THOMAS HARLAN Burza Niebios Przełożył Janusz Ochab Trzem Lwom, które starały się pomagać, jak mogły, ale głównie - wylegiwały się i śniły o myszach i ...
10 downloads
7 Views
2MB Size
THOMAS HARLAN
Burza Niebios Przełożył Janusz Ochab
Trzem Lwom, które starały się pomagać, jak mogły, ale głównie wylegiwały się i śniły o myszach i wygrzanych słońcem łóżkach.Dziękuję przede wszystkim dr Allison Futrell, drjeanne Rheames Zimmerman, Jeanne Hasman, Colinowi Dunninganowi i Melissie “Królowej Pszczół" Giffords za pomoc przy różnych tłumaczeniach i wyjaśnianiu rozmaitych historycznych zawiłości. Wiele zawdzięczam również Herge, Uderzo i Gościnnemu. Wszystkie błędy, jakich mimo to można doszukać się w książce, powstały oczywiście z winy autora.
Osoby dramatu RZYMIANIE I ICH SPRZYMIERZEŃCY GALEN august (cesarz) i bóg Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego. Szczupły, zdeterminowany, oddany sprawie; najstarszy spośród trzech braci Atreuszów, synów rzymskiego gubernatora prowincji Narbonensis (południowa Francja). Wcześniej dowódca legionu w Germanii. Rządzi cesarstwem od siedmiu lat.
HERAKLIUSZ autokrator (cesarz) Cesarstwa Wschodniego. Z pochodzenia Ormianin, wysoki, jasnowłosy, od pewnego czasu ofiara tajemniczej choroby, która powoduje bezwład i opuchliznę kończyn, a także powoli pcha go w objęcia szaleństwa. Pomimo wysiłków jego żony, Martyny, oraz kapitana gwardii przybocznej, Rufia, z każdym dniem czuje się coraz gorzej. AURELIAN cezar (książę) Cesarstwa Zachodniego. Młodszy brat Galena, pogodny, rudowłosy i potężnie zbudowany mężczyzna, zdolny inżynier, konstruktor i hodowca koni. Następca Galena do czasu, gdy syn cesarza osiągnie pełnoletność. MAKSJAN cezar (książę) Cesarstwa Zachodniego. Kapłan świątyni Asklepiosa Uzdrowiciela, najmłodszy brat Galena. Obdarzony rzadką umiejętnością uzdrawiania oraz niebezpiecznym talentem w dziedzinie nekromancji. Nie osiągnąwszy jeszcze pełni mocy jako taumaturg, Maksjan pobłądził, oddał się przerażającym i zgubnym praktykom. Wszystko, czego dotyka, obraca się w popiół i dąży ku upadkowi. TEODOR wielki książę Cesarstwa Wschodniego. Młodszy brat Herakliusza, dumny, uparty i agresywny. Choć kocha swego starszego brata i jest mu posłuszny, nie znosi cesarzowej Martyny, swej siostrzenicy, pozostającej w kazirodczym, jego zdaniem, i bluźnierczym związku małżeńskim z Herakliuszem.HELENA żona Galena, cesarzowa Rzymu, obdarzona talentem literackim i ciętym językiem. Pochodzi ze starożytnego rodu, jednej z nielicznych pozostałości chlubnej historii
Rzymu. Jedyna osoba w cesarstwie, której obawia się Galen - i nie bez powodu! Powiernica i współpracownica księżnej d'Orelio. Matka Teodozjusza, syna Galena. ANASTAZJA D'ORELIO księżna Parmy, była szefowa Zachodniego Biura Barbarzyńców. Wdowa po leciwym księciu Parmy, szefowa siatki szpiegowskiej cesarza Galena, tajna kapłanka i agentka zakazanego kultu Artemidy Łowczyni. Osierocona jako małe dziecko, pojmana przez Wizygotów i sprzedana w niewolę, została wykupiona i przygarnięta przez kapłanki Artemidy z Thiran. Po jakimś czasie awansowała w ich hierarchii, zostając Królową Dnia. BETIA służąca księżnej. Młoda galicyjska nowicjuszka kultu Artemidy. Oczy i uszy Anastazji w Rzymie. KRISTA była służąca księżnej d'Orelio. Jedna z jej dziedziczek i agentek, była kochanka księcia Maksjana, która później stanęła wraz z księżną i cesarstwem przeciwko niemu. Zamordowana przypadkowo przez księcia. THYATIS JULIA KLODIA agentka Biura Barbarzyńców. Adoptowana córka księżnej Anastazji, nowicjuszka kultu Artemidy oraz centurion w rzymskim legionie. Przez pięć lat główny sicarius (zabójca, zamachowiec) księżnej. Najstarsza córka starożytnego i (czasami) poważanego rodu Klodiuszy w Rzymie. Daleka krewna Marka Antoniusza (poprzez jego małżeństwo z córką Klodii Pulcherii), wroga Juliusza Cezara z czasów ostatnich dni republiki. NIKOLAS Z ROSKILDE agent Biura Barbarzyńców. Obywatel Lacjum, sprzedany jako dziecko w niewolę, powrócił do cesarstwa jako najemnik i niezależny agent pracujący dla tajnych służb Cesarstwa Wschodniego. Obecnie dowodzi kohortą rzymskich inżynierów stacjonujących w pustynnej i wrogiej prowincji Judea.
WŁADIMIR wędrowny k'shapacara (chodzący nocą), agent Biura Barbarzyńców. Uciekł z Karpat do Rzymu przed ekspansją bezwzględnych plemion Drakuli. Przyjaźni się z Dwyrinem i Nikolasem. Jest pogodny z natury. Nie cierpi pustyni. DWYRIN MACDONALD urodzony w Hibernii (Irlandii) taumaturg pozostający na służbie Rzymu. Wesoły młodzieniec o małym doświadczeniu i ogromnym potencjale (ma władzę nad ogniem, choć jeszcze nie potrafi jej całkiem kontrolować). Pomimo wielu nieszczęśliwych wypadków i niepowodzeń, chętnie wraca na pustynię. Lubi ciepło. GAJUSZ JULIUSZ CEZAR były władca Rzymu. Wskrzeszony mocą Maksjana, pozostaje na służbie księcia jako jego szpieg i doradca. Przebiegły, lubieżny i błyskotliwy, w nowym życiu zamierza wykorzystać każde ziarno czasu, które przepływa mu przez palce. ALEKSANDER potomek Zeusa Gromowładnego, ostatni spośród egejskich królów Macedonii. Podobnie jak Gajusz Juliusz wskrzeszony przez Maksjana. Błyskotliwy, czasami lekkomyślny i uparty, choć niepozba- wiony rozwagi, której nauczyło go doświadczenie minionych stuleci. Marzy mu się podbój Persji... KOCIOOKA KRÓLOWA czarodziejka o trudnym do określenia wieku i pochodzeniu. Tajemnicza władczyni plemion k'shapacara żyjących w ludzkich miastach Cesarstwa Wschodniego.
PERSOWIE SZAHR-BARAZ szachinszach (Król Królów) Persji. Były rolnik i buntownik, a potem generał perskich armii. Zwany Królewskim Odyńcem ze względu na niezwykłą werwę, ogromne wąsy i liczne sukcesy na polu bitwy. Służył królowi Chosroesowi Anoszirawanowi, po jego śmierci przejął tron Persji (niechętnie), ogłaszając się obrońcą księżniczek Azarmiducht i Purandocht. W ich imieniu
rządzi osłabioną i podzieloną Persją.
CHADAMES perski generał. Stary przyjaciel i podkomendny Szahr-Baraza. Chadames służy zarówno Królowi Królów, jak i księciu Rustamowi - zwanemu inaczej czarownikiem Dahakiem - jako pomocnik i zarządca. Znużony ciężką pracą przy realizacji ambitnych planów czarownika, bezustannie trudzi się dla dobra swej ukochanej Persji. DAHAK (RUSTAM PARWIZ) czarownik. Młodszy brat nieżyjącego szachinszacha Chosroesa, zadający się z mrocznymi, nieludzkimi mocami. To właśnie dzięki nim zgromadził wokół siebie armię oddanych mu ludzi, zarówno uczciwych, jak i podłych i bezwzględnych. Wykorzystując magiczne moce, zamierza przywrócić wielkość Persji i doprowadzić do upadku Rzymu. CHU-LO yabghu luduT'u-chueh (zachodnich Hunów). Jeden z ważniejszych dowódców w armii Dahaka, niegdyś władca imperium rozciągającego się od rzeki Rha (Wołgi) po granicę Chin. Obecnie dowodzi niewielką, lecz wciąż rosnącą armią swych rodaków żyjących na obczyźnie, i jest głosem Dahaka na pustyni. PIRUZ książę Balch. Największy spośród aryjskich władców feudalnych na północnej granicy Persji, młody i agresywny arystokrata, który pragnie zdobyć rękę księżniczki Purandocht, a tym samym posadzić swego syna na tronie Persji.
SAHABOWIE ZENOBIA VISEPTIMA królowa Palmyry, pochodząca w prostej linii od Zenobii I i cesarza Aureliana. Choć jej miasto zostało zniszczone przez potęgę Persji, a ona sama zginęła, żyje nadal we wspomnieniach i myślach swych rodaków i sprzymierzeńców. Serce i dusza Decapolis - greckich i nabatejskich miast Bliskiego Wschodu.
ODENATUS książę Palmyry, siostrzeniec królowej. Wyszkolony w rzymskich legionach taumaturg, obecnie dowodzi armiami Palmyry na wygnaniu jako zastępca królowej Zoe. Bliski przyjaciel Chalida al-Walida i wielu arabskich kapitanów. ZOE królowa Palmyry, bratanica Zenobii. Dziedziczka tronu Palmyry i potężny taumaturg. Podobnie jak Odenatus została wyszkolona w rzymskich legionach i walczyła w wielkiej wojnie przeciwko Persji. Przywódczyni rebelii Decapolis i Arabów przeciwko tyranii Cesarstwa Wschodniego. W jej umyśle żyje najmocniej wspomnienie Zenobii. CHALID AL-WALID (Orzeł) młody, odważny i przystojny dowódca zwiadowców Sahabów. Dzięki swym niezwykłym umiejętnościom i pomocy Patika, nieodłącznego towarzysza, zamierza zostać słynnym generałem. DŻALAL tanuski łucznik. Były najemnik, obecnie dowódca arabskiej qalb, ciężkiej jazdy. Jeden z nielicznych pozostałych przy życiu towarzyszy Mahometa, którzy walczyli w oblężonej Palmyrze. SZADIN tanuski wojownik. Podobnie jak jego stary przyjaciel Dżalal, były najemnik. Dowódca arabskiego muąadamma, sił centrum. On także walczył pod wodzą Mahometa w Palmyrze. URI BEN SARID kapitan mekkańskich Żydów. Przyjaciel Mahometa z dzieciństwa, dowódca różnych żydowskich oddziałów w armii Sahaba. MAHOMET KURAJSZYTA kupiec z Mekki. W trakcie licznych podróży po obrzeżach cesarstwa, podczas których bezskutecznie szukał swego przeznaczenia, poznał pewnego egipskiego kapłana i został wciągnięty w wir działań wojennych. Walcząc za murami oblężonej Palmy- ry, miał okazję zetknąć się z wcielonym w ludzką postać złem. Wkrótce potem, zrozpaczony po śmierci ukochanej żony Chadidży, próbował popełnić
samobójstwo. Wtedy jednak usłyszał głos, który nadał jego życiu nowy sens. Kierowany tym głosem wyruszył na wojnę, by ukarać za zdradę Herakliusza, władcę Cesarstwa Wschodniego.
CHAZAROWIE JUSUF tarchan armii Chazarii, wuj Szirin. Szczupły, małomówny wojownik, przez jakiś czas zastępca Thyatis, kochanek Anastazji i dowódca chazarskich armii. W młodości przebywał jako zakładnik w
hńng oraz na dworze napiętnowanego kagana ludu T'u-chiieh, Szih-Kuei. Doświadczony podróżnik, świetny jeździec, łucznik i lansjer. awarskim
DAHWOS kagan narodu Chazarów, wuj Szirin. Syn kagana Ziębiła Sahula. Stoi przed trudnym wyborem; musi zdecydować, czy naród Chazarów będzie walczył u boku Rzymian przeciwko Persji, czy wybierze własną drogę.
CO WYDARZYŁO SIĘ DO TEJ PORY
W roku 622 Wschodnie Cesarstwo Rzymskie bliskie było upadku, Awarowie oblegali Konstantynopol od zachodu, a Persja od wschodu. Jak opisano to w “Cieniu Araratu", cesarz Wschodu, Hera- kliusz, i cesarz Zachodu, Galen, przypuścili śmiały atak na centralne prowincje Persji i jej stolicę Ktezyfon. Na wpół oszalały szachinszach Persji Chosroes został całkowicie zaskoczony, jego armie pokonane, a podbite imperium ofiarowane jako prezent ślubny księciu Cesarstwa Wschodniego, Teodorowi. W czasie gdy największe potęgi ówczesnego świata walczyły ze sobą o dominację, zaszły dwa ważne zdarzenia. Pierwsze z nich miało miejsce w Rzymie, gdzie młody książę Maksjan Atreusz odkrył starożytne zaklęcie taumaturgiczne - klątwę - utrudniające w znacznym stopniu życie mieszkańcom Rzymu. Z pomocą Abdmachusa, nabatejskiego czarownika i perskiego szpiega, książę Maksjan wyruszył na poszukiwanie magicznej mocy potrzebnej do zerwania więzów klątwy i wyzwolenia Rzymian z niewidzialnej niewoli. Gdy wskrzeszał Gajusza Juliusza Cezara, który miał być źródłem owej magicznej mocy, nastąpiło drugie z owych ważnych wydarzeń; młody rzymski mag, Dwyrin MacDonald, wciągnięty został w wir działań wojennych w Persji.Ahmet, nauczyciel Dwyrina, próbując odszukać i uratować swego ucznia, opuścił starożytną szkołę Pthamesa nad Nilem i wyruszył do Rzymu. W starożytnym mieście Petra poznał Mahometa, kupca z Mekki, i zaprzyjaźnił się z nim. Obaj trafili wkrótce na służbę u Zenobii, królowej Palmyry. Na usilne prośby cesarza Wschodu, Herakliusza, Zenobia oraz książęta Decapolis i Petry zgromadzili armię, która miała zatrzymać perskie wojska zmierzające pod dowództwem wielkiego księcia Szahina ku Syrii. Nie znając prawdziwych intencji Herakliusza, który gotów był poświęcić niepodległe miasta Decapolis, byle tylko odwrócić uwagę Chosroesa od postępów własnych armii, Zenobia starła się z Persami, została pokonana i zmuszona do ucieczki za mury Palmyry. Pomimo bohaterskiej obrony Palmyra uległa w końcu potwornej mocy czarownika Dahaka. Zenobia i Ahmet zginęli, a Mahomet tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołał umknąć wraz z garstką wiernych żołnierzy.
Gdy Persja upadła, rzymska agentka Thyatis w towarzystwie chazarskiego tarchana Jusufa zakradła się na dwór szachinszacha w Ktezyfo- nie, skąd uciekła wraz z jego drugą żoną, cesarzową Szirin, siostrzenicą Jusufa. Choć miała przywieźć Szirin cesarzowi Galenowi, uciekła z nią na południe, wracając do Rzymu okrężną i pełną niebezpieczeństw drogą przez południową Arabię, wschodnie wybrzeże Afryki i królestwa Meroe i Axum. Decyzja ta była bardzo ryzykowna nie tylko ze względu na liczne zagrożenia w podróży, ale i jako akt nieposłuszeństwa wobec cesarza. Tymczasem całkiem niedaleko, w zrujnowanym mieście Dastagird, książę Maksjan znalazł ostatni fragment swojej układanki - ukrytą przed światem kryptę, w której przechowywano szczątki Aleksandra Wielkiego. Książę wskrzesił słynnego Macedończyka i uznał, że dysponuje mocą wystarczającą do zerwania klątwy dławiącej lud Rzymu.
W roku 623 rzymskie armie Wschodu i Zachodu wróciły do domu, a lud obu cesarstw radował się przez wiele dni, przekonany, że długie zmagania z Persją i awarskim chanatem dobiegły wreszcie końca. Herakliusz i Galen snuli dalekosiężne i ambitne plany, a zmęczeni legioniści mogli wreszcie odpocząć. Jednak sytuacja w cesarstwie i poza jego granicami daleka była od stabilizacji. Triumfalny powrót Herakliusza do domu niespodziewanie zakłóciła ciężka choroba. Galen miał więcej powodów do radości, okazało się bowiem, że podczas jego nieobecności wreszcie urodził mu się syn. Tymczasem kupiec Mahomet dotarł do Mekki, gdzie dowiedział się, że jego ukochana żona Chadidża nie żyje. Zdruzgotany, wspiął się na pobliską górę, gdzie zamierzał odebrać sobie życie. Zawieszony między życiem i śmiercią, między niebem i ziemią, usłyszał nagle głos przemawiający doń z powietrza, napełniający go nową mocą. Głos ów nakazywał mu stanąć do walki z ciemnymi mocami zagrażającymi ludzkości. Wypełniając jego wolę, Mahomet - wyrównawszy krwawe rachunki w swym rodzinnym mieście - wyruszył z armią wiernych towarzyszy Sahabów, by wymierzyć sprawiedliwość zdrajcy Herakliuszowi. Wkrótce się przekonał, że może liczyć na pomoc wielu sprzymierzeńców pragnących obalić tyranię Cesarstwa Wschodniego. Najpierw dołączył do niego awanturnik Chalid al-Walid, potem władcy Petry i Jerash, a w końcu królowa Palmyry na wygnaniu, Zoe. Z ich pomocą Mahomet poderwał plemiona i miasta Decapolis do wojny przeciwko Rzymowi, by krwią i ogniem odpłacić Herakliuszowi za zdradę. Wrogowie Rzymu w samej Persji także nie próżnowali. Czarownik Dahak uciekł ze swą armią przed Rzymianami i wycofał się do starożytnej fortecy Damawand, położonej wysoko w górach Tabaristanu. Tutaj, w sanktuarium należącym niegdyś do kapłanów Ahura Mazdy, zaczął gromadzić wielkie siły - nie tylko ludzi i uzbrojenia, ale i ciemności. Głęboko w podziemiach fortecy znajdowały się kamienne wrota, za którymi czekały nieopisane nieludzkie moce. Ryzykując życie i przyszłość
całej ziemi, Dahak otworzył kamienne drzwi, by przejąć tę ukrytą, starożytną moc. W ten sposób pozbył się resztek człowieczeństwa i został prawdziwym władcą ukrytego świata. Udał się do Ektabany, gdzie z pomocą swego nowego sługi, Arada, posadził na tronie Persji generała Szahr-Baraza. Teraz zamierzał rozprawić się z Rzymem i przywrócić Persji utraconą chwałę. Tymczasem w Rzymie nabierały tempa dramatyczne wypadki. Książę Maksjan, wspomagany mocą legend Juliusza Cezara i Aleksandra Wielkiego, zmagał się z potęgą klątwy. Nie chcąc zabijać swego brata Galena, przegrał tę walkę, sam omal nie stracił życia i ciężko ranił swą towarzyszkę, Kristę. Znalazłszy bezpieczną kryjówkę w posiadłości matki na zboczach Wezuwiusza, dręczony wyrzutami sumienia zastanawiał się, co czynić dalej. Nie czekając na jego decyzję, Krista uciekła, by zdradzić miejsce pobytu księcia oraz jego plany księżnej d'Orelio - szefowej siatki szpiegowskiej cesarza Zachodu i kapłance zakonu Thi- ran czczącego Artemidę Łowczynię. Anastazja, podniesiona na duchu powrotem Thyatis, rozkazała zabić księcia. Thyatis, Krista i ich towarzysze odnaleźli księcia na szczycie Wezuwiusza, gdzie stoczyli z nim krwawą bitwę. Śmiertelnie ranny Maksjan otworzył się na moc góry, odzyskując siły życiowe i pobudzając uśpionywulkan do olbrzymiej erupcji, która zniszczyła pobliskie miasta: Baje, Herkulanum i Pompeje. Uciekł przedniszczycielską mocą ognia swym żelaznym smokiem, na pokładzie którego ukryła się także Thyatis. Podwładna księżnej wolała jednak wyskoczyć z magicznego pojazdu, niż zostać służącą księcia. Ostatecznie tylko ci dwoje przeżyli straszliwy kataklizm. Tymczasem daleko, w Persji, Dahak wyczuł rosnącą moc księcia i zrozumiał, że oto pojawił się nowy rywal, który może odebrać mu władzę nad światem ludzi...
PORT W KORYNCIE
31 r. p.n.e. Morze lśniło niczym przykurzone szkło, płaska ciemnozielona powierzchnia. W powietrzu wisiał dym płynący znad miasta, szare smugi pełzły powoli wzdłuż wybrzeża. Królowa okryta czerwoną peleryną stała tuż przy brzegu, maleńkie fale obmywały jej stopy i poruszały bransoletkami na jej kostkach. Morze było ciepłe jak woda w tepidarium.
- Żaden mężczyzna nie postawił jeszcze stopy na tej wyspie przemówiła Pani Wyspy surowym tonem. - To jest mój syn - odparła królowa z naciskiem. - Potrzebuję waszej pomocy. Na twarzy Greczynki perliły się krople potu, upał dokuczał jej nawet w cieniu parasola, który jej służące wbiły w piasek. Pani Wyspy stała na wypolerowanym pokładzie małej galery kołyszącej się na falach kilkanaście metrów od brzegu. Pomimo próśb królowej siwowłosa, sztywno wyprostowana kobieta nie zechciała opuścić statku i zejść na brzeg. - Udzielamy schronienia kobietom, dorosłym i dzieciom, lecz nigdy mężczyznom. Królowa skrzywiła się, gdyż ostry głos starszej kobiety niósł się donośnie nad wodą. Nie mogła liczyć na szum wiatru ani huk fal uderzających o brzeg, które mogłyby go zagłuszyć. - Jest twoim dzieckiem, ty musisz się o niego zatroszczyć. Takie są reguły zakonu, niezmienne od samego początku. Pani Wyspy odwróciła się, zarzucając na ramię skraj wełnianej peleryny w czarno-białą kratę. Królowa wzdrygnęła się, dotknięta wyrzutem, który usłyszała w jej głosie. Odwróciła się i spojrzała na namioty swego obozu. Jaskrawe barwy proporców i płóciennych dachów, które chroniły przed
słońcem jej syna i służące, wydawały się zmatowiałe i posępne w nieruchomym, gorącym powietrzu.- Czyż nie dałam już dosyć? - spytała. Choć starała się trzymać nerwy na wodzy, jej głos załamał się lekko, nabrał piskliwych, ostrych tonów. - Czyż muszę poświęcać syna dla waszej wiary? Jest wszystkim, co zostało z naszych snów; jego ojca zamordowano, jego dziedzictwo skradziono. Ukryjcie go, proszę... tylko na kilka miesięcy, co najwyżej na rok! W odpowiedzi na przenikliwy dźwięk fletu kobiety na pokładzie galery uniosły pióra wioseł. Pani Wyspy zstąpiła z podwyższenia i przeszła na przedni pokład. Nie odwróciła się ani nie obejrzała za siebie, wpatrzona w horyzont. Wiosła na sterburcie zanurzyły się w wodzie, a galera bez trudu obróciła się w spokojnym morzu. Znów rozległ się dźwięk fletu i statek ruszył powoli naprzód, nabierając prędkości po każdym zanurzeniu wioseł. Królowa poczuła, jak ogarnia ją wielkie zmęczenie, chwyta ją za ramiona grubymi, sękatymi palcami. Zachwiała się, piasek zaczął osuwać się spod jej stóp, w porę jednak zapanowała nad słabością. Zacisnęła prawą dłoń na naszyjniku, jej białe smukłe palce zakryły złoty dysk z wizerunkiem ośmioramiennej gwiazdy. Nie chciałabym, pomyślała, żeby służący musieli mnie stąd znosić.
***
Królowa spacerowała w ciemnościach, zmęczona, z pochyloną głową. W jej jedwabistych włosach odbijał się blask ognisk płonących na plaży. Szła boso, porzuciwszy zniszczone słoną wodą pantofle. Dotarłszy na skraj kręgu światła rzucanego przez ogniska, przystanęła i spojrzała na ciemne morze. Powierzchnia wody wydawała się płaska jak stół, nieporuszona najmniejszym tchnieniem wiatru. Wyglądała tak samo już od wielu dni, odkąd bezwietrzna pogoda uwięziła wyładowane po brzegi transportowce królowej w porcie.
- Twój syn jest piękny, córko. Widzę go, stoi przy ogniu, blask płomieni pełga po jego ciele. Królowa zesztywniała, czuła, jak powietrze wokół niej gęstnieje, staje się lodowato zimne. Podniosła głowę, rozejrzała się dokoła. Tuż za granicą światła stała kobieta. Pochwyciwszy jej spojrzenie, nieznajoma odrzuciła do tyłu kaptur skrywający dotąd jej twarz. - Kim...? Znam cię. - Głos królowej stał się oschły, nieprzyjazny. - Skąd się tu wzięłaś? Odpowiedział jej śmiech, ponury dźwięk przypominający szelest suchych liści opadających na ziemię w zimnym jesiennym wietrze. - Potrzebujesz mnie, faraonie, by uratować swego syna i swoje marzenia. Z ciemności wysunęła się dłoń szczupła i elegancka, z długimi spiczastymi paznokciami. Ich gładka czarna powierzchnia lśniła złowieszczo w blasku ognia. Złote bransolety zabrzęczały cicho, gdy kobieta uczyniła krok do przodu. Królowa podniosła rękę władczym gestem. - Nie oddam ci go. Nie wzywałam cię. Odejdź. Kobieta się zatrzymała. W jej oczach błysnął czerwony blask, odbicie światła ognisk. - Więc umrze, usieczony mieczami twoich wrogów albo zaduszony w jakiejś zimnej celi. Tego pragniesz? Zobaczyć swego syna na stosie, ujrzeć płomienie liżące jego piękną twarz? Królowa zadrżała, szaty wydały jej się nagle zimne jak całun. - Oddaj mi go, a stanie się potężny - syknął głos z mroku. - Pozna wiele
umiejętności, o których ludzie zdążyli już zapomnieć... wszystko, o czym marzyłaś, stanie się prawdą... - Nie! - Królowa uciekła. Biegła, piasek tryskał spod jej stóp. Zimny oddech, który wciąż czuła na szyi, dodawał jej skrzydeł. W ciemnościach, z dala od świateł ognisk poruszyła się jakaś postać, dała sygnał swym towarzyszom. Wszyscy bezszelestnie odbiegli w mrok. Blada kobieta, stojąca na wzgórzu nad miastem, spojrzała na światła migocące w oknach budynków, na pochodnie płonące na schodach świątyń. - I tak uciekł stary Pelias - mruknęła z rozbawieniem. - Kiedy jego rozśpiewane córki przyniosły wielki kocioł... Poprawiła płaszcz na rozgwieżdżone niebo.
ramionach
i
uśmiechnięta
spojrzała
w
PŁASKOWYŻ JARMUK, CELESYRIA POŁUDNIOWA
624 r. n.e. Wystarczy! Formować szyki, gamonie!
Kolonna, centurion legionu Tertia Cyraneicea, otarł twarz brudną szmatą, którą nosił owiniętą wokół hełmu. Słońce wstało zaledwie przed chwilą, wznosząc się powoli na pomarańczowe wschodnie niebo, lecz było już gorąco. Rzymianin spróbował splunąć, w ustach jednak miał sucho. Wszędzie dokoła legioniści podnosili się z ziemi, zapinali pasy i wkładali nitowane hełmy. Powoli nad ziemię wzbijały się tumany pyłu, które tworzyły wielką żółtą chmurę zawieszoną ponad formującą szyki armią. Rozkazy nadeszły przed
świtem, Kolonna zdążył więc przynajmniej nakarmić swych ludzi, nim upał przegnał orzeźwiający chłód nocy. Tysiące żołnierzy ustawiały się w szyku na kamienistym, porośniętym tu i ówdzie wysuszoną trawą gruncie. Pamiętając o tym, że nie może ani na moment wypaść z roli dowódcy banda, Kolonna szedł powoli wzdłuż szeregu podwładnych. Choć jego twarz wydawała się zacięta i posępna, w głębi duszy wzdychał ciężko, widząc młodzieńcze, dziecięce niemal twarze spoglądające nań spod metalowych hełmów. Świeża armia - takiego określenia użył brat cesarza, książę Teodor, kiedy wylądowali w porcie Cezarea Maritima na wybrzeżu Judei. Armia, której pisane jest zwycięstwo i chwała. - Słuchajcie mnie teraz uważnie. - Kolonna przez chwilę przyglądał się spod ściągniętych brwi swym żołnierzom, wreszcie ruszył powoli wzdłuż szeregu. Młodzi legioniści byli sprawni, mieli nową broń i wyposażenie. Stali w równym szyku; w ciągu ostatniego miesiąca ciężkie, podkute buty Kolonny lądowały na ich tyłkach dość często, by wyrobić odpowiednie nawyki. Zniknęły także fałdy zbędnego tłuszczu, wypalone przez bezlitosne syryjskie słońce i długie mile marszu w poszukiwaniu wrogów cesarstwa. - Nadszedł wreszcie ten dzień. Skończyło się bieganie po górach i dolinach, nie będziemy już dłużej ścigać tych gnojków. Dziś stanęli przeciwko nam, gotowi do walki. Kolonna obrócił się w miejscu i przysłonił dłonią oczy, spoglądając na wschód, niemal wprost na rozpalone słońce. Widział przed sobą rozległy płaskowyż upstrzony pagórkami z czarnej skały i niewielkimi dolinami, gdzie rosły karłowate drzewa. Obóz legionistów znajdował się na szczycie niewielkiego wzgórza, które zbiegało łagodnym zboczem ku korytu
wyschniętej rzeki. Po drugiej stronie owego koryta wznosiło się równie łagodne zbocze, pokryte kępkami trawy i kamieniami wielkości ludzkiej dłoni. Właśnie tam, między wzgórzem z czarnej wulkanicznej skały i skrajem płaskowyżu stały siły nieprzyjaciela. Tuż za nimi, na prawym skrzydle, wznosiła się samotna, strzelista, czarna jak noc skała. Centurion wskazał ręką. - Spójrzcie, chłopcy - rzekł cicho, a niektórzy legioniści pochylili się do przodu, by lepiej go słyszeć. - Są tutaj, ten motłoch, który ścigaliśmy przez tyle dni, ci bandyci, którzy tak irytują księcia. Widzicie ich? Żaden z legionistów nie obrócił się we wskazanym przez niego kierunku. Kolonna westchnął ciężko; może jednak zbudził ich za wcześnie? - Ustawieni w szyku, cztery dywizje, ze sztandarami i rogami. Jest ich dwa razy mniej niż nas, jeśli to... Widzicie ich? Stoją gotowi do bitwy. My wciąż przecieramy oczy, podczas gdy oni stoją już w szyku bojowym... Westchnął, poprawiając pancerz z żelaznych płytek okrywający jego ramiona, przesuwając dłonią po ostrzu miecza, kołczanie i grubej dębowej tarczy. Skóra okrywająca tarczę była świeżo naoliwiona, miał więc nadzieję, że nie pęknie w czasie bitwy. Bo bitwa była nieunikniona. Nim zdążył ponownie przemówić, rozległ się głęboki głos trąbki jednego z sygnalistów. - Formować kwadraty! - Kolonna nasunął na twarz płyty policzkowe hełmu i zamocował je skórzanym paskiem pod brodą. - Naprzód marsz! Legioniści w mgnieniu oka przeformowali szyki, ustawiając się w wielkie kwadraty, po czym ruszyli powoli do przodu. Po chwili przed linię piechoty wysunęła się kawaleria, jeźdźcy w długich prążkowanych
szatach, spod których przezierały lśniące kolczugi. Ghassanidzcy wojownicy trzymali przed sobą długie lekkie lance wsparte o końskie kłęby. Wkrótce zniknęli w tumanie kurzu, zmierzając na lewe skrzydło rzymskiej armii. Kolonna obejrzał się za siebie, ogarnął spojrzeniem sztandary swego oddziału. Podniósł rękę i opuścił ją gwałtownie, krzycząc: - Do ataku!
***
Panie pustkowi, mocy, która wywołujesz wiatr i poruszasz gwiazdami, siło, która sprawiasz, że drzewo wyrasta na jałowej ziemi, poddaję się Twojej woli. Przemówiłeś do mnie z powietrza, a ja Cię posłuchałem. Teraz wróg stoi przed nami; teraz nasza siła zetrze się z jego siłą. W Twoich rękach nasze zwycięstwo lub przegrana. Jam jest Twym sługą, uczynię to, co mi każesz. -
Przyłożył poorane zmarszczkami czoło do dywanu rozłożonego na ziemi. Przez moment trwał w bezruchu, sycąc się spokojem wczesnego poranka. Nie słuchał gwaru, brzęku metalu uderzającego o metal. Zamknął uszy na komendy wykrzykiwane przez dowódców poszczególnych oddziałów i na stukot kopyt uderzających o ziemię. Myślami wciąż tkwił w ciszy przedświtu, kiedy spacerował między śpiącymi ludźmi, oddając twarz pieszczocie wiatru, który uciekał od wschodu przed wstającym słońcem. Wreszcie wstał jednym, płynnym ruchem, silną, poznaczoną bliznami dłonią podniósł dywan. Zamrugał powiekami, oślepiony blaskiem słońca, i przez chwilę zajmował się jedynie strzepywaniem z dywanu ziemi i źdźbeł trawy. Kiedy skończył, wygładził brodę, w zamyśleniu
przeciągając palcami przez siwe i czarne pasma. Ciało wciąż miał młode i silne, zahartowane długimi podróżami po obrzeżach cesarstwa, lecz broda sugerowała raczej członka starszyzny, wodza... Głupcze! - zganił się w myślach. Przecież jesteś wodzem, królem... - Szlachetny Mahomecie? Uśmiechnął się pod nosem, słysząc ów cichy, chropawy głos, w którym kryła się ogromna siła. Odwrócił się i uniósł lekko brwi. - Tak, szlachetna Zoe? Przyglądała mu się z nieskrywaną podejrzliwością, jakby przypuszczała, że jego dobry nastrój to tylko poza kryjąca szyderstwo. Wreszcie odezwała się ponownie, najwyraźniej pozbywszy się tych obaw: - Wstajesz każdego ranka, by przywitać wschodzące słońce i modlić się do swego boga? Mahomet skinął głową, zwijając dywanik i mocując go do siodła swej siwej klaczy. - Owszem. - Co wtedy mówisz? Zmarszczył brwi i rozejrzał się dokoła. W pobliżu, tuż poza zasięgiem jego głosu kręciło się wielu jego tanuskich żołnierzy. Niektórzy z nich, widząc, że wódz spogląda w ich stronę, udawali obojętność, jakby różne czynności całkowicie ich pochłaniały. Jedni przemawiali cicho do swych koni, gładząc je delikatnie po szyjach, inni sprawdzali broń i zbroje. Niemal wszyscy ubrani byli w długie pustynne szaty z białego i brązowego płótna narzucone na zielone galabije. Niektórzy, jak potężny
Dżalal, owijali hełmy zwojami białego płótna. Dżalal i jego towarzysze w niczym już nie przypominali bandy obszarpanych najemników, którzy uciekli wraz z Mahometem ze zniszczonej Palmyry. Ich oszczędne ruchy i ciche głosy przepełnione były siłą i wiarą w celowość tego, co robili. - Mówię to, co mam w sercu, Zoe. Młoda Palmyrka zmarszczyła brwi i swój patrycjuszowski nos. Bezwiednie odgarnęła z policzka włosy. Mahomet westchnął w duchu, widząc, jak dziewczyna wpycha je pod zwoje płótna okrywające jej stalowy hełm. Podobnie jak jego towarzysze, Sahabowie, była okryta zbroją z żelaznych pierścieni naszytych na skórzany kaftan. Podobnie jak oni miała dziś stanąć do walki, mierząc swe siły z siłami wroga. Takie dziewczę nie powinno być naczyniem gniewu , pomyślał ze smutkiem. - Czy ten bóg cię słyszy? - Pan pustych miejsc słyszy wszystko, Zoe. Wypełnia cały świat. - Czy on... - Przerwała, zerknęła nań niepewnie i zacisnęła mocniej usta. - Czy on odpowiada? Skinął głową, a jego surowa twarz rozpogodziła się na moment. W czarnej gęstwinie brody błysnęły białe zęby. Zauważył, że jego uśmiech nieco uspokoił dziewczynę. - Oczywiście, moja droga. - Położył dłoń na jej ramieniu. Grube żelazne pierścienie wciąż były przyjemnie chłodne po zimnej nocy. - Tutaj, w prawdziwej ciszy, usłyszysz głos wołający z powietrza. Poświęć temu chociaż jedną chwilę każdego dnia i słuchaj. Jeśli zdołasz wyciszyć swój umysł, uspokoić serce i odsunąć od siebie wszelkie lęki, usłyszysz go. On śpiewa, woła do ciebie jak gołębica...
