - Oparł się na łokciu, utwierdzając się znowu w przekonaniu, że dziewczyna jest rzeczywiście tak oszałamiająco śliczna, jak mu się zdawało kilka godzin temu, kiedy ją poznał. - Jednym z nich jest ciekawość - dodał. - Jestem po prostu kimś, kogo spotkałeś na przyjęciu... na jednym z weekendowych przyjęć Hanka Kreisela, na których zatrudnia hostessy. A na wypadek, gdybyś był ciekaw, to
zatrudnia nas wyłącznie w tym celu. Ciekaw byłeś? - Tak. Roześmiała się cicho... już się do tego jej śmiechu zdążył przyzwyczaić. - Wiedziałam. Różnica między tobą a większością innych mężczyzn polega na tym, że ci inni skłamaliby i powiedzieli „nie”. - A przez resztę tygodnia, kiedy nie ma przyjęć? - Jestem nauczycielką w szkole... - Rowena zamilkła. - Psiakość! Wcale nie chciałam ci tego mówić. - W takim razie wyrównamy punkty - stwierdził Adam. - Ja też nie chciałem ci o pewnej rzeczy mówić. - Co to takiego? - Po raz pierwszy w życiu wiem, tak naprawdę wiem - zapewnił ją cichym głosem - co to znaczy, kiedy mówią: „czarne jest piękne”. Zapadło milczenie, a Adam zastanawiał się, czy ją obraził. Słychać było tylko plusk fal uderzających o brzeg, bzyczenie owadów, skądś z oddali dobiegał szum motoru. Rowena nie odzywała się. I nagle, bez ostrzeżenia, pochyliła się nad nim i pocałowała go prosto w usta. Zanim jednak zdążył zareagować, zerwała się i pobiegła do jeziora. Zatrzymała się na skraju wody. - Hank powiedział - zawołała - że cieszysz się opinią słodkiego faceta, kiedy mi kazał, żebym się tobą specjalnie zajęła. No, wracajmy już. Kiedy płynęli łódką, kierując się ku zachodniemu brzegowi, Adam zapytał. - Co jeszcze powiedział ci Hank? Rowena zastanowiła się nad odpowiedzią. - No cóż, powiedział mi, że będziesz tutaj najważniejszą osobą i że pewnego dnia dojdziesz na sam szczyt w swojej firmie. Adam roześmiał się. Nadal jednak paliła go ciekawości, by dowiedzieć się, co skłoniło Kreisela, żeby go tu zaprosić. *** Słońce już zachodziło, przyjęcie w wiejskim domu trwało... i ożywiało się coraz bardziej w miarę upływu godzin. Zanim słońce schowało się poza grupą białych brzóz przypominających sylwetki wartowników, nasyciło feerią barw wody jeziora. Lekki wiatr zmarszczył jego powierzchnię, przynosząc świeże, przesycone zapachem sosen powietrze. Zapadł zmierzch, potem zupełna ciemność. Na niebie ukazały się gwiazdy, powietrze
ochłodziło się i całe przyjęcie przeniosło się z tarasu do domu, gdzie w wielkim skalnym kominku płonęła sterta gałęzi i drzewnych kloców. Hank: Kreisel - uprzejmy, dbały o gości gospodarz - zdawał się być wszędzie, podobnie jak i przedtem w ciągu dnia. Przy dwóch barach i w kuchni - znakomicie zaopatrzonych - panował ożywiony ruch. W przestronnym salonie, urządzonym na wzór myśliwskiego domku, goście podzielili się na grupki. Gromadka wokół Pierre Flodenhale’a zarzuciła go pytaniami na temat wyścigów samochodowych. ...powiedzmy, że o wygranej lub przegranej decydują mechanicy z punktu obsługi. Czy ty także tak myślisz na podstawie swoich doświadczeń? ... Tak, ale to, jak kierowca planuje sobie wyścig, ma również znaczenie. Przed wyścigiem planujesz sobie, jak będziesz jechał, okrążenie po okrążeniu. W czasie samego wyścigu planujesz sobie każde kolejne okrążenie, zmieniając pierwotny plan... Osobistość z telewizji - przed chwilą jeszcze milcząca i nieśmiała - rozkwitła teraz i właśnie prezentowała, udanie go naśladując, prezydenta Stanów Zjednoczonych, który „występował” w telewizji wraz z producentem samochodów i przedstawicielem ruchu na rzecz ochrony środowiska... próbując ułagodzić obu. Zanieczyszczenie środowiska, wraz ze wszystkimi swoimi ujemnymi stronami, jest częścią naszego wielkiego amerykańskiego knowhow... Moi doradcy do spraw naukowych zapewniają mnie, że samochody mniej teraz zanieczyszczają atmosferę niż kiedyś... a przynajmniej tak by było, gdyby ich ciągle nie przybywało. (Zakasłał trzykrotnie!) ...Ręczę, że będziemy w tym kraju znowu mieli czyste powietrze. Polityka administracyjna przewiduje, że dostarczy się je rurami do każdego domu... Kilka przysłuchujących się osób skrzywiło się, większość wybuchnęła jednak śmiechem. Niektóre dziewczyny, między nimi Stella i Elsie, podchodziły co i raz do różnych grup. Rowena trzymała się blisko Adama. Stopniowo, w miarę jak nadeszła i minęła północ, grupki przerzedzały się. Goście ziewali, przeciągali się zmęczeni i wkrótce wspinali się po kamiennych schodach obok wielkiego kominka, niektórzy wołali „dobranoc” z galerii na górze do tych, którzy jeszcze się trzymali i pozostali na dole. Parę osób wyszło wyjściem z tarasu, docierając do swoich pokoi przypuszczalnie drogą, którą Hank Kreisel pokazał wcześniej Adamowi. W końcu i sam Kreisel - ze szklanką whisky w ręku - ruszył na górę. Adam zauważył, że zaraz po nim zniknęła Elsie. Odeszli również Brett DeLosanto i rudowłosa Stella, którzy przez ostatnią godzinę nie odstępowali od siebie na krok. W wielkim palenisku ogień już przygasł, wypalone drewniane kloce żarzyły się coraz
słabiej. Oprócz Adama i Roweny, którzy siedzieli na sofie przy kominku, na dole pozostała już tylko jedna grupa gości - stali w drugim końcu salonu, nadal pili i zachowywali się hałaśliwie... i najwyraźniej mieli zamiar długo tu jeszcze pozostać. - Kieliszek do poduszki? - zapytał Adam. Rowena potrząsnęła głową. Jej ostatni kieliszek - łagodna mieszanka szkockiej z wodą - starczyła jej na całą godzinę. Przez cały wieczór rozmawiali, głównie o Adamie, choć nie dlatego, że Adam tak chciał... Rowena zręcznie unikała odpowiedzi na pytania dotyczące niej samej. Dowiedział się tylko, że uczy angielskiego, do czego przyznała się ze śmiechem, cytując Cervantesa: „Moja pamięć jest tak zła, że niejednokrotnie zapominam swe własne nazwisko.” Adam wstał. - Chodźmy na dwór. - Dobrze. Kiedy wychodzili, nikt z obecnych nie zwrócił na nich uwagi. Na niebie świecił księżyc. Noc była chłodna i rześka. Na powierzchni jeziora odbijało się światło księżyca. Poczuł, że Rowena drży, otoczył ją ramieniem. - Prawie wszyscy - powiedział - poszli już chyba spać. Rowena roześmiała się cicho. - Widziałam, że to zauważyłeś. Obrócił ją ku sobie, uniósł dłonią jej podbródek i pocałował. - I my to zróbmy. Ich usta znowu się spotkały. Poczuł, jak mocno obejmuje go ramionami. - To, co powiedziałam, to szczera prawda - szepnęła. - Tego nie ma w umowie. - Wiem. - Dziewczyna może tu działać na własną rękę, ale Hank pilnuje, by nie była do niczego zmuszana. - Przytuliła się mocniej. - Hank na pewno by chciał, abyś o tym wiedział. Jemu zależy na twojej opinii o nim. - W tej chwili - szepnął Adam - wcale a wcale o nim nie myślę. Weszli do sypialni Adama przez zewnętrzną galerię, tą samą drogą, którą tu wszedł dziś rano. W pokoju było ciepło. Ktoś zadbał o to i przyszedł tutaj, aby rozpalić wcześniej ogień. Płomienie rzucały na sufit blaski i cienie. Z łóżka zdjęto przykrycie i przygotowano pościel. Adam i Rowena rozebrali się przed kominkiem. Poprowadził ją do łóżka. Oczekiwał delikatności. Doświadczył jednak ze strony Roweny dzikości, która go
najpierw zdumiała i zaskoczyła, zaraz jednak podnieciła i rozpłomieniła także. Nic z tego, co dotychczas przeżył, nie przygotowało go na spotkanie z dziką, burzliwą namiętnością, której Rowena nie narzuciła żadnych ograniczeń. Nie uwolnili się od niej oboje przez całą noc, z wyjątkiem przerw, których wymagała zwykła ludzka wytrzymałość. Przed świtem Rowena zapytała go z figlarnym błyskiem w oku. - Nadal uważasz, że czarne jest piękne? Leżeli obok siebie bez ruchu. Po chwili Rowena oparła się na łokciu i spojrzała na Adama, uśmiechała się. - Jak na klakson samochodowy, jesteś całkiem dobry. Zapalił dwa papierosy i podał jej jeden. - Chyba rzeczywiście czarne jest piękne... - powiedziała po chwili - tak jak mówią. Ale też wydaje mi się, że wszystko jest piękne, kiedy się na to spojrzy w sprzyjających warunkach. - Czy dzisiaj tak właśnie jest? - Wiesz, co bym dzisiaj powiedziała? Dzisiaj, powiedziałabym: brzydkie jest piękne! Nastawał dzień. - Chcę cię jeszcze zobaczyć - zaczął Adam. - Jak możemy to zrobić? Po raz pierwszy, głos Roweny stał się ostry. - Nie. I oboje dobrze o tym wiemy. - Kiedy zaprotestował, położyła palec na jego ustach. - Nie powiedzieliśmy sobie żadnych kłamstw do tej pory. Więc teraz nie zaczynajmy kłamać. Wiedział, że Rowena ma rację: to, co się tutaj zaczęło, tutaj także musi się zakończyć. Detroit to nie Paryż ani Londyn, ani nawet Nowy Jork. W gruncie rzeczy, Detroit pozostało małym miasteczkiem... zaczynało co prawda tolerować teraz więcej niż kiedyś, ale nie mógłby mieć i Detroit i Roweny... na żadnych warunkach. Myśl o tym sprawiła, że posmutniał. I nastrój ten trwał przez cały dzień, nie opuścił go, nawet kiedy późnym popołudniem wyjeżdżał z Higgins Lake kierując się na południe, z powrotem do domu. Kiedy przed wyjazdem dziękował gospodarzowi, Hank Kreisel powiedział. - Nie pogadaliśmy sobie, Adamie. Chciałbym, żeby trafiła nam się ku temu okazja. Mógłbym zadzwonić do ciebie w przyszłym tygodniu? Zapewnił Kreisela, że tak. Z Roweną pożegnał się na osobności, za zamkniętymi drzwiami, godzinę wcześniej. Teraz, nigdzie nie było jej widać.
ROZDZIAŁ XVI - O, Chryste! - zawołał Adam. - Zapomniałem zadzwonić do żony. Przypomniał sobie, przepełniony poczuciem winy, że od soboty rano miał zamiar zatelefonować do Erici i załagodzić jakoś kłótnię, która wybuchła między nimi przed jego wyjazdem. A teraz nadszedł już niedzielny ranek, a on jeszcze tego nie zrobił. W międzyczasie była przecież Rowena, która oczywiście przyćmiła wszelkie inne, mniej ważne sprawy. Adam oczekiwał z niespokojnym sumieniem spotkania z Ericą po Rowenie. - Może skręcimy i poszukamy telefonu? - zapytał Pierre Flodenhale. Jechali autostradą międzystanową 75, kierując się na południe i dojeżdżali w tej chwili na przedmieścia Flint. Pierre prowadził samochód Adama, odkąd wyjechali z Higgins Lake. Młody kierowca wyścigowy przyjechał tam z kimś, kto wcześniej opuścił przyjęcie, Adam więc z zadowoleniem zaproponował, że go podwiezie - ciesząc się, że będzie miał towarzystwo w drodze powrotnej do Detroit. Propozycję Pierre’a, aby pozwolił mu prowadzić samochód, przyjął z wdzięcznością i drzemał przez pierwszą część podróży. Ściemniało się już. Reflektory ich samochodu były jednymi z wielu, które oświetlały drogę zmierzającym do domu ludziom, powracającym ze wsi do miasta. - Nie - zaprzeczył Adam. - Jeśli się zatrzymamy, stracimy tylko czas. Jedźmy dalej. Wyciągnął rękę, niezdecydowany, ku słuchawce CB radia znajdującego się pod deską rozdzielczą. Wkrótce znajdą się w obrębie Greater Detroit - możliwe, że Erica włączyła odbiornik CB w kuchni, jak zwykle w robocze dni tygodnia. Opuścił po chwili rękę postanawiając, że nie będzie telefonował. Coraz bardziej denerwował się perspektywą rozmowy z Ericą, a kiedy pół godziny później wjechali na obszar Bloomfield Hills - jego zdenerwowanie jeszcze się wzmogło. Wkrótce zjechali z autostrady i skręcili na zachód ku Quarton Lake. Chciał, aby Pierre, który mieszkał w Dearborn, podwiózł go pod dom i pojechał dalej do siebie samochodem Adama. Ale zmienił zamiar i zaprosił Pierre’a do domu - z ulgą przyjmując jego zgodę. Przynajmniej, pomyślał, obcy przybysz osłoni go przez jakiś czas, zanim będzie musiał stanąć sam twarzą w twarz z Ericą. Niepotrzebnie się martwił. Kiedy samochód zatrzymał się na żwirowanym podjeździe przed domem Trentonów, zapaliły się światła, otworzyły drzwi i Erica wyszła przed dom, aby serdecznie powitać Adama. - Witaj, kochanie! Tęskniłam za tobą! - Pocałowała go i Adam czuł, że w ten sposób
Erica chce okazać, iż sobotni incydent jest sprawą zakończoną i nie należy już o nim wspominać. Adam nie wiedział, że dobry humor Erici wypływa z faktu, iż weszła w posiadanie zegarka, który pasował do jej sukienki, a który zdobyła podczas kolejnej złodziejskiej wyprawy do sklepu. Pierre Flodenhale wysiadł z samochodu. Adam przedstawił go Erice. Obdarzyła go najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów. - Widziałam pana na wyścigu. - Dodała jeszcze - Gdybym wiedziała, że wiezie pan Adama do domu, mogłabym się denerwować. - On jeździ dużo wolniej niż ja - oznajmił Adam. - Ani razu nie przekroczył limitu prędkości. - Ależ to nudne. Mam nadzieję, że przyjęcie było ciekawsze. - Nie aż tak bardzo, pani Trenton. W porównaniu z paroma, w których uczestniczyłem, to było całkiem spokojne. Tak to chyba musi być, kiedy gośćmi są sami faceci. Nie przesadzaj, kolego - miał zamiar ostrzec go Adam. Zauważył, jakim przebiegłym spojrzeniem Erica obrzuca Pierre’a. Miał wrażenie, że młody rajdowiec nie jest przyzwyczajony do towarzystwa bardzo inteligentnych, pojętnych kobiet. Wyraźnie, Erica wywarła na Pierre duże wrażenie - wyglądała młodo i pięknie w jedwabnej piżamie kupionej w magazynie Pucci’ego, długie popiełatoblond włosy opadały jej na ramiona. Weszli do domu, przygotowali sobie coś do picia i przeszli do kuchni, gdzie Erica zrobiła kanapki z jajecznicą i zaparzyła kawy. Adam opuścił ich na chwilę, żeby zatelefonować i - choć był zmęczony - zebrać materiały, nad którymi musiał jeszcze tego wieczoru popracować, aby przygotować je na rano. Kiedy wrócił, Erica słuchała z uwagą rozprawy na temat wyścigów samochodowych - zapewne dalszego ciągu wypowiedzi Pierre’a przed audytorium w wiejskim domu Kreisela. Pierre rozłożył przed sobą arkusz papieru, na którym wyrysował tor wyścigowy. - ...tak więc, kiedy się zmierza do najdłuższej prostej przed trybunami, chcesz jechać po możliwie najprostszej linii. Przy dwustu milach na godzinę, jeśli pozwolisz, aby samochód zbaczał z tej prostej, strasznie tracisz czas. Wiatr zwykle wieje w poprzek toru, więc musisz trzymać się blisko ściany, tulić się do niej najbliżej jak się da... - Widziałam, jak kierowcy to robią - potwierdziła Erica. - To mnie zawsze przeraża. Jeśli się przy takiej prędkości uderzy w ten mur... - Jeśli się coś takiego ma zdarzyć, to lepiej uderzyć weń na płask, pani Trenton. Byłem
parę razy w takiej sytuacji... - Proszę mówić do mnie Erica... Naprawdę? Adam, przysłuchując się, uśmiechnął się rozbawiony. Zabierał nieraz Ericę na wyścigi, ale nigdy nie zauważył, aby była nimi aż tak zainteresowana. Pomyślał, że być może dzieje się tak dlatego, iż Pierre i Erica podświadomie spodobali się sobie. Było to właściwie oczywiste, gdyż młody kierowca wyścigowy promieniał, z chłopięcą energią reagując na okazywane przez Ericę zainteresowanie. Adam poczuł wdzięczność za to, że dano mu szansę, aby zdołał jakoś odzyskać równowagę nie stając się zaraz obiektem uwagi Erici. Pomimo że wrócił już do domu, myśli o Rowenie nadal go nie opuszczały. - Na każdym torze wyścigowym, po którym ma jechać, Erico - mówił Pierre kierowca musi się nauczyć, aby obchodzić się z nim jak... jak.. - zawahał się, uśmiechnął i dokończył - jak ze skrzypcami... - Lub kobietą - dokończyła Erica. Roześmiali się oboje. - Trzeba wiedzieć, w którym miejscu w tym starym torze znajduje się jakieś wybrzuszenie, gdzie są jakieś niższe punkty, co się robi z nawierzchnią, kiedy nagrzewa ją mocno słońce, albo jaka jest po nawet niewielkim deszczu. Trzeba więc trenować, jeździć i jeździć, póki nie odkryje się najlepszego sposobu na przejechanie po torze jak najszybciej. Adam usadowił się w drugim końcu pokoju, rozłożył koło siebie swoje papiery, wtrącił teraz. - Brzmi to jak samo życie. Chyba go wcale nie usłyszeli. Na pewno, stwierdził Adam, nie będą mieli nic przeciwko temu, aby zabrał się do swojej pracy. - Kiedy się bierze udział w długo trwającym wyścigu, kiedy trzeba, powiedzmy, przejechać pięćset mil - pytała Erica - czy odbiegasz gdzieś myślami? Czy kiedykolwiek myślisz wtedy o czymś innym? Pierre uśmiechnął się swoim chłopięcym uśmiechem. - O Boże, nie! Nie wtedy, gdy zakładasz sobie, że wygrasz albo przynajmniej zejdziesz z toru na własnych nogach, a nie na noszach. - Wyjaśnił, co ma na myśli - trzeba wiele rzeczy kontrolować i o wielu rzeczach pamiętać. Co w tym czasie robią inni, o tym, jak sobie planujesz wyprzedzić facetów, którzy jadą przed tobą, albo jak nie dopuścić, żeby inni wyprzedzili ciebie. Albo możesz mieć jakiś kłopot, kiedy na przykład zetrzesz oponę... i już tracisz jedną dziesiątą sekundy ze swojej prędkości. Więc kiedy poczujesz, że coś takiego się stało, zaraz musisz zrobić sobie w myślach obliczenia, wszystko przewidzieć i potem zadecydować, w którym momencie poprosić obsługę o zmianę koła, co może mieć wpływ na
wygraną lub przegraną. Sprawdzasz ciśnienie oleju na pięćdziesiąt jardów przed wejściem w każdy kolejny zakręt, a kiedy wejdziesz na prostą, sprawdzasz wszystkie wskaźniki i cały czas nasłuchujesz, jak śpiewa silnik. Trzeba też wypatrywać sygnałów od mechaników. Pewnego dnia, może przydałaby mi się do tego sekretarka... Adam skoncentrował się na swojej pracy, nie słyszał nawet, co mówią Erica i Pierre. - Nigdy o tym wszystkim nie wiedziałam - powiedziała Erica. - Teraz, kiedy będę na wyścigu, spojrzę na to zupełnie inaczej. Będę się czuła wtajemniczona. - Chciałbym zabrać cię na wyścig, żebyś mogła na mnie popatrzeć, Erico. - Pierre zerknął w drugi koniec pokoju. Zniżył głos - Adam mówił, że będziecie na Talladega 500, ale przedtem są jeszcze inne wyścigi. - Gdzie? - Choćby w Północnej Karolinie. Może mogłabyś pojechać. - Spojrzał jej prosto w oczy i po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jest w nim odrobina buty i zarozumiałości, że są to przejawy „syndromu gwiazdora” - świadomości, że jest bohaterem dla tłumów. Pierre na pewno spotkał na swojej drodze wiele kobiet. - Północna Karolina nie leży aż tak daleko - Erica uśmiechnęła się. - Można się nad tym zastanowić, prawda? Dopiero po dłuższej chwili do świadomości Adama dotarł fakt, że Pierre stoi przed nim. - Chyba już sobie pójdę, Adamie. Dzięki za podwiezienie i gościnę. Adam schował do teczki folder, w którym zawarto prognozę zmian demograficznych, jakie mają nastąpić w ciągu najbliższych dziesięciu lat - w powiązaniu z tendencjami dotyczącymi konsumenckich preferencji decydujących o zakupie samochodu. - Marny był ze mnie gospodarz - przeprosił. - Mam nadzieję, że Erica wynagrodziła ci to. - O tak, oczywiście. - Możesz wziąć mój samochód - sięgnął do kieszeni po kluczyki. - Jeśli zadzwonisz jutro do mojej sekretarki, powiesz jej tylko, gdzie stoi samochód, a już ona wszystkim się zajmie. Pierre zawahał się. - Ale Erica powiedziała, że... Erica wbiegła pośpiesznie do salonu, wkładając na piżamę lekki płaszczyk. - Zawiozę Pierre’a do domu. - Ale nie ma potrzeby... - zaczął Adam.
- Jest taka ładna noc - nalegała. - I mam ochotę zażyć trochę świeżego powietrza. Po chwili sprzed domu dobiegł trzask zamykanych drzwi, ruszył silnik i hałas ucichł. W domu zapanowała cisza. Adam popracował jeszcze pół godziny i poszedł potem na górę. Kładł się właśnie do łóżka, kiedy usłyszał odgłos powracającego samochodu, słyszał jeszcze, jak Erica wchodzi do domu, ale zanim doszła do sypialni, zdążył już zasnąć. Śnił o Rowenie. Erica śniła o Pierre.
ROZDZIAŁ XVII Wśród planistów produkcji samochodów panuje przekonanie, że najbardziej udane pomysły na nowe samochody powstają znienacka, jak nie zapowiedziane wybuchy artyleryjskich pocisków oświetlających - podczas nieformalnych sesji wypełnionych gadaniem o wszystkim i niczym, odbywających się głęboką nocą. Istnieją precedensy dowodzące prawdziwości tego stwierdzenia. Mustang Forda najbardziej sensacyjny samochód, który zapoczątkował nowy trend w Detroit po II wojnie światowej i potem był prekursorem całej nowej generacji produktów Forda, GM, Chryslera i American Motors - powstał w ten właśnie sposób i podobnie było (choć może już nie tak spektakularnie) w przypadkach innych modeli. Z tego też względu zespoły planistów pozostają czasem w miejscu pracy dłużej, kiedy inni leżą już w łóżkach, rozmawiając leniwie - w oparach równie leniwie unoszącego się dymu z papierosów - w nadziei, niczym wpatrzone w dal przezorne Kopciuszki, że cud jakiś zrządzi, iż wpadnie im do głowy świetny pomysł. Pewnej nocy na początku czerwca - dwa tygodnie po przyjęciu u Hanka Kreisela Adam Trenton i Brett DeLosanto żywili tę samą nadzieję. Ponieważ orion został również poczęty w nocy, Adam i Brett i inni mieli nadzieję, że takie nocne rozmyślanie nad farstarem - następnym wielkim projektem, który ich czekał pozwoli sprowokować narodziny pomysłu. W ciągu wielu minionych miesięcy odbyły się niezliczone sesje poświęcone myśleniu o nowym projekcie - w niektórych brały udział duże grupy ludzi, w innych - małe. Jeszcze więcej takich spotkań dotyczyło ledwie dwóch ludzi „duetów” takich jak Adam i Brett - ale żadne z tych posiedzeń nie zaowocowało jeszcze niczym, co pozwoliłoby ustalić kierunek, w którym wkrótce będą musieli podążać. Praca podstawowa (jak określał to Brett DeLosanto) została wykonana. Zgromadzono całą serię pytań i odpowiedzi poprzedzających powstanie samego projektu: Jak przedstawiają się sprawy na dzień dzisiejszy? Kto sprzedaje komu? Co robimy słusznie? Co źle? Czego ludzie oczekują? Co spodziewają się zastać w samochodzie? Czego naprawdę chcą? Gdzie będą oni, i my, za pięć lat? Pod względem politycznym? Społecznym? Intelektualnym? Seksualnym? Jakie będą przyszłe populacje? Gusta? Mody? Jakie wyłonią się nowe problemy, kontrowersje? Jak się ukształtują grupy wiekowe? I kto będzie bogaty? Biedny? Średniozamożny? Gdzie? Dlaczego? Te i miliony innych pytań, faktów, danych statystycznych wpływało do komputerów i opuszczało je. A to, co teraz było potrzebne - to coś, czego żaden komputer nie mógł symulować: przeczucie, błysk intuicji, odrobina
geniuszu. Problem, jaki stal przed nimi, polegał na tym, że aby ustalić kształt farstara powinni najpierw wiedzieć, jak rynek przyjmie oriona. Ale orion miał być wprowadzony na rynek dopiero za cztery miesiące, a i wówczas można będzie dokonać pełnej oceny po upływie kolejnych sześciu miesięcy. Tak więc, planiści mogli zrobić tylko to, co przemysł samochodowy w takiej sytuacji robił zawsze - ze względu na długi okres czasu potrzebny na realizację produkcji nowego modelu - polegać na przypuszczeniach. Dzisiejszą sesję Adam i Brett rozpoczęli w pomieszczeniu zwanym rozbieralnią, która stanowiła integralną część firmy. Rozbieralnia nie była zwykłym pomieszczeniem - stanowiła osobny wydział, który zajmował ściśle strzeżony budynek - magazyn tajemnic, do którego niewielu miało dostęp. Ci, którzy mogli tam wejść, znajdowali wewnątrz kopalnię zawsze prawdziwych informacji, gdyż zadanie rozbieralni polegało na rozmontowywaniu wyrobów swojej własnej firmy i firm konkurencyjnych - i następnie bezstronnym porównywaniu ich. Wszystkie trzy wielkie koncerny samochodowe miały takie rozmontownie lub jednostki organizacyjne, które spełniały podobne zadania. W zakładach tego typu, jeśli stwierdzano, że samochód wyprodukowany przez konkurencję - lub jakaś jego część - jest bardziej solidny, lżejszy, bardziej ekonomiczny, lepiej zmontowany lub lepszy pod jakimkolwiek innym względem, analitycy mówili o tym otwarcie. Żadne lokalne sympatie nie miały wpływu na taką opinię. Konstruktorzy i projektanci zatrudnieni w firmie, którzy w danym przypadku zawinili partacząc swoją robotę, czuli się nieraz zakłopotani rewelacjami odkrywanymi w rozbieralni, choć byliby dużo bardziej zakłopotani, gdyby choć słowo na ich temat przeciekło na zewnątrz - do prasy i wiadomości opinii publicznej. Rzadko kiedy coś takiego miało jednak miejsce. Same firmy również nie dopuszczały do tego, aby niepomyślne meldunki o usterkach w samochodach produkowanych przez konkurencję dotarły do publicznej wiadomości wiadomo było, że konkurencja odpłaciłaby tym samym. W każdym razie, cele, jakim służyły zakłady rozmontowujące samochody na części były praktyczne: należy kontrolować produkty i projekty firmy i uczyć się od innych. Adam i Brett przybyli tutaj, aby obejrzeć trzy małe samochody - rozłożone już na czynniki pierwsze: minikompakt swojej własnej firmy, volkswagena i jeszcze jedno auto z importu, japońskiej produkcji. Technik, który na prośbę Adama został w pracy po godzinach, wpuścił ich przez zamykane na zamki zewnętrzne drzwi do oświetlonego korytarza, dalej przez kilkoro
kolejnych drzwi do dużego, wysoko sklepionego pomieszczenia, w którym wzdłuż wszystkich ścian stały, od podłogi po sufit, rzędy wysuwanych półek. - Przepraszam, że zepsułem ci wieczór, Neil - powiedział Adam. - Nie udało nam się przyjść wcześniej. - Nie ma sprawy, panie Trenton. Płacą mi za nadgodziny. - Starszy technik, wykwalifikowany mechanik, który pracował niegdyś na liniach montażowych, a obecnie pomagał rozmontowywać samochody na części, poprowadził ich ku półkom, z których kilka było wysuniętych. - Wszystko, o co pan prosił, jest przygotowane. Brett DeLosanto rozejrzał się wokół. Choć był już tu przedtem wiele razy, rozbieralnia nigdy nie przestała go fascynować. Wydział kupował samochody w taki sam sposób, jak wszyscy nabywcy - poprzez dealerów. Zakupów dokonywano w imieniu indywidualnych klientów, więc żaden dealer nigdy nie wiedział, że samochód, który sprzedaje, ma przejść drobiazgowe badania i nie będzie użytkowany w normalny sposób. Przedsięwzięte środki ostrożności dawały pewność, że w taki sposób otrzymany samochód będzie przeciętnym, wyprodukowanym seryjnie modelem. Zaraz po sprowadzeniu takiego samochodu umieszczano go w podziemiu, gdzie następował jego demontaż. Nie oznaczało to zwykłego rozłożenia na części - poddawany był całkowitemu demontażowi. W trakcie demontażu każdą z części opatrywano numerem, spisywano, opisywano, notowano jej ciężar. Oczyszczano pobrudzone smarem lub naoliwione części. Aby zwykły samochód rozłożyć na części, uporządkować wszystko i umieścić wszystkie elementy na półkach - czterech ludzi pracowało od dziesięciu dni do dwóch tygodni. Opowiadano sobie czasem pewną historię - nikt nigdy nie dowiedział się, ile zawierała prawdy - o pewnym zespole dokonującym demontażu, który - dla kawału - po godzinach pracy rozmontował samochód należący do ich kolegi, który właśnie spędzał wakacje w Europie. Kiedy powrócił z urlopu, zastał samochód w garażu, nie uszkodzony... ale za to rozłożony na kilka tysięcy części. Facet był kompetentnym mechanikiem, który zdobył niezłe doświadczenie pracując przy demontażu - zawziął się więc, aby samochód złożyć w całość. Zajęło mu to rok. Techniki pełnego demontażu były tak specjalistyczne, że wymyślono nawet do tej pracy unikalne narzędzia - niektóre nawet wytrawnego hydraulika mogły przyprawić o nocne koszmary.
Płyty, na których wykładano rozebrane na części pojazdy, wstawiano na wysuwane półki. Dzięki temu, niczym preparaty ze zwłok, samochody z bieżącej produkcji można było obejrzeć i zbadać - i porównać. Można tu było sprowadzić konstruktora z firmy i powiedzieć mu: „Popatrz na osłony reflektorów konkurencji! Są tu integralną częścią wspornika osłony chłodnicy, a nie oddzielnymi skomplikowanymi częściami. Ich metoda jest tańsza i lepsza. Zabieraj się do roboty!” Nazywało się to inżynierią wartości i przynosiło oszczędności, gdyż każdy cent kosztów zdjęty z projektu samochodu składał się na ostateczne oszczędności i zysk rzędu tysięcy dolarów. Kiedyś, w latach sześćdziesiątych, Ford zaoszczędził gigantyczną sumę dwudziestu pięciu centów na jednym aucie przeprojektowując pompę hamulcową dzięki studiom nad pompą wyprodukowaną przez General Motors. Inni, jak Adam i Brett w tej chwili, przychodzili tu oglądać rozmontowane auta, aby dotrzymać kroku zmianom w projektach i konstrukcji - i szukać tu inspiracji. Volkswagen rozłożony na płytach, które technik wysunął, był nowym modelem. Technik zameldował, marszcząc chmurnie brwi. - Rozkładam volkswageny od lat. Za każdym razem jest tak samo: jakość jest zawsze tak samo cholernie dobra. Brett przytaknął. - Żebyśmy tak mogli powiedzieć to samo o naszej. - Też bym tego chciał, panie DeLosanto. Ale nie możemy. Przynajmniej, nie tutaj. Technik zatrzymał się przy półkach, gdzie rozłożono na części minikompakt ich własnej produkcji. - Zwróćcie panowie uwagę, że nasz tym razem udał się całkiem nieźle. Gdyby nie ten niemiecki chrząszcz, wyglądalibyśmy całkiem dobrze. - To dlatego, że montaż amerykańskiego małego samochodu jest coraz bardziej zautomatyzowany - skomentował Adam. - „Vega” zaczął wielkie zmiany z nowym zakładem w Lordstown. I im większa będzie automatyzacja, im mniej ludzi będzie przy tym pracowało, tym wyżej pójdzie jakość. - Gdziekolwiek by ona nie szła - powiedział technik - to na pewno nie do Japonii, przynajmniej nie do fabryki, która wypuściła tego klekota. Na miłość boską, panie Trenton! Niech pan spojrzy na to! Obejrzeli niektóre części importowanego z Japonii samochodu: trzeciego, który tu przyszli obejrzeć.
- Opakowana sznurkiem i drutem kupa złomu - zawyrokował Brett. - Powiem panu jedno. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek, na kim mi zależy, jeździł czymś takim. To motocykl na czterech kółkach i w dodatku słaby. Przyjrzeli się wszystkim trzem pojazdom rozłożonym na półkach, badając je szczegółowo. Potem, starszy wiekiem technik wypuścił ich. Stojąc jeszcze przy drzwiach zapytał. - Panowie, co się pojawi w następnej kolejności? To znaczy, tu dla nas. - Dobrze, że mi przypomniałeś - odparł Brett. - Przyszliśmy tutaj, żeby ciebie o to zapytać. *** Będzie to jakiś mały samochód - tyle wiedzieli. Kluczowe pytanie brzmiało: Jakiego rodzaju? Później, kiedy wrócili do kwatery głównej, Adam zauważył. - Przez długi okres czasu, aż do 1970, wielu ludzi w tym biznesie uważało, że moda na mały samochód będzie krótkotrwała. - Byłem jednym z tych ludzi - przyznał się Elroy Braithwaite, wiceprezes ds. rozwoju i doskonalenia produktu. Srebrny Lis przyłączył się do Adama i Bretta wkrótce po ich powrocie z rozbieralni. Tworzyli teraz pięcioosobową grupę: Adam, Brett, Braithwaite i jeszcze dwóch ludzi z wydziału planowania produkcji. Porozsiadali się wygodnie w apartamencie biurowym Adama i pozornie nie robili nic szczególnego poza gadaniem o tym i owym, w rzeczywistości jednak mieli nadzieję, że rozmowa, w jakiś sposób ukierunkowana, wzajemnie ich zapłodni i pozwoli wpaść na nowy pomysł. Na stołach i parapetach leżały zużyte kubki po kawie, z popielniczek wysypywał się popiół i niedopałki. Było po północy. - Sądziłem, że ta gorączka w związku z małogabarytowym samochodem nie potrwa długo - kontynuował Braithwaite. Przeciągnął dłonią po swojej siwej grzywie, potarganej dzisiaj, co było dla niego zupełnie niezwykłe. - Tego samego zdania było sporo wysoko postawionych osób, ale wszyscy tkwiliśmy w błędzie. O ile potrafię to przewidzieć, ten przemysł będzie się orientował na produkcję małego samochodu jeszcze przez długi czas, a pojazdy napędzane siłą mięśni będą tylko produkcją uboczną. - Być może, tak już zostanie na zawsze - zauważył jeden z planistów produkcji. Był błyskotliwym młodym Murzynem, nosił wielkie okulary, nazywał się Castaldy i został rok temu zwerbowany do pracy tutaj z Yale. - Nic nie trwa wiecznie - zaoponował Brett DeLosanto. - Ani długość damskich sukni, ani moda na fryzury, ani nowomodne określenia, ani samochody. Ale, póki co, zgadzam się z
Elroyem: mały samochód jest symbolem statusu społecznego i wygląda na to, że ta tendencja się utrzyma. - Są też tacy - zauważył Adam - którzy uważają, że mały samochód jest antysymbolem. Powiadają, że ludzie nie dbają wcale o status. - Ale ty sam w to nie wierzysz, nie bardziej niż ja. - Ja również w to nie wierzę - dodał Srebrny Lis. - Sporo się zmieniło w ciągu paru ostatnich lat, ale nie zasadnicza natura ludzka. Jasne, istnieje faktycznie coś takiego, jak syndrom kontr-statusu, który zyskał sobie popularność, ale sprowadza się to w końcu do tego, co zawsze: człowiek chce być inny niż jest lub chce stać się lepszy. Nawet wyrzutek, który dla zasady w ogóle się nie myje, jest poszukiwaczem swego rodzaju statusu. - Więc może... - zasugerował Adam - potrzeba nam samochodu, który będzie bardzo atrakcyjny dla takiego poszukiwacza kontr-statusu. Srebrny Lis pokręcił głową. - Niezupełnie. Nadal przecież musimy brać pod uwagę solidnego obywatela... Tacy przecież tworzą podporę, solidny filar wszystkich nabywców. Castaldy wtrącił z naciskiem. - Ale większość solidnych obywateli nie chce się uważać za takich, jakimi są. Dlatego też prezesi banków noszą baczki albo bokobrody. - A my wszyscy to nie?! - Braithwaite wskazał swoje baczki. Roześmiali się z sympatią, a Adam wtrącił. - Może to wcale nie jest takie zabawne. Może to wszystko każe nam zrozumieć, jakiego samochodu nie chcemy. To znaczy: pojazdu, który wygląda równie konwencjonalnie, tradycyjnie jak wszystkie dotąd produkowane. - Niezłe zamówienie - stwierdził Srebrny Lis. Brett zastanawiał się głośno. - Ale nie niemożliwe. Castaldy, młody absolwent Yale, przypomniał im. - Cały dzisiejszy świat jest częścią tego kontr-statusu... jeśli już tak to określamy. Mam na myśli opinię publiczną, dysydentów, sprawę mniejszości, presje ekonomiczne i tak dalej. - Prawda - zgodził się Adam i dodał. - Wiem, że omawialiśmy to już wiele razy, ale wymieńmy czynniki środowiskowe jeszcze raz. Castaldy zajrzał do notatek. - Zanieczyszczenie atmosfery: ludzie chcą coś w tej sprawie zrobić.
- Poprawka - sprostował Brett. - Ludzie chcą, aby inni coś zrobili. Nikt nie chce pozbawić się możliwości indywidualnego transportu, swobodnego poruszania się przy pomocy własnego samochodu. Wszystkie nasze badania to potwierdzają. - Czy jest to prawda, czy nie - powiedział Adam - producenci samochodów robią coś w sprawie zanieczyszczenia, natomiast pojedynczy ludzie niewiele mogą tu zdziałać. - Mimo wszystko - upierał się Castaldy - wielu jest przekonanych, że mały samochód mniej zanieczyszcza środowisko niż duży, myślą więc, że w ten sposób mogą się przyczynić do poprawy tego stanu. Nasze badania również to wykazują. - Zajrzał znowu do notatek. Czy mogę kontynuować? - Będę się starał nie nękać was kłopotliwymi pytaniami - zapewnił Brett. - Ale nie mogę tego zagwarantować. - Biorąc pod uwagę kryteria oszczędności - ciągnął dalej Castaldy - zużycie paliwa nie jest tak dominującym czynnikiem jak niegdyś, natomiast koszt parkowania jest. Adam skinął głową. - To bezsporne. Coraz trudniej znaleźć miejsce do parkowania na ulicach, parkowanie prywatne i publiczne kosztuje coraz więcej. - Ale parkingi w wielu miastach żądają niższych opłat za małe samochody i ten system zyskuje sobie coraz większą popularność. Srebrny Lis żachnął się z irytacją. - Wszyscy o tym wiemy. I już zgodziliśmy się co do tego, że należy produkować małe samochody. Mimo okularów, które Castaldy miał na nosie, można było zauważyć, że czuje się urażony. - Elroy - wtrącił Brett DeLosanto. - Dzieciak pomaga nam myśleć. Więc jeśli taki jest twój zamiar, może jednak przestałbyś okazywać, że masz wyższe stanowisko. - Mój Boże! - użalił się Srebrny Lis. - Ależ wy jesteście przewrażliwieni. Byłem po prostu sobą. - Więc udawaj chociaż, że jesteś miłym facetem - nalegał Brett. - Zamiast wiceprezesem. - Ty draniu! - Ale Braithwaite uśmiechał się przy tym. Zwrócił się do Castaldy’ego. Przepraszam! Kontynuujmy! - Chodziło mi dokładnie o to, panie Braithwaite... - Elroy... - Dobrze, proszę pana. Chciałem powiedzieć, że to jest częścią całego obrazu.
Rozmawiali o środowisku i problemach nękających ludzkość: przeludnieniu, małej przestrzeni życiowej przypadającej na jednego mieszkańca, zanieczyszczeniu we wszelkich możliwych formach, antagonizmach, buntach, nowych koncepcjach i wartościach popularnych wśród młodego pokolenia - młodych ludzi, którzy wkrótce zaczną rządzić światem. Jednak, pomimo wszystkich zachodzących zmian, samochody nadal będą istniały w ciągu dającej się przewidzieć przyszłości: dotychczasowe doświadczenie jednoznacznie na to wskazywało. Ale jakiego rodzaju samochody? Niektóre pozostaną takie jak obecnie lub będą podobne, ale muszą też powstać inne, ściślej odzwierciedlające potrzeby społeczeństwa. - Skoro mowa o potrzebach... - zaczął pytanie Adam. - Czy możemy je jakoś podsumować? - Jeśli szukasz odpowiedniego słowa... - podpowiedział Castaldy - to określiłbym to następująco: użyteczność. Brett DeLosanto wypróbował to słowo we własnym brzmieniu, powtarzając głośno. - Wiek Użyteczności. - Ja to kupuję tylko częściowo - oznajmił Srebrny Lis. - Ale nie całkowicie. - Nakazał ruchem ręki milczenie, chcąc pozbierać myśli. Wszyscy czekali. Wreszcie zaczął powoli Dobra, a więc w modzie jest użyteczność. Jest to najnowszy symbol statusu, czy też kontrstatusu... I zgodziliśmy się już, że jakkolwiek byśmy to nazwali, chodzi i tak o to samo. Przyznam też, że ma to widoki na przyszłość. Ale nadal nie uwzględnia to pozostałych składników ludzkiej natury: pędu do ciągłej zmiany miejsca, ciągłej mobilności, co nie opuszcza nas od chwili narodzin, a później - pragnienia zdobycia władzy, osiągania wielkich szybkości, zaznania ekscytacji, z których nigdy do końca nie wyrastamy. Gdzieś w głębi serca pozostajemy przez całe życie Walterami Mitty: marzymy jak on, śnimy na jawie o wielkich triumfach... i czy rzeczywiście chodzi tu o użyteczność, czy też nie, to w modzie jest PIZZAZZ: pewien styl, który nakazuje człowiekowi działać z rozmachem, wystrzegać się bierności, kierować się chęcią zabłyśnięcia, oczarowania sobą, wykazania się energią i werwą, korzystać w życiu ze wszystkiego, co modne, hołdować zasadzie zaspokojenia swoich ambicji, doznania mocnych wrażeń, a nawet bycia trochę ekstrawaganckim. Nigdy to nie wychodziło z mody. I nigdy nie stanie się niemodne. - Zgadzam się z tym - przyznał Brett. - Aby poprzeć twój punkt widzenia, chcę zwrócić waszą uwagę na facetów, którzy budują powoziki wydmowe. To ludzie, którzy poświęcili się tworzeniu małych samochodów, gdyż znaleźli ujście dla dążeń Waltera Mitty. Castaldy dodał w zamyśleniu. - A tych powozików wydmowych są tysiące, tysiące. Coraz ich więcej. Teraz widać je
nawet w miastach. Srebrny Lis wzruszył ramionami. - Biorą sobie użytecznego volkswagena bez tej całej pizzazz, obierają go do gołego podwozia i dopiero nabudowują na nim pizzazz. Jakaś mglista myśl poruszyła Adama. Miała związek z tym, co zostało powiedziane... z rozmontowanym volkswagenem, którego oglądał przed tym spotkaniem... i jeszcze z czymś... czymś mglistym: ze zdaniem, które umknęło mu na razie z pamięci... Starał się je sobie przypomnieć, podczas gdy mówili pozostali. Kiedy, mimo starań, nie odszukał tego zdania w pamięci, przypomniał sobie ilustrację w jakimś czasopiśmie, którą oglądał dzień czy dwa temu. Czasopismo nadal leżało w jego biurze. Przeszedł przez pokój i odnalazł je w stercie gazet leżącej na biurku, otworzył. Wszyscy przyglądali mu się z zaciekawieniem. Zdjęcie w czasopiśmie było kolorowe. Ukazywało wydmowy powozik na nierównej, mocno pofałdowanej plaży. Pojazd usiłował posunąć się do przodu, utknął jednak - ostro przechylony na jeden bok. Wszystkie koła obracały się z wysiłkiem, rozpryskując wokół piasek, usiłując zetknąć się z powierzchnią. Fotograf, który to zdjęcie robił, sprytnie spowolnił spust migawki, dzięki czemu - patrząc na zamazane zdjęcie - odnosiło się wrażenie, że pojazd jest w ruchu. Pod zdjęciem - w komentarzu - napisano, że liczba właścicieli powozików wydmowych wzrasta w szalonym tempie. Produkcją zajmuje się blisko stu wytwórców. W samej Kalifornii jeździ już osiem tysięcy wydmowych powozików. Brett, zaglądając Adamowi przez ramię, zawołał rozbawiony: - Chyba nie myślisz produkować wydmowych wózków?! Adam potrząsnął głową. Bez względu na rosnącą liczbę posiadaczy takich wózków, były ciągle tylko swego rodzaju kaprysem, wytworem specjalistów od takich nowinek, ale nie mogły być celem dla Wielkiej Trójki. Adam zdawał sobie z tego sprawę. Ale zdanie, które umknęło mu z pamięci, było w jakiś sposób z tym powiązane... Nie mogąc go sobie nadal przypomnieć, rzucił czasopismo - otwarte - na stół. Jak często zdarza się w życiu, o reszcie zadecydował przypadek. Nad stołem, na który Adam rzucił czasopismo, wisiało oprawione w ramy zdjęcie Modułu Księżycowego z Apollo II, który jako pierwszy lądował na Księżycu. Zdjęcie podarowano Adamowi, spodobało mu się, więc kazał je oprawić i powiesić nad stołem. Na zdjęciu, księżycowy moduł był obiektem dominującym, poniżej dopiero widać było astronautę. Brett wziął do ręki czasopismo ze zdjęciem wydmowego wózka i pokazał je
pozostałym. - One idą jak woda! - powiedział. - Jeździłem takim. - Przyjrzał się zdjęciu. - Ależ to brzydki sukinsyn. Adam pomyślał: I taki też był ten księżycowy moduł. Rzeczywiście brzydki: pełen ostrych krawędzi, wystających części, dziwacznych, pozbawiających całość równowagi i symetrii, której w rezultacie było w nim niewiele, i mało też w nim było łagodnych zaokrągleń. Ale ponieważ księżycowy moduł spełnił swoje zadanie znakomicie, pokonał własną brzydotę i - w rezultacie - przybrał swego rodzaju, właściwe tylko sobie, piękno. Umykające dotąd z pamięci zdanie powróciło. Zdanie Roweny. Rano, po spędzonej z nim nocy, wyznała Adamowi: „Wiesz, co bym dzisiaj powiedziała? Powiedziałabym: Brzydkie jest piękne.” Brzydkie jest piękne! Moduł księżycowy był brzydki. I brzydki był wydmowy wózek. Ale oba były funkcjonalne, użyteczne: zostały stworzone po to, aby pełniły określone zadanie i spełniły je. Więc dlaczego nie miałby tego zrobić samochód? Dlaczego nie podjąć by świadomego wysiłku, odważnego kroku, by wyprodukować samochód - brzydki według obowiązujących standardów - ale tak dostosowany do potrzeb, środowiska i obecnych czasów - Wieku Użyteczności - że stałby się przez to piękny? - Być może mam pomysł na farstara... - powiedział z namysłem Adam. - Nie popędzajcie mnie. Pozwólcie, że to powoli wyłożę. Pozostali milczeli. Porządkując myśli, starannie dobierając słowa, Adam zaczął mówić. Byli zbyt doświadczonymi ludźmi - wszyscy, którzy go słuchali - by dać się ponieść emocji, natychmiast, z powodu jednego pomysłu. Odczuł jednak narosłe naraz napięcie, którego przedtem nie było i rosnące zainteresowanie, w miarę jak mówił. Srebrny Lis, zamyślony, przymknął oczy. Młody Castaldy drapał się po uchu - co zwykle robił, kiedy skupiał swoją uwagę. Drugi planista produkcji, który rzadko się do tej pory odzywał, nie spuszczał ani na chwilę wzroku z Adama. Brett DeLosanto niespokojnie poruszał palcami. Instynktownie Brett przyciągnął ku sobie szkicownik. I Brett był tym, który zerwał się z miejsca, kiedy Adam skończył mówić, i zaczął krążyć po pokoju. Wyrzucał z siebie myśli, urwane zdania, niczym fragmenty układanki... - Artyści od wieków dostrzegają piękno w tym, co brzydkie... Pomyślmy o zniekształconych, torturowanych rzeźbach od Michała Anioła po Henry Moore’a... A w
czasach współczesnych, żelastwo ze złomowisk pospawane w jakąś skotłowaną plątaninę... dla niektórych bezkształtne... i ci szydzą z tego, ale wielu tego nie wyszydza... Albo weźmy malarstwo: awangardowe formy, koszyki na jajka, puszki po zupie w collage... Albo weźmy samo życie!... piękną młodą dziewczynę lub jędzowatą babę w ciąży... która jest piękniejsza?... Wszystko zawsze zależy od tego, jak się na to patrzy. Forma, symetria, styl, piękno nigdy nie były arbitralne - Brett uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Mając po dziurki w nosie Picassa, projektowaliśmy dotychczas samochody takie, jakby zeszły prosto z płócien Gainsborougha. - Gdzieś w Księdze Rodzaju znajduje się pewne zdanie - powiedział Srebrny Lis. Zdaje mi się, że brzmi tak: „Oczy wasze otworzą się.” - I dodał ostrożnie - Ale nie dajmy się ponieść. Być może coś mamy. Ale nawet jeśli tak jest, czeka nas jeszcze długa droga. Brett robił już szkic, ołówek tworzył jakieś kształty, które Brett zaraz porzucał. Odrywał z bloku kolejne arkusze, spadały na podłogę. W taki sposób myślał projektant, inni swoje myśli wyrażali słowami. Adam zanotował sobie w pamięci, aby pozbierać później te arkusze i przechować je... Jeśli coś z tej nocnej debaty wyniknie, będą miały historyczne znaczenie. Wiedział jednak, że to, co powiedział Elroy Braithwaite, jest prawdą. Srebrny Lis, który przepracował tu więcej lat niż którykolwiek z nich, widział już, jak powstają samochody - od pierwszych pomysłów do gotowych modeli, ale przeżył też takie, których projekty wydawały się obiecujące, kiedy się rodziły, lecz potem chowane były pod korcem z nie dających się przewidzieć powodów, lub czasem bez żadnego powodu. W wielkiej firmie, pomysł na nowy samochód musiał pokonać wiele barier, przetrwać niezliczone krytyczne omówienia podczas nie kończących się narad, pokonać przeciwników. I nawet jeśli taki pomysł zdołał to wszystko przetrwać, pozostawali jeszcze dyrektor generalny, prezes i przewodniczący zarządu, którzy mieli prawo veta. Niektórym jednak pomysłom udawało się przejść przez to wszystko i w końcu urzeczywistniały się. Tak było w przypadku oriona. Więc... choć to zaledwie możliwość... być może z tego wczesnego, ledwo zapoczątkowanego pomysłu, który dopiero co został posiany tutaj właśnie, wyrośnie farstar. Ktoś przyniósł świeży zapas kawy i rozmowa toczyła się jeszcze długo, do wczesnych godzin nowego dnia.
ROZDZIAŁ XVIII Agencja reklamowa OJL - w osobie Keitha Yates-Browna - denerwowała się, gdyż realizacja dokumentalnego filmu Auto City już się rozpoczęła, a scenariusza do niego nadal nie było. - Musi być scenariusz - protestował Yates-Brown podczas rozmowy telefonicznej z Barbarą Zaleski, kiedy dzwonił do niej do Nowego Yorku dzień czy dwa temu. - Jeśli go nie będzie, jak możemy ochraniać stąd interesy naszego klienta i cokolwiek sugerować? Barbara, w Detroit, miała chęć powiedzieć mu, że ostatnią rzeczą, jakiej to przedsięwzięcie potrzebuje, jest wtrącanie się Madison Avenue. Mogłoby to przemienić uczciwy film, wiernie pokazujący rzeczywistość, który właśnie przybierał kształt - w świecącą blichtrem, niejadowitą mieszaninę. Ale powtórzyła tylko to, co powiedział reżyser, Wes Gropetti, utalentowany człowiek o reputacji wystarczająco solidnej, aby jego punkt widzenia brać poważnie. - „Nie da się uchwycić nastroju starego centrum Detroit wypisując na papierze mnóstwo bzdur, bo nie wiemy jeszcze, jaka naprawdę panuje tam atmosfera.” Tak powiedział Gropetti. „Jesteśmy tu z tą wymyślną kamerą i mikrofonem po to, aby to odkryć.” Reżyser, z wielką brodą, ale drobniutkiej postury, przypominał swoim wyglądem rozczochranego wróbla. Nosił czarny beret, z którym nigdy się nie rozstawał i mniej był wrażliwy na słowa niż obrazy. Ciągnął dalej: „Chcę, żeby faceci, facetki, i smarkacze ze starego śródmieścia powiedzieli nam to, co naprawdę myślą o sobie. Mamy się też dowiedzieć, jak się zapatrują na resztę, czyli nas, wszawych włóczęgów. A to oznacza: ich nadzieje, frustracje, nienawiści, radości i również to, jak oddychają, jedzą, śpią, cudzołożą, pocą się, i co widzą, co czują, jak pachną. A ja to wszystko sfilmuję - ich pyski i głosy, wszystko bez przygotowania. Jeśli chodzi o język - to niech bzdury znajdą się tam, gdzie chcą. Może będę musiał szczypnąć paru ludzi w tyłek, żeby ich rozwścieczyć, ale tak czy owak - będą mówić, a kiedy już zaczną, moja kamera będzie błądzić niczym uwaga kurwy i zobaczymy wtedy Detroit takim, jakim je widzą oni: oczami starego śródmieścia.” I to skutkowało, zapewniła Barbara Yates-Browna. Wykorzystując technikę cinéma vérité, z ręczną, przenośną kamerą i minimalną ilością dodatkowego sprzętu, aby nie rozpraszać niczyjej uwagi, Gropetti włóczył się po starym śródmieściu ze swoją ekipą, przekonując skutecznie ludzi, aby wypowiadali się szczerze, swobodnie i czasem nawet wzruszająco, kiedy on ich filmował. Barbara, która zwykle towarzyszyła mu w tych wyprawach, wiedziała, iż część geniuszu Gropetti’ego
zasadza się na tym, że instynktownie potrafi dokonać właściwej selekcji, a potem - sprawić, że ci, których wybrał, zapominają o skupionych na sobie kamerze i reflektorach. Nikt nie wiedział, co ten drobny reżyser szepcze tym ludziom do ucha, zanim zaczynają mówić. Schylał czasem głowę, kiwał, potakiwał słuchając zwierzeń, niejednokrotnie przez długie minuty. Ale wywoływał dzięki temu reakcje: rozbawienie, bunt, wzajemne porozumienie, sprzeciw, ponury nastrój, zuchwałość, czujność, wściekłość, a kiedyś - w przypadku pewnego czarnego wojowniczego młodzieńca, który zaimponował wszystkim swoją elokwencją wybuch gwałtownej nienawiści. Kiedy Gropetti był pewien, że wywołana przez niego reakcja utrzyma się, natychmiast wycofywał się, aby kamera - która już filmowała na dany przez niego ukradkiem sygnał mogła uchwycić w zbliżeniu wyraz twarzy rozmówcy i spontanicznie wypowiadane słowa. Potem Gropetti - z nieskończoną cierpliwością - powtarzał wszystko tak długo, aż otrzymał to, czego szukał: rzut oka na osobowość, dobrą lub złą, sympatyczną lub ordynarną, ale zawsze żywą i autentyczną - i bez niezręcznej ingerencji osoby przeprowadzającej wywiad. Barbara obejrzała już pierwsze kopie i surowe jeszcze ujęcia będące rezultatem jego wysiłków i była tym podekscytowana. Pod względem fotograficznym, zdjęcia miały charakter i głębię portretów Karsha, ale dodatkowo zawierały w sobie magiczną domieszkę charakterystyczną dla Gropetti’ego - tętniącego życiem autentyzmu. - Skoro ten film ma nosić tytuł Auto City... - podsumował Keith Yates-Brown, kiedy już opowiedziała mu o wszystkim - to może oświeciłabyś Gropetti’ego, że wokół znajdują się też samochody, a nie tylko ludzie, więc chcielibyśmy zobaczyć na ekranie parę aut, najlepiej aut naszego klienta. Barbara wyczuła, że dyrektor agencji ds. kontaktów z firmą samochodową zaczyna się zastanawiać, czy słusznie przyznał jej nieograniczone pełnomocnictwa przy realizacji filmu. Ale niech się dowie, że realizacja każdego filmu wymaga, aby ktoś stanowczy nad nią czuwał i póki agencja OJL nie odbierze jej tego lub jej nie zwolni, Barbara takie pełnomocnictwa posiada. Uspokoiła Yates-Browna. - Będą w filmie auta naszego klienta. Nie eksponujemy ich zbytnio na pierwszy plan, ale też ich nie ukrywamy, tak więc większość ludzi rozpozna, co to za samochody. - Opisała jeszcze, co sfilmowali w zakładzie montażowym firmy kładąc nacisk na program najmowania do pracy ludzi ze starego centrum... I na Rollie Knighta. Podczas filmowania w montażowni robotnicy znajdujący się w pobliżu wcale nie zorientowali się, że Rollie był w centrum uwagi kamery. Zrobili tak ze względu na Rollie’go,
który na to nalegał i po części dlatego, aby zachować autentyczną atmosferę. Leonard Wingate z działu kadr, który zainteresował się projektem Barbary podczas spotkania w mieszkaniu Bretta DeLosanto, zorganizował wszystko bez zbędnego zamieszania. W zakładzie wiedziano tylko, że filmowana jest część montażowni - bez podawania powodów - podczas gdy trwa normalna praca. Tylko Wes Gropetti, Barbara, kamerzysta i spec od dźwięku wiedzieli, że przez większość czasu udają tylko, iż filmują zakład, gdyż na taśmę filmową naprawdę nagrywany był przede wszystkim Rollie Knight. Jedyne, co się przed nim pojawiło na ścieżce dźwiękowej, był hałas dochodzący z montażowni. Barbara słuchała później tego nagrania. Była to koszmarna kakofonia stanowiła jednak niesłychanie wiarygodne tło dla obrazu. Głos Rollie Knighta miał być podłożony później, po nagraniu w jego mieszkaniu w starym centrum, gdzie Gropetti i ekipa filmowa mieli złożyć wizytę jemu i May Lou dziewczynie, z którą mieszkał. Miał być tam również Leonard Wingate. A także - choć Barbara nie wspomniała o tym Yates-Brownowi - Brett DeLosanto. Keith Yates-Brown ostrzegł ją przez telefon. - Pamiętaj tylko, że wydajemy mnóstwo pieniędzy naszego klienta i będziemy musieli dokładnie się z tych wydatków rozliczyć. - Nie przekroczyliśmy budżetu - zameldowała Barbara. - A zdaje się, że klientowi podoba się to, co dotychczas zrobiliśmy. No, przynajmniej podoba się to przewodniczącemu zarządu. Usłyszała przez telefon odgłos, który jednoznacznie sugerował, iż Keith Yates-Brown zerwał się gwałtownie z krzesła. - Kontaktowałaś się z przewodniczącym zarządu naszego klienta! Jego reakcja nie byłaby bardziej gwałtowna, gdyby wymieniła papieża albo prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Odwiedził nas podczas sesji filmowej w terenie. Następnego dnia, Wes Gropetti wziął kawałek filmu i wyświetlił go w biurze przewodniczącego. - Puściliście tego Gropetti’ego, który ma tak plugawy język, żeby się pętał po piętnastym piętrze! - Wes powiedział, iż uważa, że dogadali się całkiem dobrze z przewodniczącym. - On tak uważa! To ty nawet tam nie poszłaś?! - Nie mogłam tamtego dnia. - O, mój Boże! - Barbara mogła sobie wyobrazić Yates-Browna, jak pobladły chwyta się rękami za głowę.
Przypomniała mu. - Sam mi pan powiedział, że przewodniczący jest tym zainteresowany i że może będę od czasu do czasu składać mu meldunki. - Ale nie tak bez przygotowania! Nie bez uprzedniego powiadomienia nas tutaj, tak żebyśmy mogli zaplanować, co masz mówić. A jeśli chodzi o posyłanie tam Gropetti’ego samego... - Miałam panu właśnie powiedzieć - wtrąciła Barbara - że przewodniczący zarządu firmy klienta zadzwonił do mnie następnego dnia. Powiedział, iż uważa, że nasza agencja wykazała się godną pochwały wyobraźnią... to jego słowa... przede wszystkim zatrudniając do tego Gropetti’ego i zachęcał nas, abyśmy dali Wesowi wolną rękę, bo to ma być reżyserski film. Przewodniczący powiedział, że napisze o tym wszystkim w liście do agencji. Usłyszała w słuchawce ciężki oddech. - Nie dostaliśmy jeszcze tego listu. Kiedy przyjdzie... - zapadła chwila milczenia. Barbaro, wydaje mi się, że dobrze sobie radzisz. - Głos Keitha Yates-Browna stał się błagalny. - Ale proszę, nie podejmuj żadnego, żadnego ryzyka i natychmiast powiadamiaj mnie o wszystkim, co dotyczy przewodniczącego zarządu naszego klienta. Obiecała, że tak zrobi, po czym Yates-Brown - nadal nerwowym tonem - powtórzył, że chcieliby mieć scenariusz. A teraz, po paru dniach, nadal nie posiadając scenariusza, Wes Gropetti gotów był sfilmować końcową sekwencję o najmowaniu do pracy ludzi ze starego centrum i o Rollie Knight’cie. *** Wczesny wieczór... Stłoczyli się w ośmioro w dusznym pokoju, skąpo umeblowanym, w którym nie było czym oddychać. Dla całego Detroit, ale zwłaszcza dla starego śródmieścia, był to bezwietrzny, upalny letni dzień. Nawet teraz, kiedy słońce już zaszło, upał i spiekota pozostały jeszcze na ulicach i w domach. Wśród tej ośmioosobowej grupy znajdowali się Rollie Knight i May Lou, gdyż - na razie - tutaj właśnie mieszkali. Choć ich pokój był malusieńki według najskromniejszych nawet norm, spełniał rolę i sypialni i salonu. W przylegającej do niego „kuchni” - wielkości szafy - znajdował się zlew z zimną wodą, rozpadająca się kuchenka gazowa i kilka zwykłych półek z desek. Nie było ani toalety, ani łazienki. Te udogodnienia - takie, jakie były znajdowały się piętro niżej i korzystali z nich lokatorzy sześciu innych mieszkań. Rollie był przygnębiony, jak gdyby żałował, że zgodził się, aby go w to wszystko
wplątano. May Lou, wyglądająca jak dziecko, któremu - niczym roślinie - powyrastały kościste nogi i ramiona, była przerażona. Zaczęła się nieco uspokajać, dopiero kiedy Wes Gropetti, ze swoim odwiecznym beretem na głowie pomimo upału, spokojnie jej coś wytłumaczył. Za reżyserem stał operator i spec od dźwięku - porozstawiali swój sprzęt tam, gdzie mogli w panującej ciasnocie. Barbara Zaleski stała razem z nimi, z otwartym notesem w ręku. Brett DeLosanto przyglądał się z rozbawieniem Barbarze i jej osadzonym jak zwykle we włosach ciemnym okularom, o których znowu całkiem zapomniała. Światła kamery były wyłączone. Wszyscy wiedzieli, że kiedy zostaną włączone, w pokoju zrobi się jeszcze bardziej gorąco. Leonard Wingate - z działu kadr firmy samochodowej, a także zajmujący najwyższe stanowisko w firmie Murzyn - wytarł czystą lnianą chusteczką spoconą twarz. Obaj z Brettem stali przyciśnięci do ściany, starając się zajmować jak najmniej miejsca. Nagle, choć tylko obaj technicy dostrzegli sygnał dany przez Gropetti’ego, zapłonęły reflektory i została puszczona w ruch taśma dźwiękowa. May Lou zamrugała powiekami, ale reżyser powiedział coś do niej po cichu, skinęła więc głową i z jej twarzy zniknął przestrach. Potem Gropetti, szybko i zręcznie, wycofał się poza zasięg kamery. May Lou zaczęła mówić tak naturalnie, jak gdyby nieświadoma była niczego wokół siebie oprócz własnych myśli. - Nie ma co się martwić o przyszłość, tak jak gadają, że powinniśmy, bo nigdy nie wyglądało na to, żeby dla takich jak my miała być jakaś przyszłość. - Wzruszyła ramionami Wcale to teraz nie wygląda inaczej niż przedtem. - Stop! - zawołał Gropetti. Zgasły światła kamery. Reżyser podszedł do May Lou, znowu szeptał jej coś do ucha. Po paru minutach, podczas gdy inni czekali w milczeniu, znowu zapaliły się reflektory. Gropetti cofnął się. Twarz May Lou ożywiła się. - Pewnie, że nam zabrali nasz kolorowy telewizor - spojrzała w pusty kąt pokoju. Przyszło po niego dwóch facetów, powiedzieli, że nie zrobiliśmy wpłat po pierwszej racie. Jeden z tych facetów chciał wiedzieć, po co myśmy go kupili? Ja mu powiedziałam: „Panie, gdybym ja dzisiaj miała na spłacenie raty, mogłabym sobie wieczorem oglądać telewizję. Bywają takie dni, kiedy tylko to się liczy.” - Ściszyła głos - I powinnam mu była powiedzieć: Kto wie, co będzie jutro?