Zoe zaczerwieniła się i sięgnęła do jego dłoni, jednak zawahała się i pozwoliła, by jej ręka zawisła bezwładnie u boku. - Chodź, czeka nas dzisiaj bitwa. Mahomet ruszył w górę zbocza, uważając na luźne czarne kamienie pod stopami. Tuż za grzbietem czekały namioty, nad którymi powiewał sztandar przedstawiający czerwony półksiężyc i miecz na zielonym polu.
***
- To silna pozycja - warknął Dżalal. Przysadzisty tanuski dowódca splótł swe włosy w cztery długie warkocze. Dwa zwieszały się teraz nisko, niemal dotykając mapy rozłożonej na stole. Poznaczone licznymi bliznami pięści opierał o stół.
- To pułapka - odrzekł młodszy mężczyzna, w szacie z wielkim kapturem odrzuconym na plecy. Był znacznie szczuplejszy od Tanucha, przypominał drapieżnego ptaka. - Spójrz tylko na ukształtowanie terenu! Z jednej strony mamy wysokie na sto stóp urwisko, sięgające koryta wadi Rukad. Z drugiej pasmo ziemi tak popękanej i nierównej, że z trudem przejdą po niej nasze wielbłądy, nie mówiąc o delikatnych koniach Rzymian. Za ich obozem jest kolejny wąwóz z jednym tylko mostem. Sami założyli sobie pętlę na szyję! - Wszystko to oznacza tylko tyle, szlachetny Chalidzie, że musimy stawić Rzymianom czoło w bezpośredniej walce, a to oni mają przewagę liczebną, nie my. Chalid pokręcił głową z niesmakiem i ostentacyjnie podniósł się ze składanego krzesła. Poprawił ubranie i wygładził płaszcz z ciemnego jedwabiu okrywający jego perską kolczugę. Spojrzał z ukosa na tanuskiego wojownika i uśmiechnął się pod nosem.
- Jeśli pozycja Rzymian jest tak silna, jak twierdzisz, szlachetny Dżalalu, to zastanawiam się, dlaczego my jesteśmy na zewnątrz, a oni wewnątrz. Rzeczywiście, przewaga liczebna jest po ich stronie, mają cztery razy więcej żołnierzy. Mają lepsze uzbrojenie, lepsze zbroje i znacznie więcej kawalerii. Mają ciężką konnicę, katafraktów, konnych łuczników w pełnych zbrojach, których boi się cały świat. Czyż to nie oni zmiażdżyli potęgę Persji zaledwie dwa lata temu? Dżalal ściągnął gniewnie brwi, słysząc drwiące tony w głosie młodzieńca. W odpowiedzi Chalid uśmiechnął się doń bezczelnie, jakby prowokując go do użycia siły. W tym momencie do namiotu wszedł Mahomet, a tuż za nim Zoe. Dżalal odetchnął z ulgą, odsunął się od stołu i przywitał wodza skinieniem głowy. - Witaj, szlachetny Mahomecie. Mahomet spojrzał na swego starego druha, potem przeniósł wzrok na Chalida, wyczuwając napięcie panujące między tymi dwoma. Młodzieniec ukłonił się grzecznie i powrócił na swoje krzesło. Dżalal cofnął się o krok i stanął między Tanuchami. Mahomet zauważył, że pozostali mężczyźni kapitanowie, wodzowie i władcy pomniejszych królestw i księstw ustawili się w podobnych grupach, według przynależności do danego klanu czy narodu. - Witajcie - zwrócił się do wszystkich. Stół pokryty był zwojami papirusu. Mahomet pochylił się nad mapami, odsuwając kilka niepotrzebnych na bok. Na szczęście jeszcze jako kupiec miał okazję wędrować niemal po wszystkich drogach przecinających cesarstwo; podróżował już kiedyś także po tym płaskowyżu, kiedy zmierzał od wybrzeża w stronę Damaszku. Gładząc grubymi palcami swą
posiwiałą brodę, przyglądał się w skupieniu mapom sporządzonym przez zwiadowców Chalida. - Al-Walidzie - przemówił po chwili. - Szacujesz siły wroga na czterdzieści pięć tysięcy. Chalid pochylił się do przodu, spojrzał na Mahometa błyszczącymi oczami i skinął głową. - Tak, panie. Stoi przed nami niemal pięć legionów oraz oddziały pomocnicze i najemnicy. Moi ludzie, przebrani za zwiadowców wroga, kilkakrotnie byli w ich obozach. Znam dokładnie ich siłę, łącznie z liczbą okulawionych koni i ludzi, którzy zachorowali od nadmiaru słońca lub zepsutej wody. Mahomet skinął głową i dalej patrzył na mapy. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał na twarze ludzi zgromadzonych w namiocie. Robiło się coraz goręcej, w miarę jak słońce wspinało się coraz wyżej na nieboskłon. Wkrótce nad ziemią miał zawisnąć nieznośny żar, szczególnie dotkliwy na równinie między wzgórzami, gdzie nie docierało najsłabsze nawet tchnienie wiatru. - Nasze siły - przemówił wreszcie, jakby rozmyślając na głos - są o połowę mniejsze... Czy w nocy przyłączyły się do nas jakieś nowe oddziały? - Nie - odrzekł krępy mężczyzna średniego wzrostu z gęstą, kędzierzawą brodą ozdobioną małymi klejnotami. Podobnie jak wielu jego towarzyszy nosił rzymską zbroję, a pod ręką trzymał hełm legionisty. Pomimo młodego wieku cierpiał na krótkowzroczność i mrużył oczy w półmroku zalegającym w namiocie. - Wczoraj w nocy przyjechał tylko jeden klan. Pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi z łukami i małymi tarczami. Mahomet skinął głową.
- Dziękuję, szlachetny Zamanesie. Wiemy więc dokładnie, na co możemy liczyć. Król Jerash i Bostry skłonił głowę i wycofał się pomiędzy kapitanów oddziałów przybyłych ze starożytnych helleńskich miast Decapolis. Zamanes czuł się nieco skrępowany w obecności Mahometa, szczególnie odkąd Tanuchowie zaczęli opowiadać, co widzieli w Kaabie lub w Wysokim Miejscu w Petrze. Młody książę związał już jednak swój los z południowcami i wiedział, że za późno na zmianę frontu i powrót do dawnych sprzymierzeńców. Mahomet nie był pewien, czy może w pełni zaufać buntownikom z Decapolis. Mógł liczyć na trzon swej armii: Sahabów - Dżalala, Szadina i pozostałych Tanuchów - którzy wyszli wraz z nim ze zniszczonej Palmyry, i własnych rodaków z Mekki i okolicznych osad. Saridzi od dawna już byli jego sprzymierzeńcami, a ich wódz, Uri, przyjaźnił się z nim od młodości. Nawet jemeniccy wojownicy z floty przejętej przez Chalida byli mu dobrze znani - Kurajszyci i Haszymidzi handlowali z nim od lat. Znał także Palmyrczyków. Rozumiał Zoe. Wyczuwał gniew płonący w jej sercu, przemożne pragnienie zemsty, które kazało jej porzucić służbę w legionach. Była niczym wygłodniały polowania sokół, który próbuje zerwać z głowy kaptur i rzucić się z krzykiem na wroga. Starał się trzymać ją przy sobie; ktoś musiał kierować jej talentem i mocą, inaczej mogły na nich wszystkich sprowadzić nieszczęście. Uważał, że równie dobrze rozumie także młodego kuzyna Zoe. Odenatus podążał za królową, wierny swym marzeniom o odbudowie ukochanego miasta. Podobnie jak Zoe gotów był do walki, Mahomet wiedział jednak, że może polegać także na jego rozsądku i chłodnej głowie. Palmyrczycy stali murem za swym młodym wodzem i królową. Było ich niewielu, ledwie kilka tysięcy, ale wódz Kurajszytów ufał im równie mocno jak
swoim własnym Tanuchom. Lecz ci mieszczanie, którzy stanowili obecnie główną siłę jego armii... Mahomet przyglądał się im otwarcie, bowiem obce mu były wszelkie niedomówienia lub podstępy. Zamanes i jego towarzysze wydawali się ludźmi godnymi zaufania, lecz już od tak dawna służyli wiernie cesarstwu! Rzym od wielu stuleci trzymał w swych pomarszczonych dłoniach wybrzeże Lewantynu, Decapolis i wielkie miasta Syrii. Teraz miasta te powstały przeciwko niemu, poruszone zdradą cesarza Herakliusza. Przerażone i zszokowane zagładą pięknej Palmyry. Zirytowane nowym spisem ludności i zaniepokojone perspektywą nałożenia nowych podatków, które miałyby zrównoważyć koszty długiej wojny przeciwko Persji. Lecz czy dostoją, kiedy dokoła rozgorzeje bitwa, a ludzie będą padać jak ścięte kłosy zboża? - Chalidzie, mówisz więc, że Rzymianie wyjdą w pole? - Tak, panie. Moi szpiedzy donieśli mi o tym ledwie kilka chwil temu... Książę Teodor chce nas dzisiaj zniszczyć, zmiażdżyć jednym uderzeniem.
***
-
Głupcze, co ty wyprawiasz?
Książę Teodor, młodszy brat władcy Cesarstwa Wschodniego, dowódca legionów przebywających aktualnie w Judei i Celesyrii, obrócił się w siodle. Wściekły Ormianin galopujący w obłoku pyłu i żwiru ściągnął gwałtownie cugle i zatrzymał się u jego boku. Teodor poruszył nieznacznie dłonią, a jeden ze służących podbiegł doń i długą szczotką z sokolich piór otrzepał kurz z jego płaszcza. Kordon wysokich mężczyzn w czerwonych płaszczach zamknął się za przybyłym jeźdźcem niczym powierzchnia wody nad kamieniem wrzuconym do jeziora.
- Generale Wahań, opuściłeś swój posterunek na lewym skrzydle. Czyżbyś napotkał jakieś problemy, z którymi nie potrafisz sam sobie poradzić? Brat cesarza przekrzywił głowę, wciąż uśmiechając się lekko i obserwując z rozbawieniem, jak potężnie zbudowany ormiański książę z trudem hamuje gniew, a jego twarz czerwienieje pod gęstą czarną brodą. Teodor i jego świta, złożona z egipskich służących i niewolników oraz uzbrojonych w ciężkie topory i odzianych w czerwone płaszcze gwardzistów z długimi, splecionymi w warkocze włosami, zajęli pozycję na grzbiecie niewielkiego wzgórza pośrodku rzymskich linii. Las włóczni i kolorowych parasoli oraz wielki fioletoworóżowy parawan znaczący miejsce ich pobytu przyciągały wzrok z odległości wielu mil. Spoglądając z wysokości wzgórza, książę Teodor mógł zobaczyć po prawej kwadratowe bloki maszerujących legionów ciągnące się na dystansie dwóch lub trzech mil, aż po skraj wyżyny. Po lewej, za wyschniętym korytem strumienia ciągnęła się otwarta równina, okryta teraz obłokami pyłu znaczącego obecność rzymskich i ormiańskich katafraktów. Dowódcą lewego skrzydła i kawalerii był Wahan. Ormianin podjechał bliżej, zatrzymując swą klacz równolegle do czarnego ogiera Teodora. Cesarski brat położył dłoń na karku swego wierzchowca w uspokajającym geście; bliskość klaczy wyraźnie ogiera podekscytowała. Oba konie okryte były kropierzami: ogier księcia nosił bogato zdobiony czaprak z grubego filcu wzmacniany paskami ze stali, klacz Wahana miała prostsze, skórzane okrycie noszące ślady licznych podróży i starć. - Szlachetny książę... - Wahan zmełł w ustach kolejne przekleństwo i otarł pot z czoła. Podobnie jak jego rodacy czekający na równinie, odziany był w lamelkową zbroję z zachodzących na siebie metalowych pasów, pod którą nosił ciężki wełniany kaftan. Pot sączył się ze szczelin w jego zbroi.
Teodor zastanawiał się, czy człowiek jest w stanie walczyć w takiej zbroi przez cały dzień i nie umrzeć z pragnienia. Podniósł rękę, przywołując służącą. Młoda dziewczyna pośpiesznie przyniosła dzban wypełniony chłodną wodą. - Ugaś pragnienie, szlachetny Wahanie. Zapewne nie przywykłeś do takich upałów. Pij, proszę. - Nie - odrzekł krótko Wahan, ignorując oburzone spojrzenia towarzyszy Teodora. - Panie, za wcześnie wysyłasz piechotę do przodu. Musisz zatrzymać ich po tej stronie wadi, dopóki moja lekka konnica nie osłoni ich ataku. Atak moich katafraktów rozbije szyki bandytów; po co narażać piechotę na niepotrzebne straty? Teodor znowu spojrzał na równinę. Równe bloki legionistów po prawej stronie wzgórza sunęły nieprzerwanie do przodu. Poszczególne kohorty rozluźniały na moment szyki i zwierały je ponownie, pokonując nierówności terenu. Mimo to nawet tutaj docierały wrzaski centurionów usiłujących zaprowadzić idealny porządek wśród podwładnych. Pierwsze szeregi wchodziły już na zbocze po drugiej stronie wyschniętego koryta rzeki. - Piechota potrzebuje trochę czasu, by przeprawić się przez ten wąwóz, Wahanie. Twoi jeźdźcy są szybcy... z łatwością nadrobią tę różnicę. Poza tym masz swoje zadanie do wykonania. Ściągnij ich wielbłądy na lewo. Nie poślę twojej ciężkiej jazdy w górę tego zbocza. Wahan wbił pięść w bok swego staromodnego siodła o wysokich łękach i cienkim popręgu. Drugą ręką wskazał linie przeciwnika. - Szlachetny książę, nie walczyłeś jeszcze z tymi bandytami! Widzisz, co dzieje się przed pierwszą linią ich armii? Jazda już ruszyła do przodu; ci
ludzie to oszczepnicy. Zaatakują twoich piechurów z bezpiecznej odległości. Mają przewagę wysokości, więc ich włócznie nabiorą dodatkowej prędkości i mocy rażenia. Teodor pokiwał z roztargnieniem głową, obserwując legionistów przechodzących przez wyschnięte koryto. Wszyscy maszerowali w równym tempie, utrzymując stałe odległości między kohortami. Pole bitwy rozciągało się przed nim niczym gigantyczna mapa. Posłańcy i jeźdźcy czekali w pogotowiu, tuż za grzbietem wzgórza. Jego rozkazy mogły niemal w mgnieniu oka dotrzeć do każdego oddziału... - Szlachetny książę! Teodor otrząsnął się z rozmyślań i spojrzał na Ormianina. - Tak? - Proszę, zatrzymaj swoich ludzi, dopóki nie zapewnimy im wsparcia! Książę zbył prośbę Wahana nonszalanckim gestem. - Poradzą sobie. Zaraz sam się o tym przekonasz - oświadczył. Potem spojrzał groźnie na ormiańskiego wojownika. - Nie powinieneś był opuszczać swojej pozycji. Dajesz zły przykład swoim żołnierzom.
***
Mahomet przykucnął na szczycie wielkiego czarnego głazu i oparł dłonie na udach. Jego białobrązowe szaty poruszane delikatnym, ledwie wyczuwalnym wiatrem, ułożyły się łagodnie na powierzchni kamienia. Niebo było bezchmurne, ale konie galopujące w dolinie poniżej wzbijały w powietrze obłoki żółtego pyłu, które za jakiś czas miały zamienić się w jedną gęstą chmurę okrywającą całe pole bitwy. Kilka tysięcy jeźdźców armii Mahometa już pędziło w stronę postępujących powoli rzymskich legionistów.
- Czy oni myślą, że to jakaś zabawa? - usłyszał głos Zoe. Siedziała u podnóża głazu, w cieniu, trzymając na kolanach szablę wsuniętą do pochwy. Jej twarz okrywał biały woal, spod którego wyglądały tylko ciemne błyszczące oczy. - Chcą się przekonać, jak blisko mogą podejść do wroga? Popisują się przed nim, stając w pełnym galopie w siodle i strzelając z łuku? - Niektórzy tak - odparł spokojnie Mahomet. - Widzisz, jak ich strzały spadają na wroga? Jak krople deszczu na wysuszoną ziemię. - Czy te krople zamienią się w ulewę? - W oczach Zoe pojawiła się nagle iskierka podniecenia, jej szaty zaszeleściły lekko, gdy podnosiła się z miejsca. - Nie. - Mahomet pokręcił głową. - Jeszcze nie. Chalid chce się przekonać, czy są zdyscyplinowani. - Hm... - Zoe nie kryła rozczarowania. - Ten chłopak jest lekkomyślny. Nie wiem, czy można mu powierzać tak odpowiedzialne zadanie. Mahomet oblizał usta, smakując rozpalone słońcem powietrze. Nie odrywał wzroku od pola bitwy. - Myślę, że mówi przez ciebie zazdrość - stwierdził po chwili. - Twój kuzyn jest zauroczony naszym młodym Orłem, można powiedzieć, że są wręcz nierozłączni. Chalid to... atrakcyjny mężczyzna. Zoe syknęła z niesmakiem. - Mężczyźni to głupcy.
***
Centurion Kolonna ominął szary kamień wyrastający ze zbocza. Jego podkute sandały uderzały miarowo o ziemię, wzbijając obłoczki kurzu.
- Naprzód! Krok w lewo! Naprzód! Krok w lewo! Zachrypł już od wykrzykiwania rozkazów. Szedł pięć kroków za trzecim szeregiem swego oddziału. Posuwali się bardzo powoli, krocząc w górę zbocza i uchylając się jednocześnie przed strzałami spadającymi na nich z błękitnego nieba. Na szczęście byli jeszcze w zbyt dużej odległości od łuczników, by strzały z lekkich łuków mogły wyrządzić im większą krzywdę. Mimo to żołnierze idący w pierwszym i drugim szeregu musieli zwolnić kroku, nie ze względu na zmęczenie wywołane marszem z obciążeniem sześćdziesięciu funtów zbroi i broni, lecz z powodu gradu strzał spadających na ich głowy i na ziemię dokoła. W tarczach niektórych legionistów tkwiło już pięć lub sześć pocisków. Kolonna cieszył się w duchu, że wróg nie uderzył na nich z pełną siłą. Jeszcze nie. Obejrzał się przez ramię, zerkając na wzgórze, na którym stał książę Teodor. Przez gęstniejącą zasłonę pyłu wiszącą w powietrzu widział jednak tylko kolorowe plamy i błysk metalu. Słońce paliło go w kark. Wiedział z doświadczenia, że za chwilę jego zbroja będzie parzyła niczym kocioł zawieszony nad płonącym ogniskiem. Obejrzał się jeszcze raz za siebie; wydawało się, że większość armii przekroczyła już wyschnięte koryto strumienia. - Naprzód! Krok w lewo! - krzyknął, powracając spojrzeniem do swych ludzi. Pokręcił głową z niesmakiem, widząc poczynania legionistów; niektórzy przeszli na prawo, kryjąc się za tarczami towarzyszy. Z nieba spadało coraz więcej strzał. - Psy przeklęte! - wrzasnął, przyspieszając kroku i smagając długim kijem plecy idących przed nim żołnierzy. - Na lewo, na lewo! Strzała zakończona czarnym bełtem przemknęła tuż obok jego twarzy i wbiła się w ziemię. Zaklął paskudnie. Nie chciał tutaj umrzeć, na
zapomnianej przez bogów pustyni, w jakiejś zapchlonej prowincji na końcu świata... Podniósł głowę, głuchy grzmot. Szeregi bandytów się rozstąpiły, tworząc kilka szerokich alei. W dół zbocza pędzili jeźdźcy w długich szatach i błyszczących hełmach. Niebo pociemniało od strzał.
***
-
Czujecie to? - spytał cicho Mahomet. - Przygotujcie się.
Zoe spojrzała w górę, przekręcając głowę, widziała jednak tylko zarys sylwetki Araba kucającego na kamieniu. Wstała więc, zarzucając jednocześnie schowaną w pochwie szablę na plecy. Przyłożyła do czarnej powierzchni kamienia dłoń okrytą skórzaną rękawicą z naszytymi gęsto pierścieniami z damasceńskiej stali. Kurajszyta tkwił w bezruchu, opierając ręce na kolanach, teraz jednak oczy miał zamknięte. Zoe poczuła dziwne mrowienie na karku i odwróciła się, spoglądając na okrytą pyłem dolinę. W powietrzu coś się pojawiło, znajomy dźwięk i niewidzialny dotyk... Królowa Palmyry otworzyła szerzej oczy, usta wykrzywiła we wściekłym grymasie. Dobrze znała to uczucie, to tajemnicze drżenie dochodzące z niewidzialnego świata. Magia. Taumaturgowie legionów włączyli się do walki.
***
Teodor podjechał do przodu, wysuwając się z cienia parasola, i spojrzał z zainteresowaniem na zbocze. Wahan, który wciąż tkwił u jego boku, przeklinał głośno. Książę pokręcił głową, zakrywając dłonią usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu.
- Wahanie, walczyłeś już kiedyś z tymi pustynnymi szczurami? - Tak, szlachetny książę, wiele razy. Twoi legioniści ich nie złapią... Błyskawiczne ataki tych oszczepników porządnie ich tylko poszarpią. Kiedy twoi ludzie ruszą za nimi, tamci zaraz odjadą. A jeśli legioniści będą stać w miejscu, wykończy ich słońce i ciągły ostrzał... - Dobrze - przerwał mu książę. - Więc nie muszę niczego tłumaczyć. Gdybym miał czas, poprosiłbym, żebyś tu ze mną został i obserwował bitwę. - Głos księcia nabrał nagle chłodnych tonów, stał się twardy i władczy. - Ale ty, panie, opuściłeś powierzoną ci pozycję. Wracaj na lewe skrzydło i przygotuj do walki swoich lansjerów i katafraktów. Za chwilę wróg uderzy na nas na całej linii frontu, ale dzięki przewadze liczebnej będziemy mogli zajść go od lewego skrzydła. Takie jest twoje zadanie, generale, więc się tym zajmij! Teodor skinął głową na dwóch gwardzistów stojących w pobliżu i jasnowłosi olbrzymi stanęli po obu stronach Ormianina, szczerząc doń zęby w bezczelnym uśmiechu. Wahan zaklął pod nosem i obrócił konia. Skandynawowie odsunęli się, by zrobić mu miejsce. - Oni nie przyjmą dzisiaj bitwy, szlachetny książę - warknął Wahan. - Dlaczego mieliby to robić? Pustynia to ich azyl, najlepsza kryjówka... No właśnie, dlaczego? Teodor zastanawiał się nad tym pytaniem od tygodni, gdy jego wojska zbierały się na pustyni. Starannie wybrał miejsce na obozowisko. W pobliżu znajdowały się całoroczne źródła wody, a tuż pod urwiskami biegła główna droga prowadząca do Damaszku. Pomniejsze trakty wiodły teraz na północ. Tutaj, na wzgórzach
nad Morzem Galilejskim znajdował się punkt zwrotny całej obrony Judei i południowej Syrii. Książę, który zgromadził już i przygotował do walki wszystkie swe siły, był pewien, że dojdzie do bitwy. Czy bandyci również tego chcieli? Na to wygląda, skoro stanęli tutaj z całą siłą, naprzeciwko mojej armii. - Bolesławie, do mnie! Rosły, potężnie zbudowany kapitan cesarskiej gwardii, podszedł do księcia. Wielki topór miał niedbale przerzucony przez ramię. Wydawało się, że żar lejący się z nieba nie robi na nim żadnego wrażenia. -Ja? Teodor pochylił się i zbliżył usta do ucha wojownika z Północy. - Pchnij posłańca do taumaturgów. Powiedz im, żeby zaczynali. Bolesław skinął głową. - Ja, altjarl.
***
Zoe biegła w dół zbocza, zwinnie omijając większe kamienie i suche krzewy. Warkocz obijał się o jej zbroję. Związała luźne rękawy swej szaty, by mieć wolne ręce. Mahomet pozostał na czarnym głazie, obserwując z góry pole bitwy. Oddziały rodaków Zoe czekały cierpliwie u podnóża pagórka, nad ich głowami powiewały kolorowe proporce. Mieszkańcy Palmyry szanowali słońce; tkwili w bezruchu, nie tracąc niepotrzebnie sił. Między szeregami krążyły bukłaki z wodą.
Zoe zatrzymała się, świadoma, że z każdą chwilą w dolinie narasta magiczna siła. - Czujesz to?
Odenatus skinął głową. - Tak. - Jego twarz spalona słońcem na brąz, była bardzo poważna. - Dziś zabrali się do nas na dobre. Zoe przysłoniła dłonią oczy. W oddali, pośród karłowatych drzew i tamaryszku widać było prostokątną palisadę, za którą krył się obóz rzymskich legionistów, a tuż za nią krąg patyków otaczający namioty taumaturgów. - Musi tam być co najmniej dwudziestu mistrzów - mówił dalej Odenatus. - Plus uczniowie i czeladnicy. Dwa razy więcej magów, niż można by się spodziewać w armii tej wielkości. - Palmyrczyk wykrzywił twarz w ponurym grymasie i położył dłoń na rękojeści miecza. - Zgadza się - przytaknęła Zoe. - Musieli ściągnąć ich z innych legionów, może z Persji. Książę chce się popisać. Zamknęła oczy i zaczęła wyciszać umysł, odsuwając od siebie wszelkie zmysłowe doznania, dokuczliwy upał i brzęczenie much. Nie było to łatwe. Odenatus się martwił, wyczuwała jego lęk. Jej zbroja była ciężka, rzemienie wrzynały się w skórę. Powoli wypuściła powietrze z płuc, starając się dopasować rytm oddechu do bicia serca. Uklękła, gałka na rękojeści miecza dotknęła jej czoła. Ten dotyk pomógł Zoe się skupić, zablokować doznania zalewające jej zmysły wzroku, słuchu, smaku i dotyku. Wyczuła, że Odenatus klęka obok niej, usłyszała szept jego myśli. Pozwoliła, by w jej umyśle uformował się obraz koła. Pojawił się sam, bez jej woli - osiągnęła ten efekt dzięki żmudnym ćwiczeniom i długiej praktyce. Gdy koło zaczęło wirować, rosnąć i emanować coraz silniejszym blaskiem, bez trudu odrzuciła resztki doznań pochodzących z fizycznego
świata. Pewien przyjaciel nazywał to wejściem Hermesa i powiedział jej kiedyś, gdy znużeni długą drogą siedzieli na brzegu górskiego strumienia i moczyli stopy w chłodnej wodzie, że wyobraża sobie, iż wielkie koło to oko Horusa wynurzające się z niewyobrażalnych głębi. Najpierw, mówił, to tylko jasny punkt w czarnej otchłani. Potem jednak staje się coraz większe i jaśniejsze. Wreszcie, gdy jest już całkiem blisko, nabiera ogromnych rozmiarów, jest większe od domu, wielkie płonące oko pryskające iskrami. Kiedy już stanie nad tobą, kiedy pochłonie cię jego zimny ogień, przechodzisz do ukrytego świata. Zoe przywoływała zawsze obraz płonącego koła, ale efekt był ten sam. Kiedy zawisło nad nią, jej umysł uwolnił się od fizyczności zmysłów. Otworzył się ukryty wzrok i mogła ujrzeć dolinę w jej prawdziwym kształcie. Przez moment, nim jej budzący się umysł dostosował się do nowego rodzaju doznań, widziała przed sobą świetlistą otchłań wypełnioną milionami mknących w szalonym tempie świateł. Wyschnięte koryto rzeki wyglądało teraz jak ogromny błękitny wąż pełznący przez upiorny krajobraz. Tysiące ludzi na zboczu wzgórza wyglądały jak iskrzące się drobiny. Konie galopujące po kamienistej równinie przypominały kule żywego ognia. Przed obozowiskiem nieprzyjaciela wznosiła się lśniąca ściana złota. Na jej powierzchni pojawiały się tajemnicze symbole tworzące tęczowy blask, potem znikały bez śladu. Zoe odwróciła wzrok od otchłani nieba, gdyż zamiast błękitu widziała tam tylko niezmierzoną głębię wypełnioną mgłą płonących sfer. Na jej czole zaperliły się krople potu, przywołała szybko inny obraz, drugie wejście, gdzie czarownik wywoływał z głębi umysłu serię symboli i wzorów, które pozwalały mu patrzeć na ukryty świat i manipulować nim, a jednocześnie nie postradać zmysłów. Wizja prawdziwego, odartego z pozorów świata była zbyt trudna dla
ludzkiego umysłu. Nawet przez tę krótką chwilę, kiedy Zoe patrzyła na otchłań światła, jej umysł zaczął się rozpływać, tracić tę unikatową jednostkowość, która czyniła z niej Zoe, królową Palmyry. Przed jej oczami pojawił się nagle obraz pięknych, kolorowych kwiatów, który zaczął się rozrastać i przybierać postać różnych form i płaszczyzn. Każda powierzchnia lśniła inną, oślepiającą barwą. W miejscu, gdzie wciąż wirowało ogniste koło, pojawił się trapezohedron. Mieszkańcy jej miasta, choć urodzili się i wychowali na pustyni, uważali się za Greków. “Dziedziczka Aten" - mówili o Palmyrze, kiedy władczynią była pierwsza Zenobia. Na jej złoty dwór zewsząd przybywali mędrcy, matematycy i astrologowie. Nauczycielami Zoe byli matematycy i geometrzy, którzy wpoili jej własną symbolikę. Boki trapezohedronu rozerwały się nagle, a potem ponownie połączyły, tworząc dwunastościan. Jej umysł uspokoił się wreszcie, powróciła doń znajoma rzeczywistość. Wzgórza odzyskały kształty, Odenatus, wciąż klęczący u jej boku, znów wyglądał jak śmiertelny człowiek, a nie istota z ognia. Złota ściana pozostała jednak, a na błękitnym niebie malowały się wzory zaklęć, sił i zamiarów. - Taumaturgowie atakują? - zdumiała się Zoe. Cesarstwo Wschodnie szczyciło się siłą i umiejętnościami swych czarowników, którzy jednak do tej pory zawsze skupiali się tylko na obronie. - Pewnie nauczyli się tego od zachodnich magów - syknął Odenatus. Musimy działać szybko. Zoe wstała, wyczuwając myśl kuzyna czekającą w pogotowiu. Uczyli się w wymagającej, twardej szkole legionów, walczyli jako żołnierze legionów przeciwko Persji. Teraz koło się zamknęło. Wytężyła siłę woli i połączyła się z Odenatusem. Oboje zwrócili się ku dolinie. Wpłynęła w nich moc ukryta w kamieniach, powietrzu i wodzie płynącej głęboko pod
ziemią, moc, która nadawała coraz wyraźniejszy kształt ich zaklęciom, macierzom i ukrytym kształtom. Ruszają, pomyślał Odenatus, a w tej samej chwili ze złotej ściany wypłynął jęzor ognia, który sięgnął ku szeregom wojsk Arabów i Decapolis. Zoe wiedziała, że ci ludzie niczego nie czują, może tylko nieokreślony niepokój i gorzki posmak w powietrzu. Odpowiedziała swoją mocą, wyrzucając przed siebie łuk błękitnego światła, który uderzył w czerwony płomień. Smuga ognia cofnęła się prędko, ukryła za złotą tarczą. Po błękitnym niebie przetoczył się potężny grzmot. Arabscy żołnierze, wciąż czekający na sygnał do walki, spojrzeli w górę zdumieni.
***
-
Allah akbar!
Świat zadygotał od krzyku wydobywającego się z czterech tysięcy gardeł. Kolonna czuł, jak ziemia drży pod kopytami arabskich koni szarżujących na pierwszą linię legionistów. Nie zwlekając ani chwili, ryknął: - Na ziemię! Zamknąć tarcze! Żołnierze w pierwszym szeregu przyklękli na jedno kolano i oparli tarcze o ziemię. Drugi szereg stanął tuż za nimi, trzymając wysoko tarcze, zza których wyrastał gąszcz włóczni. Arabowie w ostatniej chwili zmienili kierunek, jeźdźcy obracali się w siodłach, wyjąc przeraźliwie i rzucając włóczniami z odległości dwunastu kroków. Cały atak przesunął się wzdłuż linii Rzymian. Ciężkie oszczepy i włócznie wbijały się w tarcze, niektóre przebijały twarde drewno i skórę na wylot. Niektórzy legioniści
w pierwszych szeregach padali martwi lub ciężko ranni, ich krew znaczyła ziemię czerwonymi plamami. - Rzucać! - ryknął Kolonna. Legioniści stojący w piątym i szóstym szeregu wzięli potężny zamach i wyrzucili oszczepy. Ciężkie drzewca zakończone trójkątnymi ostrzami z żelaza opadły na uciekających Arabów. Dziesiątki jeźdźców w lekkich skórzanych zbrojach i kolczugach, które nie dawały żadnej ochrony przed ciężkimi pociskami, padło na ziemię bez życia. Pod wieloma innymi padły zranione konie. Kolonna syknął triumfalnie. - Przeformować szyki! - rozkazał. - Naprzód! Rzymianie podnieśli tarcze i wyrównali szeregi, sanitariusze odciągnęli zabitych i rannych do tyłu. Legioniści z drugiego i trzeciego szeregu weszli w opuszczone miejsca, uzupełniając wyrwy w pierwszej linii. Legion ruszył miarowym krokiem do przodu. Arabowie wycofywali się w obłoku pyłu, ich luźne szaty powiewały na wietrze. Żwir spod końskich kopyt uderzał o tarcze, stukał niczym krople deszczu o drewniane dachówki. Kurz opadał na walczących, okrywał cienką warstwą ich twarze i ciała. Włócznicy na koniach rozstąpili się nagle, ustępując miejsca innym jeźdźcom, odzianym w czarne szaty i uzbrojonym w długie łuki. Powietrze przeszyły pojedyncze strzały. Kolonna uchylił się przed jedną z nich i zaklął, zrozumiawszy, że czarni łucznicy strzelają do oficerów.
***
-
O Panie pustkowi, napełnij mnie swoją siłą!
Mahomet nie zwracał uwagi na bitwę toczącą się niżej na zboczu. Sześć miesięcy temu już dawno wskoczyłby na konia, jeździł wzdłuż linii swej armii, wprowadzał poszczególne oddziały do bitwy. Nad jego głową trzepotałyby sztandary różnych klanów. Raz po raz przybiegaliby do niego posłańcy, którzy potem zanosiliby rozkazy na skrzydła. Dziś ciężar ten dźwigali Dżalal i Chalid. Mahomet wyczuwał jednak, w jakim kierunku toczy się bitwa, a w jego sercu budził się lęk. Rzymianie w jednostajnym tempie kroczyli do przodu, ich nabijane ćwiekami sandały stukały miarowo o ziemię. Liczebnie znacznie przewyższali Arabów, wkrótce mogli pochłonąć całe prawe skrzydło. Mahomet nie martwił się o oddziały ustawione na lewym skrzydle, wzdłuż urwisk znaczących skraj płaskowyżu. Obok głazu raz po raz przejeżdżały oddziały konnicy, wprawiając w drżenie drobne kamyki leżące na powierzchni skały. Mahomet przycisnął do niej czoło, sięgając po siłę ukrytą w ziemi. - Stajemy przeciwko Twym wrogom. Nasza wiara jest silna, przestrzegamy praw, które nam dałeś, byśmy według nich kierowali swym życiem. Śpiewał cicho, recytował modlitwy, które pojawiły się w jego umyśle, gdy leżał na szczycie an-Nur. Właśnie wtedy przemówił doń głos z powietrza, pokazując mu ruch gwiazd na nieboskłonie, odsłaniając ścieżki żurawi i kruków na niebie. Teraz ukoił go, uspokoił jego myśli, gdy otworzył się na lśniącą moc wypełniającą świat. - Poddajemy się Twojej woli, Panie Świata. Daj nam siłę. Na płaszcz Mahometa spadały ziarna piasku. Krew wypłynęła spod jego paznokci, gdy wbił palce w starą popękaną skałę.
***
Pot spływał strumieniami po twarzy i szyi Zoe, wsiąkając w kaftan i bawełnianą koszulę pod zbroją. Jej umysł był jednak daleko, pochłonięty walką w niewidzialnym świecie. Oczy utkwiła w jeden punkt po drugiej stronie doliny. Na niebie płonął żywy ogień, widzialny znak ukrytych sił zmagających się ponad głowami żołnierzy walczących w dolinie.