- Stop! - O co tu chodzi? - szepnął Brett do stojącego obok niego Leonarda Wingate’a. Murzyn znowu wycierał twarz. Odparł szeptem. - Mają kłopoty. Po raz pierwszy w życiu trafiło im się trochę pieniędzy, więc zaszaleli, kupili meble, kolorowy telewizor, wzięli na siebie spłaty, którym nie mogą sprostać. A teraz, część ich zakupów wróciła do właściciela. Ale to jeszcze nie wszystko. Gropetti kazał May Lou i Rollie Knightowi ustawić się inaczej. Teraz Rollie stanął przed kamerą. - Co jeszcze się stało? - spytał cicho Brett. - To się nazywa sekwestracja, zajęcie mienia dłużnika - wyjaśnił Wingate. - Jest to parszywe, przestarzałe prawo, co do którego politycy zgadzają się, że powinno zostać zniesione, ale nikt się za to nie bierze. Wes Gropetti schylił głowę i rozmawiał z Rollie’m w swój zwykły sposób. - Knightowi już raz zajęto wypłatę - wyjaśniał Wingate Brettowi. - W tym tygodniu nadszedł drugi nakaz z sądu, a zgodnie z umową ze związkami zawodowymi dwa takie nakazy oznaczają natychmiastowe zwolnienie z pracy. - Psiakrew! Nie możesz czegoś w tej sprawie zrobić? - Być może. To zależy od Knighta. Kiedy to się skończy, porozmawiam z nim. - Czy on powinien tak się w tym filmie wywnętrzać? Leonard Wingate wzruszył ramionami. - Powiedziałem mu, że nie musi tego robić, że to jego prywatna sprawa. Ale chyba nie miał nic przeciwko temu, a i jego dziewczyna nie protestowała. Może jest im wszystko jedno, może też myślą, że mogą w ten sposób pomóc innym... Nie wiem. Barbara usłyszała, o czym mówią i odwróciła ku nim głowę. - Wes mówi, że to część całej sceny. Poza tym, on ją opracuje tak, żeby została przyjęta życzliwie. - Gdybym myślał inaczej - powiedział Wingate - nie byłoby nas teraz tutaj. Reżyser nadal dawał Rollie’mu wskazówki. Wingate mówił cicho, lecz z przejęciem. - To, co się dzieje z Knightem, spowodowały w połowie nasze własne postawy... establishmentu, co oznacza ludzi takich jak wy i ja. Dobra, pomożemy komuś takiemu jak tych dwoje dzieciaków, ale jak tylko to zrobimy, natychmiast oczekujemy, że przejmą wszystkie nasze wartości klasy średniej, których nabycie zajęło nam samym całe lata... przy czym żyliśmy przez ten czas tak, jak my żyjemy. To samo dotyczy pieniędzy. Chociaż Knight
nie jest do nich przyzwyczajony, bo nigdy dotąd nie miał z nimi do czynienia, oczekujemy, że będzie umiał się z nimi obchodzić, jak gdyby miał je całe życie, a jeśli mu się nie uda, co się dzieje? Zapędza się go do sądu, zajmuje jego zarobki, wylewa z roboty. Zapominamy, jak wielu z nas, którzy całe życie żyją z pieniędzmi, popada w długi, których nie możemy spłacić. Ale niech tylko ten facet zrobi to samo... - dyrektor-Murzyn ruchem głowy wskazał Rollie Knighta - wtedy cały nasz system nastawiony jest na to, aby go wyrzucić z powrotem na śmietnik. - Ale ty nie dopuścisz, żeby tak się stało - mruknęła Barbara. Wingate pokręcił głową niecierpliwie. - Tylko tyle mogę zrobić, Knight jest jednym z wielu. Włączono światła i kamerę. Reżyser zerknął w ich stronę dając znak, by zamilkli. Głos Rollie’go zabrzmiał wyraźnie w ciszy, jaka zapadła w dusznym pokoju. - Pewnie, że się człowiek dowiaduje różności, jak tu mieszka. Jak na przykład tego, że większość rzeczy nie będzie lepsza, żeby nie wiem co mówili. Poza tym, nic nie trwa wiecznie. - Niespodziewanie na twarzy Rollie’go zabłysnął uśmiech. Po chwili, jak gdyby tego żałując, Rollie zastąpił go zasępioną miną. - Więc najlepiej niczego nie oczekiwać. Bo kiedy się to straci, to nic to wtedy nie boli. - Stop! - zawołał Gropetti. Filmowanie trwało jeszcze przez godzinę, Gropetti - przymilając się - cierpliwie namawiał do wypowiedzi, Rollie opowiadał o doświadczeniach, jakie zdobył w starym centrum i w montażowni, gdzie nadal pracował. Choć używał prostych słów, czasem zacinał się - przekazał jednak prawdziwy obraz rzeczywistości i siebie, nie zawsze pochlebny, ale też nie umniejszający ich znaczenia. Barbara, która widziała już wcześniejsze ujęcia na taśmie, była przekonana, że końcowa kopia będzie wymownym, poruszającym wszystkich dokumentem. Kiedy zgasły światła kamery po ostatnim ujęciu, Wes Gropetti zdjął swój czarny beret i wytarł głowę wielką brudną chustką. Skinął na obu operatorów. - Koniec na dzisiaj! Zwijamy się. Leonard Wingate został, podczas gdy inni wyszli kolejno, żegnając się z Rollie ’m i May Lou krótkim „dobranoc”. Brett DeLosanto, Barbara Zaleski i Wes Gropetti wybierali się do Klubu Prasowego w Detroit na późną kolację. Wingate miał wkrótce do nich dołączyć. Wingate czekał, aż pozostali wyszli przez skromny korytarz na zewnątrz - gdzie paliła się słaba żarówka, a farba łuszczyła się ze ścian - i zeszli po klekoczących drewnianych schodach na dół, na ulicę. Przez otwarte drzwi na korytarz wdarł się do pokoju smród śmieci.
May Lou zamknęła drzwi. - Napije się pan czegoś? - zapytała. Wingate zaczął już potrząsać głową, by odmówić, ale zmienił zamiar. - Tak, napiję się. Dziewczyna zdjęła z półki w mikroskopijnej kuchni butelkę z rumem, w której rumu było ledwie na jakiś cal, podzieliła tę ilość sprawiedliwie na dwie szklaneczki. Dodała lodu i coli i podała jedną Wingate’owi, drugą - Rollie’mu. Usiedli wszyscy troje w pokoju, który pełnił wszelkie możliwe funkcje. - Dostaniecie trochę pieniędzy od filmowców za korzystanie z waszego pokoju powiedział Wingate. - Nie będzie tego dużo, bo mało za to płacą. Ale dopilnuję, żebyście dostali chociaż tyle. May Lou uśmiechnęła się niepewnie. Rollie Knight nie odezwał się. Dyrektor popijał swój napój. - Wiedzieliście o tym, że za niepłacenie rat grozi zajęcie mienia? I o drugim nakazie sądowym? Rollie nadal milczał. - Ktoś mu powiedział dzisiaj w pracy - odparła May Lou. - Powiedzieli, że nie dostanie już więcej wypłaty. To prawda? - Nie dostanie części wypłaty. Ale jeśli straci pracę, w ogóle nie będzie czeków z wypłatą... dla nikogo. Wingate zaczął im wyjaśniać sprawę nakazów sądowych zajęcia mienia w razie nie spłacania rat, zajęcia poborów robotnika przed wypłatą - za sprawą nakazu sądowego, którą otrzymują kredytodawcy. Dodał, że chociaż firmy samochodowe i inni pracodawcy są przeciwko systemowi zajmowania poborów pracownika, nie mają żadnego wyboru i muszą się temu podporządkować. Tak jak Wingate podejrzewał - ani Rollie, ani May Lou nie zrozumieli ostrzeżenia, którym był pierwszy nakaz sądowy zajęcia części poborów Rollie’go. Rollie nie zdawał sobie również sprawy z tego, że drugi - stosownie do zasad porozumienia między firmą i związkiem - mógł pozbawić go pracy. - Ma to swoje uzasadnienie - tłumaczył Wingate. - Nakazy zajęcia poborów przysparzają mnóstwa pracy działom płac, co kosztuje firmę duże pieniądze. - Gówno! - wybuchnął Rollie. Zerwał się z krzesła i zaczął krążyć po pokoju. Leonard Wingate westchnął. - Jeśli chcesz usłyszeć, co ja o tym naprawdę myślę, to powiem ci szczerze, iż
uważam, że masz rację. Dlatego też postaram się ci pomóc, na ile będę mógł. Jeśli chcesz, abym to zrobił. May Lou zerknęła na Rollie’go. Zwilżyła językiem wargi. - On chce, proszę pana. On ostatnio nie jest sobą. On jest... no, naprawdę się martwi. Wingate zastanawiał się, dlaczego. Jeśli Rollie dowiedział się o nakazie sądowym dopiero dzisiaj, jak powiedziała May Lou, to oczywiste, że nie martwi się z tego powodu. Postanowił nie nalegać na wyjaśnienia. - Mogę zrobić tylko tyle - powiedział im. - I musicie zrozumieć, że tylko pod warunkiem, iż będziecie tego chcieli: mogę poprosić, aby ktoś zajął się waszymi finansami, uporządkował je, jeśli się da i postarał się, byście zaczęli od początku. Wyjaśniał im potem, jak działa ten system - wymyślony przez Jima Robsona, kierownika działu personalnego u Chryslera - przejęty obecnie przez inne firmy. Poinformował Rollie’go i May Lou, że muszą mu zaraz dać wykaz wszystkich swoich długów. On przekaże je kierownikowi działu personalnego w montowni. Kierownik, który tę dodatkową pracę wykonuje poza godzinami pracy, przejrzy wszystko, aby sprawdzić, ile są winni. Zadzwoni potem do ich kredytodawców, do wszystkich po kolei i będzie ich namawiał, aby przyjmowali niewielkie raty przez długi okres czasu i w zamian wycofali zlecenia zajęcia mienia i poborów. Zwykle zgadzali się na to, gdyż w przeciwnym razie ich dłużnik straciłby pracę, a więc w rezultacie nie otrzymaliby nic, pomimo nakazów sądowych. Pracownika - w tym wypadku Rollie Knighta - zapytano by potem o minimalną kwotę, za jaką mógłby tygodniowo przeżyć. Kiedy kwota taka zostanie ustalona, cotygodniowy czek z poborami dla Rollie’go przejęty zostanie przez dział kadr. Rollie zgłosi się tam w każdy piątek, aby indosować czek na rzecz pracownika kadr, który zajmie się jego sprawą. W biurze - powiedział im Wingate jest zwykle tłoczno, gdyż może się tam jednocześnie znajdować nawet pięćdziesięciu robotników, którzy wpadli w tarapaty finansowe i biuro pomagało im uporządkować te sprawy. Większość była za to wdzięczna. Następnie, kadrowiec zdeponuje czek Rollie’go na specjalnym koncie - na nazwisko tegoż kadrowca, jako że firma oficjalnie nie bierze udziału w całej sprawie. Z tego konta przekaże czeki dla kredytodawców - w umówionej wysokości, a Rollie’mu da czek na pozostałą sumę, która będzie musiała starczyć mu na życie. Aż wreszcie, kiedy wszystkie długi zostaną spłacone, rola kadrowca się skończy i Rollie będzie otrzymywał swój czek normalnie. Sprawy te poddawano kontroli, a całą akcję organizowano wyłącznie po to, aby
pomóc robotnikom w kłopotach finansowych, za co nie pobierano żadnych opłat. - Nie będzie to dla was łatwe - ostrzegł Wingate. - Aby się to mogło udać, będziecie musieli utrzymać się za bardzo małe pieniądze. Zdawało się, że Rollie chce zaprotestować, ale May Lou wtrąciła szybko. - My możemy to zrobić, proszę pana. - Spojrzała na Rollie’go i Wingate wyczuł, spojrzawszy jej w oczy, mieszaninę autorytetu i dziecinnego przywiązania. - Zrobisz to nalegała. - Tak, uda ci się. Rollie zaczął się nawet uśmiechać, wzruszył ramionami. Ale wyraźnie widać było, że Rollie nadal się czymś martwi... naprawdę się martwi, podejrzewał Leonard Wingate - czymś innym. Jeszcze raz zastanowił się, czym. *** - Siedzimy tutaj - powiedziała Barbara Zaleski, kiedy Leonard Wingate dołączył do nich - zastanawiając się, czy tym dwojgu to się może udać. Barbara była jedyną osobą w tej grupie, która posiadała członkostwo Klubu Prasowego, byli więc jej gośćmi. Ona, Brett DeLosanto i Gropetti czekali przy barze. Cała czwórka przeszła teraz do jadalni. Klub Prasowy w Detroit należał do najlepszych w kraju. Był mały, dobrze prowadzony, ze znakomitą kuchnią - o członkostwo pytano później. Co dziwne, pomimo ekscytujących codziennych koligacji z przemysłem samochodowym, ściany klubu były niemal całkiem puste (niektórzy uważali, że rozmyślnie) - pozbawione oznak tych powiązań. Jedynym śladem, witającym gości zaraz przy wejściu, była podniszczona pierwsza strona gazety z 1947 roku z widocznym nagłówkiem: FORD NIE ŻYJE UMIERA W OŚWIETLANYM NAFTĄ NIE OGRZEWANYM DOMU Wojna i podróże kosmiczne były natomiast reprezentowane wydatnie, co być może stanowiło dowód na to, że ludzie prasy cierpią czasem z powodu nadwzroczności. Kiedy zamówili już coś do picia, Wingate odpowiedział na pytanie Barbary. - Chciałbym móc powiedzieć, że tak. Ale nie jestem pewien, a powodem tego jest system. Mówiliśmy o tym przedtem. Ludzie tacy jak my potrafią sobie radzić z tym systemem, lepiej lub gorzej. Ale ludzie tacy jak oni - przeważnie nie. - Leonardzie - zauważył Brett. - Dzisiaj gadasz jak rewolucjonista. - To jeszcze nie oznacza, że nim jestem - Wingate uśmiechnął się cierpko. - Nie sądzę, żebym miał w sobie tyle odwagi. Poza tym, nie mam odpowiednich kwalifikacji. Mam dobrą
pracę, pieniądze w banku. Gdy tylko człowiek je zdobywa, natychmiast pragnie ich bronić, a nie wysadzać wszystko w powietrze. Ale powiem ci tyle: wiem, co sprawia, że ludzie mojej rasy stają się rewolucjonistami. Dotknął wypchanej kieszeni marynarki. Leżały w niej papiery, które przed wyjściem dała mu May Lou. Faktury, umowy dotyczące terminów płatności, ponaglenia z towarzystw pożyczkowych. Wingate - ciekaw, co zawierają - przejrzał je już w samochodzie i to, co w nich znalazł, zdumiało go i rozgniewało. Powtórzył pozostałym swoją rozmowę z Rollie’m i May Lou, nie wspominając o sumach, które były ich prywatną sprawą, ale całą resztę obecni i tak przecież znali. Wiedział też, że nie traktują tej sprawy obojętnie. - Widzieliście meble, które mają w tym pokoju... Skinęli głowami. - Nie są zbyt dobre, ale... - zaczęła Barbara. - Bądź uczciwa - powiedział Wingate. - Wiesz równie dobrze jak ja, że to sterta tandetnych gratów. - No to co z tego! - obruszył się Brett. - Jeśli nie mogą sobie pozwolić na zbyt wiele... - Ale nigdy by się tego nie można było domyślić, patrząc na cenę, jaką zapłacili. Wingate dotknął kieszeni. - Właśnie widziałem fakturę i mówię wam, że podana na niej cena jest przynajmniej sześć razy większa od rzeczywistej wartości tych mebli. Za to, co zapłacili, czy raczej za sumę, na którą opiewa podpisana przez nich umowa, mogliby kupić sobie pierwszorzędne meble z renomowanych firm, takich jak J. L. Hudson’s czy Sears! - No to dlaczego tego nie zrobili? - zdziwiła się Barbara. Leonard Wingate oparł dłonie na stole i pochylił się do przodu. - Ponieważ, moi drodzy, naiwni bogaci przyjaciele, oni nie mogli zrobić nic innego. Nikt ich nie nauczył, jak robić zakupy, jak wybierać. Bo nie ma to specjalnie sensu, jeśli się nigdy nie ma pieniędzy. Bo poszli do sklepu prowadzonego przez białego faceta w dzielnicy zamieszkałej przez czarnych... i facet ich oszukał - i tak to wygląda! Pełno jest takich sklepów nie tylko w Detroit, ale i gdzie indziej. Wiem o tym, bo już mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy zrobili tak jak oni. Przy stole zapadła cisza. Przyniesiono im drinki, Wingate wypił łyk czystej szkockiej z lodem i po chwili ciągnął dalej. - Jest jeszcze jeden drobiazg: koszta manipulacyjne związane z zakupem mebli i paru innych rzeczy. Zrobiłem pewne obliczenia. Wygląda na to, że stopa procentowa wynosi dziewiętnaście-dwadzieścia.
Wes Gropetti gwizdnął cicho. - Kiedy twój pracownik będzie rozmawiał z kredytobiorcami, tak jak powiedziałeś, czy może sprawić, żeby obniżono te sumy za meble i procent? - Koszta manipulacyjne może i udałoby się obniżyć - potwierdził Leonard Wingate. Chyba nawet osobiście się tym zajmę. Kiedy zadzwonimy do firmy, która udzieliła kredytu w imieniu naszej firmy, zapewne przychylą się ku temu i wykażą się rozsądkiem. Dobrze wiedzą, że wielki producent samochodów ma sposoby, żeby ich przycisnąć, jeśli się uprze. Ale jeśli chodzi o meble... - potrząsnął głową. - Nie ma szans. Ci oszuści będą się tylko śmiali. Sprzedają, za ile się da, potem przekazują wszystkie dokumenty firmie kredytującej, poniżej wartości nominalnej. To właśnie tacy nie zorientowani faceci jak Knight, których wcale na to nie stać, pokrywają tę różnicę. - Czy Rollie nadal będzie miał tę pracę? - zapytała Barbara. - Pod warunkiem, że nic się dodatkowego nie wydarzy - odparł Wingate. - Sądzę, że mogę to obiecać. - Na litość boską - wtrącił Wes Gropetti. - Dość tego gadania. Weźmy się do jedzenia. Brett DeLosanto, który niemal przez cały wieczór był niezwykle milczący, nie odzywał się również podczas posiłku. To, co dzisiaj zobaczył - warunki, w jakich żyli Rollie Knight i May Lou, ich ciasny, nędzny pokój w podupadłej, śmierdzącej odpadkami kamienicy czynszowej, niezliczone podobne do tego domy w całej okolicy, równie nędzne lub jeszcze gorsze, ogólną nędzę i niedostatek większej części starego centrum - bardzo nim wstrząsnęły. Bywał już przedtem w starym śródmieściu, jeździł tymi ulicami, ale nigdy nie miał okazji wejrzeć w życie tutaj tak głęboko, poznać je z taką ostrością, jak w ciągu ostatnich paru godzin. Poprosił Barbarę, aby pozwoliła mu obejrzeć dzisiejsze ujęcia - aby zaspokoić własną ciekawość, ale także dlatego, że Barbarę tak pochłonął nowy projekt, iż rzadko mógł się z nią widywać. Nie spodziewał się jednak, że on sam aż tak się w to zaangażuje. Nie dlatego, żeby sobie nie zdawał sprawy z problemów getta w Detroit. Kiedy zobaczył, jak rozpaczliwie posępne są tutaj domy - zrozumiał, że lepiej nie zadawać sobie pytania, dlaczego ci ludzie nie przeprowadzą się gdzieś indziej. Wiedział, że pod względem ekonomicznym i społecznym ci ludzie - zwłaszcza czarni - znaleźli się w pułapce. Choć w starym centrum koszta utrzymania były wysokie, na przedmieściach były jeszcze wyższe zakładając, że przedmieścia wpuściłyby kolorowych do siebie... a niektóre nie dopuściłyby do tego absolutnie, nadal praktykując dyskryminację na tysiąc subtelnych i mniej subtelnych sposobów. Podczas ostatniego spisu ludności okazało się, że w Dearborn, na przykład, w
którym Ford Motor Company miało swoją główną kwaterę, nie ma ani jednego stałego czarnego mieszkańca - dzięki wrogości białych rodzin z klasy średniej, które wspierały chytre manipulacje zasiedziałego na swoim stołku burmistrza. Brett wiedział także, że poczyniono pewne starania, aby pomóc staremu śródmieściu poprzez działalność pełnego dobrych chęci New Detroit Committee
- ostatnio
przemianowanego na New Detroit, Inc. - który powstał po rozruchach w tym rejonie w 1967 roku. Zebrano fundusze, rozpoczęto jakieś budowy domów... Aż w końcu jeden z członków komitetu podsumował trafnie jego jałowe próby: „Długo i szeroko rozprawiamy o tym, co byśmy chcieli, a cegieł nie ma.” Ktoś inny przypomniał słowa umierającego Cecila Rhodesa: „Tak mało zrobiono, a tyle jest do zrobienia.” Oba komentarze wygłoszone zostały przez osoby zniecierpliwione marnymi efektami działań zbiorowych - podjętych przez władze miasta, władze stanowe i federalne. Choć rozruchy z 1967 roku należały już do dalekiej przeszłości, nie zrobiono dotąd nic poza podjęciem sporadycznych prób zastosowania jakichś półśrodków, aby poprawić warunki, które stały się powodem wybuchu niezadowolenia. Brett zastanawiał się, co może zrobić jeden człowiek - w sytuacji, gdy nie powiódł się zbiorowy wysiłek tylu ludzi. Przypomniał sobie nagle, że ktoś, kiedyś, zadał to samo pytanie w odniesieniu do Ralpha Nadera. Brett wyczuł, że Barbara patrzy na niego i odwrócił się ku niej. Uśmiechnęła się, ale nie komentowała jego milczenia - znali się już na tyle dobrze, że nie potrzebowali wyjaśniać sobie swoich nastrojów ani ich przyczyn. Barbara jeszcze nigdy nie wyglądała tak korzystnie, pomyślał Brett. Kiedy przed chwilą toczyła się dyskusja, twarz Barbary ożywiało zainteresowanie, zrozumienie, ciepło. Żadnej innej dziewczyny nie cenił sobie tak wysoko, mimo że tak uporczywie odmawiała pójścia z nim do łóżka. Brett zdawał sobie sprawę z tego, że zaangażowanie Barbary w sprawę filmu i współpraca z Wesem Gropettim daje jej ogromnie dużo satysfakcji. A Gropetti właśnie odsunął od siebie talerz i teraz delikatnie wycierał serwetką usta i brodę. Reżyser filmowy - w nieodłącznym czarnym berecie na głowie - zjadł bowiem makaron z wołowiną à la Strogonoff, obficie popijając je chianti. Chrząknął z zadowolenia. - Wes - zaczął pytanie Brett. - Czy ty kiedykolwiek pozwalasz sobie na to, aby zaangażować się, tak naprawdę zaangażować się w sprawy, o których robisz film? Reżyser wyglądał na zaskoczonego. - Masz na myśli te bzdury o wyprawach krzyżowych? Podpowiadać ludziom, co mają
robić? - Tak - potwierdził Brett. - Właśnie o takie bzdury mi chodzi. - A niech to zaraza! Pewnie, że mnie to interesuje, muszę się tym zainteresować. Ale w końcu tylko robię zdjęcia, dzieciaku. To wszystko. - Gropetti potarł brodę, ściągnął kawałek makaronu, którego nie zebrał serwetką. - Słodka, wzruszająca scena albo rynsztok... jak już tę scenę mam, interesuje mnie tylko odpowiedni obiektyw, kąt ujęcia, światło, synchronizacja z dźwiękiem. Do diabła z zaangażowaniem. Zaangażowanie wymaga pracy na cały etat. Brett kiwnął głową. - Jestem tego samego zdania - powiedział w zamyśleniu. *** Brett odwoził Barbarę do domu swoim samochodem. - Dobrze idzie film, prawda? - Bardzo dobrze! Siedziała blisko niego. Kiedy odwracał głowę w jej stronę, wtulał twarz w jej włosy... już kilka razy to zrobił. - Cieszę się z tego ze względu na ciebie. Wiesz o tym. - Tak, wiem. - Nie chciałbym, żeby kobieta, z którą żyję, nie zajmowała się tym, czego nie dzieli ze mną... tym, co należy wyłącznie do niej. - Jeśli kiedykolwiek będę z tobą żyła, zapamiętam to. Pierwszy raz od czasu ostatniej nocnej rozmowy o tym parę miesięcy temu, któreś z nich wspomniało o możliwości życia razem. - Zastanawiałaś się jeszcze nad tym? - Tak - odparła. - Ale tylko tyle. Brett zamilkł, dołączyli właśnie do sznura samochodów przy wjeździe z Jefferson na autostradę Chryslera. - Chcesz o tym porozmawiać? - zapytał po chwili. Potrząsnęła głową. - Jak długo jeszcze potrwa kręcenie filmu? - Prawdopodobnie jeszcze miesiąc. - Będziesz zajęta. - Chyba tak. Dlaczego? - Bo wybieram się w podróż. Do Kalifornii. Ale chociaż nalegała, nie chciał powiedzieć, dlaczego.
ROZDZIAŁ XIX Długa, czarna limuzyna zwolniła, skręciła w lewo i wjechała gładko pomiędzy kamiennymi kolumnami na wyłożony płytami podjazd przed domem Hanka Kreisela w Grosse Pointe. Za kierownicą siedział szofer Kreisela, w uniformie. Za nim, na pluszowych fotelach siedzieli Kreisel i jego goście, Erica i Adam Trentonowie. W samochodzie - oprócz innych luksusowych dodatków - znajdował się też barek, z którego producent części serwował drinki podczas drogi. Był późny wieczór jednego z ostatnich dni lipca. Zjedli już obiad - w Detroit Athletic Club w śródmieściu. Trentonowie spotkali się tam z Kreiselem, czwartą zaś osobą przy obiedzie była wspaniała dziewczyna o błyszczących oczach, mówiąca z francuskim akcentem, którą Kreisel przedstawił po prostu jako Zoe. Dodał, że zajmuje się ona jego nowo otwartym biurem eksportowym. Zoe, która okazała się czarującą towarzyszką, przeprosiła po obiedzie i opuściła ich. Hank Kreisel zaproponował, aby Adam i Erica pojechali z nim do jego domu, zostawiając swój samochód w śródmieściu. Dzisiejsze spotkanie było konsekwencją pobytu Adama na weekendowym przyjęciu w wiejskim domu Kreisela nad jeziorem. Po przyjęciu, producent części zatelefonował do Adama, tak jak się umówili i uzgodnili termin spotkania. To, że została również zaproszona Erica, z początku zdenerwowało Adama - miał tylko nadzieję, że Kreisel nie będzie robił żadnych aluzji i nie będzie szczegółowo opowiadał o przyjęciu nad jeziorem, a zwłaszcza nie wspomni o Rowenie. Adam wciąż jeszcze żywo pamiętał Rowenę, ale należała już do przeszłości, a rozwaga i zdrowy rozsądek nakazywały, aby tam pozostała. Niepotrzebnie się martwił. Hank Kreisel był dyskretny. Rozmawiali o innych sprawach - o perspektywach wygranej dla „Detroit Lions” w przyszłym sezonie, o ostatnim skandalu we władzach miasta, a potem o orionie, dla którego firma Kreisela produkowała niektóre części w ogromnych ilościach. Adam odprężył się po chwili, choć nadal zastanawiał się, czego właściwie Hank Kreisel od niego chce. Tego, że Kreisel czegoś od niego chce, był pewien, bo powiedział mu o tym Brett DeLosanto. Brett i Barbara również zostali zaproszeni na dzisiejszy wieczór, ale nie mogli przyjść - Barbara była zajęta przy swoim filmie, Brett zaś miał wkrótce wyjechać na Zachodnie Wybrzeże, musiał więc pozałatwiać jeszcze jakieś sprawy. Ale Brett wyznał wczoraj: „Hank mi powiedział, o co chce cię poprosić, a ja mam nadzieję, że możesz coś w
tej sprawie zrobić, bo tu chodzi o coś więcej niż tylko o nas.” Aura tajemnicy zirytowała Adama, ale Brett nie chciał powiedzieć nic więcej. Kiedy limuzyna zatrzymała się przed rozległym, oplecionym bluszczem domostwem Kreisela, Adam podejrzewał, że już wkrótce wszystkiego się dowie. Kierowca obszedł wóz, aby otworzyć drzwi i pomógł Erice wysiąść. Erica i Adam ruszyli przodem ku pobliskiemu trawnikowi, stanęli wszyscy razem mając za sobą wielki dom. Zapadał zmierzch. Elegancki ogród, którego starannie utrzymany, wielki trawnik, przycięte równo drzewa i krzewy świadczyły o profesjonalnej opiece, obniżał się łagodnie ku czystym i pozbawionym zgiełku, wysadzanym drzewami pasmom Lake Shore Road. Ulica nie zasłaniała widoku - z wyjątkiem, kiedy z rzadka przejeżdżały tędy samochody - na jezioro St. Clair. Jezioro było stąd jeszcze widoczne, choć słabo. Biała linia drobnych fal zaznaczała jego brzeg, a daleko od brzegu migotały światła pływających po nim statków. Bliżej, ociężała łódź, z włączonym motorem, aby szybciej dotrzeć do domu, zmierzała ku przystani klubu jachtowego w Grosse Pointe. - Pięknie tu - powiedziała Erica - choć zawsze mi się wydaje, kiedy jestem w Grosse Pointe, że nie jest ono częścią Detroit. - Gdybyś tu mieszkała - odparł Hank Kreisel - wiedziałabyś, że jest. Wielu z nas nadal pachnie benzyną. Albo miało kiedyś smar pod paznokciami. Adam zauważył oschle. - Paznokcie większości ludzi w Grosse Pointe są już od dawna czyste. Ale wiedział, co Kreisel ma na myśli. Każda z pięciu części Grosse Pointe stanowiła osobne dobra lenne i tradycyjne enklawy dobrobytu - wszystkie były równie ściśle związane ze światem przemysłu samochodowego jak pozostałe części Greater Detroit. Henry Ford II mieszkał dalej na tej samej ulicy w Grosse Pointe Farms, a inni Fordowie żyli rozsiani wokół jak bogate przyprawy. Osiadło tu także bogactwo innych wielkich firm samochodowych - fortuny Chryslera i General Motors, jak również dostawców: wielkich starych nazwisk, takich jak Fisher, Anderson, Olson, Mullen i nowszych - jak Kreisel. Strażnicy obecnych fortun pili razem w ekskluzywnych klubach dla wybranych - na których czele stał skrzypiący, przegrzany Country Club, z listą oczekujących na członkostwo tak długą, że nowy, młody kandydat bez powiązań rodzinnych mógł się spodziewać przyjęcia w poczet członków będąc już zgrzybiałym starcem. Jednakże, pomimo całej swej ekskluzywności, Grosse Pointe było sympatycznym miejscem - z tego też powodu niewielka część kadry kierowniczej wielkich
firm samochodowych osiedlała się tutaj, woląc jej „rodzinną” atmosferę od bardziej „dyrektorskiego” Bloomfield Hills. Niegdyś, starsze pokolenie z Grosse Pointe kręciło patrycjuszowskim nosem i spoglądało z góry na pieniądze robione w przemyśle samochodowym. A teraz, to one tu dominowały, podobnie jak zdominowały całe Detroit. Nagły nocny powiew znad jeziora poruszył liśćmi nad ich głowami. Erica zadrżała. - Wejdźmy do środka - zaproponował Hank Kreisel. Szofer, który pełnił również funkcję majordomusa, otworzył ciężkie drzwi, kiedy zbliżali się do domu. Adam zatrzymał się po kilku krokach. - Niech mnie licho! - zawołał z niedowierzaniem. Obok niego, równie zdumiona, zatrzymała się Erica, patrząc szeroko otwartymi oczami. Zachichotała po chwili. Główny salon, do którego weszli, zawierał wszelkie atrybuty elegancji: gruby dywan, wygodne fotele, sofy, kredensy, biblioteczki, obrazy, cicho grające hi-fi i harmonijne oświetlenie... Był tam także normalnych rozmiarów basen. Basen, długi na jakieś trzydzieści stóp, wyłożony przyjemnymi dla oka błękitnymi kafelkami, z jednego końca był głęboki, z drugiego - płytki, miał też trzypoziomową trampolinę. - Hank, nie powinnam była się roześmiać - powiedziała Erica. - Przepraszam. Ale... ale to jest zaskakujące. - Nie ma powodu, żeby się nie śmiać - odparł uprzejmie gospodarz. - Większość ludzi się śmieje. Wielu myśli, że mam świra. A faktem jest to, że lubię pływać. I lubię też komfort. Adam rozglądał się wokół z wyrazem zdumienia na twarzy. - To stary dom. Musiałeś wybebeszyć cały środek. - Jasne. - Przestańcie bawić się w inżynierów. Popływajmy lepiej. - Chcesz popływać? - Kreisel był wyraźnie zadowolony. - Masz przed sobą dziewczynę z wysp. Umiałam pływać, zanim zaczęłam mówić. Zaprowadził ją do korytarza. - Drugie drzwi. Pełno tam kostiumów kąpielowych i ręczników. Adam podążył za Kreiselem do drugiej przebieralni. Po paru minutach, Erica wykonała wspaniały skok z najwyższej trampoliny - skacząc z rozpostartymi szeroko ramionami niczym jaskółka. Wynurzyła się na powierzchnię i
roześmiała głośno. - To najlepszy salon, w jakim w życiu byłam. Hank: Kreisel uśmiechnął się szeroko i skoczył z niższej trampoliny. Adam skoczył z brzegu basenu. Kiedy wszyscy popływali już sobie, Kreisel poprowadził ich - ociekających wodą - po grubym dywanie ku głębokim fotelom, które szofer-majordomus przykrył grubymi ręcznikami. Na czwartym fotelu siedziała siwowłosa, wątła kobieta, obok niej stała taca z filiżankami z kawą i kieliszkami z likierem. Hank Kreisel pochylił się nad nią i pocałował w policzek. - Jak minął dzień? - zapytał. - Spokojnie. - To moja żona, Dorothy - powiedział Kreisel. Przedstawił Ericę i Adama. Adam pomyślał, że to zrozumiałe, iż Zoe została w śródmieściu. Jednakże, kiedy pani Kreisel nalewała kawę i gawędzili sobie, nie wyglądało na to, iż znajduje cokolwiek dziwnego w tym, że spotkali się na obiedzie bez niej. Zapytała nawet, jak im smakował obiad w Detroit Athletic Club. Być może, pomyślał Adam, Dorothy Kreisel pogodziła się z faktem, że jej mąż pędził jak gdyby drugie życie poza domem - z licznymi kochankami w biurach „łączności”, o których i do Adama doszły plotki. Właściwie Hank Kreisel zdawał się nie robić tajemnicy ze swoich układów - widzieli przecież dzisiaj Zoe. Erica rozmawiała z ożywieniem. Widać było, że polubiła Hanka Kreisela, a wieczór spędzony poza domem i to, że mogła popływać - dobrze jej zrobiły. Promieniała zadowoleniem, a jej młodość rzucała się w oczy. Znalazła sobie odpowiedni kostium bikini w stercie w przebieralni, pasował idealnie do jej wysokiej szczupłej figury i Adam dostrzegł już kilkakrotnie, jak Kreisel spogląda z zainteresowaniem w jej stronę. Po chwili gospodarz wydał mu się niespokojny. Wstał. - Adamie - zapytał - czy chciałbyś się przebrać? Jest coś, co chcę ci pokazać i może o tym z tobą pogadać. A więc wreszcie, pomyślał Adam, docieramy do sedna sprawy ... jaka by ona nie była. - To brzmi tajemniczo, Hank - powiedziała Erica. Uśmiechnęła się do Dorothy Kreisel. - Czy ja też mam tę ekspozycję oglądać? Hank Kreisel uśmiechnął się swoim charakterystycznym krzywym uśmiechem. - Gdybyś zechciała, byłbym zadowolony.
Po paru minutach przeprosili panią Kreisel, która pozostała na swoim miejscu, spokojnie popijając kawę. Kiedy ubrali się, Hank Kreisel poprowadził Adama i Ericę przez główne piętro domu wyjaśniając po drodze, że dom został zbudowany przez dawno już nie żyjącą grubą rybę w przemyśle samochodowym, z pokolenia Waltera Chryslera i Henry Forda. - Solidny. Zewnętrzne ściany niczym mur Hadriana. I nadal są takie. Rozebrałem więc wszystko, co było w środku i wstawiłem tu nowe bebechy. Producent części otworzył zdobione kasetonami drzwi, za którymi znajdowały się spiralne schody prowadzące w dół i ruszył stukając obcasami. Erica zaczęła ostrożnie schodzić za nim, Adam podążał na końcu. Szli korytarzem w piwnicy, Kreisel wybrał odpowiedni klucz z kilku wiszących na kółku i otworzył drzwi z szarego metalu. Weszli do pokoju, w którym zapaliło się jasne fluoryzujące światło. Adam rozpoznał, że znajdują się w warsztacie eksperymentalnym konstruktora. Był przestronny, dobrze zorganizowany, należał do najlepiej wyposażonych warsztatów tego typu, jakie Adam widział. - Spędzam tu dużo czasu. Robię pilotowe egzemplarze - wyjaśnił Kreisel. - Kiedy dostaję nową robotę dla moich zakładów, przynoszę ją tutaj. Potem opracowuję najlepszy sposób produkcji przy najniższych kosztach jednostkowych. Opłaca się. Adam przypomniał sobie coś, co powiedział mu Brett DeLosanto: Hank Kreisel nie miał dyplomu inżynierskiego, a jego jedynym przygotowaniem technicznym przed rozpoczęciem samodzielnej działalności była praca operatora maszyn i funkcja brygadzisty. - Tutaj. Kreisel poprowadził ich do niskiego stołu. Stało na nim coś, co zostało przykryte płachtą, którą Kreisel teraz zdjął. Adam spojrzał z ciekawością na metalową konstrukcję zmontowane razem stalowe pręty, arkusze blachy i jakieś wewnętrzne części - wielkości jakichś dwóch rowerów. Na zewnątrz znajdowała się korba. Adam pokręcił nią na próbę i jakieś części wewnątrz poruszyły się. - Hank, poddaję się - Adam wzruszył ramionami. - Co to jest, do diabła? - To wyraźnie coś - powiedziała Erica - co on przekaże do muzeum sztuki nowoczesnej. - Może właśnie do tego się nadaje. Może to właśnie powinienem zrobić. - Kreisel uśmiechnął się szeroko i zapytał - Dużo wiesz, Adamie, o maszynach rolniczych? - Niewiele. - Adam znowu pokręcił korbą.
Hank Kreisel powiedział cicho. - To maszyna do młócenia zboża, Adamie. Nie wymyślono dotąd takiej jak ta, ani tak małej. I ona rzeczywiście spełnia swoje zadanie - w głosie Kreisela zabrzmiał entuzjazm, którego ani Adam, ani Erica nie słyszeli u niego dotychczas. - Ta maszyna młóci każde ziarno, pszenicę, ryż, jęczmień, trzy do pięciu korców na godzinę. Mam zdjęcia, które tego dowodzą... - Znam cię wystarczająco dobrze - przerwał Adam. - Jeśli mówisz, że działa, to znaczy, że działa. - I jeszcze coś tu dobrze działa. Koszta. Przy produkcji masowej, można by to sprzedawać po sto dolarów za sztukę. Mina Adama wyrażała wątpliwości. Jako planista produkcji, znał się na kosztach tak jak trener piłkarski zna się na grze. - Z pewnością nie wliczyłeś kosztów zasilania... Co tu jest źródłem zasilania? Baterie? Mały silnik benzynowy? - Wiedziałem, że o to zapytasz - powiedział Hank Kreisel. - Więc ci powiem. Żadna z tych rzeczy. To facet, który kręci tą korbą. Tak jak ty to przed chwilą zrobiłeś. Tą samą korbą. Tylko że facet, którego mam na myśli, to jakiś stary pryk z wioski gdzieś w dżungli na Wschodzie. W wielkim kapeluszu. Kiedy on się zmęczy, może go zastąpić kobieta albo i dziecko. Mogą sobie siedzieć całymi godzinami i tylko obracać tą korbą. W ten sposób możemy to zrobić za sto dolarów. - Bez zasilania. Szkoda, że nie możemy w ten sposób konstruować samochodów Adam roześmiał się. - Rób sobie wszystko, co chcesz. Ale zrób dla mnie jedno. Nie śmiej się. - Dobra. Nie będę. Ale nadal nie mogę sobie wyobrazić masowej produkcji maszyny rolniczej akurat w Detroit - Adam wskazał ruchem głowy młockarnię - w której wystarczy tylko całymi godzinami obracać korbą. Hank Kreisel powiedział z nagłą żarliwością. - Gdybyś był tam, gdzie ja bywałem, Adamie, może i mógłbyś to sobie wyobrazić. Duża część tego świata leży daleko od Detroit. Połowa naszych kłopotów w tym mieście stąd właśnie się bierze: zapominamy, że takie miejsca istnieją. Zapominamy, że nie wszyscy ludzie myślą w taki sposób jak my. Zakładamy sobie, że wszędzie jest tak jak w Detroit, albo wszędzie powinno tak być, więc cokolwiek się dzieje, powinno dziać się na naszą modłę, tak jak my to widzimy. Jeśli inni widzą wszystko inaczej, to znaczy, że są w błędzie, bo to my jesteśmy Detroit! Tak samo odnosimy się do innych rzeczy... Skażenie środowiska.
Bezpieczeństwo. Te sprawy stały się tak pilne, że musieliśmy coś zmienić. Ale pozostała jeszcze, spora część tego naszego myślenia jest jak niezmienne zasady wiary, jest jak religia. - Która ma kapłanów... - wtrąciła Erica - którzy nie lubią, aby starym wierzeniom rzucano wyzwanie. Adam skierował w jej stronę spojrzenie pełne irytacji, jakby chciał jej powiedzieć: zostaw to mnie. - Wielu z tych, którzy pną się na górę w tym przemyśle, uważa, że należy przemyśleć na nowo stare pojęcia i efekty tego już widać - powiedział Adam z naciskiem. - Ale kiedy mówisz o maszynie ręcznie obsługiwanej, jakiejkolwiek maszynie, to nie jest zmiana tworząca postęp, to powrót do tego, co było przed pierwszym Henry Fordem... W każdym razie, ja jestem od samochodów i ciężarówek, nie od maszyn rolniczych. - W twojej firmie jest wydział produkcji rolniczej. - Nie mam z nim powiązań i nie spodziewam się, że będę kiedyś z nim związany. - Ale twoi ludzie na samej górze są. I z nimi jesteś związany. Oni ciebie słuchają. - Powiedz mi coś - zażądał Adam. - Czy przedstawiałeś to naszym ludziom z produkcji rolniczej? Czy odrzucili twoją propozycję? Producent części potwierdził skinieniem głowy. - Im i innym. Potrzebuję kogoś, kto by mnie wprowadził do sali zarządu. Żebym mógł wzbudzić ich zainteresowanie. Miałem nadzieję, że ty... Wreszcie stało się jasne, czego dokładnie chciał Hank Kreisel od Adama: aby pomógł mu dotrzeć na posiedzenie na szczycie w jego firmie i prawdopodobnie będzie chciał, by wysłuchał go prezes lub przewodniczący zarządu. - Nie możesz tego dla niego zrobić? - zapytała Erica. Adam pokręcił głową, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Hank Kreisel wtrącił. - Musiałby najpierw uwierzyć w ten pomysł. Stali patrząc na wymyślną machinę z korbą, tak obcą wszystkiemu, co Adam znał z doświadczenia. Jednak, Adam wiedział, że znane były przypadki, kiedy firmy samochodowe angażowały się w projekty, które miały niewiele wspólnego - albo w ogóle nie wiązały się z ich podstawową działalnością: z produkcją samochodów. General Motors podjął się pionierskiej produkcji mechanicznego serca dla chirurgii, jak również innych medycznych urządzeń. Ford pracował nad łącznością satelitarną, Chrysler bawił się po amatorsku w planowanie społeczności osiedlowych. Były też inne przykłady, a powodem wszczęcia takich programów - o czym przebiegły Hank Kreisel dobrze wiedział - było obudzone zaraz na
początku osobiste zainteresowanie kogoś wysoko postawionego w danej firmie. - Byłem nawet w Waszyngtonie w sprawie tej młockami - powiedział Kreisel. Wysondowałem wielu facetów. Oni na to pójdą. Była mowa o zamówieniu dwustu tysięcy tych maszyn rocznie jako pomocy dla zagranicy. To już by coś było na początek. Ale Departament Stanu nie może ich przecież produkować. - Hank - powiedział Adam. - Po co szukać pośrednictwa jakiejś firmy? Jeśli jesteś do tego przekonany, dlaczego nie produkujesz i nie wypuszczasz tego na rynek sam? - Z dwóch powodów. Jeden to prestiż. Nie mam takiego głośnego nazwiska. A wielka firma, taka jak twoja, ma. I ma zorganizowany marketing. A ja nie mam. Adam skinął głową. To brzmiało sensownie. - Drugim powodem są finanse. Nie zebrałbym tyle forsy. Nie na produkcję na dużą skalę. - Ale na pewno, przy twojej reputacji, banki... Hank Kreisel zachichotał. - Ja już siedzę w bankach. Tak głęboko, że któregoś dnia gotowi pomyśleć, że to ja ich wspieram na własnych barkach. Nigdy nie miałem dużo własnej gotówki. Zadziwiające, ile można jednak zdziałać bez niej. Adam rozumiał i to także. Wielu ludzi i wiele firm działało w ten sposób i niemal na pewno zakłady Hanka Kreisela, ich wyposażenie, inwentarz, ten dom, posiadłość w Higgins Lake miały mocno obciążone hipoteki. Gdyby Kreisel sprzedał kiedyś swój biznes, lub jego część, mógłby zebrać miliony w gotówce. Póki co, podobnie jak inni, będzie działał - miesiąc w miesiąc borykając się z problemem, jak zdobyć gotówkę. Producent części pokręcił znowu korbą młockami. Mechanizm wewnątrz ruszył, choć nic teraz przez to nie osiągnął: maszynie potrzebne było ziarno podawane przez zbiornik wielkości jednej czwartej galona umieszczony na samej górze. - To na pewno jest nietypowe. Mógłbym powiedzieć, że to marzenie mojego życia. Marzyłem o tym od dawna... - Hank Kreisel zawahał się, wyglądał na zakłopotanego własnym wyznaniem, ciągnął jednak dalej. - Wpadłem na ten pomysł w Korei. Przyglądałem się facetom i kobietom w wioskach, jak tłukli ziarno kamieniami. Prymitywne: wymaga dużej siły mięśni, a rezultat tego był nikły. Widziałem taką potrzebę, zacząłem więc myśleć nad tym. I pracowałem nad tym, z przerwami, od tamtej pory. Erica pilnie obserwowała twarz Hanka Kreisela. Ona także wiedziała co nieco o jego historii, którą częściowo poznała z relacji Adama, częściowo z innych źródeł. I nagle wyobraziła go sobie dokładnie: twardy, zaciekle wałczący w piechocie morskiej Stanów
Zjednoczonych - na obcej, wrogiej ziemi, a jednak przy tym tak bacznie obserwujący życie tubylców w tamtejszych wioskach, z takim zrozumieniem i współczuciem, że jeszcze tyle lat później pomysł, który się w nim wtedy narodził, przetrwał i płonął w nim jak ogień. - Coś ci powiem, Adamie - zaczął znowu Kreisel. - I tobie też, Erico. Ten kraj nie sprzedaje za granicę maszyn rolniczych. A przynajmniej niezbyt wiele. Nasze maszyny są zbyt wymyślne, zbyt wyrafinowane. Dla nas jest to coś w rodzaju niezachwianej świętości... tak jak mówiłem: wszystko musi mieć napęd. Wszystko musi być elektryczne, albo mieć silnik albo coś w tym rodzaju. A zapomina się przy tym całkowicie, że kraje Wschodu mają niewyczerpane zasoby taniej siły roboczej. Wołasz faceta, żeby kręcił korbą, a zlatuje się pięćdziesięciu... niczym muchy... albo mrówki. Ale nam się ten pomysł nie podoba. Nie chcemy patrzeć, jak się buduje tamy przy pomocy kulisów noszących kamienie na własnych grzbietach. Sama myśl nas obraża. Wyobrażamy sobie, że to jest nieefektywne, że jest takie nieamerykańskie. Powiadamy, że w ten sposób budowano kiedyś piramidy. O co więc chodzi? To sytuacja w tamtych krajach. Nie zmieni się długo jeszcze, jeśli w ogóle. Jeszcze jedno... w tamtych rejonach nie ma gdzie naprawiać wymyślnych maszyn. A więc muszą być one proste. - Puścił korbę, którą cały czas obracał. - A ta jest taka. Dziwna rzecz... pomyślał Adam, kiedy Hank Kreisel mówił i to jak zwykle elokwentnie, demonstrując to, co zbudował i w co wierzył, miał w sobie coś z Lincolna, co jeszcze podkreślała jego wysoka, chuda sylwetka. Adam zastanawiał się, czy pomysł Kreisela da się zrealizować. Czy było na to zapotrzebowanie - tak jak zarzekał się Kreisel? Czy ten projekt rzeczywiście wart był zachodu, czy wart był tego, aby jedna z firm tworzących Wielką Trójkę użyczyła mu głośnego na cały świat prestiżu? Adam zaczął zadawać mu pytania w oparciu o swoje doświadczenie planisty produkcji. Dotyczyły marketingu, spodziewanej wysokości sprzedaży, dystrybucji, montażu na miejscu, kosztów, dostaw części, sposobów eksportowania, serwisu, napraw. Na każde kolejne pytanie Kreisel miał przygotowaną odpowiedź i widać było, że wszystko sobie przemyślał wcześniej, wszystkie liczby podawał z głowy - jego odpowiedzi wyraźnie wykazały, w jaki sposób producent części doprowadził swój biznes do sukcesu, jakim był. Hank Kreisel osobiście odwiózł potem Adama i Ericę do miejsca, gdzie stał ich samochód. *** W drodze do domu, kiedy kierowali się na północ jadąc autostradą Johna Lodge’a, Erica zapytała Adama.
- Zrobisz to, o co cię prosi Hank? Czy doprowadzisz do spotkania z przewodniczącym i innymi? - Nie wiem - głos Adama zdradził tkwiące w nim ciągle wątpliwości. - Po prostu nie jestem pewien. - Myślę, że powinieneś. Zerknął na nią, rozbawiony. - Tak po prostu? - Tak po prostu - odparła Erica stanowczo. - Czy to nie ty właśnie ciągle mi powtarzasz, że już i tak za duże mam na głowie? Adam pomyślał o orionie, o tym, że wprowadzenie go na rynek przybliżało się z każdym tygodniem, pochłaniając coraz więcej jego czasu, co utrzyma się jeszcze przez wiele miesięcy. A przecież farstar, na razie na wczesnym etapie, również domagał się z jego strony koncentracji i dodatkowych godzin pracy, w biurze i w domu. Kolejną sprawą, którą miał na głowie, był Smokey Stephensen. Adam wiedział, że musi wkrótce podjąć decyzję w sprawie inwestycji swojej siostry, Teresy, w salonie sprzedaży samochodów, do którego dawno już temu powinien był pójść z kolejną wizytą i wyjaśnić ostatecznie ze Smokey’m kilka spraw. Musi jakoś w przyszłym tygodniu zmieścić to w swoim planie. Pytał sam siebie, czy naprawdę chce brać na siebie jeszcze coś więcej. - To nie zajmie ci dużo czasu - powiedziała Erica. - Hank prosi cię tylko o wprowadzenie, aby mógł zademonstrować swoją maszynę. Adam roześmiał się. - O przepraszam! To się nie odbywa tak łatwo! Wyjaśnił, że jakikolwiek pomysł, który przekazywany jest do rozpatrzenia wyżej, na sam szczyt firmy, musi mieć dołączoną wyczerpującą analizę i wyniki przeglądów, gdyż nigdy nie wolno było ot, tak sobie rzucać czegokolwiek na biurko prezesa czy przewodniczącego zarządu. Nawet gdyby działał poprzez Elroya Braithwaite’a i Huba Hewitsona, dyrektora generalnego - co będzie musiał zrobić - podstawowych zasad nie można było pominąć. Żaden z nich nie poświadczy swoim podpisem, iż zezwala na przekazanie sprawy wyżej, póki cała propozycja nie zostanie przesiana przez sito, nie zostaną ustalone koszta, sieć potencjalnej sprzedaży, nie podane zostaną specyficzne zalecenia. I słusznie. Gdyż w przeciwnym razie, setki wariackich pomysłów zablokowałyby kanał, którym płynęły najważniejsze decyzje dotyczące całościowej polityki firmy. W tym przypadku - choć inni ludzie mogliby zostać w to zaangażowani później - na
samym początku to Adam musiałby całą tę robotę wykonać. I coś jeszcze: jeśli wydział produkcji rolniczej odrzucił projekt młockarni Hanka Kreisela - jak sam to zresztą przyznał - Adam mógłby przysporzyć sobie wrogów wskrzeszając stary projekt, bez względu na to, czy cała akcja skończyłaby się sukcesem, czy porażką. Gałąź produkcji rolniczej, choć mała w porównaniu z resztą, zajmującą się produkcją samochodów, stanowiła jednak część firmy, a robienie sobie wrogów gdziekolwiek nigdy nie przynosiło korzyści. Mimo wszystko, dziś wieczorem pomysły i demonstracja Hanka Kreisela zrobiły na Adamie wrażenie. Ale czy zyskałby coś angażując się w to? Czy byłoby to mądrym, czy głupim posunięciem, gdyby podjął się sponsorowania Hanka Kreisela? W jego myśli wdarł się głos Erici. - Nawet gdybyś miał z tym trochę pracy, wydaje mi się, że byłoby to znacznie bardziej pożyteczne niż inne rzeczy, którymi się zajmujesz. - Zdaje mi się - odparł z przekąsem - że wolałabyś, abym porzucił oriona, farstara... - Dlaczego by nie? One nikogo nie nakarmią. A maszyna Hanka nakarmi. - Orion nakarmi ciebie i mnie. Jeszcze nie skończył mówić, a już zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niemądra, że znowu zaczną się niepotrzebnie sprzeczać, ale Erica odcięła się ostro. - To chyba jedyna rzecz, która cię obchodzi. - Nie, nie jedyna. Jest dużo więcej spraw, o których trzeba pomyśleć. - Na przykład, co? - Na przykład to, że Hank Kreisel jest oportunistą. - Mnie się spodobał. - Zauważyłem. - A co to dokładnie ma znaczyć? - zapytała lodowatym tonem. - O, do diabła... nic. - Pytałam, co miałeś na myśli. - Dobrze - zgodził się Adam. - Kiedy staliśmy nad basenem, on cię w myślach rozbierał. Ty o tym wiedziałaś. I nie wyglądało na to, żebyś miała coś przeciwko temu. Policzki Erici poczerwieniały. - Tak, czułam to! I nie miałam nic przeciwko temu. Jeśli chcesz znać prawdę, to ci powiem, że mi się to podobało. - Ale mnie nie - odparł Adam z goryczą. - Nie pojmuję, dlaczego.
- A to co ma niby znaczyć? - To znaczy, że Hank Kreisel jest mężczyzną i zachowuje się jak mężczyzna. Dzięki temu, pozwala kobiecie czuć się kobietą. - A ja pewnie nie. - Nie! Ty, do cholery, nie! - Jej wściekłość wypełniła cały samochód. Wstrząsnęła nim. Zdołał na szczęście pojąć, że sprawy zaszły wystarczająco daleko. - Słuchaj... - zaczął pojednawczo. - Być może ostatnio... jeśli nie byłem... - Nie podoba ci się, bo Hank sprawił, że czułam się dobrze. Czułam się kobietą. Chcianą. - W takim razie przepraszam. Chyba nie powiedziałem tego, co trzeba, nie zastanowiłem się. - Dodał - Poza tym, ja ciebie pragnę. - Pragniesz? Pragniesz? - Oczywiście, że pragnę. - To dlaczego już więcej mnie nie weźmiesz? Nie wiesz, że od ostatniego razu minęły dwa miesiące? A przedtem, całe tygodnie. I czuję się tak podle przez to, że ci o tym mówię. Zjechali z autostrady. Pełen wyrzutów sumienia, Adam zatrzymał samochód. Erica płakała, odwróciwszy głowę ku oknu. Wyciągnął do niej rękę. Wyrwała dłoń. - Nie dotykaj mnie! - Słuchaj - zaczął Adam. - Zdaje mi się, że ze mnie tuman pierwszej klasy... - Nie! Nie mów tak! Nic nie mów! - Erica powstrzymała łzy. - Myślisz, że chcę, żebyś mnie wziął teraz? Po tym, jak cię o to prosiłam? Myślisz, że jak się czuje kobieta, która musi o to prosić? Czekał chwilę, bezradny, nie wiedział, co zrobić lub powiedzieć. Zapuścił silnik i resztę drogi do Quarton Lake przejechali w milczeniu. Zwykle Erica wysiadała pierwsza, a Adam odprowadzał wóz do garażu. Wysiadając teraz, Erica powiedziała cicho. - Dużo o tym myślałam i to nie jest tylko sprawa dzisiejszego wieczoru. Chcę rozwodu. - Porozmawiamy o tym. Erica potrząsnęła głową. Kiedy przyszedł do domu, Erica zamknęła się już w pokoju gościnnym. Tej nocy, po raz pierwszy od dnia ślubu, byli w jednym domu, ale spali osobno.