Wspólnymi siłami, jak czynili to setki razy podczas treningów i w czasie prawdziwej walki, Zoe i Odenatus utworzyli wirujące koło oślepiającej bieli i posłali je prosto w półprzezroczyste kształty nadlatujące od strony złotej ściany. W miejscu, gdzie dwie siły spotkały się ze sobą, rozbłysła na moment błyskawica, a dwoje Palmyrczyków zachwiało się pod siłą uderzenia, ich twarze poczerwieniały, żyły wystąpiły na czoła. Zaledwie sto kroków dalej szeregi piechoty Decapolis ścierały się z rzymskimi legionistami. Zoe, ryzykując utratę łączności z Odenatusem, oderwała na chwilę wzrok od niewidzialnych form i spojrzała na pole bitwy. Zbuntowani mieszkańcy miast Decapolis byli powoli, lecz nieustannie spychani przez rzymskich legionistów, pierwsze szeregi falangi wybrzuszały się niebezpiecznie pomiędzy ich wojskami a wojownikami Ben Sarida na prawym skrzydle. W wyrwę wdzierały się rzymskie hełmy, okrwawione miecze i włócznie legionistów ani na chwilę nie ustawały w śmiertelnym żniwie. Buntownicy walczyli dzielnie, lecz nie byli zawodowcami. Na szczęście zostali wyposażeni w dobre, ciężkie zbroje i nową broń. Zoe otarta pot z czoła. Rozejrzała się - oddziały jej rodaków wciąż utrzymywały pozycję, tworząc wokół dwojga czarowników zaporę ze stali i żelaza. - Hadad! - krzyknęła mimo wyschniętego gardła. Dowódca palmyrskich wojowników spojrzał w jej stronę, blady ze zmęczenia i troski.
- Pani! - Podbiegł szybko do jej boku. Podobnie jak większość ludzi walczących na zboczu, nosił ciężki hełm z przyłbicą, łuskową zbroję okrytą złoto-białym płaszczem, w dłoni trzymał długi miecz, a na ramieniu okrągłą tarczę. - Nie chciałem ci przeszkadzać, ale gerasańczycy się cofają; powinnaś jak najszybciej stąd odejść! - Nie! - wychrypiała Zoe. Jej oczy płonęły gniewem. - Zostawcie nas, atakujcie, musicie odepchnąć Rzymian, inaczej przerwą naszą linię. Hadad pokręcił energicznie głową. - Nie - odrzekł. - Szlachetny Mahomet kazał nam was bronić. Jeśli zginiecie, będzie z nami naprawdę źle. Zoe splunęła na ziemię i skrzywiła się, dojrzawszy w plwocinie smugi krwi. Podniosła wzrok i spojrzała prosto w oczy Hadada. - Daj rozkaz do ataku, bo sama cię zabiję. Rzymianie nie mogą przerwać naszych linii. Rozluźniła zaciśniętą w pięść dłoń. Wydawało jej się, że cały świat spowija szara mgła. To zmęczenie, pomyślała bez emocji. Odenatus i ja nie mamy dość sil, by ich zatrzymać. Hadad odbiegł. Po chwili do jej uszu dotarły wykrzykiwane nowe rozkazy. Odsunęła od siebie głos Hadada, zanurzając się ponownie w niewidzialny świat, szukając mocy, którą mogła odeprzeć ataki rzymskich taumaturgów.
***
Dziwne... - Teodor wciąż siedział na koniu, choć od wschodu słońca minęło już kilka godzin. - Stoją i walczą. -
- To dzielni ludzie - mruknął Bolesław. Kapitan gwardii także od rana stał na szczycie wzgórza i obserwował rozwój wypadków na polu bitwy. Teodor uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że gwardziści zaczynają się niecierpliwić, że mają już dość bezczynnego przyglądania się, jak inni wygrywają bitwę, podczas gdy ich topory nie zasmakowały jeszcze krwi wroga. - Walczą jak osaczone wilki. Pozostali gwardziści, słysząc ich rozmowę, pokiwali głowami. - I to właśnie jest dziwne - rozmyślał na głos Teodor. - Ta hałastra z pustyni nie jest dzielna. Oni są jak wiatr, jak szakale, uderzają znienacka i zaraz uciekają... A jednak dzisiaj walczą. Nie rozumiem... No cóż, skoro chcą umrzeć na ostrzach naszych włóczni, nie będziemy im przeszkadzać! Bolesław odwrócił się do jednego ze swoich podwładnych i wydał mu jakąś krótką komendę. Podoficer ruszył w dół zbocza, skacząc zwinnie z głazu na głaz. Teodor uniósł brwi w niemym pytaniu. Bolesław wzruszył ramionami. - Ci bandyci krzyczą coś, kiedy walczą. Posłałem Firdika, żeby tego posłuchał. Teodor skinął w milczeniu głową i pogładził w zamyśleniu krótko przystrzyżoną brodę. Podobnie jak brat był blondynem, lecz jego broda była ruda. Przypuszczał, że gwardziści uważają go za jednego ze swoich. Z pewnością był do nich znacznie podobniejszy niż śniadolicy Grecy i Anatolijczycy, którymi władał Herakliusz. Jeszcze, pomyślał mimowolnie. Brat jest chory i może nie dożyć następnego roku... Odsunął od siebie te myśli i stanął w siodle, opierając stopy na wygodnych i bezpiecznych strzemionach w sarmackim stylu, który przejął
na użytek własnej armii. Nieznośny cesarz Zachodu, Galen, był co prawda świętoszkowatym, zmanierowanym głupcem, ale umiał wybrać dobrych najemników. Młody książę sporo się nauczył, obserwując zachodnie legiony podczas wojny przeciwko Persji. Nie zamierzał zmarnować tej wiedzy. Cienka linia arabskiej kawalerii na wielbłądach ustąpiła pod zmasowanym atakiem Ormian Wahana. Bandyci cofali się w popłochu. Niektórzy zeskoczyli na ziemię i strzelali zza zasłony swych niezgrabnych wierzchowców. Jedynym poważniejszym punktem obrony na skrzydle wroga był obóz powiązanych ze sobą wozów stojących u podnóża jednego ze wzgórz. Teodor uśmiechnął się, widząc, jak przed Wahanem otwiera się szansa zgniecenia całej linii wroga. - Dobra robota!
***
Ormiański generał ściągnął wodze. Dokoła tłoczyli się jego wojownicy na okrytych zbroją koniach. Blask słońca, przyćmiony przez obłok pyłu wiszący nad polem bitwy, odbijał się w zbrojach wierzchowców i ludzi. Ogromny upał dokuczał wszystkim wojownikom, ale szczególnie tym zakutym od stóp do głów w stal. Z nieba spadła strzała, odbiła się od napierśnika generała. Tani grot pękł na pół, a Ormianin warknął tylko z irytacją. Bandyci rozpierzchli się przed atakiem, ciągle jednak krążyli dokoła, ostrzeliwując ich z bezpiecznej odległości.
- Przegońmy sukinsynów z tego obozu! Na prawo! - krzyknął, wskazując ręką pobliskie wzgórze. Legioniści niezmordowanie parli do przodu, w górę zbocza. Chorąży najwyraźniej usłyszeli jego rozkaz, obniżyli bowiem sztandary, wskazując nimi kierunek ataku. Wahan wiedział jednak, że nie wszyscy podporządkują się jego rozkazom; niektórzy kręcili się wokół obozu głusi na wszelkie komendy, szukając zapewne jakiegoś łupu. Katafrakci kręcili się w miejscu, próbując na nowo ustawić szyki. Niektórzy odwiązali od siodeł łuki i strzelali do Arabów kryjących się za
wielbłądami i kręgiem wozów stojących w przełęczy pomiędzy wzgórzami. Grunt był coraz bardziej nierówny, kamienisty. - Stępa, naprzód! - Wahan obrócił swego konia i ruszył w górę zbocza, w stronę stożkowatego pagórka. - Teraz możecie ich ostrzelać, potem zmieńcie łuki na miecze i maczugi. Ormianie, wciąż rozproszeni na równinie pomiędzy dwoma wzgórzami, ruszyli na prawo, kierując się głosem trąbek oraz ruchem flag sygnałowych. Wahan przywołał do siebie jednego ze swych poruczników, kuzyna, który dowodził lekką konnicą. - Wargir, przyjrzyj się z bliska temu obozowi i dopilnuj, żeby bandyci na wielbłądach nie zaszli nas z boku. Ten przeklęty książę pewnie w końcu wygra, ale nie będzie łatwo wspiąć się na to wzgórze. Wargir skinął głową i poprawił czapkę z grubego filcu. Podobnie jak jego podwładni nosił skórzaną kamizelę naszywaną żelaznymi pierścieniami, uzbrojony był w łuk oraz krótki miecz. - Jak sobie życzysz, panie. Wahan odwrócił się, nie tracąc czasu na obserwowanie oddziału zwiadowczego, który odrywał się od głównych sił. Grunt był coraz bardziej nierówny, a Arabowie przesunęli koniec swej linii obronnej, zachodząc jego siły nieco z boku. Tłumy wojowników uzbrojonych we włócznie i kolorowe tarcze stały między skałami i głazami. Generał Ormian zaklął, lecz jechał dalej. Przynajmniej słońce nie świeciło mu teraz w twarz.
***
-
Uciekaj! - Odenatus szarpnął Zoe za ramię, a nie doczekawszy się
reakcji, porwał ją na ręce. Choć musiał radzić sobie nie tylko z tym dodatkowym obciążeniem, ale i z ciężarem własnej zbroi oraz ogromnym zmęczeniem, błyskawicznie oddalił się od linii walki. Piechota, która chroniła ich do tej pory, została pochłonięta przez nawałnicę stali i żelaza. Pomimo wsparcia wojowników Hadada wojska Decapolis znów zostały zmuszone do odwrotu. Wzdłuż linii walki biegali chłopcy roznoszący dzbany z wodą wśród grupek wojowników, którzy oderwali się na moment od bitwy. Nieustający strumień rannych wspinał się w górę zbocza, wracając do głównego obozu. Ziemia zasłana była ciałami tych, którzy nie dostali takiej szansy. Powietrze nad pagórkiem drżało niczym żar unoszący się nad ogniskiem. Przez moment wydawało się, że chmury na niebie odbiły się w tysiącu powierzchni, w niezliczonych ściankach ogromnego klejnotu. Odenatus rzucił się na ziemię, zakrywając kuzynkę własnym ciałem i zatykając uszy. Ziemia w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą oboje stali, zatrzęsła się raptownie, a potem eksplodowała, przyjmując postać wirującego obłoku ognia. Żołnierze z tylnych szeregów wojsk Decapolis krzyknęli ze strachu i zapłonęli jak żywe pochodnie. Potężny grzmot przetoczył się po polu bitwy, a na królową i księcia Palmyry spadł grad skalnych odłamków. - I to by było na tyle, jeśli chodzi o naszą bitewną magię - wychrypiał Odenatus, ocierając krew z oczu. Ledwie się ruszał, wszystko go bolało. Wraz z Zoe przez niemal pięć godzin powstrzymywał ataki rzymskich taumaturgów. Przełożył bezwładną rękę kuzynki przez ramię i zaczął się czołgać, byle dalej od skalnego pagórka.
***
Jesteśmy Twymi sługami, potężny i litościwy Panie. Twoja wola jest naszą wolą. -
Mahomet podniósł się z klęczek i otworzywszy oczy, przekonał się, że jego armia zepchnięta została pod samo wzgórze. Prawe skrzydło cofnęło się głęboko, tworząc kąt prosty względem głównej linii walki. W miejscu, gdzie jazda nieprzyjaciela odrzuciła wojowników na wielbłądach, pojawiły się ostatnie odwody Decapolis walczące pomiędzy ostrymi głazami. Zbocze było tutaj dość strome, co na moment dało piechocie przewagę nad rzymską kawalerią. Mahomet widział poszczególnych żołnierzy, ich poznaczone krwią miecze i tarcze. Z linii walczących wypływał nieustający strumień rannych. Rzymianie nieubłaganie parli naprzód. Mimo to Arabowie walczyli dzielnie i ustępowali pola bardzo powoli. Ich włócznie i miecze wciąż były ostre i groźne, pozostawiali ziemię zasłaną ciałami zabitych i rannych przeciwników. Obóz Arabów otaczał wirujący krąg rzymskich jeźdźców, którzy ostrzeliwali z łuków obrońców ukrytych za wozami. W obozie przebywały głównie kobiety, służący i mężczyźni zbyt słabi, starzy lub schorowani, by wziąć udział w bitwie. Kobieta, która umie napinać łuk, jest błogosławieństwem swego ludu, pomyślał Mahomet. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, lecz nad ziemią nadal panował nieznośny upał. Niebo wyblakło, okrywający je błękit zamienił się w zakurzoną biel. Gorące, rozedrgane powietrze unoszące się nad ziemią zniekształcało obraz walki, utrudniało ocenę odległości. W powietrzu widać było też działanie magicznych sił. Z nieba spadł
nagle zielony płomień, uderzył w arabską konnicę spieszącą na prawe skrzydło armii Mahometa. Konie kwiczały przeraźliwie, ludzie umierali ogarnięci ogniem, który trawił ciało i zbroję. Mahomet warknął wściekle, widząc jak magiczna moc nieprzyjaciela bez przeszkód zabija jego ludzi. Zmrużył oczy, nie mógł jednak wypatrzyć sztandarów palmyrskiego regimentu, który miał za zadanie chronić królową Zoe i jej kuzyna. Jeśli oni nie żyją... Nie dokończył tej myśli. Chadidża także nie żyła, a jego rodzina została daleko stąd. Niezniszczalna była tylko moc, która przyzywała go do siebie, kierowała jego myślami i czynami. Nie miał powodów, by narzekać na swój los. Położył dłoń na rękojeści szabli. Mężczyźni i kobiety z jego miasta ukuli to ostrze. Czuł ich wiarę drżącą pod jego dłonią. To ostrze nosiło w sobie moc czarnego kamienia z sanktuarium w Kaabie, najświętszego miejsca jego ludu. Kiedy dotykał tej broni, czuł obecność Tego, który zamieszkiwał puste miejsca. - O Panie niebios, miłosierny i bardzo łaskawy, daj nam swą siłę... Blask słońca odbijał się w zbrojach i grotach włóczni ukrytych za stożkowatym wzgórzem, o które opierał się obóz Arabów. Białe i zielone sztandary trzepotały na wietrze, który wraz z upływem dnia przybierał na sile.
***
Zagrały rogi, przeszyły czystym dźwiękiem ciężkie od pyłu powietrze. Kolonna zignorował je, choć wygrywany sygnał wzywał do zatrzymania i przeformowania szyków. Stojący przed nim mężczyzna w stożkowatym hełmie owiniętym białym płótnem uderzał z całych sił w jego tarczę. Zakrzywione
scutum Kolonny, który boleśnie odczuł siłę uderzenia. Wszędzie dokoła toczyła się walka na śmierć i życie. Rzymskie linie rozproszyły się na stromym zboczu, na szczęście jednak ostrze Araba wbiło się w krawędź prostokątnej
nieprzyjaciel był zbyt zmęczony, by wykorzystać tę okazję. Kolonna przeszedł do kontrataku, wyprowadzając energiczne pchnięcie, a zaskoczony Arab odskoczył na bok. Szabla uderzyła jednak ponownie, a odłupane z krawędzi tarczy drzazgi uderzyły Kolonnę w twarz, oślepiając go na moment. Centurion zaklął, wymachując mieczem na ślepo. Nagle usłyszał zdławiony krzyk i brzęk szabli upadającej na kamienie. Zamrugał i zdążył zobaczyć, jak inny legionista wyjmuje miecz z boku umierającego Araba. - Dzięki - wychrypiał. Legionista tylko skinął głową ze znużeniem. Zakrzepła krew oblepiała jego hełm i tarczę, a poranione ramiona ociekały jego własną, świeżą krwią. Sygnaliści zagrali ponownie. Muszę ustawić chłopaków w szyku, pomyślał Kolonna, ocierając krew z czoła. Pot ściekający po jego nogach mieszał się z pyłem, tworząc twardą skorupę. - Formować szyki! Czwarta centuria szóstej kohorty trzeciego legionu, ustawić się w szyku! Legioniści zaczęli powoli zmierzać w jego stronę. Trzeci legion mocno ucierpiał w starciu. Co zaskakujące, wróg był lepiej uzbrojony i wyposażony niż Rzymianie. Wielu nowych legionistów nie otrzymało odpowiedniego sprzętu. Zbyt szybko rzucono ich do walki. Centurion ujrzał zaskoczony, że obok jego żołnierzy przejeżdża rzymska konnica. Były to świeże oddziały, żołnierze w czystych tunikach i zbrojach. Arabowie walczący na zboczu znów zaczęli się cofać, linia ich obrony była coraz bardziej poszarpana, mimo to nadal bronili się dzielnie między czarnymi skałami. Na zbocze wkroczyła kolumna świeżej piechoty, a Kolonna rozkazał swym ludziom usunąć się na bok. Ten przeklęty książę
nie zamierza się poddać, co? I dobrze!
***
Teodor zsiadł w końcu z konia, by odświeżyć się w cieniu jednego z pawilonów. Przyniesiono mu miskę z wodą do umycia twarzy i czysty ręcznik. Wypadki na polu bitwy toczyły się po jego myśli. Chyba nadszedł już czas na zadanie decydującego ciosu.
- Książę? Teodor odwrócił się i uśmiechnął uprzejmie, wiele bowiem zawdzięczał człowiekowi, który stanął przed nim. Wytarł ręce i gestem nakazał, by natychmiast przyniesiono krzesło. - Mistrzu Demostenesie! Miło mi cię widzieć! Usiądź, proszę. Taumaturg opadł na podstawione przez służących krzesło. Teodor kazał przynieść wino i coś do jedzenia. Demostenes był zmęczony, na jego twarzy malowało się ogromne znużenie. Jego broda, zwykle elegancko przycięta i wyczesana, teraz była pokryta pyłem. Miał podkrążone oczy, a na prawej ręce widniał wielki siniak i czerwona oparzelina. Służący przynieśli wino w srebrnej karafce, a Teodor sam napełnił kubek taumaturga, który wypił łapczywie, choć ręce trzęsły mu się ze zmęczenia. - Mieliśmy dzisiaj ciężki dzień - powiedział wreszcie zachrypniętym szeptem. Teodor pochylił się do przodu, by go lepiej słyszeć. - Ich magicy byli młodzi i silni. Dobrze wyszkoleni. - Ilu ich było? - Przygotowując się do tej kampanii, Teodor wyprosił, pożyczył i wykradł wszystkich taumaturgów, których tylko mógł zdobyć, pozbawiając ich wsparcia i opieki całą wschodnią połowę cesarstwa, łącznie z garnizonami w górnej Mezopotamii. Zgodnie z obyczajami w
każdym legionie służyło nie więcej niż dwóch taumaturgów, potrzebnych szczególnie podczas oblężeń lub w czasie obrony, lecz Teodor miał na uwadze większe cele. Widział, jaką mocą dysponowały oddziały Cesarstwa Zachodniego, gdy wspierała je większa grupa magów. Możliwości perskich czarowników były już wręcz legendarne... Dlaczego nie miałby pójść za ich przykładem? - Niewielu - odparł taumaturg. - Ale zajmowali się tylko obroną, podczas gdy my musieliśmy atakować. Takie działania są bardzo męczące. W końcu udało nam się ich pokonać... - Umilkł na moment, jakby porządkując wspomnienia z minionego dnia, usiłując znaleźć w nich jakiś logiczny porządek. - Właściwie - odezwał się ze zdumieniem - było ich tylko dwoje! Zostali jednak świetnie wyszkoleni i doskonale ze sobą współpracowali... jak brat i siostra. Dwa dopasowane do siebie umysły mogą wygenerować wielką moc. Książę wstał, uśmiechając się od ucha do ucha. - Nie dość wielką, by zwyciężyć, mistrzu! Spojrzał na zachód, sprawdzając położenie słońca. Do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin. Dość czasu, by wdeptać armię Arabów w ziemię. - Jedź do obozu magów - zwrócił się do stojącego w pobliżu posłańca. Powiedz im, że dziś mają już wolne. Niech odpoczywają i wracają do sił.
***
Przez cały dzień tylko czekamy. Siedzimy na tyłkach i obrastamy tłuszczem. - Tanuch mówił cicho, lecz jego głos dotarł do uszu Chalida, który siedział na koniu w cieniu drzewa. Młody wódz udał, że niczego nie słyszał, wpatrzony w obłoki pyłu unoszące się z przełęczą i dwoma -
ciemnymi wzgórzami. - Żołnierze z miast doświadczą dzisiaj wielkiej chwały. Wkrótce będą odpoczywać w raju, w otoczeniu pięknych panien o białej jak śnieg skórze i kruczoczarnych włosach... - Szadin przez cały dzień rozwodził się na ten sam temat, a jego opisy robiły się już nieco monotonne. - Każda z nich będzie dziewicą gotową, ba, marzącą o tym, by spełnić każde życzenie mężczyzny. Wszystkie będą małomówne i skromne, nawet nie podniosą na nich oczu... Chalid nie słuchał. Potężnie zbudowany Pers, Patik, czekał cierpliwie tuż za nim, siedząc w cieniu drzewa. Pozostali żołnierze odpoczywali w cieniu kamieni lub przechadzali się cicho między końmi. Bitwa po drugiej stronie przełęczy przeniosła się na lewo. Jeszcze wokół obozu wciąż toczyła się walka. Wozy jednak były puste i choć w obrębie obozowiska przebywali ranni wojownicy, kobiety i starcy, Rzymian znacznie bardziej interesował trzon armii Arabów i Decapolis, walczący teraz na zboczu wzgórza, gdzie powiewały sztandary Mahometa. Chalid przyglądał się przez chwilę samotnej postaci w biało-brązowych szatach, stojącej na szczycie wzgórza. Rzymianie też go widzą, rozmyślał, kryjąc emocje za nieruchomą jak kamień twarzą. Ale czy rozumieją, co widzą ? Czy ich czarownicy wyczuwają, z kim mają do czynienia? - Ci ludzie z miasta umierają z imieniem Boga na ustach. Wszyscy trafią do raju. - Szadin wciąż przemawiał do ludzi ze swego oddziału, choć większość z nich spała lub udawała, że śpi. - Wejdą do dwóch chłodnych ogrodów pełnych cienistych owocowych drzew, między którymi płyną cudownie zimne strumienie. Na każdym drzewie rosną wszystkie owoce, jakie można sobie wyobrazić, i to parami. Wiem to na pewno, bo On sam mi to wszystko opowiedział. Z dala dobiegł głos rogów. Chalid wyprostował się w siodle i ponownie
spojrzał na szczyt wzgórza. Samotna postać wciąż tam stała, wiatr rozwiewał jej szaty niczym flagę. Młodzieniec przeniósł wzrok na przełęcz i zmrużył oczy. Dojrzał las sztandarów i proporców zmierzający w ich stronę, jakby od strony wyschłego koryta rzeki nadjeżdżało mnóstwo wojowników na koniach. Roześmiał się cicho, uradowany. Patik, który jakby czekał tylko na ten znak, otworzył oczy i wstał. Jego lamelkowa zbroja z zachodzących na siebie żelaznych płytek zmarszczyła się i rozprostowała niczym skóra węża. Perski dikhan uspokoił swego konia łagodnym dotykiem i wskoczył na siodło. Pozostali wojownicy także zaczęli podnosić się ze swoich miejsc i doglądać wierzchowców. Szadin, który opisywał właśnie ze szczegółami wdzięki ciemnookich hurys, zerwał się na równe nogi, gotów natychmiast stanąć do walki. Chalid nie zwracał na nich uwagi, wpatrzony wciąż w szczyt wzgórza. Nie zwracał także uwagi na ciemniejące raptownie niebo. Nagle na wzgórzu rozbłysło światło, jakby ktoś ustawił wypolerowaną metalową tarczę tak, by odbijała blask słońca w stronę czekających w odwodzie jeźdźców. Chalid drgnął, kiedy maleńka postać na szczycie odwróciła się i spojrzała w jego stronę. - Na koń! - zawołał silnym, czystym głosem. Setki wojowników wspięły się na wierzchowce, pobrzękując bronią i metalowymi zbrojami. Ukryci z przodu zwiadowcy podnieśli głowy, gotowi do wymarszu wraz z konnicą. - Raj czeka!
***
To już ostatni akt - powiedział Teodor do grupki posłańców czekających obok jego namiotu. Byli to młodzi arystokraci. Wielu z nich -
po raz pierwszy w życiu uczestniczyło w prawdziwej kampanii wojennej. Zgodnie z tradycją najpierw przekazywali rozkazy i wykonywali drobne zadania, które zlecali im dowodzący armiami Cesarstwa Wschodniego albo sam cesarz lub książę. Po jakimś czasie sami dosiadali rumaków bojowych i uzbrojeni w lance, łuki i miecze stawali na czele doborowych oddziałów katafraktów. Wielki książę uśmiechnął się dobrodusznie, widząc napięcie i determinację malujące się na ich twarzach. - Przez cały dzień trzymaliśmy nasze główne siły w odwodzie, czekając, aż nieprzyjaciel osłabnie. Teraz zapędziliśmy go z powrotem do jego obozu i na zbocza wzgórza, gdzie rozbił namioty. Zjedźcie do doliny i powiedzcie centurionom, że oddziały, które już dzisiaj walczyły, mają się wycofać, a ich miejsce zajmą świeże wojska. Klasnął w dłonie, oddalając w ten sposób posłańców. Potem odwrócił się do swych gwardzistów. - Bolesławie? - Ja, altjarl? - My też ruszamy. Niech służba zwinie obóz. Chcę na własne oczy zobaczyć klęskę tej hałastry. Gwardziści uśmiechnęli się ponuro, gdyż ich topory spragnione były krwi. Czerwone płaszcze zatrzepotały na wietrze, gdy Teodor dosiadał swego wierzchowca. Nim usadowił się dobrze w siodle, otaczał go już zwarty kordon potężnie zbudowanych gwardzistów. Roześmiał się radośnie, ruszając w dół zbocza wraz z gwardzistami, którzy biegli u jego boku. Dobrze było poczuć wreszcie pęd powietrza na twarzy.
***
Kolonna zszedł z drogi, gestem nakazując swym ludziom, by zrobili to samo. Obwiązał twarz pasem materiału, by nie wdychać pyłu unoszącego się w powietrzu. Droga, a raczej szeroka ścieżka, po której maszerował jego oddział, wychodziła spomiędzy dwóch wzgórz i prowadziła do głębokiego wąwozu okalającego rzymski obóz. Posłaniec księcia dotarł do Kolonny, gdy jego ludzie odpoczywali w cieniu karłowatych drzew nad brzegiem wyschniętej rzeki. Chłopiec skierował ich z powrotem do głównego obozu, położonego za wzgórzem i wąwozem. Centurion wzruszył ramionami i wyruszył z oddziałem.
W miarę jak zbliżali się do mostu, na drodze robiło się coraz tłoczniej, głównie za sprawą wozów z rannymi. Sam most wyglądał niepozornie wąski kamienny łuk, na którym mógł zmieścić się tylko jeden wóz naraz. Zbocza wąwozu były zbyt strome, by można było po nich zejść na piechotę, nie mówiąc już o jeździe wozem. - Z drogi, z drogi! - krzyczał człowiek na spienionym koniu, który wyjechał zza pleców ludzi Kolonny. Prowadził za sobą oddział ciężkiej jazdy. Centurion zszedł na bok i wraz ze swymi ludźmi przysiadł na ziemi. Jeźdźcy wyglądali na zmęczonych i zgrzanych. Przyjrzawszy się uważniej ich zbrojom i siodłom, Kolonna uznał, że nie są to legioniści, chociaż Cesarstwo Wschodnie utrzymywało legion złożony niemal wyłącznie z kawalerii, w skład którego wchodziły elitarne oddziały ciężkozbrojnych katafraktów. To muszą być najemnicy, myślał Kolonna. Pewnie Ormianie, sądząc po ozdobach na uprzęży. Słyszał, że to dzielni wojownicy, choć bardzo drażliwi. - Hej, centurionie! - zawołał jeden z jeźdźców, krępy mężczyzna z gęstą czarną brodą. - Twoi ludzie są ranni? - Nie - odrzekł Kolonna, podnosząc się z ziemi. Z przyjemnością odpocząłby jeszcze chwilę, ale oficerowie nie mieli w zwyczaju
przejmować się potrzebami żołnierzy, zwłaszcza gdy w pobliżu kręcili się centurioni. - Jesteśmy zdolni do walki. Posłaniec szlachetnego księcia kazał nam się wycofać i ustąpić miejsca świeżym wojskom. - Dobrze - warknął jeździec. Jego napierśnik, bogato złocony, musiał być wyjątkowo piękny, nim ktoś próbował wybić w nim dziurę maczugą. Będziesz odpowiedzialny za porządek na moście. Zagoń to stado baranów i otwórz drogę! Kolonna zaczął salutować, lecz brodacz obrócił już konia i odjechał wraz ze swą świtą. Niektórzy legioniści kasłali i machali rękami, próbując rozproszyć kłęby pyłu wzbite końskimi kopytami. - Chodźmy! - warknął Kolonna, wkładając hełm na głowę. - Teraz jesteśmy wigilami... Hej, ty! - wrzasnął do pierwszego z brzegu wieśniaka, który blokował drogę wozem. - Zabieraj stąd ten gruchot! Jego ludzie rozproszyli się, próbując zaprowadzić porządek w tłumie rannych i wieśniaków, zepchnąć ich wszystkich na jedną stronę drogi.
***
Teodor pozwolił, by jego koń przyspieszył kroku, gdy zbliżyli się do wyschniętego koryta rzeki oddzielającego jego prowizoryczny obóz od pola bitwy. Koń bez trudu przeskoczył pas grząskiego piachu, a książę roześmiał się radośnie, czując siłę ukrytą w ciele potężnego zwierzęcia. Gwardziści zostali w tyle, z trudem przedzierając się przez krzewy porastające brzegi wyschniętej rzeki. Teodor ściągnął wodze i zawrócił, czekając na swych gwardzistów. Wkrótce stanął obok niego Bolesław, który pomimo wyczerpującego biegu wcale nie wyglądał na zmęczonego. Teodor otworzył usta, by coś doń powiedzieć, nim jednak wydobył z siebie głos, dokoła podniósł się ogromny krzyk.
Allah akbar! Gwardziści zwartym kordonem otoczyli księcia, a on obrócił się w siodle, spoglądając ze zdumieniem na zbocze. Linie armii chwiały się pod
nagłym, choć nieco chaotycznym atakiem bandytów, którzy do tej pory tylko się bronili ukryci za kamieniami i głazami na zboczu góry. Allah akbar! Krzyk odbił się echem od okolicznych wzgórz, przyprawiając Teodora o zimny dreszcz. Wydawało się, że krzyczą dziesiątki tysięcy wojowników, a nie garstka niedobitków, którzy zmagają się z pierwszymi szeregami Rzymian. Słońce chowało się już powoli za wzgórza. Teodor przysłonił oczy dłonią. - Bolesławie, gdzie są moi posłańcy? Gwardzista omiatał spojrzeniem zbocze, sprawdzając, czy któryś z nieprzyjaciół nie przedarł się przez główną linię walki. - Żaden jeszcze nie wrócił, altjarl. Na pewno będą tu niedługo. Teodor parsknął z niesmakiem. Bitewny zgiełk przybierał na sile. Bandyci bili się zajadle, jakby wstąpiły w nich nowe siły. - Więc będziemy musieli ich znaleźć. Naprzód!
***
Znów podniósł się wiatr, który szarpał wściekle szaty Mahometa. Co jakiś czas przelatywały obok kule ostu. Na zboczu poniżej wielkiego głazu wojownicy Decapolis, wspierani siłami Ben Sarida i Jemenitów, rzucili się na Rzymian ze straszliwą energią. Nieprzyjaciel, który przygotowywał się właśnie do drugiej fazy bitwy, został kompletnie zaskoczony. Dwa kliny ciężkiej piechoty Decapolis wbiły się głęboko w szeregi legionistów. Stojący powyżej Jemenici bez ustanku zasypywali szeregi nieprzyjaciela gradem strzał.
Udowodnili, że warci są zaufania i szacunku, pomyślał Mahomet. Wojownicy Decapolis wykrwawiali się przez cały dzień, przyjmując na
siebie główną siłę uderzenia rzymskich wojsk. Teraz powinni słaniać się ze zmęczenia, padać bez tchu na ziemię, a jednak wściekle atakowali, nie zważając na coraz większą liczbę zabitych. Ich okrzyk wojenny odbijał się echem od wzgórz niczym głuche dudnienie. Dwadzieścia tysięcy gardeł krzyczało ku niebu. - Nadchodzi Jego moc - wyszeptał Mahomet, pochylając się przed kolejnym uderzeniem wiatru. Piasek i żwir smagały go raz za razem, lecz nie zwracał na to uwagi, wsłuchany w potężny, narastający już od jakiegoś czasu ryk, który dochodził od wschodu. - Teraz wszyscy, którzy kładziecie przed Nim swe serca, którzy żyjecie według Jego praw, poznacie Jego moc, ujrzycie Jego pomocną dłoń. On, Łaskawy i Miłosierny, wyratuje was z rąk nieprzyjaciela. Zamknął oczy, odcinając się od widoku umierających ludzi, wojowników nurzających się we własnej krwi, nabijanych na krótkie włócznie Rzymian. Atak osłabł, gdy Rzymianie przeformowali szyki, załamywał się pod naporem setek legionistów. Głos dochodzący z czystego nieba przetoczył się po równinie niczym grzmot.
***
Chalid stanął w strzemionach, wyciągając przed siebie obnażoną szablę, w której odbijał się blask zachodzącego słońca. Zawył niczym wilk i usłyszał w odpowiedzi wycie tysiąca jeźdźców dosiadających rączych koni. Ziemia drżała pod kopytami. Króliki i ptaki uciekały w panice, wypłoszone z nor i gniazd.
Allah akbar! Krąg wozów rósł w oczach Chalida w niezwykłym tempie. Widział, jak ghassanidzcy łucznicy rozrywają szyki, odsuwają się na boki, uciekając
przed rozpędzoną konnicą. Pierwsza, szeroko rozciągnięta linia ataku wypełniała już całą przełęcz. Niektórzy jeźdźcy, Beduini, podnieśli przejmujący, zawodzący krzyk. Chalid im zawtórował. Przemknęli jak burza obok wozów. Nikt nie próbował ich zatrzymać, choć kobiety i starcy ukryci między wozami pozdrawiali ich, wznosząc radosne okrzyki. Drogą prowadzącą w dół zbocza przesuwała się powoli rzeka ludzi i wozów. W dali widać już było ciemną wstęgę wąwozu i samotny łuk mostu.
***
Ostatnie arabskie oddziały odwodowe przejechały obok wozów na zboczu wzgórza. Prowadził je Szadin. Stukot kopyt niemal całkowicie zagłuszył okrzyki wojenne Tanuchów i Palmyrczyków. Myśli Szadina powędrowały na moment ku jego przyjacielowi, Dżalalowi, który dowodził siłami na środku arabskiej armii.
Żyjesz jeszcze, przyjacielu?
Odsunął od siebie te myśli, gdyż pierwsze szeregi arabskiej konnicy, sześć tysięcy jeźdźców, miały właśnie uderzyć w tylne kohorty lewego skrzydła Rzymian. Wydał z siebie potężny okrzyk wojenny, który odbił się echem od pustego nieba. Allah akbar!
***
Teodor i jego gwardziści dotarli do sztandarów trybuna dowodzącego lewym skrzydłem rzymskiej armii, gdy niebo zaczęło ciemnieć. Zaczął rozmowę z trybunem, próbując dowiedzieć się, gdzie zniknął Wahan, kiedy nagle Bolesław krzyknął z przestrachem. Teodor podniósł głowę zaniepokojony; nigdy jeszcze nie słyszał, by któryś z cesarskich gwardzistów reagował w podobny sposób.
Wschodnią połowę nieba pochłonęła ogromna ściana ciemności. Czarne chmury kłębiły się i kipiały jak naładowane gniewem, raz po raz rozbłyskiwały ogniem błyskawic. Książę zdał sobie sprawę, że na polu
bitwy zapadła straszliwa cisza. Nawet wiatr ustał. Zdumieni i przerażeni żołnierze patrzyli na niebo i na samotną białą postać ze wzniesionymi rękami, która stała nieruchomo na szczycie wielkiego głazu. - Ojcze, przyjmij nasze dusze na jasnych skrzydłach. Gwardziści przerwali wreszcie ciszę swą pieśnią wypływającą z setki gardeł. Teodor rozejrzał się dokoła; gwardziści podnieśli topory, jakby wyzywając do walki pędzącą ku nim nawałnicę. - Ojcze, usłysz nas, wyślij swe córy na skrzydlatych koniach, by obwiązały nasze rany, by uniosły nas z pola bitwy. Walhalla czeka, złoty pałac na zielonym wzgórzu. Ojcze, usłysz nas! Pieśń zagłuszona została nagle przez straszliwy ryk wiatru, świat zniknął w wyjącej nawałnicy piasku i żwiru. Koń Teodora przysiadł na zadzie, przestraszony, a książę runął na ziemię.