ROZDZIAŁ XX - No to przekaż mi tę złą wiadomości - powiedział Smokey Stephensen do Lottie Potts, swojej księgowej. - O ile przekroczyłem kredyt zaufania? Lottie, która wyglądała i często zachowywała się jak żeńskie wcielenie Uriah Heep, ale umysł miała bystry, policzyła coś szybko, pisząc cienkim złotym ołówkiem. - Wliczając te samochody, które właśnie dostarczyliśmy, panie Stephensen, czterdzieści trzy tysiące dolarów. - Ile mamy gotówki w banku, Lottie? - Starczy na wypłaty w tym tygodniu i w następnym, panie Stephensen. Niewiele więcej. - Um. - Smokey Stephensen potarł dłonią swoją gęstą brodę, oparł się wygodnie i zaplótł dłonie na brzuchu, który ostatnio jeszcze bardziej mu urósł. Z roztargnieniem przypomniał sobie, że musi coś wkrótce zrobić ze swoją nadwagą, przejść na jakąś dietę, choć sama myśl o tym wprawiała go w przygnębienie. Co znamienne, Smokey nie wpadł w popłoch z powodu kryzysu finansowego, w którym niespodziewanie znalazł się dziś rano. Przeżył już takie i z tym też jakoś sobie poradzi. Zadumał się nad obliczeniami Lottie, robiąc jeszcze swoje własne kalkulacje. Dziś był wtorek pierwszego tygodnia sierpnia. Siedzieli oboje w biurze Smokey’go na półpiętrze w jego dużym salonie sprzedaży samochodów na przedmieściach, Smokey za biurkiem, w niebieskiej jedwabnej marynarce i wzorzystym jaskrawym krawacie, które były jego służbowym uniformem. Lottie - naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka, czekała z nabożnym szacunkiem, rozłożywszy przed sobą księgi rachunkowe. Smokey pomyślał sobie, że niewiele jest kobiet tak oddanych pracy jak Lottie. Ale w końcu, jeśli natura wypięła się na ciebie, kiedy przychodziłeś na świat i stworzyła cię tak brzydkim jak Lottie, musiała to jakoś zrekompensować w inny sposób. Boże drogi, ależ ona ma psią urodę. Ma pewnie trzydzieści pięć lat, a wygląda na pięćdziesiąt, masywna, ciężka i niezdarna, pokrzywiona, zęby jak u królika, z lekkim zezem, włosy nieokreślonego koloru, rozwichrzone na wszystkie strony sprawiają wrażenie, jakby obrastały orzech kokosowy, głos zgrzytliwy, jakby żelazne obręcze koła tarły o nierówny bruk... Smokey otrząsnął się przypominając sobie, że Lottie jest całkowicie oddana, ślepo lojalna, niezawodna, solidna i rzetelna i razem wydostali się już z niejednego kłopotu - których bez jej pomocy nie zdołałby przetrwać. Smokey całe życie trzymał się jednej zasady: jeśli chcesz, aby kobieta stała u twego
boku, wybierz sobie brzydką. Piękne dziewczyny były luksusem, tyle że niestałym. Brzydkie zostawały - na dolę i niedolę. W dzisiejsze tarapaty nieoczekiwanie wtrąciła go jeszcze inna brzydula. Był jej za to wdzięczny. Miała na imię Jolanda i zatelefonowała do niego wczoraj późnym wieczorem. Jolanda pracowała w śródmiejskim banku, w którym Smokey prowadził swoje operacje handlowe i który finansował inwentarz samochodowy swojego dealera. Była sekretarką wiceprezesa i miała dostęp do poufnych informacji. Rozebrana, tylko w staniku i majtkach, ważyła dwieście funtów. Z chwilą gdy Smokey ją zobaczył, kiedy przyszedł do banku rok temu, wyczuł w niej potencjalnego sprzymierzeńca. W związku z tym, zatelefonował do niej, zaprosił na lunch i od tej chwili pozwolił, aby ich przyjaźń się rozwijała. A teraz, spotykali się mniej więcej co dwa miesiące, między spotkaniami posyłał jej kwiaty albo słodycze, które pochłaniała w wielkich ilościach, a dwa razy zabrał ją na noc do motelu. Wolał o tych ostatnich nie myśleć zbyt dużo, ale Jolanda - której tego typu doświadczenia rzadko się trafiały - pozostała patetycznie mu za to wdzięczna i wdzięczność swoją spłacała, przekazując mu co jakiś czas pożyteczne informacje z banku. - Nasi spece od rozliczeń planują przeprowadzić przez zaskoczenie kontrolę zapasów u dealerów - poinformowała go przez telefon wczoraj wieczorem. - Pomyślałam, że chciałbyś o tym wiedzieć... twoje nazwisko jest na liście. Obudziła w nim natychmiast czujność, zapytał zaraz. - Kiedy zaczynają kontrole? - Jutro z samego rana, chociaż nikt nie może o tym wiedzieć... - Jolanda dodała - Nie mogłam zadzwonić wcześniej, bo siedziałam w pracy do późna i wolałam nie telefonować z biura. - Jesteś bystrą dziewczyną. Jak długa jest ta lista? - Jest na niej ośmiu dealerów. Przepisałam nazwiska. Mam ci je podać? Błogosławił jej sumienność. - Proszę, kochana. Z ulgą przyjął wiadomość, że jego nazwisko jest na liście na przedostatnim miejscu. Gdyby kontrolerzy brali te nazwiska po kolei - a zwykle tak właśnie postępowali - dotrą do niego dopiero za trzy dni. Miał więc dwa dni, w ciągu których musiał coś wymyślić. Nie było to dużo, ale lepiej dostać tyle niż mieliby go tu zaraz jutro capnąć kontrolerzy. Zanotował sobie nazwiska pozostałych dealerów. Trzech z nich znał, da im cynk, może kiedyś
zrewanżują mu się za dzisiejszą przysługę. - Jesteś słodka, że zadzwoniłaś do mnie, moja droga - powiedział Jolandzie. - Zbyt rzadko się ostatnio spotykamy. Zakończyli rozmowę zapewniając się wzajemnie o swoim przywiązaniu i Smokey wyczuł, że będzie go to kosztowało kolejną noc z nią w motelu, ale sprawa była tego warta. Wcześnie następnego ranka zawezwał do siebie Lottie, którą także potrafił zobowiązać w stosunku do siebie poprzez drobne uprzejmości świadczone od czasu do czasu, a która nigdy, przenigdy nie zaniechała zwyczaju zwracania się do niego per „panie Stephensen”. Wynikiem tego był jej meldunek o tym, iż jego salon dealerski znacznie przekroczył kredyty. Przekroczenie kredytu zaufania oznaczało, iż Smokey sprzedał samochody, ale nie wpłacił zysków do banku, który pożyczył mu pieniądze na ich zakup. Samochody stanowiły zabezpieczenie dla banku, który nie otrzymawszy informacji o ich sprzedaży uważał, że znajdują się one nadal w salonie Smokey’go. A w rzeczywistości, samochodów o wartości czterdziestu trzech tysięcy dolarów w salonie nie było. W ciągu ostatnich paru tygodni bank został powiadomiony o dokonaniu sprzedaży kilku samochodów, ale w żadnym razie nie o wszystkich, a kontrola stanu magazynu w przedstawicielstwie sprzedaży (firmy kredytujące i banki nalegały, aby przeprowadzano okresowo takie kontrole) wykryłaby braki. Były kierowca wyścigowy namyślał się głęboko, pocierając dłonią brodę. Smokey wiedział - podobnie jak wszyscy sprzedawcy samochodów - że każdy salon sprzedaży samochodów od czasu do czasu przekraczał kredyt zaufania, czasem było to konieczne. Sztuka polegała na tym, aby nie posunąć się za daleko i nie dać się na tym przyłapać. Przyczyną takich kłopotów było to, że dealerzy musieli zdobyć gotówkę na każdy nowy samochód, który brali na swój skład - w tym celu pożyczali zwykle pieniądze z banku lub firm kredytowych. Czasami jednak pożyczki nie wystarczały. Dealer mógł mieć nie wystarczającą ilość gotówki - a gotówki potrzebował, aby mieć czym zapłacić za następne samochody, jeśli prognozy wskazywały, iż będą się dobrze sprzedawały lub aby mieć pieniądze na inne wydatki. Stąd też, dealerzy nie śpieszyli się z wypełnianiem całej papierkowej roboty po dokonaniu sprzedaży samochodu. Dealer mógł otrzymać zapłatę od klienta za sprzedaż samochodu, a potem przez około tydzień zwlekał ze zgłoszeniem sprzedaży swoim kredytodawcom - bankowi lub firmie kredytującej. W ciągu tego tygodnia dysponował pieniędzmi. Co więcej, pod koniec tego okresu czasu przybywało kolejnych sprzedaży, które
znowu bez pośpiechu opracowywano, zanim przekazano pieniądze do banku, tak więc dealer - znowu tylko przez krótki okres czasu - mógł dysponować pieniędzmi ze sprzedaży. Była to w jakimś sensie swoista żonglerka. Banki i firmy kredytowe wiedziały, że żonglerka nie ustaje i - w granicach rozsądku przyzwalały, aby dealerzy przez krótki czas nieoficjalnie wykraczali poza „kredyt zaufania”. Nie można było natomiast liczyć na to, iż będą tolerować tak dużą sumę, o jaką w tej chwili Smokey przekroczył „kredyt zaufania”. - Lottie - powiedział cicho Smokey Stephensen - musimy sprowadzić tu z powrotem parę samochodów, żeby mieć je na składzie, zanim ci faceci od kontroli tu przyjdą. - Przypuszczałam, że pan to powie, panie Stephensen, zrobiłam więc wykaz. Księgowa podała mu spięte spinaczem dwa arkusze papieru. - Tu są wszystkie nasze dostawy do klientów z ostatnich dwóch tygodni. - Mądra dziewczyna! - Smokey przejrzał listę, z aprobatą zauważając, iż Lottie spisała przy każdym nazwisku adres i numer telefonu, jak również model zakupionego samochodu i jego cenę. Zaczął zaznaczać adresy nabywców z najbliższej okolicy. - Siądziemy oboje przy telefonach - powiedział Smokey. - Zaznaczyłem na początek czternaście nazwisk. Ja zajmę się siedmioma pierwszymi, ty zadzwonisz do pozostałych. Musimy mieć tutaj te samochody jutro wcześnie rano. Wiesz, co mówić. - Tak, proszę pana, panie Stephensen. - Lottie znała już całą procedurę, spisywała teraz uwagi Smokey’go na swojej kartce. - Będę telefonowała ze swojego pokoju na dole. Kiedy Lottie odeszła, Smokey wykręcił pierwszy numer ze swej listy. W słuchawce odezwał się miły żeński głos, powiedział więc, kim jest. - Dzwonię po to tylko - oznajmił tonem przepojonym słodyczą - żeby się dowiedzieć, jak tak sympatycznym ludziom podoba się samochód, który mieliśmy zaszczyt państwu sprzedać. - Podoba nam się... - w głosie kobiety brzmiało zdziwienie. - Dlaczego? Czy coś jest nie w porządku? - Ależ absolutnie nic, proszę pani. Po prostu osobiście sprawdzam, jak zawsze w przypadku wszystkich moich klientów, czy są w pełni zadowoleni. W taki właśnie sposób prowadzę moje interesy. - Hm - odparła kobieta. - Sądzę, że to dobry sposób. Zdaje mi się, że niewielu ludzi dba o to obecnie. - Nas to obchodzi. - Smokey trzymał już w ręku cygaro, wyłożył nogi na biurko, odchylił się na krześle. - Nas wszystkich to naprawdę obchodzi. A jeśli już o tym mowa, to
mam dla pani propozycję... - Tak? - Teraz, kiedy państwo pojeździli już trochę naszym samochodem, dlaczego by go nie przyprowadzić tu jutro, aby nasi mechanicy zrobili gruntowny przegląd? Będziemy mogli tym samym sprawdzić, czy nie wyłoniły się jakieś usterki i wyregulować wszystko, co trzeba. - Ależ mamy ten samochód dopiero niecały tydzień... - Tym bardziej - przekonywał Smokey - jest po co sprawdzić, czy wszystko jest w najlepszym porządku. Chcielibyśmy to dla państwa zrobić, naprawdę nam na tym zależy. I nie będzie to nic kosztowało. - Z pewnością jest pan inny niż pozostali dealerzy - stwierdziła kobieta. - Chciałbym się za takiego uważać. W każdym bądź razie, to miło, że tak pani mówi. Umówili się, że samochód zostanie przyprowadzony do warsztatu o ósmej rano następnego dnia. Smokey wyjaśnił, że chciałby przydzielić tę pracę jednemu ze swoich najlepszych mechaników, a będzie mu łatwiej to zrobić, jeśli samochód znajdzie się w warsztacie wcześnie rano. Mąż tej kobiety, który zwykle jeździł rano do biura w śródmieściu, pojedzie z kimś innym albo wsiądzie do autobusu. Przy następnej rozmowie telefonicznej Smokey uzyskał podobny rezultat. Przy kolejnych dwóch napotkał opór - jutrzejszy dzień nie będzie odpowiedni, nie chcieli pozbawić się samochodu tego dnia. Wyczuwając stanowczość, Smokey nie nalegał. Podczas piątej rozmowy zmienił taktykę, choć nie miał ku temu żadnego specjalnego powodu, oprócz chęci jakiejś odmiany. - Nie mamy absolutnej pewności - Smokey poinformował właściciela samochodu, mężczyznę, który odebrał telefon - ale wydaje nam się, że pański nowy samochód może mieć defekt. Szczerze jestem zakłopotany tym, że muszę do pana telefonować, ale ponieważ traktujemy naszych klientów poważnie, nie chcemy w najmniejszym stopniu ryzykować. - Nie ma powodu do zakłopotania - odparł mężczyzna. - Cieszę się, że pan zadzwonił. Co to za usterka? - Sądzimy, że może to być niewielka ucieczka spalin, przy czym tlenek węgla może się przedostawać do kabiny pasażerskiej. Pan lub pańscy pasażerowie nie poczuliby tego, ale to może być niebezpieczne. Szczerze mówiąc, wykryliśmy to w kilku samochodach, które otrzymaliśmy z fabryki w tym tygodniu, sprawdzamy więc wszystkie pozostałe, aby nie narażać nikogo na przyszłe niespodzianki. Niechętnie to przyznaję, ale wygląda to na drobną usterkę fabryczną. - Nie musi mi pan tego mówić. Wiem, jak to jest - odparł mężczyzna. - Sam również
prowadzę interesy, przez cały czas mam kłopoty z siłą roboczą. Ta, którą się teraz dostaje... ich po prostu nic nie obchodzi. Ale z pewnością doceniam pańskie podejście do sprawy. - Ja w ten właśnie sposób prowadzę swój biznes - oświadczył Smokey. - A jestem pewien, że i pan też tak postępuje. Czy możemy więc liczyć na to, że przyprowadzi pan tutaj swój samochód jutro rano? - Jasna sprawa. Przyjadę wcześnie rano. - Wielki ciężar spada mi dzięki temu z głowy. Naturalnie, nie będzie pan za to ponosił żadnych specjalnych opłat. Aha, jeśli będzie pan korzystał z samochodu do jutra rana, proszę jeździć przy otwartym oknie. Artystyczna natura Smokey’go rzadko kiedy zdołała się oprzeć dodatkowym upiększeniom. - Dzięki za informację. I coś jeszcze panu powiem... jestem pod wrażeniem. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy jeszcze kiedyś ubili interes. Smokey odwiesił słuchawkę, promieniał z zadowolenia. Późnym rankiem Lottie Potts i jej szef porównali wyniki. Księgowej udało się uzyskać obietnicę sprowadzenia do warsztatu czterech samochodów, Smokey zdobył pięć. Dziewięć samochodów stanowiłoby wystarczającą ilość, gdyby rzeczywiście wszystkie przyjechały, ale do jutra rana niektórzy właściciele mogą zmienić zdanie, albo wyłonią się jakieś kłopoty i nie będą mogli przyjechać. Smokey postanowił działać na pewniaka. Wybrał z listy Lottie następnych osiem nazwisk i ponownie oboje zasiedli przy telefonach. Do południa trzynastu właścicieli, razem wziąwszy, wyraziło zgodę, aby oddać swoje samochody do salonu dealerskiego Stephensena wcześnie rano następnego dnia - z różnych przyczyn. Następnie, Smokey i kierownik działu serwisowego, Vince Mixon, odbyli wspólną naradę. Mixon był łysym, pogodnym mężczyzną dobrze już po sześćdziesiątce, który prowadził swój dział serwisu jak kwalifikowany maître d’hôtel. Potrafił natychmiast rozpoznać, na jaką dolegliwość cierpi dany samochód, dobrze umiał zorganizować robotę i lubili go klienci. Vince Mixon miał jednakże pewną słabość: był alkoholikiem. Przez dziesięć miesięcy w roku był trzeźwy, nie pił. Dwa razy do roku, regularnie, zaczynał pić na umór - co często żałośnie odbijało się na jakości jego pracy. Żaden inny pracodawca nie tolerowałby takiej sytuacji i Mixon dobrze o tym wiedział. Wiedział też, że gdyby stracił tę pracę, w jego wieku nigdy nie znalazłby innej. Smokey natomiast ocenił sytuację przebiegle i dojrzał w niej korzyści dla siebie. Vince Mixon był świetny - kiedy funkcjonował, a kiedy nie funkcjonował - Smokey radził sobie jakoś bez
niego. Smokey mógł również polegać na swoim szefie serwisu w sytuacjach, kiedy trzeba było czasem nagiąć nieco etykę zawodową - a Mixon robił dla niego wszystko, o co go prosił w kłopotliwych sytuacjach. Takiej jak obecna. Wspólnie opracowali plan działania na jutro. Kiedy przyjadą kolejno zawezwane samochody, zostaną szybko przekazane do działu serwisu, umyte, posprzątane wewnątrz, silniki starannie się oczyści, aby wyglądały jak nowe, gdyby kontrolerzy chcieli zajrzeć pod maskę. Z podręcznego schowka wyjmie się wszystkie rzeczy pozostawione przez właściciela i przechowa je w plastikowych workach z dołączonymi danymi o właścicielu, aby można było powkładać je z powrotem tam, gdzie były. Trzeba będzie zdjąć tablice rejestracyjne, starannie notując numery, aby w końcu trafiły z powrotem na właściwy samochód. Na opony trzeba będzie nałożyć warstwę czarnej farby, aby sprawiały wrażenie nowych, zwłaszcza tam, gdzie widoczne są ślady zużycia. Samochody - w liczbie około tuzina - przetransportuje się potem na ogromny parking na tyłach salonu, gdzie stoją nowe samochody, jeszcze nie sprzedane. I to było wszystko. Nie będzie się przy tych samochodach robić nic poza tym, nic zupełnie, i za dwa dni - oczyściwszy je tylko - zostaną zwrócone właścicielom dokładnie w takim stanie, w jakim zostały tu sprowadzone. W międzyczasie jednakże, będą sobie stały na parkingu, aby kontrolerzy z banku mogli je policzyć i obejrzeć. Smokey miał nadzieję, że kontrolerzy będą zadowoleni z faktu, iż ilość nie sprzedanych samochodów jest taka, jaka powinna być. - Ci faceci z banku - powiedział w zamyśleniu Smokey - mogą tu przyjść dopiero pojutrze. A ludzie będą się spodziewali, że dostaną samochody z powrotem jutro wieczorem. Będziesz musiał podzwonić do wszystkich po południu, wymyślić jakieś wymówki, żeby przetrzymać je tutaj jeden dzień dłużej. - Nie martw się - uspokoił go Vince Mixon. - Już ja wymyślę dobre wymówki. Jego szef spojrzał srogo. - Nie będę się martwił, jeśli natychmiast odstawisz alkohol. Wyglądający jak chart szef serwisu podniósł rękę. - Ani łyżeczki, póki to się nie skończy. Obiecuję. Smokey wiedział z doświadczenia, że obietnica zostanie dotrzymana, ale żeby ją rzeczywiście skutecznie wyegzekwować ustalili, że już po wszystkim urządzą sobie popijawę. Smokey rzadko stosował podobną strategię, musiał być jednak pewien Vince’a Mixona przez następnych czterdzieści osiem godzin. - A co z licznikami? - zapytał szef serwisu. - W niektórych samochodach będzie już na
liczniku po parę setek mil. Smokey zastanowił się. Tu tkwiło pewne niebezpieczeństwo. Niektórzy kontrolerzy z banku znali sztuczki dealerów i sprawdzali wszystko dokładnie podczas kontroli nowego samochodu, włącznie z przebiegiem. Ale dłubanie przy liczniku nie było w obecnych czasach już takie bezkarne ze względu na prawa stanowe, a poza tym - liczniki w tegorocznych modelach posiadały zabezpieczenia uniemożliwiające manipulowanie przy nich. - Nic nie jest przed tym zabezpieczone - zapewnił Mixon, kiedy Smokey zwrócił mu na to uwagę. Wyciągnął z kieszeni małe, specjalnie ukształtowane metalowe klucze. Widzisz to? Specjalnie odlewany i obrabiany zestaw przyrządów produkowany przez „Expert Specialty” w Greenville, w Południowej Karolinie. Każdy może to sobie kupić i dzięki nim można sobie przestawić licznik, jak się chce. - A co z tymi licznikami... z białymi liniami, które znikają, jeśli się zmienia liczby? - Te linie są z plastiku, lamią się, jeśli się przy nich grzebie. Ale ci sami ludzie, którzy wyprodukowali te klucze, sprzedają również nowe paski, które nie pękają, za dolara sztuka. Mam ich dwa tuziny, a jakby trzeba było więcej, wystarczy zamówić. - Mixon wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Zostaw to mnie, szefie. Jeśli który licznik w tej stercie będzie pokazywał ponad pięćdziesiąt mil, przestawię go tak, jak było na początku. Smokey, zadowolony, poklepał go po ramieniu. - Vince, jesteśmy w świetnej formie! *** Do późnych godzin rannych następnego dnia wyglądało na to, że rzeczywiście tak jest. Tak jak Smokey przewidział, trzy z obiecanych samochodów nie przyjechały, pozostałych dziesięć przybyło zgodnie z umową, do jego celów było ich dosyć. W dziale serwisu żwawo posuwało się mycie, czyszczenie, malowanie opon - mając pierwszeństwo przed wszystkim innym. Kilka samochodów zostało już odwiezionych na plac składowy osobiście przez Vince’a Mixona. Kolejną dobrą nowiną była wiadomość, że kontrolerzy bankowi przeprowadzają swoje inspekcje w kolejności zgodnej z podaną na liście Jolandy. Dwóch z trzech dealerów, którym Smokey udzielił wczoraj poufnej informacji, już do niego zatelefonowało, przekazując mu wiadomości o nich samych i o innych punktach sprzedaży, dzięki czemu kolejność ta została potwierdzona. Oznaczało to, że Smokey mógł mieć pewność, iż w Stephensen Motors kontrola odbędzie się jutro, choć gotowi będą na jej przybycie już dzisiaj po południu. Smokey nie miał w tej sytuacji poważniejszych zmartwień pod warunkiem, że
zdołałby jakoś przebrnąć przez dzisiejszy dzień i jutrzejszy i przez ten czas rzeczywisty stan zapasów nie zostanie wykryty. Interesy szły na ogół znakomicie, salon sprzedaży był solidny. Wiedział, że swoje księgi doprowadzi do porządku w ciągu mniej więcej miesiąca i nie będzie już wtedy tak poważnie przekraczał „kredytu zaufania”. Przyznał sam przed sobą, iż tym razem rzeczywiście trochę przesadził, ale w końcu ryzykował dotychczas już nie raz i wygrywał, dzięki czemu udało mu się z powodzeniem przetrwać tak długo w roli sprzedawcy samochodów. O godzinie 11.30 Smokey odpoczywał sobie w swoim biurze na półpiętrze, popijał kawę zaprawioną koniakiem, kiedy nagle bez zapowiedzenia do pokoju wszedł Adam Trenton. Smokey Stephensena denerwowały już trochę wizyty Adama, których od pierwszego spotkania na początku roku odbyło się kilka. Widząc Adama w tej chwili był jeszcze mniej zadowolony niż zwykle. - Cześć! Nie wiedziałem, że się tutaj wybierasz. - Jestem tu od godziny - powiedział Adam. - I prawie cały czas byłem w dziale serwisu. Ton i wyraz twarzy Adama wzbudziły w Smokey’m niepokój. - Mógłbyś dać mi znać - mruknął niechętnie - kiedy tu przyjeżdżasz. To mój zakład. - Zrobiłbym tak, ale na samym początku powiedziałeś mi, że... - Adam otworzył czarną teczkę, którą nosił ze sobą podczas kilku ostatnich wizyt i odwrócił kartkę. Powiedziałeś mi, kiedy tu przyszedłem po raz pierwszy: „Wszystko jest tu przed tobą szeroko otwarte, niczym burdel ze zdjętym dachem. Możesz sobie obejrzeć księgi, kartoteki, spis zapasów, tak jak zrobiłaby twoja siostra, do czego ma pełne prawo.” A później powiedziałeś... Smokey jęknął. - Dajże spokój! Nie wiedziałem, że rozmawiam z magnetofonem. - Patrzył na niego podejrzliwie. - A może włączyłeś magnetofon... - Gdybym to nagrywał, wiedziałbyś o tym. Tak się składa, że mam dobrą pamięć, a kiedy się czymś zajmuję, robię sobie notatki. Smokey był ciekaw, co jeszcze znajduje się w notatkach schowanych w czarnej teczce. - Siadaj - poprosił Adama. - Kawy? - Nie, dziękuję, i będę stał. Przyszedłem powiedzieć ci, że jestem tu po raz ostatni. Informuję cię także, bo sądzę, że masz prawo to wiedzieć, że zalecę mojej siostrze, aby sprzedała swoje udziały w twoim biznesie. A poza tym - Adam dotknął czarnej teczki -
zamierzam przekazać to do naszego działu marketingu. - Co?! - Chyba słyszałeś - powtórzył cicho Adam. - To co w takim razie, do diabła, jest w tej teczce? - Między innymi fakt, że twój dział serwisu, w tej chwili, metodycznie obdziera kilka używanych samochodów z wszelkich śladów identyfikujących właściciela, preparując je, aby wyglądały jak nowe i ustawia je na parkingu razem z rzeczywiście nowymi samochodami. Twój szef serwisu, na boczku, wypisał nieprawdziwe zlecenia robót gwarancyjnych, które wcale nie są wykonywane, ale bez wątpienia kosztami zostanie obciążony producent. Jeszcze teraz nie znam przyczyny, dla której tak się dzieje, ale zdaje mi się, że mogę to odgadnąć. Jednakże, ponieważ z tym wszystkim jest związana Teresa, mam zamiar zatelefonować do twojego banku, zameldować o tym, co tu widziałem i poproszę, żeby mnie oświecili. - Jezu Chryste! - szepnął Smokey Stephensen. Wiedział, że dach się nad nim zawalił i to w sposób najmniej oczekiwany. Uświadomił też sobie, jaki popełnił błąd od samego początku: był zbyt otwarty w stosunku do Adama Trentona, pozwolił mu zbyt swobodnie poruszać się po całym zakładzie. Smokey na początku ocenił Adama jako bystrego, miłego faceta z dyrektorskich biur, który był bez wątpienia dobry w tym, co robi, bo inaczej nie zajmowałby takiego stanowiska, ale który był naiwny i nie zorientowany w innych dziedzinach, włącznie z tym, jak się prowadzi salon sprzedaży samochodów. Z tego też względu Smokey umyślił sobie, że otwartością uda mu się zwieść Adama, gdyż Adam mógłby wyczuć, kiedy jakieś informacje są przed nim skrywane co pobudziłoby niechybnie jego ciekawość, natomiast otwartość i szczerość nie wzbudziłyby jego zainteresowania. Smokey wierzył również, że jeśli Adam stwierdzi, że interesy jego siostry w salonie sprzedaży traktowane są uczciwie, nie będzie się wtrącał do innych spraw. Zbyt późno, dealer przekonywał się teraz, iż mylił się pod każdym względem. - Zrób coś dla mnie - nalegał Smokey. - Daj mi chwilę, żebym mógł pomyśleć. A potem przynajmniej porozmawiajmy. Adam odparł szorstko. - Będziesz myślał tylko o tym, jak mnie powstrzymać, a to ci się nie uda. Już porozmawialiśmy o wszystkim, co trzeba. Dealer podniósł głos. - Skąd, do diabła, wiesz, o czym będę myślał? - Dobra, nie wiem. Ale wiem jedno: jesteś oszustem. - To cholerne kłamstwo! Mógłbym za to postawić cię przed sądem.
- Z całą przyjemnością - odparł Adam - powtórzę to przed świadkami, możesz mnie wezwać do którego tylko chcesz sądu. Ale nie zrobisz tego. - Jak to „oszustem”? - Smokey sądził, że może równie dobrze dowiedzieć się czegoś. Adam opadł na krzesło stojące przed biurkiem i otworzył swoją czarną teczkę. - Chcesz całą listę? - Do diabła! - Oszukujesz na gwarancjach. Obciążasz producenta kosztami roboty, która nie jest robiona. Wymieniasz części, które nie wymagają wymiany, a potem wstawiasz usunięte części do magazynu, aby je ponownie wykorzystać. - Daj mi chociaż jeden przykład - nalegał Smokey. Adam odwrócił kilka kartek. - Mam ich dużo więcej, ale ten jest typowy: Do działu serwisu Stephensen Motors przyprowadzono prawie nowy samochód - recytował. - Niewielkiej naprawy wymagał gaźnik. Ale zamiast go tylko wyregulować usunięto go, zainstalowano nowy, obciążając producenta kosztami naprawy gwarancyjnej. Następnie, zdjęty gaźnik został wyregulowany... a tylko tego wymagał... i umieszczony w magazynie działu serwisowego, skąd go potem sprzedano jako nowy. Adam miał zanotowane daty, zlecenia pracy i numery faktur, dane identyfikacyjne gaźnika. Smokey poczerwieniał. - Kto powiedział, że możesz węszyć w moich aktach serwisowych? - Ty sam. Istniały procedury zapobiegania tego rodzaju oszustwom, o czym Adam wiedział. Każda z firm Wielkiej Trójki je miała. Ale ogrom organizacji, jak też rozmiar prac wykonywanych w dużej bazie serwisowej stwarzały warunki, które sprzyjały dealerom takim jak Smokey - pozwalały im regularnie niweczyć cały system. - Nie mogę mieć na oku wszystkiego, co się dzieje w serwisie - zaprotestował. - Ale ty jesteś za to odpowiedzialny. Poza tym, Vince Mixon prowadzi ten zakład tak, jak ty mu każesz, tak jak to robi dzisiaj. Nawiasem mówiąc, robi coś jeszcze: wypisuje niestworzone rzeczy na rachunkach klientów, podaje nieuzasadnione sumy za robociznę. Podać ci przykłady? Smokey potrząsnął głową. Nigdy nie podejrzewał nawet, że ten sukinsyn będzie taki dokładny, albo że dostrzeże i zrozumie aż tyle. Ale słuchając jeszcze, co mówi Adam, myślał już intensywnie, tak jak zwykł był myśleć na wyścigu, kiedy musiał wyprzedzić albo
wymanewrować kogoś, kto wyprzedzał go na torze wyścigowym. - A jeśli już mowa o klientach... - mówił Adam - Twoi sprzedawcy nadal podają stopę procentową aż od stu dolarów, chociaż ustawa o kredytach stwierdza, że jest to nielegalne. - Ale ludzie tak wolą. - Chcesz powiedzieć, że to ty tak wolisz. Zwłaszcza kiedy stopa procentowa, którą podajesz w wysokości „dziewięciu procent od stu” oznacza w rzeczywistości ponad szesnaście procent rocznie. - To wcale nie tak źle - upierał się Smokey. - To przyznaję. Inni dealerzy zrobiliby to samo. Natomiast mogłoby się im wcale nie spodobać to, że oszukujesz regularnie przy okazji konkursów sprzedaży, w których biorą udział dealerzy. Postdatujesz zamówienia, na innych zmieniasz daty... Smokey jęknął głośno. Podniósł ręce gestem poddania. - Daj spokój, daj spokój! Adam zamilkł. Smokey Stephensen zrozumiał: Ten facet, Trenton, ma dowody mojej winy. Smokey zdołałby się wyślizgnąć z paru innych sytuacji, a nawet ze wszystkich innych machlojek, ale nie z tej. Producenci samochodów przyznawali okresowo dealerom premie - zwykle pięćdziesiąt do stu dolarów od jednego samochodu - za każdy nowy samochód sprzedany w określonych terminach. Jako że w grę wchodziły tysiące dolarów, takie konkursy były starannie kontrolowane, ale istniały sposoby obejścia kontroli i Smokey, czasami, wykorzystywał je wszystkie. Było to takiego rodzaju oszustwo, jakiego dział marketingu w firmie - jeśli się o tym dowiedział - łatwo nie wybaczał. Smokey zastanawiał się, czy Adam wie także o modelach okazowych zeszłorocznych modelach - które jego salon sprzedał jako nowe po przestawieniu liczników. Pewnie wiedział. Jak, do diabła, jeden facet zdołał tak dużo wykryć w tak krótkim czasie? Adam mógłby mu to wyjaśnić. Wyjaśnić, że dla planisty produkcji znajdującego się na szczycie hierarchii w wielkiej firmie samochodowej takie sprawy jak dochodzenia, szczegółowe badania, analizy i składanie w całość rozmaitych okruchów informacji były czymś równie naturalnym jak oddychanie. A poza tym, Adam zawsze pracował szybko. Smokey spuścił wzrok, wpatrywał się w blat biurka przed sobą, wydawał się kontemplować właśnie tę chwilę, o którą prosił parę minut temu, aby sobie wszystko przemyśleć. Podniósł teraz głowę.
- Po czyjej w końcu jesteś stronie? - zapytał cicho. - Czyich interesów pilnujesz? Adam spodziewał się tego pytania. Wczoraj wieczorem i dzisiaj przed tą rozmową sam je sobie zadawał. - Przybyłem tutaj reprezentując moją siostrę i jej czterdziestodziewięcioprocentowy udział w tym biznesie. I nadal ją reprezentuję. Ale to nie oznacza, że wybaczę nieuczciwość, nie zrobiłaby tego także Teresa, ani jej mąż, Clyde, gdyby żył. Dlatego też zrobię to, co powiedziałem. - À propos. Przede wszystkim zadzwonisz do banku. Zgadza się? - Zgadza się. - Okay, panie wszechpotężny, przemądrzalski dowcipnisiu, pozwól, że ci powiem, co się wtedy stanie. Bank wpadnie w panikę. Inspektorzy będą tutaj dzisiaj po południu, jutro wypiszą wezwanie do sądu, zamkną ten interes na kłódkę, położą łapę na całych zapasach. No dobra, mówisz, że potem przekażesz te swoje notatki facetom z działu sprzedaży w twojej firmie. Wiesz, co zrobią? - Przypuszczalnie, powiedziałbym, że zabiorą ci koncesję. - Bez przypuszczeń. Tak się stanie. Patrzyli sobie prosto w oczy. Dealer pochylił się do przodu. - Co więc się stanie z Teresą i tymi dzieciakami? Jak myślisz, ile będzie warte czterdzieści dziewięć procent udupionego interesu? - To by nie był martwy biznes - powiedział Adam. - Firma postawiłaby tu kogoś tymczasowo, póki nie znajdzie się nowy dealer. - Tymczasowy facet! A jak myślisz, do czego by taki facet doprowadził biznes, którego nie zna... chyba tylko do bankructwa. - Skoro poruszyłeś sprawę bankructwa... - rzekł Adam - to chyba właśnie do tego zmierzasz. Smokey uderzył w biurko pięścią tak mocno, aż wszystko, co na nim stało, zatrzęsło się. - Nie będzie żadnego bankructwa! Nie będzie, jeśli to rozegram na swój sposób. Będzie tylko wtedy, jeśli zrobimy to po twojemu. - Tylko tak gadasz. - Mniejsza o to, co ja gadam. Zaraz tu sprowadzę moją księgową! Udowodnię to! - Już przejrzałem księgi z panną Potts. - To je, do cholery, przejrzysz jeszcze raz ze mną! - Smokey zerwał się na równe nogi pieniąc się z wściekłości, górował nad Adamem. Zaciskał pięści i rozprostowywał je. Oczy
błyszczały mu z gniewu. Adam wzruszył ramionami. Smokey zadzwonił z wewnętrznego telefonu do Lottie. Kiedy przyrzekła, że natychmiast przyjdzie, rzucił słuchawkę na widełki, ciężko łapał oddech. *** Trwało
to
godzinę.
Godzinę wytaczania
argumentów,
zapewnień Smokey
Stephensena, obliczeń pisanych ołówkiem na kartkach, którymi zarzucił całe biurko, szczegółowych wyjaśnień Lottie Potts na podstawie ksiąg, sprawdzania precedensów finansowych z kilku poprzednich lat. I w końcu Adam przyznał sam przed sobą, że to dałoby się zrobić. Smokey mógłby jakoś... jakoś by może zdołał doprowadzić interesy do porządku pod względem finansowym w ciągu miesiąca, biorąc pod uwagę jakieś nieprzewidziane komplikacje i zakładając, że sprzedaż nowych samochodów będzie stale rosła. Alternatywę stanowił tymczasowy zarząd, który - jak Smokey to jasno wykazał - mógłby okazać się katastrofalny. Ale, aby zrealizować plany mające na celu przetrwanie Stephensen Motors, Adam musiałby pogodzić się z faktem, że inspektorzy bankowi zostaną okłamani i oszukani. Wiedział już teraz o tym na pewno, nie były to już teraz tylko domysły. Podczas przeglądu wszystkich faktów, Smokey przyznał się, iż znajduje się w tej chwili w sytuacji, kiedy przekroczył tzw. „kredyt zaufania” i powiedział, jaki ma plan, aby przetrwać jutrzejszą kontrolę w magazynie nowych samochodów. Adam wolałby o tym wszystkim nie wiedzieć. Żałował gorzko, że jego siostra, Teresa, w ogóle go w to wszystko zaangażowała. I po raz pierwszy zrozumiał, jak mądre jest postanowienie Komisji do Spraw Konfliktów Interesów, której regulamin zabraniał pracownikom firmy angażować się - finansowo lub w jakikolwiek inny sposób - w sprawy salonów sprzedaży samochodów. Kiedy Lottie Potts pozbierała swoje księgi i wyszła, Smokey Stephensen wstał i przybierając wyzywającą postawę oparłszy ręce na biodrach, spojrzał na Adama. - No i co? Adam potrząsnął głową. - Nic się nie zmieniło. - Ale zmieni się dla Teresy - powiedział cicho Smokey. - Jednego miesiąca ładny okrąglutki czek, a w następnym, być może, nic. Jeszcze jedno... to wszystko, o co mnie oskarżyłeś... Nigdy jednak nie powiedziałeś, iż oszukuję Teresę. - Bo jej nie oszukałeś. To jedyny obszar, gdzie wszystko jest w porządku. - Gdybym chciał... Mogłem ją oszukać. Mogłem?
- Chyba tak. - Ale nie zrobiłem tego, i czy nie po to właśnie tu przyszedłeś... żeby się o tym przekonać? Adam odparł ze znużeniem. - Niezupełnie. Moja siostra chciała, abym przyjrzał się, jakie masz tu perspektywy na przyszłość... - Zamilkł na chwilę i dodał. - Mam również zobowiązania wobec firmy, w której pracuję. - Oni ciebie tu nie przysłali. - Wiem o tym. Ale nie spodziewałem się, że to wszystko wykryję i w związku z tym, jako pracownik firmy, nie mogę tego zignorować. - Na pewno nie możesz? Nawet przez wzgląd na Teresę i dzieciaki? - Na pewno. Smokey Stephensen pocierał dłonią brodę i myślał. Jego gniew już minął i kiedy wreszcie odezwał się, mówił cicho i błagalnym tonem. - Poproszę cię, abyś zrobił tylko jedno, Adamie... i, oczywiście, pomogłoby to mnie samemu... ale zrobiłbyś to dla Teresy. - Co bym zrobił? - Idź stąd zaraz! Zapomnij to, co wiesz o dzisiejszym dniu! A potem daj mi dwa miesiące, abym doprowadził firmę do porządku, bo nic się takiego w tym biznesie nie dzieje, czego by się nie dało z czasem naprawić. I ty o tym wiesz. - Nie wiem. - Ale wiesz, że nadchodzi orion i wiesz też, jak dzięki niemu będzie wyglądała sprzedaż. Adam zawahał się. Słysząc aluzję o orionie poczuł się tak, jakby Smokey wywiesił mu białą flagę na jego własnym podwórku. Jeśli wierzył w oriona, to wierzył także w to, że Stephensen Motors dobrze sobie poradzi. - Załóżmy, że bym się zgodził - powiedział szorstko. - Co się stanie, jak już miną te dwa miesiące? Dealer wskazał palcem czarną teczkę. - Wręczasz te notatki swoim chłopakom od marketingu, tak jak powiedziałeś. Więc ja będę musiał się wyprzedać albo stracę koncesję, ale sprzedany zostanie dobry biznes. Teresa dostałaby dwa razy tyle za swoją część, może nawet więcej, niż teraz z wymuszonej sprzedaży. Adam zawahał się. Choć ciągle jeszcze wiązało się to z nieuczciwością, kompromis
brzmiał nieodparcie logicznie. - Dwa miesiące - błagał były kierowca wyścigowy. - Nie proszę o tak dużo. - Jeden miesiąc - zadecydował Adam. - Jeden miesiąc od dzisiaj, to wszystko. Kiedy po jego słowach Smokey wyraźnie się odprężył i uśmiechnął szeroko, Adam zdał sobie sprawę, że został oszukany. A teraz, kiedy decyzja została podjęta, czuł się przygnębiony, gdyż postąpił niezgodnie ze swoim sumieniem i zdrowym rozsądkiem. Ale był zdecydowany przekazać, za miesiąc, do działu marketingu swojej firmy notatki dotyczące Stephensen Motors. Smokey, odwrotnie niż Adam, nie był przygnębiony - lecz pełen optymizmu. Chociaż - przewidująco - prosił o dwa miesiące, tak naprawdę potrzebny mu był jeden. W ciągu tego czasu dużo może się zdarzyć, zawsze może wyłonić się coś nowego.
ROZDZIAŁ XXI Smukła hostessa z United Airlines przyniosła kawę Brettowi DeLosanto, który telefonował z 100, 000 Mile Club tych linii znajdującego się na lotnisku Metropolitan w Detroit. Zbliżała się dziewiąta rano. W przyjemnie wyposażonym klubowym foyer było cicho i spokojnie w przeciwieństwie do hałaśliwego terminalu, gdzie panował duży ruch. Tutaj nie ogłaszano przylotów i odlotów. Obsługa była tu cicha i bardziej osobista - co przysługiwało ważnym osobistościom. - Nie ma jeszcze powodu do wielkiego pośpiechu, panie DeLosanto - powiedziała hostessa, stawiając przed nim kawę na stole obok fotela z odchylanym oparciem, na którym odpoczywał Brett telefonując. - Lot 81 do Los Angeles zacznie przyjmować pasażerów na pokład dopiero za kilka minut. - Dzięki! - powiedział Brett do Adama Trentona, z którym od kilku minut rozmawiał. - Muszę już iść. Ptaszę do raju już czeka. - Nigdy nie myślałem, że Los Angeles jest rajem - zauważył Adam. Brett wypił łyk kawy. - To część Kalifornii. Jeśli się na nią patrzy z Detroit, wydaje się rajem, w którym pomarańcze zawsze są tak samo smaczne. Adam rozmawiał przez telefon ze swojego biura znajdującego się w głównym budynku biurowym firmy. Rozmawiali z Brettem o orionie. Parę dni temu - w chwili, gdy zaledwie za dwa tygodnie miało rozpocząć się najważniejsze zadanie: produkcja pierwszego egzemplarza oriona - pojawiły się problemy z dopasowaniem kolorów tapicerki wewnątrz samochodu. Sprawująca nad tym nadzór grupa projektantów, która pełniła swoje zadanie przez cały okres produkcji każdego nowego modelu, zameldowała, że pewien plastik dostarczony do produkcji ma wygląd „lodowaty” - co było poważnym błędem - a tapicerka, wykładzina podłogowa i okładzina przeznaczona na podgłówki nie pasują do siebie tak jak powinny. Kolory zawsze przysparzały kłopotów. W każdym samochodzie znajdowało się przynajmniej sto oddzielnych części, które musiały pasować do koloru „wiodącego”, jednak materiały, z których je produkowano miały różny skład chemiczny i różne pigmenty stanowiły podstawę kolorów, stąd też trudno było otrzymać identyczne ich odcienie. Mając na uwadze wyznaczony już nieprzekraczalny termin rozpoczęcia produkcji, zespół projektantów i przedstawiciele z działów zaopatrzenia i produkcji skorygowali wreszcie wszelkie różnice i Adam otrzymał właśnie o tym meldunek, który z ulgą przyjął.
Bretta kusiło, aby wspomnieć o nowym projekcie, o farstarze, nad którym pracowano już bardzo intensywnie na wielu frontach. Powstrzymał się jednak w samą porę, przypomniawszy sobie, iż rozmawia z publicznego telefonu w klubie linii lotniczych, w którym odpoczywało wraz z nim kilka innych osób oczekujących na swoje loty. Z klubu korzystali również dyrektorzy konkurencyjnych firm. - Ucieszysz się, kiedy ci coś powiem - rzekł Adam. - Postanowiłem spróbować pomóc Hankowi Kreiselowi z tą jego młockarnią. Posłałem młodego Castaldy’ego do Grosse Pointe, aby ją sobie obejrzał. Wrócił pełen entuzjazmu, rozmawiałem więc potem z Elroyem Braithwaitem, który odniósł się do sprawy raczej przychylnie. Przygotowujemy w tej sprawie raport dla Huba. - Wspaniale! Radość młodego projektanta nie była udawana. Uświadomił sobie, iż dopuścił, aby emocje przyćmiły zdrowy rozsądek, kiedy naciskał Adama, by poparł projekt Hanka Kreisela, ale co z tego? Brett obecnie nabierał coraz większego przekonania, iż przemysł samochodowy ma zobowiązania wobec społeczeństwa, których nie wypełnia, a coś takiego jak ta młockarnia dawało mu okazję, aby spożytkował sensownie swoje możliwości i zrealizował rzeczywistą potrzebę ludzi. - Rzecz jasna - podkreślił Adam - cała sprawa może nigdy nie przejść poza Huba. - Miejmy nadzieję, że trafisz na jakiś sprzyjający dzień, aby mu o tym powiedzieć. Jego dzień, kiedy „wzbije tuman kurzu”. Adam pojął aluzję. Hub Hewitson, dyrektor generalny firmy, w chwili kiedy jakiś pomysł przypadł mu do gustu, wszczynał natychmiast - wciągając w to siebie i innych gorączkowe działania, wzbijając przy tym - jak to określali jego współpracownicy - tumany kurzu. Orion był swego czasu takim „tumanem kurzu” Huba Hewitsona i pozostał nim do tej pory. Podobnie było z innymi sprawami, które odniosły sukces albo poniosły klapę, choć o tych ostatnich zwykle zapominano, gdy tylko jakiś nowy „tuman kurzu” Huba Hewitsona wzbijał się gdzieś w powietrze. - Wypatrzę taki dzień - obiecał Adam. - Szczęśliwej podróży. - Do zobaczenia, przyjacielu. Brett łyknął resztę kawy, przechodząc obok hostessy poklepał ją przyjaźnie po siedzeniu i ruszył do wyjścia dla pasażerów odlatujących do Los Angeles. Lot 81 linii United Airlines - bezpośredni z Detroit do Los Angeles, nie zatrzymujący się nigdzie po drodze - wystartował według planu. Podobnie jak wielu innych ludzi, którzy na ziemi prowadzili gorączkowe życie w
szalonym tempie, Brett rozkoszował się luksusami pierwszej klasy podczas długich przelotów z jednego krańca kontynentu na drugi. Każda taka podróż dawała cztery lub pięć godzin pełnego relaksu, urozmaicanego drinkami, smacznymi posiłkami i świetną obsługą, co dopełniała jeszcze przyjemna świadomość, iż nie dotrą tu do niego żadne telefony, czy cokolwiek w tym rodzaju - bez względu na to, co nie cierpiącego zwłoki warzyło się w kotle na dole. Dzisiaj, Brett wykorzystywał czas przelotu na to, aby sobie wszystko po prostu przemyśleć, przyjrzeć się jeszcze raz różnym sprawom ze swojego życia - przeszłym, obecnym i przyszłym. Zajęty tym, z zaskoczeniem stwierdził, że czas szybko biegnie, kiedy ogłoszono, że od startu minęły prawie cztery godziny lotu. - Przelatujemy właśnie nad rzeką Colorado - zagrzechotał przez głośnik głos kapitana. - To miejsce, gdzie stykają się trzy stany: Kalifornia, Nevada i Arizona... i w każdym z nich pogoda jest piękna, widoczność około sto mil. Ci z was, którzy siedzą po prawej stronie, mogą zobaczyć Las Vegas i rejon jeziora Mead. Jeśli siedzicie po lewej, to wyjaśniam, że ta woda pod wami to jezioro Havasu, gdzie odtwarzany jest London Bridge. Brett, który siedział po lewej stronie, mając cały przedział dla siebie, spojrzał w dół. Niebo było bezchmurne i chociaż lecieli na dużej wysokości - trzydziestu dziewięciu tysięcy stóp - mógł dostrzec, wyraźnie i dokładnie, kształt mostu. - Zabawna historia z tym mostem - ciągnął dalej kapitan gawędziarskim tonem. Wieść niesie, że ludzie, którzy kupili go od Brytyjczyków, pomieszali mosty. Myśleli, że kupują most, który oglądali na tych wszystkich plakatach w biurach podróży i nikt im nic nie powiedział, a kiedy było już za późno, dowiedzieli się, że na plakatach jest Tower Bridge, a London Bridge to po prostu malutki stary most w górze rzeki. Ha! Ha! Ha! Brett patrzył w dół, rozpoznając po ukształtowaniu terenu, że lecą już w tej chwili nad Kalifornią. - Niech na zawsze będzie błogosławiony mój rodzinny stan - powiedział głośno - jego słoneczna pogoda, pomarańcze, jego ekscentryczna pokręcona polityka, religia i jego zbzikowani mieszkańcy. Przechodząca obok stewardessa zapytała. - Czy pan coś mówił? Była młoda, gibka i opalona, jak gdyby wolny od pracy czas spędzała wyłącznie na plaży. - Pewnie, że mówiłem. Pytałem właśnie, co taka kalifornijska dziewczyna jak ty robi dzisiaj w porze obiadu?
Uśmiechnęła się figlarnie. - To zależy przede wszystkim od mojego męża. Czasami lubi zjeść w domu, kiedy indziej idziemy... - Dobra, dobra! - zawołał Brett. - Do diabła z całym tym ruchem wyzwolenia kobiet! W dawnych czasach, kiedy towarzystwa lotnicze zwalniały z pracy dziewczyny, które wychodziły za mąż, wiadomo było przynajmniej, które nie są pod niczyim skrzydłem. - Jeśli to panu poprawi humor - odparła - to powiem, że gdyby nie to, że wracam do domu, do męża, byłabym zainteresowana. Zastanawiał się właśnie, czy tego rodzaju przymilanie się przewidywał regulamin stewardess, gdy znowu rozległ się głos kapitana. - Tu znowu wasz kapitan. Chyba powinienem był wam powiedzieć, żebyście się do syta nacieszyli tą stumilową widocznością, gdyż otrzymaliśmy właśnie najświeższą prognozę pogody z Los Angeles. Meldują, że nad L.A. wisi ciężki smog, a widoczność w tym rejonie nie przekracza jednej mili. Będą lądować, dodał kapitan, za pięćdziesiąt minut. Pierwsze ślady smogu pojawiły się już nad górami San Bernardino. Znajdowali się jeszcze w odległości sześćdziesięciu mil od wybrzeża Pacyfiku. Brett, wyglądając przez bulaj, pomyślał: „Sześćdziesiąt mil!” Kiedy leciał tu ostatnim razem, ledwie rok temu, smog pojawiał się dopiero nad Ontario, dwadzieścia pięć mil dalej na zachód. Za każdym razem, kiedy tu przybywał, smog zdawał się docierać coraz dalej w głąb lądu, okrywając piękno Złotego Stanu niczym złośliwy grzyb. Boeing 720 schodził teraz na mniejszą wysokość zbliżając się do lotniska International w Los Angeles, ale punkty orientacyjne na ziemi zamiast stawać się coraz wyraźniejszymi, były coraz bardziej zamazane pod narastającą szarobrunatną otuliną, która zaciemniała kolory, blask: słońca, wybrzeże. Panoramiczny widok na Zatokę Santa Monica, który niegdyś oglądali przybywający tu drogą powietrzną podróżni, był obecnie już niemal tylko wspomnieniem. W miarę jak schodzili coraz niżej i smog z każdą chwilą gęstniał, nastrój Bretta DeLosanto stawał się coraz bardziej melancholijny. Zgodnie z zapowiedzią kapitana, dziesięć mil na wschód od lotniska widoczność spadła do jednej mili - tak że o 11.30 przed południem, czasu dziennego strefy Pacyfiku, ziemia była ledwo widoczna. Po wylądowaniu, Brett spotkał się na terminalu linii United z oczekującym nań młodym, energicznym mężczyzną o nazwisku Barclay, z rejonowego biura będącego filią jego firmy.
- Mam tu dla pana samochód, panie DeLosanto. Możemy pojechać od razu do hotelu lub do college’u, jeśli pan sobie życzy. - Najpierw do hotelu. Oficjalnym powodem, dla którego Brett tutaj przybył, była wizyta w Art Center College of Design, ale tam pojedzie później. Choć poprzednio, kiedy patrzył z lotu ptaka na swoją ukochaną Kalifornię sprofanowaną okrywającym ją brudnym kocem - czuł się przygnębiony, teraz wracał mu dobry humor na widok ożywionego ruchu panującego na lotnisku. Samochody - czy to pojedyncze modele, czy całe ich sznury zmierzające w sobie tylko znanym kierunku - zawsze go ekscytowały, zwłaszcza w Kalifornii, gdzie ruchliwość i potrzeba zmiany miejsca były stylem życia i na którą przypadało jedenaście procent produkcji całego przemysłu samochodowego tego kraju. Niestety, to również było dodatkowym źródłem skażenia atmosfery, którego nie udało się uniknąć. Już w tej chwili Brett czuł, jak pieką go oczy i szczypie w nosie - bez wątpienia, brudna mgła wdarła już mu się głęboko do płuc. - Czy już długo utrzymuje się taki stan? - zapytał Barclaya. - Od około tygodnia. Zdaje się, że choćby częściowo czysty dzień jest tu wyjątkiem, a naprawdę czysty zdarza się niemal równie często jak Boże Narodzenie. - Młody człowiek zmarszczył nos. - Tłumaczymy ludziom, że nie tylko samochody są temu winne, że w dużym stopniu powodem są teraz zanieczyszczenia przemysłowe. - Ale czy my sami w to wierzymy? - Trudno powiedzieć, w co tu wierzyć, panie DeLosanto. Nasi ludzie mówią nam, że zlikwidowali już problemy związane z emisją spalin. Czy w to pan wierzy? - W Detroit w to wierzę. Ale kiedy przyjeżdżam tutaj, nie jestem już tego taki pewien. Brett wiedział, że cały problem sprowadza się do sprawy równowagi między kosztami a ilością. Można już było obecnie zbudować silnik samochodowy, w którym problemy związane z emisją spalin zostałyby całkowicie wyeliminowane, ale wyłącznie przy wysokich jeszcze kosztach, co sprawiłoby, że samochody z takim silnikiem byłyby równie łatwo dostępne dla przeciętnego użytkownika, jak niegdyś magnacki powóz dla poruszającego się wyłącznie piechotą pospólstwa. Aby utrzymać koszty w rozsądnych granicach, trzeba było uciekać się do inżynierskich kompromisów, ale nawet stosując kompromisy osiągnięto już znakomite wyniki, ograniczając emisję spalin - i to znacznie lepsze niż przewidywano jeszcze pięć lat temu. Jednak, same liczby - świadczące o tym, w jakim tempie mnożyły się samochody: w ciągu jednego dnia, tygodnia, miesiąca, roku - niweczyły efekt końcowy, co było doskonale widać w Kalifornii... pod warstwą smogu.
Zatrzymali się przy samochodzie, z którego Brett miał korzystać w czasie swojego pobytu tutaj. - Ja będę prowadził - powiedział Brett. Wyjął kluczyki z ręki Barclaya. *** Brett zameldował się w Beverly Hilton, pozbył się Barclaya i pojechał sam do Art Center College of Design na West Third Street. W pobliżu wznosiło się CBS Television City, za nim przycupnął Farmers’ Market. Czekano na Bretta, powitano go ze zdwojonym entuzjazmem - jako przedstawiciela firmy, która najęła do pracy tak wielu tegorocznych absolwentów i jako wybitnego wychowanka. Stosunkowo niewielkie budynki college’u były, jak zwykle, zatłoczone i gwarne. Każde miejsce, które się do tego nadawało, było skrzętnie wykorzystane, nie marnowano ani cala powierzchni na zbędne ozdoby. Hall wejściowy, choć mały, był jakby przedłużeniem samych audytoriów i ustawicznie wykorzystywano go do przeprowadzania nieformalnych konferencji, wywiadów i indywidualnej nauki. Dyrektor wydziału projektowania przemysłowego, który powitał Bretta pośród gwaru innych rozmów, powiedział mu. - Może pewnego dnia zrobimy krótką przerwę, aby zaprojektować w tym miejscu jakiś spokojniejszy klasztor. - Gdybym uważał, że to cokolwiek da - odparł Brett - to ostrzegłbym, aby pan tego nie robił. Ale pan nie będzie mnie słuchał. To miejsce powinno pozostać takim szybkowarem, jakim jest w tej chwili. Panowała tu atmosfera, którą dobrze znał: ustawiczne zorientowanie na pracę, przy czym szczególnie podkreślano potrzebę zachowania profesjonalnej dyscypliny. To nie dla amatorów - brzmiała deklaracja w uczelnianym katalogu - to jest naprawdę. W przeciwieństwie do wielu innych szkół, tutaj zadania przydzielone do wykonania wymagały mozolnej pracy i zobowiązywały studentów, aby produkowali, produkowali... dniami, nocami, w ciągu weekendów, świąt, wakacji... pozostawiając im niewiele czasu na dodatkowe zainteresowania, czasem nie starczało go już na nic innego. Studenci, bywało, protestowali przeciw bezlitosnym stresom, nigdy nie ustającym, kilku odpadało, ale większości udawało się przystosować, gdy pojmowali kolejną prawdę zawartą w katalogu: Dlaczego udawać, że życie, do którego się przygotowują, jest łatwe? Nie jest i nigdy nie będzie. Nacisk kładziony na pracę i twarde zasady były przyczynami, dla których producenci samochodów darzyli ten college szacunkiem i utrzymywali stały kontakt z wydziałem i jego studentami. Często też różne firmy rywalizowały między sobą o usługi najlepszych
studentów, zanim jeszcze ukończyli studia. Istniały inne college projektowe, ale Art Center w Los Angeles było jedynym, które prowadziło specjalne studia w zakresie projektowania samochodów i obecnie przynajmniej połowa corocznego naboru nowych projektantów w Detroit przybywała właśnie z Los Angeles. Wkrótce po przybyciu, otoczony grupą studentów, Brett opuścił szefa wydziału projektowania, aby obejrzeć ocieniony rosnącymi tu drzewami wewnętrzny dziedziniec, na którym już wcześniej studenci się zebrali, popijali kawę lub napoje i żuli pączki. - Nic się tu nie zmieniło - zauważył. - Czuję się, jakbym wrócił do domu. - Dość zatłoczony ten salon - powiedział jeden ze studentów. Brett roześmiał się. Jak wszystko tutaj, dziedziniec był zbyt mały, studentów, którzy rozpychali się łokciami, by znaleźć sobie skrawek miejsca, było zbyt wielu. A przecież, wbrew złudnemu wrażeniu, jakie sprawiał ten tłok, przyjmowano do tej szkoły tylko tych rzeczywiście utalentowanych i tylko najlepszym udawało się przetrwać męczące trzyletnie studia. Rozmowa - dla której Brett tu przybył - trwała nadal. Tematem, który nie przestawał nurtować studentów było zanieczyszczenie atmosfery, co było nieuniknione, gdyż nawet tutaj, na tym dziedzińcu, dawało się we znaki. Słońce, które powinno świecić jasno na lazurowym niebie, przesączało się mętnie przez grubą, szarą mgłę sięgającą od samej ziemi gdzieś wysoko w górę. I tutaj także bez przerwy oczy i nos były podrażnione. Brett przypomniał sobie najświeższe ostrzeżenie wydane przez departament zdrowia publicznego o tym, że w Nowym Jorku oddychanie zanieczyszczonym powietrzem równa się wypaleniu paczki papierosów dziennie, tak więc ci, którzy nie palili papierosów, w sposób niezawiniony przez siebie podzielali ryzyko, jakie brali na siebie palacze - śmierci z powodu raka. Przypuszczał, iż to samo można by powiedzieć o Los Angeles, w którym zagrożenie było może nawet większe. Kiedy mówili o zanieczyszczeniu, Brett ponaglał. - No, powiedzcie mi, co wy o tym myślicie. - Za dziesięć lat ci studenci będą uczestniczyli w procesie kształtowania polityki przemysłowej. - Jedno, co przychodzi na myśl, kiedy się tu żyje - wtrącił ktoś z tyłu - to to, że coś musi pęknąć. Jeżeli pójdziemy dalej tą drogą, którą idziemy teraz, pewnego dnia wszyscy się w tym mieście podusimy. Brett podkreślił. - Los Angeles jest szczególnym miastem. Smog jest tu gorszy ze względu na położenie geograficzne, inwersje temperatury i duże nasłonecznienie.
- Nie takie znów wyjątkowe - wtrącił ktoś inny. - Był pan ostatnio w San Francisco? - Albo w Nowym Jorku? - Albo w Chicago? - W Toronto? - Albo w którymś z małych miasteczek w dzień targowy? Brett zawołał głośniej niż wszyscy. - Hej! Jeśli tak się na to zapatrujecie, to może paru z was przygotowuje się do zajęcia niewłaściwym biznesem? Po co w ogóle projektować samochody? - Bo mamy świra na punkcie samochodów. Uwielbiamy je! Ale to nam nie przeszkadza myśleć. Ani widzieć, co się naokoło dzieje, ani nie być obojętnymi. Były to słowa młodego, chudego jak tyka chłopaka o rozwichrzonych blond włosach, który stał na przodzie grupy. Zmierzwił dłonią włosy, dzięki czemu można było zauważyć jego długie, cienkie palce artysty. - Kiedy się słucha, co mówi większość ludzi na Zachodzie i gdzie indziej... - Brett grał rolę adwokata diabła - można by pomyśleć, że jedyną przyszłością jest masowy transport publiczny. - A, ta stara historia, wiecznie odgrzewana! - Nikt tak naprawdę nie chce korzystać ze środków transportu publicznego oświadczyła jedna z kilku zaledwie dziewczyn obecnych w grupie. - Nie w sytuacji, kiedy samochód jest praktyczny i nie ci, których na samochód stać. Poza tym, transport masowy to iluzja. Przy tych wszystkich dofinansowaniach, podatkach, opłatach za przejazd, transport publiczny za większe pieniądze daje w sumie znacznie mniej niż samochód. Ale każdy daje się zwieść. Niech pan spyta ludzi z Nowego Jorku! Z San Francisco! Brett uśmiechnął się. - Pokochają cię w Detroit! Dziewczyna potrząsnęła głową niecierpliwie. - Nie dlatego to mówię! - Dobra - Brett zwrócił się do pozostałych. - Zgódźmy się co do faktu, że samochody przez następne pół wieku pozostaną głównym środkiem transportu, prawdopodobnie nawet dużo dłużej. Jakie samochody? - Lepsze - odparł ktoś cicho. - Dużo lepsze niż obecnie. I w mniejszej ilości. - Nie będę się spierał ze stwierdzeniem, że mają być lepsze, choć pytanie: jakie? w jaki sposób lepsze? - pozostaje otwarte. Interesuje mnie natomiast to, jak to sobie wymyśliłeś, że w mniejszej ilości?
- Ponieważ w ten właśnie sposób trzeba myśleć, panie DeLosanto. To znaczy, jeśli patrzymy na ten problem perspektywicznie, co ostatecznie nam samym ma wyjść na dobre. Brett przyjrzał się z ciekawością ostatniemu mówcy, który właśnie wysunął się do przodu, a inni rozstąpili się, aby mu zrobić miejsce. Ten także był młody, śniady, zaczynał rosnąć mu wydatny brzuch i z wyglądu mógł być wszystkim z wyjątkiem intelektualisty. Ale jego cichy głos miał w sobie nieodpartą siłę przyciągania i wszyscy natychmiast zamilkli, jakby na podium stawał ich rzecznik. - My tu mamy sporo sesji, podczas których poddajemy to wszystko krytyce powiedział śniady student. - Ci, którzy studiują projektowanie środków transportu, chcą stać się częścią przemysłu samochodowego. Ten pomysł nas podnieca. Samochody nas nakręcają. Ale to nie oznacza, że ktokolwiek z nas zmierza do Detroit z końskimi klapkami na oczach. - Wysłuchajmy tego do końca - nalegał Brett. - Mów dalej. Kiedy tutaj powracał i słuchał zdecydowanych opinii - nie przytłoczonych jeszcze porażkami, rozczarowaniem, zbyt dużą wiedzą o aspektach praktycznych czy ograniczeniach finansowych - czuł się, jakby ładował swoje osobiste akumulatory. - Chodzi o to, że obecnie przemysł samochodowy - powiedział śniady student poczuwa się do odpowiedzialności. Czasami krytycy nie chcą tego zauważyć, ale tak jest. Inaczej się obecnie do tego podchodzi. Zanieczyszczenie atmosfery, bezpieczeństwo, jakość... wszystkie te sprawy, to już nie tylko tematy do rozmowy. Coś się robi, tym razem naprawdę. Pozostali studenci milczeli nadal. Do grupy przyłączyło się jeszcze kilku. Brett przypuszczał, że uczęszczali na inne kursy. Chociaż prowadzono tu kursy w parunastu innych specjalnościach poza projektowaniem samochodów, rozmowa na tematy związane z samochodami zawsze wzbudzała powszechne zainteresowanie w całej szkole. - No więc - ciągnął dalej śniady student - przemysł samochodowy ponosi odpowiedzialność za jeszcze parę innych rzeczy. Jedną z nich są liczby. To dziwne, pomyślał Brett, dopiero co na lotnisku sam o nich myślał. - To właśnie liczby nas pożerają - powiedział cicho i dobitnie śniady student. - To one niweczą wszelkie wysiłki, które podejmują ludzie z przemysłu samochodowego. Weźmy bezpieczeństwo. Konstruowane są i budowane coraz bardziej bezpieczne samochody... i co się dzieje? Pojawia się ich więcej na drogach i liczba wypadków rośnie, a nie spada. To samo dotyczy zanieczyszczenia środowiska. Samochody, które się w tej chwili produkuje, mają najlepsze jak dotąd silniki i zanieczyszczają atmosferę mniej niż którykolwiek silnik dotychczas. Pojawią się niedługo jeszcze lepsze. Zgadza się? - Zgadza - Brett skinął głową.
- Ale liczby ciągle rosną. Chełpimy się obecnie, że wyprodukujemy dziesięć milionów nowych samochodów rocznie, więc bez względu na to, jak bardzo zapanuje się nad emisją spalin, zanieczyszczenie w ostatecznym rachunku będzie większe. Przecież to istne szaleństwo! - Zakładając, że to wszystko prawda, jaki jest wybór? Reglamentować samochody? - Dlaczego by nie? - zawołał ktoś inny. - Pan pozwoli, że o coś zapytam, panie DeLosanto - powiedział śniady student. - Czy był pan kiedy na Bermudach? Brett pokręcił głową. - To wyspa o powierzchni dwudziestu jeden mil kwadratowych. Aby zapewnić miejsce do poruszania się, tamtejszy rząd reglamentuje samochody. Ustalili limit pojemności silnika, długości i szerokości karoserii. I w rodzinie wolno mieć tylko jeden samochód. - A niech to cholera! - zaprotestował któryś z nowo przybyłych. - Nie twierdzę, że powinniśmy postąpić aż tak ostro - ciągnął student. - Mówię po prostu, że gdzieś powinniśmy ustalić granicę. I wcale nie jest prawdą, że przemysł samochodowy nie mógłby się zdrowo trzymać produkując tyle samo aut, co obecnie... albo że ludzie nie daliby sobie rady. Na Bermudach radzą sobie całkiem dobrze. - Gdybyś tego spróbował tutaj - wtrącił Brett - miałbyś tu zaraz nową rewolucję. Poza tym, gdyby nie można było sprzedać tyle samochodów, ile ludzie chcą kupić... byłby to atak na wolną przedsiębiorczość. - Uśmiechnął się, by złagodzić to, co jeszcze chciał powiedzieć. - To czysta herezja. Wiedział, że wielu ludzi w Detroit uważałoby taki pomysł za herezję. Zastanawiał się jednak, czy rzeczywiście są to herezje. Jak jeszcze długo przemysł samochodowy, krajowy i zagraniczny, będzie mógł produkować samochody - obojętne, przy jakich mocach produkcyjnych - w ustawicznie rosnących ilościach? Czy ktoś, gdzieś, jakoś nie będzie musiał zadecydować, tak jak na Bermudach: Dość tego! Czyż nie zbliżał się dzień, kiedy ograniczenie ilości stanie się niezbędne dla wspólnego dobra? Ilość taksówek ograniczono wszędzie, podobnie zrobiono z liczbą ciężarówek. Dlaczego więc nie postąpić tak samo z samochodami osobowymi? I jeśli to nie nastąpi, Ameryka Północna stanie się w końcu jednym wielkim korkiem ulicznym... chwilami już teraz była tego blisko. Czy więc przywódcy
rządzący
przemysłem
samochodowym
nie
byliby
mądrzejsi,
bardziej
dalekowzroczni i odpowiedzialni, gdyby inicjatywę w sprawie ograniczenia swojej własnej produkcji wzięli we własne ręce? Miał jednak co do tego wątpliwości. - Nie wszyscy z nas myślą tak jak Harvey - wtrącił nowy głos.