***
Zoe kuliła się za popękaną wulkaniczną skałą. Odenatus okrywał ich oboje płaszczem. Niebo wyło przeraźliwie, ogarnięte niepohamowanym gniewem, jednak do uszu Zoe wciąż dochodził głos Mahometa, czysty i potężny niczym świątynny dzwon. Piach nacierał nieustannie na ich kryjówkę, wciskał się w szczeliny między kamieniem i płaszczem napiętym mocno przez napór wiatru. Odenatus kwilił ze strachu, wyczuwając moc szalejącą między niebem i ziemią.
Wiedziałam, że jest silny, myślała Zoe, przyciskając dłonie do uszu, próbując zamknąć je przed ogłuszającym hałasem. Jej wysiłki nie przynosiły żadnego rezultatu: przerażający ryk wypełniał zarówno powietrze, jak i ziemię, był obecny także w ukrytym świecie. Nie wiedziałam, co to znaczy! Krzyknęła ze strachu, bo nagle ziemia zatrzęsła się pod jej stopami.
***
Mahomet stał na głazie i wpatrywał się w dolinę. On jeden nie musiał zmagać się z wiatrem, który zamierał w odległości kilku kroków od głazu, tworząc enklawę ciszy pośród szalejącej burzy. Tuż za granicą tego obszaru nawałnica wyrywała krzewy z korzeniami, przewracała namioty i wozy. Kłęby pyłu i żwiru opływały niewidzialną kulę, przemykały obok niej niczym wody rwącej rzeki wokół głazu. W miejscu, gdzie stał Mahomet, słychać były tylko cichy szmer piasku opadającego na ziemię wzdłuż granicy ciszy i burzy.
Musisz działać, człowieku, ale ja cię poprowadzę. Głos przemawiał z powietrza, w cichym sercu nawałnicy. Na zewnątrz, poza granicami tego azylu, wiatr wył i ryczał jak opętany, trząsł posadami wzgórz. Ciemność zakrywała już większą część nieba, znacząc obszar zajęty przez burzę piaskową, która łamała drzewa i bezlitośnie smagała ludzi przytulonych do ziemi. Nie wszyscy jednak ugięli się przed siłą nawałnicy. Chalid i jego jeźdźcy galopowali w dół drogi, w stronę mostu nad wadi Rukad. Mahomet widział ich w niesamowitym żółtozielonym świetle. Wiedział, że oddział Chalida zdoła dotrzeć do mostu i odebrać go ogłuszonym burzą Rzymianom. Na zboczu poniżej głazu, gdzie ziemia przez cały dzień nasiąkała krwią żołnierzy Decapolis, jego ludzie wciąż stali na swoich pozycjach. Rzymska armia już się rozproszyła, przerażona i kompletnie zaskoczona, a miecze Szadina i Dżalala zbierały krwawe żniwo wśród zdezorientowanych legionistów. Musisz ruszyć ku morzu. Prędko. Głos przemawiający z powietrza rzadko udzielał rad. Mahomet skinął głową. Dotknął medalionu, który nosił na szyi. Otrzymał go z rąk posłańca, kiedy wraz ze swą armią stacjonował w stolicy Nabatei, Petrze. Był to prezent od siostry jego żony, stara moneta wybita w mekkańskiej mennicy za czasów jego ojca. Na awersie monety znajdował się wizerunek
statku. Mahomet spojrzał przed siebie, na smaganą nawałnicą dolinę. Po jej drugiej stronie, za gęstą zasłoną piasku i żwiru gnanego wściekłym wiatrem, coraz to rozbłyskiwały błyskawice. Kurajszyta nawet z tej odległości wyczuwał drgania mocy. Rzymscy taumaturgowie wiedzieli, że potężna burza to działanie czyjejś woli, i teraz próbowali jej przeciwstawić własną moc. Głupcy! Mahomet znał potęgę Pana pustych miejsc, władcy pustkowi. Czyż nie była to siła samego świata? Wszystkiego, co istnieje i co kiedykolwiek istniało? Jak ludzie mogą się z tym mierzyć? Błyskawice uderzały coraz rzadziej, pochłonięte przez mroczne, żółtobrązowe niebo. Jeszcze przez chwilę widać było nikłe czerwone rozbłyski, w końcu i one zniknęły. Kurajszyta odwrócił się, zakrywając twarz chustą. To dzieło zostało ukończone.
***
Wiatr zawodził i syczał, smagał Kolonnę biczami piasku i żwiru. Drzazgi z połamanych przez wiatr drzew fruwały w powietrzu niczym maleńkie włócznie. Centurion klęczał za wozem, w pobliżu przypory mostu. Niektórzy z jego ludzi zeszli do wąwozu, szukając tam schronienia przed burzą.
Co za dzień, pomyślał centurion, tuląc głowę do kolan, chroniąc twarz przed wiatrem, który mógł zedrzeć z niej skórę. Cały wysiłek na nic, tyle krwi przelanej na darmo, a wszystko przez tę dziwaczną burzę, chamsin z
głębin pustyni. Większość ludzi, którzy próbowali przejść na drugą stronę mostu, przypadła do ziemi, kiedy od wschodu nadciągnęła z rykiem ściana czerni, lecz oddział Kolonny nadal próbował zaprowadzić porządek, spychając na skraj drogi porzucone wozy. Byli jednak bezsilni, gdy nawałnica uderzyła w końcu z całą mocą, rzucając ich na ziemię, wyrywając tarcze z rąk, zrzucając młodego Domusa Aureusa z mostu w czeluść wąwozu. Światło zmieniło się, przybrało bardziej złowieszczy odcień. Zmieniał się także kierunek wiatru. Nagle wichura ustała. Kolonna strzepał pył i piach ze swej łysej głowy, podniósł się na nogi i wyszedł na drogę. - Ustawić się w szyku! - zawołał, a potem poczuł, jak ziemia drży pod tysiącami końskich kopyt. Odwrócił się gwałtownie, wyciągając jednocześnie miecz z oblepionej skrzepłą krwią pochwy. Z ciemności wychynął jeździec w rozwianych szatach. Kolonna zaczął krzyczeć, próbował podnieść miecz i zablokować uderzającą weń włócznię. Za późno, pomyślał. Czubek ostrza przebił jego ramię. Zazgrzytały metalowe łuski pancerza, pękały z trzaskiem pod naporem żelaznego grotu. Kolonna zachłysnął się z bólu, ogarnęła go dziwna drętwota. Ujrzał strumień krwi i runął bezwładnie na ziemię, tuż obok kolczastego krzewu. Drogą płynęła rzeka jeźdźców w rozwianych szatach, z chustami na twarzach. Zewsząd było słychać krzyki zabijanych, z nieba zaczął sypać deszcz drobnego piasku. Kolonna zamrugał powiekami, starając się zachować świadomość. Było bardzo ciemno.
PUSTKOWIA NA WSCHÓD OD ZATOKI NEAPOLITAŃSKIEJ Pod posępnym brunatnym niebem rozciągał się szary jednostajny krajobraz. W gorącym, zatęchłym powietrzu unosiły się popielate płatki. Pustą drogą, pokrytą wysokimi stertami popiołu, czołgała się powoli kobieta.
Pojękując z bólu przy każdym ruchu, sunęła powoli, ciągnąc za sobą bezwładne ramię. Rozmazany czerwony dysk słońca chował się już za horyzont, gdy w końcu znieruchomiała, krańcowo wyczerpana. Jej gęste, rudozłote włosy opadały niegdyś na plecy splecione w gruby warkocz. Teraz ich nadpalone resztki zlepione były brudem i krwią. Pasma sadzy znaczyły jej twarz i plecy, gdzie do jej ciała kleiła się nadpalona tunika. W jej rękach, tułowiu i nogach tkwiły setki ostrych sosnowych igieł. Leżała nieruchomo na skrawku nadpalonej trawy. Odpoczywała. Wstrząsał nią suchy kaszel, który niósł ze sobą fale dojmującego bólu. Była bliska śmierci. Krwawiła z dziesiątek ran. Nagle do jej uszu doleciał nikły, lecz wyraźny dźwięk. Szmer wody spływającej po kamieniach. Podniosła głowę, krzywiąc się z bólu. Nieco dalej, gdzie droga obniżała się lekko, dojrzała strumień, w którym leżały pnie spalonych drzew. Zaciskając mocno zęby, wczołgała się na drogę. Ostre odłamki wulkanicznego szkła i nadpalone drzazgi leżące na gładkiej powierzchni drogi wbijały się w jej zdrowe ramię. Po jakimś czasie ujrzała przed sobą przyporę łukowatego mostu. Jęknęła głucho, ogarnięta przemożnym, wszechogarniającym pragnieniem. Pełzła dalej do mostu i strumienia.
***
Ciemne chmury okryły szczelnie niebo, zasłoniły księżyc i gwiazdy. Kobieta ocknęła się, drżąc z zimna. Ostre krawędzie kamieni wbijały się w jej ciało. Leżała w płynącej leniwie wodzie, usta i nos
miała tuż nad powierzchnią. Zamrugała, próbując na czymś skupić wzrok, nie mogła jednak dostrzec niczego, co odcinałoby się od ciemności.
Czuła w ustach paskudny, siarczany smak. Próbowała splunąć, lecz przeszkodził jej spazm nieopisanego bólu. Po chwili, gdy ból nieco osłabł, odwróciła lekko głowę i zaczęła pić. Woda była niesmaczna i zamulona, lecz gasiła pragnienie. Kobieta piła powoli. Zapewne czyniła to nie po raz pierwszy, nie miała jednak sił, by się nad tym zastanawiać. Nasycona, ułożyła głowę na dnie, pozwalając, by leniwy nurt obmywał jej twarz. Czuła, jak jej ciało przenika dotkliwy chłód. Po chwili ponownie zapadła w głęboki sen.
***
Nad krawędzią mostu pojawił się księżyc, rozkołysany i żółty. Kobieta poczuła światło na twarzy i otworzyła szarozielone oczy. Księżyc przysunął się bliżej, a do jej uszu dobiegł grzechot osypujących się kamieni.
Zamrugała powiekami i odwróciła głowę od coraz silniejszego światła, bo raziło ją w oczy. Jej włosy, a raczej to, co z nich zostało, unosiły się na powierzchni wody wraz z kilkoma liśćmi i nadpalonymi gałązkami. - Otto, patrz! Jeszcze jeden trup w strumieniu! Głos nieznajomego dudnił głucho w jej głowie. Próbowała podnieść rękę, zakryć nią twarz. - Głupi Celcie, ona żyje. Patrz, ruszyła ręką. Metal zabrzęczał o kamień, coś wpadło z chlupotem do wody. Kobieta zamknęła oczy. Księżyc zawisł tuż nad jej twarzą, wielki i oślepiający. Czuła zapach smoły i wosku oraz odór ludzkiego potu. Coś dotknęło
jej bezwładnego ramienia, krzyknęła z bólu.
***
Leżała na wąskim łóżku wbudowanym w ścianę. Włosy miała umyte i wyczesane. Zmyto też zakrzepłą krew i plamy sadzy, odsłaniając paskudne siniaki na jej szyi i twarzy. Rozcięcia nad okiem pokryte były grubą warstwą lśniącej maści.
Łóżko kołysało się w równym rytmie. Smugi światła wpadającego przez okno w dachu przesuwały się powoli po jej ciele. Czasami znikały, a wtedy leżała w łagodnym półmroku. Słyszała odległe porykiwania osłów, przytłumione przez ściany z czerwonego cedru. Okrywały ją miękkie wełniane koce. Jedną rękę miała obwiązaną pasami materiału i unieruchomioną w drewnianych łupkach. Spała. Od czasu do czasu pojękiwała, lecz jej umysł przebywał z dala od świata. Obok łóżka siedział starszy mężczyzna. Był zupełnie łysy, miał długie siwe wąsy i wydatny, krzywy nos. Patrzył na nią znad splecionych sękatych dłoni. Wóz toczył się naprzód przez martwe pustkowie, żłobiąc koleiny w popiele, który unosił się nad Via Appia niczym płatki śniegu.
***
Ocknęła się raptownie. Ujrzała nad sobą drewniany sufit oświetlony blaskiem świecy. Czuła zapach pszczelego wosku i łoju, drewna cedrowego i świeżej pościeli. Wspomnienie bólu kazało jej leżeć w bezruchu.
U stóp jej łóżka siedział łysy mężczyzna z wielkimi wąsami przypominającymi kły dzika.
- Sałve - powiedział. - Jestem Witeliks. - Witaj - wychrypiała. Miała wrażenie, że spuchnięty język wypełnia całe jej usta. Była głodna i spragniona. W ustach miała smak siarki. - Wody! Podsunął jej pod usta kubek z wodą. Zaczęła łapczywie pić. Woda miała smak miedzi, była cudownie chłodna i świeża. Mężczyzna odsunął kubek, nim wypiła za dużo. Odetchnęła z ulgą. - Dziękuję - wyszeptała. Skinął głową i znowu zajął swe miejsce pod ścianą. Kobieta zapadła w sen.
***
Kiedy obudziła się ponownie, wóz przestał się kołysać, a przez okno wpadała smuga słonecznego blasku. Z zewnątrz dobiegał stukot drewna uderzającego o drewno i dziwny rytmiczny dźwięk. Ból ustąpił nieco, więc ostrożnie podniosła głowę i rozejrzała się dokoła. Ściany z ciasno spaso- wanych desek były zdobione w górnej części kolorowymi malowidłami przedstawiającymi sceny z ludźmi, końmi i niedźwiedziami. Postacie te przypominały uczestników jakiejś procesji. Niektóre nosiły maski, inne, zupełnie nagie, szły, trzymając przed sobą sztandary. Na suficie, na tle nieba, widniały wizerunki bogów spoglądających z góry na świat. Okno znajdowało się we wnętrzu wielkiego żółtego słońca z długimi promieniami.
- Halo? Kobieta zmarszczyła brwi. To był jej głos? Wydawał się słaby i chrapliwy. Co się stało? Powinien być czysty i mocny, przywykły do wydawania rozkazów. Na tle kolorowej ściany ukazał się obrys otwieranych drzwi. Do wnętrza wpłynął blask słońca oraz zapach świeżo ściętej trawy i wilgotnych dębów. W drzwiach ukazała się głowa dziewczynki ze zmierzwionymi
ciemnymi włosami i zabawnie zmarszczonym noskiem. Kobieta w łóżku próbowała się podnieść, lecz chore ramię tak ją zabolało, że zaraz opadła na poduszkę. - Tato! Ona znowu się obudziła! - krzyknęła dziewczynka, znikając za drzwiami. Po chwili wszedł mężczyzna, który był tu w nocy. Jego skóra lśniła od potu, krótka wełniana spódniczka kleiła się do ud. - Jak się czujesz? - spytał, ocierając ręcznikiem twarz. - Ty... ty jesteś Witeliks? Pamiętam cię. Podałeś mi wodę. Uśmiechnął się, błyskając w półmroku białymi zębami. - Tak, jestem Witeliks - potwierdził. - A ty jak się nazywasz? - Jestem... - Kobieta umilkła, czując nagle bolesny, tępy ucisk w głowie. - ...Nie pamiętam. - Ucisk zelżał, ustępując miejsca poczuciu ogromnej ulgi. - Nie pamiętam, co się stało. Możesz mi powiedzieć? Witeliks zamknął drzwi, ignorując przytłumione głosy protestu dochodzące z zewnątrz. - Moi chłopcy znaleźli cię w strumieniu. Byłaś ciężko ranna, poparzona i cała zakrwawiona. Miałaś złamaną rękę, a do tego byłaś mocno przeziębiona. Chłopcy przynieśli cię do naszego obozu. Potrzebowałem sporo czasu, żeby oczyścić twoje rany. W całym ciele miałaś powbijane drobne kamienie, drzazgi i sosnowe igły. Opatrywałem już wielu rannych, ale przy żadnym jeszcze nie namęczyłem się tak jak przy tobie! - Tak... - Zamilkła, bo w strzępach wspomnień wrócił do niej obraz ognia i otwartych drzwi na tle szalejących płomieni. - Coś się paliło...
dom? Witeliks wydał z siebie dziwne, głuche parsknięcie, przypominające zarówno śmiech, jak i jęk rozpaczy. - Wszystko się paliło, dziewczyno. Tamten most leżał w pobliżu Wezuwiusza. Pamiętasz, gdzie byłaś i co robiłaś, zanim zostałaś ranna? Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Przez moment wydawało się, że wszystko sobie przypomina, potem jednak jej oczy zasnuły się mgłą i pokręciła przecząco głową. - Nie... Co się tam stało? Sposępniał i odwrócił głowę. Mimowolnie zacisnął dłonie na ręczniku. - Podczas moich podróży wiele razy odwiedzałem okolice Wezuwiusza. Często obozowaliśmy u jego podnóży, kupowaliśmy jedzenie od tamtejszych rolników. Zbocza wulkanu były bardzo żyzne, robiono tam najlepsze wino, najlepsze sery, hodowano najtłustsze zwierzęta. Tam, gdzie Wezuwiusz spotykał się z morzem, rozkwitały piękne miasta. Pompeje, Baje, Herkulanum. - Pobladł, poruszony świeżymi wspomnieniami. - Tydzień temu, nocą, góra się obudziła. Obozowaliśmy wiele mil dalej, na południu, obok drogi z Kroton. To była dziwna noc, wietrzna i pochmurna, choć bezdeszczowa. Biły pioruny, słyszeliśmy odległy grzmot. Wokół szczytu Wezuwiusza zbierały się burzowe chmury, otaczały ją niczym korona z ognistym diademem. Wszedłem na dach wozu, żeby lepiej wszystko widzieć. Na tle chmur góra była czarna. I nagle na szczycie rozbłysło światło, maleńka iskierka. Wydawało się, że błyskawica połączyła na moment niebo ze szczytem. Potem pojawił się blask, czerwone światło wypływające z samego wierzchołka. Kobieta naciągnęła wyżej koce, przeszyta zimnym dreszczem.
- Zaraz góra zapłonęła jak pochodnia, jak słońce wschodzące w środku nocy. Dotarł do nas straszliwy huk i po chwili ogromny wiatr, który zrzucił mnie z wozu. Na szczęście nic mi się nie stało. - Witeliks zniżył głos do szeptu. - Później całe niebo wypełniło się ogniem. Czerwień spływała po zboczach góry, szybsza od galopującego konia. Z nieba zaczęły spadać płonące kamienie, w powietrzu unosił się smród. Ukryliśmy się pod mostem i tam, w okolicach Nucerii, siedzieliśmy przez trzy dni. Czasami ziemia trzęsła się jak mokry pies, kołysała i podskakiwała. Chwała Lughowi, że ten most nie zwalił nam się na głowy! Westchnął ciężko i ponownie otarł twarz ręcznikiem. - Kiedy deszcz ognia w końcu ustał, ruszyliśmy dalej na północ. Wszystko pokryte było popiołem. Popiół ciągle spada z nieba jak śnieg, choć teraz jest go już znacznie mniej. Nim znaleźliśmy ciebie, byliśmy pewni, że w cieniu góry żyją tylko upiory i duchy zmarłych. Kobieta zakasłała. Jej płuca i krtań wypełnił piekący ból. - Czy wiecie... wiecie może, jak mogłam tam trafić? Czy w pobliżu był jakiś dom, miasto, cokolwiek? Witeliks pokręcił głową. - Jeśli nawet coś tam było, dziewczyno, to dawno już tego nie ma. Wszystko w promieniu wielu mil od Wezuwiusza zostało zniszczone, spalone. Przykro mi, ale jeśli nawet gdzieś w pobliżu leżeli członkowie twojej rodziny, to nie udało nam się ich znaleźć.
ŚWIĄTYNIA ASKLEPIOSA, OKOLICE PERGAMONU Kątem oka Tarsus dostrzegł jakiś błękitny błysk. Odwrócił się, zaciskając mocniej dłonie na lasce będącej symbolem urzędu. Coś migotało i żarzyło się na środku placu, rzucając podłużne cienie
na okoliczne budynki. Tęgi kapłan zmarszczył brwi. Czasami przestępcy i zbiegowie próbowali dostać się na tereny świątynne, by okradać śpiących pielgrzymów. Podniósł laskę, ufając sile i ciężarowi brązowego węża oplatającego ją na całej długości.
Zdecydowanym krokiem ruszył naprzód. - Hej, ty tam, wstań i pokaż się! Ktoś krył się w ciemnościach przy sadzawce. Błękitna poświata zniknęła, Tarsus widział jednak sylwetkę intruza zwracającą się w jego stronę. Kapłan skrzywił się i podniósł wyżej laskę, z której wypłynęło silne białe światło. - Bogowie Olimpu! - Zamarł w bezruchu, zszokowany. Z ciemności patrzył nań człowiek o wymizerowanej, naznaczonej bólem i zmęczeniem twarzy, okolonej zmierzwioną brodą. Kapłan poznał go od razu. Książę Maksjan! Wpatrywał się w niespodziewanego gościa z niedowierzaniem, wstrząśnięty zmianami, jakie zaszły w wyglądzie księcia, odkąd widział go po raz ostatni. Żywe, inteligentne oczy pełne były niemej udręki; zdrowa, opalona skóra przybrała chorobliwie żółty odcień. Przystojny, wesoły braciszek cesarza Zachodu stał się zupełnie innym człowiekiem. Jego ciało otaczała dziwna, ledwie widoczna poświata. Tarsus cofnął się o krok, marszcząc nos. Prócz niesamowitej poświaty książę roztaczał wokół siebie odrażający zapach. - Na bogów, chłopcze, co się z tobą stało? Maksjan oparł się ciężko o marmurowy murek otaczający sadzawkę. - Tarsus? Ty jeszcze żyjesz? - Tak. Ty za to wyglądasz, jakbyś patrzył śmierci w twarz. - Pomóż mi - powiedział cicho Maksjan głosem, w którym pobrzmiewały nuty strachu i krańcowego zmęczenia. - Musisz pomóc mi
przywrócić ją do życia. Książę wskazał coś leżącego na schodach. Aha, pomyślał kapłan. Stąd ten zapach. Uklęknął przy zwłokach. Ciało nie zaczęło się jeszcze rozkładać. Ogień, który je strawił - kapłan sięgnął w dół i obrócił delikatnie, wyczuwając pod palcami galaretowaty opór mięśni łączących ramię z karkiem - wygasł zapewne całkiem niedawno. Spalona skóra była twarda i łamliwa. Wieloletnie doświadczenie oraz ciągły kontakt z chorobami i śmiercią pozwoliły mu zapanować nad obrzydzeniem, gdy dokonywał powierzchownych oględzin. - Ach, przyjacielu, ona od dawna nie żyje - westchnął ciężko. Przewoźnik już ją przewiózł łódką na drugą stronę czarnej rzeki. - Wcale nie! - zaprotestował książę. - Jeśli mi pomożesz, mogę ją jeszcze sprowadzić tutaj z powrotem. Błagam cię, zabierz nas do komnat uzdrawiania. Jestem pewien, że gdy twe umiejętności poprowadzą me ręce, zdołamy ją uzdrowić. - Wybacz, książę, ale to szaleństwo. Obaj zostaliśmy obdarzeni mocą bogów, lecz żaden z nas nie może przywoływać dusz zmarłych z zaświatów. One są już w rękach bogów, nie śmiertelników. Maksjan znieruchomiał na moment, jakby nie dowierzając własnym uszom. Potem pochylił się nad kapłanem, a jego oczy błysnęły złowrogo. - Wskrzeszałem zmarłych - oświadczył z mocą. - Dwukrotnie już stałem nad garścią kości i resztkami ciała. Dwukrotnie przyzywałem pioruny i ogień, by napełnić te ciała życiem, choć jedno z nich miało już ponad tysiąc lat. Z pyłu powstały żywe członki, oddech i błyszczące oczy. Wiem, że można tego dokonać. Mam wystarczającą moc.
Tarsus mimo woli zaczął formować w umyśle tarczę ochronną. Kiedy ponownie się odezwał, jego głos pozbawiony już był nut współczucia. - Co zrobiłeś, szlachetny książę? Jakimi słowami przemawiałeś nad zbezczeszczonym grobem? Maksjan zignorował oskarżenie zawarte w pytaniu kapłana. Zaczął przemawiać, wywołując właściwe słowa z czeluści wspomnień: - O furie i demony piekieł! Straszliwy Chaosie, żądny zagłady niezliczonych światów! O władco zaświatów, który cierpisz przez wieczność... - Przestań! - syknął kapłan i uderzył księcia laską w twarz, rozcinając mu głęboko policzek. -Takich słów nie wolno nigdy wymawiać w tym świętym miejscu! Dygotał z gniewu. Najwyżsi kapłani znali sekrety, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Nocą po świecie grasowały bladookie stworzenia zaglądające do okien uczonych mężów. Myśl, że jeden z jego najlepszych uczniów - choć nie najpilniejszy - wszedł do świata takich istot, budziła w nim rozpacz. - Gdzie nauczyłeś się tego paskudztwa? Wstrząśnięty Maksjan sięgnął do policzka. Pod jego dotykiem brzegi rozciętej skóry połączyły się ze sobą, twarz przybrała poprzedni wygląd, krew zniknęła bez śladu. Książę podniósł wzrok na kapłana, który aż cofnął się o krok, porażony gniewem bijącym z jego oczu. W ukrytym świecie pomiędzy oboma mężczyznami lśniła biała tarcza zazębiających się ze sobą form geometrycznych. - Sam je wyszukałem - odpowiedział wreszcie Maksjan. Złość spłynęła z niego niczym woda, pozostawiając po sobie tylko ogromne znużenie. -
Pomógł mi pewien człowiek, który poznał je, ucząc się magii na Wschodzie. Tarsusie, robiłem różne rzeczy, niektóre mało chwalebne, ale błagam cię, byś pomógł mi teraz wszystko naprawić. Ta dziewczyna wskazał ręką zwłoki - ufała mi i umarła. Leczyłem już wcześniej jej rany, nawet śmiertelne! Z twoją pomocą z pewnością uda mi się sprowadzić ją tutaj nawet zza czarnej rzeki. Tarsus pokręcił głową. Spokój panujący na świątynnym podwórzu, śpiący pielgrzymi i bezchmurne rozgwieżdżone niebo raczej go rozpraszały, niż pomagały podjąć właściwą decyzję. Prośba księcia oddziaływała nań niemal z fizyczną siłą, przymuszała do zgody. Powołaniem i rolą kapłanów Asklepiosa było pomaganie ludziom w potrzebie. I oto przyszedł doń człowiek, który wplątał się w kłopoty... Czy mogę odmówić? On był moim uczniem! Tarsus westchnął ciężko. - Chodź za mną. Zabierz... dziewczynę. Porozmawiamy w środku.
***
Nalał trochę gęstego wina, potem dopełnił kubek wodą. Jego pokój położony był w zachodniej części kompleksu świątynnego. Jedna ściana niewielkiego pomieszczenia przylegała do kamiennego kanału, którym spływał strumień zasilający sadzawkę na placu. Kapłan wcisnął kubek w dłonie księcia.
- Napij się. Choć sam także miał ogromną ochotę na kilka łyków wina, nie pił. Na stole pomiędzy nim a księciem leżało ciało dziewczyny. Wzdłuż ścian stały drewniane szafki wypełnione butelkami i miarkami. Blat stołu wykonany był z wypolerowanego granitu. W razie potrzeby Tarsus wykonywał na nim operacje, jednak dzisiejszej nocy nie musiał sięgać po
piłę do kości i młotek. Tego ciała nie mogła już dosięgnąć moc najsprawniejszego nawet chirurga. - Co stało się tej dziewczynie? Maksjan podniósł wzrok. Jego twarz, blada i wyniszczona, zaczerwieniła się nieco od wina. W ciepłym świetle lampki oliwnej wydawał się bardzo młody, niemal tak młody jak wtedy, gdy po raz pierwszy pojawił się w świątyni. Niełatwo było mu opuścić rodzinny dom, przebyć całe imperium i zostać uczniem tak znanej i cenionej szkoły. Na szczęście wtedy był jeszcze tylko synem gubernatora, a nie bratem cesarza. Tarsus siedział w milczeniu i przyglądał się uważnie swemu uczniowi. Włosy Maksjana były brudne i zmierzwione, miejscami także wypalone. Prawdopodobnie nie jadł i nie spał od kilku dni. Otaczała go dziwna aura, jakby ledwie słyszalne szepty. - Ona... nie wiedziałem, co się dzieje... - Maksjan umilkł na chwilę, wpatrzony w dal. Dręczyły go jakieś bolesne myśli, wypisane wyraźnie na jego twarzy. Książę nie był już niewinnym młodzieńcem, którego znał kiedyś Tarsus, lecz dojrzałym i zgorzkniałym mężczyzną. -Tarsusie, ja zabiłem tę dziewczynę... Wyznanie księcia zawisło na moment w powietrzu. - Tak - dodał po chwili, wykonując nerwowy gest dłonią. - Zaatakowała mnie, miała broń... Moje ciało otaczał niewidzialny ogień, w którym spłonęła jak ćma w płomieniu świecy. Byłem rozproszony, wszystko dokoła płonęło, nawet niebo. Nim skierowałem ku niej swą wolę, była już martwa. - Chciałeś ją zabić? - spytał cicho Tarsus. Książę pokręcił głową.
- Byłem osaczony. Otoczony przez wrogów. Podniosłem zaporę ognia, by bronić się przed ich strzałami i włóczniami. Krista podbiegła do mnie. Myślałem, że jest w mieście. Rzuciła mi się w ramiona. Zapora ją spaliła. Maksjan odwrócił wzrok, blady i roztrzęsiony. Tarsus cierpliwie czekał w milczeniu. Zapanowawszy nad emocjami, książę przemówił ponownie. - Uciekłem stamtąd. Próbowałem wskrzesić ją tak, jak czyniłem to wcześniej. Wróciła! Chodziła po żelaznej podłodze, odpowiadała, wykonywała moje polecenia... Tarsus skinął powoli głową. Dobrze wiedział, o czym mówi młody książę. Czy każdy z nas musi znaleźć się w takiej sytuacji? Czy którykolwiek z kapłanów boga nie stanął na tym rozdrożu? - Lecz w jej w oczach nie było ducha - rzekł cicho. - Żadnej iskry. Ani śladu uśmiechu. Tylko pozór życia. Maksjan podniósł nań wzrok zaskoczony. - Tak! Właśnie tak to wyglądało... - Ucichł, widząc współczucie i smutek na twarzy kapłana. - Co to oznacza? Tarsus westchnął i sięgnął po dzban z winem. Rytuał nalewania i mieszania trwał tylko chwilę. Wino go uspokoiło, pozwoliło odsunąć przeszłość w odległe wspomnienia, tam gdzie było ich miejsce. Ostry, gorzki smak trunku przyniósł oczekiwaną ulgę. - Kiedy od nas odszedłeś, przyjacielu, byłeś czeladnikiem, niemal jeszcze uczniem. Wielu uważało... ja uważałem, że na tym zakończy się
twoja edukacja, że nie poznasz już więcej tajemnic naszego zakonu. Twój brat walczył wtedy o władzę, byłem pewien, że zostaniesz wciągnięty w wojnę domową i nie będziesz miał już okazji doskonalić swych umiejętności, wykorzystać ich w pełni. Nie wykluczałem też, że twój brat przegra, a wtedy wszyscy zginiecie z rąk zwycięzcy. Tarsus opróżnił kubek, a potem spojrzał księciu prosto w oczy. - Istnieje wiele tajemnych zaklęć i nauk, których nigdy nie zdradzamy uczniom, rytuałów, których nie pokazujemy czeladnikom. Niektórych rzeczy można nauczyć się tylko dzięki ciężkiej pracy i doświadczeniu, to właśnie one czynią z czeladnika mistrza. Przywracanie życia martwym ciałom jest jedną z tych nauk. To zabronione. Książę wykrzywił twarz w gniewnym grymasie. - Dlaczego? Czyż celem naszego zakonu nie jest ochrona życia? Po co więc składać świętą przysięgę? Ileż radości byłoby na świecie, gdyby zmarli mogli powrócić do życia! Tarsus czekał cierpliwie, aż książę się uspokoi i wyciszy. - Iskra życia to domena bogów - powiedział wreszcie. - Pamiętasz swoją pierwszą lekcję? Pamiętasz opowieść o naszym czcigodnym założycielu, świętym Asklepiosie? Maksjan zmarszczył brwi. Właściwie niewiele pamiętał z pierwszych dni swego pobytu w tej szkole. Nienawidził monotonnych ćwiczeń i dyscypliny. Czuł się też wtedy okropnie samotny, odrzucony przez innych studentów. Bez trudu przyswajał sobie umiejętności praktyczne, takie jak opatrywanie i zamykanie ran, odczynianie chorób i przywracanie równowagi płynów. Pamiętał, że nauczyciele chwalili jego wrodzony instynkt i zdolności. Ale czytanie i przepisywanie? Dawno już o tym zapomniał.
- Mistrzu Tarsusie, pamiętam, że szkoła została założona przez jakiegoś księcia, który złamał nogę na górze Pindos. Twierdził, że uleczyła go woda, której napił się ze źródła, i ufundował tę świątynię. Ale opowieść o Asklepiosie, najlepszym z lekarzy? Nie... nie pamiętam... Tarsus westchnął ciężko w duchu. Wszystko, co najważniejsze, poszło w niepamięć! - Akslepios był synem zwykłej kobiety i Apolla Łucznika - zaczął powoli, cierpliwie. - Był pierwszym lekarzem. W jego rękach znajdowało się lekarstwo na wszystkie dolegliwości świata. Nie było choroby, której nie potrafiłby wyleczyć, ani rany, która nie zagoiłaby się pod jego dotykiem. Wędrował po świecie, opatrywał chorych i umierających. Pewnego dnia spotkał kobietę, która lamentowała głośno nad ciałem swego zmarłego męża. Zwrócił ku niemu swą moc. W martwym ciele ujrzał ciemność i echo Styksu. Jednak jego światło było tak jasne, a jego moc tak wielka, że mógł przywracać zmarłym życie. Oczy Maksjana rozbłysły. Pusty kubek zadrżał i zatańczył na powierzchni stołu. Tarsus umilkł, czując, jak w powietrzu narasta moc niczym wilgoć przed nadchodzącą burzą. Podniósł rękę, przywracając ciszę i spokój. Rozedrgany kubek znieruchomiał. - To jeszcze nie koniec opowieści. Wskrzeszony mężczyzna wstał, zdrowy i pełen życia. Uradowane małżeństwo wróciło do domu, a zadowolony Asklepios kontynuował swą podróż. Lecz wysoko, na Olimpie, Zeus, ojciec bogów, przyglądał się temu z gniewem. Oto pojawił się człowiek, właściwie półbóg, ale śmiertelny, który uzurpował sobie władzę nad życiem i śmiercią. Człowiek, który drwił z przewoźnika i strażników krainy zmarłych. Tym samym porządek świata został zakłócony, a Zeus, strażnik wszechrzeczy, musiał go przywrócić. Asklepios umarł na drodze, ugodzony piorunem z ręki samego Zeusa.
Maksjan zaklął i poderwał się z krzesła. - To bajka dla dzieci! Nie ma żadnych bogów, żadnej mocy, która porusza chmurami i słońcem. Każdy człowiek obdarzony nadwidzeniem może zobaczyć tkaninę świata. Każdy kapłan może przywoływać burzę i pioruny, miotać błyskawicami. Sami wybieramy swoje przeznaczenie, ścieżki swego życia. Pokonałem już śmierć i zrobię to jeszcze raz! Wiem, że zdołam tego dokonać, jeśli tylko zechcesz mi pomóc. Dysponuję wystarczającą mocą, ale muszą nią pokierować twoje umiejętności, Tarsusie. Kapłan ze smutkiem pokręcił głową. - Jednak jesteś jeszcze dzieckiem, jeśli w to wierzysz. To wykracza poza ludzkie możliwości. Jej dusza, jej ka, uciekła w ciemność za rzekę. Nie jesteś bogiem, nie możesz tchnąć duszy w garść gliny. Możesz wprawiać w ruch martwe kończyny, ale nie sprawisz, by Krista znów żyła. Jej już nie ma. Maksjan warknął głucho i zacisnął dłoń w pięść, a Tarsus po raz pierwszy poczuł ogromną moc wypełniającą księcia. Pokój zamigotał jak płomień świecy, ściany stały się przezroczyste, światło lamp przygasło. Z kamieni wypłynął dziwny dźwięk, głosy tysięcy ludzi krzyczących w przerażeniu. Tarsus zerwał się na równe nogi, gdy w jego umyśle pojawił się obraz płonącej chmury zakrywającej niebo. Osłaniająca go tarcza Ateny popękała na drobne kawałki. Moc wypływająca z księcia naparła nań niczym fala oceanu. Dotykała jego skóry, sączyła się w ciało i kości. Zwłoki zadrżały, zagrzechotały niczym groch w tykwie. Tarsus krzyknął, lecz dźwięki wypływające z kamieni zagłuszyły jego głos. Drewniane szafki dygotały i skrzypiały. Każda drzazga i odłamek drewna, które
spadły na podłogę, natychmiast wypuszczały korzenie rozrastające się w oszałamiającym tempie, wijące się po podłodze niczym olbrzymie robaki. Po chwili korzenie zaczęły obrastać zielonymi kiełkami. Ciało leżące na stole nagle znieruchomiało, kości okryły się gładką, białą skórą, a z czaszki wyrosły bujne, kruczoczarne włosy. Książę opuścił rękę i ustały krzyki wydobywające się ze ścian. Tarsus stał nieruchomo pośród młodych sosenek porastających podłogę oraz pnączy i kwiatów zwisających z sufitu. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu, zszokowany. Na stole leżała młoda kobieta, cała i zdrowa. Jej piersi unosiły się i opadały w równym oddechu. - Wstań, najdroższa - powiedział książę. Nie wyglądał na zmęczonego, lecz jego oczy wypełnione były udręką. Kobieta usiadła prosto i otworzyła piękne brązowe oczy. Była piękna i zgrabna. Skóra, spalona niedawno na węgiel, teraz tryskała wręcz młodością. Tarsus pokręcił głową, widząc obojętny wyraz jej twarzy i pustkę w oczach. Zawsze tak jest, pomyślał. - Chłopcze, dysponujesz mocą, jakiej nie miał jeszcze żaden kapłan tego zakonu, ale spójrz tylko na nią! Gdzie jej serce? Gdzie jej duch? Te cechy pochodzą od bogów, są dla nas niedostępne. Ona już nigdy nie będzie taka jak poprzednio. Te oczy nigdy już się nie uśmiechną, nie spojrzą na ciebie z czułością. - Ale... ja już tego kiedyś dokonałem. Wskrzesiłem dwóch mężczyzn, którzy umarli dawno temu. Nie brakuje w nich życia. Na bogów, powiedziałbym, że czasami jest go w nich aż za dużo! Dlaczego właśnie oni? Dlaczego oni, a nie ona, która znaczy dla mnie o wiele więcej?
Tarsus odgarnął gałęzie młodych drzewek, które pchały mu się do oczu i ust. Pokój wypełniał teraz przyjemny sosnowy aromat. - Nie wiem. Kim oni byli? Przyjaciółmi, których niedawno utraciłeś? - Nie - warknął Maksjan, jakby zirytowany tą sugestią. - To nie byli moi przyjaciele! Zmagałem się z niewidzialnym wrogiem. Potrzebowałem mocy. Pewien człowiek, który teraz już nie żyje, kazał mi szukać dźwigni dość długiej, by poruszyć nią świat. Zrobiłem to. Znalazłem grobowce obu. Ale ich ciała dawno już obróciły się w proch. - Czy byli to mistrzowie sztuki? - Tarsus położył dłonie na ramionach Maksjana. - Czy mogli ukryć swe duchy przed śmiercią, przed biednym, ponurym Charonem? Maksjan roześmiał się i ujął dłonie nauczyciela. Na jego twarzy pojawił się wreszcie cień prawdziwego uśmiechu. Na moment powrócił wspomnieniami do chwil, gdy był uczniem Tarsusa. Kapłan wydawał mu się wtedy bardzo surowy i nieprzystępny. Czyż mógł przewidzieć, że niegdyś połączy ich prawdziwa przyjaźń? - Mistrzowie sztuki? Ani trochę! Abdmachus twierdził, że niektórzy ludzie stają się po śmierci potężni dzięki wspomnieniom innych. Im są sławniejsi, im większa ich legenda, tym więcej gromadzą mocy. Czy potrzebowałem tej mocy do walki, którą zamierzałem stoczyć? Tak! Odszukałem więc szczątki dwóch najsłynniejszych mężów spośród wszystkich, którzy żyli do tej pory na ziemi. Tarsus czuł, jak lodowaty chłód przenika jego serce. - Wskrzesiłem Gajusza Juliusza Cezara - kontynuował Maksjan, a pozorna wesołość wypełniająca jego głos bliska była histerii. - Ale to nie wystarczyło! O nie, mistrzu, on był jeszcze za słaby, bym mógł zatrząść posadami świata. Potrzebowałem większej legendy, kogoś, kto
przyćmiłby tego tyrana, jak słońce przyćmiewa księżyc. Nie było to łatwe, ale odszukałem i jego grobowiec, ukryty głęboko pod piaskiem. Chroniły go zaklęcia, zamki i żywi strażnicy, lecz nic nie mogło mnie powstrzymać. Obudziłem więc i jego, pozwoliłem, by ów złotowłosy młodzieniec, żywy bóg, Aleksander, największy z Greków, władca Persów, znów stąpał po ziemi i oglądał słońce! - Nie... - Tarsus aż zachłysnął się z przerażenia. - Tylko nie ten rzeź- nik, ten ojcobójca, ten pijany zbrodniarz, ten potwór! - Owszem - odrzekł krótko Maksjan. - Obaj ci obłudnicy i spiskowcy zostali wskrzeszeni, napełnieni mym życiem i myślą. To za moją wolą ta para wesołych łajdaków chodzi po świecie. Potrzebowałem obu i bogowie mi świadkiem, że nie zawiedli mnie. Dali wszystko, o co ich prosiłem. Tarsus wsparł się obiema rękami o stół, próbując ogarnąć myślą, co usłyszał. Tymczasem książę przyglądał się posępnie dziewczynie. Ona także patrzyła na niego, milcząca i nieruchoma. Młodzieniec uśmiechnął się lekko. Dziewczyna nie zareagowała w żaden sposób. - Jacy oni są? Jacy są ci ludzie, których wskrzesiłeś z martwych? Maksjan wzruszył ramionami. - Dokładnie tacy, jak można by się spodziewać. Aleksander jest młody i energiczny, czarujący, zawsze pcha się do przodu, pragnie poznawać coś nowego, żądny walki i przygód. Nie może usiedzieć na miejscu, ale któż miałby mu to za złe? Żaden człowiek nie oprze się jego urokowi. Ten drugi, stary Gajusz... jest spokojniejszy i przebieglejszy, to prawdziwy polityk. Bez ustanku intryguje i obmyśla różne plany. Wydaje się sympatyczny, przypomina dobrodusznego rolnika albo senatora na wakacjach, ale jego serce jest czarne jak noc. Nigdy nie odwracaj się do niego plecami ani nie zostawiaj nic pod jego opieką! Tak, ogólnie rzecz
biorąc, są właśnie tacy, jak się spodziewałem. - Rozumiem - odrzekł powoli Tarsus. - Ale są też silni, dysponują mocą. - O tak, w ukrytym świecie płoną jak dwie gwiazdy - przytaknął Maksjan, wyciągając rękę do Kristy. Dziewczyna ujęła ją łagodnym, beznamiętnym ruchem. Książę zmarszczył brwi, a drzewa blokujące drogę do drzwi uschły i opadły na ziemię. - Kristo, znajdź sobie jakieś ubranie, a potem wróć tu do nas. Kobieta wyszła bez słowa, stawiając lekko stopy na zasłanej sosnowymi igłami podłodze. Maksjan odwrócił się ponownie do starszego kapłana. - Jak powiedział kiedyś jeden z moich przyjaciół, człowiek może być już martwy, lecz pamięć o nim żyje. Ludzie ciągle wspominają Cezara, odbywają pielgrzymki do jego grobu. To dodaje mocy jego legendzie. Jeśli ludzie pamiętają o nim przez wieki, jeśli wspominają jego imię z szacunkiem i miłością, może zgromadzić się w nim wielka siła. Tylko czy to nie zabawne? - on sam leży ciągle w grobie! Nie może wykorzystać swej mocy, ale co z człowiekiem, który go wskrzesi? Och, wtedy można z niej czerpać do woli... Aleksander jest jak słońce! Czy wiedziałeś, że w Indiach wciąż go czczą, wciąż się go boją? Był wśród nich zaledwie przez rok, i to jako najeźdźca, a jednak nadal o nim pamiętają! A Gajusz? Cóż, on nie płonie aż z taką siłą, ale jest sprytny i dzielnie mi służył. Tarsus słuchał w milczeniu i zastanawiał się, czy nie powinien go zabić. Zabraniały mu tego reguły zakonu i przysięga, którą niegdyś złożył, lecz ogrom zła, które wyrządził jego były uczeń, wydawały się usprawiedliwiać naruszenie zasad. Błyskawiczny cios nożem w mózg... Ale jak to możliwe? Czy naprawdę mógł przywrócić do życia te legendy? - Gdzie oni są teraz?
Maksjan wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. - Nie wiem. Odesłałem ich, wygnałem z domu mojej matki w Ottaviano. Powiedziałem, żeby więcej już nie zawracali mi głowy. - Ottaviano? - powtórzył ostro Tarsus. W jego umyśle zaczęło kiełkować nowe, straszliwe podejrzenie. - Kiedy tam byłeś? Maksjan ponownie wzruszył ramionami, wyraźnie unikając spojrzenia kapłana. - Jakiś czas temu... tydzień, może dwa... Tarsus zbladł jak ściana. Teraz już wiedział, co otacza księcia. To był smród śmierci, zagłady całych miast pochłoniętych przez ogień i trujące gazy. - Byłeś na Wezuwiuszu - stwierdził cicho. - Byłeś tam, kiedy góra eksplodowała. Ta dziewczyna... spłonęła w ogniu wulkanu? Gdzie byłeś w tamtej chwili? Maksjan uśmiechnął się słabo. Tarsus dostrzegł w tym uśmiechu wyrzuty sumienia i wstyd. - Na szczycie - wyszeptał książę. - Zjawili się tam ludzie, którzy chcieli mnie zabić. Wysłał ich mój brat. Widziałem jego twarz w mym umyśle, kiedy ta rudowłosa kobieta przyłożyła mi nóż do szyi. Mój brat nasłał na mnie płatnych zabójców. Czy to możliwe? Czy możesz w to uwierzyć? Tarsus wycofywał się powoli w stronę drzwi. Teraz słyszał już krzyki umierających, odległe niczym głosy delfinów pod lazurowymi falami. Aura śmierci, aura uciekających dusz otaczająca księcia jawiła mu się teraz tak wyraźnie, tak przeraźliwie czysto, że stary kapłan drżał na całym ciele.
Oto źródło jego mocy. Nasycił się śmiercią innych, przejął ich moc, jak te potwory z opowieści o k'shapacara! Bogowie, to straszne! - Wynoś się - warknął, krzywiąc się z obrzydzeniem. - Jesteś potworem, wynaturzeniem! Jak mogłeś tutaj przyjść, jak mogłeś postawić stopę na świętej ziemi! Złamałeś wszystkie przysięgi, wszystkie reguły, wszystkie ograniczenia naszego zakonu! Maksjan aż się zachwiał, porażony gniewem i nienawiścią bijącą ze słów jego starego mistrza. - Co takiego zrobiłem?! - zawołał, zrozpaczony. - Broniłem się, walczyłem o własne życie. Czy potępiasz lisa lub psa, który zabija królika, by nie zdechnąć z głodu? Czy potępiasz człowieka bijącego rabusiów, którzy napadli nań na bezdrożu? - Nie - odrzekł krótko Tarsus. - Nie potępiam. Ale ty sięgnąłeś po dusze umierających i martwych, nasyciłeś się ich cierpieniem i bólem. Jesteś upiorem, zjadaczem trupów. Książę szeroko otworzył oczy zdumiony. - Słyszysz ich? - pytał kapłan, walcząc z obrzydzeniem. - Zmarli są w tobie! Ja czuję ich zapach, słyszę ich krzyki, wyczuwam ich obecność... - Ale ja wcale nie chciałem ich wchłonąć! - Twarz Maksjana płonęła ze wstydu. - To stało się samo... Byłem wtedy w machinie... w dole płonęły miasta, a wszystkie te dusze, uwolnione w jednej chwili, wpłynęły we mnie. Nie mogłem ich powstrzymać! Tarsus pokręcił głową i odwrócił się. - Odejdź - powiedział. - Jeśli tu wrócisz, zabijemy cię, jeśli tylko zdołamy. Wynoś się. - I wyszedł.
Książę, przejęty dojmującą, bolesną pustką, patrzył w milczeniu, jak kapłan wchodzi na schody. Z każdym jego krokiem poczucie bólu i pustki narastało. - Ale... co z...? - Maksjan rozejrzał się ze zdumieniem po małym pokoju, jakby dopiero teraz ujrzał gęstwinę drzew i pnączy. Jedno z pnączy zaczęło kwitnąć, okrywając się małymi białymi kwiatkami o pomarańczowych słupkach. Jak to możliwe, bym miał tak wielką moc, a mimo to był bezradny? Ruszył powoli przed siebie, przestępując nad grubymi korzeniami pokrywającymi kamienną podłogę.
***
Księżyc wciąż świecił jasno, a pod portykami świątyni zalegały głębokie cienie. Tarsus w napięciu obserwował księcia idącego wolnym krokiem przez pusty plac. Sumienie mu podpowiadało, by natychmiast zabił to monstrum skradające się w ciemnościach nocy.
Trzeba podnieść alarm, rozpalić noc żywym ogniem, obrzucić go piorunami. Nie ruszając się z miejsca, Tarsus poczekał, aż książę zniknie na schodach, a potem przeszedł szybko wzdłuż kolumnady okalającej plac. Dotarłszy do bramy, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Blady błękitny blask zniknął bez śladu, rozpłynął się w mroku. Książę odszedł. Tarsus odetchnął z ulgą i oparł się mocniej na lasce. Dziękuję, bogowie, że nie odebraliście mi rozumu! On jest tak silny, wypełniony tak wielką mocą... Pokonałby nas bez trudu, nawet gdyby stanęli przeciw niemu wszyscy kapłani świątyni!
Przeszedł ponownie przez bramę i udał się pospiesznie do głównego budynku. Starsi i rada świątyni musieli się o tym dowiedzieć. Muszą coś zrobić, i to szybko, nim ucierpią kolejni niewinni ludzie. Trzeba będzie opracować plan działania, wezwać przyjaciół na pomoc. Oby tylko chłopak nie odszedł za daleko. Tarsus przyspieszył jeszcze kroku, stukając sandałami o kamienie.
PAŁAC BUKOLEON, KONSTANTYNOPOL, STOLICA CESARSTWA WSCHODNIEGO W komnacie panował półmrok rozpraszany jedynie blaskiem świeczek. Drewnianą ścianę pokrywały misterne płaskorzeźby. Kwiaty i pnącza oplatały sceny przedstawiające zwierzęta domowe i rolników przy pracy oraz myśliwych na polowaniu. Spora część ściany niknęła za grubym dywanem zwisającym spod samego sufitu.
W ścianie powoli się otworzyły niewidoczne dotąd drzwi. Do pokoju wsunęła się najpierw ręka, gruba i sękata, pokryta dziesiątkami starych blizn. Później w blasku świec pokazał się krępy, barczysty mężczyzna o ciemnych włosach i kilkudniowym zaroście. Uważnie zlustrował cały pokój, dopiero potem wszedł do środka. Poruszał się niemal bezszelestnie, ostrożnie stawiał bose stopy, omijając płytki, które mogły zaskrzypieć lub zastukać. Tuż za nim, równie cicho, stąpał młodszy, wyższy mężczyzna z długimi jasnymi włosami, które opadały na jego plecy splecione w gruby warkocz. Pod przeciwległą ścianą stało wielkie łoże. Leżący na nim człowiek pogrążony był we śnie. Oddychał ciężko i nierówno, kaszląc od czasu do czasu. Rufio, barbarzyńca w czerwonym płaszczu gwardzistów władcy Wschodniego Cesarstwa Rzymskiego, zbliżył się powoli do łoża i zmarszczył nos. Dawno już przywykł do fetoru zalegającego nad polem bitwy, do odoru ciał gnijących w słońcu. Ten smród jednak wydawał się znacznie gorszy, gdyż człowiek w łóżku wciąż żył.
Czyżby tak właśnie miała wyglądać kara bogów? Czy plotki krążące po Hipodromie to prawda? Kapitan gwardii uklęknął na wełnianym dywanie i spojrzał z troską na cesarza. Tutaj, w ciemnościach, gdzie jego twarzy nie widział nawet Swiod, jego towarzysz i współuczestnik tego tajnego przedsięwzięcia, Rufio mógł wreszcie pozwolić sobie na chwilę słabości. Człowiek leżący na łożu, jego pan, cesarz Herakliusz, autokrator Greków, umierał. Nie od ran odniesionych na polu bitwy, nie ze starości, w otoczeniu wnuków. Nie w walce przeciw wrogom, wspierany przez legionistów. Cesarz umierał nie taką śmiercią, jakiej życzyłby mu Rufio. To była zimna i samotna śmierć, pełna cierpienia i rozpaczy. Cesarza trawiła od środka powolna i nieustępliwa choroba. Tak kończą ci, którzy nie przestrzegają boskich praw, mówiono na ulicach i targowiskach wielkiego Konstantynopola, którzy kpią sobie z przyzwoitości! Choroba pojawiła się nagle, zaatakowała cesarza, kiedy wracał okryty chwałą ze zwycięskiej wyprawy na Wschód. Starożytne cesarstwo Persji zmuszone zostało wreszcie do uległości. Szalony król Chosroes zginął, jego stolica, Ktezyfon, została obrócona w perzynę. Złote pałace, rezydencje arystokratów i bogatych mieszczan ogołocono z pieniędzy, złota i klejnotów. Wielka armia Persji, która jeszcze niedawno oblegała Konstantynopol, poniosła druzgocącą klęskę w bitwie nad rzeką Kerenos. Arystokraci, którzy tworzyli kręgosłup perskiego imperium, kłócili się między sobą. Chosroes nie pozostawił żadnego dziedzica płci męskiej. Po tysiącu lat wyniszczającego konfliktu Rzym wreszcie odniósł triumfalne zwycięstwo. Rzym odniósł triumfalne zwycięstwo, lecz cesarz umierał. Chorobliwa zgnilizna dopadła go w czasie, gdy wraz ze swą armią opuścił równiny
Syrii i wkroczył w góry Taurus. Jego ciało spuchło, napełniło się przezroczystą, cuchnącą cieczą. Nogi nie były już w stanie utrzymać ciężaru tułowia. Skóra zrobiła się cienka i przezroczysta, naciągnięta przez nadmiar wody gromadzącej się w jego ciele. I ten zapach... zawsze ten zapach... Rufio skrzywił się ponownie i odsunął od siebie smutne myśli. Miał do wykonania delikatne i trudne zadanie. Starając się nie zwracać uwagi na chrapliwy oddech umierającego, zabrał się do dzieła. Najpierw rozchylił cesarzowi wargi. Z gardła chorego wydobywał się chrapliwy oddech. Rufio sięgnął za siebie i poczekał, aż Swiod włoży mu w dłoń małą szklaną fiolkę. Ostrożnie wyjął zatykający ją korek. Z wnętrza naczynia wypłynął świeży aromat jałowca i sosny. Jednym z objawów choroby dręczącej cesarza był strach przed przyjmowaniem wszelkiego rodzaju płynów. Widząc, jak jego ciało nabrzmiewa i wypełnia się cuchnącą cieczą, Herakliusz nie chciał pić czegokolwiek. W ostateczności, gdy dręczyło go już straszliwe pragnienie, wypijał kilka łyków wina. Nie przyjmował żadnych lekarstw ani eliksirów, które przygotowywali cesarscy lekarze lub kapłani Asklepiosa. Nawet mistrz tego zakonu, sprowadzony ze świątyni w Pergamonie, nie był w stanie powstrzymać postępów choroby. Po tym spotkaniu cesarz zabronił jednoznacznie, by zbliżał się doń jakikolwiek kapłan lub mędrzec. Nigdy im nie ufał, a teraz darzył ich wręcz głęboką nienawiścią. Rufio, który widział już kilkakrotnie, jak kapłani Asklepiosa przywracali do życia ludzi rozpłatanych mieczem lub toporem, dziwił się tej decyzji. Lecz Rufio nie był cesarzem. Co więcej, złożona niegdyś przysięga nakazywała mu bezwzględnie wypełniać wolę cesarza. Tamtego dnia, gdy Herakliusz obrzucał przekleństwami siwowłosego kapłana, Rufio zabiłby
biedaka, gdyby tylko otrzymał taki rozkaz. Takie było jego przeznaczenie - służyć posłusznie Panu Wszystkich Ludzi, cesarzowi Rzymu. Z drugiej jednak strony Herakliusz nigdy nie zabronił, by Rufio nie próbował więcej go ratować. Dlatego też wierny gwardzista klęczał teraz przy łożu chorego i przechylał fiolkę. Krople aromatycznego płynu skapywały do ust cesarza. Był to destylat jagód jałowca i nasion pietruszki przygotowany przez Swioda w ukrytej komnacie, w koszarach starego pałacu. Rufio od wielu lat służył wraz z barbarzyńcami z Północy w gwardii cesarza i całkowicie im ufał, a w szczególności temu jasnowłosemu młodzieńcowi. Poza tym, rozmyślał z wisielczym humorem, to jest przepis jego babki! Dlaczego nie miałbym zawierzyć losów cesarstwa i własnego karku kobiecie, która prawdopodobnie już od dawna nie żyje i leży w grobie tysiące mil stąd? Szklana fiolka była pusta, ostatnia kropla spłynęła do ust cesarza. Rufio odetchnął cicho i podniósł się z klęczek. Pałac zawsze był siedliskiem intryg, a od kilku miesięcy jeszcze narastała w nim atmosfera podejrzliwości i nieufności; w takich okolicznościach jego nocne wizyty z pewnością zostałyby uznane za akt zdrady. Niejeden już kapitan cesarskiej gwardii trafił na Dziedziniec Topora, gdzie kończyła się jego ziemska wędrówka. Gwardziści składali przysięgę wierności cesarzowi, nie swoim przełożonym. - Zrobione - oświadczył cicho Rufio, wygładzając wgniecenia pozostawione przez jego kolana na grubym dywanie. - Chodźmy. Gdy drzwi zamknęły się cicho za dwójką spiskowców, cesarz poruszył się niespokojnie i zajęczał. Poczucie winy i strach dręczyły go nawet we śnie.
***
Rufio otworzył inne drzwi i wszedł do komnaty oświetlonej rzęsiście blaskiem licznych lamp oliwnych. Komnata była nieco mniejsza od sypialni cesarza, ale o niebo lepiej pachniała - różami i jaśminem. Na przeciwległej ścianie ciągnął się rząd wysokich i wąskich okien, przez które za dnia wpadało do komnaty chłodne północne światło. Nocą okna zasłaniano gobelinami. Wbudowane w ścianę łóżko ginęło pod stertą zwojów papirusu i ksiąg. Pośrodku komnaty stał masywny stół z drewna klonowego. On także zasłany był tabliczkami. Jeszcze więcej dokumentów leżało na podłodze, były wśród nich cesarskie księgi podatkowe i raporty. Za stołem, na wielkim krześle siedziała młoda kobieta z długimi brązowymi włosami.
- Wszystko poszło dobrze? - spytała, podnosząc wzrok na Rufia. Jej zielone oczy wyrażały troskę i zmęczenie. Rufio skinął głową i oparł dłonie o blat stołu. - Nikt nas nie widział, cesarzowo. Swiod właśnie pozbywa się dowodów. Rufio rozstał się ze Skandynawem w jednym z tuneli wydrążonych pod pałacem Bukoleon. Swiod znalazł w górnym mieście wysypisko śmieci położone tuż przy ulicy wytwórców szkła. Właśnie tam miała trafić wymyta butelka, rozbita na drobne kawałki, których nikt już nie potrafiłby wyłuskać spośród milionów podobnych odłamków. Rufio miał nadzieję, że Swiod nie ściągnie na siebie uwagi któregoś z tysięcy szpiegów patrolujących miasto. - Widać jakąś poprawę? Rufio spojrzał w oczy cesarzowej Martyny. Jej twarz była spokojna i nieruchoma niczym maska. Wiedział, że starała się nie myśleć o chorobie swego męża i o tym, jak ją ostatnio traktował. Ona także dźwigała ogromne brzemię, ten ciężar powoli dawał o sobie znać. Pogoda ducha i promienny uśmiech, które zjednały jej niegdyś sympatię wuja, a potem służby pałacowej, ustąpiły wyrazowi zmęczenia i udręki.
- Trudno powiedzieć, cesarzowo. Kiedy tam byliśmy, cierpiał, dręczyły go złe sny. Swiod mówi, że gdy jego wujowie cierpieli na tę chorobę... Martyna podniosła rękę. - Wiem - przerwała mu ze znużeniem. - Pili ten napój wiadrami. I trzeba co najmniej tygodnia, by zobaczyć pierwsze efekty. - Odłożyła raport z kontroli podatkowej w prowincji Anatolii i przetarła zmęczone oczy. Podczas gdy my, uwięzieni w tym gnieździe szerszeni, możemy podawać mu co najwyżej kilka kropel dziennie, i to jeśli dopisze nam szczęście. Kuracja może trwać wiele miesięcy, jeśli on w ogóle tyle przeżyje. Rufio skinął głową zrezygnowany. Znajdowali się w bardzo trudnej sytuacji. Cesarzowa z westchnieniem wstała, podniosła ręce nad głowę i przeciągnęła się. Rufio szybko odwrócił wzrok. Martyna, kiedy już zaszyła się wieczorem w swoich komnatach, nosiła lekką bordową tunikę, która ledwie sięgała jej do kolan. Początkowo Rufio krępował się nawet zostawać w tej samej komnacie co Martyna; przebywanie sam na sam z cesarzową było przestępstwem, szczególnie gdy jej mąż leżał złożony chorobą dwa piętra i sto kroków dalej. Teraz, gdy do tego przestępstwa dołożył jeszcze zdradę i spisek, starał się przynajmniej ignorować fakt, że Martyna jest ładną młodą kobietą. - Powinnam wyjechać? - spytała. - Sądząc po nienawistnych spojrzeniach, które przy każdej okazji śle mi Bonus, najwyższy kapłan Zeusa Pankratora, chętnie udzieliłby mi rozwodu. Następnego dnia byłabym już w bezpiecznej odległości od miasta, a za tydzień w domu, w Afryce. Za miesiąc, w razie potrzeby, byłabym w Rzymie. Znam tam pewną kobietę, mogłaby mi pomóc. Rufio pokręcił powoli głową, choć wiedział, że Martyna mówi prawdę. - A twój syn? Co zrobiłabyś z synem?
Martyna wydęła usta i odwróciła głowę, spoglądając mimowolnie na kołyskę w rogu pokoju. W kołysce spał - wreszcie! - syn jej i Herakliusza. Mały Herakleonas przyszedł na świat znacznie wcześniej, niż się tego spodziewano, w namiocie w górach Armenii, wydawał się jednak zdrowy. Teraz, niemal rok później, dręczyła go jakaś bliżej nieokreślona choroba. Co dwa, trzy dni przychodził doń kapłan Asklepiosa, jednak słabość nie ustępowała. Maluszek nie mógł jeszcze nawet chodzić. Podobnie jak mój mąż, rozmyślała Martyna. Ukryte moce spiskują przeciw nam, odmawiają nam prawa do szczęścia. - Nie wiem - odpowiedziała po chwili. - Jeden z moich pasierbów zginął w tajemniczych okolicznościach, a drugi, biedny Konstantyn, boi się nawet pokazywać w mojej obecności. Jeśli ucieknę i zabiorę ze sobą Herakleonasa, może umrzeć, nim znajdę bezpieczne schronienie. Co się wtedy stanie z Konstantynem? Dopóki żyje jego ojciec, dopóki żyje mój syn, a ja jestem tu z nim, Konstantyn może nie obawiać się tych pasożytów. Rufio tylko rozłożył bezradnie ręce. Cesarzowa przygryzła paznokieć, a potem podniosła ze stołu gęsie pióro. Musiała zająć czymś dłonie. - Jeśli ja wyjadę, wróci Teodor. Z pewnością znajdą się odpowiednie dokumenty, które uczynią zeń następcę tronu, regenta chorego brata. Zostanie cesarzem, może nie oficjalnie, ale będzie rządził. Rufio przyglądał się uważnie cesarzowej, dostrzegał bowiem zmiany, jakie zachodziły w jej charakterze w obliczu trudnej sytuacji. Kiedy przybyła z Afryki, by zamieszkać w domu swego wuja, uczyć się tutaj literatury i sztuki, była cicha i skromna, a nawet uległa. Znacznie bardziej interesowały ją książki, malarstwo, rzeźbiarstwo i teatr niż pałacowe intrygi. Kapitan gwardzistów westchnął cicho. Herakliusz i jego siostrzenica pobrali się z miłości. Arystokraci nie akceptowali podobnych
związków. Z pewnością nie dopuszczali nawet myśli, by mógł zrobić to sam cesarz! Tak, ale Herakliusz się uparł. Odradzali mu to wszyscy, nawet jego najbliżsi sprzymierzeńcy... a teraz mamy to, co mamy. Zmuszona do stawiania czoła nieprzychylnym ludziom, doświadczonym intrygantom i politykom, Martyna szybko pozbyła się uległości i naiwności. Życie w pałacu Bukoleon było proste - jeśli cesarz uśmiechał się do ciebie, mogłeś czuć się bezpiecznie i rozwijać skrzydła. Teraz, gdy Herakliusz od miesięcy leżał złożony niemocą, w pałacowym świecie zapanował chaos. Dopóki żył, Martyna mogła czuć się bezpieczna, choć arystokraci i kapłani chętnie widzieliby ją w grobie. Gdyby jednak Herakliusz umarł... - Nie pozwolę, by ten głupiec zastąpił mojego męża - oświadczyła stanowczo. Cesarzowa i jej drugi wuj, Teodor, nienawidzili się z całego serca. Rufio nie znał źródła owej nienawiści, lecz już od pierwszego dnia pobytu młodziutkiej Martyny w pałacu widać było, że tych dwoje nie pała do siebie sympatią. Tylko miłość, którą oboje darzyli Herakliusza, pozwalała im zachować pokój. Teraz, gdy musieli częściej się kontaktować, uczucie nienawiści jeszcze się pogłębiło, przybrało na sile. Rufio zdawał sobie sprawę, że i on nie cieszy się sympatią Teodora. Wiedział też, że jeśli młody książę zostanie regentem, on może pożegnać się z życiem. Martyna uśmiechnęła się zimno i przesunęła palcami po piórze. - Wytrwamy, kapitanie. Powiedz swojemu Skandynawowi, żeby przyrządził więcej tej mikstury. Znajdę jakiś sposób, by mój mąż zażywał jej coraz więcej. Rufio skinął głową i odwrócił się do drzwi, wnioskując z tonu
cesarzowej, że rozmowa skończona. Zachowuje się tak, jak przystało prawdziwej władczyni, pomyślał zadowolony. - Poczekaj. - Martyna usiadła za stołem, przysunęła sobie bliżej jedną z lamp, zanurzyła pióro w kałamarzu z czerwonym atramentem i złożyła podpis na rozłożonym przed nią arkuszu. - Te dokumenty są gotowe. Nim pójdziesz spać, połóż je na logothete biurka ministra skarbu. Rufio skrzywił się lekko, ale wziął dokumenty. Sporządzono je starannym, kształtnym charakterem pisma, choć nie zrobił tego żaden z pałacowych skrybów. Kopiści - jak wszyscy - potrzebowali pieniędzy i słynęli z tego, że wszystkie interesujące dokumenty przechodzące przez ich ręce trafiały potem w odpisach do niepowołanych ludzi. Trzy zbrodnie przeciwko państwu w ciągu jednego dnia, pomyślał posępnie Rufio. Moje konto rośnie z każdą chwilą. Nie patrząc na świeżo złożone podpisy, schował dokumenty do skórzanych futerałów i obwiązał je czerwoną wstążką. Martyna pochyliła się nisko, niemal dotykając jego głowy, i spuściła na węzeł kilka kropel wosku. Potem przyłożyła do wosku cesarską pieczęć. Rufio starał się nie oddychać, bo aromat włosów królowej, perfum i roztopionego wosku był odurzający. - Zrobione - stwierdziła Martyna, wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów. Na jej policzku została smuga czerwonego atramentu. - Dobrej nocy, Rufio. Możesz spać spokojnie, odniosę atrament i wstążkę na miejsce. Rufio nie zareagował w żaden sposób na jej uśmiech i łobuzerski błysk w oku. Patrycjusze, do których należała opieka nad Cesarskim Kałamarzem i Wstęgą, byli ludźmi fałszywymi i sprzedajnymi. Cesarzową
bawił fakt, że ona lub jej służący mogli pod osłoną nocy posługiwać się tymi atrybutami. Rufio jednak był głęboko zaniepokojony, wiedział bowiem, że cesarscy urzędnicy pogardzali Martyną i gdy tylko nadarzy się okazja, narobią jej kłopotów. Ukłonił się nisko i wyszedł z komnaty. Martyna podeszła do kołyski i pieszczotliwie pogładziła buzię śpiącego dziecka. Czuła się ogromnie samotna, nie śmiała jednak zatrzymywać Rufia ani chwili dłużej. Gdyby ktoś zastał go u niej, kapitan gwardii straciłby życie, a ona sama okryłaby się hańbą. A przecież poprzednie cesarzowe przyjmowały w swych komnatach całe tłumy gladiatorów, koniuszych, zagranicznych książąt, nawet woźniców i zamiataczy ulic. Wtedy jednak w cesarstwie panował spokój, a ich mężowie przymykali oko na takie zachowanie w imię interesu publicznego. Albo też te kobiety same dysponowały wystarczającą władzą, by nie bać się nikogo. Zasępiona odsunęła gobelin i wyjrzała za okno. Księżyc oświetlał z góry labirynt starych i nowych budynków tworzących kompleks pałacowy. Moja sytuacja nie wygląda najlepiej, pomyślała po raz setny. Potrzebuję jakiegoś dodatkowego atutu, sprzymierzeńca, czegoś, co powstrzyma te szakale i wściekłe psy... Potrzebuję przyjaciela.
PÓŁWYSEP TIBERINA, ROMA MATER Witaj, Heleno.