- Niektórzy uważają, że starczy miejsca jeszcze dla wielu samochodów. - A nawet mamy chęć parę zaprojektować. - Święta prawda! - Przykro mi, Harv! Świat jeszcze nie jest gotów cię przyjąć. Rozległo się jednak kilka pomruków w proteście i jasne było, że śniady student, Harvey, ma zwolenników. Chudy blondyn, który deklarował przedtem: „My mamy świra na punkcie samochodów”, zawołał - Niech pan nam opowie o orionie! - Dajcie mi szkicownik - powiedział Brett. - Pokażę wam. Ktoś podał mu blok, studenci wyciągali szyje, aby przyjrzeć się temu, co rysował. Narysował szybko oriona z profilu i en face, znając kształt samochodu tak, jak rzeźbiarz zna swoją rzeźbę, nad którą się mozolił. Wzbudził pełne uznania okrzyki „wow!” i „wspaniałe!” Zasypali go pytaniami. Brett odpowiadał szczerze. Kiedy to było możliwe, studenci z tego wydziału otrzymywali w drodze przywileju smakowite kąski, niczym uderzającą do głowy przynętę, aby utrzymać ich zainteresowanie na najwyższym poziomie. Jednakże, potem Brett starannie poskładał swoje rysunki i schował je do kieszeni. Studenci rozeszli się do sal wykładowych, zebranie na dziedzińcu skończyło się. Przez resztę czasu, jaki Brett spędził w Art Center College of Design - tego samego dnia i następnego - wygłosił wykład, przeprowadził indywidualne rozmowy ze studentami z kierunku samochodowego, ocenił eksperymentalne modele aut, które zostały zaprojektowane i zbudowane przez grupy studentów. Wśród tychże studentów panowało instynktowne przeświadczenie - jak odkrył to Brett - o potrzebie zachowania surowości projektu sprzymierzonej z funkcjonalnością i użytecznością. Co dziwne, na to właśnie połączenie cech zgodzili się Brett, Adam Trenton, Elroy Braithwaite i inni podczas pamiętnej nocy, dwa i pół miesiąca temu, kiedy to wyłoniła się wstępna koncepcja farstara. W ciągu całego okresu czasu, jaki Brett już spędził nad wczesnymi projektami farstara, nad którymi nadal się mozolił w pilnie strzeżonym studio w Detroit i teraz również tutaj - nagle znowu uderzyła go trafność określenia Adama: Brzydkie jest piękne! Historia pokazuje, że artystyczne trendy - ramowa konstrukcja wszelkiego projektowania komercyjnego - zawsze zaczynały się delikatnie i subtelnie i często wtedy, gdy najmniej się tego spodziewano. Nikt nie wiedział, dlaczego gusta artystyczne zmieniają się, ani w jaki sposób, ani kiedy pojawi się nowa tendencja, doskonalsza. Zdawało się, że ludzka chęć doskonalenia i ludzkie postrzeganie są wiecznie niespokojne, wciąż gotowe szukać dalej.
Obserwując teraz wyniki prac studentów - pominąwszy pewną ich niedoskonałość i naiwność - i wspominając swoje własne projekty z ostatnich miesięcy, Brett czuł budzące się w nim ożywienie i radość z faktu, iż jest częścią najwyraźniej nowego, wyłaniającego się dopiero trendu. Odnosił wrażenie, że część jego entuzjazmu udzieliła się studentom, których przesłuchiwał w ciągu drugiego dnia pobytu w szkole. Po rozmowach z nimi, Brett postanowił zarekomendować dwóch przyszłych absolwentów szefowi działu kadr i organizacji swojej firmy, aby ewentualnie przyjąć ich w przyszłości do pracy. Jednym z nich był niski, śniady student, Harvey, który z taką siłą argumentował na dziedzińcu. Jego teczka ze szkicami dowodziła, że ma zdolności i wyobraźnię wysoko ponad przeciętną. Bez względu na to, dla której wielkiej firmy samochodowej w Detroit Harvey będzie pracował w przyszłości, będzie prawdopodobnie źródłem kłopotów i ciągłych scysji. Myślał w sposób oryginalny, był człowiekiem posiadającym własne, niezależne, zdecydowane przekonania, od których nie da się łatwo odwieść i którego nie da się uciszyć. Na szczęście, przemysł samochodowy - choć nie zawsze hołubił takich niezależnych ludzi - zachęcał ich i popierał, znając ich wartość jako asekurację przed zgubnymi skutkami samozadowolenia. Jakby nie potoczyły się jego dalsze losy, Harvey - przypuszczał Brett - i Detroit będą sobą wzajemnie zainteresowane. Drugim kandydatem, którego wybrał, był chudy młodzieniec z niechlujną blond czupryną, który najwyraźniej miał również wielki talent. Powiedział Brettowi - kiedy ten zasugerował, iż firma mogłaby go w przyszłości zatrudnić - że jest to już druga propozycja pracy, jaką otrzymał. Inna firma samochodowa spośród Wielkiej Trójki już obiecała mu pracę przy projektowaniu, jeśli będzie chciał ją przyjąć, zaraz po skończeniu szkoły. - Ale jeśli istnieje jakaś szansa pracy pod pana okiem, panie DeLosanto - powiedział mu na koniec młody człowiek - na pewno przyjdę do pańskiej firmy. Brett był poruszony i słowa chłopaka pochlebiały mu, ale nie wiedział z całą pewnością, co mu odpowiedzieć. Brak pewności miał swoje źródło w decyzji, którą podjął w samotności w swoim pokoju hotelowym w Los Angeles poprzedniego wieczoru. Była teraz połowa sierpnia i Brett postanowił, iż z końcem roku, o ile nie wydarzy się nic, co by drastycznie wpłynęło na zmianę decyzji, porzuci na zawsze przemysł samochodowy. W drodze powrotnej na Wschód podjął jeszcze jedną decyzję: Barbara Zaleski będzie pierwszą osobą, która się o tym dowie.
ROZDZIAŁ XXII W tym samym czasie, w sierpniu, kiedy Brett DeLosanto przebywał w Kalifornii, zakład montażowy w Detroit, w którym Matt Zaleski był wicedyrektorem, znajdował się w stanie chaosu. Dwa tygodnie wcześniej ustała produkcja samochodów. Do zakładu wkroczyła specjalistyczna ekipa, z którą firma zawarła kontrakt na rozmontowanie starej linii montażowej i zmontowanie nowej, na której produkowany będzie orion. Na wykonanie tego zadania przeznaczono cztery tygodnie. Pod koniec tego okresu, pierwszy na tej linii orion - Numer Jeden - zjedzie z taśmy, a później, w ciągu następnych trzech lub czterech tygodni, zostanie wyprodukowana rezerwowa seria, przygotowana po to, aby zaspokoić oczekiwane zapotrzebowanie po dniu, w którym orion zostanie oficjalnie wprowadzony na rynek, we wrześniu. A potem, jeśli prognozy dotyczące sprzedaży sprawdzą się, tempo produkcji wzrośnie i z zakładu wypłynie strumień dziesiątków tysięcy orionów. Z czterech tygodni przeznaczonych na przestawienie produkcji zostały jeszcze dwa i jak zawsze w okresie zmiany modelu - Matt Zaleski zastanawiał się, czy zdoła je przeżyć. Większość stałej załogi została chwilowo zwolniona lub miała płatny urlop i w zakładzie meldował się tylko niezbędny personel - pracownicy godzinowi. Ale zamknięcie zakładu nie ułatwiało bynajmniej życia Zaleskiemu i reszcie kierownictwa: obciążenie pracą wzrosło jeszcze bardziej, problemy i napięcia mnożyły się, aż w końcu zwykły dzień produkcji - w porównaniu z tym okresem - wydawał się rejsem po spokojnym, niezmąconym morzu. Ekipa kontraktowa, niczym armia okupacyjna, była bardzo absorbująca. Podobnie było z inżynierami, przybyłymi z głównej kwatery firmy, którzy doradzali, pomagali, a czasem przeszkadzali i hamowali postęp prac ekipy kontraktowej. Dyrektor zakładu, Val Reiskind i Matt ugrzęźli w krzyżowym ogniu próśb o informacje, pośpiesznie organizowanych konferencji i poleceń - te zwykle wymagały natychmiastowego wykonania. Matt zajmował się większością spraw związanych z praktycznym prowadzeniem zakładu - Reiskind był młody i nowy. Zastąpił poprzedniego dyrektora zakładu, McKemona, zaledwie parę miesięcy temu i choć miał imponujące dyplomy inżyniera i z dziedziny biznesu, brakowało mu doświadczenia, jakie Matt zdobył tutaj w ciągu dwudziestu lat pracy. Pomimo że Matt był zawiedziony, iż nie otrzymał stanowiska McKemona i miał nad sobą teraz młodszego od siebie, polubił Reiskinda, który był na tyle mądry, by zdawać sobie sprawę z własnej niedoskonałości i traktował Matta
przyzwoicie. Najwięcej problemów towarzyszyło obecnie instalowaniu nowego, wymyślnego oprzyrządowania niezbędnego przy montażu, które teoretycznie pracowało dobrze, ale w praktyce często było inaczej. Za technicznie sprawne funkcjonowanie całego systemu odpowiedzialna była ekipa kontraktowa, ale Matt Zaleski wiedział, że kiedy ekipa odejdzie, on odziedziczy pozostawione przez nią usterki. Toteż pilnował ich teraz. Największym wrogiem był czas. Nigdy nie starczało go na to, aby przeprowadzić przestawienie produkcji tak gładko, by na dzień przed wyznaczonym terminem można było powiedzieć: „Wszystkie systemy działają!” Przypominało to budowanie domu, który nie został ukończony przed wyznaczonym dniem przeprowadzki... tyle że przeprowadzkę do nowego domu można przełożyć na inny dzień, a plan produkcyjny dla samochodów czy ciężarówek - rzadko. Do kłopotów Matta doszło jeszcze jedno nieoczekiwane zdarzenie. Kontrola stanu magazynu, przeprowadzona przed zatrzymaniem produkcji zeszłorocznych modeli, wykryła tak ogromne braki, że stało się konieczne przeprowadzenie gruntownego śledztwa. Straty spowodowane kradzieżami w każdej fabryce samochodów zawsze były wysokie. Kiedy tysiące robotników kręciło się tu jednocześnie w porze, gdy następowała zmiana, dla złodziei była to prosta robota - albo swoich pracowników, albo obcych, którzy tu weszli - ukradzione rzeczy można było bez trudu wynieść poza zakład. Tym razem jednak wszystko świadczyło najwyraźniej o działalności większego gangu złodziejskiego. Zniknęło ponad trzysta czteroprzełożeniowych skrzyń biegów, setki opon i pokaźna liczba odbiorników radiowych, magnetofonów, urządzeń klimatyzacyjnych i innych części. W wyniku tego, w zakładzie zaroiło się od ochroniarzy i detektywów przybyłych z zewnątrz. Matt, choć w najmniejszym stopniu nie był w to zamieszany, miał obowiązek godzinami odpowiadać na pytania detektywów dotyczące procedur zakładowych. I dotychczas nie znaleziono żadnej luki w całej sprawie, choć szef ochroniarzy powiedział Mattowi: - Mamy pewne podejrzenia. Jest też kilku robotników z linii montażowej, których chcielibyśmy przepytać, kiedy wrócą do pracy. A tymczasem detektywi nadal kręcili się pod nogami, ich obecność stanowiła jeszcze jedno dodatkowe źródło rozdrażnienia w tak trudnym okresie czasu. Pomimo wszystko, Matt przetrwał jakoś do tej pory - jeśli nie brać pod uwagę drobnego incydentu, który mu się przytrafił, a który, na szczęście, przeszedł nie zauważony
przez nikogo z ważnych w tym zakładzie. Ostatniej soboty spędzał popołudnie w swoim biurze - podczas przestawiania produkcji na nowy model praca przez siedem dni w tygodniu była rzeczą normalną - i jedna ze starszych sekretarek, Iris Einfeld, która wtedy była również w pracy, przyniosła mu kawę. Matt przyjął kawę z wdzięcznością. Wziął do ręki filiżankę i zaczął pić kawę. I nagle, bez żadnej logicznie uzasadnionej przyczyny stwierdził, iż nie jest w stanie utrzymać w ręku filiżanki, która wypadła mu z ręki, kawa zalała mu ubranie i podłogę. Zły na siebie za - w swoim przekonaniu - własną nieostrożność, Matt podniósł się z krzesła - i upadł jak długi, bezwładnie. Potem, kiedy to rozpamiętywał, wydawało mu się, że to lewa noga go zawiodła. Pamiętał też, iż trzymał filiżankę w lewej ręce. Pani Einfeld, która wtedy była jeszcze w biurze Matta, pomogła mu wstać i usiąść na krześle, chciała zaraz wezwać pomoc, ale ją odwiódł od tego zamiaru. Posiedział chwilę, aż stwierdził, że do lewej ręka i nogi wraca czucie, wiedział jednak, że nie będzie sam mógł prowadzić samochodu, aby wrócić do domu. W końcu, z pomocą Iris Einfeld, opuścił biuro tylną klatką schodową i Iris odwiozła go swoim samochodem. Po drodze przekonał ją, aby zachowała milczenie o całym wydarzeniu - bał się, że jeśli wieść o tym się rozniesie, potraktowany zostanie jak inwalida, co było ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął. Kiedy wreszcie znalazł się w domu, zdołał jakoś dotrzeć do łóżka, w którym pozostał do późna w niedzielę, kiedy to poczuł się dużo lepiej - tylko od czasu do czasu odczuwał lekkie trzepotanie w klatce piersiowej. W poniedziałek rano, poza tym, że był zmęczony, czuł się normalnie i pojechał do pracy. Podczas weekendu jednak doskwierała mu samotność. Jego córka, Barbara, wyjechała gdzieś i Matt Zaleski musiał dawać sobie radę sam. W przeszłości, kiedy żyła jeszcze jego żona, zawsze pomagała mu przetrwać najgorsze okresy - kiedy następowało przestawianie produkcji - ze zrozumieniem, wzmożoną czułością i posiłkami, które - bez względu na to, jak długo musiała na niego czekać - przygotowywała szczególnie starannie. Zdawało mu się, że minęło już tak dużo czasu, odkąd zaznał którejkolwiek z tych rzeczy, że z trudnością uświadomił sobie, iż Freda nie żyje ledwie od niecałych dwóch lat. Zdał sobie ze smutkiem sprawę, że kiedy Freda żyła, ani w połowie nie umiał jej docenić tak jak teraz. Stwierdził też, że czuje urazę do Barbary za to, że tak mocno zajęta jest swoim własnym życiem i pracą. Najchętniej zatrzymałby ją w domu, aby była tu zawsze, kiedy wracał - aby, choć częściowo, pełniła rolę swojej matki. Przez krótki czas po śmierci Fredy zdawało się, iż Barbara właśnie to robi. Przygotowywała co wieczór ich wspólny posiłek, który spożywali razem, ale stopniowo rosło zainteresowanie Barbary jej własnymi sprawami,
coraz częściej zajmowała ją praca w agencji reklamowej i obecnie rzadko bywali razem w domu w Royal Oak, spała tu tylko i czasami w ciągu tygodnia razem jedli pośpiesznie śniadanie. Wiele miesięcy temu Barbara namawiała go, aby zatrudnił gospodynię, na co było ich stać, ale Matt nie zaakceptował tego pomysłu. Teraz jednak, kiedy sam musiał zajmować się tyloma sprawami, które nakładały się jeszcze na wzmożoną pracę w zakładzie żałował, że się wtedy nie zgodził. Powiedział już nawet Barbarze, na początku sierpnia, że zmienił zdanie i daje jej wolną rękę, aby jednak zatrudniła gospodynię, na co Barbara odparła, iż zrobi to, kiedy tylko będzie mogła. Na razie jednak jest zbyt zajęta pracą w agencji i nie znajdzie czasu, aby dać odpowiednie ogłoszenie, przeprowadzić rozmowy z chętnymi i wprowadzić przyjętą gospodynię w jej obowiązki. Matt zjeżył się słysząc to, gdyż uważał, że prowadzenie domu należy do obowiązków kobiety - choćby i córki - i że mężczyźnie nie przystoi mieszać się do tych spraw, zwłaszcza że żyje teraz w takim napięciu i stresie z powodu pracy. Barbara dala mu jednak wyraźnie do zrozumienia, że uważa swoją pracę za równie ważną - nie mógł jej postawy ani zaakceptować, ani pojąć. Było obecnie dużo więcej takich spraw, których Matt Zaleski nie mógł zrozumieć. Wystarczyło tylko otworzyć gazetę, aby na zmianę denerwować się i zdumiewać na widok wiadomości, w których tradycyjne zasady zostawały odrzucone, stare zasady moralne zaniechane, ustalony porządek rzeczy - podkopany. Wyglądało na to, że już nikt nie respektuje niczego - włącznie z prawnie ustanowioną władzą, sądami, prawem, władzą rodzicielską, prezesami college’ów, wojskiem, systemem wolnej przedsiębiorczości, czy też flagą amerykańską, pod którą Matt i inni z jego pokolenia walczyli i ginęli podczas II Wojny Światowej. Zdaniem Matta Zaleskiego, powodem tych wszystkich problemów było pokolenie młodych - coraz bardziej więc większości z nich nienawidził: tych z długimi włosami, których nie można odróżnić od dziewcząt (Matt nadal miał włosy przycięte na jeża i traktował to niemal jak symbol), „wszystkowiedztwa” studentów zachłyśniętych książkową wiedzą, deklamujących McLuhana, Marksa lub Che Guevarę, wojowniczych czarnych, którzy domagali się powszechnego szczęścia natychmiast i nie myśleli nawet dążyć do tego stopniowo... i wszystkich innych, którzy protestowali, wzniecali rozruchy pogardzając wszystkim w zasięgu wzroku i bijąc tych, którzy ośmielali się z nimi nie zgadzać. Cała ta zgraja, w opinii Matta, była nieopierzona, niedojrzała, nie znająca prawdziwego życia i w niczym się do niczego nie przyczyniała, nie dawała z siebie nic konstruktywnego... Gdy tylko pomyślał o tym młodym pokoleniu, natychmiast czuł, jak rośnie mu ciśnienie krwi i poziom
żółci. A Barbara, choć sama nie należała do zbuntowanych studentów czy innych protestujących, otwarcie sympatyzowała z większością tego, co się naokoło działo, co było niemal tak samo niewłaściwe. Z tego też powodu, Matt widział winnych w ludziach, z którymi jego córka się zadawała, włącznie z Brettem DeLosanto, którego ciągle tak samo mocno nie lubił. W rzeczywistości, Matt Zaleski - jak wielu z jego pokolenia - był więźniem swoich własnych od dawna nie zmienionych poglądów. Podczas rozmów, które nieraz przekształcały się w gorące dyskusje, Barbara usiłowała nakłonić go do przejęcia jej poglądów przekonując go, iż inaczej się teraz patrzy na świat, że stare pojęcia i zasady, niegdyś uważane za niezmienne, poddano na nowo krytyce i uznano za fałszywe, że to, czym młodzi ludzie pogardzają, to nie obyczajowość pokolenia rodziców, ale fasadowa moralność, za którą kryje się fałsz i obłuda, że to nie zasady same w sobie, ale hipokryzja i oszukiwanie samych siebie, które - nader często - kryły się pod osłoną tak zwanych zasad. Bo w rzeczywistości, nastały czasy poszukiwań, ekscytujących intelektualnych eksperymentów, które mogły ludzkości przynieść tylko korzyści. Wysiłki Barbary spełzły na niczym. Matt Zaleski, pozbawiony zdolności głębszego wejrzenia w rzeczywistość, widział zmiany dokonujące się wokół siebie jako negatywne i burzycielskie. W takim nastroju, jak również nękany dokuczliwym bólem żołądka, Matt wrócił do domu, gdzie zastał Barbarę w towarzystwie gościa. Gościem był Rollie Knight. Wcześniej tego wieczoru, dzięki pomocy Leonarda Wingate’a, Barbara spotkała się z Rollie Knightem w śródmieściu. Chciała poznać bliżej życie i doświadczenia kolorowych zwłaszcza Rollie’go - zamieszkujących stare śródmieście i powiązanych z interwencyjnym programem najmowania kolorowych do pracy. Komentarz słowny towarzyszący filmowi Auto City, którego przygotowania znajdowały się w końcowej fazie, miały być częściowo oparte na tym, czego się od niego dowie. Zabrała najpierw Rollie’go do klubu dziennikarzy, ale tego dnia panował tam jakiś niezwykły tłok i hałas i Rollie czuł się bardzo skrępowany. W końcu, pod wpływem nagłego impulsu, Barbara zaproponowała, aby pojechali do jej domu. Przygotowała whisky z wodą dla siebie i Rollie’go, potem przyrządziła naprędce jajecznicę na bekonie, którą podała na tackach w salonie. Rollie czuł się coraz bardziej swobodnie i pałał chęcią, by jej pomóc - rozmawiali więc. Później, Barbara przyniosła butelkę whisky i napełniła jeszcze raz szklaneczki. Za
oknem, zmierzch - wieńczący słoneczny, ciepły dzień - przeszedł już w ciemność. Rollie rozejrzał się po wygodnie i gustownie urządzonym, choć bezpretensjonalnym pokoju. - Jak daleko jesteśmy od Blaine i Dwunastej? Powiedziała mu, że jakieś osiem mil. Potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. - Chyba raczej osiemset. Rollie mieszkał na rogu Blaine i Dwunastej, tam też nakręcone zostały sceny do filmu tej nocy, kiedy przyglądali się temu Brett DeLosanto i Leonard Wingate. Barbara zapisywała właśnie w kilku słowach myśl Rollie’go uważając, że może ona posłużyć za pierwsze zdanie komentarza do filmu, kiedy do pokoju wszedł jej ojciec. Matt Zaleski znieruchomiał. Spojrzał niedowierzająco na Barbarę i Rollie Knighta, siedzących na tej samej kanapie, ze szklankami w rękach, z butelką whisky stojącą na podłodze pomiędzy nimi, obok na stole zauważył tacę po jedzeniu. Zaskoczona Barbara upuściła notatnik, w którym pisała spadł gdzieś i nie było go widać. Rollie Knight i Matt Zaleski, choć nigdy w pracy nie odezwali się do siebie ani słowem, rozpoznali się od razu. Matt z niedowierzaniem przenosił wzrok to na Barbarę, to na Rollie’go. Rollie wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i dopił do reszty swoją whisky pragnąc okazać swoją pewność siebie, potem nagle widać było, że mu tej pewności zabrakło. Zwilżył językiem wargi. - Cześć, tato! - zawołała Barbara. - To jest... Matt przerwał jej, piorunując Rollie’go wzrokiem. - Co ty, do diabła - zawołał - robisz tutaj w moim domu! Rozsiadłeś się... Z konieczności, po latach zarządzania fabryką samochodów, w której przeważająca część załogi była czarna, Matt Zaleski wyrobił w sobie powierzchowny nawyk tolerowania kolorowych. Ale była to zawsze zaledwie zewnętrzna warstewka. W głębi duszy nadal podzielał poglądy swoich polskich rodziców i ich sąsiadów z Wyandotte, którzy uważali każdego Murzyna za istotę niższego rzędu. I teraz, na widok swojej córki zabawiającej czarnego mężczyznę w swoim własnym domu, owładnęła nim ślepa furia, którą wzmogło jeszcze ciągłe napięcie i zmęczenie. Zareagował nie myśląc o skutkach. - Tato - powiedziała ostro Barbara. - To mój znajomy, pan Knight. Zaprosiłam go i nie... - Zamknij się! - krzyknął Matt i odwrócił się gwałtownie ku córce.
- Z tobą policzę się później! Twarz Barbary pobladła. - Co to znaczy, że ze mną policzysz się...? Matt zignorował ją. Nadal świdrując Rollie’go wzrokiem wyciągnął rękę i wskazał kuchenne drzwi, którymi tu wszedł - Wynocha! - Tato, nie waż się! Barbara zerwała się na równe nogi i podbiegła ku ojcu. Kiedy mógł już jej dosięgnąć, uderzył ją z całej siły w twarz. Cała scena przypominała któryś akt z klasycznej tragedii... i teraz z kolei Barbara znieruchomiała patrząc niedowierzająco. To mi się chyba śni. Twarz ją piekła i podejrzewała, że na policzku widać już czerwone pręgi, choć to było najmniej ważne. Ważniejsze było to, że odkryła straszną prawdę o swoim ojcu. To tak, jakby odwalić na bok kawał skały - skały będącej stuletnim świadectwem postępu ludzkości i zrozumienia - po to tylko, by ujrzeć pod spodem ropiejącą zgniliznę: bezmyślność, nienawiść, fanatyzm przepełniające umysł Matta Zaleskiego. I Barbara - ponieważ była przecież córką swego ojca - w tej właśnie chwili poczuła się współwinna. Przed domem zatrzymał się samochód. Rollie także już się podniósł. Przed chwilą pewność siebie go opuściła, gdyż znalazł się na obcym sobie gruncie. Powróciła teraz, zwrócił się więc do Matta. - Szczam na ciebie, gnojku! Głos Matta zadrżał. - Kazałem ci się wynosić. Wynocha, no już! Barbara zamknęła oczy. „Szczam na ciebie, gnojku!” W końcu, czemu by nie? Czy to nie tak właśnie jest w życiu? Odpłacać nienawiścią za nienawiść? Po raz drugi w ciągu paru minut otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł Brett DeLosanto, wołając wesoło. - Jakoś nikt nie chciał usłyszeć pukania. - Uśmiechnął się promiennie do Barbary i Matta i dopiero teraz zauważył Rollie Knighta. - Cześć, Rollie! Co za niespodzianka. Co tam słychać w świecie, przyjacielu? Słysząc swobodne słowa powitania, które Brett skierował do czarnego młodzieńca, na twarzy Matta Zaleskiego pojawił się cień wątpliwości. - Na ciebie też szczam - powiedział Rollie do Bretta. Spojrzał z pogardą na Barbarę. I wyszedł. - O co tu, do diabła, chodzi? - zapytał Brett.
Przyjechał tu wprost, przez całe miasto, z lotniska Metropolitan, gdzie przed niecałą godziną wylądował jego samolot z Kalifornii. Chciał zobaczyć się z Barbarą, aby powiedzieć jej o swojej decyzji i planach, które zaczął sobie układać podczas lotu do domu. Był w doskonałym humorze i stąd też wszedł tu tak pełen werwy. Ale zdał sobie w tej chwili sprawę z tego, iż wydarzyło się tu coś poważnego. Barbara pokręciła tylko głową, nie była w stanie mówić z powodu łez, które usiłowała powstrzymać. Brett ruszył ku niej. Otoczył ją ramionami i namawiał łagodnie. - Co by się nie stało, odpuść sobie, odpręż się! Możemy pomówić o tym później. Słuchaj, może ja... - zaczął Matt niepewnie. Głos Barbary zagłuszył go. - Nie chcę tego słuchać. Opanowała się już i uwolniła z objęć Bretta, który zaproponował Jeśli to jakieś rodzinne nieporozumienie... gdybyś wolała, żebym sobie teraz poszedł... - Chcę, żebyś tu został - zadecydowała. - A kiedy pójdziesz, ja odejdę z tobą. Zamilkła i spojrzała mu prosto w oczy. - Prosiłeś mnie dwa razy, Brett, abym zamieszkała z tobą. Jeśli nadal tego chcesz, zrobię to. - Wiesz, że chcę - zapewnił ją żarliwie. Matt Zaleski opadł na krzesło. Podniósł głowę. - „Zamieszkała!” - Tak jest - potwierdziła Barbara lodowatym tonem. - Nie pobierzemy się, żadne z nas nie chce się żenić. Będziemy po prostu dzielić jedno mieszkanie i jedno łóżko... - Nie! - ryknął Matt. - Na Boga, nie! - Spróbuj tylko mnie powstrzymać - ostrzegła Barbara. Patrzyli na siebie przez chwilę, ojciec spuścił wzrok i objął dłońmi głowę. Drżały mu ramiona. - Zapakuję kilka rzeczy na dzisiejszą noc - powiedziała Barbara do Bretta - a po resztę przyjadę jutro. - Słuchaj... - Brett patrzył na strapioną postać na krześle. - Chciałem, żebyśmy byli razem. Wiesz o tym. Ale czy to musi odbyć się w ten sposób? Barbara odparła szorstko. - Kiedy się dowiesz, co tu się stało, zrozumiesz. Zabierz więc mnie stąd albo tu zostaw... teraz, tak jak stoję. Jeśli nie, pojadę do hotelu. Uśmiechnął się. - Zabiorę cię.
Barbara poszła na górę. Kiedy zostali sami, Brett, zaniepokojony i czując się nieswojo, powiedział. - Panie Z., cokolwiek złego tu się stało, chcę powiedzieć, że mi przykro. Nie usłyszał odpowiedzi, wyszedł więc z domu i czekał na Barbarę w samochodzie. *** Przez prawie pół godziny Brett i Barbara krążyli po ulicach w pobliżu domu szukając Rollie Knighta. Kiedy włożyła walizkę do samochodu i ruszyli, w ciągu paru minut wyjaśniła mu, co się stało przed jego przybyciem. Słuchał z zasępioną miną. - Biedny sukinsyn - powiedział po chwili. - Nic dziwnego, że i na mnie musiał się wyżyć. - I na mnie. - Zdaje mi się, że on uważa, iż wszyscy w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami. Dlaczego miałby myśleć inaczej? Przejechali kolejną pustą ulicą i kiedy dojechali niemal do jej końca, światła reflektorów uwidoczniły czyjąś postać, okazało się jednak, że to sąsiad Zaleskich wraca do domu piechotą. - Rollie zniknął - Brett zerknął pytająco na Barbarę. - Ale wiemy, gdzie mieszka. Oboje wiedzieli, dlaczego Brett się waha. W starym śródmieściu Detroit mogło być nocą niebezpiecznie. Napady rabunkowe z bronią w ręku i gwałty były zjawiskiem powszechnym. Potrząsnęła głową. - Nic więcej teraz po nocy nie możemy zrobić. Jedźmy do domu. - Najpierw to, co najważniejsze. - Zatrzymał samochód przy krawężniku i pocałowali się. - Twój dom - powiedział Brett ostrożnie - jest teraz pod nowym adresem... Country Club Manor, West Maple przy Telegraph. Pomimo iż był, podobnie jak Barbara, przygnębiony z powodu dzisiejszych wypadków, poczuł się niezwykle podniecony i bez tchu, kiedy zakręcał na północny zachód. *** Dużo później, kiedy leżeli obok siebie w ciemnej sypialni w mieszkaniu Bretta, Barbara zapytała cicho. - Masz otwarte oczy? - Tak. - Parę minut temu Brett położył się na plecach. Leżał z rękami pod głową i wpatrywał się w pogrążony w mroku sufit.
- O czym myślałeś? - O czymś niezręcznym, co ci kiedyś powiedziałem. Pamiętasz? - Tak, pamiętam. To było tego wieczoru, kiedy Barbara przygotowywała tu obiad, a Brett przyjechał do domu z Leonardem Wingatem - było to ich pierwsze wspólne spotkanie. Potem, Brett usiłował namówić Barbarę, aby została u niego na noc, a kiedy nie chciała, oświadczył: „Masz dwadzieścia dziewięć lat, to niemożliwe, abyś była dziewicą, co cię wstrzymuje?” Nic mi na to nie odpowiedziałaś - powiedział cicho Brett. - Ale byłaś, prawda? Roześmiała się delikatnym perlistym śmiechem. - Jeśli ktokolwiek jest w stanie to wiedzieć... - Dobrze, dobrze. - Wyczuła, że Brett się uśmiecha, obrócił się na bok i ich twarze znowu znalazły się obok siebie. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Och, nie wiem. To nie jest coś, o czym się gada na prawo i lewo. W każdym razie, czy to było naprawdę ważne? - To jest ważne dla mnie. Zapadła chwila milczenia, po czym Barbara wyznała. - Jeśli już musisz wiedzieć, to ci powiem, że i dla mnie było to ważne. Widzisz, zawsze chciałam, żeby pierwszy raz stało się to z kimś, kogo naprawdę kocham. - Wyciągnęła rękę i pogłaskała go delikatnie po twarzy. - W końcu, tak właśnie się stało. Brett objął ją, przytulił się do niej całym ciałem i szepnął. - Ja też cię kocham. Miał świadomość, iż oto delektuje się jedną z chwil, jakich mało jest w życiu. Nie powiedział jeszcze Barbarze o swojej decyzji podjętej w Los Angeles, ani o planach na przyszłość. Wiedział, że jeśli o tym teraz jej powie, przegadają resztę nocy, a dzisiaj rozmowa nie była tym, czego potrzebował najbardziej. I znów gwałtowne pożądanie, odwzajemnione, wyparło wszelkie inne myśli. Potem, kiedy leżeli już spokojnie obok siebie, zadowoleni, Barbara powiedziała. - Jeśli chcesz, coś ci powiem. - Mów. Westchnęła. - Gdybym wiedziała, że to takie wspaniałe, nie czekałabym tak długo.
ROZDZIAŁ XXIII Romans Erici Trenton z Pierre’m Flodenhale zaczął się na początku czerwca, wkrótce po ich pierwszym spotkaniu, kiedy młody kierowca wyścigowy przyszedł z Adamem do domu Trentonów, po weekendzie spędzonym w Higgins Lake. Kilka dni później, Pierre zatelefonował do Erici i zaproponował wspólny lunch. Zgodziła się. Spotkali się następnego dnia w restauracji na uboczu, w Sterling Heights. Tydzień później spotkali się ponownie i tym razem po lunchu pojechali do motelu, gdzie Pierre zarezerwował już wcześniej pokój. Bez zbędnego zamieszania, poszli do łóżka i Pierre okazał się zupełnie zadowalającym partnerem, więc kiedy Erica późnym popołudniem wróciła do domu, czuła się lepiej pod każdym względem - fizycznym i psychicznym - niż w ciągu wielu ostatnich miesięcy. Przez resztę czerwca i sporą część lipca spotykali się przy każdej sposobności, w dzień i wieczorami - wtedy, kiedy Adam zapowiadał Erice, że będzie pracował do późna. Dla Erici spotkania te były błogim spełnieniem jej potrzeb seksualnych, których pozbawiano ją już zbyt długo. Rozkoszowała się także młodością Pierre’a i świeżością jego reakcji, podniecała ją również pełna pożądania radość, jaką odnajdywał w kontakcie z jej ciałem. Ich spotkania diametralnie różniły się od jedynej schadzki, na której była kilka miesięcy temu z komiwojażerem, Ollie’m. Gdy myślała o tamtym przeżyciu - choć wolała go wcale nie wspominać - zawsze towarzyszyło jej myślom uczucie wstrętu i odrazy do samej siebie - za to, iż w ogóle do tego dopuściła, nie znajdowała też usprawiedliwienia w fizycznej frustracji, która ją wówczas nękała doprowadzając ją wręcz do rozpaczy. Teraz, desperacji nie było. Erica nie miała pojęcia, jak długo potrwa romans między nią i Pierre’m, choć zdawała sobie sprawę, iż nie będzie nigdy niczym więcej niż tylko romansem dla nich obojga... i któregoś dnia musi się skończyć. Ale tymczasem przynosił jej radość, której się poddawała bez zahamowań i wyglądało na to, że Pierre podobnie traktuje ich związek. Zadowolenie dawało im obojgu poczucie pewności siebie, które prowadziło do beztroski, nie dbali więc wcale o zachowanie pozorów, nie pamiętali, że będą widywani razem w miejscach publicznych. Na jedno z ulubionych miejsc wieczornych spotkań wybrali przyjemnie położone tereny Dearborn Inn, urządzone w stylu kolonialnym, gdzie obsługa była życzliwa i na dobrym poziomie. Jeszcze jedną atrakcją tutaj był dworek - jeden z wielu na obszarze
Dearborn Inn - wierna replika domu, w którym niegdyś mieszkał Edgar Allan Poe. Na parterze znajdowały się dwa przytulne pokoje i kuchnia, na górze - malusieńka sypialnia tuż pod dachem. Górne i dolne piętro były wyposażone tak, iż były samowystarczalne i wynajmowano je gościom oddzielnie. Dwukrotnie, w czasie kiedy Adam wyjeżdżał z Detroit, Pierre Flodenhale wynajął parter domku Edgara Allana Poe, a Erica zameldowała się na górze. Gdy drzwi wejściowe do domku zamykały się za nimi... kogóż mogło obchodzić, kto mieszka na górze, a kto na dole. Erice tak bardzo spodobał się historyczny, maleńki domek z całym antycznym umeblowaniem, że kiedy leżała już spokojnie w łóżku, wykrzyknęła. - Co za doskonałe miejsce dla kochanków! Nie powinno się go wykorzystywać w żadnych innych celach. - Uhm - było całą odpowiedzią Pierre’a, co dowodziło, iż nie ma chęci o tym rozmawiać, co więcej - nie interesuje go nic, co nie ma związku z wyścigami samochodowymi lub nie wiąże się bezpośrednio z seksem. O wyścigach natomiast Pierre mógł - i robił to - rozmawiać długo i z ożywieniem. Inne tematy nudziły go. Na próby poruszania tematów związanych z bieżącymi sprawami dnia codziennego, polityką, sztuką do czego Erica usiłowała od czasu do czasu go sprowokować - reagował ziewaniem lub kręcił się niespokojnie jak mały chłopak, który nie może usiedzieć na miejscu i którego uwagi nie można skupić na dłużej niż kilka sekund. Chwilami, pomimo spełnienia fizycznego, Erica pragnęła, aby ich związek stał się pełniejszy. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy to właśnie pragnienie Erici przeradzało się w lekkie poirytowanie Pierre’m, w Detroit News ukazała się notatka łącząca razem ich nazwiska. Podano ją w kolumnie bieżących wiadomości towarzyskich pod redakcją Eleonory Breitmeyer, którą wielu uważało za najlepszą reporterkę działu towarzyskiego w gazetowym królestwie całej Północnej Ameryki. Nic niemal, co działo się w towarzyskich sferach elity Motor City, nie zdołało ujść uwadze Miss Breitmeyer i jej komentarz brzmiał następująco: Przystojny, dobroduszny kierowca wyścigowy Pierre Flodenhale i młoda i piękna Erica Trenton - żona planisty produkcji w przemyśle samochodowym, Adama - nadal rozkoszują się swoim towarzystwem. W zeszły piątek, kiedy jedli tête-à-tête lunch w Steering Wheel, żadne z nich - jak zwykle - nawet nie zerknęło na nikogo innego. *** Podana drukiem wiadomość wstrząsnęła Ericą. Czytając ją w oszołomieniu natychmiast pomyślała o tysiącach ludzi w całym Detroit - włącznie z jej znajomymi i znajomymi Adama - którzy również to przeczytają i zaczną o tym mówić, jeszcze zanim
dzień się skończy. Poczuła nagle chęć, aby uciec gdzieś, schować się. Uświadomiła sobie swoją i Pierre’a niewiarygodną beztroskę. Zachowywali się tak, jakby specjalnie prowokowali ujawnienie ich romansu i teraz, kiedy to rzeczywiście nastąpiło, gorączkowo pragnęła, aby się tak nie stało. Wiadomość pojawiła się pod koniec lipca - na około tydzień przed obiadem Trentonów z Hankiem Kreiselem i wizytą w jego domu w Grosse Pointe. Tego wieczoru, kiedy opublikowano nowinę, Adam jak zwykle przyniósł Detroit News do domu i popijając przed obiadem martini zaczęli oboje czytać gazetę - każde swoją część. Erica czytała część przeznaczoną dla kobiet, w której znajdowały się również nowinki towarzyskie, Adam przeglądał kilka pierwszych stron. Zawsze potem jednak przeglądał systematycznie całą gazetę i Erica z przerażeniem myślała o chwili, gdy Adam zacznie czytać jej część. Stwierdziła, że błędem byłoby usunąć którąkolwiek część gazety wynosząc ją z salonu, bo jakkolwiek zdawkowo by to zrobiła, Adam i tak pewnie by to spostrzegł. Poszła więc do kuchni, aby natychmiast podać obiad, mając nadzieję, iż jarzyny już się dogotowały. Nie były jeszcze gotowe - na szczęście, kiedy Adam usiadł wreszcie przy stole, nie zdążył jeszcze zajrzeć do końcowych stron gazety. Po obiedzie wrócił do salonu, otworzył swoją teczkę i zaczął pracować. Erica posprzątała naczynia po obiedzie, zabrała filiżankę Adama, poukładała równo jakieś czasopisma i pozbierała razem dzisiejszą gazetę, aby ją zabrać ze sobą. Adam podniósł głowę. - Zostaw dzisiejszą gazetę. Jeszcze nie dokończyłem jej czytać. Resztę wieczoru spędziła w nerwowej niepewności. Udając, że czyta książkę, Erica obserwowała ukradkiem każdy ruch Adama. Kiedy w końcu zamknął z trzaskiem swoją teczkę, jej napięcie sięgnęło szczytu, ale - ku jej nieopisanej uldze - Adam poszedł na górę, najwyraźniej zapominając o gazecie. Ukryła ją i następnego dnia spaliła. Wiedziała jednak, że spalenie jednego egzemplarza nie powstrzyma innych przed pokazaniem artykułu Adamowi albo przed poruszeniem sensacyjnej wiadomości w czasie rozmowy, co i tak wychodziło na jedno. Oczywiste, że wielu współpracowników przeczytało już lub ktoś im opowiedział tę soczystą plotkę, więc przez następnych parę dni Erica żyła w nerwowym oczekiwaniu na chwilę, kiedy Adam przyjdzie do domu i ten temat poruszy. Jednej rzeczy była pewna: jeśli Adam pozna treść notatki w News, ona dowie się o tym. Adam nigdy nie kluczył wokół żadnej sprawy, nie należał do tego rodzaju mężów,
którzy sami wydawali wyrok nie dając żonie szansy przedstawienia sprawy z jej punktu widzenia. Nie padło jednak ani jedno słowo na ten temat i po tygodniu Erica zaczęła swobodniej oddychać. Snuła potem przypuszczenia, iż wszyscy uważali pewnie, że Adam wie o wszystkim, stąd też unikali tego tematu z powodu zakłopotania lub przez wzgląd na niego. Jaka by nie była tego przyczyna - była im wdzięczna. Wdzięczna też była za to, iż dana jej została sposobność, aby ocenić swoje związki z jednym i drugim mężczyzną: Adamem i Pierre’m. W rezultacie - pod każdym względem - z wyjątkiem seksu i faktu, iż spędzali razem tak mało czasu - Adama oceniła znacznie wyżej. Na nieszczęście - a może i na szczęście - dla Erici, seks nadal odgrywał ważną rolę w jej życiu, z tego też powodu zgodziła się spotkać z Pierre’m parę dni po tym wszystkim. Tym razem zachowali wszelkie środki ostrożności, spotkali się za rzeką, w Windsor w Kanadzie. Ze wszystkich randek, ostatnia okazała się najmniej udana. W istocie rzeczy bowiem, Adam miał mentalność, którą Erica podziwiała. Pierre nie. Pomimo, że Adam tak obsesyjnie zajęty był pracą, nigdy nie tracił kontaktu z całością życia toczącego się wokół niego, miał zdecydowane poglądy na różne sprawy i wrażliwość społeczną. Erica uwielbiała słuchać Adama, kiedy wypowiadał się na tematy inne niż samochody i przemysł samochodowy. Kiedy natomiast spytała Pierre’a, co sądzi o spornej kwestii mieszkań komunalnych w Detroit - temat ten od tygodni nie schodził z czołowych stron gazet - okazało się, że Pierre nigdy o tym nie słyszał. „Zdaje mi się, że ta historia to nie moja sprawa” - odpowiadał niezmiennie. Nigdy też nie głosował. „Nie wiedziałbym, jak... zresztą, nie bardzo mnie to interesuje.” Było to nauczką dla Erici: romans, aby mógł być udany i przynosić zadowolenie, potrzebował jeszcze czegoś więcej niż tylko grzechu cudzołóstwa. Kiedy zadała sobie pytanie, z kim - spośród wszystkich mężczyzn, jakich zna najchętniej nawiązałaby romans, doszła do odkrywczego wniosku: z Adamem... Gdyby tylko Adam zechciał pełnić rolę męża pod każdym względem. Ale rzadko to robił. Myśli o Adamie wyparły niemal wszystkie inne przez kilka następnych dni, aż do wieczoru spędzonego z Hankiem Kreiselem w Grosse Pointe. Erica odniosła wrażenie, że byłemu żołnierzowi piechoty morskiej, obecnie producentowi części zamiennych, udało się wydobyć na światło dzienne wszystko, co w Adamie było najlepszego: zafascynowana słuchała ich rozmowy o młockami i trafnych pytań Adama. Dopiero później, w drodze do domu, przypomniała też sobie, jaką częścią siebie Adam się z nią kiedyś dzielił - był pełnym entuzjazmu kochankiem, który odkrywał jej ciało, ale to widocznie już się skończyło: rozpacz
i gniew przepełniły jej serce. Kiedy później tego samego wieczoru oświadczyła, że ma zamiar rozwieść się z nim, mówiła serio. Życie takie jak teraz na dłuższą metę wydawało się beznadziejne. I postanowienie Erici nie osłabło ani następnego dnia, ani w ciągu kolejnych. Prawda, że nie zrobiła nic konkretnego, aby wprawić w ruch całą rozwodową maszynerię, nie wyprowadziła się z domu w Quarton Lake, chociaż nadal spała w pokoju gościnnym. Czuła po prostu, że potrzebuje szansy, aby w odosobnieniu spróbować się przystosować. Adam nie sprzeciwiał się - niczemu. Najwyraźniej ufał, że czas uleczy i stępi dzielące ich różnice, choć Erica nie wierzyła w to. Prowadziła jednak nadal dom, zgodziła się także spotkać z Pierre’m, który zatelefonował z wiadomością, że przybędzie na krótko do Detroit podczas przerwy między kolejnymi wyścigami. *** - Coś się stało - powiedziała Erica. - Wiem, że coś jest nie tak, dlaczego więc mi nie powiesz? Pierre wydawał się zakłopotany i pełen wahania. Przy tak chłopięcej naturze wszystkie jego nastroje widać było jak na dłoni. Leżał w łóżku obok niej. - To chyba nic ważnego - powiedział. Erica podniosła się na łokciu. W motelowym pokoju panował półmrok, gdyż zaraz po wejściu tutaj zasłonili okno. Ale dość jeszcze światła przesączało się do środka, aby można było rozróżnić szczegóły: wszystko tu wyglądało podobnie jak w innych motelach, w których byli - pokoje bez charakteru, z meblami masowej produkcji i tanimi obiciami. Zerknęła na zegarek. Była druga po południu. Znajdowali się na przedmieściu Birmingham, gdyż Pierre stwierdził, że nie starczy mu czasu, aby pojechać za rzekę do Kanady. Za oknem dzień był ponury i zachmurzone niebo zwiastowało deszcz. Odwróciła się, aby przyjrzeć się jego twarzy, dobrze widocznej w półmroku. Uśmiechnął się, Erica jednak wyczuła, jak bardzo Pierre ma się teraz na baczności. Był potargany, musiała pewnie wzburzyć jego blond czuprynę, kiedy się przed chwilą kochali. Polubiła go szczerze. Pomimo, że był tak powierzchowny, że brakowało mu jakiejś intelektualnej głębi, okazał się sympatyczny i w łóżku był w każdym calu mężczyzną, a w końcu przecież niczego więcej od niego nie oczekiwała. Nawet okazywana chwilami wyniosłość i zarozumiałość - syndrom gwiazdy, który odczuła zaraz, podczas pierwszego spotkania - zdawały się dopełniać jego męskość.
- Nie kręć - powiedziała Erica. - Powiedz mi o wszystkim, co ci chodzi po głowie. Pierre odwrócił się, sięgnął po spodnie leżące przy łóżku, zaczął szukać po kieszeniach papierosów. - No cóż - powiedział, nie patrząc jej w oczy. - Zdaje mi się, że chodzi o nas. - Jak to, o nas? Zapalił papierosa i dmuchnął dymem pod sufit. - Będę teraz bardziej zajęty na torach wyścigowych. Nie będę mógł tak często przyjeżdżać do Detroit. Pomyślałem sobie, że powinienem ci o tym powiedzieć. Zapadła cisza. Erica poczuła ogarniający ją chłód, opanowała się z wysiłkiem, aby tego nie okazać. Zapytała w końcu. - Czy to już wszystko, czy też chcesz powiedzieć mi coś jeszcze? Pierre wyglądał na zażenowanego. - Jak na przykład, co? - To chyba ty raczej wiesz, co. - Chodzi o to, że... no, widujemy się bardzo często. I długo to już trwa. - Z pewnością długo - Erica usiłowała zachować beztroski ton wiedząc, że popełniłaby błąd okazując niechęć. - Dokładnie dwa i pół miesiąca. - Oho! Tylko tyle? - Jego zdziwienie wydawało się nie udawane. - Oczywiście, to tylko tobie wydaje się, że dłużej. Pierre zmusił się, by się uśmiechnąć. - Nie o to chodzi. - To o co chodzi? - Do diabła, Erico, chodzi po prostu o to, że nie będziemy się widywać przez jakiś czas. - Jak długo? Miesiąc? Sześć miesięcy? Może nawet rok? Odparł z wahaniem. - Zależy, jak się sprawy ułożą. - Jakie sprawy? Pierre wzruszył ramionami. - A potem - ciągnęła z uporem - po tym, nie wiadomo jak długim czasie, ty zadzwonisz do mnie, czy ja mam zadzwonić do ciebie? - Czuła, że nalega zbyt ostro, ale zniecierpliwiły ją wymijające odpowiedzi Pierre’a. Nie odpowiedział, dodała więc. - Czy orkiestra gra właśnie „Czas powiedzieć sobie żegnaj”? Czy już chcesz się mnie pozbyć? Jeśli tak, to dlaczego nie powiedzieć sobie tego otwarcie i nie zakończyć całej sprawy?
Pierre uczepił się nadarzającej się okazji. - Tak. Chyba można by to tak określić. Erica odetchnęła głęboko. - Dziękuję ci, że wreszcie zdobyłeś się na uczciwą odpowiedź. Teraz przynajmniej wiem, na czym stoję. Nie miała chyba powodu do narzekania. Nalegała, aby poznać prawdę i teraz ją poznała - choć od początku rozmowy czuła, jakie Pierre ma zamiary. Targały nią sprzeczne odczucia: urażona duma przede wszystkim, gdyż założyła sobie, że gdyby któreś z nich postanowiło ten romans zakończyć, to zrobi to właśnie ona. Ale wcale nie była jeszcze na to przygotowana i teraz było jej również smutno, poczucie straty uświadomiło jej, że czeka ją samotność. Miała dość poczucia rzeczywistości, by wiedzieć, że błaganiem i perswazją nic nie zyska. Wiedziała, że Pierre miał zawsze wszystkie kobiety, które chciał. Wiedziała również, że przed nią były inne, którymi Pierre się zmęczył. Na myśl o tym, że jest jedną z nich wszystkich miała chęć się rozpłakać, zmusiła się jednak, by powstrzymać łzy. Niech ją diabli, jeśli pozwoli, aby napawał się dumą widząc, jak bardzo jej na nim zależy. - W tych okolicznościach, nie ma chyba sensu, żebyśmy tu dłużej siedzieli powiedziała chłodno. - No! Nie denerwuj się! - Wyciągnął ku niej rękę pod kołdrą, ale odsunęła się i wstała z łóżka, zabierając ubranie po drodze do łazienki. Na początku ich związku, Pierre zwykle szedł w takich chwilach za nią, chwytał ją w objęcia i ze śmiechem ciągnął z powrotem do łóżka - jak kiedyś, po jakiejś kłótni. Ale teraz nie zrobił nic, choć łudziła się trochę, że po nią przyjdzie. Kiedy wyszła z łazienki, Pierre już zdążył się ubrać, po chwili pocałowali się lekko, niemal zdawkowo i pożegnali. Wydało jej się, że Pierre z wyraźną ulgą przyjmuje fakt, iż ich rozstanie kosztowało go tak mało zachodu. Pierre odjechał swoim samochodem, nabierając prędkości z piskiem opon opuścił parking koło motelu. Erica ruszyła za nim wolniej. Kiedy znikał już jej z oczu, zauważyła, że się uśmiechnął i pomachał ręką. Zanim dotarła do pierwszego skrzyżowania, nigdzie już nie było go widać. Przejechała jeszcze jedną przecznicę i w połowie drogi do następnej zdała sobie sprawę, że nie wie wcale, dokąd jedzie. Zbliżała się trzecia po południu, zaczął padać deszcz, zapowiadali zresztą opady w prognozie pogody. Gdzie jechać, co robić?... z resztą dnia, z resztą życia. Nagle owładnęły nią - niczym zdławiona, powstrzymywana długo powódź udręka, rozczarowanie, gorycz, którym nie dała ujścia w motelowym pokoju. Poczuła się
odrzucona i zrozpaczona, do oczu napłynęły jej łzy i nie starała się już ich powstrzymać. Jechała odruchowo dalej, nie zatrzymując się, przez Birmingham, nie zwracając uwagi na to, gdzie jedzie. Jedynym miejscem, do którego nie chciała wracać, był dom w Quarton Lake. Uosabiał sobą zbyt wiele wspomnień, nie dokończonych spraw, problemów, którym nie chciała teraz stawiać czoła. Przejechała jeszcze parę przecznic, kilka razy skręciła w jakieś ulice, aż wreszcie spostrzegła, że dotarła do Somerset Mall, w Troy - centrum handlowego, gdzie prawie rok temu ukradła perfumy, popełniła tam wtedy swoją pierwszą kradzież sklepową. Wtedy właśnie miała okazję przekonać się, że połączenie sprytu, refleksu i zimnej krwi może opłacać się z różnych względów. Zaparkowała samochód i w padającym deszczu weszła pod dach centrum. Stanęła za drzwiami i starła z twarzy ślady łez i deszczu. Przy większości stoisk panował umiarkowany ruch. Erica podeszła do kilku, zerknęła na buty, wystawę zabawek, wielką różnorodność kolorowych artykułów w butiku. Poruszała się mechanicznie, nie podobało jej się nic z tego, co oglądała, czuła się coraz bardziej apatyczna i przygnębiona. Pokręciła się przy stoisku z torbami podróżnymi i już miała wyjść, kiedy jej uwagę przykuła teczka. Z angielskiej, cielęcej skóry, brązowej i lśniącej. Leżała na szklanej ladzie przy końcu stoiska. Erica rzuciła okiem dookoła siebie i znowu wpatrywała się w teczkę. Pomyślała, że nie ma najmniejszego powodu, dla którego miałaby wejść w jej posiadanie, nigdy jej taka teczka nie była potrzebna, ani nie będzie. Była poza tym symbolem wszystkiego, czego nienawidziła - tyranii pracy przynoszonej do domu, wieczorów, które Adam przesiedział nad otwartą teczką, niezliczonych godzin, których nie spędzili razem. A jednak zapragnęła ją mieć... zupełnie irracjonalnie... i to zaraz, od razu. I powzięła stanowczy zamiar, że ją zdobędzie. Pomyślała sobie, że może ofiaruje ją Adamowi jako wspaniale ironiczny podarek na rozstanie. Ale czy koniecznie trzeba było za nią płacić? Mogła oczywiście zapłacić, tyle że bardziej ją korciło, aby ją po prostu wziąć i wyjść ze sklepu, podobnie jak już parę razy udało się jej zrobić. Dodałoby to pikanterii temu dniu. Jak na razie, mało zaznała dzisiaj przyjemności. Udając, że ogląda coś innego Erica rozejrzała się. Podobnie jak przy innych okazjach, kiedy dokonywała kradzieży w sklepie czuła, jak rośnie w niej podniecenie - gwałtowne, rozkoszne, uderzające do głowy połączenie strachu i śmiałości. Zauważyła, że w dziale sprzedaży toreb podróżnych jest troje sprzedawców -
dziewczyna i dwóch mężczyzn, jeden z nich starszy, najprawdopodobniej był kierownikiem. Wszyscy zajęci byli obsługą klientów. Dwie czy trzy pozostałe osoby obecne w sklepie kręciły się, podobnie jak Erica. Jedna z nich, szara jak mysz starsza kobieta, oglądała metki z cenami. Okrężną drogą, zatrzymując się po drodze, Erica podeszła niespiesznie do lady, na której leżała teczka. Udając, że zauważa ją po raz pierwszy, podniosła teczkę i odwróciła, aby ją dokładnie obejrzeć. Szybki rzut oka na to, co dzieje się w sklepie potwierdził, że troje sprzedawców ciągle jest zajętych. Nadal oglądając teczkę otworzyła ją odrobinę i wsunęła do środka dwie zwisające metki, aby nie były widoczne. Starając się zachowywać obojętnie udała, że chce ją położyć na dawne miejsce, jednak - nie wypuszczając teczki z ręki - opuściła ją poniżej poziomu lady. Rozejrzała się odważnie. Dwaj klienci, którzy kręcili się po sklepie, wyszli już, jeden ze sprzedawców zajął się kolejnym kupującym, poza tym - sytuacja nie zmieniła się. Bez pośpiechu, wymachując lekko teczką, Erica ruszyła ku drzwiom. Za nimi znajdowała się promenada łącząca wejścia do innych sklepów i chroniąca kupujących przed deszczem. Widziała już znajdującą się dalej fontannę - słychać było plusk wody. Za fontanną stał umundurowany strażnik, ale był odwrócony tyłem i rozmawiał z jakimś dzieckiem. Nawet gdyby strażnik ją zobaczył, kiedy wyjdzie ze sklepu, nie miałby powodów, by cokolwiek podejrzewać. Dotarła do wyjścia. Nikt jej nie zatrzymał, nikt się nie odezwał. O, to naprawdę łatwo poszło. - Chwileczkę! Głos - ostry, nie znoszący sprzeciwu - rozległ się tuż za nią. Zaskoczona, odwróciła się... To ta mysia babulka, która wydawała się taka pochłonięta metkami. Tylko że teraz nie była już ani mysio-szara, ani nie sprawiała wrażenia dobrodusznej staruszki. Patrzyła ostro, zacisnęła stanowczo usta w wąską linię. Podeszła szybko do Erici wołając jednocześnie kierownika sklepu: „Panie Yancy! Proszę tutaj!” Chwyciła mocno Ericę za rękę, a kiedy usiłowała się oswobodzić, palce tamtej zacisnęły się na jej nadgarstku jak kleszcze. Fala panicznego strachu oblała Ericę. Zaprotestowała, tracąc panowanie nad sobą. - Proszę mnie puścić! - Spokojnie! - nakazała kobieta. Mogła mieć czterdzieści lat, nie wyglądała wcale tak staro, jak w przebraniu starszej pani. - Jestem tutaj detektywem i przyłapałam panią na kradzieży. - Kiedy kierownik podszedł do nich pośpiesznie, poinformowała go. - Ta kobieta ukradła teczkę, którą trzyma. Zatrzymałam ją, kiedy wychodziła. - Dobrze - powiedział kierownik. - Pójdziemy na zaplecze.