Wiosenne deszcze przez kilka dni obmywały do czysta budynki Rzymu. Zniknęła wreszcie warstwa pyłu opadającego z szarego nieba. Po raz
pierwszy od kilku miesięcy powietrze wydawało się świeże i czyste, a wiosenne słońce okrywało złotym blaskiem świątynie Kapitolu. Nawet Tybr, gęsty od ścieków spływających z całego Rzymu i okolicznych farm, toczył teraz wartko swe wody. Gdyby deszcze padały jeszcze przez tydzień, może nawet byłby choć przez chwilę czysty. - Witaj, Anastazjo. Mogę usiąść? Pośrodku rzeki, na wyspie Tybr, znajdowała się świątynia Asklepiosa, a w jej obrębie wspaniały, soczyście zielony ogród. Siedząc na jednej z ławek ukrytych pod gałęziami delikatnych wierzb, można było przyglądać się strumieniowi ludzi, który płynął nieprzerwanie przez Pons Aemillius, najstarszy kamienny most w mieście. Dziś pod przęsłami schroniło się duże stado kaczek, mostem zaś przechodziła procesja pogrzebowa. Rytm bębnów i zawodzenie wynajętych płaczek niosły się daleko po wodzie. Pomimo tego zgiełku na wyspie panował spokój i cisza. W ogrodzie pachniały kwiaty. Mistrzowie zakonu Asklepiosa uważali, że szmer płynącej wody i zapach roślinności pozwala zachować zdrowie i spokój ducha. Helena usiadła, strąciwszy z ławki kilka wierzbowych liści. Jak przystało wytwornej damie, ubrana była w suknię i tunikę o konserwatywnym kroju, włosy - wbrew obowiązującej modzie sięgające tylko do ramion okryła koronkowym szalem. Podobnie jak inne Rzymianki nosiła stonowane kolory i bardzo mało biżuterii. Ogrom zniszczeń, które wybuch Wezuwiusza spowodował na południu kraju, poruszył wszystkich. Oczywiście Helena musiała podkreślić swą pozycję, toteż miała bransolety z dalekiego Taprobane, wykonane z przepięknych rubinów. Delikatny wietrzyk kołysał gałęziami wierzb i drżących osik w świątynnym ogrodzie. Szum falujących gałęzi przynosił ukojenie, kierował myśli ku pięknu i harmonii. Helena także poddała się temu nastrojowi, co nie zdarzało jej się często, była bowiem kobietą energiczną
i gwałtowną. Jej mąż zastanawiał się nieraz, skąd bierze tyle sił... choć cesarze rzadko mają czas na podobne rozmyślania. Jej towarzyszka siedziała w milczeniu, z pochyloną głową, odziana w obszerną czarną suknię. Dłonie złożyła na kolanach. Helena dopiero po chwili dostrzegła czubki palców wystające z szerokich, ciężkich rękawów. Zdumiona, zmarszczyła brwi. Paznokcie Anastazji nie były pomalowane i wymagały interwencji manikiurzystki. - Anastazjo, nie wyglądasz najlepiej. Kobieta w czerni wydała z siebie parsknięcie, które miało być zapewne drwiącym śmiechem. Jakiś czas trwało milczenie. - Zastanawiam się... - zaczęła w końcu Helena, skubiąc nerwowo skraj szala - czy nie miałabyś ochoty zjeść z nami kolacji. Tylko nas troje, w naszych apartamentach. Może jutro? Jeśli oczywiście nie jesteś zajęta. Anastazja nie odpowiadała przez dłuższą chwilę. Helena zaczęła już tracić cierpliwość, gdy wreszcie usłyszała: - Pewnie macie mi coś nowego do pokazania. Perukę z czarnych hinduskich włosów? Młodego tygrysa? Pigmeja? Jakiś nowy wynalazek Au- reliana? Głos Anastazji był zimny, znużony i zgorzkniały. Helena powstrzymała pełne jadu słowa, które cisnęły jej się na usta. Wyciągnęła rękę do przyjaciółki, która jednak nie zareagowała w żaden sposób. Wtedy cesarzowa odsunęła jej woalkę z twarzy. - Och, moja droga... - wyszeptała. - Musisz odwiedzić moją fryzjerkę. Kto zajmuje się teraz twoimi włosami? To jakiś szaleniec! Anastazja nadal nie reagowała, choć w jej oczach pojawił się cień
uśmiechu. Helena starała się nie okazywać, jak bardzo przygnębił ją widok przyjaciółki, której nie widziała od kilku tygodni. Wśród rzymskich notabli i arystokratów od dawna już krążyły plotki, że niepokorna księżna Parmy, Anastazja d'Orelio, najbogatsza kobieta w Cesarstwie Zachodnim, postanowiła ukryć się przed światem i zapomnieć o doczesnych uciechach. Czy to możliwe? - szeptali w łaźniach, gdzie, jak im się wydawało, nikt ich nie podsłuchiwał. Czy ta bogini o fioletowych oczach odwróciła się od nas na dobre? Czemu przepiękna Willa Łabędzi teraz świeci pustkami? Gdzie będą odbywać się huczne przyjęcia, niezrównane bachanalia? Cały sezon towarzyski zepsuty! Helena przez ostatnie tygodnie nie ruszała się ze swego pałacu, coraz bardziej zatroskana o losy przyjaciółki. Żony bogatych Rzymian gubiły się w domysłach, nikt bowiem nie wiedział, co stało się z księżną. Wyjechała za granicę? Niektóre kobiety były pewne, że księżna wzięła sobie za męża jakiegoś barbarzyńskiego króla i leży teraz w jego ramionach w dalekich krainach. Czy może, chwała cezarowi, umarła? Inne, które padły ofiarą ostrego języka i błyskotliwego intelektu księżnej, łudziły się nadzieją, że zginęła na zboczach Wezuwiusza wraz z tysiącami innych Rzymian, którzy odpoczywali w tamtejszych kurortach. Kto będzie wykręcał uszy i bił po rękach skorumpowanych senatorów i polityków, którzy trzymają się swych posad jak świnie koryta? - lamentowały nieliczne. Helena martwiła się o przyjaciółkę, która zniknęła nagle z publicznego życia, martwiła się także losem całego cesarstwa. Była jedną z nielicznych osób, które cesarz darzył pełnym zaufaniem, dzięki temu wiedziała, jaką mocą i wpływami dysponuje księżna. Większość senatorów i trybunów znała ją tylko jako skandalizującą duszę towarzystwa. Anastazja, młoda wdowa, odziedziczyła po swym przedwcześnie zmarłym mężu ogromny majątek i arystokratyczny tytuł. Przez ostatnie siedem lat była także
szefem siatki szpiegowskiej cesarza. Stary książę dobrze wiedział, kogo bierze sobie za żonę. Dzięki sprytowi i inteligencji podczas Wojny Trzech Pretendentów zachował nie tylko życie, ale i majątek. Helena nigdy go nie poznała, wiedziała jednak, jak ogromną miłością darzyła go Anastazja. Galen Atreusz był dobrym cesarzem i dobrym mężem, nie miał jednak głowy do intryg, a tylko to mogłoby zeń uczynić wielkiego cesarza. Właśnie z tego względu, o czym Helena chętnie przypominała mężowi, kiedy mruczał coś o “kobietach u władzy" i “tej przeklętej, przemądrzałej księżnej", Anastazja była mu wręcz nieodzowna. Galen był świetnym administratorem, śmiałym strategiem, wspaniałym dowódcą, uczciwym i kochanym przez legionistów. Musiał jednak przyznać, że gdyby nie Anastazja, nie poradziłby sobie z całą siecią intryg, rozgrywek i podstępów, które zawsze oplatały cesarski dwór. Księżna sprzed kilku tygodni była zawsze nienagannie ubrana. To ona nauczyła Helenę, jak powinna się ubierać i zachowywać w towarzystwie, jak dobierać makijaż, suknie i biżuterię, jak umiejętnie odpierać słowne ataki i kontratakować ciętymi ripostami. Była wyrocznią elegancji. Teraz, ubrana w poplamioną czarną suknię, bez makijażu, rozczochrana, wyglądała jak ktoś zupełnie inny. Jej jedwabista skóra, jeszcze niedawno budząca podziw i zazdrość innych kobiet, była wysuszona i popękana, wspaniała figura ginęła pod workowatym ubraniem. Otaczał ją nawet lekki zapaszek niedomytego ciała lub brudnych ubrań. Helena westchnęła ciężko. - Kochana... co cię dręczy? Kogo opłakujesz? Anastazja pokręciła lekko głową, lecz jej oczy przepełnione były tak wielkim bólem, że cesarzowa domyśliła się od razu, iż trafiła na właściwy ślad. Ujęła przyjaciółkę za rękę. Dłoń Anastazji była zimna i bezwładna, niczym łapa jakiegoś martwego stworzenia, upiora, który przybrał postać
kobiety. - Chodzi o wybuch wulkanu? W martwych oczach księżnej pojawiła się iskierka życia, natychmiast jednak zgasła. Helena postanowiła drążyć temat. Jej mąż potrzebował pomocy - miernoty z biur i ministerstw zaczęły domagać się od cesarza przywilejów i władzy, którymi cieszyła się niegdyś księżna. Wkrótce cała misterna budowla kontaktów, przywilejów i sekretów, zbudowana przez Anastazję i cesarza, mogła legnąć w gruzach. Puste miejsca natychmiast zostałyby zajęte przez ludzi pozbawionych jej honoru, poczucia odpowiedzialności względem państwa i lojalności względem Galena. Helena nie chciała, by tacy ludzie doradzali jej mężowi, nie ufała im. Musiała więc wypytać przyjaciółkę o sprawy osobiste, choć nie chciała jej urazić. - Wiesz na pewno, że oni nie żyją? Znaleziono ich ciała? Anastazja podniosła na nią oczy, jej blade usta wykrzywiły się lekko. - Nie... - Więc wciąż jest nadzieja, że jednak żyją. - Helena uścisnęła mocno dłoń księżnej, jakby chciała przelać w nią odrobinę swej energii. - Nie. Wszyscy zginęli. - Anastazja ponownie spuściła oczy. - Jak możesz tak mówić?! - wykrzyknęła Helena, pozwalając na moment, by jej temperament wziął górę nad troską. - Z pewnością byli w Bajach albo w Oplontis, gdzie przeżyło wielu Rzymian, choć mogli nie zdążyć jeszcze wrócić do domu. Tym razem Anastazja roześmiała się głośno, lecz był to śmiech rozpaczy.
- Droga Heleno - przemówiła zachrypłym głosem. - Wiem, że masz dobre intencje, lecz ci, których opłakuję, byli wtedy na samym szczycie góry. Jestem tego pewna. Jak mi wiadomo, cały wierzchołek zniknął, zniszczony gniewem bogów. Rzeczywiście nie było nawet cienia nadziei. Helena wyprostowała się, poprawiła włosy i spojrzała księżnej prosto w oczy. - W takim razie - oświadczyła sztywno - musisz zaniechać żałoby i powrócić do życia publicznego. Co więcej, musisz podjąć na nowo swe obowiązki w służbie cesarstwa. Anastazja uśmiechnęła się krzywo. - Zupełnie jakbyś czytała głośno jeden z tych twoich listów, w których próbujesz mnie przekonać, bym porzuciła swój rozpasany styl życia. Helena się ucieszyła, że sprowokowała przyjaciółkę do żywszej reakcji. - Ale... - dodała Anastazja, posępniejąc. - Nie mogę już być szefem siatki szpiegowskiej twojego męża. Przestało mnie to bawić. Znajdzie kogoś innego; nigdy nie brakuje ludzi, którzy chętnie podejmą się tego rodzaju pracy, szczególnie jeśli służą w ten sposób państwu i cesarzowi. - Księżna lekceważąco machnęła ręką. - Nie! - wybuchnęła Helena, ponownie ściskając dłoń księżnej. - On potrzebuje ciebie, a nie jednego z tych durniów, którzy snują się po Palatynie, plotąc jakieś bzdury o spiskach i informatorach. Każdy, kto zająłby twoje miejsce, potrzebowałby wielu lat, by odbudować twoją organizację; Galen ma zbyt wielu wrogów, by podejmować takie ryzyko. Anastazja wstała z ławki, odpychając gałązkę, która dotknęła jej głowy. Nagle, jakby wychodząc z powietrza, pojawiła się przy niej służąca, młoda blondyneczka. Helena nie mogła ukryć wyrazu zaskoczenia. Do tej pory w
ogóle nie widziała niewolnicy. Dziewczyna była ubrana w czarną żałobną suknię, podobnie jak jej pani. - Żegnaj, Heleno. Powiedz Galenowi, że doceniam jego starania, ale wkrótce i tak wyjeżdżam z miasta. Nie ma tu już nic prócz martwych wspomnień. Helena próbowała znaleźć jakąś sensowną odpowiedź, lecz Anastazja i jej służąca oddaliły się bez słowa. Cesarzowa obserwowała je przez chwilę, dwie zgarbione wrony o spuszczonych skrzydłach, które weszły powoli między drzewa, a potem zniknęły we wnętrzu świątyni. Niech Hades pochłonie tę rozpacz, która trzyma nas wszystkich w swych szponach! Helena nie mogła znieść atmosfery przygnębienia i otępienia, która ogarnęła całe miasto. Erupcja Wezuwiusza była straszliwą katastrofą, ogromnym nieszczęściem, to prawda, ale połowa Rzymu, nawet rząd cesarstwa, nawet jej mąż zachowywali się tak, jakby był to koniec świata. Nie mogła tego zrozumieć. Po kilku tygodniach wzmożonej aktywności, związanej z niesieniem pomocy ofiarom wybuchu, wielu ludzi opadło nagle z sił, żyło w otępieniu i poczuciu beznadziei. Na południe wciąż jechały wozy wyładowane chlebem, oliwkami i solonym mięsem. Na północ wędrowali ludzie, którym z pożogi udało się wynieść tylko to, co mieli na sobie. Na placach i w parkach gromadziły się tłumy uchodźców pogrążonych w głębokiej apatii, niezdolnych do podjęcia żadnych sensownych działań. Nawet Galen i jego młodszy brat Aurelian poddali się tej wszechogarniającej chorobie. Cos trzeba będzie z tym zrobić, uznała Helena, wstając i podnosząc skraj sukni, by nie utytłać jej w błocie. Wszyscy siedzą z nosami zwieszonymi na kwintę, jak brzydkie dziewczyny w czasie zabawy, więc sama muszę się tym zająć.
RÓWNINY SCYTII, NA WSCHÓD OD TANAIS Dym snuł się nad dachami Itila, prawie niewidoczny na tle ciemniejącego nieba. Gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy, na drewniany most nad rzeką Rha wjechał jeździec o pociągłej, szczupłej twarzy. Wyjątkowo niski stan wody odsłonił porośnięte mchem przęsła. Jusuf pokręcił głową z dezaprobatą ktoś powinien zagonić chłopców do roboty i kazać im to wyczyścić. Zatrzymał się przed wysoką kamienną bramą, która zamykała drogę po wschodniej stronie mostu. W bramie jasno płonęły lampy, a strażnicy wychodzili mu już na spotkanie.
- Salve, viator! - zawołał pierwszy z nich głębokim, dźwięcznym basem. Jusuf pochylił się w siodle, wyraźnie zaskoczony. - Na boga, Basir, to tak mnie witasz? A gdzie radość z powrotu ukochanego syna, którego los zawiódł w obce krainy? - Uśmiechnął się szeroko. Kapitan straży zatrzymał się raptownie i podniósł zdumione oczy na jeźdźca. Migotanie lamp i pochodni mogło go zmylić, ale przecież... Podszedł bliżej, trzymając dłoń na rękojeści szabli. - Ejże! A cóż to takiego? Jakiś żebrak zakrada się o zmroku i próbuje wjechać do miasta bez płacenia? - Na jego twarzy także pojawił się uśmiech, ledwie widoczny spod gęstej czarnej brody. - Jakiś młody głupiec włóczy się po nocy, jakby nie wiedział, że na nieostrożnych wędrowców czyhają demony i żądne krwi surapa? Jusuf zwinnie zeskoczył z konia, choć pierwsze dni w siodle po długiej morskiej podróży z Rzymu do Tanais, były dlań prawdziwą udręką. Uścisnął dłoń starszego żołnierza, a potem zamknął go w niedźwiedzim uścisku. - Ha! Nie widziałem nikogo prócz kilku pijaków, którzy siedzą w bramie oślepieni blaskiem własnych pochodni.
Basir odpowiedział mu równie serdecznym uściskiem. - Hej, chłopcze, zmężniałeś przez tych parę lat... proszę, proszę, elegancko przycięta broda, krótkie włosy! Z czymś takim nie przyjmą cię do rady wojowników. Co się z nimi stało? Spaliły się w jakimś pożarze? Jusuf wzruszył ramionami i podrapał się za uchem. - Nic z tych rzeczy, wujku. W dalekich krainach mają trochę inne zwyczaje. Jeśli wejdziesz między wrony... - Musisz krakać tak jak one - dokończył Basir, kiwając głową ze zrozumieniem. W jego oczach błysnęła iskra rozbawienia. - Ho, ho, a cóż to takiego? Jusuf spojrzał w dół i zaczerwienił się lekko, gdy Basir grubymi palcami dotknął czerwonej tkaniny wystającej spod jego kaftana. Pozostali gwardziści, którzy do tej pory trzymali się na uboczu, podeszli teraz bliżej. Ujrzawszy czerwone płótno, gwizdnęli głośno. - A niech mnie! Toż to jedwabna tunika! Perska czerwień! - Jak masz na imię, ślicznotko? Hej, napijesz się ze mną? Jusuf warknął groźnie, udając, że sięga po broń. Strażnicy odskoczyli do tyłu, śmiejąc się głośno, a potem otoczyli Jusufa ciasnym kołem, klepiąc go przyjaźnie po plecach i ramionach. Basir odsunął się na bok, czekając, aż młodsi wojownicy przywitają się z księciem. Nie przestawał jednak uśmiechać się pod nosem i gładzić brody w geście zadowolenia. Kiedy wszyscy już zdążyli się sobą nacieszyć, Basir objął bratanka swym potężnym ramieniem i wprowadził go do miasta. - Jak tam twoje plecy?
- Po chłoście? - Jusuf spojrzał nań spode łba. - Dziękuję, nieźle. Jak wyglądają sprawy w mieście? Basir westchnął ciężko i przystanął w cieniu wieży. Po obu stronach ulicy wznosiły się spiczaste, kryte dachówką dachy Itila. Przed wieloma drzwiami wisiały lampy, oświetlały zdobione malowidłami i płaskorzeźbami drzwi. Sama ulica, jak przystało na stolicę potężnego państwa, wyłożona była potężnymi, równo przyciętymi kłodami drewna. Wiosną i jesienią nawet taka nawierzchnia nie mogła powstrzymać rzadkiego błota Scytii, które wypływało ze wszystkich szczelin i otworów, lecz zimą i latem sprawdzała się nieźle. Jusuf przejął wodze koni od jednego z młodszych strażników, który jeszcze raz poklepał go po ramieniu na pożegnanie i wrócił na posterunek. - Mów! Jakieś kłopoty? - ponaglił Basira książę. - Nie, nie mamy żadnych kłopotów, w mieście panuje spokój. Spokój i... wielki smutek. Nie spodziewałem się... nikt nie spodziewał się śmierci Sahula, nikt nie przypuszczał, że umrze daleko stąd, na obcej ziemi. Jusuf pochylił głowę, opierając ją czołem o czoło wuja, zacisnął też mocno dłonie na jego ramionach. - Umarł na polu bitwy, jak przystało wojownikowi. Bez niego, bez jego konnicy przegralibyśmy bitwę. Persja i jej szalony król znów by triumfowali. Południowcy oblegaliby teraz Itil, a Rzymianie by jęczeli w perskiej niewoli. Basir otarł oczy i odwrócił wzrok. - Brakuje mi brata, chłopcze. Był wspaniałym człowiekiem. Czasami, kiedy uczeni śpiewają... Wydaje mi się, że słyszę w chórze jego głos.
- Tak, Sahul miał piękny głos. Ale jego dni dobiegły końca. - Wiem. - Basir wyprostował się po żołniersku. - Każdy z nas musi stawić temu czoło. Sahul żył pięknie i umarł pięknie. Chodźmy, wystarczy tych płaczów. Przyjechałeś w sam czas, strava zaczyna się dziś wieczorem. - Zdążyłem? Myślałem, że już dawno po pogrzebie... Dahwos jest w mieście? - Jest - przytaknął Basir, odzyskując dobry humor. - Chodź, zaprowadzę cię do cytadeli. Wielu starych przyjaciół pije tam teraz za pamięć starego króla. Jest z nimi i ten młody gagatek!
***
Z otwartych drzwi cytadeli dobiegał wesoły gwar. Jusuf wszedł do środka, uradowany, chłonąc atmosferę hulaszczej zabawy. Basir popychał go naprzód, lecz książę przystanął tuż za drzwiami i przyglądał się biesiadzie. Wielka sala, w której wydawano uczty, miała wysoki kopulasty dach wsparty na potężnych sosnowych belkach. Na środku dachu znajdował się okrągły otwór, ku któremu płynęły kłęby dymu z czterech wielkich ognisk płonących w obłożonych kamieniami dołach. Wzdłuż ściany stały długie szeregi ławek, na których tłoczyli się mężczyźni i kobiety. Na ścianach, pokrytych polerowanym drewnem bukowym, wisiały liczne trofea. Jusuf przez chwilę wodził po nich spojrzeniem, przypominając sobie opowieści o dawnych czasach, pieśni, które wraz z tymi eksponatami tworzyły historię jego narodu, scalały go w jedność.
Tutaj wystawnymi ucztami kultywowano pamięć o wspaniałych czynach Chazarów, ich chlubnej przeszłości. Jusuf z Basirem przeciskali się przez tłum, mijając wojowników w wypolerowanych kolczugach i zdobionych brokatem koszulach. Dziś wszyscy mieli odkryte głowy, ich hełmy leżały ułożone w sterty przy drzwiach. Dziś bóg spoglądał na nich przez szeroki otwór w suficie, patrzył w twarz każdego z nich, liczył ich dokonania i osiągnięcia. Ci ludzie nie byli martwi i ta świadomość napełniała ich radością.
Chazarowie nie opłakiwali śmierci swego króla. Tego wieczoru wszystkie domy w mieście świętowały, płonęły wszystkie lampy i świeczki. Każda rodzina gromadziła się w jednym pomieszczeniu, podobnie jak wojownicy i wodzowie ze swoimi kobietami gromadzili się w cytadeli. W każdym domu, choćby najbiedniejszym, wychylano puchary z winem, a najstarsi opowiadali o wielkich czynach swych ojców. Dzieci siedziały przy ogniu, słuchając z przejęciem niezwykłych opowieści. W mroku, gdzie czerwony blask ognia pełgał leniwie po ścianach i podłodze, matki tuliły do siebie najmłodsze pociechy i mówiły im, jak to było, kiedy pradziadek Awrahan spotkał w lesie niedźwiedzia.
W wielkiej sali cytadeli, w domu Aseny, nie było złotego tronu, który wywyższałby króla ponad innych, nie było korony nabijanej klejnotami, która zdobiłaby czoło przywódcy. Stało tam jednak krzesło, proste rzeźbione krzesło z drewna, które tak pociemniało ze starości, że odbijało blask ognia niczym olej. Krzesło zostało tu ustawione przez pierwszych Chazarów, którzy ujrzeli czarne wody Rha, i znaczyło miejsce, gdzie stanęła ich pierwsza jurta. Śpiewacy mogliby opowiedzieć jego historię, była jednak bardzo długa i pasowała bardziej do zimowych wieczorów. Tego wieczoru krzesło stało puste. Jusuf przystanął, kładąc dłoń na ramieniu jednego z kuzynów. To puste miejsce, tak rzucające się w oczy w tej zatłoczonej, gwarnej sali, było niczym uderzenie w twarz, szokujące i przejmujące. Basir także się zatrzymał i skłonił głowę. Dokoła bez ustanku przechodzili młodzi mężczyźni i kobiety ubrani w biel i złoto, z niebieskimi kwiatkami wplecionymi we włosy. Tańczyli, tworząc wielki krąg pośrodku sali, czerwoni z wysiłku i podniecenia. Przed pustym krzesłem leżał srebrny talerz napełniony mięsem, serem i chlebem. Obok niego stał kubek z winem. Jusuf nie mógł wydobyć głosu z zaciśniętego gardła. Nagle przed oczami stanął mu obraz jego wuja. Sahul, niższy i tęższy niż jego towarzysze, miał bystre jasnoniebieskie oczy i blond brodę przetykaną pasmami siwizny. Był silny, w potężnych ramionach mógł unieść konia. Odzywał się rzadko, przepięknie śpiewał. Podniósł młodego chłopca, który spadł z konia i złamał sobie nogę. Jego oczy pełne były ciepła i współczucia, gdy patrzył na chłopca, który tłumił łzy, nie chcąc okazywać słabości niegodnej prawdziwego wojownika. Stał na podwyższeniu z grubych belek, patrząc na defilującą przed nim armię rzymskich cesarzy.
Po obu stronach pustego krzesła siedzieli wielcy wodzowie Ludu. Jednym z nich był stary Jaków, którego potężna pierś niemal rozrywała cienki materiał koszuli. Towarzyszyła mu żona Ravel. W pobliżu zajmowali miejsca wodzowie północnych klanów, wśród nich przywódcy rybaków znad morza. Odziani byli w bogate, zdobione klejnotami stroje, bo Lud królestwa żył w dostatku. Uśmiechnął się do Jusufa, błyskając w półmroku białymi zębami. Stali pośrodku wielkiego grobowca, w otoczeniu wysokich łuków, których szczyty niknęły w ciemnościach. Przyglądali się w milczeniu rudowłosej kobiecie w zbroi, która kucała między nimi i rysowała coś na ziemi. Jusuf chciał zaprotestować, lecz Sahul pokręcił tylko głową. Mieli trzymać się planu rzymskiej łowczyni. Po lewej stronie pustego tronu siedział młody mężczyzna o długich włosach barwy złota i gęstej, starannie przyczesanej brodzie. Jusuf uśmiechnął się na jego widok. Młodzieniec wydawał się silny i zdrowy, miał potężnie umięśnione ramiona i szerokie barki, podobnie jak jego ojciec. Ubrany był w haftowaną w kwiaty koszulę z ciemnego jedwabiu. Na jego ręce błyszczała srebrna bransoleta. Siedział z nisko pochyloną głową, śmiejąc się z czegoś, co mówiła młoda kobieta u jego boku. Bujne włosy tej kobiety miały piękny ciemnobrązowy odcień, niczym skrzydła pustułki. Gwar skutecznie zagłuszał ich rozmowę, Jusuf nie miał więc pojęcia, co złotowłosego młodzieńca rozbawiło. Przed krzesłem, obok talerza, leżał krótki bat. Ziemia zadrżała pod tysiącami kopyt, gdy wojownicy Ludu zawrócili swe wierzchowce. Sahul stanął w strzemionach i donośnym głosem przywołał swych ludzi. Wszyscy jak jeden mąż ruszyli, wykrzykując jego imię. Wszyscy jak jeden mąż poderwali swe konie do galopu. Czterdzieści tysięcy wojowników pędziło prosto na linie Persów.
Basir nieprzerwanie parł do przodu, przepychając się przez grupkę kapłanów, którzy toczyli właśnie jakiś spór dotyczący słów księgi. Jusuf szedł za nim, wciąż pogrążony w nieodległych wspomnieniach. Pierwsze szeregi jeźdźców starły się z wojskami nieprzyjaciela, masa zakutych w zbroję wojowników zakołysała się, jakby przebiegła przez nią niewidzialna fala. Konie i ludzie krzyczeli z bólu. Pękały tarcze, wznosiły się i opadały maczugi. Niebo pociemniało od strzał. Sahul walczył na środku, jego szabla zbierała śmiertelne żniwo. Perski wojownik w bogatej zbroi rzucił się ku niemu. Sahul sparował pierwsze uderzenie, a potem wyprowadził błyskawiczne pchnięcie prosto w szczelinę przyłbicy, za którą kryły się oczy wroga. Krew trysnęła strumieniem, plamiąc lśniący metal. Złotowłosy młodzieniec wstał i uśmiechnął się szeroko. Jusuf przecisnął się wreszcie przez gęsty tłum biesiadników i wziął brata w ramiona. Policzki miał mokre od łez. - Witaj, Dahwosie. Sahul zakasłał krwią. Czuł, jak ziemia drży pod kopytami galopujących koni. Gdzieś na polu bitwy jeźdźcy ruszyli do ataku. Wyprostował się, zaciskając mocniej dłoń na długim nożu. Nie miał już hełmu, strąconego maczugą jakiegoś Persa. Nie miał tarczy. Krew zalewała mu oczy. Dokoła wciąż toczyła się bitwa, ludzie i konie przebiegali obok niego, walczyli i padali na ziemię. Jego wierzchowiec gdzieś zniknął. Perski jeździec w zbroi zamierzył się do ciosu. Sahul uchylił się i wyprowadził szerokie cięcie, mierząc w nogi konia. Chybił, lecz czubek perskiego miecza sięgnął jego ramienia. Diquan popędził dalej, zniknął w dumie walczących. Sahul próbował wskoczyć na przebiegającego obok konia bez jeźdźca, nie zdążył jednak uchwycić się dobrze łęku i runął na ziemię. Kątem oka dojrzał wznoszące się nad nim ostrze włóczni, a potem
jego brzuch przeszył straszliwy ból. Jusuf krzyknął i rzucił się do szalonego ataku, spiesząc królowi na ratunek. Ujrzał, jak nad ziemię wznosi się włócznia o obłym ostrzu w kształcie liścia, z którego ścieka świeża krew. Wbił szablę w kark perskiego włóczni- ka i stanął nad ciałem umierającego króla. W sali podniósł się wielki okrzyk radości. Dahwos wskoczył na stół. - Spójrzcie tylko, kto do nas przyszedł! Mój brat wrócił cały i zdrowy do domu! Tłum przycichł na moment, a Dahwos wciągnął Jusufa na stół, strącając półmisek z pieczoną pardwą. - Oto zaginiony syn, który wrócił w końcu do domu ojca! Radujmy się wszyscy i ucztujmy! Ściany budynku zatrzęsły się od krzyku, Jusuf widział wokół siebie uśmiechnięte twarze i kielichy wzniesione w toaście na jego cześć. Ponad radosne okrzyki podniósł się nagle głos kobz i bębnów. Dahwos roześmiał się i pochwycił swego brata za ręce. - Hejże, bracie, zatańczmy! Wspólnie odtańczyli na stole Taniec Jeźdźców Wracających do Domu. Po chwili cała cytadela rozbrzmiewała muzyką, śpiewem i stukotem butów uderzających o blaty stołów.
***
Chwileczkę - odezwała się ciotka Rebeka, podnosząc swą małą brązową dłoń. Jusuf posłusznie przerwał opowieść. - Opowiedziałeś nam -
już sporo o bitwach, tunelach i bombach, ale wciąż nie wspomniałeś ani słowem o mojej córce. Jusuf uśmiechnął się skrycie, widząc zatroskane oczy ciotki. Rebeka była najmłodszą żoną jego ojca, ostatnią, którą poślubił stary Cis. Dynastyczna struktura domu Aseny, gdzie każdy kagan mógł mieć więcej niż jedną żonę, była bardzo skomplikowana. By ją uprościć, każda matka nazywana była ciotką, a każdy brat narodzony z innej matki wujem. Sahul i Basir byli synami Gei, która umarła, gdy Jusuf był jeszcze bardzo młody. Utonęła w rzece, polując na gęsi, które przymarzły do lodu. Matką Jusufa i Dahwosa była Nami. Młoda Rebeka urodziła tylko jedno dziecko, nim Cis zginął w zasadzce zastawionej przez Bułgarów. - Ach, nasza nieznośna siostrzyczka Szirin, ten rozbrykany bachor. Rebeka, która w młodości uchodziła za niezwykłą piękność, obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. - Tak, mówię o mojej kochanej córeczce, mojej ptaszynie. Przestań rozwodzić się nad białymi udami Rzymianek i powiedz mi, czy wiesz coś o Szirin. Czy jest zdrowa? Słyszałam od tego nicponia - otwartą dłonią uderzyła w ciemię Dahwosa, który syknął boleśnie i odpowiedział jej gniewnym spojrzeniem - że jej mąż nie żyje. Co się z nią stało? Jusuf uniósł brwi, spoglądając na Dahwosa ze zdumieniem. Rebeka była naprawdę rozgniewana i zmartwiona. Potem klepnął się dłonią w czoło, zły na samego siebie. - Ciociu, wybacz! Zapomniałem, że Dahwos pojechał na północ z całą armią! Nie wie nic o tym, co zaszło w Ktezyfonie... nikt nie wie! Wstał. Członkowie jego najbliższej rodziny zgromadzili się w starej jurcie, by wysłuchać opowieści z jego podróży i najnowszych wieści z kraju Rzymian. Rozsiedli się wygodnie na wyłożonej grubymi dywanami
i poduchami podłodze. Piękna młoda Szirin cieszyła się miłością i sympatią całej rodziny. Wszyscy martwili się jej losem, nie mogąc znieść myśli, że żyje gdzieś samotna i opuszczona, może nawet wpadła w niewolę lub zginęła. - Posłuchajcie więc, co mam wam do powiedzenia na ten temat. Nie obawiaj się, Rebeko, kiedy widziałem ostatnio twoją córkę, wsiadała do wielkiej drewnianej łodzi. Była bezpieczna i szczęśliwa. - Ha! - mruknęła Rebeka, nieco uspokojona, choć w jej oczach wciąż płonęły iskierki gniewu. - A co z dziećmi spłodzonymi przez tego południowego księcia? Co z nimi? - Są całe i zdrowe, choć nie widziałem ich ostatnio. Są teraz, wyobraźcie sobie, w samym Rzymie! Mieszkają u naszej przyjaciółki, w pałacu z pięknymi basenami, mają własnych służących... Rebeka umilkła, zadowolona, że jej wnuki otoczone są właściwą opieką. Jusuf opowiadał tymczasem, co czynił on sam i Rzymianka o imieniu Thyatis w stolicy Persji, Ktezyfonie.
***
...wróciłem do domu, zyskawszy przychylność rzymskiego cesarza i przywożąc wam te wieści. -
Jusuf westchnął i sięgnął po kubek z kumysem stojący o jego boku. Zdążył już porządnie zachrypnąć, mówił bowiem przez całą noc, relacjonując wydarzenia ostatnich miesięcy. Podobnie jak wielu członków jego ludu szkolonych przez kapłanów, miał świetną pamięć. Zrozumiawszy, że opowieść dobiegła końca, ciotki wstały i jedna po drugiej wyszły z jurty. Zapewne udawały się do łaźni nad rzeką, by tam
omówić wszystko, co właśnie usłyszały. Mężczyźni, jak to mężczyźni, myśleli tylko o tym, by położyć się spać. Jusuf także wstał i przeciągnął się, ciekaw, czy jego stare pokoje nadal należą do niego. Chyba nie, westchnął w duchu. Ktoś pewnie powrzucał wszystkie moje rzeczy do kosza i wyniósł go nie wiadomo gdzie. Na pewno Ravel! Stara żona stryjecznego dziadka Jusufa, Jakowa, uwielbiała sprzątać rzeczy innych. - Cóż... - Dahwos ziewnął, przecierając zmęczone oczy. - Zdaje się, że zapomniałeś wspomnieć, co działo się między tobą a tą księżną, kiedy byłeś Rzymie. To nic, opowiesz mi wszystko później, kiedy się wyśpię. Cieszę się, że Szirin jest cała i zdrowa. Jusuf skinął głową z uśmiechem. - Jak to jest - rozmyślał głośno - że zawsze udaje jej się spaść na cztery łapy? Dahwos przytaknął skinieniem głowy, ale wyglądał raczej na zatroskanego. - Tak... ale ściskaliśmy też dłoń Chosroesa i nazywaliśmy go bratem. On także wydawał się potężnym królem i wiernym przyjacielem. Sam wiesz, jak to się skończyło. - On naprawdę nie żyje? - Jusuf spojrzał bratu prosto w oczy. - Jesteś pewien, że to nie jest plotka rozpuszczana przez Rzymian, by poróżnić diquans? A co z Kawadem Sziroje, księciem korony? - To wszystko prawda. Wieści o śmierci króla królów rozniosły się lotem błyskawicy. Cesarz Wschodu, Herakliusz, kazał obnieść ciało Chosroesa po całym mieście. Nikt nawet nie próbował tego kwestionować. A ten młodziak, Kawad Sziroje? On też nie żyje. Podobno
sam cesarz Zachodu, Galen, zabił go na oczach Herakliusza. Jusuf westchnął ciężko i wyszedł z jurty. Ta część cytadeli porośnięta była drzewami i winoroślą. Pod murami leżały sterty drewna i rozciągnięte na kratownicach futra z soboli suszące się na słońcu. Dahwos także wyszedł za bratem. - O co chodzi? - spytał. - Widzę, że dręczą cię jakieś czarne myśli. Jusuf pokręcił powoli głową. - Myślałem o małym Awrahanie... Synu Szirin i Chosroesa - odrzekł, posępniejąc. Dahwos zmarszczył brwi, skonfundowany. Po chwili jednak w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Chyba nie chcesz powiedzieć... - Awrahan to najstarszy syn Chosroesa pozostały przy życiu - odrzekł Jusuf zachrypniętym głosem. - Nasz siostrzeniec, ten mały łobuziak, jest szachinszachem Persji, prawowitym Królem Królów. Jego brat uczynił ręką znak odczyniający nieszczęście. - Ale on jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Co więcej, jak sam mówiłeś, nikt nie wie, że on żyje! - Rebeka wie - odparł ostro Jusuf. - A ona też potrafi dociec, kto jest czyim dzieckiem. Słyszałeś, co mówiła: “Mój ojciec władał krainą od stolicy Chin do granicy cesarstwa rzymskiego, od lodów na północy do Persji na południu" ... Dahwos machnął tylko ręką, po czym podniósł głowę, węsząc.
- Chodź, czuję, że ktoś szykuje śniadanie. Cała reszta może poczekać.
***
Wałach przyspieszył, cwałował z wyciągniętą do przodu szyją, wyrzucając spod kopyt kępki trawy. Jusuf pochylił się nisko w siodle. Rozkoszował się prędkością, pozwalał, by pęd powietrza obmywał mu twarz.
- Hej-ho! - wołał Dahwos. Galopował na czarno-białym koniu. Jego długie włosy falowały na wietrze, gdy dotarł do zakrętu i minął wbitą w ziemię włócznię. Jusuf wszedł w zakręt tuż za nim, ponaglił wałacha, który otarł się bokiem o włócznię, i popędził za bratem. Dahwos znów wydał z siebie dziki okrzyk i uderzył konia krótkim batem. Srokacz przyspieszył biegu, schodząc na zewnętrzną część toru. Wałach był już na prostej, dopiero teraz zaczął przyspieszać. Pochylając się tuż nad końską grzywą, Jusuf ponaglał konia. Drewniany płot agil rósł w oczach. Tor wiodący od zagrody w górę zbocza, do włóczni i z powrotem, miał dwie mile rzymskie długości. Konie pędziły teraz po zboczu schodzącym ku rzece. W dole ciągnęły się długie doki Itila, wypełnione barkami i statkami zmierzającymi ku wodom Mare Caspium. Po tej stronie rzeki, na wschodzie, znajdowały się rozległe pastwiska i zagrody dla bydła. Teraz były całkiem puste, porośnięte chwastami i niską trawą. Zbocze prowadzące ku agil nie było bardzo strome, pozwoliło im jednak porządnie się rozpędzić na ostatnim odcinku. Jusuf wydał z siebie radosny okrzyk, gdy jego wałach zaczął przeganiać rywala. Dahwos jeszcze raz zdzielił swego konia batem po zadzie, próbując poderwać go do szybszego biegu.
Na próżno. Jusuf wpadł do zagrody w obłoku pyłu. Krzycząc triumfalnie, zeskoczył na ziemię. Dahwos wjechał tuż za nim. Jego srokaty ogier dyszał ciężko i ociekał potem. Dwaj chłopcy wyznaczeni do opieki nad końmi podbiegli do nich z ręcznikami i wiadrami z wodą. Młodszy Chazar także zeskoczył z wierzchowca, chwytając w locie podany mu ręcznik. Niebo było cudownie błękitne i bezchmurne. Dzień dopiero się zaczął, lecz upał już narastał. Jusuf wszedł w cień namiotu rozbitego obok zagrody przez stajennych. Napełnił kubek herbatą, mocną zieloną mieszanką, którą przywozili kupcy z Taszkientu. - Dobry koń - powiedział do brata, który wszedł za nim do namiotu. - Oczywiście! Co mi za niego dasz? - spytał Dahwos z uśmiechem, lecz Jusuf pokręcił głową. - Nic, łajdaku! Biegł szybko na prostej, ale na końcu był już porządnie zdyszany. Nie nadawałby się do długiego pościgu... Choć trzeba przyznać, że to ładny... - Zgadzam się. Tymczasem w zagrodzie chłopcy oprowadzali konie, żeby się uspokoiły po gonitwie. Jusuf zmarszczył brwi, widząc jakiegoś jeźdźca nadjeżdżającego od strony miasta. Wyszedł przed namiot i pomachał ręką, by ściągnąć na siebie uwagę posłańca. Po chwili zatrzymał się przed nim młody chłopiec, jeszcze bez zarostu. - Szlachetny Basir prosił, bym przekazał to księciu - powiedział, wręczając mu skórzaną torbę. Torba zamknięta była pieczęcią przedstawiającą podwójną gwiazdę. Za rządów T'uchueha stworzono sieć kurierów, łącząc wszystkie miasta rozległego królestwa. Nawet gdy już wyzwolili się z jarzma znienawidzonego najeźdźcy, Chazarowie
pozostawili tę sieć. Stary Cis i Sahul wydali sporo pieniędzy na utrzymanie na terenie całego kraju regularnych placówek, gdzie posłańcy mogli dostać świeże konie i paszę. Kurierzy przewozili tylko przesyłki rządowe, ale robili to błyskawicznie. Jusuf złamał pieczęć i wyciągnął z torby arkusz pergaminu zapisanego literami greckiego alfabetu, którym chętnie posługiwały się kupieckie rody Konstantynopola. Dahwos zajrzał bratu przez ramię i jęknął przeciągle. - Greka! Panie niebios, co za paskudny język... Łatwiej się już nawet nauczyć tych perskich bazgrołów. - Cicho! - mruknął Jusuf, skupiony na treści listu. Obaj bracia nieźle mówili po grecku, ale tylko on czytał w tym języku bez trudu. List pochodził od jednego z agentów Anastazji w stolicy Cesarstwa Wschodniego, a przekazany został przez Tyr, miasto leżące na wybrzeżu Fenicji. Książę uśmiechnął się ponuro, czytając o pierwszych owocach obietnic, które podczas ostatniego spotkania złożył mu cesarz Galen i księżna. Choć przez ostatnie pięćdziesiąt lat stosunki między oboma cesarstwami Rzymu były całkiem dobre, wcześniej te dwie potęgi toczyły ze sobą nieustającą wojnę gospodarczą, a od czasu do czasu ścierały się także zbrojnie. Galen był jednak człowiekiem dalekowzrocznym, wraz z księżną wolał więc wzmocnić swą pozycję poprzez przymierze z Chazarami, na wypadek gdyby Cesarstwo Wschodnie zmieniło front. Jusuf syknął przeciągle, dotarłszy do końca strony. - Co się stało? - spytał Dahwos, wyczuwając zmianę w nastroju brata. Radosne podniecenie wywołane szaloną jazdą zniknęło nagle bez śladu. - Była wielka bitwa - odrzekł Jusuf, czytając list od początku. - Armia cesarska wielkiego księcia Teodora poniosła druzgocącą klęskę nad rzeką
Jarmuk w rzymskiej Syrii. Miasta Decapolis zbuntowały się w reakcji na nowe opodatkowanie, potem dołączyli do nich Nabatejczy- cy oraz bliżej nieznana liczba Arabów i palmyrskich najemników. Teodor spotkał się z nimi nad Jarmuk i został pokonany. Czterdzieści tysięcy Rzymian przegrało z armią liczącą tylko dwadzieścia tysięcy wojowników. Teodor wycofał się do Damaszku, lecz jego armia została rozproszona. Dahwos zagwizdał ze zdumieniem. Rzymska armia słynęła z doskonałych umiejętności, uzbrojenia i dyscypliny. Nawet pod komendą kiepskich generałów rzymscy żołnierze potrafili zwykle zgnieść dwukrotnie większe siły złożone z prowincjonalnych plemion, pospolitego ruszenia i barbarzyńskich najemników. - Jak to się stało? Jusuf ponownie doczytał list, pokręcił głową i włożył pergamin z powrotem do torby. - Magia. Petrańczycy przywołali z pustyni burzę piaskową, która złamała morale Rzymian. Kiedy armia cesarska się rozproszyła, z flanki uderzyli na nią arabscy lansjerzy. Dahwos pokręcił głową z podziwem. Walczył u boku Rzymian podczas wojny z Persją i wiedział, że są odważnymi wojownikami. Miał też jednak okazję poznać księcia Teodora i nie mógł się nie uśmiechnąć na myśl o tym, że ów człowiek został zmuszony do ucieczki, a jego marzenia o cesarstwie legły w gruzach. - Co to oznacza? Jusuf myślał moment, zapatrzony w miasto. Budynki Itila zbudowane były z drewna, lecz Chazarowie i ich słowiańscy rzemieślnicy uwielbiali zdobienia. Niemal wszystkie domy miały rzeźbione dachy, na których widniały fantastyczne stworzenia i stylizowane, splecione ze sobą rośliny.
Świątynie boga pomalowane były w jaskrawe barwy. Słupy dymu znaczyły miejsca, gdzie znajdowały się kuchnie, kuźnie i warsztaty. - To oznacza dłuższą wojnę, bracie. Pomimo naszego zwycięstwa nad Persami Cesarstwo Wschodnie wciąż jest bardzo słabe. Herakliusz liczył na zawarcie pokoju, który pozwoliłby mu przywrócić handel i odbudować graniczne prowincje, zniszczone wojną z Chosroesem. Teraz nie będzie miał tego czasu. Polityka, jaką prowadził względem Decapolis, sprawiła, że stracił dwóch cennych sprzymierzeńców, Petrę i Palmyrę, a także bogactwa płynące z handlu z Indiami i Chinami. Dahwos podrapał się po nosie i spojrzał niepewnie na brata. - Będą nas prosili o pomoc? - O pomoc? - zdziwił się Jusuf. - A po co mieliby to robić? Ta przegrana bitwa to tylko incydent. Herakliusz wróci z Konstantynopola z głównymi siłami swej armii i stłumi bunt. Bez wsparcia, bez pomocy jakiejś wielkiej potęgi ci buntownicy praktycznie nie mają szans. Dawniej sytuacja rzeczywiście byłaby nieciekawa, bo Persja natychmiast wykorzystałaby okazję i najechała cesarstwo. Ale Persja... - Leży w ruinie - dokończył Dahwos. - Więc pewnie nie dostaniemy żadnych listów z prośbą o pomoc, nie przyjadą do nas poselstwa obładowane złotem i darami. Jusuf się roześmiał. - Zrobiłeś się bardzo łasy na podarunki, braciszku! Sahul cię tego nauczył? Co chciałbyś na tym zyskać, jeszcze większą sławę? Boisz się, że ludzie zapomną o twych czynach, jeśli znów się nie wykażesz? Dahwos nieoczekiwanie zaczerwienił się i odwrócił. Jusuf przekrzywił głowę, jeszcze bardziej zaskoczony.
- Co... Miałeś nadzieję, że wyciągniesz coś od Rzymian! Co to takiego? Powiedz mi, przecież jesteśmy braćmi. Na czym ci tak bardzo zależy? Powiedz mi, a ja pomogę ci to zdobyć. Dahwos sięgnął pod koszulę i wyjął stamtąd mały pozłacany medalion. Jusuf widział już kiedyś podobne na targowiskach w Van i Chersoneos. Wiedział, że w środku kryje się podobizna... kobiety? - Mogę? Brat nadal nie patrzył mu w oczy, podał jednak medalion. Jusuf delikatnie podważył małą zapinkę i otworzył klapkę. W środku znajdował się wymalowany na kości słoniowej portret młodej Greczynki o ciemnych oczach i zamyślonej, poważnej twarzy. Wydawała się bardzo młoda. - Kim jest ta młoda dama? - zapytał Jusuf. Dahwos mruknął coś niewyraźnie, wpatrzony w czubki swoich butów. Jusuf się uśmiechnął. - Przepraszam, ale nie dosłyszałem. Dahwos podrapał się po głowie, przestąpił niepewnie z nogi na nogę, wreszcie oświadczył: - Nazywa się Epifania. - Dobre imię. Dobre greckie imię i dobre rzymskie imię. Czy to ona dała ci ten medalion? Dahwos pokręcił głową. W końcu wyprostował się i westchnął ciężko. - Nie. Dał mi go Sahul dzień przed bitwą nad Kerenos. Prosił, bym to dla niego przechował. Mówił... mówił, że cesarz Herakliusz chciał dać mu
ją za żonę i umocnić w ten sposób przymierze między Cesarstwem Wschodnim i naszym królestwem. Sahul uważał, że ona jest dla niego trochę za młoda... Jusuf gwizdnął przeciągle, myśląc o niezwykłej przenikliwości wuja, który zawsze myślał w kategoriach długiego dystansu, a nie sprintu. Obrócił medalion w dłoniach. Był wspaniale, misternie wykonany, pochodził bez wątpienia z cesarskich pracowni w Konstantynopolu. - To krewna cesarza? Siostrzenica? Dahwos westchnął ciężko i pokręcił głową. - Nie. To jego córka z pierwszego małżeństwa. Jusuf gwizdnął jeszcze głośniej niż przed chwilą i uniósł lekko brwi. - Wysoko mierzysz, braciszku. Z pewnością nie można odmówić ci ambicji. Dahwos ponownie się zaczerwienił. - Będziesz następnym kaganem, wiem o tym od starszych - kontynuował Jusuf poważniejszym już tonem. - Musisz znaleźć sobie żonę. Córka cesarza Wschodu byłaby wspaniałą partią. Mocne przymierze z potężnym partnerem, a przy tym związek z jej rodziną, która, o ile mnie pamięć nie myli, jest bardzo bogata i ma koneksje w całym cesarstwie. W twoim zasięgu lub zasięgu twego syna znalazłyby się tytuły jeszcze zaszczytniejsze niż tytuł kagana Chazarów. Dahwos skinął niepewnie głową, czekając na ciąg dalszy. - Ale Sahul nie żyje. Nie ma żadnej oficjalnej umowy, żadnego traktatu. Wszystko zostało między naszym wujem i Herakliuszem. Może będziemy
musieli zaczynać od początku... Jusuf zamilkł, czekając na reakcję Dahwosa. Był pewien, że jego brat już rozważył ten temat. - Myślałem... - zaczął Dahwos po długiej pauzie - że w odpowiednim momencie możemy zawrzeć podobny układ. Miałem nadzieję, że ze względu na wojnę w Lewancie... - Nie jest to niemożliwe - przerwał mu Jusuf. - Trzeba będzie się jednak bardzo starać i sporo najeździć, by znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Dahwos zareagował podobnie jak przed chwilą jego brat. Uniósł brwi i rozłożył ręce w niemym pytaniu. Jusuf roześmiał się głośno. - Czy zauważyłeś, drogi braciszku, jak młodzi mężczyźni naszego ludu spijają każde słowo z twych ust? Jak domagają się ciągle opowieści o naszych przygodach podczas perskiej kampanii? Myślisz, że nie zauważyli klejnotów, złota, drogocennych tkanin, wszystkich tych łupów, z którymi wrócili do domu twoi ludzie? - Położył dłonie na ramionach brata. Zastanów się, jeśli łaska, co się stanie, jeśli rozgłosisz wszem wobec, że zamierzasz wyruszyć z armią na pomoc cesarstwu i wziąć udział w wojnie przeciwko buntownikom. Nie zdziwiłbym się, gdyby poszło za tobą sporo młodych chłopaków, którzy mają jeszcze mleko pod nosem. Może dołączyliby do nich także weterani, choćby po to, by chronić tych młodziaków. - Jesteś mądry, bracie. - Dahwos skłonił się lekko przed Jusufem, nadal jednak wyglądał na zmartwionego. - Ale co mamy w końcu robić? Jusuf pokiwał palcem. - Nie pójdziemy do Lewantu, jeśli to miałeś na myśli. Nie, musimy
wyruszyć do Konstantynopola. Cesarz właśnie tam będzie zbierał wojska. To człowiek, który chce wszystkiego dopilnować sam. Szczególnie teraz, kiedy młodszy brat go zawiódł, będzie mu zależało na dokładnej kontroli. Poza tym Cesarstwo Wschodnie ma ogromną flotę. Dajmy jej trochę pracy. W oczach Dahwosa pojawił się błysk zrozumienia. Doskonale znał krainy okalające królestwo Chazarów. - Chersonesos? Czy Tanais? Moglibyśmy wsiąść na barki w którymkolwiek porcie na Rha i popłynąć w dół rzeki. Tak byłoby najszybciej. Dotarlibyśmy do Tanais za miesiąc, za dwa do Chersonesos, nawet gdybyśmy musieli zejść na ląd w okolicach ujścia Donu. - Zgadza się, braciszku. - Jusufa ucieszyła zarówno inicjatywa jego brata, jak i perspektywa powrotu na ziemie Rzymu. Chciał odszukać tam pewną ciemnowłosą kobietę, za którą wciąż tęsknił, nawet tutaj, pośród swego ludu. Co prawda z Konstantynopola wciąż było daleko do Rzymu, ale znacznie bliżej niż z Itila! Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Chwycił brata za ramię i oświadczył mu surowym tonem: - Jedna sprawa, jeśli wolno. Nie zakochaj się w tej kobiecie, dopóki naprawdę jej nie poznasz.
WILLA W OKOLICACH RZYMU
Obojętnie wpatrzona w dal kobieta odwróciła twarz, odsłaniając świeże blizny na szyi. Ila delikatnie przesunęła brzytwą, goląc ostatnie kępki rudozłotych włosów. Skończywszy, natarła głowę kobiety pachnącym olejkiem.
- No i już, teraz będą równo odrastać. - Wytarła dłonie w szmatkę,
założyła rozczochrane włosy za uszy i przykucnęła na ziemi. Szybko i sprawnie ułożyła brzytwy, kamienne grzebienie i skrobaczki z brązu w skórzanej torbie. Kobieta przyglądała się jej bez zainteresowania. Wozy stały w cieniu drzew pigwowych, z dala od drogi. Łysy mistrz, Witeliks, dogadał się z zarządcą miejscowego majątku. Wychodząc rankiem, oświadczył, że zostaną tutaj jeszcze kilka dni. W sadzie panował przyjemny chłód. Między drzewami pasły się kozy i owce, które obgryzały trawę i chwasty niemal do samej ziemi. Kobieta, teraz zupełnie łysa, siedziała na drewnianym stołku o trzech nogach ustawionym na trawie. Ściana najbliższego wozu nie była niczym ozdobiona, z szarego drewna odchodziły płaty starej farby. Nic nie wskazywało na to, że wnętrze wozu zdobią delikatne płaskorzeźby i zabawne malowidła. - Jak masz na imię? - Nie pamiętam - odparła kobieta zachrypniętym od dymu głosem. - A ty jak masz na imię? Ila uśmiechnęła się, pokazując krzywe zęby. Była bardzo młoda, miała co najwyżej piętnaście lat. - Głupia! Już ci mówiłam. Jestem Ila. Jeżdżę na koniach. - No tak... - odparta kobieta bez przekonania. Czasami, kiedy próbowała sobie przypomnieć, co się wydarzyło, nim obudziła się w wozie, zaciskała dłonie tak mocno, że paznokcie żłobiły krwawe rowki w jej skórze. - Musisz mieć jakieś imię - rozmyślała na głos. - Może nazwiemy cię Buła albo Bryła. Kobieta zmarszczyła brwi, dotknięta śmiechem dziewczyny.
- Nie chcę nazywać się Buła ani Bryła. Jesteś niemiła. Ha roześmiała się ponownie, widząc iskrę życia w oczach kobiety. - Ale ty nic nie robisz, tylko siedzisz! Zostajesz tam, gdzie cię posadzimy, jak bryła ziemi albo bochenek chleba wyjęty prosto z pieca... więc będziemy cię nazywać Bryła. Rozgniewana kobieta podniosła się z miejsca. Zachwiała się niepewnie, jej uszy wypełnił głośny szum. - Och... co za dziwne uczucie... - To się nazywa wstawanie - śmiała się Ila. - Ludzie robią to czasami, kiedy nie chcą udawać kamieni w strumieniu ani brył ziemi. Kobieta próbowała się obrócić, opierając jedną rękę o burtę wozu. Zmrużyła oczy, spoglądając gniewnie na dziewczynę. - Ja... umiem... stać - powiedziała słabo. Nogi wciąż pod nią drżały, jednak zawroty głowy minęły. Świat widziany z wyższego punktu wydawał się inny. Dopiero teraz zauważyła, że towarzysząca jej dziewczynka jest niska i mocno opalona. - Nie jestem bryłą. - Owszem, jesteś - odparła Ila, odskakując do tyłu i składając ręce za plecami. - Jesteś tylko trochę wyższa. Nie potrafisz nawet chodzić ani stać bez podparcia. Masz szczęście, że ten wóz cię lubi, bo inaczej pozwoliłby ci upaść. Kobieta zdecydowanym ruchem odepchnęła się od burty wozu. Miała wrażenie, że jej nogi uginają się pod nią jak cienkie gałązki, gdy zrobiła trzy szybkie kroki, próbując zachować równowagę. Ila odbiegła dalej, śmiejąc się i zakrywając usta dłonią. Kobieta przystanęła, zrobiła pół kroku, odzyskując równowagę. W lewej nodze, wciąż obandażowanej,
czuła dojmujący ból. Krew dudniła jej w uszach. - Umiem stać - wycedziła, choć utrzymanie ciała w pozycji pionowej kosztowało ją wiele wysiłku i cierpienia. - I chodzić. - Doprawdy? - Ila doskoczyła do niej szybko i dźgnęła ją palcem w pierś. Kobieta uniosła lewą rękę, by zablokować dłoń dziewczynki, była jednak o wiele za wolna. Poleciała do tyłu i uderzyła plecami w ziemię. Straciła na moment dech w piersiach, paroksyzm bólu objął cały jej kręgosłup. - Widzisz? - doleciał ją głos dziewczynki, dziwnie odległy, jakby przytłumiony ścianą bólu. - Bryła! Kobieta podniosła się powoli, czerwona z wysiłku. Ból w jej nogach i rękach osłabł, ustępując miejsca dokuczliwemu pieczeniu. Rzuciła się w stronę dziewczynki, która jednak zwinnie odskoczyła, klaszcząc z uciechy. Kobieta z rozpędu wpadła na burtę wozu. Ociekająca potem i zdyszana, przywarta do szorstkich desek. Łzy strumieniami ciekły jej po policzkach. - Zostaw mnie w spokoju... - zdołała wykrztusić i osunęła się na ziemię. - Wystarczy - powiedział Witeliks, wychodząc zza wozu. - Otto, Franko, pomóżcie jej, posadźcie ją na stołku. Kobieta jęknęła głucho, gdy dwaj bracia wzięli ją pod ręce i podnieśli z ziemi. Wydawało się, że bez najmniejszego wysiłku, żaden z nich nawet nie oddychał głośniej. Usadzili ją delikatnie. Witeliks przykucnął obok. - Wciąż jesteś słaba - powiedział łagodnym tonem, dotykając jednocześnie jej obandażowanej łydki. Kobieta syknęła cicho, gdy ugniatał jej skórę i masował palce u nogi. - Ale szybko dochodzisz do
siebie. Byłaś bardzo silna, zanim upadłaś. Myślę, że znów będziesz silna, ale musisz się starać. - Skąd... skąd możesz to wiedzieć? Spojrzał jej prosto w oczy - szare, wypełnione bólem. Czasami te oczy były zielone, a nawet niebieskie, w zależności od pory dnia i rodzaju światła. Uśmiechnął się łagodnie i wprawnym ruchem podsunął jej powieki do góry. - Bo się na tym znam - odparł krótko. Wskazał ruchem głowy na stojących za nim ludzi. - To moja rodzina i moi pracownicy zarazem. Opiekuję się nimi, szkolę ich, leczę, opatruję ich rany. Czasami, jeśli bogowie nam sprzyjają, znajduję dla nas pracę. Dziewczynka o szarych, mysich włosach przystąpiła niepewnie do kobiety i ujęła ją za rękę. - Proszę, nie gniewaj się na mnie. Tato chciał, żebyś spróbowała dzisiaj wstać i przejść choć kilka kroków. Kobieta odwróciła ku niej głowę, choć kosztowało ją to teraz sporo energii. - Potrafię chodzić - wyszeptała. - Oczywiście, że potrafisz. - Ila pocałowała ją w czoło. - Wkrótce będziesz biegać. Witeliks podniósł się na nogi. - Tak - mruknął, uśmiechając się ciepło. - Ale przydałoby ci się jakieś imię. Coś, co byłoby dobrą wróżbą...
- Epona - podsunął jeden z mężczyzn stojących za Witeliksem. Podobnie jak Otto i Franko był niski, ale proporcjonalnie zbudowany. Włosy miał krótko przycięte, co nadawało mu groźny wygląd. Jego smukłe ciało, okryte tylko krótką wełnianą spódniczką i skórzanym pasem, było wspaniale umięśnione. - Niech biega jak Łowczyni, zwinna i szybka jak młoda łania, niech jej oko i ręka będą silne i pewne. - Dobry pomysł - stwierdził Witeliks. - Myślę, że Dummonus ma rację. Ale nie jesteśmy teraz w Galii, a takie obco brzmiące słowa mogą miejscowym nie przypaść do gustu. Myślę, że powinniśmy nazwać ją Diana. Czyż moi synowie nie znaleźli jej w dębowym zagajniku, w blasku księżyca? Otto i Franko uśmiechnęli się promiennie, bo tamtej nocy oddalili się od wozów bez pozwolenia. Teraz wychodziło na to, że to bogini leśnych ostępów prowadziła ich stopy. - Diana - powtórzyła kobieta w zamyśleniu. - To nie jest moje imię. Ila uścisnęła ją czule. - A pamiętasz, jak się nazywasz? - Nie... ale Diana to dobre imię. Będę go używać, dopóki nie odnajdę własnego. - Świetnie - stwierdził Witeliks sucho, rzeczowo. - Teraz możemy się wreszcie porządnie przedstawić. Hej, ustawcie się jakoś, bando patałachów! Diana podniosła wzrok, zapominając na moment o swoim cierpieniu. Widziała już kilku członków trupy, kiedy leżała w wozie. Zazwyczaj Ila przynosiła jej jedzenie lub pomagała dojść do toalety, czasem jednak przez drzwi zaglądali także inni, pozdrawiając ją przyjaźnie. Wydawali się
sympatyczni. - Nazywam się Witeliks. Nasza trupa pokazuje sztuki, by sprawić przyjemność bogom, ojcom miasta, kapłanom i każdemu, kto gotów jest nam zapłacić lub poczęstować nas kolacją. Pochodzę z Narbo, miasta na południu Galii. Moim rzemiosłem jest śmiech i kpina. - Skłonił się i ucałował jej dłoń. - Miło cię poznać, Diano. Uśmiechnęła się ciepło, bo Witeliks zawsze traktował ją troskliwie i uprzejmie. - Mnie także jest miło. Usunął się na bok, a do przodu wystąpił Dummonus, poważny i skupiony. Był bardzo przystojny, jego twarz wyglądała jak oblicze posągu wyciosane przez mistrza rzeźbiarstwa. Miał bardzo jasne, niemal białe włosy i równie jasne brwi, które wyglądały jak dwie białe kreski na opalonej twarzy. - Witaj, pani. Jestem Dummonus. Moim rzemiosłem jest latanie. Znam się też trochę na rzucaniu. On także ukłonił się nisko, choć nie pocałował jej ręki. - Witaj, Dummonusie. Umiesz latać? - Owszem - odrzekł z powagą. - Pokażę ci przy najbliższej okazji. - To powiedziawszy, odsunął się na bok, zajmując miejsce obok Witeliksa. Następna była Ila, zaczerwieniona po czubki uszu. - Mnie już znasz... Jestem Ila od koni. Jeżdżę na siwku i kasztanie. No i karmię je, szczotkuję, wplatam wstążeczki w grzywę... to wszystko.
Chciała szybko usiąść, lecz Diana pochwyciła ją za rękę. - Miło mi cię poznać, Ilo. Jestem Diana. Ila zaczerwieniła się jeszcze mocniej. Potem usiadła, chowając się za stołkiem Diany. Otto i Franko wahali się przez moment, spoglądając na siebie niepewnie. Wreszcie Otto skłonił lekko głowę przed swym bratem. - Proszę. Nalegam. - Nie - odparł Franko, oddając ukłon. - Ty pierwszy. - Nie mogę. Proszę, musisz się pierwszy przedstawić. - Nie mogę tego zrobić, dopóki ty nie zaczniesz. - To niemożliwe! Ty, który znaczysz tak wiele w porównaniu z mą skromną osobą, musisz być pierwszy. - Pochlebia mi twa łaskawość, ale twa wielkość jest tak wielka, że nie mogę stawiać się przed nią. Diana roześmiała się, słuchając ich sprzeczki, a oni, podobni jak dwie krople wody, nawet na siebie nie spojrzawszy, jednocześnie skoczyli do przodu na rozłożone szeroko dłonie. Z nieprawdopodobną prędkością wybili się w powietrze, zrobili podwójne salto i opadli na kolana przed Dianą. - Który z was jest który? - zapytała zdezorientowana. - Ja jestem Otto - powiedział ten po prawej, skłaniając głowę. - Witaj Diano. Obyś szybko odzyskała zdrowie i siły.
- A ja jestem Franko - odrzekł drugi, uśmiechając się do niej spod gęstwiny czarnych loków. - Witaj, pani! - Witam was obu. - Diana skłoniła głowę i wyciągnęła obie ręce ku chłopcom. Ucałowali jej dłonie, a potem poderwali się z klęczek jak sprężyny i wykonali dwie gwiazdy do tyłu. Zachwycona Ila klaskała. Nawet Witeliks wydawał się rozbawiony. - Oto cała nasza trupa - powiedział mistrz, wkładając kciuki za pas. Razem z tobą sześcioro. A teraz słuchajcie mnie uważnie, bo mam naprawdę ciekawe wieści. Wszyscy spoważnieli. - Wróciłem właśnie z domu naszego dobroczyńcy, szlachetnego Lucjusza Korneliusza Balbusa. Jest on wielkim miłośnikiem igrzysk i teatru, i dziś rano, gdy siedzieliśmy w jego ogrodzie, pijąc młode wino, powiedział mi, że wkrótce w Rzymie odbędzie się cała seria munera, świętych igrzysk. Wiadomość ta wywołała radosne poruszenie, tylko Diana nie czuła niczego. - Tak, to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności. Podobno szlachetny i sprawiedliwy cesarz Galen uznał za właściwe złożyć proklamację, że w ciągu miesiąca ogłoszony zostanie harmonogram igrzysk wydanych na cześć ofiar Wezuwiusza. Wszyscy mają nadzieję, szczególnie nasz drogi Lucjusz Korneliusz, że będą to najwspanialsze igrzyska, jakie kiedykolwiek zorganizowano w Rzymie. Witeliks zamilkł na moment i zastygł w bezruchu z pochyloną głową. Diana myślała przez chwilę, że jej opiekun się modli, gdy jednak podniósł głowę, jego twarz rozświetlał uśmiech.
- Te igrzyska - mówił dalej - nie będą składać się wyłącznie z walk gladiatorów i wyścigów rydwanów. Nie, to będzie coś niezwykłego, igrzyska na skalę, jakiej nie widziano od czasów błogosławionego cesarza Trajana. - Będą pokazy zręczności i siły? - spytali jednym głosem Otto i Franko. - Tak, podobno tak - odrzekł Witeliks. - Oszałamiające pokazy zręczności, nawet na końskim grzbiecie? odezwała się cicho Ila zza pleców Diany. - Tak mi mówiono - potwierdził Witeliks. - Być może, jeśli bogowie będą łaskawi - odezwał się Dummonus, na którego niewzruszonej twarzy zagościł wreszcie cień uśmiechu - odbędą się nawet pokazy latania? - Być może. - Witeliks skinął głową. - Wiadomo powszechnie, że cesarz, błogosławione niech będzie jego imię, nie przepada za igrzyskami. Uważa je za stratę czasu i pustą zabawę, ale jest człowiekiem pobożnym i wie, że duchy zmarłych trzeba uspokoić. Trzeba uczcić pamięć ofiar - a było ich tak wiele! - oddać im należytą cześć, uszanować ich cierpienie. Mój dobry przyjaciel Lucjusz Korneliusz zapewnia mnie, że igrzyska będą obejmowały wszelkiego rodzaju sztuki; czasy, gdy ludziom wystarczała jakaś zainscenizowana bitwa, wreszcie minęły. Duchy wszystkich zmarłych będą patrzyły na Rzym i ujrzą całe miasto w kwiatach, brzmiące śpiewem i muzyką... - Głos Witeliksa nabrał nagle ostrych tonów. Musimy być na to gotowi! Do ćwiczeń, leniuchy! Do pracy! Diana siedziała nieruchomo, kiedy pozostali rozbiegli się między wozy i drzewa. Tylko Dummonus stał jeszcze przez chwilę w cieniu i przyglądał jej się z zagadkowym wyrazem twarzy. Potem i on odszedł.
***
Diana stęknęła ciężko. Opierała dłonie o drewnianą burtę wozu. Jej nogi, okryte pożyczoną spódniczką, drżały z wysiłku.
- Siła ciała nie pochodzi z siły ramion - mówił Witeliks, naciskając pięściami na jej kark i kręgosłup. - Nie pochodzi z klatki piersiowej ani z bicepsów. Syknęła z bólu, gdy mistrz naparł na nią całym ciężarem. Zgodnie z poleceniem trzymała łokcie odsunięte od ciała, prostopadle do tułowia. Grube krople potu spływały po jej twarzy i szyi. - Siła nie pochodzi z nóg - mówił dalej Witeliks. - Ani z serca. Nacisk był coraz większy. Diana czuła, jak coraz mocniej drżą jej nogi. Przez jej umysł przemknęło jakieś wspomnienie, bezskutecznie próbowała je pochwycić. Zaczynało jej brakować sił. - Siła to równowaga. - Witeliks nagle zmniejszył nacisk, czując, że kobieta lada moment upadnie. - Bierze się z nóg, ramion, serca, piersi... - Siła - przemówiła nagle Diana znużonym głosem - pochodzi z umysłu. Witeliks uniósł brwi, zaskoczony i dziwnie zadowolony z siebie. - Kto ci to powiedział? - Nie wiem... Kobieta na granicy światła i ciemności. Jej długie włosy opadają na podłogę, tworzą czarny krąg na starożytnych niebieskich płytkach. Widać tylko jej drobne dłonie. Stoi na jednej ręce. Palce jej dłoni leżą płasko na
podłodze, szeroko rozpostarte, rozłożone nogi tworzą linię prostą, równoległą do ziemi. Powoli, z wielkim skupieniem, zaczęła się podnosić, aż stanęła na czubkach palców. - Coś ci cię przypomniało? - Witeliks wpatrywał się w jej twarz. - Co widzisz? Odwróciła głowę. - Nic. Nikogo. Sen. Witeliks westchnął ciężko i usiadł przy wozie. Wciąż byli w pigwowym zagajniku, chronili się przed upałem w cieniu drzew, wykonując żmudne ćwiczenia. Diana usiadła ze skrzyżowanymi nogami i wytarła spoconą twarz wełnianym ręcznikiem. Jej głowę okrywał rudozłoty meszek. - Byłaś już kiedyś wyszkolona - powiedział Witeliks po chwili zastanowienia. - Twoje ciało to pamięta, nawet jeśli umysł nie może sobie przypomnieć. Wiedziałem, że jesteś silna, kiedy chłopcy wyciągnęli cię ze strumienia. Mało kto przeżyłby coś takiego. Diana podniosła nań wzrok, jej turkusowe oczy rozbłysły jaśniej. - Byłam sztukmistrzem, jak wy? Podróżowałam w malowanym wozie? Witeliks pokręcił smutno głową. - Nie, znam twarze i nazwiska wszystkich sztukmistrzów w Italii. Ty do nich nie należysz. Poza tym jesteś Rzymianką, a większość moich kolegów po fachu to Galowie lub Hiszpanie. Wielu z nas pochodzi z Narbonensis. - Więc kim jestem?
- Pokaż mi swoje dłonie - powiedział. Ujął je delikatnie, dotykając kciukami twardych jak stal mięśni i zgrubień na skórze. W milczeniu przesuwał palcami po jej przedramionach i bicepsach. Zachmurzył się, jakby wróciły doń jakieś ponure wspomnienia. - O co chodzi? - spytała Diana. - Co to może oznaczać? Gal przesunął opuszkami palców po białej bliźnie wijącej się wzdłuż jej ramienia. Potem westchnął i złożył razem jej dłonie. - Nie ja powinienem ci o tym mówić - oświadczył w końcu. - Bogowie dali ci drugą szansę, zabierając twoje stare życie i dając ci nowe. Na tym poprzestańmy. Nie będę zadawał ci więcej pytań. Diana wstała. Nareszcie mogła poruszać się swobodnie. Straszliwa słabość, która dręczyła ją przez tyle dni, wreszcie ustępowała. Z dala dobiegały głosy ćwiczących Franko i Otto - postękiwania i tupot nóg na ubitej ziemi. Zmarszczyła brwi, spoglądając pytająco na Witeliksa, choć jego twarz, zazwyczaj szczera i otwarta, teraz wydawała się obca i niedostępna. - Co za odmiana! Zazwyczaj dręczysz mnie pytaniami, chcesz wiedzieć, czy cokolwiek pamiętam, wypytujesz mnie nawet o kolor oczu mojej matki! - Wiem... - odparł mistrz, wydymając usta. - Przypomniałem sobie coś... Byłem nieuprzejmy i wścibski. Przepraszam. To, co wydarzyło się przedtem, należy do innego życia. To życie jest wystarczająco trudne, nie trzeba budzić upiorów przeszłości. Diana zmarszczyła brwi.
Mężczyźni! Najpierw czegoś chcą, a potem znowu nie!