Nie widać było po nim żadnych specjalnych emocji, nie okazywała ich również kobieta-detektyw, jak gdyby wiedzieli, co mają robić i chcieli tylko spełnić nieprzyjemny obowiązek. Kierownik ledwo zerknął na Ericę, tak że od razu poczuła się jak przestępca. - Słyszała pani - powiedziała kobieta-detektyw. Szarpnęła ją za rękę, odwracając się ku zapleczu sklepu, gdzie znajdowały się najprawdopodobniej ukryte przed wzrokiem klientów biura. - Nie! Nie! - wolała Erica, zaparła się mocno, nie chciała się ruszyć. - To pomyłka. - To ludzie pani pokroju popełniają błąd, siostro - odparła szorstko kobieta-detektyw. I zwróciła się do kierownika sklepu z cynicznym pytaniem. - Spotkał pan kiedy kogoś takiego, kto by tak nie mówił? Kierownik wyglądał na zakłopotanego. Erica podniosła głos, ludzie odwracali głowy i kilka osób zaczęło się im przyglądać. Kierownik, z wyraźnym zamiarem ukrycia całej sceny przed wzrokiem klientów, ponaglająco skinął głową. I w tej właśnie chwili Erica popełniła zasadniczy błąd. Gdyby poszła za nimi, jak tego żądali, cała sprawa potoczyłaby się zapewne według utartego schematu. Najpierw zadano by jej kilka pytań - pewnie przesłuchiwałaby ją ostro kobieta-detektyw - a potem, co było bardziej pewne, Erica załamałaby się, przyznała do winy i błagała o wyrozumiałość. Podczas przesłuchania wyznałaby, że jej mąż zajmuje wysokie stanowisko w wielkiej firmie samochodowej. Po przyznaniu się do winy nakłoniliby ją do sporządzenia pisemnego oświadczenia. Napisałaby, że przyznaje się do winy, choć niechętnie - musiałaby zrobić to własnoręcznie. Potem pozwolono by jej udać się do domu i na tym jej udział w całej sprawie pewnie by się zakończył. Pisemne przyznanie się do winy zostałoby wysłane przez kierownika sklepu do biura śledczego przy Stowarzyszeniu Kupców-Detalistów. Gdyby w kartotece znaleziono jakieś wcześniejsze meldunki o podobnym przestępstwie przez nią popełnionym, zapewne wystąpiono by do sądu. W przypadku pierwszej takiej historii - co oficjalnie miało miejsce nie podejmowano by już żadnych dalszych działań. Sklepy na przedmieściach Detroit, zwłaszcza te, które znajdowały się w okolicach bogatych dzielnic jak Birmingham i Bloomfield Hills, miały na nieszczęście często do czynienia ze złodziejkami, które kradły bez żadnej potrzeby. Właściciele sklepów nie mieli obowiązku zajmować się i handlem i psychologią, tym niemniej, większość znała przyczyny, które kryły się za kradzieżami: włącznie z frustracjami na tle seksualnym, samotnością i potrzebą zwrócenia na siebie uwagi... Żony dyrektorów wielkich firm samochodowych
szczególnie były na te wszystkie stany podatne. Właściciele sklepów zdawali sobie również sprawę z tego, że wytoczenie sprawy sądowej i rozgłos nadawany takim sprawom, w razie postawienia przed sądem osoby o znanym nazwisku spośród kadry zarządzającej wielkimi firmami - mogły ich interesom wyrządzić znacznie więcej szkody niż przynieść pożytku. Ludzie z przemysłu samochodowego tworzyli klan dbały o własne interesy, a sklep, który ścigałby sądownie jednego spośród nich, łatwo mógłby stanąć w obliczu powszechnego bojkotu. Toteż sklepy stosowały inne metody. Jeśli winowajczyni została przyłapana na gorącym uczynku i znane było jej nazwisko, kazano jej zapłacić za skradzione artykuły i zwykle takie rachunki płacone były bez jednego słowa protestu. W innych przypadkach, ustalano nazwisko i dopiero później przysyłano rachunek. Poza tym, strach przed zatrzymaniem w areszcie plus nieprzyjemne przesłuchanie często w zupełności wystarczały, aby zrazić winowajczynię na resztę życia do podejmowania następnych prób kradzieży. Bez względu na zastosowaną metodę, celem właścicieli sklepów w Detroit było przede wszystkim zachowanie dyskrecji i spokoju. Erica, owładnięta paniką i zdesperowana, nie dopuściła do zastosowania żadnej z łagodniejszych metod. Szarpnięciem uwolniła rękę z uchwytu i - nadal kurczowo trzymając teczkę - odwróciła się i zaczęła uciekać. Wybiegła ze sklepu na promenadę, zmierzając ku głównemu wyjściu. Kobietadetektyw i kierownik sklepu, zaskoczeni nieoczekiwaną reakcją Erici, stali przez sekundę bez ruchu. Kobieta pierwsza odzyskała przytomność umysłu. Rzuciła się za Ericą krzycząc: „Zatrzymać ją! Zatrzymać tę kobietę! To złodziejka!” Umundurowany strażnik, który stał na promenadzie gawędząc z jakimś dzieckiem, odwrócił się gwałtownie słysząc wołanie. Kobieta-detektyw dostrzegła go. - Złap tę kobietę! - poleciła mu. - Tę, która ucieka! Aresztuj ją! Ukradła teczkę, którą ma przy sobie. Strażnik pobiegł za Ericą, klienci obecni na promenadzie zatrzymali się i gapili wyciągając szyje, aby lepiej widzieć całą scenę. Inni, słysząc krzyki, wybiegli ze sklepów. Nikt jednak nie ruszył się, by zatrzymać Ericę, biegła więc dalej stukając obcasami po wyłożonej glazurą posadzce. Biegła ku głównemu wyjściu, strażnik ciężko tupiąc biegł za nią. Upiorne krzyki, ludzie gapiący się naokoło, odgłos ścigających ją kroków, coraz bliższych... wszystko to było koszmarem dla Erici. Czy to dzieje się naprawdę? Niemożliwe! Przecież za chwilę się obudzi! Zamiast jednakże obudzić się z koszmarnego snu, dotarła do głównego wyjścia. Pchała drzwi z całej siły, ale otwierały się z przyprawiającą o obłęd
powolnością. Była już na zewnątrz, w deszczu, jej samochód stał na parkingu ledwie kilka jardów od niej. Serce łomotało jej w piersiach, chwyciła z wysiłkiem oddech, sparaliżowana strachem. Przypomniała sobie, że na szczęście nie zamknęła drzwi na klucz. Wciskając ukradzioną teczkę pod pachę, otworzyła po omacku torebkę w poszukiwaniu kluczyków. Z torebki wysypało się mnóstwo różnych rzeczy, nie zwracała na nie uwagi, namacała kluczyki. Trzymała je w pogotowiu dobiegając do samochodu, dostrzegła jednak, że strażnik - dość młody, krzepki mężczyzna - biegnie ledwie kilka jardów za nią. Kobieta-detektyw była tuż za nim, strażnik jednak biegł bliżej. Erica zorientowała się, że nie zdąży uciec. Nie zdąży wsiąść do samochodu, zapalić i ruszyć, zanim dotrą do niej. Z przerażeniem zdała sobie sprawę z konsekwencji - dużo teraz większych. Straciła wszelką nadzieję, strach ją paraliżował. Ale w tej samej chwili strażnik poślizgnął się na mokrej od deszczu płycie parkingu i upadł. Runął jak długi i przez chwilę leżał oszołomiony i obolały, zanim z trudem zaczął się podnosić. Pech, jaki dotknął strażnika, dał jej czas, którego potrzebowała. Wślizgnęła się do samochodu, uruchomiła silnik, który natychmiast zapalił i ruszyła z parkingu zastanawiając się z nową trwogą, czy jej prześladowcy dostrzegli numer rejestracyjny. Dostrzegli. Mieli też opis samochodu - nowy sportowy model, z połyskującą czerwoną karoserią - wyróżniający się z otoczenia niczym kwiat na śniegu. I jak gdyby nie dość było tych śladów ją identyfikujących - wśród rzeczy, które pogubiła na parkingu znajdował się portfel z kartami kredytowymi i inne dokumenty. Kobieta-detektyw zbierała rozrzucone rzeczy, a strażnik - w przemoczonym i pobrudzonym mundurze, utykając z powodu zwichniętej kostki - pokuśtykał do telefonu, aby zawiadomić policję. *** Było to tak absurdalnie łatwe, że dwaj policjanci uśmiechali się od ucha do ucha eskortując Ericę do swojego samochodu. Przed paroma minutami policyjny wóz patrolowy podjechał do jej kabrioletu i bez zbędnego zamieszania, nie włączając świateł sygnalizacyjnych ani klaksonu, jeden z policjantów dał ręką znak, aby się zatrzymała, co zrobiła natychmiast wiedząc, że byłoby szaleństwem nie posłuchać, tak jak szalenie niemądra była od początku sama próba ucieczki. Policjanci - obaj młodzi - byli stanowczy, ale zarazem spokojni i grzeczni, dzięki czemu Erica czuła się mniej zastraszona niż przez kobietę-detektywa w sklepie. W każdym razie, gotowa już była z rezygnacją poddać się wszystkiemu, co ją czekało. Wiedziała, że
ściągnęła na siebie katastrofę i jakiekolwiek jeszcze nieszczęścia spadną na jej głowę, są i tak nieuniknione, gdyż było już za późno, aby cokolwiek odmienić... bez względu na to, co powie lub zrobi. - Mamy rozkaz zaprowadzić panią do komisariatu - powiedział jeden z policjantów. Mój partner będzie prowadził pani samochód. - Dobrze - wykrztusiła z trudem Erica. Podeszła do tyłu wozu patrolowego, gdzie czekał policjant przytrzymując otwarte drzwi i cofnęła się na widok krat uświadamiając sobie, że zostanie wewnątrz zamknięta jak w celi. Policjant zauważył jej wahanie. - Takie są przepisy - wyjaśnił. - Pozwoliłbym pani jechać z przodu, ale gdybym tak zrobił, to chyba by mnie przenieśli do tyłu. Erica zmusiła się, by się uśmiechnąć. Najwyraźniej obaj policjanci rozumieli, że Erica nie jest żadnym strasznym przestępcą. - Była już pani kiedyś aresztowana? - zapytał ten sam policjant. Potrząsnęła głową. - Tak też sobie pomyślałem. Po paru pierwszych razach człowiek się już tak nie przejmuje. To nic takiego... dla tych, którzy nie robią kłopotów. Wsiadła do policyjnej karetki, drzwi zatrzasnęły się za nią i została zamknięta w środku. W komisariacie znajdującym się na przedmieściu zauważyła tylko lśniące drewno, kafelki na podłodze, ale z całej reszty otoczenia ledwie zdawała sobie sprawę. Ostrzeżono ją, a potem przesłuchiwano w sprawie zajścia w sklepie. Odpowiadała zgodnie z prawdą, mając świadomość faktu, że czas wykrętnych odpowiedzi już minął. Skonfrontowano ją z kobietądetektywem i strażnikiem, oboje odnieśli się do niej wrogo, nawet kiedy Erica potwierdziła podaną przez nich wersję wydarzeń. Zidentyfikowała teczkę, którą ukradła zastanawiając się zarazem, do czego jej w ogóle była potrzebna. Później podpisała protokół zdarzenia, spytano ją następnie, czy chce do kogoś zatelefonować. Do adwokata? Do męża? Odparła, że nie chce. Zaprowadzili ją potem do małego pokoiku z okratowanym oknem, na tyłach komisariatu, drzwi zamknęli na klucz i pozostawili ją samą. *** Szef podmiejskiego komisariatu, Wilbur Arenson, nie należał do ludzi, którzy działają bez zastanowienia. Wiele razy w ciągu swojej długiej kariery zawodowej komisarz Arenson przekonał się, że powolność działania - w przypadkach, kiedy to było możliwe - opłacała się
później. Toteż nie śpieszył się i teraz, czytając plik raportów o spisanej tego samego przedpołudnia domniemanej kradzieży sklepowej, po której nastąpiła próba ucieczki podejrzanej, zaalarmowanie policji drogą radiową, a następnie zatrzymanie i osadzenie winnej w areszcie. Zatrzymana podejrzana, niejaka Erica Trenton, lat dwadzieścia pięć, mężatka, zamieszkała w Quarton Lake, nie utrudniała przesłuchania, po czym podpisała oświadczenie, w którym przyznała się do popełnienia wykroczenia. Zgodnie z normalną procedurą, sprawa nabrałaby dalszego biegu w sposób rutynowy: podejrzana
zostałaby
oskarżona,
w
konsekwencji
stanęłaby
przed
sądem
i
najprawdopodobniej zostałaby skazana. Ale w podmiejskim komisariacie w Detroit nie wszystko odbywało się zgodnie z normalną procedurą. Przeglądanie szczegółów sprawy dotyczącej drobnego wykroczenia nie należało do rutynowego toku czynności komisarza, jednakże pewne przypadki - przy zachowaniu dyskrecji przez podwładnych - docierały na jego biurko. Trenton... Nazwisko, które poruszyło jakąś strunę w jego pamięci. Komisarz nie był pewien, kiedy i w jakich okolicznościach słyszał już to nazwisko, wiedział jednak, że wydobędzie je z niepamięci, jeśli nie będzie jej popędzał. A tymczasem, czytał dalej. Kolejnym odstępstwem od normalnego trybu postępowania było to, że sierżant sztabowy policji - któremu znane były sposoby szefa i jego preferencje dla pewnych spraw nie wpisał jeszcze tej sprawy do rejestru policyjnego. W księdze aresztowań nie było więc dotąd żadnego śladu - nazwiska i oskarżenia, które mogliby znaleźć dziennikarze poszukujący wiadomości kryminalnych dla swoich gazet. Komisarza zainteresowało kilka rzeczy w tej sprawie. Po pierwsze, brak pieniędzy nie był tu motywem działania. W portfelu upuszczonym na parkingu centrum handlowego przez uciekającą podejrzaną znajdowało się ponad sto dolarów w gotówce, były tam również karty American Express i Diners, plus karty kredytowe lokalnych sklepów. Książeczka czekowa, którą podejrzana miała w torebce, wykazywała poważne dodatnie saldo na rachunku bankowym. Komisarz Arenson wiedział wszystko o bogatych złodziejkach sklepowych i ich prawdopodobnych motywach działania, więc aspekt finansowy tej sprawy wcale go nie zdziwił. Bardziej interesujący był fakt, iż podejrzana nie wykazała chęci, by podać informacje o swoim mężu ani nie chciała skorzystać z okazji, aby do niego zatelefonować. Nie miało to i tak wpływu na sprawę. Oficer przesłuchujący podejrzaną rutynowo sprawdził, kto jest właścicielem samochodu, którym jechała. Okazało się, że zarejestrowano go w imieniu jednej z firm samochodowych Wielkiej Trójki. Dalsze dociekania ujawniły - po
rozmowie z pracownikiem ochrony - że samochód oficjalnie należy do firmy, ale jest jednym z dwóch służbowych samochodów przydzielonych panu Adamowi Trentonowi. Pracownik ochrony sam, nie proszony, podał informację o dwóch samochodach. Policjant, który z nim rozmawiał, zanotował to w swoim raporcie. A teraz komisarz Arenson krępy, łysiejący mężczyzna około pięćdziesiątki - siedział przy biurku i zastanawiał się nad znaczeniem tej informacji. Szef policji wiedział, że wielu członków kadry kierowniczej wielkich firm samochodowych jeździ służbowymi samochodami. Ale tylko wyższy rangą pracownik na kierowniczym stanowisku otrzymywał do dyspozycji dwa samochody: jeden dla siebie, drugi - dla żony. Nie trzeba więc było żadnych nadzwyczajnych zdolności dedukcyjnych, aby dojść do wniosku, iż podejrzana Erica Marguerite Trenton, zamknięta w tej chwili w małym pokoju przesłuchań, a nie w celi aresztanckiej - kolejne podyktowane intuicją posunięcie sierżanta sztabowego - jest żoną dość ważnego człowieka. Szef policji musiał jeszcze ustalić: jak ważnego? Jak duże wpływy posiadał mąż pani Trenton? To właśnie fakt, że komisarz policji nie szczędził swego czasu, aby ustalić odpowiedzi na takie pytania, był przyczyną, dla której społeczności zamieszkujące przedmieścia Detroit nalegały, aby utrzymywać swoje lokalne siły policyjne. Od czasu do czasu pojawiały się propozycje, aby połączyć tuzin czy więcej osobnych posterunków policyjnych znajdujących się na obszarze Greater Detroit w jeden wspólny oddział policji miejskiej. Dowodzono, iż taki układ zapewni lepszą ochronę policyjną przez wyeliminowanie dublowania działań, będzie też mniej kosztowne. Zwolennicy połączenia argumentowali, że system metropolitalny z powodzeniem sprawdził się gdzie indziej. Przedmieścia jednak - Birmingham, Bloomfield Hills, Troy, Dearborn, Grosse Pointes i inne - zawsze jednogłośnie się temu sprzeciwiały. W rezultacie, ze względu na to, że mieszkańcy tych dzielnic posiadali wpływy tam, gdzie trzeba - propozycje takie zawsze upadały. Istniejący system małych, niezależnych od siebie ośrodków policyjnych być może nie zapewniał sprawiedliwości równej dla wszystkich, dawał jednak miejscowym obywatelom lepsze możliwości działania, gdy oni sami, członkowie ich rodzin lub przyjaciele naruszyli prawo. Mam! - Komisarz przypomniał sobie, gdzie słyszał nazwisko „Trenton”. Sześć lub siedem miesięcy temu - pewnej soboty, jak sobie przypomniał - kupował samochód dla
swojej żony u dealera, Smokey Stephensena. Podczas pobytu w salonie samochodowym Smokey przedstawił go niejakiemu Adamowi Trentonowi z dyrekcji wielkiej firmy samochodowej. Później już, kiedy byli sami finalizując transakcję, Smokey ponownie wspomniał o Trentonie przepowiadając, że będzie dalej w firmie awansował i pewnego dnia zostanie prezesem. Rozmyślając o dzisiejszym wydarzeniu i jego implikacjach, komisarz Arenson był zadowolony, że nie śpieszył się pochopnie z podjęciem decyzji. Teraz wiedział już nie tylko to, że zatrzymana jest kimś ważnym, wiedział również, skąd uzyskać dalsze informacje, które mogłyby stać się pomocne w tej sprawie. Komisarz przysunął do siebie miejski telefon i połączył się z salonem samochodowym Smokey Stephensena.
ROZDZIAŁ XXIV Sir Perceval McDowall Stuyvesant, Bart i Adam Trenton znali się i przyjaźnili od ponad dwudziestu lat. Była to luźna przyjaźń. Czasem między kolejnymi spotkaniami mijały dwa lata lub więcej. W tym czasie nawet się między sobą nie komunikowali, ale kiedy tylko znaleźli się w tym samym mieście, co od czasu do czasu się zdarzało, spotykali się i bez trudu nawiązywali na nowo stary kontakt, jak gdyby nigdy nie rozstawali się na dłużej. Przyczyną trwałości ich przyjaźni były zapewne dzielące ich różnice. Adam, choć pełen wyobraźni, był przede wszystkim mistrzem organizacji, pragmatykiem, który stara się doprowadzić zamiar do realizacji. Sir Perceval, również nie pozbawiony wyobraźni i zyskujący sobie coraz większą reputację wybitnie zdolnego naukowca, był ponad wszystko marzycielem, który miał problemy z opanowaniem codziennych czynności - człowiekiem, który mógłby, na przykład, wymyślić zamek błyskawiczny, ale w rezultacie wiecznie by zapominał zapiąć taki zamek przy własnych spodniach. Równie diametralnie różniło ich pochodzenie. Sir Perceval był ostatnim z linii angielskich właścicieli ziemskich, a odziedziczony po ojcu tytuł był autentyczny. Ojciec Adama, urodzony w Buffalo, w stanie Nowy York, był robotnikiem w hucie stali. Obaj spotkali się w college’u - w Purdue University. Byli w tym samym wieku i razem ukończyli uczelnię, Adam - na wydziale inżynierii, Perceval, którego przyjaciele nazywali Perce - skończył fizykę. Przez kilka następnych lat Perceval gromadził tytuły naukowe z równie małym wysiłkiem jak dziecko, które zbiera stokrotki na łące. Następnie, przez krótki czas pracował w tej samej co Adam wielkiej firmie samochodowej, w Ośrodku Badań Naukowych - w „magazynie mózgów”, w którym pozostawił po sobie ślad w postaci odkrytych przez siebie nowych zastosowań mikroskopów elektronowych. W tym też okresie spędzili ze sobą więcej czasu niż kiedykolwiek - miało to miejsce przed ślubem Adama z Ericą, Perce był jeszcze wtedy kawalerem - i wzajemne towarzystwo coraz bardziej im odpowiadało. Przez krótki czas Adam wykazywał umiarkowane zainteresowanie hobby Perce’a, którym była produkcja pseudoantycznych skrzypiec - Perce z przewrotną złośliwością doczepiał do nich tabliczkę z nazwą „Stradivarius” - ale stanowczo sprzeciwił się jego propozycji, aby razem uczyli się rosyjskiego. Perce rozpoczął więc realizację tego celu sam, wyłącznie dlatego, że dostał od kogoś subskrypcję jakiegoś rosyjskiego czasopisma - i nie minął jeszcze rok, a Perce umiał już bez trudu czytać po rosyjsku. Sir Perceval Stuyvesant był cienki jak wrzeciono, miał długie i cienkie nogi i w
oczach Adama wyglądał zawsze tak samo: ponury - choć wcale takim nie był, i wiecznie roztargniony i nieobecny myślami - co zgodne było z prawdą. Był też niefrasobliwy i nic nie było w stanie tego zakłócić, ale kiedy koncentrował się na jakimś problemie naukowym, zapominał o bożym świecie, włącznie z siódemką małych, hałaśliwych dzieciaków. Stadko to powiększało się w stałym tempie: co rok jedno od czasu ożenku Perce’a, który miał miejsce wkrótce po tym, jak rzucił pracę w przemyśle samochodowym. Ożenił się z sympatycznym, seksownym roztrzepańcem, obecnie Lady Stuyvesant. Powiększająca się rodzina od kilku lat mieszkała w pobliżu San Francisco w szczęśliwym, zwariowanym domu. Właśnie z San Francisco Perce przyleciał do Detroit - specjalnie po to, aby zobaczyć się z Adamem. Spotkali się w biurze Adama późnym popołudniem pewnego dnia w sierpniu. Kiedy Perce zatelefonował dzień wcześniej, aby zapowiedzieć swój przyjazd, Adam namawiał go, aby nie udawał się do hotelu, lecz przyjechał do jego domu w Quarton Lake. Erica lubiła Perce’a. Adam miał nadzieję, że przyjazd starego przyjaciela spowoduje, iż zelżeje nieco napięcie i stan niepewności utrzymujący się ciągle między nim i Ericą. Ale Perce odmówił. - Najlepiej będzie, jeśli tego nie zrobię, stary. Jeśli spotkam się teraz z Ericą, będzie chciała wiedzieć, po co przyjechałem, a ty zapewne będziesz wolał powiedzieć jej o wszystkim na swój własny sposób. Adam zapytał więc. - No to dlaczego przyjeżdżasz? - Może potrzebuję pracy. Ale Sir Perceval nie potrzebował pracy. Okazało się, że przyjechał, aby zaproponować pracę Adamowi. Firma z Zachodniego Wybrzeża, zajmująca się wysoko zaawansowaną technologią radarową i elektryczną, potrzebowała dyrektora. Perce, jeden z założycieli firmy, był aktualnie wiceprezesem do spraw naukowych. Zwrócił się z propozycją pracy dla Adama w imieniu swoim i wspólników. - Zrobimy cię prezesem, stary. Zaczniesz od samego szczytu - oznajmił. - To samo - odparł Adam sucho - Henry Ford powiedział Bunkie Knudsenowi. - Nam może się to lepiej udać. Po pierwsze, będziesz miał pokaźny udział w akcjach. Perce ledwo zauważalnie zmarszczył brwi patrząc bacznie na Adama. - Mam do ciebie jedną prośbę. Potraktuj mnie poważnie, póki tu jestem. - Zawsze poważnie cię traktuję. To właśnie jedna z rzeczy, która zadecydowała o trwałości tej przyjaźni, pomyślał
Adam: opartej na respektowaniu wzajemnych zdolności i możliwości - i nie bez racji. Adam miał na swoim koncie poważne osiągnięcia w przemyśle samochodowym, a Perce - pomimo pewnego czasami niezdecydowania i roztargnienia w sprawach dotyczących codziennego życia - wszystko, czego się tknął na polu działań naukowych, obracał w godny uwagi sukces. Już przed dzisiejszym spotkaniem doszły do Adama wieści o firmie Perce’a, która w krótkim czasie zdążyła sobie zdobyć solidną reputację na polu wysoko zaawansowanych badań naukowych i rozwojowych w dziedzinie elektroniki. - Jesteśmy małą firmą - powiedział Perce - ale rozwijamy się szybko i na tym właśnie polega nasz problem. Wyjaśnił następnie, że firma została utworzona przez grupę naukowców takich jak on sam w celu przekształcenia nowych zaawansowanych osiągnięć naukowych, w które nauka obecnie obfituje, w praktyczne wynalazki i technologie. Specjalnym zainteresowaniem darzyli teraz nowe, pojawiające się właśnie źródła energii i problem transmisji energii. Opracowywane aktualnie rozwiązania nie tylko wspomogą osaczone przez problemy miasta i przemysł, pomnożą również dostawy żywności na świecie dzięki nawadnianiu przy pomocy urządzeń zasilanych energią. Grupa naukowców już odniosła wiele sukcesów w paru dziedzinach, dzięki czemu - jak wyraził to Perce - jego firma „zarabia na chleb z masłem... z odrobiną dżemu”. Należy się spodziewać wielu więcej sukcesów. - Bardzo duża część naszej pracy koncentruje się na sprawie nadprzewodników poinformował dalej Perce. - Wiesz coś na ten temat? - Trochę, niedużo. - Jeśli nastąpi w tej dziedzinie znaczący przełom, a niektórzy z nas w to wierzą, stanie się to wręcz rewolucyjnym osiągnięciem w dziedzinie transmisji energii i w metalurgii dla całego obecnego pokolenia. Później powiem ci o tym więcej. To by mogło być naszym największym dokonaniem. Perce oświadczył, że w tej chwili firma potrzebuje wybitnego biznesmana do jej prowadzenia. - My jesteśmy naukowcami, stary. Pozwolę sobie powiedzieć, że w naszej firmie mamy najwięcej genialnych naukowców, jakich zebrano pod jednym parasolem w tym kraju. Ale musimy też robić rzeczy, których nie chcemy robić i nie mamy do nich predyspozycji: organizacja, zarządzanie, budżety, finansowanie i cała reszta. My chcemy siedzieć w naszych laboratoriach, przeprowadzać eksperymenty i myśleć. Ale jego grupa nie potrzebuje byle jakiego biznesmena, oświadczył Perce. - Możemy mieć księgowych na pęczki i konsultantów od zarządzania pełną wywrotkę.
Nam jest potrzebna wybitna indywidualność, ktoś z wyobraźnią, kto rozumie i szanuje badania naukowe, potrafi spożytkować technologie, znaleźć kanały zastosowań dla wynalazków, ustalić priorytety, prowadzić główne biuro, kiedy my się będziemy zajmować zapleczem i jeszcze ma pozostać przyzwoitym człowiekiem. Krótko mówiąc, stary, my potrzebujemy ciebie. Niemożliwością było nie czuć się zadowolonym. Oferty pracy, zgłaszane przez firmy z zewnątrz, nie były niczym nowym dla Adama, podobnie jak dla większości członków kadry kierowniczej w przemyśle samochodowym. Ale propozycja Perce’a, ze względu na to, kim był, stanowiła ofertę wyjątkową. - A co na to twoi ludzie? - zapytał Adam. - Oni już nauczyli się ufać moim opiniom. Mogę ci powiedzieć, iż rozważając kandydatury sporządziliśmy krótką listę. Bardzo krótką. Twoje nazwisko było jedynym na tej liście. - Jestem wzruszony - powiedział Adam z całą powagą. Sir Perceval Stuyvesant pozwolił sobie na jeden ze swoich rzadkich uśmiechów. - Możesz nawet poczuć się wzruszony z innych jeszcze powodów. Kiedy tylko sobie życzysz, możemy porozmawiać o pensji, premii, udziale w kapitale akcyjnym, opcjach giełdowych. Adam potrząsnął głową. - Jeszcze nie teraz, jeśli w ogóle. Problem w tym, że nigdy poważnie nie zastanawiałem się nad porzuceniem przemysłu samochodowego. Samochody zawsze były całym moim życiem. I nadal są. Jeszcze i w tej chwili, ich rozmowa była dla Adama po prostu teoretyzowaniem. Choć wielce poważał Perce’a i choć łączyła ich mocna przyjaźń, decyzja opuszczenia przemysłu samochodowego z własnej woli była po prostu nie do pomyślenia. Siedzieli naprzeciwko siebie. Perce poruszył się. Miał zwyczaj, kiedy siedział, tak „zwijać i rozwijać” swoją długą, chudą sylwetkę, iż wydawała się falista. Każde poruszenie, poza tym, sygnalizowało zwrot w rozmowie. - Zastanawiałeś się kiedy - zaczął Perce - co ci wypiszą na twoim nagrobku? - Wcale nie jestem taki pewien, czy w ogóle będę miał jakiś. Perce machnął ręką. - Mówię metaforycznie, stary. Wszyscy będziemy mieli nagrobki... albo z kamienia, albo ze słów. Zostanie na nich uwiecznione to, co zrobiliśmy z czasem, który został nam dany... to, co zostawimy po sobie. Myślałeś kiedy o swoim?
- Chyba tak - odparł Adam. - Zdaje mi się, że wszyscy się czasem nad tym zastanawiamy. Perce zetknął razem końce palców obu rąk i przyglądał się im. - Można by chyba o tobie powiedzieć kilka rzeczy. Na przykład: był wiceprezesem firmy samochodowej, albo może nawet prezesem... To w przypadku, jeśli nie opuści cię szczęście i jeśli pokonasz wszystkich pozostałych pretendentów. Będziesz w dobrym towarzystwie, choć, rzecz jasna, w licznym towarzystwie... Jest tak wielu prezesów firm samochodowych i wiceprezesów, stary. Prawie tyle, ile jest ludzi w Indiach. - Jeśli do czegoś właśnie zmierzasz - wtrącił Adam - to dlaczego nie powiesz tego otwarcie? - Znakomita sugestia, stary. Czasami, pomyślał Adam, Perce przesadza z tymi wystudiowanymi anglicyzmami rodem z Wielkiej Brytanii. Musiał je starannie obmyślać, bo - czy był brytyjskim baronetem, czy nie - Perce żył w Stanach Zjednoczonych od ćwierć wieku i z wyjątkiem sposobu wyrażania się, wszystkie jego nawyki i gusta były amerykańskie. Ale może przynajmniej udowadniało to, że każdy ma jakieś słabości. Perce pochylił się do przodu i spojrzał na Adama. - Wiesz, co by mogło znaleźć się na twoim nagrobku: Ten człowiek dokonał czegoś nowego, innego, czegoś, co warte było zachodu. Był przywódcą tych, którzy przecierali nowe drogi, zdobywali nowe ziemie. To, co po sobie zostawił, jest trwałe i o wielkim znaczeniu. Perce opadł na oparcie krzesła, jak gdyby długa wypowiedź, niezwykła jak dla niego i wysiłek emocjonalny wyczerpały go. Zapadła chwila milczenia, Adam poczuł się bardziej poruszony w tej chwili niż w ciągu całej rozmowy wcześniej. Przyznał Perce’owi w duchu rację i zastanawiał się również, jak długo ludzie zachowają w pamięci oriona, kiedy już jego czas i przydatność się dokonają. I farstara. Oba wydawały się teraz ważne, zdominowały życie wielu ludzi, włącznie z jego własnym. Ale jak ważne okażą się w przyszłości? W apartamentach biurowych Adama panował spokój i cisza. Było późne popołudnie i w budynku zaczynały zmniejszać się napięcia narosłe w ciągu całego dnia - sekretarki i pozostali pracownicy kończyli pracę i zaczynali zbierać się do domu. Z miejsca, gdzie siedział - zerkając za okno - Adam mógł dostrzec ruch na autostradzie, jego rosnące natężenie, w miarę jak z biur i fabryk wylewał się coraz większy strumień pracowników. Wybrał tę porę dnia, gdyż Perce nalegał usilnie, aby mogli porozmawiać swobodnie przynajmniej przez godzinę - tak, aby nikt im nie przeszkadzał.
- Powiedz mi trochę więcej - poprosił Adam - o nadprzewodnikach, o tym przełomie, o którym wspominałeś. - Są środkiem do uzyskania olbrzymiej nowej energii, szansą oczyszczenia naszego środowiska i stworzenia większej obfitości niż ta ziemia kiedykolwiek doznała. W drugim końcu pokoju, na biurku Adama, zabrzęczał telefon, nakazująco. Adam zerknął ku niemu zniecierpliwiony. Przed przyjazdem Perce’a dał swojej sekretarce, Ursuli, wyraźne instrukcje, aby im nie przeszkadzano. Perce również nie wyglądał na uszczęśliwionego. Ale Ursula nie zlekceważyłaby jego polecenia bez uzasadnionego powodu. Przeprosił Perce’a, przeszedł przez pokój, usiadł za biurkiem i podniósł słuchawkę. - Nie dzwoniłabym - oznajmiła sekretarka - ale pan Stephensen powiedział, że musi z panem porozmawiać, to nadzwyczaj pilne. - Smokey Stephensen? - Tak, proszę pana. - Niech ci poda numer - odparł Adam poirytowany - pod którym można go będzie później zastać. Jeśli będę mógł, zadzwonię do niego. Ale teraz nie mogę z nim rozmawiać. Wyczuł wahanie Ursuli. - Panie Trenton, dokładnie to właśnie mu powiedziałam. Ale on stanowczo nalega. Mówi, że kiedy pan się dowie, o co chodzi, nie będzie pan miał nic przeciwko temu. - Cholera! - Adam zerknął przepraszająco na Perce’a i zapytał Ursulę. - Jest teraz na linii? - Tak. - No dobrze, połącz mnie z nim. Przykrywając dłonią słuchawkę, Adam obiecał.- To potrwa minutkę, nie więcej. Problem z ludźmi takimi jak Smokey Stephensen, pomyślał, polega na tym, że zawsze uważają swoje sprawy za najważniejsze. W słuchawce rozległ się trzask. I głos dealera. - Adam, to ty? - Tak, ja - Adam nie usiłował nawet ukryć swojego niezadowolenia. - O ile mi wiadomo, moja sekretarka powiedziała ci już, że jestem zajęty. Cokolwiek masz do mnie, będzie musiało poczekać. - Czy mam to powiedzieć twojej żonie? Adam zapytał opryskliwie. - A to co ma znaczyć?
- To znaczy, Panie Wielki Dyrektorze, zbyt zajęty, aby przyjąć telefon od przyjaciela, że twoja żona została aresztowana. I nie z powodu przekroczenia przepisów drogowych, na wypadek gdybyś się nad tym zastanawiał. Za kradzież. Adam milczał wstrząśnięty, a Smokey ciągnął dalej. - Jeśli chcesz jej pomóc i pomóc sobie, zaraz oderwij się od tego, czymkolwiek jesteś teraz zajęty i przyjedź tu, gdzie ja czekam. Słuchaj uważnie. Powiem ci, gdzie masz przyjechać. Oszołomiony, Adam zapisał podane przez Smokey’go wskazówki. *** - Potrzebny nam adwokat - powiedział Adam. - Znam kilku. Zadzwonię do któregoś i powiem, żeby tu przyjechał. Siedział ze Smokey’m Stephensenem w jego samochodzie, na parkingu przed komisariatem na przedmieściu. Smokey przekonał go, aby usiadł w jego samochodzie i przekazał mu wszystkie fakty dotyczące Erici, które komisarz Arenson podał mu przez telefon i resztę dopowiedział, kiedy Smokey odwiedził go w komisariacie przed przyjazdem Adama. Słuchając Smokey’go Adam czuł, jak rośnie w nim napięcie, zmarszczka między brwiami pogłębiała się coraz bardziej. - Jasne, jasne - odparł Smokey. - Idź, dzwoń do adwokata. A jak się już do tego zabierzesz, to czemu by za jednym zamachem nie zadzwonić do News, Free Press i Birmingham Eccentric? Mogliby nawet przysłać tu fotoreporterów. - Co to za różnica? Oczywiste, że policja popełniła jakąś głupią pomyłkę. - Nie popełnili żadnej pomyłki. - Moja żona nigdy by... Smokey przerwał, rozjątrzony. - Twoja żona to zrobiła. Czy to wreszcie do ciebie dotarło? Nie tylko to zrobiła, podpisała także przyznanie się do winy. - Nie wierzę w to. - Lepiej w to uwierz. Komisarz Arenson sam mi to powiedział, on by nie kłamał. Poza tym, policjanci to nie głupcy. - Nie - zgodził się Adam. - Wiem, że nie. Wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je powoli, zmuszając się, aby zacząć myśleć rozważnie, po raz pierwszy od chwili, gdy pół godziny temu pośpiesznie przerwał rozmowę z Percevalem Stuyvesantem. Perce wykazał zrozumienie pojąwszy, iż stało się coś ważnego, choć Adam nie wdawał się w szczegóły niespodziewanej rozmowy przez telefon. Umówili
się, że Adam zadzwoni do Perce’a do hotelu później tego samego wieczoru albo jutro rano. Smokey siedział obok Adama i czekał paląc cygaro. W kabinie samochodu pełno było dymu i tytoniowego smrodu pomimo włączonej klimatyzacji. Padał znów posępny deszcz, jak przez całe prawie popołudnie. Zapadał zmierzch. W budynkach zapalały się światła i odbijały na karoseriach samochodów. - Dobrze - powiedział Adam. - Jeśli Erica zrobiła to, co oni mówią, coś się za tym musi kryć. Dealer, swoim zwyczajem, potarł dłonią brodę. Gdy Adam tu przyjechał, powitał go nie okazując ani sympatii, ani wrogości i teraz jego ton był nadal pełen rezerwy. - Co by to nie było, wydaje mi się, że to sprawa między tobą i twoją żoną. To samo dotyczy rozstrzygnięć, co jest słuszne, a co nie... żadne nie jest moją sprawą. Mówimy o tym, jak w tej chwili stoją sprawy. Policyjny radiowóz zatrzymał się blisko miejsca, gdzie Smokey zaparkował swój samochód. Wysiadło z niego dwóch policjantów w mundurach, eskortowali trzeciego mężczyznę, podtrzymując go z obu stron. Spojrzeli ostro na auto Smokey’go i siedzących w środku pasażerów. Trzeci mężczyzna - Adam zauważył, że ma on na rękach kajdanki odwrócił wzrok. Adam i Smokey przyglądali się, jak tamci trzej wchodzą do komisariatu. Scena ta była niezbyt przyjemnym przypomnieniem, jakiego rodzaju sprawy załatwiano w tym miejscu. - Sprawy przedstawiają się następująco - powiedział Adam. - Erica jest tam w środku, czy raczej ty mi mówisz, że tam jest... i potrzebuje pomocy. Mogę albo sam się tam wpakować, zacząć się rzucać i być może popełnić błędy, albo mogę postąpić rozsądnie i wziąć adwokata. - Rozsądnie czy nie - burknął Smokey - prawdopodobnie spowodujesz lawinę, której nie będziesz mógł zatrzymać i potem będziesz żałował, że nie zrobiłeś tego w inny sposób. - W jaki inny sposób? - Jak na przykład przede wszystkim pozwolić mnie tam wejść. Abym ciebie reprezentował. Żebym pogadał jeszcze raz z komisarzem. Żebym zobaczył, co mogę zrobić. Zastanawiając się, dlaczego już go o to nie poprosił, Adam spytał: - Dlaczego policja powiadomiła właśnie ciebie? - Szef policji mnie zna - wyjaśnił Smokey. - Jesteśmy przyjaciółmi. On wie, że ja znam ciebie. - Tłumaczył cierpliwie Adamowi wszystko, czego już się dowiedział: że istnieją poważne szanse, iż sklep, w którym nastąpiła kradzież, przystanie na to, by zapłacić za zabraną rzecz i nie będzie wszczynać sprawy sądowej. Także i to, że komisarz Arenson zdaje
sobie sprawę, że ta historia może być delikatnej natury, stąd też można ją załatwić korzystnie, w zależności od tego, jak będą współpracować i czy wszyscy zainteresowani zachowają dyskrecję. - To dla mnie za mądre - stwierdził Adam. - Jeśli uważasz, że możesz coś zrobić, zaczynaj. Chcesz, żebym tam z tobą poszedł? Smokey siedział bez ruchu. Oparł ręce na kierownicy, twarz miał bez wyrazu. - No - zaczął Adam. - Możesz coś zrobić, czy nie? - Tak - przyznał Smokey. - Chyba mogę. - To na co czekamy? - Na cenę - powiedział cicho Smokey. - Na wszystko jest cena, Adamie. Ty. bardziej niż inni luzie, powinieneś to wiedzieć. - Jeśli mówimy o łapówce... - Nawet nie wspominaj o łapówce! Ani tutaj, ani tam w środku - Smokey wskazał komisariat. - I pamiętaj jedno: Wilbur Arenson jest rozsądnym człowiekiem. Ale gdybyś mu cokolwiek zaproponował, z całą pewnością potraktuje twoją żonę zgodnie z przepisami. I ciebie także. - Wcale nie miałem takiego zamiaru - Adam wyglądał na zaskoczonego. - Jeśli nie w tym rzecz, to w czym? - Ty sukinsynu! - krzyknął Smokey, jego ręce zaciśnięte na kierownicy pobielały. Wysadzasz mnie z biznesu, zapomniałeś? A może jest to dla ciebie tak mało ważne i dlatego nie pamiętasz? Jeden miesiąc, powiedziałeś. Jeden miesiąc, zanim twoja siostra wystawi udziały w mojej firmie na sprzedaż. Jeden miesiąc, zanim przekażesz ten swój notes skarżypyty twoim szefom. - Mamy umowę - rzekł Adam sztywno. - To nie ma związku z tą sprawą. - Masz cholerną rację, że ma z nią związek. Jeśli chcesz wyciągnąć z tego swoją żonę i to tak, żeby jej nazwisko... i twoje... nie zostało rozsmarowane po całym Michigan, to lepiej jeszcze raz dobrze to sobie przemyśl. - Może lepiej by było, żebyś mi wyjaśnił, o co chodzi. - Proponuję ci interes - powiedział Smokey. - Jeśli to wymaga wyjaśnień, to nawet w połowie nie jesteś taki mądry, jak uważam. Adam nie taił pogardy. - Chyba pojmuję, w czym rzecz. Zobaczmy, czy dobrze rozumiem. Jesteś gotów pośredniczyć, wykorzystując swoje znajomości z szefem policji, aby uwolnić moją żonę i aby zaniechać wszelkich dalszych kroków. W zamian oczekujesz, że powiem mojej siostrze, aby
nie zabierała swojej części zainwestowanej w twoim biznesie i następnie, abym nie robił użytku z tego, co wiem o twoich nieuczciwych sposobach prowadzenia interesów. Smokey warknął. - Swobodnie sobie szafujesz słowem „nieuczciwy”. Może powinienem ci przypomnieć, że sam masz w rodzinie kogoś takiego. Adam zignorował jego uwagę. - Czy dobrze rozumiem twoją propozycję, czy nie? - Jesteś mimo wszystko pojętny. Dobrze to rozumiesz. - W takim razie moja odpowiedź brzmi: nie. Pod żadnym warunkiem nie zmienię swego postanowienia i nie udzielę mojej siostrze innej rady. Wykorzystywałbym jej interesy, aby pomóc sobie. Smokey powiedział szybko. - To znaczy w takim razie, że mógłbyś zastanowić się nad częścią dotyczącą przekazania notatek swojej firmie... - Tego nie powiedziałem. - Ale nie powiedziałeś, że nie. Adam milczał. Słychać tylko było pomruk silnika pracującego na jałowym biegu i szum urządzenia klimatyzacyjnego. - Przystanę na połowę umowy. Mniejsza o Teresę. Zgodzę się na to, żebyś nie doniósł na mnie do bosów. - Zamilkł na chwilę i dodał jeszcze - Nie będę nawet prosił o ten twój czarny notes. Tylko, żebyś nie robił z niego użytku. Adam nadal milczał. - Można by rzec - powiedział Smokey - że wybierasz między firmą a żoną. Będzie interesujące zobaczyć, kogo stawiasz wyżej. Adam odparł z goryczą. - Wiesz, że nie mam wyboru. Zdawał sobie sprawę, że Smokey go przechytrzył, podobnie jak tego dnia, kiedy był w jego salonie i Smokey zażądał dwa razy tyle czasu, ile potrzebował, a potem przystał na tyle, ile od początku sobie umyślił. To był odwieczny dealerski gambit, tak wtedy jak i teraz. Ale tym razem, uprzytomnił sobie Adam, trzeba pomyśleć o Erice. Nie było innego wyjścia. A może było? Jeszcze w tej chwili kusiło go, aby zrezygnować z pomocy Smokey’go, pójść osobiście na policję, dowiedzieć się, co może zrobić w tej - jak mu się ciągle zdawało nierealnej sytuacji, i potem zastanowić się, co - jeśli w ogóle coś - da się załatwić. Ale to by
było ryzykowne. Faktem było jedno: Smokey rzeczywiście znał komisarza Arensona i równie oczywistym był też fakt, iż Smokey umiał sobie radzić z tego rodzaju sytuacją, a Adam nie. Kiedy Adam parę minut temu powiedział, że to dla niego za mądre, powiedział prawdę. Wiedział jednak, że postąpił wbrew swojemu sumieniu i świadomie poszedł na kompromis, pomijając już fakt, czy zrobił tak przez wzgląd na dobro Erici, czy nie. Sposępniał uświadamiając sobie, iż nie zrobi tego po raz ostatni i w przyszłości będzie musiał i w sprawach osobistych, i w sprawach związanych z pracą nie raz wdawać się w wielkie ustępstwa i kompromisy. Smokey natomiast starannie ukrywał bulgoczące w nim rozradowanie. Tego dnia - tak przecież niedawno - kiedy Adam zagroził mu, iż go zdemaskuje, a Smokey wygrał miesięczne odroczenie, był zarazem przekonany, że coś się w międzyczasie wyłoni. I nigdy w to swoje przekonanie nie zwątpił. A teraz wyglądało na to, że miał rację. - Adamie - powiedział Smokey. Zgasił cygaro, powstrzymując się z całych sił, by nie wybuchnąć śmiechem. - Chodźmy wydostać twoją panią z tej obskurnej ciupy. *** Zachowane zostały wszelkie formalności i rytualne obrzędy. W obecności Adama, szef Arenson pouczał surowo Ericę. - Pani Trenton, jeśli to się kiedykolwiek powtórzy, prawo zostanie zastosowane w całej rozciągłości. Czy pani jasno i wyraźnie to rozumie? - Tak - odpowiedź Erici ledwie dało się słyszeć. Erica i Adam siedzieli na krzesłach, twarzą do szefa policji, który zasiadł za swoim biurkiem. Pomimo całej swej surowości, komisarz Arenson wyglądał bardziej na bankiera niż policjanta. Kiedy siedział, bardziej jeszcze uwidaczniał się jego niski wzrost. Górne światło odbijało się na jego łysiejącej głowie. W pokoju nie było nikogo poza nimi. Smokey Stephensen, który to spotkanie i jego wynik zaaranżował, czekał na korytarzu na zewnątrz. Adam siedział już tu z naczelnikiem, kiedy przyprowadzono Ericę w eskorcie policjantki. Ruszył ku niej z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Wydawała się zaskoczona na jego widok. - Nie mówiłam im, żeby do ciebie dzwonili, Adamie. Nie chciałam ciebie w to mieszać - w jej głosie dawało się odczuć napięcie i zdenerwowanie. Objął ją mówiąc. - Po to właśnie masz męża, prawda?
Szef policji dał policjantce znak, aby wyszła. Po chwili poprosił ich, by usiedli. - Panie Trenton, na wypadek gdyby miał pan wątpliwości, czy nie nastąpiło tu jakieś nieporozumienie, sądzę, że powinien pan to przeczytać - komisarz podał Adamowi kartkę papieru. Była to fotokopia pisemnego przyznania się Erici do winy. Szef policji czekał, póki Adam nie przeczyta oświadczenia i zapytał Ericę. - W obecności męża, pani Trenton, pytam teraz panią: Czy w jakikolwiek sposób nakłaniano panią do napisania tego oświadczenia, czy użyto siły lub jakiegokolwiek środka przymusu? Erica potrząsnęła głową. - Twierdzi więc pani w takim razie, iż oświadczenie napisała pani całkowicie z własnej woli? - Tak. - Erica unikała wzroku Adama. - Czy chce pani złożyć jakieś zażalenie odnośnie traktowania pani tutaj lub sposobu potraktowania pani przez policjantów podczas aresztowania? Erica potrząsnęła głową. - Głośno, proszę. Chcę, aby pani mąż to usłyszał. - Nie - powiedziała Erica. - Nie mam żadnych skarg. - Pani Trenton - ciągnął dalej szef policji. - Chciałbym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Nie musi pani na nie odpowiadać, ale byłoby to dla mnie pomocne, gdyby pani udzieliła odpowiedzi i zapewne dla pani męża także. Obiecuję także, że bez względu na to, co pani odpowie, nic w wyniku tego nie nastąpi. Erica czekała. - Czy kiedykolwiek przedtem dokonywała pani kradzieży, pani Trenton? To znaczy ostatnio, w takich okolicznościach jak dzisiaj. Erica zawahała się. I po chwili powiedziała cicho. - Tak. - Ile razy? - Powiedział pan: jedno pytanie, ona już na nie odpowiedziała. Szef Arenson westchnął. - Dobrze. Niech tak będzie. Adam dostrzegł, że Erica zerka na niego z wdzięcznością, potem zastanowił się, czy nie popełnił błędu wtrącając się. Może lepiej by było, gdyby wszystko zostało powiedziane do końca, skoro komisarz obiecał nietykalność. Ale pomyślał zaraz, że miejscem na kolejne rewelacje jest zacisze domowe, bez świadków.
Jeśli Erica będzie chciała mu to powiedzieć. Nie mógł wcale mieć co do tego pewności. Już w tej chwili zastanawiał się bezradnie, jak się z tą sprawą uporają, kiedy dojadą do domu. Jak należy potraktować fakt, że twoja żona jest złodziejką? Poczuł, jak nagle narasta w nim gniew. Jak Erica mogła zrobić mu coś takiego? Wtedy właśnie szef Arenson wygłosił swoje surowe pouczenie, które Erica przyjęła do wiadomości. Komisarz ciągnął dalej. - W tym jednym szczególnym przypadku, te względu na pozycję pani męża w tym środowisku i zgubny wpływ, jaki sprawa sądowa miałaby na was oboje, sklep, w którym się ta historia wydarzyła, został przekonany, aby nie wnosić oskarżenia i ja postanowiłem nie wszczynać dalszego postępowania. - Wiemy, że to była pańska inicjatywa - powiedział Adam. - jesteśmy panu za to wdzięczni. Szef Arenson skłonił głowę dziękując. - Czasem dobrze się składa, panie Trenton, że mamy tutaj lokalną policję na przedmieściu zamiast jednej wspólnej miejskiej. Mogę pana zapewnić, że gdyby się to zdarzyło w śródmieściu i miałby pan do czynienia z policją miejską, wynik tej sprawy byłby zupełnie inny. - Jeśli kiedyś jeszcze ten problem się wyłoni, moja żona i ja będziemy wśród tych, którzy najbardziej stanowczo będą obstawać przy utrzymaniu lokalnej policji. Komisarz nie wyraził swego zdania. Politykowanie, pomyślał, nie powinno być zbyt nachalne, choć - oczywiście - dobrze by było zdobyć dwóch więcej zwolenników utrzymania lokalnej autonomii. Pewnego dnia, jeśli ten facet, Trenton, zajdzie tak wysoko, jak przepowiadają, może się okazać silnym sprzymierzeńcem. Szef lubił być szefem. Zamierzał zrobić wszystko, co w jego mocy, aby do samej emerytury nim pozostać i nie stać się okręgowym kapitanem - co stałoby się, gdyby tu wprowadzono policję metropolitalną - który musiałby słuchać rozkazów ze śródmieścia. Skinął głową, ale nie podniósł się z krzesła - nie miałoby sensu przesadzać z uprzejmościami - kiedy Trentonowie wychodzili. Smokey Stephensena nie było już na korytarzu, czekał na zewnątrz, w swoim samochodzie. Wysiadł, kiedy Adam i Erica wyszli z komisariatu. Było już ciemno. Deszcz przestał padać. Adam czekał, aż Smokey podejdzie, Erica poszła sama w stronę zaparkowanego dalej
samochodu Adama. Umówili się, że zostawią na noc kabriolet Erici w garażu policyjnym i odbiorą go jutro. - Jesteśmy ci winni podziękowanie - powiedział Adam. - Moja żona nie czuje się w tej chwili na siłach, ale podziękuje ci osobiście później. - Z wysiłkiem zdobywał się na uprzejmość, gdyż nadal był oburzony na dealera za szantaż, jaki wobec niego zastosował. Rozum jednak podpowiadał mu, że bez pomocy Smokey’ego mógłby znaleźć się w znacznie gorszym położeniu. I wtedy przypomniał sobie, jak wściekły jest w głębi serca na Ericę. Zdał sobie sprawę, że zrobiła coś jeszcze: wystawiła go na łaskę i niełaskę Smokey Stephensena. Smokey uśmiechnął się szeroko, wyjął z ust cygaro. - Nie ma potrzeby dziękować. O ile dotrzymasz ze swojej strony umowy. . - Będzie dotrzymana. - Jeszcze jedno... i może zaraz mi powiesz, że to nie moja sprawa... ale nie bądź zbyt surowy dla swojej żony. - Masz rację - odparł Adam. - To nie twoja sprawa. Dealer ciągnął dalej nie zbity z tropu. - Ludzie robią dziwne rzeczy z dziwnych powodów. Czasem warto przyjrzeć się temu bardziej wnikliwie, aby dojść do prawdziwych przyczyn. - Jeśli kiedyś będzie mi potrzebna amatorska psychologia, zwrócę się do ciebie. Adam odwrócił się. - Dobranoc. Smokey w zamyśleniu przyglądał się, jak Adam odchodzi. *** Znajdowali się w połowie drogi do Quarton Lake. - Nic nie powiedziałeś - zwróciła się do niego Erica. - Nie masz zamiaru się odezwać? - Patrzyła wprost przed siebie i choć w jej głosie brzmiało zmęczenie, dało się też w nim odczuć ślad buntu. - To o co muszę cię zapytać, mieści się w jednym słowie: dlaczego? - Adam usiłował do tej pory opanować oburzenie i gniew. Wybuchnął wreszcie - Na litość boską! Dlaczego?! - Sama sobie zadaję to pytanie. - Więc zadaj je sobie jeszcze raz i zastanów się nad jakąś sensowną odpowiedzią. Bo ja, do cholery, nie wiem! - Nie musisz krzyczeć. - Ty nie musisz kraść.
- Jeśli będziemy tak ostro się kłócić - stwierdziła Erica - niewiele osiągniemy. - Wszystko, co usiłuję osiągnąć, to uzyskać odpowiedź na proste pytanie. - Pytanie: „dlaczego”? - No właśnie. - Jeśli już musisz wiedzieć... - odparła Erica. - Nawet sprawiło mi to przyjemność... To cię chyba szokuje. - Tak, zaszokowało mnie jak diabli. Ciągnęła dalej, w zadumie, jak gdyby na głos coś sama sobie tłumaczyła. - Oczywiście, nie chciałam, żeby mnie przyłapali, ale świadomość, że może to nastąpić, dawała mi dreszczyk emocji. Wszystko przez to było ekscytujące i jakby bardziej pikantne. Podobnie człowiek się czuje, kiedy wypije jeden kieliszek za dużo. Oczywiste, że kiedy mnie w końcu przyłapali, to było okropne. Dużo bardziej okropne niż mogłam przypuszczać. - No - zauważył Adam. - Przynajmniej jest to jakiś początek. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to już na dzisiaj mam dosyć. Wiem, że masz mnóstwo pytań i wydaje mi się, że masz do nich prawo... Ale czy moglibyśmy odłożyć resztę do jutra? Adam zerknął na nią kątem oka. Erica odchyliła głowę na oparcie, zamknęła oczy. Wyglądała młodo i bezbronnie. Odpowiedział więc. - Dobrze. Powiedziała mu, tak cicho, że musiał dobrze wytężyć słuch, aby usłyszeć. - I dzięki za to, że przyjechałeś. To prawda, co powiedziałam: nie chciałam cię wzywać, ale ucieszyłam się, kiedy cię tam zobaczyłam. Położył rękę na jej dłoni. - Powiedziałeś coś - Erica mówiła z rozmarzeniem - o zrobieniu początku... Gdybyśmy tylko mogli wszystko zacząć na nowo! - W jaki sposób? - Pod każdym względem. - Westchnęła. - Wiem, że nie możemy. Pod wpływem nagłego impulsu Adam powiedział. - Może i moglibyśmy... To dziwne, pomyślał, że właśnie dzisiaj Perceval Stuyvesant zaproponował mu na to sposób. *** Sir Perceval Stuyvesant i Adam jedli razem śniadanie w śródmieściu w hotelu Hilton,
w którym Perce się zatrzymał. Adam nie rozmawiał z Ericą od chwili powrotu do domu wczoraj wieczorem. Była wyczerpana i położyła się do łóżka. Zasnęła natychmiast i spała jeszcze, kiedy wychodził dzisiaj wczesnym rankiem, aby pojechać do miasta. Zastanawiał się nawet, czy jej nie obudzić, w końcu postanowił tego nie robić, ale w połowie drogi na spotkanie z Percem już tego żałował. Wróciłby zaraz do domu, Perce jednak miał około południa samolot do Nowego Jorku - dlatego też umówili się na tę godzinę na spotkanie, poza tym - propozycja Perce’a wydawała się teraz bardziej odpowiednia i ważniejsza niż jeszcze wczoraj. Adam zauważył wczoraj, kiedy Erica szła spać sama do pokoju gościnnego - co robiła już przez cały ostatni miesiąc - że zostawiła drzwi otwarte i kiedy zajrzał tam dziś rano, nadal były otwarte. Postanowił sobie, że za godzinę zadzwoni do domu. I jeśli Erica będzie chciała rozmawiać, zmieni układ zajęć w biurze i pojedzie do domu. Podczas śniadania Perce nie wspomniał ani słowem o tym, że przerwano im wczoraj rozmowę, Adam również nie nawiązał do tego tematu. Perce zapytał Adama o synów, Grega i Kirka, a potem rozmawiali o nadprzewodnikach - dziedzinie, w której mała firma prowadząca badania naukowe, proponująca teraz Adamowi stanowisko prezesa, miała nadzieję dokonać wielkiego przełomu. - Jedno, co w sprawie nadprzewodników jest tak zadziwiające, stary, to to, że opinia publiczna i prasa tak mało na ten temat wiedzą... - Perce pociągnął łyk swojej herbaty: mieszanki cejlońskiej i indyjskiej, którą woził wszędzie ze sobą i sam ją w specjalny sposób przygotowywał. - Jak już pewnie wiesz, Adamie, nadprzewodnik to przewód, który przewodzi elektryczność bez żadnych, ale to żadnych strat. Adam skinął głową. Każdy uczeń ósmej klasy wiedział z lekcji fizyki, iż wszelkie używane obecnie przewody i kable powodują stratę przynajmniej piętnastu procent mocy spowodowaną opornością przewodnika. - Tak więc nadprzewodnik o zerowej oporności - ciągnął dalej Perce zrewolucjonizuje systemy zasilane energią elektryczną na całym świecie. Między innymi, wyeliminuje skomplikowane, kosztowne urządzenia służące do przesyłania energii i zapewni fantastyczną ilość energii przy niewiarygodnie niskich kosztach. To, co hamowało do tej pory rozwój, to fakt, iż nadprzewodniki mogą funkcjonować przy bardzo niskich temperaturach około 450 stopni poniżej zera w skali Fahrenheita. - To raczej cholernie zimno. - Słusznie. Dlatego też, w ostatnich latach naukowcy marzą o takim nadprzewodniku,
który będzie działał w temperaturze pokojowej. - Czy jest prawdopodobne, że stanie się to czymś więcej niż tylko marzeniem? Perce zastanowił się, zanim odpowiedział. - Znamy się już sporo lat, stary. Czy kiedykolwiek wcześniej przyłapałeś mnie na tym, że przesadzam? - Nie - odparł Adam. - Wprost przeciwnie. Zawsze raczej byłeś konserwatystą. - Nadal nim jestem. - Perce uśmiechnął się, wypił łyk herbaty i kontynuował - Nasza grupa nie odkryła jeszcze nadprzewodnika, który działałby w temperaturze pokojowej, ale pewne zjawiska... wynik przeprowadzonych przez nas eksperymentów... wprawiły nas w stan ekscytacji. Zastanawiamy się czasami, czy nie jesteśmy już blisko celu. - No, a jeśli jesteście? - Jeśli jesteśmy, jeśli nastąpi tu przełom... to w całej współczesnej technologii nie ma takiej dziedziny, na którą nie miałoby to wpływu i której by to nie udoskonaliło. Pozwól, że podam ci dwa przykłady. Adam słuchał coraz bardziej zafascynowany. - Nie będę teraz zagłębiał się we wszystkie szczegóły dotyczące hipotez na temat pola magnetycznego, powiem ci tylko, że istnieje coś takiego jak pierścień nadprzewodzący. Jest to uzwojenie, które magazynuje energię elektryczną w dużych ilościach i zachowuje ją nietkniętą... i jeśli dokonamy kolejnego przełomu, będzie on jeszcze większy od obecnego. Stanie się możliwe przewożenie przenośnej energii elektrycznej... w dużych ilościach, z miejsca na miejsce... ciężarówką albo statkiem, albo samolotem. Pomyśl tylko o jej zastosowaniach na pustyni albo w dżungli... przewożonej tam w paczce, bez żadnego generatora jak okiem sięgnąć... z możliwością dowiezienia w razie potrzeby większych ilości. A możesz sobie wyobrazić kolejny pierścień nadprzewodzący, tym razem w samochodzie elektrycznym, gdzie akumulator będzie czymś równie staromodnym jak świeczka z knotem z sitowia? - Skoro pytasz... - zaczął Adam. - Mam kłopoty z wyobrażeniem tu sobie pewnych rzeczy... Perce przypomniał mu. - Nie tak dawno temu ludzie mieli problemy z wyobrażeniem sobie energii atomowej i podróży kosmicznych. Prawda, przyznał w duchu Adam i naprowadził Perce’a na poprzedni temat. - Wspomniałeś o dwóch przykładach... - Tak. Jedną z interesujących rzeczy dotyczących nadprzewodnika jest to, iż jest on
diamagnetyczny, co oznacza, że kiedy jest wykorzystywany z bardziej powszechnymi magnetykami, mogą między nimi wystąpić ogromne siły odpychające. Czy widzisz te możliwości, stary?... Metale użyte w jakich bądź maszynach przytulone do siebie, a nigdy się nie stykające. To oczywiście doprowadzi do zastosowania łożysk, w których nie będzie występowała siła tarcia. I moglibyście zbudować samochód, w którym metalowe części nie będą się stykały... Stąd też nie będzie problemu zużycia materiałów. To są dopiero same początki przyszłych możliwości. Dalszych jest nieskończenie wiele. Nie można było nie podzielać niektórych przekonań Perce’a. Gdyby mówił mu o tym ktokolwiek inny, Adam potraktowałby większość tych opowieści jak science fiction albo odległe, mało realne obecnie mrzonki. Ale nie z ust Perce’a Stuyvesanta, który miał reputację człowieka myślącego rozsądnie i realnie - i naukowca mającego duże osiągnięcia w dziedzinach czysto naukowych. - Tak się dość szczęśliwie złożyło - powiedział Perce - iż w tych dziedzinach, o których wspomniałem i w innych, nasza grupa poczyniła postępy w badaniach nie ściągając na siebie zbyt dużej uwagi. Ale uwaga taka - i to ogromna - wkrótce zostanie na nas zwrócona. To kolejny powód, dla którego ciebie potrzebujemy. Adam myślał intensywnie. Sprawozdanie Perce’a z działalności firmy i jego pomysły na przyszłość wprawiły go w stan podniecenia, choć zastanawiał się jednak, czy nowa ekscytacja będzie równa tej, której doświadczał mając do czynienia z samochodami - orionem i farstarem, na przykład - i czy to zainteresowanie udałoby mu się utrzymać przez cały czas na takim samym poziomie. Samą myśl o tym, że mógłby nie być już częścią przemysłu samochodowego, trudno mu było zaakceptować. Ale było coś w tym, co Perce mówił wczoraj o torowaniu nowych ścieżek, o oraniu nowych pól. - Jeśli rzeczywiście przejdziemy w tej sprawie do konkretów - powiedział Adam - to będę chciał przyjechać do San Francisco, aby porozmawiać z resztą twoich ludzi. - Będziemy bardziej niż zachwyceni, stary... i nalegam, abyś się na to szybko zdecydował - Perce rozłożył ręce, jak gdyby chciał się zastrzec. - Oczywiście, nie wszystko z tego, co opisałem, może się udać zrealizować tak jakbyśmy chcieli, ani też żadne przełomowe odkrycie nie staje się takim, póki nie zaistnieje jako fakt rzeczywisty. Ale i tak będzie parę ważnych, ekscytujących rzeczy. Tyle to my wiemy na pewno i to ci obiecuję. Pamiętasz ten wiersz: „Istnieje w sprawach ludzkich ciągły przypływ i odpływ, lecz kiedy przypływ zalewa niczym powódź...” i tak dalej. - Tak - powiedział Adam. - Pamiętam. Myślał właśnie o tym, kiedy taki przypływ i sprzyjająca chwila czeka jego i Ericę.
ROZDZIAŁ XXV Rollie Knight zaangażował się w zorganizowaną przestępczą działalność w zakładzie montażowym w lutym. Nastąpiło to jeszcze w tym samym tygodniu, kiedy zobaczył, jak brygadzista, Frank Parkland - którego Rollie zaczął już darzyć szacunkiem - bierze łapówkę. To również było przyczyną wygłoszenia przed May Lou uwagi: „Nic nie ma na tym calutkim świecie oprócz gówna.” Z początku, własny udział wydawał się Rollie’mu niezbyt wielki. Zaczął od zbierania i zapisywania numerów, które ludzie obstawiali w loterii - robił to codziennie na terenie montażowni, w zasięgu swego miejsca pracy. Pieniądze i żółte paski papieru przekazywał magazynierowi, Daddy-o Lesterowi, który rozwoził zapasowe części na stanowiska pracy i przekazywał to, co mu dostarczył Rollie dalej, do centrali w śródmieściu. Dzięki zasłyszanym uwagom, Rollie domyślił się, iż system dostarczania powiązany jest z dostawami, które wwożono i wywożono z zakładu ciężarówkami. Frank Parkland, który nadal był brygadzistą Rollie’go, nie robił mu żadnych kłopotów w związku z chwilowymi nieobecnościami przy stanowisku pracy, które były konieczne, aby mógł prowadzić zapisy numerów. Dopóki odchodził ze stanowiska na krótko i niezbyt często, Parkland stawiał na jego miejsce zastępcę z rezerwowej siły roboczej i nie czynił żadnych komentarzy, w innych przypadkach - łagodnie napominał Rollie’go. Najwyraźniej, dostawał w dalszym ciągu łapówki. To było w lutym. Do maja, Rollie zaczął już pracować dla rekinów udzielających w zakładzie pożyczek i dla kasjerów wypłat - dwóch nielegalnych przedsięwzięć w zakładzie, ściśle ze sobą powiązanych. Powodem rozpoczęcia tej nowej działalności był fakt, iż sam pożyczył pieniądze i miał kłopoty z ich spłaceniem. Także dlatego, że pieniądze, które dostawał za swoją pracę, a które na początku wydawały się fortuną, nagle przestały dotrzymywać kroku szybkości, z jaką on sam i May Lou je wydawali. Więc teraz Rollie namawiał innych, aby brali pożyczki w zakładzie i pomagał je potem od nich odbierać. Takich pożyczek udzielano doraźnie i brano je w miarę potrzeby - na wygórowany procent. Robotnik w zakładzie mógł pożyczyć dwadzieścia dolarów na początku któregoś tygodnia i winien był już dwadzieścia pięć w dzień wypłaty w tym samym tygodniu. Nie do wiary, ale popyt - włącznie z prośbami o dużo większe sumy - był bardzo duży. W dzień wypłaty, lichwiarze - pracownicy firmy tacy sami jak wszyscy inni - stawali się nieoficjalnymi kasjerami realizującymi czeki z wypłatą: zamieniali na gotówkę czeki
wszystkich, którzy sobie tego życzyli, ale szukali głównie tych, którzy im byli winni pieniądze. Opłata za realizację czeku była stała - pobierano końcówkę sumy, na którą opiewał czek, wyrażoną w centach. Jeśli czek opiewał na 100, 99 $, kasjer zabierał 99 centów, choć jego minimalna opłata wynosiła 25 centów. Ze względu na szeroko zakrojone operacje i fakt, że kasjer odbierał także udzielone pożyczki plus procent, cała operacja wiązała się z dużymi sumami i nie były bynajmniej wyjątkiem sytuacje, kiedy taki kasjer niósł przy sobie dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. W takich przypadkach, wynajmował sobie innych robotników do roli goryli. Kiedy brało się pożyczkę, najmądrzej było nie zwlekać potem z jej oddaniem. Jeśli komuś się to zdarzyło, zostawał na koniec ze złamaną ręką albo nogą, albo jeszcze coś gorszego mu się przytrafiało... i nadal winien był pieniądze. Groziły mu jednocześnie dalsze kary, jeśli ich nie spłacił. Kilku szczęśliwcom, wśród których znalazł się również Rollie, pozwalano częściowo odpracować należny od pożyczonych sum procent. Podstawową sumę nawet ci - musieli sami spłacić. Tak więc Rollie Knight, we wszystkie robocze dni, a zwłaszcza w dni wypłat, stawał się pośrednikiem przekazującym w obie strony pożyczki i pieniądze z realizacji czeków z wypłatą. Pomimo to jednak, jemu samemu ciągle brakowało pieniędzy. W czerwcu zaczął roznosić i sprzedawać w zakładzie narkotyki. Rollie nie chciał tego robić. Ale stopniowo, w miarę jak coraz bardziej wiązał się z nielegalną działalnością w zakładzie, nabierał poczucia, iż wsysa go ona coraz mocniej wbrew jego woli, zwiększając groźbę wykrycia, aresztowania i - koszmar, który go prześladował - powrotu do więzienia z długim wyrokiem. Inni, którzy nie mieli za sobą wyroków sądowych - choć ich działalność nie była zgodna z prawem - ponosili mniejsze ryzyko niż on. Gdyby ich złapano i postawiono przed sądem, potraktowano by ich jako przestępców dotychczas nie karanych. Rollie nie zostałby w ten sposób potraktowany. Narastające w nim z tego powodu niepokój i obawy sprawiły, iż był ponury i nietowarzyski tego wieczoru, kiedy filmowano Auto City - również w czerwcu - w mieszkaniu Rollie’go i May Lou. Leonard Wingate, z działu kadr, wyczuł wtedy, że Rollie jest czymś poważnie zmartwiony, ale nie rozmawiali na ten temat. W tym samym mniej więcej czasie Rollie odkrył, że łatwiej jest dać się uwikłać w nielegalne machinacje niż się z nich wycofać. Big Rufe jasno to wyraził, kiedy Rollie sprzeciwił się na wieść, iż zostanie ogniwem łańcucha, poprzez który sprowadzano do zakładu marihuanę i LSD i rozprowadzano je wśród robotników.
Parę miesięcy wcześniej, kiedy stali obaj obok siebie przy pisuarach, to właśnie Big Rufe zapowiedział Rollie’mu, że zostanie zwerbowany do przestępczej siatki w zakładzie. A teraz, kiedy zapowiedź stała się faktem, stało się również jasne, że Big Rufe brał udział w większości nielegalnych akcji, jakie tu miały miejsce. - Już ty mi z tego placka nie odkrawaj ani kawałka - protestował Rollie, kiedy wyłoniła się sprawa narkotykowego handlu okrężnego. - Weź sobie jakiegoś innego dupka, słyszysz? Działo się to podczas przerwy w pracy, rozmawiali ukryci przed wzrokiem innych za stertą skrzyń w pobliżu linii montażowej. Big Rufe skrzywił się groźnie. - Śmierdzisz cykorem. - Może. - Szef nie lubi cykornych kotów. To go wnerwią. Rollie nie był taki głupi, żeby pytać, kim jest ten boss. Był pewien, że taki istnieje prawdopodobnie gdzieś poza zakładem - tak jak oczywiste było to, że istnieje organizacja, czego dowód Rollie widział na własne oczy całkiem niedawno. Pewnego wieczoru, po zakończeniu swojej zmiany - nie wyszli z zakładu (on sam i pół tuzina innych), lecz pozostali na terenie fabryki. Przed wyznaczonym czasem ostrzeżono ich, aby udali się pojedynczo i niepostrzeżenie na teren złomowiska zakładowego, gdzie odzyskiwano części z odpadków i wybrakowanych elementów. Kiedy przybyli na miejsce, czekała już tam ciężarówka i kilku robotników ładowało na nią skrzynie i kartonowe pudła, przygotowane zawczasu w pobliżu. Rzut oka wystarczył Rollie’mu, aby stwierdzić, że na ciężarówkę ładowane są nowe, nie używane materiały, a nie żaden złom. Opony, radia, urządzenia klimatyzacyjne w nowych opakowaniach i jakieś ciężkie skrzynie - które trzeba było ładować przy pomocy podnośników - oznaczone wyraźnie, stąd więc było wiadomo, że zawierają przekładnie. Pierwsza ciężarówka odjechała, przyjechała druga i ładowanie ciągnęło się w sumie przez trzy godziny, otwarcie. I chociaż zapadły już ciemności, a w tej części fabryki zwykle niewiele działo się po zmroku - paliły się wszystkie lampy. Dopiero pod koniec całej akcji Big Rufe, który pojawiał się kilkakrotnie i znikał gdzieś, rozejrzał się nerwowo dookoła i zaczął wszystkich popędzać. Śpieszyli się więc i wreszcie druga ciężarówka odjechała w ślad za pierwszą i wszyscy rozeszli się do domów. Rollie dostał dwieście dolarów za trzy godziny, podczas których pomagał ładować na ciężarówki to, co wyraźnie było kradzionym towarem. Równie oczywiste było też, że
podziemna organizacja prężnie i sprawnie prowadziła działalność na szeroką skalę i na pewno opłacono kogo trzeba, aby ciężarówki mogły bezpiecznie wjechać na teren zakładu i go opuścić. Później Rollie dowiedział się, że przekładnie i inne części można było tanio kupić w różnych paserskich sklepach w całym Detroit i Cleveland, a wyciek z dziedzińca zakładowego złomowiska był jednym z wielu. - Zdaje mi się, że narobiłeś sobie kupę kłopotów przez to, że zbyt wiele już wiesz powiedział Big Rufe podczas rozmowy z Rollie’m za stertą pak. - Szef się tym będzie denerwował, więc jeśli stwierdzi, że już się nam na nic nie przydasz, to jak nic zorganizuje małą akcję na parkingu. Rollie w lot pojął, co to oznacza. Tyle ostatnio wydarzyło się pobić i napadów rabunkowych na ogromnych parkingach przyzakładowych, że już nawet patrole z ochrony obchodziły ten teren w zdwojonych siłach. Ledwie dzień wcześniej, pobito i obrabowano młodego czarnego robotnika - pobito go tak bestialsko, że teraz walczył w szpitalu o życie. Rollie zadrżał. Big Rufe odchrząknął i splunął na ziemię. - Tak, człowieku, ja bym się na twoim miejscu dobrze nad tym zastanowił. Rollie w rezultacie zaczął krążyć po zakładzie sprzedając narkotyki, po części ze strachu przed groźbą Big Rufego, ale również dlatego, że rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. Po drugiej sekwestracji - zajęciu części jego zarobków na konto spłat długów w czerwcu, nastąpiła realizacja programu Leonarda Wingate’a polegająca na „zaciskaniu pasa”, w rezultacie czego Rollie’mu i May Lou co tydzień ledwo starczało na życie i nie zostawało już nic, aby mieć czym spłacić pożyczki w fabryce. Wbrew obawom, rozprowadzanie narkotyków nie napotykało na trudności, aż Rollie zaczął się w końcu zastanawiać, czy nie za bardzo się tym wszystkim na początku martwił. Był zadowolony, że w grę wchodziły tylko marihuana i LSD, a nie heroina, gdyż znał robotników, którzy ją brali. Na dyskrecji narkomana heroinowego nie można było polegać i łatwo było takiego przyłapać, a wtedy podczas przesłuchania podawał nazwisko swojego dostawcy. Marihuana, dla odmiany, stanowiła dziecinną igraszkę. FBI i lokalna policja powiadomiły poufnie dyrekcje firm samochodowych, iż nie będą wszczynać dochodzeń w sprawach dotyczących handlu marihuaną, jeśli jej ilość nie będzie przekraczała wagi jednego funta. Powód był prosty: brak oficerów dochodzeniowych. Informacja ta przedostała się na zewnątrz, więc Rollie i inni pilnowali, aby jednorazowo wnosić do zakładu niewielkie ilości
narkotyku. Rozmiary nałogu - liczba ludzi biorących marihuanę - zdumiała nawet Rollie’go. Przekonał się, iż ponad połowa ludzi pracujących wokół niego wypala dwa albo trzy papierosy dziennie, a wielu przyznawało, że to właśnie narkotyk utrzymuje ich w formie. „Na litość boską”, powiedział pewien stały klient Rollie’go, „gdyby facet nie był naćpany, to jak by wytrzymał tę szaloną gonitwę z czasem?” Pół sztacha, powiedział, dawało mu napęd, który wystarczał na parę godzin. Rollie usłyszał, jak pewien robotnik - ostrzeżony właśnie przez brygadzistę, gdyż zbyt jawnie zażywał narkotyki - powiedział: „Gdyby pan zwolnił wszystkich, którzy palą marihuanę, nie zmontowałby tu pan ani jednego samochodu.” Handel narkotykami przydał się Rollie’mu również po to, by wyrównać rachunki z rekinami od pożyczek, zostało mu nawet trochę pieniędzy, które spożytkował na to, by samemu ulec nałogowi. To prawda, sam się przekonał, że dzień pracy przy linii montażowej łatwiej można było wytrzymać i poradzić sobie z wyznaczoną robotą, jeśli się było naćpanym. Rollie dawał sobie radę z robotą - ku nieustającemu zadowoleniu Franka Parklanda - pomimo dodatkowych zajęć, które właściwie zabierały niewiele czasu. Ze względu na krótki staż pracy, Rollie został zwolniony na dwa z czterech tygodni, podczas których zakład przestawiał się na produkcję oriona, a potem podjął na nowo pracę, kiedy pierwsze oriony zaczęły schodzić z taśmy. Żywo zainteresował się orionem, opisywał go May Lou po powrocie z pracy pierwszego dnia, kiedy ruszyła jego produkcja, jako „cztery kółka, na których widok gorąco się robi w gaciach.” Chyba nawet rzeczywiście podnieciło to Rollie’go, bo dodał zaraz: „Dzisiaj poużywamy sobie”, na co May Lou zachichotała, i później faktycznie to robili, a Rollie prawie przez cały czas myślał o tych czterech kółkach i swoich szansach na zakup oriona. Wszystko szło przez jakiś czas całkiem dobrze i Rollie nawet na krótko niemal całkiem zapomniał o swoim własnym wyznaniu wiary: „Nic nie trwa wiecznie.” Aż do ostatniego tygodnia sierpnia, kiedy pojawił się powód, aby je sobie przypomniał. Wiadomość od Big Rufego dotarła na stanowisko Rollie Knighta za pośrednictwem magazyniera, Daddy-o Lestera. Następnego wieczoru będzie akcja. Rollie miał jutro pod koniec zmiany zostać na terenie zakładu. Do tego czasu otrzyma dalsze instrukcje. Rollie ziewnął prosto w twarz Daddy-o. - Sprawdzę, co mam w moim kalendarzu.
- Nie bądź taki sprytny - odciął się Daddy-o. - Tylko ty nie zawal. Będziesz tam. Rollie wiedział, że zrobi, jak mu każą, a ponieważ ostatnia historia na terenie złomowiska zaowocowała łatwo uzyskaną dwusetką, zakładał, że jutro będzie podobnie. Następnego dnia natomiast - instrukcje, jakie otrzymał na pół godziny przed końcem zmiany, były inne niż się spodziewał. Rollie (tak przynajmniej poinstruował go Daddy-o) miał zwlekać jak najdłużej, zanim opuści linię montażową, pokręcić się, póki nie zacznie się nocna zmiana, potem ma udać się do szatni i umywalni, gdzie spotka się z innymi, włącznie z Daddy-o i Big Rufe’m. Tak więc, kiedy zabrzmiał gwizdek oznaczający koniec jego zmiany, zamiast rzucić się w codzienny rozszalały tłum przedzierający się ku wyjściu i na parkingi i na przystanki autobusowe, Rollie ruszył spacerkiem, zatrzymał się przy automatach sprzedających cocacolę. Trwało to dłużej niż zwykle, gdyż automaty czasowo wyłączono z użytku: właśnie dwóch ludzi z firmy prowadzącej sprzedaż coli wybierało z nich monety. Rollie przyglądał się, jak srebrne monety spadają kaskadą do worków. Kiedy automat na powrót włączono, Rollie kupił puszkę coli, odczekał jeszcze parę minut i poszedł do szatni-umywalni. Szatnia była przeogromna i brudna, z wilgotną, cementową podłogą i wiecznym odorem moczu. Rząd wielkich kamiennych umywalni zwanych „ptasimi kąpieliskami” ustawiono pośrodku, przy każdej przynajmniej dwunastu naraz ludzi odprawiało ablucje. Resztę przestrzeni zajmowały szafki na ubrania, pisuary i toalety bez drzwi. Rollie obmył ręce i twarz przy jednym z „ptasich kąpielisk” i wytarł się papierowymi ręcznikami. Był tu sam, gdyż o tej porze dzienna zmiana zdążyła już wyjść, a nowa zmiana rozpoczynała właśnie pracę. Robotnicy z tej zmiany wkrótce zaczną tu przychodzić, ale jeszcze nie teraz. Otworzyły się drzwi. Wszedł Big Rufe - jak na tak dużego mężczyznę poruszał się całkiem cicho. Miał groźną minę i spoglądał na zegarek. Miał podwinięte rękawy koszuli i kiedy podniósł ramię, widać było, jak jest umięśnione. Nakazał Rollie’mu, który do niego podszedł, aby zachował ciszę. Po paru sekundach, przez te same drzwi wszedł Daddy-o Lester. Młody Murzyn oddychał ciężko, jak gdyby dopiero co biegł. Czoło miał zroszone potem, pot lśnił również na bliźnie, biegnącej przez całą długość twarzy. Big Rufe powiedział z wyrzutem. - Mówiłem ci, żebyś się pośpieszył... - Śpieszyłem się! Zaczęli późno! Mieli problemy przy jednym stanowisku. Coś się zacięło, trwało dłużej... - Daddy-o mówił cienkim głosem, denerwował się, jego zwykła
pewność siebie zniknęła. - Gdzie są teraz? - W południowej stołówce. Leroy ich pilnuje. Spotka się z nami tam, gdzie mówiliśmy. - Południowa stołówka to ostatni przystanek tych facetów. - Big Rufe zwrócił się do pozostałych. - Idziemy. Rollie nie ruszył się z miejsca. - Gdzie idziemy? I po co? - No, trzeba się teraz śpieszyć - Big Rufe mówił szeptem, spoglądał na drzwi. Naskoczymy na facetów od automatów z napojami. Cała sprawa jest zaplanowana... murowana, to łatwizna. Są nieźle naładowani, a nas jest czterech na nich dwóch. Dostaniesz swoją dolę. - Nie chcę! Za mało wiem. - Chcesz czy nie, musisz. Trzymaj to - Big Rufe wcisnął mu do ręki pistolet automatyczny. Rollie zaprotestował. - Nie! - Co to za różnica? Siedziałeś za posiadanie broni. To teraz, czy będziesz miał przy sobie spluwę, czy nie, i tak dostaniesz tyle samo. Big Rufe brutalnie popchnął przed siebie Rollie’go. Kiedy wychodzili z umywalni, Rollie instynktownie schował pistolet za pasek spodni. Szli szybkim krokiem, wybierając mało uczęszczane przejścia i starając się, by nikt ich nie zauważył, co nie było trudne dla nikogo, kto dobrze znał plan zakładu. Chociaż Rollie nie był nigdy w południowej stołówce - do której przychodzili inspektorzy i brygadziści wiedział, gdzie się ona znajduje. Stała tam prawdopodobnie cała bateria automatów z napojami, tak jak w części dla robotników, gdzie kupił swoją colę. Śpiesząc się razem z innymi, Rollie rzucił przez ramię. - Dlaczego ja? - Może dlatego, że ciebie lubimy - odparł Big Rufe. - Albo może szef myśli, że im głębiej facet się pogrąży, tym mniejsze są szanse, że stchórzy. - Szef też w tym bierze udział? - Powiedziałem ci, że ta akcja jest zaplanowana. Obserwujemy tych gości od automatów od miesiąca. Aż ciężko pojąć, dlaczego nikt im nie przywalił wcześniej. To ostatnie było kłamstwem.
Nie było trudno domyślić się - przynajmniej tym, którzy coś więcej o tym wszystkim wiedzieli - dlaczego inkasenci pieniędzy z automatów z napojami do tej pory uniknęli napaści. Big Rufe należał do tych wtajemniczonych, rozumiał także, jakie szczególne ryzyko ponoszą w tej chwili i był przygotowany na podjęcie go. Rollie Knight nic o tym wszystkim nie wiedział. Gdyby wiedział to, czego Big Rufe mu nie powiedział - bez względu na konsekwencje odwróciłby się i uciekł. A tajemnica polegała na tym, że koncesje na sprzedaż napojów znajdowały się w rękach Mafii - ona je finansowała i obsługiwała. *** Działalność Mafii w Wayne County w stanie Michigan, którego częścią jest Detroit, obejmuje swoim zasięgiem jawne przestępcze poczynania - takie jak morderstwo - aż po na pół legalne przedsięwzięcia. Na tym terenie nazwa Mafia jest bardziej odpowiednia niż Cosa Nostra, gdyż rdzeń jej tworzą rodziny sycylijskie. Określenie „pół” w „na pół legalnych przedsięwzięciach" jest również odpowiednie, gdyż żaden biznes kontrolowany przez Mafię nigdy nie działa bez przynajmniej pomocniczych łotrostw: zawyżania cen, zastraszania, łapówkarstwa, przemocy fizycznej czy podpalenia. Mafia mocno oplata swymi mackami zakłady przemysłowe w Detroit, włącznie z fabrykami samochodów. Kontroluje loterie liczbowe, finansuje i kontroluje większość rekinów udzielających lichwiarskich pożyczek i pobiera swoją dolę od innych. Mafia stoi również za organizowanymi na wielką skalę kradzieżami z fabryk, pomaga też sprzedawać skradziony towar. Rozciąga swoje macki w fabrykach poprzez pozornie legalne operacje, takie jak działalność firm dostawczych i serwisowych, które są zwykle przykrywką dla innych poczynań albo sposobem na ukrycie gotówki. Jej dochody co roku bez wątpienia sięgają dziesiątków milionów dolarów. Ale w ciągu paru ostatnich lat, w sytuacji kiedy starzejący się szef Mafii - któremu ubywało sił fizycznych i sprawności umysłowej - zaszył się na odludziu w Grosse Pointe, walka o przejęcie władzy wybuchła z całą siłą wśród szeregowych „dołów” w Detroit. A ponieważ silny odłam wśród walczących o władzę składa się wyłącznie z czarnych, zyskała ona sobie - tak w Detroit, jak i gdzie indziej - tytuł Black Mafia: Czarnej Mafii. Stąd też, walka czarnych w obrębie Mafii o uznanie i równe prawa idzie w parze z bardziej zasługującą na szacunek walką o prawa obywatelskie dla czarnej populacji w ogóle. Pewien odłam Czarnej Mafii - pod przywództwem wojowniczo nastawionego szefa pozostającego w ukryciu, którego prawą ręką w zakładzie był Big Rufe - usiłował poddać próbie i rzucić wyzwanie od dawna ustalonym regułom władzy familijnej. Wiele miesięcy
wcześniej zaczęto robić zakusy na nielegalne obszary działania Mafii - organizowano oddzielne operacje loteryjne i w coraz szerszym zakresie przejmowano udzielanie lichwiarskich pożyczek - rozszerzając swoje wpływy od starego śródmieścia po zakłady przemysłowe. Inne przedsięwzięcia obejmowały zorganizowaną prostytucję i wymuszanie opłat za „opiekę”. Wszystkie te przedsięwzięcia wkraczały w pole działania starego reżimu, którego władza była kiedyś absolutna. Tenże odłam Czarnej Mafii spodziewał się odwetu, co rzeczywiście nastąpiło. Dwóch czarnych, zajmujących się pożyczkami, wpadło w pułapkę we własnych domach: pobito ich jednego na oczach przerażonej żony i dzieci - i obrabowano. Wkrótce też organizator loterii z ramienia Czarnej Mafii natknął się na ulicy na blokadę - pobito go pistoletem, przewrócono jego samochód i spalono, zabrano mu i zniszczono wszystkie dowody wpłat i pieniądze. Wszystkie napady rozpoznano bezspornie jako dzieło Mafii - po bezwzględności i innych cechach charakterystycznych - co zresztą z założenia miały rozpoznać ofiary i ich wspólnicy. A teraz z kolei Czarna Mafia miała wziąć odwet. Ograbienie kasjerów wybierających monety z automatów z napojami miało być jedną z sześciu kontrakcji, wszystkie starannie zaplanowano na tę samą godzinę w dniu dzisiejszym - miały stanowić próbę sił w walce o władzę. Potem wszczętych zostanie jeszcze więcej akcji odwetowych inicjowanych przez obie strony, zanim zakończy się wojna między białą i czarną Mafią, jeśli w ogóle kiedykolwiek to nastąpi. I, podobnie jak we wszystkich wojnach na świecie, szeregowi żołnierze i inne ofiary będą łatwo zastępowanymi pionkami. *** Rollie Knight, Big Rufe i Daddy-o przeszli korytarzem w piwnicy do stóp metalowych schodów. Tuż przed nimi znajdował się podest na półpiętrze, reszta schodów nie była widoczna. Big Rufe rozkazał szeptem. - Stójcie! Nad poręczą schodów ukazała się czyjaś twarz. Rollie rozpoznał Leroy Colfaxa, który był wojowniczy, mówił bardzo szybko i zawsze kręcił się przy bandzie Big Rufego. Big Rufe nadal mówił szeptem. - Te dzięcioły jeszcze tam są? - Tak. Wygląda na to, że będą tam jeszcze przez jakieś dwie, trzy minuty. - Dobra, my już jesteśmy na miejscu. Ty teraz się schowaj, ale idź potem za nimi i trzymaj się w pobliżu. Rozumiesz?
- Kapuję - Leroy Colfax kiwnął głową i zniknął im z oczu. Big Rufe skinął na Rollie’go i Daddy-o . Wchodźcie tutaj. „Tutaj” oznaczało pakamerę dozorcy, która nie była zamknięta, ledwo starczyło w niej miejsca dla nich trzech. Weszli do środka, a Big Rufe zostawił drzwi lekko uchylone i zapytał - Daddy-o, masz maski? - Mam. Rollie dostrzegł, iż Daddy-o, najmłodszy z nich, jest zdenerwowany i cały się trzęsie. Wyjął z kieszeni trzy maski zrobione z pończoch. Big Rufe wziął jedną i naciągnął na głowę, nakazując pozostałym, aby zrobili to samo. Na korytarzu panował spokój, docierał tu tylko odległy łoskot, gdzieś z góry, gdzie puszczono już w ruch linię montażową, gdyż rozpoczęła się kolejna ośmiogodzinna zmiana. Porę wybrano bardzo trafnie. Ruch w fabryce nigdy nie był wieczorem tak nasilony jak za dnia, a teraz - tuż po rozpoczęciu zmiany - był jeszcze mniejszy. - Obaj patrzcie i róbcie to, co ja. - Poprzez przesłaniającą mu oczy maskę przyjrzał się krytycznie Daddy-o i Rollie’mu. - Nie będzie kłopotów, jeśli zrobimy to jak trzeba. Kiedy tych facetów wciągniemy tutaj, macie ich porządnie związać. Leroy rzucił nam sznur wskazał dwa zwoje cienkiej, żółtej liny leżące na podłodze. Czekali w milczeniu. Mijały sekundy, Rollie przyjął swoją rolę z rezygnacją. Wiedział, że jest już w to wszystko wmieszany, że jego udział w tej historii jest już faktem i nie da się niczym usprawiedliwić... i jeśli będą ponosić jakieś tego konsekwencje - on je podzieli z pozostałymi trzema. Nie miał specjalnie wyboru, właściwie - nie miał go wcale, inni podejmowali decyzje i przymuszali go do ich przyjęcia... Zawsze tak było, jak daleko tylko zdołał sięgnąć pamięcią. Spod roboczego kombinezonu, który miał na sobie, Big Rufe wyciągnął ciężki rewolwer. Daddy-o miał rewolwer z krótką lufą - taki sam, jaki dostał Rollie. Niechętnie sięgnął za pas i wyciągnął swój. Daddy-o znieruchomiał w napięciu, kiedy Big Rufe dał mu znak ręką. Słyszeli teraz wyraźnie stukot stóp ludzi schodzących po metalowych schodach... i głosy. Drzwi do pakamery dozorcy pozostały przymknięte, dopóki odgłos kroków - teraz odbijający się echem od podłogi wyłożonej kafelkami - nie dochodził z odległości kilku stóp. Wtedy Big Rufe otworzył drzwi i trzej zamaskowani mężczyźni wyszli na korytarz z bronią gotową do strzału. Obaj inkasenci monet z automatów wzdrygnęli się zaskoczeni. Obaj mieli na sobie
szare mundury z oznakami swojej firmy. Jeden miał strzechę rudych włosów i bladoróżową twarz, która jeszcze bardziej pobladła, drugi - indiańskie rysy twarzy i ciężko opadające powieki. Każdy z nich niósł dwa płócienne worki przerzucone przez ramię, połączone ze sobą łańcuchem zamkniętym na kłódkę. Obaj byli dobrze zbudowani i krzepcy, pewnie około trzydziestki i wyglądali na takich, którzy potrafią się bić. Ale Big Rufe nie dał im żadnej szansy. Wymierzył rewolwer w piersi rudego inkasenta i ruchem głowy wskazał pakamerę dozorcy. - Właź tam, dziecinko. I ty też. - Zza nałożonej na twarz maski głos dobiegał stłumiony. Indianin spojrzał za siebie, jak gdyby chciał rzucić się do ucieczki. I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy. Zobaczył czwartego faceta w masce, uzbrojonego w długi nóż myśliwski Leroy Colfaxa - który skakał ze schodów odcinając im drogę ucieczki. I jednocześnie Big Rufe wymierzył rewolwerem cios w jego twarz, rozcinając mu policzek. Z rany trysnęła krew. Rollie Knight wbił swój rewolwer w żebra rudego inkasenta, który zdążył odwrócić się gwałtownie, wyraźnie z zamiarem niesienia pomocy kumplowi. - Stój! To się nie uda! - ostrzegł go Rollie. Chciał tylko, żeby się to wszystko szybciej skończyło, bez dalszej przemocy. Rudy uspokoił się. Wszyscy czterej popychali przed sobą inkasentów i wepchnęli ich do ciasnej pakamery. - Słuchajcie... - protestował rudy - gdybyście, chłopaki, wiedzieli... - Zamknij się! - krzyknął Daddy-o, zdołał więc jakoś opanować swój strach. - Dawaj mi to! - Zerwał płócienne worki z ramienia rudego i popchnął go tak, że tamten potknął się o jakieś szczotki i wiadra. Leroy Colfax sięgnął po worki drugiego inkasenta. Ale Indianin, pomimo krwawiącej rany na policzku, nie stracił ducha walki. Rzucił się na Leroya, ugodził go kolanem w pachwinę i wbił mu lewą pięść w żołądek. A prawą ręką zdarł mu maskę z twarzy. Przez ułamek sekundy gapili się na siebie. - No... - syknął inkasent - teraz to ja ciebie wszędzie poznam... aaaa! - wrzasnął... Cienki, wysoki pisk przeszedł w jęk i ucichł. Indianin upadł ciężko na twarz... na myśliwski nóż o długim ostrzu, który Leroy wbił mu w brzuch. - Jezu Chryste! - zawołał rudowłosy. Patrzył na zwiotczałą, nieruchomą postać żywego jeszcze przed chwilą kolegi. - O wy, skurwysyny, zabiliście go!
I to były jego ostatnie słowa, zanim kolba pistoletu Big Rufego wrażona w jego czaszkę nie pozbawiła go przytomności. Daddy-o trząsł się jeszcze bardziej niż przed chwilą i jęczał. - Czy my musieliśmy to zrobić? - Co się stało, to się stało - powiedział Big Rufe. - To oni zaczęli. - Ale w jego głosie nie było już takiej pewności siebie. Podniósł dwa połączone łańcuchem worki i nakazał Weźcie te drugie. Leroy Colfax sięgnął po worki. Rollie powstrzymał go. - Czekaj! - Zza drzwi dobiegł odgłos pośpiesznych kroków: ktoś zbiegał po metalowych schodach. Frank Parkland został w zakładzie dłużej niż zwykle, w gabinecie Matta Zaleskiego odbyła się narada z brygadzistami. Omawiali problemy związane z produkcją oriona i inne sprawy. Poszedł potem do południowej stołówki, gdzie podczas lunchu zostawił sweter i jakieś osobiste notatki. W chwili, gdy swoje rzeczy znalazł i już miał wyjść, usłyszał dochodzący z dołu krzyk - pobiegł więc zobaczyć, co się stało. Parkland minął już drzwi do pakamery dozorcy, kiedy nagle dotarło do jego świadomości, że coś pod nimi zauważył. Odwrócił się i zobaczył to, co przed chwilą zarejestrował jego mózg, a on pojął dopiero teraz: strużki krwi wyciekającej spod drzwi. Brygadzista zawahał się. Ale ponieważ nie należał do ludzi, którzy łatwo ulegają strachom, otworzył drzwi i wszedł do środka. Otrzymał cios w głowę i nieprzytomny upadł obok obu inkasentów. Trzy ciała odkryto godzinę później - długo po tym, jak cała czwórka: Big Rufe, Daddy-o Lester, Leroy Colfax i Rollie Knight opuścili fabrykę przełażąc przez mur. Indianin był martwy, pozostali dwaj walczyli o życie.
ROZDZIAŁ XXVI Matt Zaleski zastanawiał się czasami, czy ktokolwiek spoza branży samochodowej zdawał sobie sprawę, jak niewiele w zasadzie zmieniła się linia montażowa od czasów pierwszego Henry Forda. Szedł wzdłuż linii montażowej, na której nocna zmiana od godziny montowała oriony - nowe samochody w firmie, nie wystawiane jeszcze dotąd na widok publiczny. Podobnie jak w przypadku innych dyrektorów, dzień pracy Matta nie kończył się z chwilą, kiedy dzienna zmiana szła do domu. Zostawał, póki następna nie rozpoczęła na dobre pracy, likwidując wstępny bałagan, co było nieuniknione w czasie, gdy ludzie - zarówno kierownicy, jak i robotnicy - uczyli się dopiero nowych zadań. Niektóre z nich zostały omówione podczas narady z brygadzistami, która odbyła się krótko po zakończeniu dziennej zmiany. Zebranie skończyło się piętnaście minut temu. Matt robił teraz obchód - bacznie przyglądając się wszystkiemu, jego doświadczone oko wyszukiwało miejsca, gdzie mogły powstać kłopoty z produkcją. Wrócił myślami do Henry Forda, pioniera masowej produkcji i montażu samochodów. Obecnie, linia montażu finalnego stanowiła niezawodnie tę część każdej fabryki samochodów, która wzbudzała największe zainteresowanie i fascynację zwiedzających. Linia - zwykle długa na milę - robiła wielkie wrażenie, gdyż można tu było być naocznym świadkiem aktu tworzenia. Na samym początku łączono razem kilka stalowych prętów, które później - jakby zapładniane - mnożyły się i rozrastały, przybierając znajome kształty niczym płód uwidoczniony w poruszającej się macicy. Proces montażu byt na tyle powolny, by można było pojmować to, co się widzi - i na tyle szybki, by ekscytować. Ruch do przodu niczym rzeka - odbywał się przede wszystkim po linii prostej, czasem tylko linia skręcała lub robiła pętlę. Pączkującym samochodom - kolor, kształt, wielkość, znamienne cechy, dodatkowe ozdoby nadawały „płeć” i cech indywidualności. I w końcu, kiedy płód gotów był już wydostać się na świat, samochód opadał na swoje cztery koła. A w chwilę później, w stacyjce obracał się kluczyk, silnik nabierał życia - równie wielkie robiło to wrażenie, kiedy się po raz pierwszy na to patrzyło, jak pierwszy krzyk dziecka - i nowo narodzony pojazd o własnych siłach zjeżdżał z linii montażowej. Matt Zaleski widział już nieraz ludzi zwiedzających zakład - w Detroit przybywali tu niczym pielgrzymi i dzień w dzień przybywały ich tu tłumy - zdumiewających się procesem produkcji i rozmawiających gładko i rozwlekle, choć po laicku, o cudzie zautomatyzowanej produkcji masowej. Przewodnicy zakładowi - szkoleni tak, aby umieli traktować każdego
zwiedzającego jak potencjalnego klienta - opowiadali różne rzeczy, aby wzmóc wrażenie tworzącego się na ich oczach cudu. Ale ironia tego miejsca polegała na tym, że zakład montażu finalnego był w bardzo małym stopniu zautomatyzowany, w zasadzie jego rdzeń nadal tworzyła staromodna taśma montażowa, nad którą zawieszano poszczególne części samochodu jak ozdoby na bożonarodzeniowej choince. Z inżynierskiego punktu widzenia stanowiła najmniej imponującą część współczesnego procesu produkcji samochodów. Jakość mogła odbiegać od normy niczym wskazania oszalałego barometru. I była też całkowicie podatna na błędy popełniane przez ludzi. Dla kontrastu, fabryki produkujące silniki samochodowe, choć mniej imponujące dla oka, były rzeczywiście zautomatyzowane - długie serie skomplikowanych operacji wykonywane były wyłącznie przez maszyny. W większości fabryk produkujących silniki, całe rzędy wymyślnych obrabiarek pracowały same, sterowane przez komputery - a jedynymi ludzkimi
istotami,
jakie
można
było
w
ich
sąsiedztwie
dostrzec,
było
kilku
wykwalifikowanych narzędziowców, którzy od czasu do czasu coś przy maszynach poprawiali. Jeśli maszyna robiła coś błędnie, natychmiast sama się wyłączała i wzywała pomocy uruchamiając własny system alarmowy. Poza takimi wyjątkami, wykonywała swoją pracę niezmiennie, z dokładnością równą grubości włosa i nie robiła przerw na posiłki, nie chodziła do toalety, ani też nie oddalała się ze swego stanowiska pracy, aby pogadać z sąsiednią maszyną. Dzięki temu, silniki - w porównaniu do innych części samochodów produkowanych bardziej tradycyjnymi metodami - rzadko zawodziły, chyba że nie dbano o nie właściwie lub obchodzono się z nimi niezgodnie z przeznaczeniem. Gdyby stary Henry mógł powstać z grobu, pomyślał Matt, aby przyjrzeć się linii montażowej lat siedemdziesiątych, byłby ubawiony widząc, jak niewielu dokonano w niej zasadniczych zmian. W tej chwili, nigdzie nic nie powstrzymywało produkcji - przynajmniej jak daleko sięgał wzrokiem - więc Matt Zaleski powrócił do swojego oszklonego biura na półpiętrze. Choć mógł już teraz, gdyby chciał, opuścić zakład, Matt nie miał chęci wracać do pustego domu w Royal Oak. Od tego okropnego wieczoru, kiedy Barbara opuściła dom, minęło już kilka tygodni i nie nastąpiło między nimi żadne zbliżenie. Matt usiłował ostatnio nie myśleć o swojej córce, koncentrując się na innych sprawach, tak jak przed chwilą myślał o Henry Fordzie, pomimo to rzadko znikała z jego myśli. Pragnął bardzo, aby udało im się jakoś załagodzić kłótnię i łudził się nadzieją, że Barbara zatelefonuje, ale nie zadzwoniła. Własna duma, jak i przekonanie, iż rodzic nie powinien być tym, który pierwszy wyciąga rękę, powstrzymywały go przed zatelefonowaniem do Barbary. Przypuszczał, iż mieszka
nadal z tym projektantem, DeLosanto, co było dodatkową sprawą, o której Matt usiłował nie myśleć, często jednak do tego w myślach powracał. Siedział przy biurku przeglądając plany produkcji na następny dzień. Jutro będzie środkowy dzień tygodnia, więc do montażu wejdzie kilka „specjalnych” samochodów - dla kierowników firmy, ich przyjaciół lub innych klientów, którzy mieli wystarczająco duże wpływy, aby zapewnić sobie specjalne, lepsze niż zazwyczaj traktowanie zamówionego samochodu. Zwrócił już uwagę brygadzistów na numery zleceń, powiadomił też o tym kontrolę jakości - w wyniku czego cały przebieg montażu tych samochodów będzie pilnie obserwowany. Polecono robotnikom montującym nadwozia, aby przyłożyli się do bardziej niż zwykle starannego zmontowania zderzaków, foteli i elementów wystroju wnętrza. Montaż silników i elementów układu napędowego poddane zostaną ostrej kontroli. A potem, kontrola jakości sprawdzi wszystko dokładnie i zleci dodatkowe prace lub korekty, zanim samochód opuści fabrykę. Takie „specjalne” egzemplarze znajdowały się również wśród tych piętnastu czy trzydziestu aut, którymi kadra kierownicza jechała co wieczór do domu, przekazując rano meldunki po przetestowaniu samochodów podczas jazdy. Oczywiście - i Matt Zaleski zdawał sobie z tego sprawę - w planowaniu montażu „specjalnych” samochodów kryły się różne niebezpieczeństwa, zwłaszcza jeśli samochód był przeznaczony dla członka kadry kierowniczej w zakładzie. Paru robotników zawsze mogło żywić jakieś urazy - rzeczywiste lub urojone - wobec kierownictwa, więc wpadali w zachwyt, kiedy trafiała im się okazja wyrównania rachunków z szefem. A potem - okryta już legendą butelka po lemoniadzie zostawiona na osiach dźwigni zaworów po to, by grzechotała sobie przez całe życie samochodu, mogła łatwo stać się rzeczywistością. Jakieś narzędzie lub kawałek metalu służyły temu samemu celowi. Kolejny chwyt polegał na przyspawaniu od wewnątrz pokrywy bagażnika - zręczny spawacz mógł dokonać tego w ciągu paru sekund, sięgając doń przez tylne siedzenia. Albo można było zostawić nie umocowaną jedną czy dwie ze strategicznych śrub. Z tego też powodu Matt i inni kierownicy używali fikcyjnych nazwisk, kiedy zlecali montaż swoich własnych samochodów. Matt odłożył plan produkcji na następny dzień. Nie było żadnej potrzeby, aby go jeszcze raz przeglądał, zrobił to już wcześniej w ciągu dnia. Czas było już pójść do domu. Kiedy wstawał zza biurka, znowu pomyślał o Barbarze i zastanawiał się, gdzie teraz jest. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Kiedy schodził już z półpiętra, usłyszał jakieś krzyki, odgłos biegnących stóp - coś się stało. Zatrzymał się odruchowo, gdyż na większość rzeczy, która działa się w tym zakładzie, musiał z obowiązku zwracać uwagę - szukał więc źródła zamieszania. Wyglądało na to, że
coś się działo w pobliżu południowej stołówki. Usłyszał ponaglający krzyk: „Na miłość boską, wezwijcie kogoś z ochrony!” Po paru sekundach, kiedy śpieszył ku stołówce, usłyszał zbliżający się do fabryki dźwięk syren. *** Dozorca, który odkrył leżące bezwładnie ciała dwóch inkasentów i Franka Parklanda, miał tyle przytomności umysłu, aby natychmiast pobiec do telefonu. Do czasu, gdy Matt Zaleski usłyszał krzyki - to krzyczeli ci, którzy zbiegli się na miejsce wypadku - zdążała tam już również karetka szpitalna, ludzie z ochrony zakładowej i policja. Matt zdążył dotrzeć do pakamery dozorcy na niższym piętrze, zanim przybyła tam pomoc spoza zakładu. Przedzierając się przez podekscytowany tłum zobaczył jeszcze, że jedna z leżących osób to Frank Parkland, którego Matt ostatni raz widział na naradzie brygadzistów jakieś półtorej godziny temu. Parkland miał zamknięte oczy, jego skóra przybrała barwę popiołu, spod włosów sączyła się krew i krzepła już na twarzy. Jeden z urzędników z nocnej zmiany, który przybiegł tu z apteczką pierwszej pomocy - leżała teraz nie wykorzystana obok niego - ułożył sobie głowę Parklanda na kolanach i szukał pulsu. Podniósł głowę i spojrzał na Matta. - Chyba żyje, panie Zaleski - powiedział - i żyje jeden z tamtych. Choć nie umiałbym określić, jak długo... W tej chwili przybyli ludzie z ochrony i ekipa ratownicza i przystąpili do wypełniania swoich obowiązków. Wkrótce dołączyli do nich policjanci - najpierw w mundurach, następnie detektywi w cywilnych ubraniach. Matt miał tu niewiele do roboty, ale nie mógł już teraz opuścić zakładu, otoczonego ścisłym kordonem policyjnych wozów. Policja więc najwyraźniej uważała, że ktokolwiek popełnił morderstwo i dokonał rabunku, mógł nadal znajdować się na terenie zakładu. Matt po chwili wrócił do swojego biura na półpiętrze, usiadł odrętwiały, niezdolny o niczym myśleć, zobojętniały i apatyczny. Doznał głębokiego wstrząsu na widok Franka Parklanda, niewątpliwie poważnie rannego. Wstrząsnął nim również widok noża wbitego w ciało mężczyzny o indiańskich rysach. Tyle że nieżywy Indianin był mu obcy, podczas gdy Parkland był jego przyjacielem. Choć wicedyrektor zakładu i brygadzista potrafili pokłócić się o różne sprawy, a nawet kiedyś - jakiś rok temu - miała między nimi miejsce ostra wymiana zdań, to wszystkie dzielące ich różnice wynikały z napięć spowodowanych pracą. Bo, ogólnie biorąc, lubili się i szanowali wzajemnie.
Matt zastanawiał się, dlaczego musiało się to przydarzyć takiemu porządnemu człowiekowi? Znał wielu takich, których by tak bardzo nie żałował. Dokładnie w tej właśnie chwili Matt Zaleski poczuł, że zabrakło mu nagle tchu i odczuł zarazem dziwne trzepotanie w klatce piersiowej, jak gdyby miotał się tam jakiś ptak bijąc skrzydłami i usiłując wydostać się na zewnątrz. Owładnął nim nagły strach. Oblał się potem... był to taki sam strach, jakiego doświadczył przed laty w bombowcach B17F, kiedy leciał nad Europą, a niemiecka obrona przeciwlotnicza zasypywała ich ogniem... tak wtedy, jak i teraz świadom był, iż jest to strach przed śmiercią. Zdawał też sobie sprawę, że ma właśnie jakiś atak i że potrzebuje pomocy. Zaczął zastanawiać się - z trudem - co robić... Zatelefonuje i ktokolwiek przyjdzie tutaj i cokolwiek będzie z nim robił, on poprosi, aby wezwali tu Barbarę, bo chciałby jej coś powiedzieć. Nie był całkiem pewien, co chce jej powiedzieć, ale kiedy Barbara już tu przyjdzie, słowa znajdą się same. Kiedy zdecydował się już, że zatelefonuje, odkrył, że nie jest w stanie wykonać żadnego ruchu. Coś dziwnego działo się z jego ciałem. Stracił wszelkie czucie prawej strony ciała, wydało mu się, że nie ma już ani ręki, ani nogi, ani też nie miał pojęcia, gdzie mogły się podziać. Usiłował krzyknąć głośno, ale ze zdumieniem i przerażeniem stwierdził, że nie może wydobyć z siebie głosu. Kiedy spróbował jeszcze raz, nie wydał z siebie już żadnego dźwięku. Teraz już wiedział, co chce powiedzieć Barbarze: pomimo dzielącej ich różnicy zdań jest przecież nadal jego córką i on nadal ją kocha, tak jak kochał jej matkę, którą Barbara tak bardzo przypominała. Chciał jej także powiedzieć, że gdyby teraz jakoś zdołali zapomnieć o tamtej kłótni, on postarałby się od tej chwili lepiej rozumieć i ją i jej przyjaciół... Matt odkrył, że pozostało mu jednak jeszcze jakieś czucie i zdolność ruchu w lewej części ciała. Usiłował podnieść się, używając lewego ramienia jak dźwigni, ale reszta ciała zawiodła go, osunął się na podłogę między biurkiem i krzesłem. W tej pozycji został znaleziony wkrótce potem - był przytomny, w jego oczach widoczna była rozpaczliwa męka, gdyż słowa, które chciał wypowiedzieć, ugrzęzły w nim i nie znalazły ujścia na zewnątrz. I - po raz drugi tej samej nocy - wezwano do zakładu szpitalny ambulans. *** - Zdaje sobie pani sprawę - powiedział Barbarze lekarz w szpitalu zakładowym Forda - że pani ojciec miał już przedtem wylew. - Teraz dopiero się dowiaduję - odparła. - Nie wiedziałam o tym do dzisiaj. Dziś rano, sekretarka - pani Einfeld - zameldowała (pełna wyrzutów sumienia) o
łagodnym wylewie, jakiego doznał Matt Zaleski parę tygodni temu, jak też o tym, że odwiozła go do domu, a on nakłonił ją, aby nikomu nie wspomniała o niczym ani słowem. Dział kadr przekazał tę informację dalej. - Biorąc oba wylewy pod uwagę - poinformował ją doktor - możemy potwierdzić, że stało się to według klasycznego wzoru. Lekarz był specjalistą-kardiologiem, łysiał już, miał bladoróżową cerę, pod jednym okiem mięśnie kurczyły się w nerwowym tiku. Jak wielu innych ludzi w Detroit, pomyślała Barbara, wygląda jakby pracował o wiele za dużo. - Gdyby mój ojciec nie ukrył faktu, iż miał ten pierwszy atak, czy cokolwiek by to zmieniło? Kardiolog wzruszył ramionami. - Może tak, może nie. Zostałby poddany leczeniu, ale końcowy rezultat mógłby być taki sam. Tak czy inaczej, jest to w tej chwili czysto teoretyczne pytanie. Stali w sali sąsiadującej z oddziałem intensywnej terapii. Przez szklaną szybę Barbara widziała ojca leżącego na jednym z czterech stojących tam łóżek. Obok niego stał na stojaku szarozielony aparat do sztucznego oddychania, z którego do jego ust prowadziła czerwona gumowa rurka. Aparat, sapiąc równomiernie, oddychał za niego. Matt Zaleski miał otwarte oczy. Lekarz powiedział Barbarze, iż chociaż teraz ojciec jest pod wpływem środka uspokajającego, niewątpliwie słyszy i widzi. Zastanawiała się, czy ojciec wie, że na sąsiednim łóżku leży młoda Murzynka, również w ciężkim stanie. - Możliwe - powiedział lekarz - że jakiś czas wcześniej pani ojciec doznał uszkodzenia zastawki. Potem, kiedy nastąpił łagodny wylew, jakiś niewielki skrzep oderwał się od serca i przedostał do prawej części mózgu, która - w przypadku osoby praworęcznej - kontroluje lewą stronę ciała. To wszystko jest takie bezosobowe, pomyślała Barbara, jakby dokonywano rutynowego opisu jakiejś maszyny, a nie niespodziewanej katastrofy i załamania ludzkiego organizmu. Kardiolog wyjaśniał dalej. - Po tego rodzaju wylewie, jakiego doznał pani ojciec za pierwszym razem, niemal na pewno powrót do zdrowia był tylko pozorny. To nie było rzeczywiste ozdrowienie. Mechanizm obronny został uszkodzony i taki pozostał, toteż drugi atak, wylew do lewej części mózgu, dał w efekcie takie spustoszenie. Barbara była wczoraj wieczorem u Bretta, kiedy dotarła do niej wiadomość o nagłym ataku ojca i przewiezieniu go do szpitala. Brett zawiózł ją tam, ale został na zewnątrz.
- Przyjdę, jeśli będziesz mnie potrzebowała - powiedział ujmując ją za rękę, aby dodać jej odwagi - ale twój staruszek mnie nie lubi, a przez to, że teraz jest chory i tak nie zmieni zdania. Mógłby się jeszcze bardziej zdenerwować, gdyby mnie z tobą zobaczył. Kiedy jechali do szpitala, Barbarę męczyło poczucie winy. Zastanawiała się, jak bardzo fakt, iż opuściła dom, przyśpieszył to, co stało się z jej ojcem. Delikatność Bretta - z którym spotykała się na coraz dłużej każdego dnia i którego coraz bardziej kochała wzmagała jeszcze jej osobistą tragedię polegającą na tym, iż jedyni dwaj mężczyźni, na których najbardziej jej zależało, nie zdążyli poznać się lepiej. Choć uważała wprawdzie, że wina leży głównie po stronie ojca, mimo wszystko żałowała, że nie zatelefonowała do niego, choć kilkakrotnie miała taki zamiar od czasu, gdy się rozstali. Wczoraj wieczorem, w szpitalu, pozwolono jej porozmawiać z ojcem przez krótką chwilę, a jakiś młody lekarz zakładowy powiedział jej: - On nie może się z panią komunikować, ale wie, że pani tu jest. Szeptem powiedziała ojcu to, co - jak sądziła - chciałby wiedzieć: że jest jej przykro z powodu jego choroby, że będzie w pobliżu i że często będzie przychodzić do szpitala. Mówiąc, Barbara patrzyła mu prosto w oczy i choć nawet drgnieniem powieki nie dał jej znać, że słyszy i rozumie, odniosła wrażenie, że oczy ojca usiłują jej coś powiedzieć. Czy to tylko jej wyobraźnia? Zastanowiła się teraz nad tym ponownie. Barbara zapytała kardiologa. - Jakie są szanse mojego ojca? - Wyzdrowienia? - spojrzał na nią pytająco. - Tak. I proszę, żeby pan był zupełnie szczery. Ja chcę wiedzieć. - Czasami ludzie nie chcą... - Ja chcę. - Szanse pani ojca - powiedział kardiolog cicho - na jakieś znaczące wyzdrowienie są równe zeru. Rokuję, iż pozostanie do końca życia sparaliżowany, z bezwładną prawą połową ciała, włącznie z utratą zdolności mowy. Zapadło milczenie, a potem Barbara powiedziała. - Jeśli pan pozwoli, chciałabym usiąść. - Oczywiście - poprowadził ją do krzesła. - To wielki szok. Jeśli pani chce, dam pani coś. Potrząsnęła głową. - Nie. - Kiedyś i tak by się pani dowiedziała. I sama pani prosiła. Spojrzeli oboje przez szybę na salę intensywnej terapii, na Matta Zaleskiego, który nadal leżał bezwładny, nie poruszał się
i na stojącą obok niego maszynę, która za niego oddychała. - Pani ojciec pracował w przemyśle samochodowym, prawda? W zakładzie produkcyjnym, zdaje mi się. - Po raz pierwszy doktor odezwał się jakoś serdeczniej, wydał się bardziej ludzki. - Tak. - Przywożą tu wielu pacjentów z tego samego źródła. Zbyt wielu. - Wykonał nieokreślony ruch ręką, jak gdyby wskazywał rozciągające się poza szpitalem całe Detroit. Zawsze wydawało mi się ono wielkim polem walki, na którym zostają ofiary. Obawiam się, że pani ojciec jest jedną z nich.
ROZDZIAŁ XXVII Hank Kreisel nie miał otrzymać żadnej pomocy przy produkcji czy promocji swojej młockami. Decyzja - podjęta przez komitet do spraw polityki produkcyjnej przy radzie nadzorczej - dotarła do Adama w formie notatki służbowej wydanej przez wiceprezesa do spraw rozwoju, Elroya Braithwaite’a. Wiceprezes przyniósł ją osobiście i rzucił na biurko Adama. - Przykro mi - powiedział Srebrny Lis. - Wiem, że byłeś tym zainteresowany. Zapaliłeś mnie do tego i może chciałbyś wiedzieć, że byliśmy w dobrym towarzystwie, bo przewodniczącemu też się to spodobało. Ta ostatnia wiadomość nie była dla Adama zaskoczeniem. Przewodniczący zarządu znany był ze swoich szerokich zainteresowań i liberalnych poglądów i tylko przy rzadkich okazjach wydawał autokratyczne orzeczenia; tym razem z pewnością nie miało to miejsca. Adam dowiedział się później, że najbardziej naciskał na wydanie negatywnej decyzji dyrektor generalny, Hub Hewitson - rządzący triumwiratem, w którego skład wchodził przewodniczący, prezes i on sam. Trio to tworzyło komitet do spraw polityki produkcyjnej. Adam dowiedział się, że głównym argumentem wytoczonym przez Huba Hewitsona był fakt, iż firma zajmuje się głównie produkcją samochodów i ciężarówek. Jeśli młockarnia nie wyglądała w oczach działu produkcji rolnej na produkt, który przyniesie zyski, nie powinno się go podsuwać żadnemu innemu działowi korporacji wyłącznie z pobudek filantropijnych. Jeśli zaś chodzi o działalność spoza branży w ogóle, to i tak dość już było ogromnych problemów z zaspokojeniem żądań opinii publicznej i wymogów prawnych dotyczących zwiększonego bezpieczeństwa, zmniejszenia zanieczyszczenia atmosfery, zatrudnienia ludzi znajdujących się w najbardziej niekorzystnej sytuacji i tym podobnych spraw. Argumentację tę podsumowano jednoznacznie: nie jesteśmy instytucją charytatywną lecz prywatnym przedsiębiorstwem, którego celem jest przynosić zyski udziałowcom. Po krótkiej dyskusji, prezes poparł punkt widzenia Huba Hewitsona, tak że przewodniczącego przegłosowano stosunkiem głosów 2:1, musiał więc ustąpić w tej sprawie. - Pozostawiono w naszych rękach sprawę poinformowania twojego przyjaciela, Kreisela - powiedział Adamowi Srebrny Lis. - Więc lepiej, żebyś ty to zrobił. Podczas rozmowy przez telefon Hank Kreisel odniósł się do nowiny z filozoficznym spokojem.
- Podejrzewałem, że szanse są niewielkie. Mimo wszystko, dzięki. - Co więc teraz zamierzasz robić? - zapytał Adam. - Mogę zdobyć forsę z paru źródeł - odparł pogodnie producent części. Ale Adam miał wątpliwości, czy mu się to uda - przynajmniej jeśli chodzi o młockarnię - w Detroit. Opowiedział o tej decyzji Erice wieczorem, podczas obiadu. - Jestem zawiedziona, bo to było marzeniem Hanka, pięknym marzeniem, i ja go lubię. No, ale przynajmniej się starałeś. Erica wydawała się być w dobrym humorze. Adam zdawał sobie sprawę, że Erica stara się świadomie, choć po niemal dwóch tygodniach, jakie minęły od aresztowania za kradzież w sklepie i zwolnienia, stosunki między nimi nadal były niejasne i ich przyszłość nadal nieokreślona. Następnego dnia po bolesnym przeżyciu w komisariacie policji Erica oświadczyła. - Jeśli będziesz koniecznie chciał zadawać mi jeszcze pytania, choć mam nadzieję, że tego nie zrobisz, postaram się na nie odpowiedzieć. Zanim jednak zaczniesz pytać, chcę ci powiedzieć, że mi przykro i przepraszam przede wszystkim za to, że zostałeś w to zamieszany. Jeśli się martwisz, że jeszcze raz to kiedyś zrobię... to możesz być spokojny. Przysięgam, że do końca życia nic już takiego nie zrobię. Wiedział, że Erica mówi z pełnym przekonaniem i ten temat można było zakończyć. Wydało mu się, że nadszedł odpowiedni moment, aby powiedzieć Erice o propozycji pracy, jaką mu złożył Perce Stuyvesant i o tym, że poważnie się nad nią zastanawia. Dodał jeszcze. - Jeśli ją przyjmę, będzie się to oczywiście wiązało z przeprowadzką... do San Francisco. Erica, nie mogła w to uwierzyć. - Zastanawiasz się poważnie nad tym, żeby opuścić przemysł samochodowy? Adam roześmiał się, czuł się dziwnie beztroski. - Gdybym tego nie zrobił, miałbym problemy z pogodzeniem wszystkiego w czasie. - Zrobiłbyś to dla mnie? - Może zrobiłbym to dla nas obojga - odparł cicho. Erica była oszołomiona, kręciła głową z niedowierzaniem i na razie i ten temat zostawili nie rozstrzygnięty. Adam pomimo to zatelefonował następnego dnia do Perce’a Stuyvesanta, aby mu powiedzieć, że jest nadal jego ofertą zainteresowany, ale będzie mógł przylecieć na Zachód dopiero po wprowadzeniu oriona na rynek, co nastąpi we wrześniu, a więc za niecały miesiąc. Sir Perceval zgodził się poczekać. Nastąpiła jeszcze jedna zmiana - Erica przeniosła się znowu z pokoju gościnnego do
ich wspólnej sypialni, na propozycję Adama. Próbowali nawet trochę seksu, ale nie dało się ukryć, że nie było to już tym co dawniej, i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Czegoś w tym brakowało. Żadne z nich nie wiedziało dokładnie, czego. Jedyne, co wiedzieli z całą pewnością to to, że jeśli chodzi o rozstrzygnięcia dotyczące ich małżeństwa - dreptali cały czas w miejscu. Adam miał nadzieję, że będą mieli okazję porozmawiać o wszystkim - z dala od Detroit - podczas dwudniowych wyścigów samochodów seryjnej produkcji, które mieli wkrótce oglądać w Talladega, w stanie Alabama.
ROZDZIAŁ XXVIII Nagłówek na całą szerokość pierwszej strony w miejscowej gazecie Anniston Star (największej gazecie w Alabamie) głosił: 300 zaczyna się o 12.30 Tuż pod nim podano najważniejszą wiadomość dnia: Dzisiejszy Canebreak 300, jak również jutrzejszy Talladega 500 zapowiadają się jako najbardziej emocjonujące zawody w historii wyścigów, w których biorą udział samochody seryjnej produkcji, dostosowane do tego celu. Na męczący, trzystumilowy dzisiejszy wyścig i jeszcze trudniejszy, pięćsetmilowy - w niedzielę super szybkie samochody i kierowcy podciągnęli minimum kwalifikacyjne do prawie 190 mil na godzinę. Kierowcy, właściciele samochodów, mechanicy i obserwatorzy z firm samochodowych zastanawiają się w tej chwili, jak zachowają się posiadające tak potężną moc auta na 266milowym torze wyścigowym Alabama International Speedway - przy takich prędkościach, kiedy 50 aut walczyć będzie o miejsce na torze... Niżej, na tej samej stronie podano mniejszym drukiem: Krytyczny brak krwi nie zaważy na przedsiębranych przed wielkim wyścigiem środkach ostrożności. Wszczęty alarm jasno wykazuje (brzmiał tekst mniej ważnego artykułu), że w miejscowym Banku Krwi brakuje zapasów krwi. Braki są alarmujące „ze względu na to, że podczas wyścigu mogą zdarzyć się poważne wypadki, w których kierowcy zostaną ranni, stąd też w sobotę i niedzielę w czasie wyścigów mogą być potrzebne transfuzje krwi.” Wobec tego, aby zgromadzić zapasy krwi, w Citizens Hospilal wstrzymano do przyszłego tygodnia wszystkie zaplanowane operacje chirurgiczne, w których przewidziano użycie krwi. Ponadto, zwrócono się z apelem do przyjezdnych gości i mieszkańców, aby ofiarowali krew w specjalnie wyznaczonej do tego celu klinice, otwartej w sobotę od godziny ósmej. Dzięki temu, zostaną zapewnione dostawy krwi dla ofiar wyścigów. Erica. Trenton, która przeczytała oba artykuły podczas śniadania spożywanego w łóżku w Downtowner Motor Inn, w Anniston, wstrząsnęła się na myśl o tym, co kryło się w podtekście artykułu i zajrzała do środkowych stron gazet. Na trzeciej stronie, wśród kolejnych wiadomości dotyczących wyścigów, znajdowała się jeszcze jedna: Nowy orion wystawiony na pokaz. Ten jest modelem koncepcyjnym
Donoszono w nim, iż producenci oriona skrzętnie zachowują milczenie na temat stopnia podobieństwa nadwozia modelu prezentowanego właśnie w Talladega - do prawdziwego oriona, który wkrótce pojawi się na rynku. Mimo wszystko, zainteresowanie nim jest bardzo duże, tłumy ludzi oglądają go na terenie toru wyścigowego, gdzie jest w tej chwili pokazywany. Erica była pewna, że do Adama dotarła już ta wiadomość. Przylecieli tu razem wczoraj samolotem firmy z Detroit, a dzisiaj Adam wyszedł z motelu wcześnie rano - niemal dwie godziny temu - aby wraz z Hubem Hewitsonem udać się na teren toru wyścigowego. Dyrektor generalny, który reprezentował zarząd firmy na dwudniowym spotkaniu sportowym, miał tu do dyspozycji wynajęty helikopter, który przewiózł jego i Adama, a potem jeszcze kilka innych osób. Ten sam helikopter - w drugim rzucie, krótko przed rozpoczęciem wyścigu - przewiezie Ericę i kilka żon innych pracowników firmy. Anniston, przyjemne zielono-białe miasteczko, znajdowało się w odległości około sześciu mil od toru wyścigowego Talladega. Firma Adama, podobnie jak inne firmy samochodowe, nie była oficjalnie związana z wyścigami samochodowymi, a finansowane niegdyś hojnie drużyny reprezentujące firmy motoryzacyjne przestały istnieć. Żaden jednak oficjalny zakaz nie był w stanie zatrzeć głęboko zakorzenionego entuzjazmu dla wyścigów, jaki był udziałem większości członków kadry kierowniczej, włącznie z Hubem Hewitsonem, Adamem i innymi - z ich firmy, jak i z firm konkurencyjnych. Było to jedną z przyczyn, dla których większość ważniejszych wyścigów samochodowych przyciągała szerokie rzesze entuzjastów z Detroit. Kolejną przyczyną zainteresowania był fakt, iż pieniądze korporacji samochodowej nadal wartkim strumieniem zasilały wyścigi, choć wpływały kuchennymi drzwiami, na poziomie wydziałów przedsiębiorstwa lub niższym. W ten sposób - General Motors ustaliła już w ciągu lat wzór do naśladowania: jeśli samochód noszący nazwę producenta wygrał, producenci mogli otwarcie wiwatować, zbierając oklaski w dowód uznania, ale jeśli samochód noszący nazwę ich firmy przegrał, wzruszali po prostu ramionami i odżegnywali się od jakiegokolwiek z nim powinowactwa. Erica podniosła się z łóżka, wzięła odprężającą kąpiel i zaczęła się ubierać. Myślała jednocześnie o Pierre Flodenhale’u, którego zdjęcie znajdowało się na poczesnym miejscu w porannej gazecie. Pierre, w stroju kierowcy wyścigowego i kasku, stał w otoczeniu dwóch całujących go dziewczyn i promieniał - niewątpliwie z powodu dziewcząt, ale zapewne także dlatego, że jego nazwisko pojawiało się wśród dwóch czy trzech nazwisk kierowców
wymienianych jako najpewniejszych zwycięzców w obu wyścigach - dzisiejszym i jutrzejszym. Adam i inni reprezentanci firmy, którzy tu przyjechali, byli również zadowoleni z faktu, iż Pierre’a wymieniano wśród tych, którzy mieli największe szanse na zwycięstwo, gdyż w obu wyścigach miał prowadzić samochody z nazwą ich firmy. Erica żywiła w stosunku do Pierre’a mieszane uczucia - o czym miała okazję przekonać się podczas ich krótkiego spotkania wczoraj wieczorem. Stało się to podczas koktajlowo-kolacyjnego przyjęcia, na które przybył tłum gości. Było to jedno z wielu przyjęć odbywających się w całym mieście, co zawsze miało miejsce w wigilię każdego większego wyścigu samochodowego. Adam i Erica zostali zaproszeni na sześć przyjęć i wpadli na krótko na trzy z nich. Na tym, na którym spotkali Pierre’a, młody kierowca wyścigowy znajdował się w centrum uwagi wszystkich i otaczało go kilkanaście urzekająco pięknych lecz bezwstydnych i bezczelnych dziewcząt - kociaków z obsługi wyścigów, jak je czasem nazywano. Był to typ dziewczyn, które zawsze ciągnęły tam, gdzie odbywały się wyścigi samochodowe i gdzie zbierali się kierowcy wyścigowi. Pierre, zauważywszy Ericę, odłączył się od swojej świty, przeszedł w drugi koniec pokoju, gdzie stała samotnie, gdyż Adam odszedł, aby porozmawiać z kimś innym. - Cześć, Erica - powiedział swobodnie Pierre. Na jego twarzy pojawił się typowy dla niego chłopięcy uśmiech. - Ciekaw byłem, czy się tu zjawisz. - No więc, jestem. - Starała się zachowywać swobodnie, ale z jakichś nie wyjaśnionych powodów poczuła się zdenerwowana. Uśmiechnęła się, by ukryć swoje uczucia i powiedziała. - Mam nadzieję, że wygrasz. Będę cię dopingować dzisiaj i jutro. - Ale nawet w jej własnych uszach słowa brzmiały nienaturalnie. Zdała sobie sprawę, że częściowo działo się tak dlatego, że fizyczna obecność Pierre’a nadal pobudzała jej zmysły. Rozmawiali jeszcze chwilę, nie wypowiadając zbyt wielu słów. Kiedy stali obok siebie, Erica dostrzegła, że inni - włącznie z dwiema osobami z firmy Adama - zerkają w ich stronę ukradkiem. Niewątpliwie, niektórzy pamiętali jeszcze plotki, które drukowało Detroit News o Pierre i Erice, co w swoim czasie bardzo ją przygnębiło. Adam podszedł do nich na chwilę i życzył Pierre’owi wszystkiego najlepszego. Odszedł zaraz i po chwili Pierre przeprosił ją mówiąc, że ze względu na jutrzejszy wyścig musi iść do łóżka. - Wiesz, jak to jest, Erica - tłumaczył, uśmiechając się szeroko. Mrugnął okiem, aby mieć pewność, że dobrze zrozumie jego mało subtelne poczucie humoru. Nawet ta wzmianka o pójściu do łóżka, choć taka była niezręczna, zrobiła na niej
wrażenie i Erica uświadomiła sobie, że romans z Pierre’m dla niej samej wcale się definitywnie nie zakończył. A teraz, było już południe następnego dnia i pierwszy z dwóch wielkich wyścigów Canebreak 300 - zacznie się za pół godziny. Erica opuściła motelowy apartament i zeszła na dół. *** Siedziały już we dwie w helikopterze, kiedy Kathryn Hewitson powiedziała. - To jest dość ostentacyjne. Ale o wiele lepsze niż utknąć w korku ulicznym. Helikopter był mały - taki, który przewozi na raz tylko dwóch pasażerów. Żona dyrektora generalnego i Erica pierwsze miały być przewiezione z Anniston do Talladega na tor wyścigowy. Kathryn Hewitson była przystojną, trzymającą się zwykle w cieniu kobietą tuż po pięćdziesiątce, o reputacji dobrej żony i matki, ale i kobiety, która potrafiła czasami mocno trzymać w garści swego dynamicznego męża, czego nie ośmieliłby się zrobić, ani nie zdołałby dokonać nikt inny. Dzisiaj, podobnie jak przy innych okazjach, wzięła ze sobą swoją robótkę do haftowania i zajęta była nią nawet teraz, podczas kilkuminutowego lotu. Erica uśmiechnęła się tylko na znak zgody, gdyż hałas startującego helikoptera uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę. Pod nimi umykała w tył brunatno-czerwona ziemia Alabamy, obramowująca soczyste łąki. Słońce stało wysoko, niebo było bezchmurne, powietrze ciepłe, wiał suchy wiatr. Choć za kilka dni zacznie się już wrzesień, nie było jeszcze widać żadnych oznak jesieni. Erica miała na sobie lekką, letnią sukienkę, podobnie były ubrane inne kobiety. Wylądowali na wewnętrznym polu na terenie toru wyścigowego. Stało tu już dużo zaparkowanych samochodów i wielu entuzjastów wyścigu, niektórzy nawet spędzili ostatnią noc w namiotach. Zjeżdżało się tu coraz więcej samochodów - dwupasmową autostradą znajdującą się w tunelach pod torem wyścigowym. Na lądowisku dla helikopterów czekał już na Kathryn Hewitson i Ericę kierowca z samochodem. Wstrzymano na chwilę ruch w jednym z tuneli, światło zmieniło się, a oni popędzili ku głównej trybunie. Północna trybuna, południowa i Over Hill - długie na milę - zatłoczone już były gośćmi oczekującymi w palącym teraz słońcu. Kiedy obie kobiety dotarły do kilku prywatnych lóż, orkiestra stojąca w pobliżu linii startowej zagrała hymn. Głos sopranistki popłynął z megafonów, ponad trybunami pełnymi widzów, ponad zawodnikami i oficjalnymi osobistościami. Ucichła kakofonia hałasów dobiegających jeszcze przed chwilą z toru. Duchowny, zaciągając szeroko, zaintonował. - O Boże, strzeż tych, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie, którzy będą
współzawodniczyć... Sławimy cię za wspaniałą dzisiaj pogodę i dzięki ci składamy za to, że sprowadziłeś w ten rejon biznes... - Święta prawda - potwierdził Hub Hewitson siedzący w pierwszym rzędzie prywatnej loży wynajętej przez jego firmę. - Masa kas przyjmuje brzęczącą monetę, włącznie z naszą, mam nadzieję. Jest tu ze sto tysięcy ludzi. - Mężczyźni i kobiety z firmy gromadnie otaczający dyrektora generalnego uśmiechali się pełni szacunku. Hewitson, nieduży mężczyzna o krótko przyciętych kruczoczarnych włosach, z którego energia zdawała się promieniować przez skórę, pochylił się do przodu, aby lepiej przyjrzeć się tłumom tłoczącym się na trybunach. - Wyścigi samochodowe - oznajmił - stały się drugim najbardziej popularnym rodzajem sportu, wkrótce będą pierwszym. Wszystkich tych ludzi interesuje moc pod maską, dzięki Bogu!... i mniejsza o świętoszkowatych sukinsynów, którzy nam wmawiają, że tak nie jest. Erica siedziała w trzecim rzędzie, z Adamem przy swoim boku. Kathryn Hewitson zaraz po przyjściu usiadła z tyłu - ostatni z amfiteatralnie wznoszących się rzędów położony był najwyżej i znajdował się już w cieniu. Kiedy weszły do loży, Kathryn powiedziała Erice: - Hub lubi, żebym z nim oglądała wyścigi, ale ja tak naprawdę wcale za nimi nie przepadam. Przeraża mnie to chwilami, a czasem smutno mi się robi, kiedy zastanawiam się, jaki to wszystko w ogóle ma cel. Erica obejrzała się teraz i zobaczyła, jak jej starsza towarzyszka siedzi w ostatnim rzędzie loży zajęta swoją robótką. Ich prywatna loża, jak kilka innych, znajdowała się na północnej trybunie i widać z niej było cały tor. Linia startu i mety widoczna była wprost przed nimi, z prawa i lewa podniesiony na zakrętach tor, a prosty jego odcinek - dalej, za wewnętrzną połacią. Na położonej bliżej trybun wewnętrznej połaci znajdowały się, pełne teraz gorączkowego ruchu, stanowiska obsługi technicznej, które miały bezpośrednie połączenie z torem. W loży, wśród innych gości, siedział także Smokey Stephensen, Adam i Erica rozmawiali z nim przez chwilę. Zwykle, żaden dealer nie miał prawa wstępu tam, gdzie przebywało najwyższe rangą kierownictwo, ale podczas wyścigów samochodowych Smokey cieszył się szczególnymi przywilejami, jako że sam był kiedyś ich wielką gwiazdą i wielu starszych miłośników wyścigów nadal darzyło go szacunkiem. Obok loży firmy znajdowała się część przeznaczona dla prasy, gdzie stały ustawione amfiteatralnie długie stoły z dziesiątkami maszyn do pisania. Reporterzy byli jedynymi ludźmi wśród zgromadzonych tu dzisiaj tłumów, którzy z racji swych bardzo ważnych funkcji
nie słuchali hymnu na stojąco. Większość wystukiwała swoje teksty na maszynach i Erica, która widziała ich przez szybę oddzielającą lożę od prasy, zastanawiała się, o czym tyle piszą, skoro wyścig jeszcze się nawet nie rozpoczął. Moment startu był już jednak blisko. Modlitwa została zakończona, usunęli się już wszyscy, którzy teraz nie byli potrzebni - pastor, wodzireje prowadzący paradę, werblistki, orkiestry. Tor wyścigowy już opustoszał, a pięćdziesiąt współzawodniczących ze sobą aut stanęło na pozycji startowej tworząc długą podwójną linię. Cały tor, jak zawsze w ostatniej chwili przed startem, zastygł w napięciu. Erica wyczytała w programie, że Pierre jest czwarty z kolei przed linią startu. A jego samochód ma numer 29. *** Wieża kontrolna, wyniesiona wysoko ponad płaszczyznę toru, stanowiła jego ośrodek nerwowy. Stąd - przez radio, sieć telewizji kablowej i telefon - sterowano punktem startowym, światłami sygnalizacyjnymi na torze, samochodami „rozpędzającymi” wyścig nadającymi mu tempo, samochodami z obsługi technicznej i ambulansami z pogotowia ratunkowego. Sterujący wyścigiem człowiek - „reżyser” - w urzędowym garniturze, siedział przy konsoli. Był opanowany, mówił cicho i spokojnie. W kabinie obok niego siedział komentator wyścigów, którego głos słychać będzie z megafonów przez cały czas ich trwania. Przy biurku za nim, dwaj umundurowani policjanci z policji stanowej Alabamy kierowali ruch pojazdów poza tor wyścigowy. „Reżyser” porozumiewał się właśnie ze swoimi służbami obsługującymi wyścig Światła wzdłuż całego toru działają?... Dobra... Tor wolny?... Wszystko gotowe... Wieża do samochodu prowadzącego: Gotów do startu?... Dobra, odpalaj je! Przez megafony rozległ się nad całym torem donośny głos honorowego startera, admirała floty, który stał na podium na trawiastym polu pośrodku toru. Podał kierowcom tradycyjną komendę. - Panowie, zapuścić silniki! Zabrzmiał najbardziej ekscytujący dźwięk, jaki znają wyścigi: ryk nie tłumionych niczym silników... jak pięćdziesiąt wagnerowskich crescendo... coraz głośniejszy, zawładnął całym torem i sięgnął wiele mil dalej. Na tor wjechał, powiewając chorągiewkami, samochód nadający tempo wyścigowi. Szybko zwiększał prędkość. Za nim ruszyły współzawodniczące auta, nadal w dwóch rzędach, utrzymując ustaloną przed startem kolejność, która zostanie zachowana jeszcze przez kilka następnych, nie liczących się w wyścigu okrążeniach. Do wyścigu miało przystąpić
pięćdziesiąt aut, czterdzieści dziewięć rzeczywiście wyścig zaczęło. Silnik
lśniącego,
jaskrawo-czerwonego
sedana,
o
numerze
startowym
06
wymalowanym dobrze widocznym złotym kolorem, nie chciał zapalić. Mechanicy rzucili się ku niemu i pracowali przy nim gorączkowo, bez rezultatu. W końcu zepchnęli go szybko na stanowisko obsługi technicznej, a kierowca z obrzydzeniem rzucił za nim swój kask. - Biedny facet - powiedział ktoś w wieży. - Ten samochód prezentował się najlepiej ze wszystkich. - Za dużo czasu spędzał na pucowaniu go - odparł „reżyser” wyścigu. Podczas drugiego wstępnego okrążenia, kiedy wszystkie samochody trzymały się jeszcze razem, reżyser podał komendę kierowcy auta nadającego tempo - Zwiększyć szybkość. Kierowca wykonał polecenie, prędkość wzrosła, ryk silników wzmógł się. Po trzecim okrążeniu, prowadzący samochód wykonał już swoje zadanie i na dany sygnał został wycofany z wyścigu. Zjechał na stanowisko obsługi technicznej. Na linii startu i mety przed główną trybuną, zielona flaga startera przecięła powietrze. Wyścig liczący trzysta mil - 113 wyczerpujących okrążeń - rozpoczął się. Od samego początku tempo było wielkie, rywalizacja ostra. W ciągu pierwszych pięciu okrążeń kierowca o nazwisku Doolittle, w samochodzie numer 12, przebił się przez jadące jeszcze ciągle razem samochody i przejął prowadzenie. Tuż za nim wyskoczył numer 38, prowadzony przez kierowcę z Mississippi, o wystającej szczęce, znanego jako Bezlitosny Morderca. Obaj byli faworytami w oczach pismaków zajmujących się wyścigami i kibiców. Nieznany nikomu nowicjusz, Johnny Gerenz, z numerem 44, niespodziewanie wyszedł na trzecie miejsce. Pierre Flodenhale, z numerem 29, który całą sforę wyprzedził wkrótce po Gerenzu, znalazł się na czwartym. Przez dwadzieścia sześć okrążeń prowadzenie przejmowały na zmianę dwa pierwsze samochody. Potem Doolittle, z numerem 12, dwa razy, w krótkich odstępach czasu, zjeżdżał na stanowisko mechaników z powodu kłopotów z zapłonem. Kosztowało go to całe jedno okrążenie, aż wreszcie - z dymem buchającym spod maski - opuścił na dobre tor. Odejście Doolittle’a postawiło nowicjusza, Johnny Gerenza, 44, na drugim miejscu. Pierre, z numerem 29, był teraz trzeci. Przy trzydziestym okrążeniu, drobna awaria spowodowała, że podniesiono flagi ostrzegawcze - na torze rozlany był olej i leżał gruz. Tempo spadło, tor oczyszczano i posypywano piaskiem. Johnny Gerenz i Pierre, między innymi, korzystając z okazji, zjechali
na stanowiska obsługi technicznej. W obu autach zmieniono koła, dolano benzyny i obaj wrócili na tor w ciągu paru sekund. Wkrótce flagi ostrzegawcze zniknęły, prędkość wzrosła. Pierre trzymał się tuż za pierwszymi samochodami, wykorzystując częściową osłonę aerodynamiczną, którą wytworzyły, oszczędzając tym samym własne paliwo i silnik. Prowadził niebezpieczną grę, ale - jeśli się to robiło umiejętnie - mogło w czasie długich wyścigów pomóc. Ci z widzów, którzy znali się na wyścigach, wyczuli, iż Pierre przyczaił się, zachowując rezerwę szybkości i oszczędzając silnik z myślą o dalszej części wyścigu. - Przynajmniej - powiedział Adam Erice - mamy nadzieję, że to właśnie robi. Pierre był jedynym spośród prowadzących w tej chwili w wyścigu, który jechał jednym z samochodów wyprodukowanych przez firmę Adama. Stąd też, Adam, Hub Hewitson i inni trzymali za niego kciuki - z nadzieją, że przejmie później prowadzenie. Jak zawsze, kiedy Erica uczestniczyła w wyścigach jako widz, zafascynowana była szybkością, z jaką pracowali mechanicy w czasie krótkiego postoju samochodu w punkcie obsługi technicznej - pięciu mechaników potrafiło zmienić cztery koła, uzupełnić zapas benzyny, ustalić różne sprawy z kierowcą i puścić samochód znowu na tor w ciągu jednej minuty, czasem trwało to nawet krócej. - Oni to ćwiczą - wyjaśniał jej Adam. - Całymi godzinami, przez okrągły rok. Nie wykonują żadnego zbędnego ruchu, nigdy nie wchodzą sobie w drogę. Siedzący obok nich wiceprezes do spraw produkcji zerknął ku nim. - Przydałoby się nam paru takich w montażowni. Takie postoje na stanowisku mechaników - o czym Erica doskonale wiedziała - mogły zadecydować o zwycięstwie lub klęsce samochodu w wyścigu. Na czterdziestym siódmym okrążeniu, kierowca w niebiesko-szarym samochodzie jednym ze znajdujących się na czele - stracił panowanie nad kierownicą. Stało się to na wysoko wyniesionym północnym zakolu toru. Zjechał na wewnętrzne pole w środku toru i spoczął na lewym boku. Kierowca nie odniósł obrażeń. W czasie zamieszania, jakie spowodował przez swoje manewry na torze, szaro-niebieskie auto szturchnęło sąsiednie, które ześlizgnęło się bokiem na mur odbojowy otaczający tor wzniecając deszcz iskier, po czym ciemnoczerwonym płomieniem buchnął olej. Kierowca z trudem zdołał wydostać się z samochodu, sanitariusze z przybyłej na miejsce karetki pogotowia pomogli mu opuścić tor. Pożar wkrótce ugaszono. Po kilku minutach ogłoszono przez megafon, że drugi kierowca ma tylko zadrapania na nosie. Nic się nie stało - poza tym, że oba samochody zostały uszkodzone.
Wyścig podjęto z podniesioną żółtą flagą ostrzegawczą, kierowcy utrzymywali tę samą kolejność, póki nie znikną flagi ostrzegawcze. Tymczasem ekipy techniczne pośpiesznie oczyszczały tor. Erica, znudzona już nieco, skorzystała z okazji, kiedy na torze nic się nie działo i przesiadła się do tyłu loży. Kathryn Hewitson - ze spuszczoną głową - nadal zajmowała się swoją robótką, ale kiedy podniosła głowę, Erica zauważyła, że oczy starszej kobiety są wilgotne od łez. - Naprawdę nie mogę tego znieść - powiedziała Kathryn. - Ten kierowca, który właśnie został ranny, jeździł kiedyś w naszym firmowym zespole. Dobrze go znam, jego żonę także. - Nic mu się nie stało - uspokajała ją Erica. - Został tylko lekko ranny. - Tak, wiem - żona dyrektora generalnego odłożyła na bok robótkę. - Chyba bym się czegoś napiła. Może razem się czegoś napijemy? Przeszły na tyły loży, gdzie barman szykował napoje. Po chwili, kiedy Erica wróciła i usiadła obok Adama, zdjęto ostrzegawczą flagę, podniesiono zieloną i wyścig ruszył pełną parą. I zaraz, Pierre Flodenhale, z 29, przyśpieszył gwałtownie, wyminął nowicjusza Johnny Gerenza, w 44, i znalazł się na drugim miejscu. Pierre był teraz tuż za „Bezlitosnym Mordercą”, przywarł do prowadzącego z numerem 38, jego prędkość zbliżyła się do 190 mil. Przez trzy okrążenia, w ostatniej już ćwiartce wyścigu, obaj toczyli ostry pojedynek. Pierre usiłował podjechać i wyprzedzić go, co niemal już mu się udało, lecz Bezlitosny Morderca trzymał swoją pozycję z wprawą i odwagą. Na ostatniej prostej osiemdziesiątego okrążenia, kiedy do mety brakowało już tylko dwudziestu czterech okrążeń, Pierre jak burza wyrwał się do przodu. Wzdłuż toru, na trybunach i w loży firmy rozległy się głośne okrzyki. Megafon zahuczał. - To 29, Pierre Flodenhale, jest na czele! I w tej właśnie chwili, kiedy prowadzące samochody zbliżały się do południowego zakrętu, dokładnie naprzeciwko południowej trybuny i prywatnych łóż - stało się. Później, różnie się mówiło o przyczynach tego, co się wydarzyło. Jedni uważali, że Pierre trafił na gwałtowny powiew wiatru, inni - że musiał mieć jakieś kłopoty z prowadzeniem, kiedy wszedł w zakręt i próbując swój błąd skorygować zbyt mocno skręcił kierownicą. Trzecia teoria utrzymywała, że od któregoś samochodu oderwał się kawałek metalu i uderzył w 29, odchylając jego tor.
Bez względu na faktyczną przyczynę, samochód numer 29 skręcił nagle, kiedy Pierre walczył z kierownicą i na zakręcie zderzył się czołowo z betonowym murem odbojowym. Niczym eksplodująca bomba, rozpadł się na pół przy ścianie przeciwpożarowej. Zanim obie oddzielone teraz od siebie części znieruchomiały, samochód z numerem 44, z Johnny Gerenzem, wpadł między nie. Samochód nowicjusza zakręcił się jak bąk, przekoziołkował i po sekundzie osiadł na dachu pośrodku wewnętrznego pola - koła obracały się jak szalone. W rozciągnięty wrak dwudziestego dziewiątego wpadł kolejny samochód i jeszcze jeden. W karambolu na zakręcie zbiło się w stertę sześć aut - pięć zostało wyeliminowanych z wyścigu, jeden przejechał jeszcze sześć okrążeń, zanim nie zgubił kola i nie został odholowany na stanowisko mechaników. Poza Pierre’m, nikomu nic się nie stało. Ludzie zgromadzeni w loży firmy, podobnie jak wszyscy na całym torze, patrzyli wstrząśnięci i przerażeni, jak sanitariusze pędzą do dwóch oddzielonych od siebie potrzaskanych części samochodu 29. Otoczyli grupą każdą z nich. Znosili jakieś przedmioty na nosze umieszczone pośrodku między dwiema częściami samochodu. Kiedy jeden z dyrektorów firmy - z lornetką przy oczach - zobaczył, co się dzieje, pobladł, upuścił lornetkę i zdołał tylko wydusić z siebie. - O Jezu Chryste! - Błagał siedzącą obok niego żonę - Nie patrz! Odwróć się! Odwrotnie niż żona dyrektora, Erica nie przestała tam patrzeć, nie odwróciła się. Patrzyła, nie do końca pojmując to, co się dzieje... wiedziała tylko, że Pierre nie żyje. Później, lekarze wydali oświadczenie, że zginął natychmiast, kiedy samochód numer 29 uderzył w mur. Erica oglądała całą scenę od chwili zderzenia jak nierzeczywisty film, nie angażując się uczuciowo w to, co widzi. Z tępą obojętnością - będącą rezultatem szoku - patrzyła na ostatnie dwadzieścia parę okrążeń toru, potem „Bezlitosny Morderca” został ogłoszony zwycięzcą i objechał tor robiąc rundę honorową. Wyczuła, że tłum odetchnął z ulgą. Po fatalnym wypadku, posępny nastrój zalegający nad całym torem stał się niemal namacalny teraz odrzucono go z chwilą, gdy triumf - jakikolwiek triumf - starł piętno klęski i śmierci. W loży firmowej przygnębiający nastrój nie zniknął, bez wątpienia z powodu wstrząsu wywołanego przez gwałtowną śmierć, która dopiero co miała miejsce, ale także ze względu na fakt, że samochód innego producenta zdobył zwycięstwo w Canebreak 300. Rozmowa toczyła się - spokojniejsza niż zwykle - wokół możliwości odniesienia sukcesu następnego dnia w Talladega 500. Większość jednak osób obecnych w loży rozproszyła się szybko, udając się do swoich hoteli. Dopiero kiedy Erica powróciła do samotności hotelowego apartamentu w Motor Inn,
kiedy została już tylko z Adamem, ogarnął ją głęboki żal. Wrócili razem służbowym samochodem z toru wyścigowego, Adam mówił niewiele i przyjechali od razu tutaj, do hotelu. Erica rzuciła się na łóżko w sypialni i zakrywszy dłońmi twarz jęknęła z bólu. To, co czuła, było zbyt głębokie, by wywołać łzy lub pozwolić jej zebrać myśli. Wiedziała tylko, że ma to związek z młodością Pierra, jego chęcią życia i urokiem wywodzącym się z pogodnego usposobienia, co równoważyło jego wady, jego miłość do kobiet i tragedię, bo żadna już kobieta, nigdzie na świecie, nie pozna go i nie będzie go już nigdy pieścić i kochać. Erica poczuła, że Adam siada obok niej na łóżku. - Zrobimy, co będziesz chciała - powiedział łagodnie. - Wrócimy zaraz do Detroit albo przenocujemy tu jeszcze i wyjedziemy jutro rano. W końcu postanowili, że zostaną. Zjedli obiad w swoim apartamencie. Wkrótce Erica położyła się do łóżka i zasnęła wyczerpana. *** Następnego ranka, w niedzielę, Adam zapewnił Ericę, że nadal - jeśli woli - mogą zaraz wyjechać. Potrząsnęła głową i powiedziała, że nie chce. Wczesny wyjazd na północ oznaczałby, że trzeba się pośpiesznie pakować i wiązałby się z wysiłkiem, który wydawał się bezcelowy, gdyż nic by nie zyskała śpiesząc się do Detroit. Pogrzeb Pierre’a, jak donosił Anniston Star, odbędzie się w środę w Dearborn. Jego szczątki miały być przewiezione do Detroit dzisiaj. Wkrótce po podjęciu swojej rannej decyzji Erica powiedziała Adamowi. - Ty jedź na wyścig. Chcesz, prawda? Ja mogę zostać tutaj. - Jeśli stąd nie wyjeżdżamy, to rzeczywiście chciałbym zobaczyć wyścig - przyznał. Dobrze się tutaj będziesz czuła sama? Powiedziała mu, że tak i była wdzięczna, że Adam ani wczoraj, ani dzisiaj nie zadaje pytań. Z pewnością wyczuł, że doznała głębokiego urazu, kiedy na jej oczach zginął gwałtowną śmiercią ktoś, kogo znała, a jeśli zastanawiał się nad jakimiś dodatkowymi powodami jej żalu i smutku, był na tyle mądry, że nie mówił o tym głośno. Ale gdy nadszedł czas, kiedy Adam musiał już jechać na tor wyścigowy, Erica stwierdziła, że nie chce zostawać sama i pojedzie razem z nim. Pojechali samochodem, co trwało znacznie dłużej niż podróż helikopterem poprzedniego dnia i pozwoliło jej, podobnie jak wczoraj, odizolować się od reszty świata, dzięki czemu przetrwała jakoś wyczerpujący dzień. W każdym razie, cieszyła się, że wyszła z hotelu. Pogoda była cudowna, jak zresztą przez cały weekend, krajobraz Alabamy najpiękniejszy, jaki zdarzyło jej się oglądać.
Na torze wyścigowym, w prywatnej loży firmy, zdawało się, że wszystko wróciło do normy. Pogodne i pełne otuchy rozmowy skupiały się wokół faktu, że dwóch silnych faworytów w dzisiejszym Talladega 500 będzie prowadziło samochody wyprodukowane przez firmę. Erica spotkała kiedyś jednego z kierowców i chwilę z nim rozmawiała, nazywał się Wayne Onpatti. Gdyby albo Onpatti, albo drugi faworyt, Buddy Undler, wygrali dzisiaj, przyćmiłoby to wczorajszą klęskę, gdyż Talladega 500 był dłuższym i ważniejszym wyścigiem. Większość najważniejszych wyścigów odbywała się w niedzielę, stąd też producenci samochodów, opon i reszty wyposażenia mawiali zwykle: „Wygraj w niedzielę, sprzedaj w poniedziałek.” W loży było tyle samo ludzi co wczoraj, Hub Hewitson siedział znowu w pierwszym rzędzie, najwyraźniej w dobrym humorze. Erica zauważyła, że Kathryn Hewitson siedzi sama w rzędzie na końcu, nadal zajęta swoim haftowaniem i rzadko nawet podnosi głowę. Erica usiadła z boku w trzecim rzędzie mając nadzieję, iż pomimo tłumu, będzie tu mogła do pewnego stopnia być sama. Adam siedział obok Erici, z wyjątkiem krótkiej chwili, kiedy wyszedł z loży, aby na zewnątrz porozmawiać ze Smokey Stephensenem. *** Dealer dał Adamowi znak tuż przed rozpoczęciem wyścigu, kiedy jeszcze trwały przygotowania. Opuścili obaj lożę tylnym wyjściem, Smokey wyszedł pierwszy i stanął w pełnym, ciepłym słońcu. Chociaż nie było stąd widać toru, słyszeli ryk silników, kiedy nadający tempo samochód i pięćdziesiąt innych współzawodniczących ze sobą zaczęło ruszać ku linii startowej. Adam przypomniał sobie, że to właśnie podczas swojej pierwszej wizyty w salonie Smokey’go, na początku roku, spotkał Pierre Flodenhale’a, który pracował tam wtedy na pół etatu jako sprzedawca. - Przykro mi z powodu Pierre’a - powiedział. Smokey potarł dłonią brodę - gestem, do którego Adam zdążył już się przyzwyczaić. - Ten dzieciak był dla mnie jak syn. Mówisz sobie, że to się zawsze może zdarzyć, że to nieodłączna część tej gry. Doświadczyłem tego w swoim czasie, wiedział o tym i on. Kiedy jednak coś takiego zdarza się naprawdę, wcale przez tę świadomość nie staje się łatwiejsze. Smokey zamrugał powiekami i Adam zdał sobie sprawę, że oto ma wgląd w rzadko ujawnianą światu część natury Smokey’go. Ale jakby z chęci zrekompensowania sobie tej chwili słabości, Smokey powiedział
szorstko. - To było wczoraj. A teraz jest już dzisiejszy dzień. Chcę wiedzieć, czy rozmawiałeś już z Teresą? - Nie, nie rozmawiałem. - Adam wiedział, że wkrótce skończy się miesiąc łaski, jaki dał Smokey’mu, zanim jego siostra pozbędzie się swoich udziałów w Stephensen Motors. Ale nie poinformował jeszcze Teresy o niczym. Dodał więc - I nie jestem pewien, czy to zrobię... to znaczy, czy poradzę mojej siostrze, aby wyprzedała się z udziałów. Smokey Stephensen zajrzał badawczo w twarz Adama. Jego bystry, przenikliwy wzrok rzadko coś przeoczył, o czym Adam dobrze już wiedział. To właśnie ta bystrość umysłu i przebiegłość były powodem, dla którego Adam zrewidował w ciągu ostatnich dwóch tygodni swoje poglądy na temat interesów Stephensen Motors. W zasadach działania salonów sprzedaży samochodów miało wkrótce nastąpić wiele reformatorskich zmian, większość z nich już dawno powinna mieć miejsce. Lecz Adam wierzył, że Smokey Stephensen przetrwa takie zmiany, gdyż walka o przetrwanie była dla niego czymś równie naturalnym jak przebywanie we własnej skórze. Przy takim stanie rzeczy, wziąwszy pod uwagę sprawę inwestycji, mogłoby się okazać, iż Teresa i jej dzieci tu właśnie wyjdą na tym najlepiej. - Zdaje mi się, że teraz nadszedł odpowiedni moment na sprzedaż - powiedział Smokey. - Nie będę więc naciskał. Poczekam po prostu i będę łudził się nadzieją. Wiem tylko jedno. Jeśli zmienisz zdanie i postanowisz inaczej niż na początku, to zrobisz to dla Teresy, i nie będzie to żadna uprzejmość w stosunku do mnie. - Co do tego masz rację - uśmiechnął się Adam. Smokey skinął głową. - Z twoją żoną wszystko w porządku? - Chyba tak - odparł Adam. Słychać tu już było, iż tempo wyścigu rośnie, wrócili więc do loży. *** Wyścigi samochodowe, podobnie jak winobranie, miewają swoje najlepsze lata. Dla Talladega 500 ten rok okazał się najlepszym jak dotąd - szybki i ekscytujący wyścig od pierwszej chwili, gdy rozpędzał go prowadzący samochód, do ostatniej - kiedy nastąpił spektakularny finisz. W ciągu 188 okrążeń - długości nieco ponad 500 mil - prowadzenie zmieniało się wiele razy. Wayne Onppati i Buddy Undler, faworyci firmy Adama, trzymali się blisko czoła wyścigu, ale atakowało ich śmiało pół tuzina innych, wśród których znajdował się również zwycięzca z poprzedniego dnia, „Bezlitosny Morderca” - jadący na
przedzie przez większą część wyścigu. Szalone tempo zebrało już swoje ofiary - tuzin samochodów zrezygnowało z powodu usterek i awarii mechanicznych, kilka innych rozbiło się, chociaż nie było żadnego wielkiego karambolu tak jak poprzedniego dnia i żaden kierowca nie został ranny. Żółte flagi ostrzegawcze i zwalniające tempo wyścigu pojawiały się bardzo rzadko - przez niemal cały czas wyścig pędził z maksymalną szybkością, pod zieloną flagą. Pod koniec wyścigu, „Bezlitosny Morderca” i Wayne Onpatti zaczęli walczyć o prowadzenie. Onpatti wyprzedzał nieco konkurenta, ale kiedy zjechał na stanowisko obsługi w loży firmowej rozległy się wtedy jęki zawodu - aby zmienić koło, kosztowało go to pół okrążenia i pozwoliło „Bezlitosnemu” znacznie go wyprzedzić. Zmiana koła okazała się mądrym posunięciem i dała Onpatti’emu to, czego potrzebował: dodatkową „przyczepność” na zakrętach, tak że na przedostatniej prostej dogonił „Bezlitosnego” i jechali obaj, bok przy boku. Obaj z rykiem silników wjechali na ostatnią prostą przed metą i wynik był jeszcze niewiadomy. Potem, cal po calu, Onpatti wystrzelił obok „Bezlitosnego” i wyprzedził go o pół długości samochodu - i został zwycięzcą. Podczas kilku ostatnich okrążeń, większość ludzi obecnych w loży stała, wiwatując histerycznie na cześć Wayne’a Onpatti’ego, a Hub Hewitson i inni skakali jak dzieci, w niepohamowanej ekscytacji. Kiedy wynik był już znany, przez moment zapanowała cisza... i zaraz rozpętało się piekło. Wiwaty, głośniejsze jeszcze niż przed chwilą, zmieszały się z okrzykami radości z powodu zwycięstwa i śmiechem. Promieniejący radością dyrektorzy i goście klepali się po plecach i ramionach, chwytali za ręce i ściskali sobie dłonie. W przejściu między rzędami dwaj stateczni wiceprezesi odtańczyli skoczny taniec giga. - Nasze auto wygrało! Wygraliśmy! - rozlegały się okrzyki odbijające się echem w loży, wraz z innymi okrzykami. Ktoś zaintonował nieuniknione: „Wygraj w niedzielę, sprzedaj w poniedziałek.” Pośród kolejnych okrzyków i śmiechów podjęto zaśpiew. Hałas, zamiast się zmniejszać, wzrósł jeszcze. Erica przyglądała się temu wszystkiemu, najpierw z rezerwą, potem zaś z niedowierzaniem. Potrafiła zrozumieć radość z powodu wygranej, ona sama - pomimo wcześniejszej powściągliwości - w ostatnich, pełnych napięcia chwilach, poczuła się zaangażowana i podobnie jak wszyscy wyciągała szyję, aby lepiej obserwować finisz. Ale to... to oszalałe zapomnienie o wszystkim innym, to zapamiętanie się... to już inna sprawa. Pomyślała o wczorajszym dniu, o smutku i straszliwej cenie... Ciało Pierre’a, które w
tej chwili zdążało na swoje miejsce pochówku. I teraz, tak szybko... tak szybko wyrzucono go z myśli... „Wygraj w niedzielę, sprzedaj w poniedziałek.” Zimno, dobitnie i wyraźnie Erica powiedziała. - I tylko to was obchodzi! Cisza nie zapadła natychmiast. Ale jej głos zagłuszył okrzyki, które rozbrzmiewały najbliżej niej, więc niektórzy zamilkli i w niemal już pełnej ciszy Erica powtórzyła. - Powiedziałam: I tylko to was obchodzi! Teraz usłyszeli już wszyscy. Hałas i rozmowy ucichły. W zapadłej ciszy ktoś zapytał. - A cóż w tym złego? Erica nie spodziewała się takiej reakcji. Odezwała się bez zastanowienia, pod wpływem nagłego impulsu, nie chciała wcale stać się ośrodkiem niczyjej uwagi i teraz, kiedy tak właśnie się stało, instynktownie pragnęła się wycofać, aby oszczędzić Adamowi większego jeszcze zakłopotania i czym prędzej wyjść stąd. Ale w tej chwili ogarnął ją gniew. Gniew na Detroit, na jego metody i sposoby - z których tak wiele odzwierciedliło się w tej loży, gniew na to, co zrobiły z Adamem i z nią samą. Nie pozwoli, aby ten system ulepił ją do końca na swoją modłę i stworzył z niej zadowoloną z siebie, ugrzecznioną żonę dyrektora firmy. Ktoś zapytał przed chwilą: „Co w tym złego?” - To wszystko jest nie tak - odparła - bo wy nie żyjecie... my nie żyjemy w żadnym innym celu jak tylko dla aut, sprzedaży i wygranej. A jeśli nie przez cały czas, to przez jego większą część. Zapominacie o innych rzeczach. Jak na przykład o tym, że zginął tu wczoraj człowiek. Ktoś, kogo znaliśmy. Tak jesteście przepełnieni żądzą zwycięstwa: „wygraj w niedzielę!” .. A on był w sobotę... Już o nim całkiem zapomnieliście... - głos uwiązł jej w gardle. Czuła, że Adam jej się przygląda. Ku jej zdziwieniu, wcale nie patrzył na nią krytycznie, a nawet w kącikach jego ust pojawiły się drobne zmarszczki. Adam słyszał każde słowo, od samego początku. A teraz, jak gdyby słuch mu się zaostrzył, świadom był odgłosów z zewnątrz świadczących o tym, że wyścig się kończy ostatnie auta kończą ostatnie okrążenia, wybuchają znowu okrzyki na cześć nowego championa, Onpatti’ego, zmierzającego do stanowiska mechaników i na rundę zwycięzcy. Adam świadom był również tego, że Hub Hewitson marszczy brwi, a inni są zakłopotani i nie wiedzą, gdzie podziać oczy. Pomyślał, że powinien odnieść się jakoś do tego, jakoś zareagować. Pomyślał bezstronnie, że ile by nie zawierały prawdy słowa Erici, chyba jednak nie wybrała
najlepszego momentu, aby to właśnie powiedzieć, a niezadowolenia Huba Hewitsona nie należało lekceważyć. Dokonał jednak parę chwil wcześniej ważnego odkrycia: Diabła to warte! Do diabła z nimi wszystkimi! Wiedział tylko, że kocha Ericę bardziej niż kiedykolwiek. - Adamie - powiedział wiceprezes, nie bez pewnej sympatii. - Lepiej zabierz stąd żonę. Adam skinął głową. Przypuszczał, że dla dobra Erici - aby oszczędzić jej przykrych następstw - powinien tak zrobić. - Dlaczego miałby to robić? Wszyscy odwrócili głowy - ku ostatnim rzędom loży, skąd padło pytanie. Kathryn Hewitson, nadal trzymając robótkę w rękach, podeszła do przejścia między rzędami i zatrzymała się tam, patrząc na wszystkich z zaciśniętymi ustami. - Dlaczego miałby to robić? - powtórzyła. - Czy dlatego, że Erica powiedziała to, co ja chciałam powiedzieć, ale zabrakło mi odwagi? Bo powiedziała głośno to, co myśli każda z obecnych tu kobiet, a tylko ona, najmłodsza z nas, odważyła się przemówić? - Przyjrzała się po kolei milczącym twarzom ludzi stojących przed nią. - Wy, mężczyźni! I nagle Erica zdała sobie sprawę, że inne kobiety patrzą na nią i nie są to ani wrogie, ani zakłopotane spojrzenia, lecz teraz, kiedy bariera została zniesiona - pełne aprobaty. - Hubbard! - zawołała stanowczym tonem Kathryn Hewitson. W firmie, Huba Hewitsona traktowano - a chwilami tak się nawet zachowywał - jak udzielnego księcia. Ale dla żony był tylko mężem - niczym więcej - który w pewnych chwilach wiedział jednak, jak należy postąpić. Skinął głową, marsowa mina zniknęła, podszedł do Erici i ujął obie jej ręce. - Moja droga - powiedział głośno, aż słychać go było w całej loży. - Czasem przez pośpiech, ekscytacje lub z innych powodów zapominamy o pewnych podstawowych sprawach, które są ważne. Kiedy tak się dzieje, potrzebny jest nam ktoś o zdecydowanych przekonaniach, kto wytknąłby nam nasz błąd. Dziękuję ci za to, że jesteś tutaj i to właśnie czynisz. I wtedy właśnie, kiedy niespodziewane napięcie zniknęło, wszyscy wylegli z loży w pełne słońce. - Hej, podejdźmy uścisnąć dłoń Onpatti’emu - powiedział ktoś. *** Adam i Erica odeszli trzymając się pod rękę, ze świadomością, że zaszło między nimi coś ważnego. Mogą o tym porozmawiać później. Na razie nie trzeba było o tym mówić,
wystarczyła im wzajemna bliskość, tylko ona miała w tej chwili znaczenie. - Panie Trenton! Pani Trenton! Proszę poczekać! Rzecznik do spraw opinii publicznej z firmy Adama biegł za nimi, aż zabrakło mu tchu i dogonił ich dopiero przy rampie prowadzącej na parking. - Wezwaliśmy właśnie helikopter - oznajmił zasapany. - Wyląduje na torze. Pan Hewitson chciałby, aby państwo skorzystali z niego jako pierwsi. Jeśli mi pan da swoje kluczyki, zajmę się samochodem. Po drodze na tor wyścigowy, kiedy nie był już tak zadyszany, rzecznik dodał. - Jest jeszcze coś. Na lotnisku w Talladega stoją nasze dwa służbowe samoloty. - Wiem - powiedział Adam. - Wracamy jednym z nich do Detroit. - Tak, ale pan Hewitson ma odrzutowiec, choć nie będzie z niego korzystał aż do wieczora. Zastanawiał się, czy nie chcieliby państwo skorzystać z niego pierwsi. Proponuje, żeby państwo polecieli do Nassau, gdyż wie, że tam się znajduje rodzinny dom pani Trenton, i spędzili tam kilka dni. Samolot zdążyłby tam polecieć i wrócić, aby zabrać wieczorem pana Hewitsona. Poślemy go znowu do Nassau w środę, aby państwa zabrał. - To wspaniały pomysł - zgodził się Adam. - Niestety, mam bardzo dużo umówionych spotkań w Detroit i to jutro od wczesnego rana. - Pan Hewitson powiedział mi, że prawdopodobnie tak właśnie pan odpowie. Mam przekazać panu, żeby zaraz zapomniał pan o firmie i pomyślał wreszcie przede wszystkim o swojej żonie. Erica promieniała. Adam roześmiał się. Jedno przynajmniej można było powiedzieć o dyrektorze generalnym: kiedy coś robił, robił to elegancko. - Proszę powiedzieć mu - odparł Adam - że przyjmujemy jego propozycję z wdzięcznością i przyjemnością. Ale Adam nie powiedział, że zamierza dopilnować, aby oboje z Ericą zdążyli znaleźć się w środę w Detroit na pogrzebie Pierre’a. *** Dotarli na Wyspy Bahama i przypłynęli z Emerald Beach leżącej w pobliżu Nassau jeszcze przed zachodem słońca. Siedzieli na hotelowym patio popijając nieśpiesznie swoje drinki. Noc była ciepła, lekki powiew wiatru poruszał palmowymi liśćmi. Gości jeszcze było niewielu, gdyż największy napływ ludzi spędzających tu amerykańską zimę miał nastąpić dopiero najwcześniej za miesiąc. Podczas drugiego już drinka Erica odetchnęła głęboko.
- Jest coś - zaczęła - o czym powinnam ci powiedzieć. - Jeśli o Pierre - odparł łagodnym tonem Adam - to chyba już o tym wiem. Opowiedział jej, jak do tego doszło: ktoś przysłał mu anonimowo list w kopercie bez adresu nadawcy i znaczka, z wycinkiem z Detroit News - z artykułem, który tak niepokoił Ericę. Adam dodał jeszcze - Nie pytaj mnie, dlaczego ludzie robią takie rzeczy. Chyba po prostu niektórzy to właśnie robią. - Ale nic mi nie powiedziałeś - Erica przypomniała sobie, jak bardzo była wtedy pewna, że jeśli Adam o wszystkim się dowie, niezwłocznie powie jej o tym. - Zdaje się, że i bez tego mieliśmy dość problemów. - Wszystko się skończyło - powiedziała - zanim jeszcze Pierre zginął... - Erica przypomniała sobie, czując jednocześnie, jak męczą ją wyrzuty sumienia, komiwojażera, Ollie’go. O tym nigdy nie powie Adamowi. Miała nadzieję, że któregoś dnia zdoła sama o tym epizodzie zapomnieć. Adam siedział naprzeciw niej, po drugiej stronie stołu. - Czy skończyło się, czy też nie, nadal chcę, abyś wróciła do mnie. Spojrzała na niego, przepełniona uczuciem. - Jesteś wspaniały. Chyba nie doceniałam cię tak jak powinnam. - Chyba dotyczy to nas obojga - powiedział Adam. Kochali się potem - odkrywając na nowo dawną magię i czar. I to właśnie Adam, senny już, dopowiedział na koniec. - O mało nie straciliśmy siebie nawzajem i nie zagubiliśmy wspólnej drogi. Nigdy już więcej nie podejmujmy takiego ryzyka. Kiedy Adam zasnął, Erica leżała obok niego z szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w nowe odgłosy dobiegające zza otwartych okien wychodzących na morze. Zapadła wreszcie w sen, ale o świcie obudzili się i znowu kochali.
ROZDZIAŁ XXIX Na początku września orion zadebiutował przed prasą, dealerami reprezentującymi firmę i przed publicznością. Pokaz dla prasy z całego kraju odbył się w Chicago - była to rozrzutna, zakrapiana alkoholem impreza za darmo, która - jak plotka niosła - miała być ostatnią tego rodzaju fetą. Powodem był fakt, iż firmy samochodowe późno nieco zaczęły sobie uświadamiać, że większość dziennikarzy pisze szczerze i uczciwie bez względu na to, czy pojono ich szampanem i karmiono kawiorem - czy piwem i hamburgerami. Po co więc niepotrzebnie narażać się na tak wielkie wydatki? Nic jednak w najbliższej przyszłości nie wskazywało na to, by miał się zmienić charakter premierowych prezentacji dla dealerów, który - w przypadku oriona - odbył się w Nowym Orleanie i trwał sześć dni. Była to okazała, efektowna impreza zorganizowana z typowym dla showbiznesu rozmachem i fantazją, na którą zaproszono siedmiuset dealerów reprezentujących firmę, sprzedawców i ich żony i kochanki: przybywali falami - wynajętymi samolotami, włącznie z kilkoma Boeingami 747. Zapełnili wszystkie większe hotele w Mieście Półksiężyca, jak również Rivergate Auditorium - wynajęte na całonocną, fantastyczną imprezę muzyczną, która - jak określił to jeden z rozbawionych widzów: „na Broadwayu mogłaby iść przez rok.” Zdumiewającym punktem kulminacyjnym było zejście z lśniącej Drogi Mlecznej - w takt podkładu muzycznego stu skrzypiec - ogromnej świecącej gwiazdy, która z chwilą, gdy dotknęła środka sceny, przemieniła się w oriona - stając się sygnałem do szalonej owacji. Zabawy, gry i uczty ciągnęły się całymi dniami, a w nocy nad portem wybuchały ognie sztuczne, układając się we wspaniały, okazały napis zamykający całą scenę: orion. Adam i Erica uczestniczyli w pokazie, był też Brett DeLosanto. Na krótko przyleciała tu Barbara Zaleski, aby towarzyszyć Brettowi. Podczas jednego z dwóch wieczorów, które Barbara spędzała w Nowym Orleanie, jedli we czwórkę obiad u Brennana, w dzielnicy francuskiej. Adam, który znał trochę Matta Zaleskiego, spytał Barbarę, jak czuje się jej ojciec. - Może już sam oddychać i poruszać trochę lewą ręką - odparła. - Ale poza tym, jest całkowicie sparaliżowany. Adam i Erica wyrazili swoje współczucie. Barbara nie powiedziała im, że codziennie modli się, aby jej ojciec szybko umarł, aby
śmierć uwolniła go od wyroku losu, od męki, którą wyczuwała w nim, ilekroć zaglądała mu w oczy. Wiedziała jednak, że wcale nie musi to szybko nastąpić. Znała historię starszego Josepha Kennedy’ego - jednej z bardziej sławnych w historii ofiar wylewu: żył jeszcze przez osiem lat, całkowicie sparaliżowany. Barbara powiedziała Trentonom, iż chce przenieść ojca do domu w Royal Oak zapewniając mu całodobową opiekę pielęgniarską. Potem, przez jakiś czas, będą oboje z Brettem dzielić swój czas między Royal Oak i mieszkanie Bretta w Country Club Manor. Mówiąc o domu w Royal Oak, Barbara dodała. - Brett stał się hodowcą orchidei. Z uśmiechem powiedziała Adamowi i Erice, iż Brett przejął opiekę nad hodowlą kwiatów jej ojca, kupił nawet różne książki na ten temat. - Tak je sadzę w rzędach, jak same rosną - przyznał się Brett. Zaczął jeść ostrygi, które mu właśnie podano. - Być może, kryje się w nich cała nowa generacja samochodów. I nazw. A jakby tak dwudrzwiowy hard top nazywał się Aerides masculosum? - Jesteśmy tutaj z powodu oriona - przypomniała mu Barbara. - Poza tym, łatwiej to słowo wymówić. Nie powiedziała Adamowi i Erice o pewnym wydarzeniu, które miało miejsce niedawno wiedząc, że gdyby to zrobiła, wprawiłaby Bretta w zakłopotanie. Kilkakrotnie, przy różnych okazjach, już po ataku ojca, Barbara i Brett zostawali na noc w domu w Royal Oak. Pewnego wieczoru Brett przyjechał pierwszy. Zastała go przy rozstawionych sztalugach, nad nowym płótnem, z farbami pod ręką. Zdążył już zrobić szkic, a teraz malował... orchideę. Później powiedział jej, że za model posłużyła mu odmiana catasetum saccatum - kwiat, który obaj z Mattem Zaleskim podziwiali tamtego wieczoru, niemal rok temu, kiedy starszy pan wybuchnął takim gniewem na Bretta, a potem Barbara zmusiła ojca, aby go przeprosił. „Twój staruszek i ja zgodziliśmy się, że ten kwiat wygląda jak ptak w locie”, powiedział Brett. Zdaje mi się, że to była jedyna rzecz, co do której byliśmy zgodni.” Z pewnym zakłopotaniem zaproponował Barbarze, że może - kiedy skończy malować orchideę, chciałaby zabrać obraz do pokoju ojca w szpitalu i postawić go tak, aby staruszek mógł na niego spoglądać. „Stary sęp nie na wiele może teraz patrzeć. Tak kochał swoje orchidee... może to mu się spodoba.” I wtedy, po raz pierwszy od choroby Matta, Barbara załamała się i rozpłakała. Przyniosło jej to jednak ulgę, poczuła się potem lepiej uświadamiając sobie, że jej uczucia pozostawały stłumione, póki Brett przez swój prosty akt serdeczności nie znalazł dla nich ujścia. Barbara doceniała jeszcze wyżej to, co Brett robił, gdyż w tym czasie był już mocno zaangażowany w prace nad nowym projektem kolejnego samochodu, farstara, który
miał być niedługo zaprezentowany na spotkaniu strategicznym z udziałem najwyższych rangą członków kierownictwa. Farstar zajmował Brettowi całe dnie i noce, pozostawiając niewiele czasu na cokolwiek innego. Kiedy jedli obiad w Nowym Orleanie, Adam wspomniał o farstarze, nie podając jednak jego nazwy. - Będę zadowolony, kiedy ten tydzień wreszcie się skończy - powiedział Barbarze. Orion jest teraz pupilkiem działu sprzedaży i marketingu. A w firmie mamy nowe rzeczy, które się już rodzą. - Tylko dwa tygodnie do tej... wiesz, jakiej... konferencji - wtrącił Brett i Adam potwierdził skinieniem głowy. Barbara wyczuła, że Adam i Brett są bardzo mocno zaangażowani w sprawę farstara i zastanawiała się nawet, czy Brett mimo wszystko zdoła jednak zrealizować swój osobisty plan, aby rzucić przemysł samochodowy wraz z końcem roku. Wiedziała, że Brett nie omawiał jeszcze tej sprawy z Adamem, który - tego była pewna - będzie starał się przekonać go, aby został. Barbara zdradziła parę zawodowych tajemnic dotyczących jej samej. Dokumentalny film, Auto City, gotowy już, został entuzjastycznie przyjęty na kilku bardzo ważnych pokazach promocyjnych. Agencja reklamowa OJL, osobiście Barbara i reżyser, Wes Gropetti, otrzymali serdeczne listy z pochwałami od przewodniczącego zarządu firmy zlecającej - i, co nawet ważniejsze - licząca się stacja telewizyjna zobowiązała się zaprezentować Auto City, w ramach zobowiązań wobec społeczeństwa, podczas premierowych prezentacji oriona. W rezultacie, pozycja Barbary w agencji OJL nigdy nie była lepsza: poproszono ją i Wesa Gropetti’ego, aby wspólnie podjęli się pracy nad nowym filmem dla innego już klienta agencji. Wszyscy gratulowali jej, Brett - z widoczną dumą. Wkrótce, rozmowa powróciła do tematu oriona i fantastycznej imprezy promocyjnej dla dealerów. - Ciągle zastanawiam się - wyznała Erica - czy całe to szaleństwo jest rzeczywiście konieczne. - Jest konieczne - odparł Adam. - I powiem ci, dlaczego. Dealerzy i sprzedawcy na takim pokazie premierowym oglądają samochód, kiedy ten jest w swojej najlepszej formie, jak klejnot w oprawie, jaką nadaje mu Tiffany. Dzięki temu, po całej hulance, jaka temu towarzyszy, wrócą naładowani wiedzą o produkcie, który za kilka dni zostanie podstawiony pod drzwi ich salonów.
- A podstawią zakurzony - wyjaśnił Brett. - Albo wręcz brudny i zasmarowany po transporcie, ze zdjętymi z kół kołpakami, ubrudzonymi smarem zderzakami, z ponaklejanymi nalepkami i taśmą uszczelniającą. Jednym słowem, w opłakanym stanie. Adam skinął głową. - Zgadza się. Ale dealer i jego sprzedawcy zdążyli już tutaj zobaczyć ten samochód w takim stanie, w jakim powinien być. Wiedzą już, jak znakomicie się prezentuje, kiedy jest odpowiednio przygotowany do wystawienia w salonie. Entuzjazm więc ich nie opuszcza i bardziej się starają, aby sprzedaż dobrze szła. - Nie zapominajmy też o tym, że reklama jest bardzo pomocna - dodała Barbara. Westchnęła - Wiem, że krytycy uważają, iż spora część tego rozgardiaszu jest wyświechtanym banałem. Ale wiemy, że przynosi rezultaty. - I głównie dlatego, że wam trojgu - powiedziała Erica - tak bardzo na tym zależy, mam nadzieję, że dobrze się przysłuży orionowi. Adam ścisnął pod stołem jej dłoń. - Teraz już musi nam się udać - powiedział głośno. Tydzień później, kiedy oriona wystawiono już na widok publiczny w salonach sprzedaży w całej Północnej Ameryce, wyglądało na to, że miał rację. „Rzadko - donosiły Automotive News, pismo święte przemysłu samochodowego zdarzało się dotychczas, aby nowy samochód wzbudził w tak krótkim czasie tak wielkie zainteresowanie. Ogromna ilość zamówień od klientów oczekujących już w tej chwili na realizację w długiej kolejce wprawiła producentów w zachwyt i dodaje im bodźca, nękają więc swoich ludzi z produkcji, a konkurencja bije na alarm.” Cała prasa zgodnie głosiła podobne opinie. San Francisco Chronicle oświadczyła: „Orion posiada większość tych części hardware zapewniających bezpieczeństwo jazdy i czystą atmosferę, jakie od lat nam obiecywano, a przy tym wygląda pięknie.” Chicago SunTimes przyznawało: „Zgoda! Ten wzbudza pożądanie!” New York Times wyrokował: „Możliwe, że orion oznacza koniec epoki, która - choć istotnie stanowiła zachętę dla obmyślania nowych rozwiązań technicznych - często podporządkowywała je wymaganiom, jakie stawia stylizacja nadwozia. Teraz, zarówno ukryte pod maską rozwiązania inżynierskie, jak i forma zewnętrzna wydają się iść ręka w rękę.” Newsweek i Time prezentowały na okładkach Huba Hewitsona i oriona. „Ostatni raz, kiedy coś takiego miało miejsce - powtarzał rozradowany rzecznik prasowy każdemu, kto tylko chciał słuchać - pokazywali na okładkach Lee Iacoccę i mustanga.” Nic też dziwnego, że naczelne kierownictwo firmy było w dobrym nastroju, kiedy -
wkrótce po wprowadzeniu na rynek oriona - spotkało się na naradzie, której tematem był farstar. *** Była to ostatnia już narada w sprawie polityki produkcyjnej - ostatnia z trzech. Projekt wstępny farstara przetrwał poprzednie dwie. Teraz, po obecnej naradzie, albo zostanie podjęta decyzja o przystąpieniu do realizacji i nowy model wejdzie na rynek za dwa lata albo projekt zostanie odrzucony na zawsze, podobnie jak wiele dotąd innych pomysłów. Poprzednie narady dotyczyły intensywnych badań, prezentacji, argumentacji i wnikliwych przesłuchań, ale były stosunkowo nieformalne. Na ostatniej naradzie tematem będą takie same badania i szczegółowe analizy, ale - jeśli chodzi o stronę formalną - będzie ona, w porównaniu ze zwykłym lunchem, niczym oficjalny proszony obiad, na który goście przybywają w krawatach i garniturach. Komisja do spraw polityki produkcyjnej, która zasiądzie dzisiaj w składzie piętnastu osób, zaczęła zbierać się tuż po dziewiątej rano. Zebranie zacznie się o dziesiątej, ale tradycyjnie już poprzedzającą je godzinę przeznaczano na nieformalne dyskusje w dwu- lub trzyosobowych grupach. Spotkanie odbywało się na piętnastym piętrze biurowca należącego do firmy niewielkie, luksusowo urządzone audytorium, w którym stał stół w kształcie podkowy, z drewna orzechowego na wysoki połysk. Wokół zamkniętej części stołu stało pięć obitych czarną skórą krzeseł, z wysokimi oparciami: dla przewodniczącego zarządu, prezesa i trzech wiceprezesów, z których Hub Hewitson był najstarszy. Na pozostałych krzesłach - z niższymi oparciami - usiądą pozostali uczestnicy narady, nie zachowując już specjalnego porządku. Przy otwartym końcu podkowiastego stołu ustawiono pulpit, z którego korzystał każdy, kto dokonywał jakiejś prezentacji. Dzisiaj korzystać z niego będzie głównie Adam Trenton. Za pulpitem znajdował się ekran służący do prezentacji slajdów i filmów. Stojący obok podkowiastego stołu mniejszy stolik służył dwóm sekretarkom protokołującym zebranie. Na skrzydłach i w kabinie projekcyjnej znajdowali się ludzie służący pomocą i dodatkowymi informacjami - trzymali w rękach grube, czarne notesy zawierające, jak określił to pewien dowcipniś, wszelkie znane ludzkości odpowiedzi. I jak zawsze - pomimo dominującej radości z powodu sukcesu oriona i zewnętrznej swobody i beztroski, które mogły zwieść kogoś przybywającego z zewnątrz - ukryty nastrój narady związanej z polityką produkcyjną miał być śmiertelnie poważny. Tu przecież korporacja decydowała o wyłożeniu milionów dolarów, tu kładła na szalę swoją reputację i życie. Niektóre z największych ryzykownych gier tego świata zaczynały się właśnie tutaj - i
rzeczywiście były to hazardowe gry, gdyż pomimo wszystkich wspierających badań naukowych i innych - decyzja „tak” lub „nie” musi być w ostatecznym momencie oparta na przeczuciach i instynktownym wyczuciu. Zaczęto podawać kawę, kiedy przybyli pierwsi uczestnicy narady. Taka już była tradycja, tradycyjnie też stawiano dzban z ochłodzonym sokiem pomarańczowym dla przewodniczącego zarządu, który nie lubił pić w ciągu dnia ciepłych napojów. Audytorium zapełniało się, a o 9.30 żwawym krokiem przybył Hub Hewitson. Najpierw nalał sobie kawy, potem skinął na Adama i Elroya Braithwaite’a, zajętych rozmową na sobie tylko wiadomy temat. Hewitson robił wrażenie zadowolonego z siebie. Otworzył papierową teczkę, którą przyniósł ze sobą i rozłożył na podkowiastym stole kilka rysunków. - Przed chwilą je dostałem. Akurat na czas, co? Wiceprezes do spraw stylizacji i projektowania podszedł do nich i wszyscy czterej pochylili się nad rysunkami. Nikt nie musiał pytać, co to za rysunki. Na każdym arkuszu widniały podpisy któregoś z producentów Wielkiej Trójki, każdy przedstawiał ilustracje i specyfikacje dotyczące nowego samochodu. Równie oczywisty był fakt, iż przedstawiały konkurencyjny samochód, któremu farstar będzie musiał stawić czoła za dwa lata, jeśli dzisiejsze propozycje zostaną zatwierdzone. Srebrny Lis gwizdnął cicho. - To zadziwiające - zadumał się wiceprezes do spraw projektowania i stylizacji - jak bardzo, pod pewnymi względami, ich sposób myślenia przypomina nasz. Hub Hewitson wzruszył ramionami. - Trzymają ucho przy ziemi nasłuchując tak jak my, czytają te same gazety, badają trendy, wiedzą więc, jak toczą się sprawy tego świata. Mają też na swojej liście płac paru uzdolnionych facetów. - Wiceprezes zerknął na Adama - Co ty na to? - Twierdzę, że mamy dużo lepszy samochód. I my wyjdziemy na czoło. - Bardzo jesteś pewny siebie. - Jeśli tak to wygląda - odparł Adam - to chyba rzeczywiście jestem. Hub Hewitson uśmiechnął się szeroko. - Ja również jestem zarozumiały. Mamy następny dobry samochód. Sprzedajmy go innym. Zaczął zwijać rysunki. Adam wiedział, że później będą analizować każdy szczegół konkurencyjnego samochodu i być może dokonają w rezultacie zmian w swoim. - Często zastanawiałem się - powiedział Adam - ile musimy płacić, żeby zdobywać te
informacje. Hub Hewitson znowu szeroko się uśmiechnął. - Nie tak dużo, jak myślisz. Słyszałeś kiedy o dobrze opłacanym szpiegu? - Chyba nie. - Adam zastanawiał się: szpiegostwo było czymś, czym parały się wszystkie wielkie korporacje samochodowe, choć wszystkie temu zaprzeczały. Centrum szpiegowskie jego firmy - pod jakąś niewinną nazwą - zajmowało ciasne, zaśmiecone pomieszczenia w Centrum Projektowania i Stylizacji i stanowiło ośrodek rozrachunkowy dla informacji szpiegowskich pochodzących z wielu źródeł. I tak, na przykład, kadra inżynierska prowadząca badania naukowe w konkurujących ze sobą firmach stanowiła złotą żyłę informacji. Podobnie jak wszyscy badacze naukowi, inżynierowie uwielbiali publikować, więc referaty wygłaszane przez nich na spotkaniach towarzystw technicznych często zawierały jakieś wyrażenie lub zdanie, które samo w sobie było bez znaczenia, lecz kiedy rozpatrywano je w połączeniu z innymi fragmentami, pochodzącymi z innych źródeł - dawało wskazówki co do sposobu myślenia i kierunku działania konkurencji. W środowisku ludzi zaangażowanych w szpiegostwo samochodowe, przyjmowano powszechnie zasadę, iż „inżynierowie są niewiniątkami”. Mniej niewinnym źródłem informacji był Athletic Club w Detroit, w którym spotykali się i razem pili kierownicy i dyrektorzy wyższego i średniego szczebla ze wszystkich firm. W wyniku wspólnego popijania niektórzy uczestnicy - zrelaksowani i nie mający się na baczności - nie mogli oprzeć się chęci zaimponowania innym swoją wiedzą i zasobem informacji. W ciągu wielu lat, wyczulone na to uszy zebrały w Athletic Club wiele okruchów informacji, a i niejednokrotnie wiadomości wielkiej wagi. Kolejnym źródłem informacji były także przecieki z firm wykonujących oprzyrządowanie. Czasami ta sama firma obsługiwała dwóch, a nawet trzech ważniejszych producentów samochodów - stąd też, gość zaglądający do zakładu produkującego oprzyrządowanie pozornie przypadkowo - mógł zobaczyć, co się produkuje dla innej firmy samochodowej. Doświadczony projektant, spoglądając na dolny blok matrycowy narzędzia służącego do obróbki, mógł czasem określić, jak miał wyglądać cały przód lub tył konkurencyjnego samochodu - a potem po prostu wyjść stamtąd i naszkicować całą tę część auta. Nie będące częścią firmy agencje stosowały czasem inne sposoby - modi operandi tychże agencji nie były poddawane kontroli zbyt skrupulatnie. Sposoby te obejmowały werbowanie do współpracy zrażonych i nielojalnych pracowników z firm konkurencyjnych, których udawało się namówić do kradzieży dokumentów... przeglądanie śmieci w koszach z
papierami również nie było rzeczą nieznaną. Od czasu do czasu implantowano w konkurencyjnej firmie pracownika, któremu obojętne były sprawy kolidujących ze sobą lojalności. Ale to były brudne metody, o szczegółach których wyższe rangą kierownictwo nie chciało słyszeć. Adam powrócił myślami do spraw związanych z farstarem i komisji decydującej o polityce produkcyjnej. Zegar w audytorium wskazał właśnie 9.50 i w tej chwili do sali przybył przewodniczący zarządu w towarzystwie prezesa. Prezes - człowiek pełen niespożytej energii, wyróżniający się ze względu na awangardowy sposób myślenia w przeszłości, obecnie zaś uważany przez Adama i innych za reprezentanta „starej szkoły” - miał wkrótce przejść na emeryturę i przepowiadano, że Hub Hewitson zostanie jego następcą. Ktoś obok Adama zapytał. - Jakie przewiduje się warianty farstara dla Kanady? - Pytanie padło z ust szefa kanadyjskiej filii, zaproszonego tu dzisiaj jedynie ze względów grzecznościowych. - Przejdziemy i do tego - odparł Adam. Opisał jednak zaraz warianty modeli przewidzianych dla Kanady. Jedna z odmian farstara otrzyma inną nazwę: independent wyłącznie dla Kanady i zewnętrzny emblemat umieszczony na masce zostanie zmieniony tak, aby można było do niego włączyć liść klonu. Poza tym, model kanadyjski będzie identyczny z farstarem amerykańskim. Kanadyjczyk skinął głową, zadowolony. - O ile tylko będziemy mieli jakąś różnicę, którą będziemy mogli wykazać, to już reszta będzie w porządku. Adam rozumiał to. Chociaż Kanadyjczycy jeździli samochodami amerykańskimi, produkowanymi przez kontrolowane przez Amerykanów kanadyjskie filie zatrudniające robotników będących członkami amerykańskiego związku zawodowego - narodowa próżność kazała Kanadyjczykom popierać iluzję niezależnego przemysłu samochodowego. Wielka Trójka od lat zaspokajała te fanaberie nazywając szefów swoich kanadyjskich filii prezesami, choć w rzeczywistości prezesi ci podlegali służbowo wiceprezesom w Detroit. Firmy wprowadziły też kilka „odrębnych kanadyjskich” modeli. Obecnie jednak, w coraz większym stopniu wszyscy producenci samochodów traktowali Kanadę jako po prostu jeszcze jeden rynek zbytu i stopniowo po cichu zaniechano zwyczaju wprowadzania na rynek kanadyjski specjalnych modeli, których odrębność i tak nigdy nie była niczym więcej jak tylko fasadą. „Skanadyzowany” farstar independent miał być prawdopodobnie ostatnim. Gdy do godziny dziesiątej brakowało już tylko minuty, a wszyscy decydenci zasiedli
już na swoich miejscach, przewodniczący wypił łyk soku pomarańczowego. - Jeśli nikt nie ma lepszej propozycji - powiedział - moglibyśmy już zaczynać. Zerknął na Huba Hewitsona - Kto zaczyna? - Elroy. Wszyscy spojrzeli na wiceprezesa do spraw rozwoju i doskonalenia produktu. - Panie przewodniczący, panowie - zaczął energicznie Srebrny Lis. - Przedstawiamy dzisiaj farstara z rekomendacją przystąpienia do realizacji. Wszyscy przeczytaliście dostarczone wam agendy, znacie plan i obejrzeliście modele z masy plastycznej. Za chwilę przejdziemy do szczegółów, ale jeszcze wspomnę o jednej sprawie: jakkolwiek nazwiemy ten samochód, na pewno nie będzie to nazwa farstar. Wybrano tę nazwę po prostu dlatego, że w porównaniu z orionem ten projekt wydawał się bardzo odległy. Ale teraz nie jest już odległy. Nie jest już daleką gwiazdą, jest już realną potrzebą lub stanie się nią za dwa lata, co w kategoriach czasu potrzebnego na jego produkcję oznacza to samo. - Elroy Braithwaite zamilkł na chwilę, przeciągnął dłonią po swojej srebrnej grzywie i ciągnął dalej. - Uważamy, że samochód tego rodzaju... niektórzy mogą nazwać go rewolucyjnym... jest i tak czymś nieuniknionym. I tak się składa - Srebrny Lis wskazał teczkę z rysunkami wykonanymi przez konkurencję, które leżały na stole przed Hubem Hewitsonem - że podobnie myślą nasi przyjaciele z drugiego końca miasta. Ale uważamy także, że zamiast dopuścić do tego, aby konkurencja przymusiła nas do farstara lub czegoś do niego podobnego, tak jak to miało miejsce w ostatnich latach w przypadku niektórych naszych działań, możemy sami przejąć inicjatywę i to zaraz. Ja przynajmniej wierzę, że dla nas jako firmy i gałęzi przemysłu nadszedł czas, abyśmy znowu bardziej aktywnie przejęli ofensywę i podjęli się wybiegającej daleko w przyszłość pionierskiej pracy. O to, w istocie rzeczy, chodzi w przypadku farstara. A teraz rozważmy go szczegółowo. - Braithwaite skinął na Adama, czekającego przy pulpicie - Dobra, zaczynajmy. - Slajdy, które panowie oglądają - zaczął Adam, kiedy na ekranie za nim pojawił się obraz - przedstawiają wyniki badań marketingowych. Na rynku istnieje stwierdzona przez nasze badania nie zaspokojona luka, którą wypełni farstar. Widzimy też potencjalną wielkość tej luki od dziś za dwa lata. Adam wielokrotnie powtarzał sobie tekst tej prezentacji i znał go na pamięć. I na ogół, przez następne dwie godziny, będzie „czytał z książki”, która leżała otwarta przed nim, choć jak zwykle bywało na tego rodzaju naradach, będą mu przerywali i zadawali trafne, dociekliwe pytania. Adam prezentował kolejno sześć slajdów, opatrując każdy krótkim komentarzem i
mógł jeszcze w międzyczasie zastanowić się nad tym, co przed chwilą powiedział Elroy. Uwaga o tym, aby firma przeszła do energicznej ofensywy, zdumiała Adama, po pierwsze dlatego, że nie było konieczne, aby tego rodzaju uwagę w ogóle wygłaszać, i poza tym również z tego względu, iż Srebrny Lis miał opinię człowieka cwanego, który starannie bada, skąd wieje wiatr, zanim podejmie się czegokolwiek. Ale być może i Braithwaite zaraził się bakcylem nowego sposobu myślenia i niecierpliwością, która ogarnęła przemysł samochodowy w chwili, gdy stare ogiery bojowe miały odejść ze sceny lub umrzeć, a młodsze wkraczały na ich miejsce. Określenie Braithwaite’a na temat „wybiegającej daleko w przyszłość pionierskiej pracy” przypomniało także Adamowi podobne słowa, które padły z ust Sir Percevala Stuyvesanta podczas rozmowy, jaką odbyli pięć tygodni temu. Od tamtej pory rozmawiali kilkakrotnie przez telefon. Rosło zainteresowanie Adama możliwością przyjęcia prezesury „West Coast Company” Sir Percevala. Perce jednak zgadzał się, aby jakąkolwiek decyzję Adam podjął dopiero po wprowadzeniu oriona na rynek i po dzisiejszej prezentacji farstara. Po dzisiejszym dniu, jednakże, Adam musi podjąć ostateczną decyzję: czy wybierze się do San Francisco, aby zacząć omawiać sprawę szczegółowo, czy też odrzuci ofertę Perce’a. Podczas dwudniowego urlopu na Bahamach Adam rozmawiał z Ericą, po raz drugi, o proponowanej mu pracy na Zachodnim Wybrzeżu. Erica wypowiedziała się stanowczo: „To musi być absolutnie twoja własna decyzja, kochanie. Ależ oczywiście, bardzo bym chciała mieszkać w San Francisco. Kto by tego nie chciał? Ale wolę już, abyś był szczęśliwy w Detroit niż nieszczęśliwy gdziekolwiek indziej. Jakkolwiek jednak zadecydujesz, będziemy razem.” Jej oświadczenie podniosło go na duchu, ale nawet to nie pozbawiło go wątpliwości i nadal nie był pewny, jaką podejmie decyzję. Hub Hewitson przerwał szorstko prezentację farstara. - Zatrzymajmy się na chwilę i porozmawiajmy o tym, czemu i tak pewnie będziemy musieli stawić czoło. Ten farstar to najbrzydszy sukinsyn, jakiego w życiu widziałem. To było typowe dla Hewitsona pociągnięcie: choć mógł dany projekt popierać, lubił wyciągać na wierzch potencjalne zagrożenia sam, aby wywołać szczerą dyskusję na ich temat. Wokół podkowiastego stołu rozległy się pomruki na znak zgody. - Przez cały czas - odparł Adam bez wahania, gdyż przewidział takie pytanie zdawaliśmy sobie z tego, oczywiście, sprawę. Zaczął wyjaśniać, co kryje się za takim podejściem do farstara: przedstawił całą
filozofię wyłożoną przez Bretta DeLosanto podczas nocnej sesji przed paroma miesiącami, kiedy to Brett powiedział: „Pod wpływem Picassa, projektujemy auta tak, jak gdyby zjeżdżały wprost z płócien Gainsborougha.” Miało to miejsce tej nocy, kiedy Adam i Brett odwiedzili wspólnie „rozbieralnię” i udali się później na burzliwą naradę z Elroyem Braithwaitem i dwoma młodymi planistami produkcji, z których jednym był Castaldy. Narodziło się wtedy pytanie i koncepcja: Dlaczego by nie pokusić się o podjęcie świadomej próby wyprodukowania samochodu-brzydala według obowiązujących obecnie norm, ale jednak tak dostosowanego zarazem do potrzeb, środowiska i współczesnych czasów - Wieku Użyteczności... że stanie się przez to piękny? Choć od tego czasu wprowadzono do farstara liczne adaptacje i zmiany wyglądu, samochód zachował jednak swoją pierwotną koncepcję. W tej chwili jednak Adam z rozwagą dobierał słów, gdyż narada w sprawie polityki produkcyjnej z udziałem członków zarządu nie była miejscem na nazbyt poetyckie uniesienia, a aluzje do Picassa musiały ustąpić poczuciu pragmatyzmu. Nie mógł też wspomnieć ani słowem o Rowenie, choć to właśnie myśl o niej zainspirowała jego sposób myślenia tamtej nocy. Rowena nadal była pięknym wspomnieniem - Adam nigdy nie powiedziałby o niej Erice, ale był zarazem przekonany, że gdyby nawet do tego doszło, Erica potrafiłaby go zrozumieć. Dyskusja o zewnętrznym wyglądzie farstara zakończyła się, choć Adam wiedział, że powrócą jeszcze do tego tematu. - Gdzież to byliśmy? - Hub Hewitson przewracał kartki swojego egzemplarza agendy. - Strona siódma - podpowiedział Braithwaite. Przewodniczący skinął głową. - Idźmy dalej. Po półtorej godzinie, po przedłużającej się dyskusji, z której nic decydującego nie wynikło, wiceprezes koncernu do spraw produkcji odsunął od siebie papiery i pochylił się nad stołem. - Gdyby ktoś przyszedł do mnie z pomysłem na ten samochód, nie tylko wyrzuciłbym go za (drzwi, ale również zasugerowałbym mu, aby poszukał sobie pracy gdzie indziej. Momentalnie w audytorium zapadła głucha cisza. Adam, nadal przy pulpicie, czekał w napięciu. Wiceprezes koncernu do spraw produkcji, Nolan Freidheim, był posiwiałym już weteranem pracy w przemyśle samochodowym i dziekanem-seniorem wiceprezesów obecnych przy stole. Miał groźną, nieprzystępną minę, rzadko kiedy na jego pobrużdżonej
twarzy pojawiał się uśmiech i znany był powszechnie z tego, iż mówił bez ogródek to, co myślał. Podobnie jak prezes firmy, i on miał wkrótce przejść na emeryturę, tylko że Freidheimowi został do emerytury niecały miesiąc i jego następca, już mianowany, był obecny na naradzie. Wszyscy czekali, starszy członek zarządu napełnił tytoniem fajkę i zapalił. Wszyscy obecni wiedzieli, iż jest to ostatnia narada w sprawie polityki produkcyjnej, w której Freidheim uczestniczy. - To właśnie bym zrobił - powiedział wreszcie. - I gdybym tak rzeczywiście zrobił, stracilibyśmy dobrego pracownika i prawdopodobnie również dobry samochód. - Pyknął ze swojej fajki i odłożył ją. - Być może właśnie dlatego mój czas już nadszedł, być może właśnie dlatego cieszę się, że nadszedł. Tyle się teraz dzieje rzeczy, których nie rozumiem, wiele spraw wcale mi się nie podoba i nigdy mi się nie będą podobały. Ostatnio jednak odkryłem, że nie obchodzi mnie to już tak, jak dawniej. Jeszcze jedno: cokolwiek byśmy tu dzisiaj postanowili, to wy będziecie pocić się nad farstarem - czy jak tam on w końcu będzie się nazywał... a ja będę sobie łowił ryby na Florida Keys. Jeśli starczy wam czasu, pomyślcie o mnie. Ale go wam pewnie nie starczy. Fala śmiechu obiegła stół. . - Dam wam jednak coś do przemyślenia - ciągnął dalej Nolan Freidheim. - Przede wszystkim, byłem na początku przeciwny farstarowi. Do pewnego stopnia, nadal jestem. Pewne jego części, włącznie z jego wyglądem, rażą moje pojęcie o tym, czym powinien być samochód. Ale w głębi duszy - tam gdzie już przedtem wielu z nas dokonało słusznych wyborów - czuję, że to auto jest dobre, jest na czasie, jest odpowiednie i zrobi w swoim czasie furorę na rynku. - Szef produkcji wstał z filiżanką w ręku, aby dolać sobie kawy. - Moja dusza optuje „za”. Powiadam, że powinniśmy ruszyć sprawę farstara. - Dziękuję ci, Nolan. Ja sam czułem podobnie, ale ty wyraziłeś to lepiej od nas wszystkich - powiedział przewodniczący zarządu. Prezes dołączył swój głos. Zrobili to również inni, którzy dotychczas wahali się. Po kilku minutach podjęto formalną decyzję: dla farstara, wszystkie światła zielone! Adam poczuł w sobie dziwną pustkę. Cel został osiągnięty. Następną decyzję, osobistą, będzie musiał podjąć sam.
ROZDZIAŁ XXX Od ostatniego tygodnia sierpnia Rollie Knight żył w panicznym strachu. Strach ten narodził się w pakamerze dozorcy w montowni, gdzie Leroy Colfax zabił nożem jednego z dwóch inkasentów i gdzie pozostawili drugiego inkasenta i brygadzistę Parklanda - rannych i nieprzytomnych. Strach ten trwał w nim podczas pośpiesznej ucieczki z fabryki - ucieczki czwórki konspiratorów: Big Rufe’go, Colfaxa, Daddy-o Lestera i Rollie’go. Wspięli się na wysoki płot z drucianej siatki pomagając sobie wzajemnie w ciemności, wiedzieli przecież, że wyjście przez którąkolwiek z bram spowodowałoby pytania i później umożliwiłoby ich identyfikację. Rollie rozciął sobie mocno rękę o drut kolczasty znajdujący się na szczycie ogrodzenia, a Big Rufe spadł niefortunnie i kuśtykał później, ale wszystkim udało się wydostać poza teren fabryki. Potem rozdzielili się i uciekali, omijając oświetlone latarniami obszary - spotkali się na jednym z pracowniczych parkingów, gdzie stał samochód Big Rufe’go. Prowadził Daddy-o, gdyż noga Big Rufe’go zdążyła już mocno spuchnąć w kostce i bardzo go bolała. Opuścili parking nie zapalając świateł, włączyli je dopiero, kiedy dotarli do ulicy. Spojrzeli poza siebie na fabrykę - wszystko wyglądało normalnie i nie widać było żadnych oznak wszczętego alarmu. - O rany, o rany - jęczał nerwowo Daddy-o siedzący za kierownicą. - Ależ ja się cieszę, żeśmy się stamtąd wydostali! Big Rufe, siedzący z tyłu, mruknął. - Z niczegośmy się jeszcze nie wydostali. Rollie, który siedział z przodu obok Daddy-o i usiłował zatamować krwawienie, owijając rękę umazaną w smarach szmatą, wiedział, że to prawda. Pomimo upadku, Big Rufe zdołał przerzucić przez mur połączone łańcuchem worki. Leroy Colfax miał drugi komplet worków. Położyli je na tylnym siedzeniu i rozerwali nożami, przesypali zawartość - wszystkie monety były srebrne - do kilku papierowych toreb. Kiedy znaleźli się już na autostradzie, ale jeszcze zanim dojechali do miasta, Colfax i Big Rufe wyrzucili oryginalne worki przez okno. Zaparkowali samochód w starym śródmieściu, w ślepej uliczce i każdy poszedł w swoją stronę. Zanim się rozeszli, Big Rufe ostrzegł wszystkich. - Pamiętajcie, wszystko, co teraz mamy robić, to zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Musimy zachować zimną krew, nie ma takiego, który by poświadczył, że byliśmy tam
dzisiaj wieczorem. Więc jutro każdy pokazuje twarz w zakładzie jak zawsze, jak każdego dnia. - Przeszył wszystkich trzech wzrokiem pełnym wściekłości. - Jak się któryś nie pokaże w robocie, te świnie zaczną nam się bacznie przyglądać. - Może sprytniej byłoby zwiać - powiedział cicho Leroy Colfax. - Tylko zwiej - warknął Big Rufe - to przysięgam, że już ja cię znajdę i zabiję, tak jak załatwiłeś tego głupka... to ty nas wpuściłeś w to wszystko... - Nie mam wcale zamiaru zwiewać. Tak tylko sobie myślałem. - To nie myśl! Już pokazałeś, że nie masz za grosz rozumu. Colfax milczał. Rollie, choć to nie on mówił o tym głośno, również pragnął uciec. Tylko dokąd? Nie było dokąd, nie było żadnego miejsca, gdzie mógłby uciec, gdziekolwiek by się nie zwrócił. Czuł, że jego życie gdzieś wycieka, całkiem jak krew sącząca się z jego poranionej ręki. Uzmysłowił sobie nagle, że cały łańcuch wydarzeń prowadzących do tego, co się stało dziś wieczorem, zaczął się rok temu, kiedy biały glina znęcał się nad nim, a czarny gliniarz dał mu kartkę z adresem interwencyjnego biura werbującego do pracy. Zdał sobie sprawę, że jego błąd polegał na tym, że w ogóle tam poszedł. A może wcale nie tak? Gdyby to, co mu się przytrafiło, nie stało się w ten sposób, stałoby się w inny. - Słuchajcie teraz uważnie - powiedział Big Rufe. - Siedzimy w tym wszyscy razem i razem musimy się trzymać. Jeśli żaden z nas czterech nie puści farby, wszystko będzie dobrze. Może inni w to uwierzyli, Rollie nie uwierzył. Rozeszli się, każdy wziął jedną papierową torbę z monetami, które Big Rufe i Colfax podzielili na tylnym siedzeniu samochodu. Torba Big Rufe’go była cięższa od pozostałych. Skradając się do domu ostrożnie - świadom komplikacji, gdyby teraz, z papierowym, pełnym monet workiem w garści, zatrzymała go policja, Rollie dotarł do czynszowej kamienicy na Blaine przy Dwunastej. May Lou nie było w domu, pewnie poszła do kina. Rollie obmył ranę i obwiązał z grubsza rękę ręcznikiem. Policzył potem pieniądze w papierowej torbie, układając monety w kupki. Razem było 30 dolarów 75 centów - mniej niż wynosiła dniówka w montowni. Gdyby Rollie był uczonym człowiekiem lub znał się na filozofii, mógłby zastanawiać się w duchu nad naturą ryzyka, jakie ludzie podejmują dla mizernych sum, jak na przykład 30,75$ i nad tym, jak względna może być przegrana. Podejmował już ryzyko wcześniej kilkakrotnie i za każdym razem wprawiało go to w przerażenie: ryzykował, nie dając się
wciągnąć do współpracy z przestępczą siatką w fabryce i ryzykował również, chcąc się wycofać dzisiaj wieczorem... mógł to ryzyko podjąć, ale tego nie zrobił, kiedy Big Rufe wcisnął mu do ręki broń. Te ryzyka nie były niczym wydumanym, były rzeczywiste. Brutalne pobicie i połamane w rezultacie żebra mogły się przydarzyć Rollie’mu na zlecenie Big Rufe’go równie łatwo, jak zamawia się towar w sklepie. Obaj o tym wiedzieli - i wtedy Rollie również byłby przegrany. Ale w ostatecznym rachunku przegrana mogłaby być mniejsza niż ta totalna katastrofa: dożywocie za morderstwo, które teraz stało się realną groźbą. W zasadzie - ryzyka, które Rollie decydował się podjąć lub których nie podejmował, były czymś, czemu - do pewnego stopnia - muszą stawiać czoła wszyscy ludzie w wolnym społeczeństwie. Ale niektórzy - przynależąc do tegoż społeczeństwa - z racji urodzenia mają wyjątkowo okrutnie ograniczony wybór, zadając kłam odwiecznym banałom o tym, że wszyscy ludzie są sobie równi. Rollie, i dziesiątki tysięcy jemu podobnych, osaczeni od urodzenia przez biedę, nierówność, skąpe możliwości, brak wykształcenia i co za tym idzie brak przygotowania do dokonywania w życiu odpowiednich wyborów, są przegrani od samego początku. Stopień tylko tej przegranej jest jedyną rzeczą, którą trzeba określić. Stąd też tragedia Rollie Knighta była dwojakiego rodzaju: urodził się w tej części świata, gdzie panują ciemności, a społeczeństwo nie zadbało o to, aby wyposażyć go w intelektualne możliwości wyrwania się z niego. Rollie jednak o tym wszystkim nie myślał - zrozpaczony i ogarnięty bladym strachem przed tym, co przyniesie jutro - wrzucił 30 dolarów 75 centów w srebrnych monetach pod łóżko i położył się spać. Nie obudził się, kiedy przyszła May Lou. Rano, May Lou opatrzyła Rollie’mu rękę zakładając prowizoryczny opatrunek patrzyła na niego pytająco, nie powiedział jednak nic. Potem Rollie poszedł do pracy. W fabryce wszyscy gadali o morderstwie i rabunku, które miały miejsce poprzedniego wieczoru, mówili też o tym w radio, TV i pisali w gazetach. W pobliżu stanowiska, przy którym pracował Rollie, uwaga koncentrowała się wokół sprawy pobicia Franka Parklanda, który leżał teraz w szpitalu, choć - jak donoszono - z lekkim tylko wstrząsem mózgu. „To tylko dowodzi, że wszyscy brygadziści są twardogłowi” - oznajmił jakiś żartowniś podczas przerwy na lunch. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nikt nie wydawał się specjalnie przejęty sprawą rabunku ani zamordowanego człowieka, którego mało kto znał. Donoszono również, że jeden z kierowników miał wczoraj wylew spowodowany całą tą aferą i przepracowaniem. To ostatnie było jednakże oczywistą przesadą, gdyż każdy
wiedział, że robota kierownika to zwykła łatwizna. Poza gadaniem, ze stanowiska przy linii montażowej nie było widać innych oznak jakichkolwiek działań podjętych w sprawie rabunku i morderstwa. Nikogo też tego dnia nie przesłuchiwano, o ile Rollie mógł to zaobserwować i podsłuchać z krążących pogłosek. Żadne też plotki nie przypisały do tej zbrodni żadnych nazwisk. Pomimo ostrzeżenia, jakie wygłosił Big Rufe trzem swoim wspólnikom, to on jeden nie pojawił się w robocie tego dnia. Daddy-o przekazał Rollie’mu około południa wiadomość, że noga Big Rufe’go tak spuchła, iż nie może chodzić, zameldował więc, że jest chory i wymyślił przy tym historyjkę, iż upił się poprzedniego wieczoru i spadł w domu ze schodów. Daddy-o trząsł się cały ze zdenerwowania, odzyskał nieco pewność siebie dopiero wczesnym popołudniem, kiedy złożył następną wizytę przy stanowisku Rollie’go, najwyraźniej pałając chęcią pogadania. Rollie warknął na niego cicho. - Na litość boską, przestań tak się ciągle koło mnie kręcić! I zamknij tę śmierdzącą gębę! - Gdyby ktoś zaczął sypać i po zakładzie rozeszłyby się plotki, Rollie obawiał się, że stałoby się tak głównie za sprawą Daddy-o. Nic więcej wartego uwagi nie wydarzyło się tego dnia. Ani następnego. Ani przez cały tydzień. Z upływem każdego dnia, choć Rollie’go nie opuszczał niepokój - zaczął odczuwać coraz większą ulgę. Wiedział jednak, że na to, co może stać się najgorszego, czasu jest jeszcze dosyć. Zdawał też sobie sprawę z tego, że jeśli w przypadku nie wykrytych sprawców przestępstw mniejszej wagi - ze względu na ich wielką ilość - policja mogła nie prowadzić zbyt intensywnego dochodzenia lub zaprzestać go w ogóle - to sprawy miały się zupełnie inaczej w przypadku morderstwa. Rollie doszedł do wniosku, że w tym przypadku policja zbyt szybko nie zaniecha działań. Tak się złożyło, że częściowo miał rację, częściowo się mylił. Pora na dokonanie rabunku została dobrana bardzo sprytnie. Przez to właśnie policja skoncentrowała swoje dochodzenie na nocnej zmianie, choć detektywi nie byli wcale pewni, czy ludzie, których szukają, są pracownikami montowni. Wiele przestępstw popełnianych było przez ludzi spoza zakładu, którzy używali sfałszowanych kart identyfikacyjnych, aby dostać się do środka. Policja mogła oprzeć się na jednej tylko informacji podanej przez inkasenta, który przeżył: w napadzie brało udział czterech mężczyzn. Wszyscy mieli maski na twarzach i byli uzbrojeni. Wydawało mu się również, że wszyscy czterej byli czarni, miał ledwie nikłe
pojęcie o ich wyglądzie. Inkasent, który przeżył, nie zdołał zobaczyć twarzy napastnika, któremu zdjęto maskę - widział ją jego kumpel, którego dźgnięto nożem. Frank Parkland, który został powalony natychmiast po wejściu do pakamery dozorcy, nie zdołał nic zaobserwować. Nie znaleziono żadnej broni, żadnych odcisków palców. Porozcinane worki na pieniądze zostały w końcu znalezione na poboczu autostrady, nie dostarczyły jednak żadnych wskazówek poza tym, że ktokolwiek je tam porzucił, zmierzał do starego śródmieścia. Zespół czterech detektywów przydzielonych do tej sprawy zaczął metodycznie badać nazwiska i rejestry około trzech tysięcy pracowników nocnej zmiany. Wśród nich znajdowała się pokaźna liczba tych, którzy już mieli jakieś przestępstwa na swoim koncie. Wszyscy zostali przesłuchani - bez rezultatu. To zabrało dużo czasu. Poza tym, w trakcie prowadzenia przesłuchań, liczba detektywów została zredukowana z czterech do dwóch, ale nawet i ta pozostała dwójka musiała zajmować się jednocześnie innymi sprawami. Nie przeoczono możliwości, iż poszukiwani przestępcy mogli być z dziennej zmiany: pozostali w zakładzie, aby dokonać rabunku. Była to po prostu jedna z wielu możliwości, których policja ze względu na brak czasu i odpowiedniej liczby ludzi nie mogła sprawdzić od razu. Oficerowie śledczy mieli nadzieję, że w tej sprawie nastąpi przełom dzięki jakiemuś informatorowi - często w ten właśnie sposób rozwiązywano sprawy wielu poważnych przestępstw w Wielkim Detroit i gdzie indziej. Ale nie otrzymali żadnych informacji. Albo sprawcy byli jedynymi, którzy znali nazwiska, albo inni z dziwnych powodów zachowywali pełne milczenie. Policji znany był fakt, że koncesje na sprzedaż napojów z automatów w zakładzie finansowane były i obsługiwane przez mafię, wiedzieli również, że zabity człowiek miał z nią powiązania. Podejrzewali, choć nie mogli tego udowodnić, że oba te czynniki miały wpływ na otaczającą całą sprawę zmowę milczenia. Po trzech i pół tygodniach, ze względu na konieczność przeniesienia detektywów do innych zadań - choć sprawa morderstwa i rabunku w fabryce nie została jeszcze zamknięta policja zaprzestała działań. Ale nie wszędzie miało to miejsce. Mafia, zazwyczaj, nie patrzy przychylnie na jakiekolwiek mieszanie się w sprawy swoich ludzi. A kiedy w jej sprawy wtrącają się inni przestępcy - reperkusje są tak surowe, że mogą stanowić ostrzeżenie dla tych, którzy chcieliby coś podobnego powtórzyć. Od chwili, gdy człowiek o indiańskich rysach zmarł od rany zadanej nożem przez Leroya Colfaxa, on i jego trzej wspólnicy skazani zostali na likwidację.
Decyzję taką podjęto tym łatwiej, że sprawcy byli zaledwie pionkami w wojnie Mafii z Czarną Mafią. Kiedy znane już były szczegóły dotyczące morderstwa i rabunku, rodzina mafijna w Detroit zaczęła działać cicho i skutecznie. Miała do swojej dyspozycji kanały łączności, których nie posiadała policja. Najpierw wysłano zwiadowców, aby zdobyli informacje. Kiedy nie przyniosło to rezultatów, zaoferowano po cichu nagrodę: tysiąc dolarów. Za tyle pieniędzy, w starym śródmieściu, każdy sprzedałby własną matkę. Rollie dowiedział się o rozpoczętych w tej sprawie działaniach mafii i wyznaczeniu nagrody dziewięć dni po zamieszaniu i panicznej ucieczce z montowni. Stało się to w nocy, był wtedy w obskurnym barze na Trzeciej Alei, pił piwo. Piwo i świadomość, iż wszelkie oficjalne dochodzenia nie dotarły zbyt blisko do niego, zmniejszyły nieco strach, z którym żył przez ostatnie dziewięć dni. Ale na wieść o działaniach podjętych przez mafię - o czym powiedział mu kumpel przy barze, który w śródmieściu przyjmował zakłady na loterię i znany był po prostu jako Muł - strach Rollie’ego wzrósł dziesięciokrotnie i przemienił piwo, które pił, w kluchę nie do przełknięcia - ledwo powstrzymał zbierające się w nim wymioty. Udało mu się nie zwymiotować wtedy od razu przy barze. - Hej! - zawołał Muł po przekazaniu Rollie’mu wiadomości o wyznaczonej przez mafię nagrodzie. - Czy ty czasem nie pracujesz w tej fabryce, człowieku? Rollie z wysiłkiem kiwnął głową. Muł nalegał. - Ty się dowiesz, kim byli ci faceci, ja to przekażę i podzielimy się dolą, dobra? - Posłucham, co mówią - obiecał Rollie. Po chwili wyszedł z baru, zostawiając ostatnie piwo nie tknięte. Rollie wiedział, gdzie szukać Big Rufe’go. Kiedy wchodził do jego mieszkania, natknął się na wycelowaną wprost w drzwi lufę pistoletu - tego samego zapewne, który został użyty dziewięć dni temu. Kiedy Big Rufe zobaczył, kto wchodzi, opuścił broń i zatknął pistolet za pasek spodni. - Kiedy te nędzne makaroniarze tu przyjdą - oznajmił Big Rufe - nie pójdzie im ze mną tak łatwo. Pomimo pełnej gotowości do obrony, Big Rufe zdawał się dziwnie obojętny. Prawdopodobnie - co Rollie uświadomił sobie dopiero później - dlatego, że od początku wiedział o niebezpieczeństwie, jakim jest mafia i już się z tym pogodził. Rollie nie miał po co zostawać u Big Rufe’go, wyszedł więc. I od tej chwili jego dni i noce wypełnił nowy, wszechobecny strach. Wiedział, że nic, co zrobi, nie zwalczy tego przerażenia, mógł tylko czekać. Przez jakiś czas chodził nadal do
pracy, gdyż stała praca - zdał sobie z tego sprawę, zbyt późno jednak - stała się już nawykiem. Choć Rollie nigdy nie poznał szczegółów, to właśnie Big Rufe zdradził ich wszystkich. Bezmyślnie spłacił kilka drobnych długów hazardowych wyłącznie srebrnymi monetami. Zauważono to i doniesiono któremuś z podrzędnych członków mafii, który przekazał tę informację dalej. Poskładano dalsze okruchy informacji o Big Rufe’m i wszystko zaczęło pasować. Pochwycono go w nocy, zaskoczono podczas snu, nie miał nawet szansy, aby użyć swojej broni. Zawieźli go, związanego i zakneblowanego, do pewnego domu w Highland Park i zanim go zabili, torturowali go, a on sypał. . Następnego ranka znaleziono ciało Big Rufe’go na szosie w Hamtramck - na szosie, którą w nocy przejeżdżało bardzo dużo ciężarówek. Wyglądało na to, że został przejechany wielokrotnie. Jego śmierć zaliczono do kategorii ofiar wypadków drogowych. Inni, włącznie z Rollie Knightem - który dowiedział się o tym od przerażonego, roztrzęsionego Daddy-o - wiedzieli lepiej, co o tym sądzić. Leroy Colfax ukrywał się dzięki pomocy przyjaciół, aktywistów politycznych. Pozostawał w ukryciu przez niemal dwa tygodnie, kiedy to okazało się, że nawet polityczny bojownik, jak wielu innych polityków, ma swoją cenę. Jeden z zaufanych towarzyszy Colfaxa, którego nazywał swoim bratem, po cichu go sprzedał. Leroy Colfax został więc również ujęty, przewieziony w jakieś odludne miejsce na przedmieściu i zastrzelony. Kiedy znaleziono jego ciało, podczas autopsji naliczono sześć kul, ale nie natrafiono na żadne inne ślady. Nigdy potem nikogo w tej sprawie nie aresztowano. Daddy-o uciekł. Kupił bilet na autobus do Nowego Yorku i starał się zgubić w tłumie zamieszkującym Harlem. Przez jakiś czas udawało mu się, ale po kilku miesiącach został wytropiony i zadźgany nożem. Na długo przedtem - na wieść o zakłuciu nożem Leroya Colfaxa - dla Rollie Knighta rozpoczął się okres wyczekiwania na śmierć, a w międzyczasie załamał się zupełnie. *** Leonard Wingate miał kłopoty ze zidentyfikowaniem wysokiego damskiego głosu w słuchawce telefonu. Zirytował go poza tym fakt, iż zatelefonowano do niego po nocy, do domu. - May Lou... kto? - Kobieta Rollie’go. Rollie Knighta. Knight. Wingate przypomniał go sobie wreszcie.
- Jak pani zdobyła mój numer telefonu? - zapytał. - Jest zastrzeżony. - Napisał mi go pan na kartce. Powiedział pan, żeby zadzwonić, jeśli będziemy mieli kłopoty. Pewnie rzeczywiście tak powiedział - prawdopodobnie tej nocy, kiedy robiono zdjęcia w ich domu czynszowym w starym śródmieściu. - O co więc chodzi? - Wingate miał już właśnie wyjść z domu na przyjęcie w Bloomfield Hills. Żałował teraz, że nie wyszedł, zanim zadzwonił telefon, żałował, iż podniósł słuchawkę. - Pan chyba wie, że Rollie nie chodzi do pracy. - Skąd, do licha, ja mam o tym wiedzieć? - Jeśli nie pokaże się... - zaczęła niepewnie. - W tej fabryce pracuje dziesięć tysięcy ludzi. Jako dyrektor działu kadr jestem odpowiedzialny za całość, ale nie otrzymuję meldunków o każdym z osobna... Leonard Wingate zauważył swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie i zamilkł. Przemówił w duchu sam do siebie: Dobra, ty pompatyczny, odnoszący sukcesy, ważny sukinsynu z zastrzeżonym numerem telefonu... a więc powiadomiłeś ją, że aż taki z ciebie ważniak, że ona nie ma prawa zakładać, iż masz z tym cokolwiek wspólnego z tego tylko względu, iż przypadkiem masz ten sam kolor skóry. I co teraz? Broniąc się sam przed sobą pomyślał, że na szczęście nie często mu się coś takiego zdarzało, a teraz zdołał nawet w porę się pohamować. Dowodziło to jednak, iż taka jego postawa może się w przyszłości utrwalać - słyszał już, że czarni, którzy dorwali się do jakiejś władzy, traktują swoich pobratymców jak pył pod swymi stopami. - May Lou - powiedział Leonard Wingate. - Przyłapałaś mnie w złym momencie i za to cię przepraszam. Czy moglibyśmy zacząć od początku? Ma kłopoty, powiedziała mu, kłopoty z Rollie’m. - On nie je, nie śpi, nic nie robi, nic. Nie chce wyjść z domu. Siedzi tylko i czeka. - Na co czeka? - Nie chce mi powiedzieć, w ogóle nie chce nawet rozmawiać. Wygląda okropnie, proszę pana. Tak jakby... - May Lou zamilkła szukając odpowiednich słów i dopowiedziała w końcu - Jakby czekał na śmierć. - Jak długo nie chodzi już do pracy? - Dwa tygodnie. - Czy to on cię prosił, abyś zadzwoniła do mnie? - On o nic nie prosi. Ale bardzo potrzebuje pomocy. Wiem, że potrzebuje.
Wingate zawahał się. To naprawdę nie jego sprawa. Prawda, że bardzo się zainteresował interwencyjnym programem werbowania do pracy kolorowych bezrobotnych ze starego śródmieścia i nadal poświęcał temu wiele uwagi, zaangażował się też osobiście w kilka indywidualnych przypadków. Knight był jednym z nich. Ale mógł tym ludziom udzielać tylko określonej pomocy, a Knight rzucił pracę - z własnej inicjatywy, jak się zdawało - dwa tygodnie temu. Nadal jednak Leonard Wingate odnosił się samokrytycznie do swojego zachowania sprzed paru minut. - Dobrze - powiedział. - Nie jestem pewien, czy będę mógł coś zrobić, ale postaram się do was zajrzeć w ciągu paru najbliższych dni. - Czy mógłby pan dzisiaj? - Jej ton był błagalny. - Obawiam się, że to niemożliwe. Jestem umówiony na obiad i już jestem spóźniony. Wyczuł jej wahanie, zapytała jednak. - Proszę pana, pan mnie pamięta? - Powiedziałem już, że pamiętam. - Czy ja kiedykolwiek przedtem o coś prosiłam? - Nie, nie prosiłaś. - Miał wrażenie, że May Lou nigdy nikogo o nic w życiu nie prosiła, ani nie żądała niczego od życia, niewiele też od życia otrzymała. - Proszę teraz! Proszę! Dzisiaj wieczorem. Dla mojego Rollie’go. Targnęły nim sprzeczne uczucia: jego więzi z przeszłością, z przodkami - i z teraźniejszością, z tym, co do tej pory osiągnął i co jeszcze może w życiu osiągnąć. Zwyciężyło dziedzictwo rasy. Leonard Wingate pomyślał z żalem, iż ominie go wspaniałe przyjęcie. Podejrzewał, że pani domu lubi demonstrować swoje liberalne przekonania zapraszając do stołu jednego czy dwóch czarnych, ale mimo wszystko jedzenie u niej bywało smaczne i wino dobre, można też było przyjemnie z nią poflirtować. - Dobrze - powiedział do słuchawki. - Przyjadę. Chyba pamiętam, gdzie to jest, ale na wszelki wypadek podaj mi lepiej adres. *** Gdyby May Lou nie ostrzegła go wcześniej, pomyślał Leonard Wingate, ledwo zdołałby rozpoznać Rollie Knighta, był skrajnie wychudzony - jego oczy zapadły się w głąb wynędzniałej twarzy. Rollie siedział przy drewnianym stole, twarzą do drzwi i kiedy wszedł Wingate, zerwał się nerwowo, po czym opadł znów na krzesło. Szef działu kadr, przed przyjściem tutaj, wpadł na dobry pomysł i przyniósł ze sobą butelkę szkockiej. Nie pytając domowników o zgodę, udał się do maleńkiej klitki, w której znajdowała się kuchnia, znalazł szklanki i przyniósł je do pokoju. May Lou wymknęła się,
kiedy tylko wszedł, zerkając na niego z wdzięcznością i szepcząc. - Będę tuż za drzwiami. Wingate nalał dwie porcje czystej, nie rozcieńczonej niczym szkockiej i postawił jedną szklankę przed Rollie’m. - Wypij to - powiedział. - Możesz to robić tak długo, jak chcesz. Ale potem, zaczniesz mówić. Rollie wyciągnął rękę po szklankę. Nie podniósł głowy. Wingate pociągnął łyk swojej szkockiej, poczuł, jak alkohol pali mu przełyk i rozgrzewa go. Postawił szklankę na stole. - Możemy sobie zaoszczędzić czasu, jeśli ci od razu powiem, że wiem dokładnie, co o mnie myślisz. Znam też wszystkie te określenia równie dobrze jak ty... większość z nich jest głupia, biały murzyn, wuj Tom... Ale bez względu na to, czy mnie lubisz, czy nienawidzisz, zdaje mi się, że jestem jedynym przyjacielem, jakiego tu dzisiaj zobaczysz. - Wingate dopił resztę szkockiej, nalał następną porcję i popchnął butelkę ku Rollie’mu. - Zacznij więc gadać, póki to skończę, albo będę musiał uznać, że tracę tylko czas i pójdę sobie. Rollie podniósł głowę. - Strasznie się wściekasz, a ja jeszcze nie powiedziałem ani słowa. - Powiedz więc coś wreszcie. Dowiedzmy się, o co tu chodzi - Wingate pochylił się nad stołem. - Na początek: dlaczego rzuciłeś robotę? Rollie wysączył swoją pierwszą porcję szkockiej, nalał następną i zaczął mówić... i nie mógł już przestać, jakby poprzez trafnie dobrany przez Wingate’a moment i odpowiednie słowa zachęty otworzyła się śluza, skutkiem czego słowa popłynęły strumieniem, któremu pytania Wingate’a nadawały kierunek, póki cała opowieść nie została ujawniona do końca. Zaczęła się od pierwszego przyjęcia Rollie’go do pracy rok temu, potoczyła się przez jego doświadczenia zdobyte w fabryce, wplątanie w organizację przestępczą - niewielkie najpierw, z czasem coraz większe - do rabunku i morderstwa i ich konsekwencji, aż po chwilę, kiedy Rollie uświadomił sobie zagrożenie, jakim jest Mafia i jej nakaz likwidacji, której teraz - ze strachem i rezygnacją - oczekiwał. Leonard Wingate siedział i słuchał - i targały nim mieszane uczucia zniecierpliwienia, frustracji, współczucia, bezradności i gniewu... aż nie mógł już usiedzieć na miejscu. Rollie mówił dalej, a Wingate krążył po maleńkim pokoju. Kiedy opowieść Rollie’go skończyła się, Wingate wybuchnął najpierw gniewem. - Ty cholerny głupcze! - krzyczał. - Dano ci szansę! I powiodło ci się! A potem to wszystko spartoliłeś! - Wingate zaciskał i rozluźniał pięści miotany emocjami. - Mógłbym cię zabić!
Rollie podniósł gwałtownie głowę. Na moment w jego oczach zabłysła dawna zuchwałość i poczucie humoru. - Człowieku, jak chcesz to zrobić, zamów sobie kolejkę. Uwaga Rollie’go przywróciła Wingate’owi poczucie rzeczywistości. Wiedział, że postawiono go przed niemożliwym wyborem. Gdyby pomógł Rollie Knightowi wybrnąć z tej sytuacji, wszedłby w układy z przestępcą nie dopuszczając do ścigania go. W oczach prawa stałby się współwinny zbrodni, gdyby nie zrobił nic dowiedziawszy się o jej popełnieniu. Ale gdyby mu nie pomógł i po prostu sobie poszedł... Wingate wiedział wystarczająco dużo o starym śródmieściu i rządzącym w nim prawie dżungli, aby nie zdawać sobie sprawy, iż pozostawiłby Rollie’go śmierci. Wingate żałował, że nie zignorował dzwonka telefonu dzisiaj wieczorem i uległ błaganiu May Lou, aby tutaj przyszedł. Gdyby zrobił jedno lub drugie, siedziałby sobie teraz wygodnie przy stole z podobnymi sobie ludźmi, przy białym obrusie i błyszczącej srebrnej zastawie stołowej. Ale był tutaj. Zmusił się, by trzeźwo pomyśleć. Wierzył w to, co mu powiedział Rollie Knight. We wszystko. Przypomniał też sobie, że czytał w prasie o tym, iż znaleziono podziurawione kulami ciało Leroy Colfaxa, zwrócono mu też na to uwagę w zakładzie, gdyż - do niedawna - Colfax był pracownikiem montowni. To było ledwie tydzień temu. A teraz, kiedy dwóch z czterech spiskowców już nie żyło, a trzeci przepadł gdzieś i zniknął wszystkim z oczu, stało się bardzo prawdopodobne, iż uwaga Mafii zwróci się wkrótce na Rollie’go. Ale jak szybko? Za tydzień? Jutro? Dziś? Wingate zdał sobie sprawę, iż zerka nerwowo na drzwi. Doszedł do wniosku, że to, czego mu teraz potrzeba, bezzwłocznie, to opinia drugiej osoby, czyjaś ocena, aby wzmocnić nią swoją. Jakakolwiek decyzja w tej sprawie była zbyt istotna, aby można było ją podejmować bez czyjegoś poparcia. Ale czyjej opinii szukać? Wingate był pewien, że gdyby udał się do swojego przełożonego w firmie, wiceprezesa do spraw kadrowych, otrzymałby radę bezdusznie zgodną z prawem: zostało popełnione morderstwo, znane jest nazwisko jednego z morderców, należy więc poinformować o tym policję, która już sama się tą sprawą zajmie. Wingate wiedział, że bez względu na konsekwencje, na jakie sam może się przy tym narazić - nie zrobi tego. Albo - nie zrobi tego, nie zapytawszy przynajmniej najpierw kogoś o radę. Przyszło mu do głowy, by zapytać o zdanie Bretta DeLosanto. Od czasu pierwszego spotkania w listopadzie, Leonard Wingate, Brett i Barbara Zaleski zostali dobrymi przyjaciółmi. Stopniowo, spędzali ze sobą coraz więcej czasu i Wingate zaczął darzyć podziwem umysł młodego projektanta rozpoznając, iż pod zewnętrzną
nonszalancją Bretta kryje się instynktowna mądrość, zdrowy rozsądek i wielkie serce pełne współczucia. Jego opinia w tej chwili mogłaby bardzo pomóc. Brett, poza tym, znał Rollie Knighta, jako że poznał go poprzez Barbarę podczas filmowania Auto City. Wingate podjął decyzję: zatelefonuje do niego i - jeśli to będzie możliwe - spotka się z Brettem jeszcze dzisiaj. May Lou, nie zauważona, wślizgnęła się do pokoju. Wingate nie orientował się, ile zdołała podsłuchać, ani jak dużo w ogóle o tej sprawie wiedziała. Podejrzewał, że to i tak nie ma znaczenia. Wskazał ruchem ręki drzwi. - Czy możesz je zamknąć na klucz? May Lou skinęła głową. - Tak. - Wychodzę od was teraz - powiedział Wingate Rollie’mu i May Lou. - Ale wrócę. Zamknijcie za mną drzwi na klucz i nie otwierajcie. Nie wpuszczajcie nikogo. Kiedy przyjdę, podam swoje nazwisko i poznacie mnie także po głosie. Rozumiecie? - Tak, proszę pana. - Napotkał jej wzrok. Choć była taka drobna, wychudła i mizerna i mało atrakcyjna, czuł, ile May Lou ma w sobie siły. *** Niedaleko od kamienicy czynszowej na Blaine Leonard Wingate znalazł automat telefoniczny w otwartej przez całą noc pralni samoobsługowej. Miał zapisany w notesie numer telefonu w mieszkaniu Bretta. Pralnice i suszarki w samoobsługowej pralni hałasowały głośno, przykrył więc jedno ucho, aby słyszeć sygnał w słuchawce. Nikt nie odbierał telefonu, odwiesił więc słuchawkę. Przypomniał sobie rozmowę z Brettem sprzed paru dni, podczas której Brett wspomniał, że razem z Barbarą spotkają się z Adamem i Ericą Trentonami - których Wingate znał trochę - pod koniec tygodnia. Wingate postanowił jakoś ich odszukać. Zadzwonił do informacji po numer telefonu do domu Trentonów na przedmieściu. Ale kiedy do nich zatelefonował, nikt nie podnosił słuchawki. W tej chwili ponad wszystko pragnął skontaktować się z Brettem DeLosanto. Przypomniał sobie jeszcze coś, co powiedział mu Brett: ojciec Barbary nadal znajdował się w Ford Hospital, w krytycznym stanie. Wingate podejrzewał więc, że istnieje szansa, iż Barbara i Brett są gdzieś razem, a Barbara zostawiła wiadomość w szpitalu, gdzie można ją zastać. Zatelefonował do szpitala. Odczekał kilka minut, zanim zgłosiła się pielęgniarka oddziałowa, która przyznała, że owszem, mogą skontaktować się z panną Zaleski.
Wingate wiedział, że będzie musiał skłamać, aby otrzymać potrzebną mu informację. - Jestem jej kuzynem z Denver i telefonuję właśnie z lotniska. - Miał nadzieję, że hałasy dochodzące z pralni wystarczająco dobrze przypominają odgłosy lotniska. Przyleciałem tutaj, aby zobaczyć się z wujem, ale moja kuzynka chciała, żebym najpierw spotkał się z nią. Powiedziała, że jeśli zadzwonię do szpitala, zawsze będziecie wiedzieli, gdzie mogę ją znaleźć. - Nie prowadzimy tutaj agencji informacyjnej - odparła cierpko pielęgniarka, ale powiedziała mu w końcu, że panna Zaleski jest dzisiaj w Detroit Symphony razem z państwem Trenton i panem DeLosanto. Barbara zostawiła nawet numery miejsc. Wingate błogosławił ją za przezorność. Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed pralnią. Ruszył teraz ku Jefferson Avenue i Civic Centre, jechał szybko. W czasie kiedy telefonował, zaczął siąpić drobny deszcz, nawierzchnia ulic zrobiła się więc śliska. Na skrzyżowaniu Woodward i Jefferson zaryzykował i przejechał na żółtym świetle, wjechał na dziedziniec Ford Auditorium - błękitno-perłowego, z granitu i marmuru, reprezentacyjnego centrum Detroit Symphony Orchestra. Wokół niego piętrzyły się inne wysokie gmachy Civic Centre: Cobo Hall, Veterans' Memorial, City-County Building nowoczesne, przestronne, rzęsiście oświetlone. O Civic Centre mówiono często, iż jest zaczątkiem szeroko zakrojonego, realizowanego przez władze miejskie programu odnowy śródmiejskiego Detroit. Niestety, choć początek zrobiono, nic niemal nie dało się zauważyć poza tym. Stojący przy głównym wejściu do sali koncertowej umundurowany odźwierny postąpił naprzód. Zanim zdążył się odezwać, Wingate zwrócił się do niego. - Muszę odnaleźć pewnych ludzi, którzy są teraz na koncercie. To bardzo pilne. Trzymał w ręku kartkę z numerami miejsc, które zapisał podczas rozmowy telefonicznej z pielęgniarką. Odźwierny zgodził się - ponieważ koncert trwał jeszcze i przed budynkiem nie było ruchu, można samochód zostawić „na kilka minut”, z kluczykiem w stacyjce. Wingate minął dwoje drzwi. Kiedy ostatnie zamknęły się za nim, otoczyła go muzyka. Bileterka odwróciła się ku niemu. - Nie będę mogła zaprowadzić pana na miejsce - powiedziała szeptem - póki nie zacznie się przerwa. Czy mogę prosić o pański bilet? - Nie mam biletu. - Wyjaśnił jej, po co przyszedł i pokazał kartkę z numerami miejsc. Jak się okazało, miejsca znajdowały się przy orkiestrze, pośrodku rzędu. - Gdyby mnie pan zaprowadził do tego rzędu... - zwrócił się Wingate do biletera, który
podszedł do nich - mógłbym dać znać panu DeLosanto, aby do mnie wyszedł. Ale bileter był stanowczy. - Nie wolno, proszę pana. To by wszystkim przeszkadzało. - Ile więc jeszcze do przerwy? Nie wiedzieli dokładnie. Wingate w tej dopiero chwili uświadomił sobie, co gra orkiestra. Od dzieciństwa kochał muzykę i rozpoznał teraz suitę orkiestrową „Romeo i Julia” Prokofiewa. Wiedział, iż dyrygenci posługują się różnymi aranżacjami tej suity, zapytał więc - Czy mogę spojrzeć na program? Fragment, który rozpoznał, był początkiem „Śmierci Tybalta”. Z ulgą stwierdził, że jest to ostatnia część utworu przed przerwą. Chociaż czekał niecierpliwie, nie oparł się wspaniałemu czarowi muzyki. Szybko narastający motyw wstępny przeszedł w przyśpieszające solo kotła, którego uderzenia przypominały śmiertelne uderzenia młota... Tybalt zabił przyjaciela Romea, Mercutia. A teraz, nad umierającym Tybaltem Romeo wywarł zemstę, którą poprzysiągł... Pasaże rogu zawodziły nad tragicznym paradoksem ludzkiej chęci niszczenia i szaleństwa... Pełna orkiestra rozbrzmiała narastającym crescendo ludzkiego przeznaczenia... Wingate poczuł, jak cierpnie mu skóra, kiedy uzmysłowił sobie analogie między muzyką i przyczyną swojej obecności tutaj. Muzyka umilkła. Kiedy w sali koncertowej rozbrzmiał grzmot oklasków, Wingate pośpieszył ku pierwszym rzędom, eskortowany przez bileterkę. Przekazano wiadomość Brettowi DeLosanto, którego Wingate natychmiast dostrzegł.
Brett wyglądał na
zaskoczonego, ale zaczął zaraz przedzierać się ku wyjściu, za nim podążali Barbara i Trentonowie. W foyer przeprowadzili pośpieszną naradę. Nie tracąc czasu na omawianie szczegółów, Wingate wyjaśnił tylko, że poszukiwał Bretta z powodu Rollie Knighta. A ponieważ znajdowali się i tak w śródmieściu, Wingate chciał, aby obaj udali się od razu do mieszkania Rollie’go i May Lou. Brett zgodził się natychmiast, lecz Barbara zaczęła nalegać, aby zabrali ją ze sobą. Sprzeczali się przez chwilę, Wingate sprzeciwiał się temu pomysłowi i Brett go popierał. Uzgodnili w końcu, że Adam zabierze Ericę i Barbarę do mieszkania Bretta w Country Club Manor i tam na nich poczekają. Ani Adam, ani Barbara i Erica nie mieli już ochoty wracać na koncert. Wyszli z budynku, Wingate poprowadził Bretta do swojego samochodu. Deszcz przestał już padać. Brett miał ze sobą płaszcz, rzucił go na tylne siedzenie, na płaszcz
Wingate’a. Kiedy ruszyli, Wingate zaczął pośpiesznie wyjaśniać wszystko Brettowi wiedząc, że podróż zajmie im tylko kilka minut. Brett słuchał, zadając od czasu do czasu jakieś pytanie. Przy opisie morderstwa i rabunku gwizdnął cicho. Podobnie jak wielu innych ludzi, i on czytał w gazetach meldunki o zabójstwie w fabryce, czuł się poza tym osobiście zainteresowany, gdyż wszystko wskazywało na to, że wydarzenia tamtej nocy przyśpieszyły atak Matta Zaleskiego. Brett nie czuł jednak żadnej wrogości w stosunku do Rollie Knighta. Prawda, że młody czarny robotnik nie był bynajmniej niewiniątkiem, ale istniały przecież różne stopnie winy - bez względu na to, czy prawo to uznawało, czy nie. Wingate wyraźnie wierzył - a Brett to akceptował - że Rollie został we wszystko uwikłany stopniowo, za każdym razem mocniej - po części wbrew własnej woli, gdyż jego wolność wyboru stawała się coraz bardziej ograniczona, niczym siły słabnącego pływaka wciąganego w wir. Tym niemniej, za to, co zrobił, Rollie Knight będzie musiał zapłacić. Nikt nie może, ani nie powinien pomagać mu kary uniknąć. - Jedno, czego nie możemy zrobić - powiedział Brett - to pomóc mu, aby zniknął z Detroit. - Również o tym pomyślałem. - Gdyby przestępstwo Knighta nie było tak wielkie, pomyślał Wingate, mogliby podjąć takie ryzyko. Lecz nie w przypadku morderstwa, - Trzeba mu tego, czego nie miał przy poprzednich sprawach... najlepszego adwokata, jakiego można zdobyć za pieniądze. - On nie ma pieniędzy. - W takim razie ja je wyłożę. Dam część sam i znajdą się inni, którzy dadzą. - Brett zastanawiał się już, z kim ma o tym rozmawiać: z ludźmi, którzy nie należeli do zwykłych darczyńców z organizacji charytatywnych, ale mieli zdecydowane zdanie na temat sprawiedliwości społecznej i uprzedzeń rasowych. - Będzie musiał zgłosić się na policję - powiedział Wingate. - Nie widzę innego wyjścia. Ale jeśli będziemy mieli dobrego adwokata, będzie mógł nalegać na odpowiednią ochronę w więzieniu. - Zastanawiał się zarazem w duchu, jak skuteczna będzie mogła być ta ochrona, bez względu na pomoc adwokata lub jej brak. - Mając dobrego adwokata podczas procesu - powiedział Brett - może, ale tylko może, będzie miał odrobinę szczęścia. - Może. - Czy Knight zrobi to, co mu powiemy? - Zrobi - Wingate skinął głową.
- W takim razie poszukamy adwokata rano. Zajmie się sprawą oddania go w ręce policji. Lepiej, żeby dzisiaj wieczorem oboje, razem z dziewczyną, przenieśli się do mnie i Barbary. Wingate zerknął na niego kątem oka. - Jesteś tego pewien? - Jestem pewien. Chyba że masz lepszy pomysł. Wingate pokręcił głową. Był zadowolony, że znalazł Bretta. Choć nic, co młody projektant do tej pory powiedział lub zrobił, nie wykraczało poza jego własne zdolności rozumowania i podejmowania decyzji, obecność Bretta i jego trzeźwość myślenia dodawały mu otuchy. Brett posiadał także wrodzony instynkt przywódczy, który Wingate - dzięki swemu doświadczeniu - umiał rozpoznać. Ciekaw był, czy Brett poprzestanie na projektowaniu do końca życia. Znajdowali się właśnie na skrzyżowaniu Dwunastej i Blaine. Wysiedli przed zrujnowanym, obłażącym z farby domem czynszowym i Wingate zamknął samochód. Jak zwykle, smród śmieci i odpadków był nader intensywny. Wchodząc po wytartych, drewnianych schodach na trzecie piętro Wingate przypomniał sobie, iż powiedział Rollie’mu i May Lou, że rozpoznają go po głosie i nazwisku. Mógł nie zadawać sobie tyle trudu. Drzwi, które im kazał zamknąć na klucz, były otwarte. Część zamka wisiała, wyłamana, w powietrzu - jakaś siła. zapewne mocny cios, odłupał go. Leonard Wingate i Brett weszli do środka. W domu była tylko May Lou. Wkładała ubrania do kartonowej walizki. - Gdzie jest Rollie? Nie podnosząc głowy odparła - Poszedł. - Gdzie poszedł? - Przyszli jacyś faceci. Zabrali go. - Jak dawno temu? - Zaraz po pana wyjściu. - Odwróciła głowę. Zobaczyli, że płakała. - Słuchaj... - zaczął Brett. - Jeśli będziemy mieli ich opis, możemy zawiadomić policję. Leonard Wingate potrząsnął głową. Wiedział, że jest już za późno. Miał przeczucie, że za późno było od samego początku. Wiedział też, co obaj z Brettem teraz zrobią. Pójdą stąd, odejdą. Podobnie jak tak wielu w Detroit odeszło nie podejmując żadnych działań lub jak
kapłan i lewici przeszło na drugą stronę. Brett milczał. - Co teraz zrobisz? - zapytał Wingate May Lou. Zamknęła kartonową walizkę. - Jakoś sobie poradzę. Brett sięgnął do kieszeni. Wingate powstrzymał go. - Pozwól, że ja to zrobię. - Nie licząc, wyjął z kieszeni wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie i wcisnął je do ręki May Lou. - Przykro mi - powiedział. - Zdaje mi się, że to wiele nie znaczy, ale przykro mi. Zeszli na dół. Kiedy podeszli do samochodu, zastali boczne drzwi szeroko otwarte. Szyba była wybita. Zniknęły oba płaszcze, które leżały na tylnym siedzeniu. Leonard Wingate oparł głowę na złożonych na dachu samochodu ramionach. Kiedy podniósł głowę, Brett dostrzegł, że Wingate ma wilgotne oczy. - O Boże! - zawołał Wingate. Podniósł ręce błagalnym gestem ku niebu. - O Boże! To miasto bez serca! *** Ciało Rollie Knighta nigdy nie zostało znalezione. Po prostu zniknął.
ROZDZIAŁ XXXI - To twoje życie, nie moje - powiedział Adam Brettowi DeLosanto. - Ale nie byłbym przyjacielem, gdybym ci nie powiedział, iż uważam, że działasz pośpiesznie i popełniasz olbrzymi błąd. Zbliżała się północ, siedzieli wszyscy: Adam i Erica, Barbara i Brett i Leonard Wingate w mieszkaniu w Country Club Manor. Brett i Wingate dołączyli do nich pół godziny temu, przyjechali tu ze starego śródmieścia. Rozmowa toczyła się w posępnym nastroju. Kiedy wyczerpali już wszystko, co można było powiedzieć o Rollie Knight’cie, Brett oznajmił, że ma zamiar porzucić przemysł samochodowy i jutro wręczy swoje podanie z rezygnacją z pracy. - Za pięć lat - upierał się Adam - mógłbyś zostać szefem działu projektowania nadwozia. - Był taki czas - zgodził się Brett - kiedy to było jedynym moim marzeniem... zostać kimś w rodzaju Harleya Earla albo Billa Mitchella, albo Gene Bordinata, czy też Elwooda Engela. Nie zrozum mnie źle... uważam, że oni wszyscy byli wielkimi ludźmi, kilku jest nimi nadal. Ale to nie dla mnie, i to wszystko. - Są inne powody, tak? - zapytał Leonard Wingate. - Tak, są. Nie uważam, żeby producenci samochodów, którzy dla siebie samych tworzą tak dalekosiężne plany, zrobili plany większe od naparstka i przysłużyli się znacząco społeczeństwu, w którym żyją. - Może kiedyś tak było - zaoponował Adam. - Ale teraz już nie jest. Wszystko się zmieniło lub zmienia w szybkim tempie. Widzimy to dzień w dzień - w postawach kierownictwa, poczuciu odpowiedzialności społecznej, w tym jakie budujemy samochody, w stosunkach z rządem, w uznaniu wymagań konsumentów. To już nie taki sam biznes, jakim był jeszcze dwa lub trzy lata temu. - Chciałbym w to wierzyć - powiedział Brett. - Choćby tylko dlatego, że ty w to tak bardzo wierzysz. Ale nie mogę i nie jestem w tym przekonaniu osamotniony. W każdym razie, od tej chwili będę pracował poza tym przemysłem. - Co będziesz robił? - spytała Erica. - Jeśli chcesz znać prawdę - odparł Brett - to niech mnie diabli, jeśli sam wiem. - Nie zaskoczyłoby mnie - wtrącił Adam - gdybyś zajął się polityką. Chciałbym, żebyś wiedział, że jeśli tak zrobisz, będę nie tylko na ciebie głosował, ale też będę wspierał twoją kampanię.
- Ja również - dodał Wingate. To dziwne, pomyślał, że zaledwie tego właśnie wieczoru wyczuł drzemiące w Brett’cie instynkty przywódcze i zastanawiał się nawet, jak długo Brett poprzestanie tylko na projektowaniu. Brett uśmiechnął się szeroko. - Któregoś dnia może to was obu drogo kosztować. Będę pamiętał. - Jedno, co będzie robił - oznajmiła Barbara - to zacznie znowu malować. Nawet jeśli będę musiała przykuć go łańcuchem do sztalugi i przynosić mu posiłki. Nawet jeśli będę musiała sama utrzymywać nas oboje. - Jeśli mowa o utrzymaniu... - wtrącił Brett. - Myślałem, żeby założyć jakąś małą firmę projektową. - Jeśli to zrobisz - powiedział Adam - to na pewno nie pozostanie małą firmą, bo ty po prostu nie możesz nie odnosić sukcesów. Poza tym, będziesz pracował więcej niż kiedykolwiek. - Tego właśnie się boję - westchnął Brett. Ale nawet gdyby tak się stało, pomyślał, byłby panem sam sobie, mógłby samodzielnie decydować. Tego właśnie pragnął najbardziej, i tego pragnęła Barbara. Brett zerknął na nią czując, że uczucie do niej rośnie w nim z każdym dniem. Czemukolwiek będą musieli stawić czoło, wiedział, że zrobią to wspólnie. - Chodzą słuchy - Barbara zwróciła się do Adama - że ty również opuścisz firmę. - Gdzie to słyszałaś? - Och, tak mówią. Adam pomyślał, że w Detroit trudno zachować cokolwiek w tajemnicy. Podejrzewał, że to Perce Stuyvesant albo ktoś blisko z nim związany wygadali się. - No więc, odchodzisz z firmy? - Barbara domagała się odpowiedzi. - Złożono mi ofertę - przyznał Adam. - Przez chwilę poważnie się nad nią zastanawiałem. Ale podjąłem decyzję, aby ostatecznie jej nie przyjmować. Dzień czy dwa temu zatelefonował do Perce’a Stuyvesanta i wytłumaczył mu, że nie miałby sensu jego przyjazd do San Francisco w celu omówienia wszystkich szczegółów: Adam związany jest z przemysłem samochodowym i pozostanie w nim. Zdaniem Adama, w przemyśle samochodowym wiele było nieprawidłowości, ale znacznie więcej dokonywano w nim posunięć słusznych. Cud nowoczesnego samochodu zasadzał się nie na tym, że czasem zawodził, lecz na tym, że przeważnie nie zawodził; nie na tym, że był kosztowny, lecz na tym, że - pomimo fenomenalnych rozwiązań konstruktorskich i inżynierskich, jakie się w nim urzeczywistniły - kosztował tak mało; nie na tym, że z jego powodu zatłoczone są autostrady i powietrze zanieczyszczone, ale na tym, że wolnym
ludziom - mężczyznom i kobietom - dał to, za czym - jak dzieje długie - tęsknili najbardziej: możliwość swobodnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Nigdzie też indziej na świecie nie było bardziej ekscytującego miejsca, w którym człowiek na kierowniczym stanowisku mógłby spędzić swoje pracownicze życie. - Każdy z nas widzi sprawy na swój sposób - powiedział Adam Barbarze. - Można by chyba rzec, że optuję za Detroit. Wkrótce pożegnali się i rozeszli wszyscy. *** W czasie krótkiej podróży z Maple i Telegraph do Quarton Lake, Adam powiedział Niewiele dzisiaj mówiłaś. - Słuchałam - odparła Erica. - I myślałam. Poza tym, chciałam cię mieć tylko dla siebie, żeby móc coś ci powiedzieć. - Powiedz mi to teraz. - Hm, wygląda na to, że jestem w ciąży. Uważaj! Nie skręcaj tak ostro! - Całe szczęście - zauważył, skręcając na podjazd przed jakimś domem - że nie powiedziałaś mi tego na autostradzie w godzinie szczytu. - Czyj to podjazd? - A co to, do diabła, za różnica?! - Wyciągnął ręce, objął ją i pocałował czule. Erica śmiała się i płakała jednocześnie. - Taki był z ciebie tygrys w Nassau. To wtedy musiało się to stać. - Cieszę się, że nim byłem - szepnął i pomyślał, że mogłoby to być najlepszym wyjściem dla nich obojga. Kiedy ruszyli w dalszą drogę, Erica wyznała. - Zastanawiam się, co powiedzą na to Greg i Kirk. Masz dwóch dorosłych synów, a tu nagle pojawi się w rodzinie niemowlę... - Pokochają je. Bo kochają ciebie. Tak jak ja - ujął ją za rękę. - Zadzwonię do nich jutro i powiem im o tym. - No więc - powiedziała. - Wygląda na to, że oboje coś nowego tworzymy. To prawda, pomyślał uszczęśliwiony. Czuł, jak pełne staje się jego życie. Dziś wypełniała je Erica i nowina o dziecku. A jutro i w ciągu następnych dni wypełni je jeszcze farstar.