- W takim razie może ty zechcesz odpowiedzieć na moje pytania? - Oczywiście. - Uśmiechnął się lekko. - Teraz ty będziesz dręczycielką, a ja ofiarą. - Och, bez przesady, to nie jest takie trudne... Chodzi o cesarza Galena. Otto i Franko ciągle o nim
mówią. Czemu? - Galen to sprawiedliwy władca, nie rozumie jednak, co oznaczają igrzyska dla ludu Rzymu. Mówi się, że jest pobożny, że składa bogom odpowiednie ofiary, ale wcale w nich nie wierzy. Z pewnością bogowie wcześniej czy później pokażą mu, jak bardzo się myli... A co zrobią duchy zmarłych, jeśli nie otrzymają należytej ofiary? - Więc ludzie są niezadowoleni z tego opóźnienia? - W mieście aż huczy od plotek, że cesarza wcale nie obchodzą zmarli, że odwrócił się od nich. - To nie wydaje się rozsądne... - To z pewnością nie jest rozsądne, nawet jeśli zyskamy dzięki temu kilka dni treningu. - A co potem? Pojedziemy do Rzymu i weźmiemy udział w tych igrzyskach? Gdzie będziemy występować? Witeliks uśmiechnął się ponuro. Diana uświadomiła sobie nagle, że Gal jest bardzo zatroskany. - Gdyby to było takie proste... Powiem ci, jak to zazwyczaj wygląda, moja droga. Kiedy igrzyska,
munera, zostają oficjalnie ogłoszone, cesarz zazwyczaj sponsoruje je z własnej kasy. Ponieważ sam nie ma na to czasu, zatrudnia editore, którzy zajmują się organizacją igrzysk, a także częściowo je finansują, wynajdując bogatych sponsorów. Editore współpracują z bestiarii, którzy przygotowują dzikie zwierzęta i egzotycznych niewolników, z lanistae, którzy odpowiedzialni są za gladiatorów i tancerki, z dyrektorami trup teatralnych, z ludźmi, którzy sprowadzają karły i dziwolągi, z dostarczycielami muzyków, akrobatów, hiszpańskich tancerzy... to ogromne przedsięwzięcie, w które zaangażowane są tysiące profesjonalistów i niewolników. Nasza mała trupa jest w tym wszystkim najmniej ważna. Jeśli jednak te igrzyska będą tak wielkie, jak głosi plotka, może i dla nas znajdzie się tam miejsce.- Więc jeszcze wcale nie wiadomo, że wystąpimy? - Diana się zmartwiła. Witeliks i jego rodzina opiekowali się nią w chorobie, karmili ją, kąpali i ubierali. Nie miała żadnych pieniędzy, niczego, czym mogłaby im się odwdzięczyć.
editore lub ze sponsorami. Dzięki pomocy nieocenionego Lucjusza Korneliusza udało mi się załatwić występ podczas lokalnego święta w mieście Narni, niedaleko stąd. Mam nadzieję, że będą tam agenci Ludus Magnus lub z amfiteatru Flawiuszów z Rzymu. Może nasze przedstawienie przypadnie im do gustu. - Będzie nam łatwiej coś załatwić, jeśli znajdziemy dojście do kogoś, kto współpracuje z
Diana skinęła głową. Miała nadzieję, że za kilka tygodni w pełni wróci do sił. - Jak mogę wam pomóc? Witeliks już od jakiegoś czasu sam się nad tym zastanawiał. - Może będziesz dość silna i zdołasz zatańczyć na linie.
AELIA CAPITOLINA, RZYMSKA PROWINCJA JUDEI Na szczycie wzgórza było zimno, oddechy zamieniały się w białe obłoczki pary. Odenatus wpatrywał się w horyzont na wschodzie, ponaglając myślą słońce, by wstało jak najprędzej, przynosząc ze sobą trochę ciepła. Od miasta Aelia Capitolina dzieliła go stroma, usiana głazami dolina. Na murach migotał blask lamp i ognisk oświetlających posterunki i wieże. Odenatus został wysłany naprzód wraz z grupą zwiadowców, by zbadać ukształtowanie terenu. Parsknął cicho. Do tego zadania wyznaczył go Dżalal. Wywołało to zażarty spór między atletycznie zbudowanym tanuskim żołnierzem i chudym jak tyka arystokratą Uri, który bez ustanku rywalizował z nim o władzę. Każdy z nich był przekonany, że Mahomet wyznaczył właśnie jego na dowódcę ekspedycji. Nawet przygotowanie oddziału zwiadowczego wymagało długiej i gwałtownej dyskusji. Z sobie tylko znanych powodów szlachetny Uri chciał koniecznie zostać zdobywcą tego miasta.
Mahomet jest nieomylny, gdy przemawia przez niego głos mówiącego z powietrza, rozmyślał Odenatus, grzejąc zmarznięte dłonie pod pachami. Ale gdy przemawia własnym głosem, jest tylko zwykłym człowiekiem. Młody Palmyrczyk był pewien, że Mahomet chciał, by ci dwaj dowódcy współpracowali ze sobą. Ufał w ich rozsądek, gdyż w jego obecności
trzymali nerwy na wodzy i zachowywali się należycie. Odenatus pokręcił głową z niedowierzaniem. Jak dwaj chłopcy bijący się o jedną zabawkę! Cichy stukot kamieni wyrwał go z rozmyślań. Zbliżał się jeden z Sahabów. - Panie, sprawdziliśmy wzgórze i pobliskie chaty. Wszędzie pusto. Nie widzieliśmy żadnych Rzymian. Odenatus podniósł brwi w niemym pytaniu, lecz młody Sahaba wzruszył tylko ramionami. - Naprawdę nie spotkaliście nikogo? Nawet jakiegoś samotnego pasterza? Chłopiec jeszcze raz pokręcił głową. - Więc muszą wiedzieć, że nadchodzimy. Wyślij jeźdźca do obozu i przekaż naszemu... naszym dowódcom, że tym razem atak z zaskoczenia nie wchodzi w grę. Po zwycięstwie nad rzeką Jarmuk arabska armia podzieliła się na dwie części. Główne siły, złożone z dwóch trzecich dotychczasowej armii, dowodzone przez samego Mahometa, ruszyły ku wybrzeżu, chcąc zająć wielki port Cezarea Maritima. Druga część powędrowała na południe, w stronę miasta, które kontrolowało wyżyny Judei. Odenatus został przydzielony do tego oddziału jako wsparcie magiczne, choć oznaczało to rozerwanie zespołu, który tworzył wraz z Zoe.
Mahomet chyba jakoś nadrobi ten brak, pomyślał Odenatus z uśmiechem. Nie wiedział, jak Arab ściągnął na siebie “moc", ale bez najmniejszej wątpliwości dokonał tego. W ukrytym świecie niemal nie dało się na niego patrzeć. Świecił jak tkanina zawieszona na słońcu. Z rozmów, jakie Odenatus przeprowadził z dowódcami mekkańskiej armii, wynikało, że Mahomet nigdy nie szkolił się w sztuce. A jednak to coś go odnalazło i weszło przez niego do świata. Odenatus zadrżał, tym razem jednak nie z chłodu. We wszechświecie istniały siły tak potężne, że ludzki umysł nie był w stanie ich objąć. Zarówno pierwsi nauczyciele Odenatusa, jak i trenerzy w legionach
uczyli go, że te “moce" są ludziom wrogie. Były ponad słabymi bogami o ludzkich twarzach, których czcili ludzie. Były czymś znacznie więcej niż maleńkie duchy i sługi, które człowiek mógł przywoływać i nakłaniać do wypełniania swej woli. Te istoty, których imion żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie ważył się wymawiać, były wobec Odenatusa tym, czym on sam był dla najmniejszych owadów. Każda próba korzystania z ich mocy musiała doprowadzić człowieka do szaleństwa i śmierci. Mam nadzieję, że szlachetny Mahomet nie został znaleziony przez któregoś z Przedwiecznych. Odenatus wiedział, że gdyby tak się stało, świat, w którym się poruszał, wdychając świeże powietrze wczesnego poranka, zostałby obrócony w pył. Stawiając nogę, słoń niszczy przypadkiem całe mrowisko, wgniata je w ziemię. Giną mrówki, miliony mrówek pochłoniętych swoją pracą. A słoń niczego nie zauważa, idzie naprzód, zajęty własnymi sprawami. Słońce wstało wreszcie nad horyzontem, oblewając drzewka oliwne na szczycie góry ciepłym złotym światłem. Odenatus podniósł ręce, pozdrawiając wschodzące słońce. Otaczający go Sahabowie padli na kolana i zaczęli się modlić. Wkrótce rześki chłód poranka miał ustąpić miejsca trudnemu do zniesienia upałowi. Odenatus spojrzał na miasto obmyte różowozłotym blaskiem. Wydawało się ciche i spokojne. Koguty zapewne piały już na pobudkę, kapłani wstawali do swoich zajęć. Odenatus był pewien, że w mieście stacjonują rzymskie oddziały, które wiedzą już o ich przybyciu. Miał nadzieję, że jeszcze dzisiaj - jeśli tylko Dżalal i Uri przestaną spierać się o to, kto z nich dowodzi ekspedycją - przystąpią do oblężenia miasta.
***
- Hm... Nikolasie? Trzej mężczyźni kryli się w cieniu bramy we wschodniej części murów Aelia Capitolina. Była to główna brama prowadząca z miasta - zatłoczonego, pełnego ruder labiryntu wąskich uliczek, szerokich dachów, maleńkich mieszkań i sklepów - ku rzymskiej fortecy, utrzymywanej przez rząd Rzymu do administrowania prowincją Judei. Pretorium zbudowane zostało na fundamentach starszej cytadeli, która została niegdyś częściowo zburzona, by zrobić miejsce dla pałacu ciągnącego się wzdłuż zachodnich murów miasta. Dzięki temu pretorium wznosiło się na sztucznym podwyższeniu, górując ponad miastem. Sama Aelia Capitolina zbudowana została na trzech wzgórzach. Pretorium znajdowało się na południowo-zachodnim wzgórzu; na rozległym północno-wchodnim stał potężny kompleks świątynny. Podobnie jak większość budynków w mieście, dawną świątynię Rzymianie zburzyli i przebudowali. Pomiędzy nią a fortecą rozciągało się gęsto zabudowane miasto, przecięte korytem strumienia, który dawno już zniknął pod chodnikami, domami, stertami gruzu i śmieci. - Tak, Władimirze? Czyżbyś się jednak rozmyślił? Ze względu na bardzo ciasną zabudowę miasta i fakt, że południowo- -zachodni mur zwrócony był ku stromemu zboczu, na którym nie dało się niczego zbudować, plac przed bramą pretorium był znacznie mniejszy, niż planowali to rzymscy urbaniści. Wieżę, pod którą kryła się brama, dzieliło od najbliższego budynku zaledwie trzydzieści stóp. Wąskie, kręte i strome alejki wijące się między budynkami były zawsze bardzo ciemne. Niektóre podwórka tonęły w mroku nawet wtedy, gdy na otwartej przestrzeni ludzi oślepiały promienie południowego słońca. Rzymscy planiści, szczególnie inżynierowie przydzieleni do Dziesiątego Legionu, wyrażali pewne obawy co do bezpieczeństwa pretorium, twierdząc, że wrogie siły mogły z powodzeniem kryć się w tych ciemnych zakamarkach, zaledwie kilkanaście kroków od bramy. - Czy się rozmyśliłem? Nie, przyjacielu, nic podobnego. Zastanawiałem się tylko... Tego ranka alejki wokół bramy pretorium wypełnione były tłumem rzymskich inżynierów. Choć nie stanowili oni wrogiej siły, z pewnością budzili pewną konsternację wśród mieszkańców pretorium.
lorica segmentata i czerwonymi jak krew płaszczami, uzbrojeni we włócznie i krótkie miecze, z hełmami na głowach, czekali na otwarcie bramy, jakby za jej wrotami mieli stoczyć bitwę. Okryci
metalowymi
płytkami
W cieniu bramy stał ich dowódca oraz jego dwaj towarzysze. - Nad czym się zastanawiałeś? - wyszeptał Nikolas z irytacją. Przez ostatnie trzy dni wzmożonej
aktywności wielokrotnie dyskutował i zasięgał ich rady. Jeśli Wołoch miał jakieś wątpliwości, powinien był wspomnieć o nich wtedy. Władimir, barbarzyńca o czarnej, krótko przyciętej brodzie, podrapał się po głowie. Nikolas odwrócił się, by spojrzeć mu w oczy. - Cóż... Zamierzamy przejąć rezydencję cywilnego zarządcy prowincji. Ten sam zarządca, wyznaczony przez cesarza, zawarł umowę z największym klanem w okolicy, by dzięki temu utrzymać porządek i ściągać podatki. Jeśli ten Albańczyk trafi do lochu, będą na nas nieźle wkurzeni. Nikolas skinął powoli głową, kryjąc swe fiołkowe oczy w ciemnościach. Choć niebo już pojaśniało, w ceglanych wąwozach miasta wciąż zalegał mrok. - Zgadza się. - Nie uważasz, że to trochę lekkomyślne wszczynać wojnę z połową prowincji i gubernatorem, kiedy zaledwie trzy dni temu dowiedzieliśmy się, że wielki książę Teodor został pokonany przez zbieraninę bandytów i niezadowolonych wieśniaków? Czy naprawdę warto to robić, kiedy lada dzień miasto może oblegać nieprzyjaciel? Nikolas wzruszył ramionami i rozłożył szeroko ręce. - Czasami, Władi, trzeba wziąć byka za rogi i skoczyć. Ten Albańczyk to złodziej, jest skorumpowany jak perski urzędnik. Swoją polityką podatkową doprowadził pół prowincji na skraj rewolty. Nie wierzę też, by utrzymał miasto, gdy zaatakują nas ci bandyci. Jeśli sprawimy, by zniknął, obywatele będą walczyć. Jeśli zostanie... Ich trzeci towarzysz, rudowłosy młodzieniec, poruszył się nagle i przyłożył palec do ust. - Cicho! - wyszeptał. - Ktoś nadchodzi. Niemal zlali się w jedno z ceglanymi murami. Nikolas, spokojny i opanowany, wysunął miecz z pochwy. Ostrze miecza błysnęło w ciemnościach, jakby wypełnione wewnętrznym blaskiem. Była to broń szczególnie popularna wśród barbarzyńców z Północy, z rękojeścią owiniętą skórą i drutem. Brunhilda zadrżała w dłoni swego pana, wyczuwając krew. Zza ciężkich sosnowych wrót, wzmocnionych pasami z żelaza i grubymi bolcami wpuszczanymi w kamienne podłoże, rozległ się przytłumiony zgrzyt i głosy strażników. Do uszu legionistów dobiegł jeszcze jeden zgrzyt, a potem wrota zaczęły się rozchylać, ciągnięte przez strażników gubernatora. Przez krótką jak mgnienie oka chwilę Nikolas przyglądał się dwóm Ilirom o nieogolonych twarzach, okrytym kolczugami z żelaznych pierścieni. Obaj nosili miecze w drewnianych pochwach
zarzuconych na plecy. Żaden nie miał hełmu na głowie, choć jeden nosił przy pasie spiczasty
spangenhelm. Obaj posapywali ciężko, zmagając się z zardzewiałymi zawiasami skrzydeł bramy. Nikolas zacisnął zęby i ruszył do przodu, wyprowadzając szerokie płaskie cięcie na wysokości ramienia. Skandynawska broń wbiła się głęboko w odsłoniętą szyję pierwszego ze strażników, rozcinając skórę i mięśnie jak miękki chleb. Krew trysnęła fontanną, plamiąc lśniące ostrze miecza. Nim jeszcze pierwszy strażnik legł martwy na ziemi, Nikolas obrócił się w miejscu, uderzając czubkiem ostrza Brunhildy w otwarte usta drugiego. Stal zazgrzytała o kość, a Brunhilda cofnęła się błyskawicznie, gotowa zadać kolejny cios. Nikolas rozejrzał się czujnie dookoła i przeszedł nad zakrwawionymi ciałami. Był na podwórzu pretorium. Nisko pochylony Władimir wśliznął się do komnaty wieży. Jego oczy płonęły dziwnym blaskiem, kiedy przebiegł nad ciałami strażników wstrząsanymi serią przedśmiertnych drgawek. Dwyrin, ukryty w cieniu, podniósł rękę i gwizdnął ostro. Rzymscy inżynierowie przebiegli przez plac, trzymając prostokątne tarcze nad głowami. Nikt nie przypuszczał, by garnizon pretorium był już na nogach o tej porze, i to gotów do walki, ale należało zachować wszelkie środki ostrożności. Inżynierowie, którymi dowodził Nikolas, przykładali szczególną uwagę do szczegółów wszelkich planów, bo każde zaniedbanie z ich strony mogło kosztować życie setki ludzi. Bez przeszkód wbiegli na dziedziniec. Dwyrin obserwował ich w bezruchu. Kiedy ostatni weszli do środka i zajęli pozycję przy bramie, wszedł do wartowni. Plan błyskawicznej krwawej akcji przygotowanej przez Nikolasa nie przewidywał dlań żadnych specjalnych zadań, Dwyrin wspiął się więc po schodach na punkt obserwacyjny położony na szczycie głównej budowli fortecy. Szedł
szybko. Dwa lata służby w Korpusie Taumaturgicznym Cesarstwa Wschodniego pozbawiły jego młode ciało zbędnego tłuszczu, zostawiając w zamian twarde sploty mięśni. Długie rude włosy opadały mu na plecy splecione w grube warkocze. Nosił czerwony płaszcz, skórzane sandały i tunikę rzymskiego żołnierza, lecz jego wygląd od razu zdradzał zamorskie pochodzenie. Słońce wisiało już nad horyzontem, kiedy dotarł na szczyt wieży. Przysłonił dłonią oczy. Podobało mu się życie na pustyni, gdy był w szkole magów w Egipcie. To dość zaskakujące, pochodził bowiem z zielonej, mglistej Hibernii. Z każdym dniem jednak wspomnienia rodzinnych stron blakły w jego pamięci, traciły na wyrazistości. Po trzech miesiącach spędzonych w stolicy Judei nagie wzgórza i zakurzone gaje oliwne na skalnych zboczach wydawały mu się równie znajome i przyjazne jak kraj rodzinny. Ziewnął szeroko i oparł się o blanki. Podobnie jak pozostałe budynki w mieście, cytadela wzniesiona została z bloków wapienia łączonych cementem. Dzięki temu wszystko miało żółtawy odcień, pasujący do okolicznych gór i dolin. Z daleka, jeśli słońce nie odbijało się akurat od pozłacanych dachów świątyni Jupitera, trudno było odróżnić budowle od podłoża. Miejscowi nosili biało-brązowe ubrania, co sprawiało, że i oni zlewali się w jedno z otoczeniem. Dwyrin spojrzał na wschód. Dwa lata wcześniej, kiedy podczas cesarskiego zaciągu został odesłany przez szkołę do rzymskiej armii, przydzielono go do taumaturgicznego manus, czyli piątki, wraz z trójką innych młodych ludzi. Podczas wojny z Persją zginął Eryk, który utopił się w wypełnionej lodowatą wodą fosie przed bramą oblężonego miasta. Później pozostała dwójka, Zoe i Odenatus, odeszli z legionów, dowiedziawszy się, że cesarz Wschodu zdradził ich rodzinną Palmyrę i że to bogate piękne miasto zostało przez wroga zdobyte i zburzone. Dwyrin rozstał się z nimi w atmosferze wrogości i niechęci. Pozostał w legionie, a
tamtych dwoje zniknęło gdzieś na pustyni. Czasami do miasta przyjeżdżali kurierzy z wiadomościami z innych rzymskich posterunków. Dwyrin trzymał się wtedy w pobliżu biura Nikolasa, licząc na to, że usłyszy jakieś wieści o przyjaciołach. Miał nadzieję, że nie zostali zabici ani schwytani przez handlarzy niewolników. Prowincje po drugiej stronie rzeki Jordan, na wschodzie, zbuntowały się przeciw Rzymowi. Cały region ogarnięty był wojną. Dwyrin wyprostował się raptownie, wyrwany z rozmyślań przez rozbłysk słońca na metalu. Promienie słoneczne odbiły się od czegoś, co znajdowało się na szczycie góry położonej na wschód od miasta. Dwyrin zmrużył oczy, próbując przyjrzeć się temu dokładniej, a potem roześmiał się głośno. Podczas szkolenia w legionie nauczył się wielu pożytecznych sztuczek. Czas zarobić na swoje utrzymanie, pomyślał, wznosząc ręce. Wejście do ukrytego świata nie sprawiało mu teraz żadnych trudności; wystarczyła chwila koncentracji, by kształty i powierzchnie świata fizycznego rozmyły się w nadwidzeniu. Odwrócił wzrok od otchłani pełnego widzenia, pozwalając, by jego umysł ponownie dostrzegł wzory miasta i okolicznych wzgórz pośród chaosu prawdziwego świata. Każdy czarownik mógł się zatracić w ogromnej głębi, która otwierała się przed jego umysłem w niewidzialnym świecie. Niektórzy uczniowie zapuszczali się w tę głębię i nigdy nie wracali, ich umysły rozpuszczały się w nicości, a ciała umierały. W niebie kryły się obszary, których człowiek nie mógł zbadać. Hibernijczyk skupił uwagę na maleńkich drobinach, które wypełniały przestrzeń wokół niego, pozwolił, by jego myśli ujrzały maleńkie fotony tworzące światło padające na jego twarz i kamienie. Nie było to łatwe, gdyż zgodnie z naukami, które odebrał swego czasu, powinien ignorować
błyszczący eter wypełniający niebo. Teraz musiał jednak zgromadzić mikroskopijne drobiny, zatrzymać przed swymi oczami i uformować z nich przezroczysty dysk. Jego podniesione ręce wyznaczały granice dysku, wygięły go i zdeformowały, tworząc wypukłą powierzchnię. Odwróciwszy się ku odległemu wzgórzu, pozwolił, by dysk się rozrósł i przechwycił fotony odbite od metalowej powierzchni, którą wcześniej tam dostrzegł. Fotony płynęły ku jego twarzy, rozgrzewały ją. Dwyrin, starając się nie mrużyć oczu, skupił wzrok na odległym wzgórzu. Ujrzał przed sobą oliwkowy gaj, bliski i wyraźny, jakby stał na jego skraju. Między drzewami stało kilku mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Nagle jeden z nich drgnął i odwrócił się, mrużąc podejrzliwie oczy. Dwyrin odskoczył do tyłu, tracąc kontrolę nad niewidzialnym dyskiem, który zawirował wokół osi, a potem rozpadł się na kawałki, rozświetlając na moment szczyt wieży. Młody Hibernijczyk długą chwilę mrugał powiekami, oślepiony magicznym blaskiem. I zaraz ruszył w stronę schodów, po omacku wyszukując sobie drogę.
***
Nikolas skrzyżował ręce na okrytych pancerzem piersiach i przyglądał się uważnie Ormianinowi. Więc gotowi jesteście służyć pod moim sztandarem? Ormianin, wąsaty zbir o imieniu Nezam, uśmiechnął się szeroko i poruszył prawą ręką, jakby trzymał w niej ciężką od monet sakiewkę. Nikolas skinął głową ze zrozumieniem. Dopóki najemnicy, którymi dowodził Nezam, otrzymywali godziwą zapłatę, byli lojalni wobec swego pracodawcy. Nikolas nie przywiózł ze sobą zbyt dużo złota, na szczęście w zamkniętych pokojach pod cytadelą znajdowała się spora część podatku, którą zgromadził do tej pory gubernator. Teraz strzegł ich oddział kamieniarzy z kohorty inżynierów oraz Władimir. Nie obchodzi mnie, kto siedzi na krześle pretora - oświadczył Ormianin. Jego greka była
zrozumiała, choć mocno zniekształcona śpiewnym akcentem. - Możemy walczyć, możemy stać i się przyglądać, wszystko nam jedno. 4 Świetnie - odparł Nikolas równie kiepską greką. - Podziel swoich ludzi na cztero-, pięcioosobowe oddziały. Razem z inżynierami będą zabezpieczać bramy i mury. - Odwrócił się do dwóch pozostałych mężczyzn stojących w pokoju. - Sekstusie, Frontiuszu, dopilnujcie, by wasi ludzie i ci barbarzyńcy obstawili wszystkie bramy w mieście. Nikt nie może wejść ani wyjść, dopóki nie porozmawiam z senatem i innymi nierobami, którzy tu zarządzają. Główny geodeta i główny planista skinęli głowami. Widać było, że czują się trochę nieswojo w zbrojach, choć były czyste i dopasowane. Zadaniem inżynierów nie była walka na pierwszej linii frontu, ale byli żołnierzami. Nikolas westchnął w duchu, po raz setny ubolewając nad tym, że nie ma do dyspozycji kohorty zaprawionych w bojach weteranów, których obiecywano mu, gdy przybył do Judei.
Szkoda czasu na żale, upomniał się w myślach. Wojska, którymi dowodził, pomaszerowały na północ, ścigając pustynnych bandytów, on zaś dostał pod komendę kohortę inżynierów z Cesarstwa Zachodniego. Przynajmniej mieli odpowiedni sprzęt i jakieś pojęcie o tym, jak posługiwać się mieczem. Zmarły gubernator, który spadł ze schodów, kiedy Nikolas i Władimir wyciągnęli go ze zsypu, nie dbał o miejscowy garnizon. Większość kwater żołnierskich była pusta, a ich lokatorzy dawno już zdezerterowali lub umarli. Oczywiście w dokumentach garnizonu wszyscy nadal byli na służbie i pobierali żołd. Była to stara sztuczka, stosowana przez wielu nieuczciwych zarządców. Problem w tym, że Nikolas bardzo potrzebował tych ludzi, nie tyle do utrzymania porządku w mieście, ile do obrony liczących cztery mile długości murów przed armią, która pobiła księcia Teodora i osiem legionów. Dlatego właśnie kupował usługi pięciuset Ormian, których nieodżałowany gubernator sprowadził dla własnej ochrony. Ormianie z pewnością umieli walczyć - byli zawodowcami - Nikolas zastanawiał się jednak, co zrobi, gdy skończą mu się zapasy złota. - No dobrze, ale co z naszymi badaniami? - Frontiusz i Sekstus wciąż jeszcze nie wyszli. Stali w bezruchu, patrząc na Nikolasa smutnymi
oczami. Frontiusz, który zawsze mrużył oczy, wyglądał szczególnie irytująco. Bogowie! Oni są gorsi niż zaraza! Kiedy Nikolas i jego żołnierze weszli do miasta, między Sekstusem i miejscowym sędzią rozgorzał gwałtowny spór. Legionista, przyzwyczajony do potężnych budowli Rzymu, wypiwszy dzban słabego miejscowego piwa, stwierdził stanowczo, że w prowincjach Judei praktycznie nie ma prawdziwych wodociągów. Sędzia, emigrant z Ilirii, który mieszkał w Aelia Capitolina od trzydziestu lat, zdecydowanie sprzeciwił się takiemu oskarżeniu. Na szczęście spór nie skończył się bijatyką, lecz wspólną wyprawą do piwnic tawerny. W piwnicy podłogi znajdował się szeroki okrągły otwór przykryty ciężką kamienną pokrywą zaopatrzoną w żelazny pierścień. Przy pomocy tych inżynierów, którzy jeszcze mogli utrzymać się na nogach, długiej liny i bloczka Sekstus został najpierw powieszony za nogi, a potem, przy akompaniamencie sprzecznych komend i głośnego śmiechu, spuszczony do tajemniczego otworu. Nikolas przyglądał się temu ze szczytu schodów, starając się nie przypalić sobie włosów w płomieniu lampki. Po chwili, gdy z szybu dobiegły krzyki Sekstusa, wyciągnięto go na powierzchnię, krztuszącego się od dymu lampy, którą trzymał w ręce. Niesamowite! - Inżynier był podekscytowany niczym chłopiec, który po raz pierwszy ujrzał nagą dziewczynę. Ociekał wodą i wyglądał jak zmoknięty szczur, ale uśmiechał się od ucha do ucha. -To jest ogromne! Okazało się, że tawerna stoi na szczycie ogromnej podziemnej cysterny. Starożytni budowniczowie miasta, gnębieni wojnami i najazdami sąsiednich plemion, zbudowali system wodociągowy głęboko pod ziemią. Wzgórze było podziurawione jaskiniami i tunelami, którymi płynęła woda z podziemnych tuneli. Miękki wapień był łatwy w obróbce, dzięki czemu
starożytni kamieniarze mogli drążyć pod ziemią wielkie komnaty i sadzawki. Odkrycie wprowadziło Frontiusza i Sekstusa w stan permanentnej ekscytacji. Inżynierowie wozili ze sobą wielką księgę oprawną w skórę - dumę kohorty, czyli kopię “De Architectura" Witruwiusza. Księga przewożona była w specjalnym wozie, zamknięta w żelaznej skrzyni. Podobnie jak ich idol sprzed wieków, dwaj inżynierowie tworzyli wielki spis współczesnych systemów wodociągowych, machin oblężniczych, konstrukcji i materiałów budowlanych. Perspektywa dołączenia do owej pracy opisu systemu stworzonego przez starożytnych Judejczyków - opisu sporządzonego, oczywiście, przez tych dwóch fascynatów - tak dalece zaprzątała ich umysły, że nie mogli się skupić na zadaniach, które wyznaczał im Nikolas. Centurion musiał cierpliwie znosić nagabywania inżynierów, którzy domagali się odeń pozwolenia na przeprowadzenie pełnych badań wszystkich budowli w mieście, nad ziemią i pod ziemią. Uparcie odmawiał. Bramy, mury, umocnienia - po latach zaniedbań wszystko to było w fatalnym stanie. Legioniści oraz miejscowi robotnicy pracowali od świtu do nocy, wzmacniając mury, reperując bramy i czyszcząc starą fosę biegnącą wzdłuż północnych umocnień. Według szacunków Nikolasa wykonano dopiero połowę niezbędnych prac. Ależ centurionie! Moglibyśmy robić to po służbie. Nikolas podniósł rękę, zamierzając wygłosić kilka ostrych słów, kiedy na schodach rozległ się głośny tupot i w drzwiach zatrzymał się zdyszany Dwyrin. Są tutaj! Kto? - spytał Nikolas, choć podobnie jak stojący obok inżynierowie
wiedział, jakiej odpowiedzi może się spodziewać. Arabowie. Widziałem ich zwiadowców na górze na wschodzie. Sekstus i Frontiusz rzucili się do wyjścia. Nezam wyszedł za nimi w znacznie spokojniejszym tempie, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nikolas już chciał pójść iść śladem, kiedy dostrzegł niepewną minę Dwyrina. Zatrzymał się raptownie i spojrzał mu prosto w oczy. O co chodzi? Nic takiego... Nikolas wykrzywił gniewnie usta i chwycił młodego czarownika za gardło, rzucając go na ścianę. Nie mam czasu na zabawy - warknął, przysuwając twarz do twarzy chłopca. - Powiedz mi, co widziałeś. Zwolnił uścisk, a Hibernijczyk osunął się na podłogę, chwytając łapczywie powietrze. Nikolas złagodniał nieco i pomógł mu wstać. Przepraszam, chłopcze, ale teraz wszystkie informacje są ważne. Dwyrin skinął głową, czerwony ze wstydu. Zatajanie informacji przed dowódcą w czasie wojny było przestępstwem karanym chłostą. Widział już ludzi wyciąganych z pokoju na końcu tego korytarza, widział ich skrwawione plecy. Legion miał nadzieję, że wszyscy jego żołnierze odsłużą do końca swoje dwadzieścia sześć lat i odbiorą honesta misso. By spełnić te nadzieje, oficerowie utrzymywali dyscyplinę za pomocą różnego rodzaju środków, czasem bardzo brutalnych.
Widziałem pewnego człowieka wśród zwiadowców na wzgórzu. Znam go. Był w mojej piątce podczas wojny z Persją. Nazywa się Odenatus, to palmyrski arystokrata. On i jego kuzynka Zoe opuścili nas w Antiochii, gdy zwalniano ludzi z oddziałów pomocniczych. Nikolas zmrużył oczy. Chłopiec opowiadał mu już kiedyś, co zaszło w Antiochii, gdy jego towarzysze opuścili legion. Czarownik? Jak ty? Silniejszy od ciebie? Dwyrina ogarnęły wątpliwości. Określenie tego, kto był silniejszy, a kto słabszy w piątce, wydawało się bardzo proste, kiedy walczyli razem. On był najmłodszy i najmniej doświadczony, więc Odenatus musiał być silniejszy od niego. Tylko czy nadal była to prawda? Dwyrin nabrał siły przez ostatnich kilka miesięcy, wyzwolił się z ograniczeń, jakie narzucała mu współpraca z innymi członkami piątki. Nie posiadł jeszcze wielu umiejętności, ale to było oblężenie. Miał niezwykły talent do przywoływania ognia, teraz potrafił to już robić niemal w mgnieniu oka, a ta umiejętność mogła zdecydować o zwycięstwie lub przegranej. On nie jest taki jak ja, centurionie. Był drugi w naszej dwójce, jest dobry w obronie, ale nie umie przywoływać ognia ani błyskawic. Pokonam go, jeśli dojdzie do otwartej walki... tak mi się wydaje. Skandynaw skinął głową, analizując całą sytuację z różnych punktów widzenia. Coś go niepokoiło, ale co takiego? Ach... Idź na północny mur, chłopcze. Znajdź sobie jakieś wygodne miejsce przy północnej bramie, ale się nie pokazuj. Nieprzyjaciel może się pospieszyć i ruszyć do ataku. Jeśli to zrobi, postaraj się ich niemile zaskoczyć. Dwyrin skinął głową, wciąż pocierając obolałe gardło, i wyszedł z pokoju. Nikolas, pozostawiony sam sobie, zamyślił się głęboko.
Palmyrczycy walczą ramię w ramię z tymi bandytami. Mieli bogate miasto, wiele okrętów i magazynów, rozwinięty handel. Mieli też agentów i przedstawicielstwa we wszystkich miastach na wybrzeżu Lewantu, nawet tutaj. Ta armia to wcale nie jest jakaś przypadkowa zbieranina... Roześmiał się sam do siebie, bo wszystkie elementy układanki ułożyły się nagle we właściwych miejscach. Nie był to śmiech radosny, lecz reakcja kogoś, kto widzi coś, czego inni dostrzec nie potrafią. Książę Teodor poniósł nieoczekiwaną klęskę na północy, na wyżynach Syrii, przy drodze łączącej Cezarea Maritima z Damaszkiem. Takiego zwycięstwa nie mogła odnieść zbieranina niezdyscyplinowanych band. Kupcy i podróżnicy uciekający ze Wschodu twierdzili, że greckie miasta Decapolis - Bostra, Jerash i inne - zbuntowały się przeciwko Rzymowi. Z pewnością buntownicy połączyli siły z Palmyrczykami i Arabami. Armia rebeliantów była tutaj, na południe od linii łączącej Damaszek z portem. To już nie były lokalne zamieszki sprowokowane podwyższeniem podatku. To była wojna pomiędzy Rzymem i nowym państwem obejmującym cały Lewant. Wszystko to oznaczało, że cała granica cesarstwa pomiędzy Damaszkiem i Aelaną przestała istnieć. Najprawdopodobniej wojska Teodora, które wyszły cało z bitwy nad Jarmuk, wycofały się na północ, w stronę Tyru lub nad morze. Co gorsza, pomiędzy miastami Decapolis leżał duży obóz legionów, Lejjun, który prawdopodobnie dawno już wpadł w ręce buntowników. Tym samym buntownicy zaopatrzyli się w wielkie ilości broni, zbroi, zapasów, wozów i machin oblężniczych, to zaś oznaczało, że obrona Judei, odciętej od wszelkich źródeł zaopatrzenia i wsparcia, była przedsięwzięciem z góry skazanym na klęskę. Klnąc pod nosem, Nikolas wyszedł z pokoju. Nie zamierzał wdawać się w dyskusje z radą miasta; musiał wyciągnąć ich z domów teraz, gdy miał jeszcze trochę czasu.
***
- Spójrz tylko, mury są puste? Widzisz jakichś strażników? Bo ja nie. Uri, przywódca klanu Saridów z Mekki, wskazał pejczem żółte, popękane mury miasta. Siedział na kasztanowatym wałachu. Na głowie nosił kefię zabezpieczoną plecionym sznurkiem w barwach jego klanu. Podobnie jak wszyscy Sahaba wplótł w to nakrycie głowy zieloną chustę. Dżalal, który jechał tuż przed Odenatusem w szpicy armii, nie odpowiedział na pytanie. Przypatrywał się murom uważnie. Trzymał łuk z rogu i kości, ze strzałą nałożoną na cięciwę. Trzydzieści lat spędził na obrzeżach Persji i Cesarstwa Rzymskiego, biorąc pieniądze od każdego, kto potrzebował celnego łuku i mocnej ręki. Nigdy nie dowodził większym oddziałem, dopóki Mahomet nie postawił go na czele lewego skrzydła armii Sahabów. Teraz wiedział już, dlaczego wszyscy generałowie są takimi dupkami! Mimo to nie oddałby dowództwa nad
maimanah za żadne
skarby świata. A cóż to? - mówił dalej Uri, prowokując tanuskiego wojownika do działania. - Rusztowania? Ktoś dopiero naprawia tę bramę! Moim zdaniem, stary przyjacielu, poświęcasz temu miejscu za dużo uwagi. To staroć, rudera niewarta nawet naszego czasu. Odenatus, który świadom był, że już od wczesnego ranka, gdy zwiadowcy weszli na szczyt wzgórza sąsiadującego z miastem, wojska Arabów są czujnie obserwowane, dźgnął kolanami swą klacz i wyjechał przed szereg jeźdźców, by lepiej się przyjrzeć bramie i murom. Rzeczywiście, nie wyglądały imponująco. Tu i ówdzie w miejscu otworów strzelniczych ziały nieregularne dziury, wokół bramy otoczonej rusztowaniami walały się odłamki kamieni. Odenatus uśmiechnął się lekko na myśl o tym, jaką panikę musiał wywołać wśród robotników widok arabskich lansjerów. Na murach nie było jednak nikogo, ani jednego żołnierza. Odenatus wiedział dobrze, co to oznacza. Wyczułeś pismo nosem, co? - Głos Dżalala był głęboki i donośny,
niczym łomot kamieni spadających w dół zbocza. Pasował do tego pustynnego krajobrazu. - Chciałbyś, żeby twoi ludzie pierwsi weszli do miasta? Odenatus był pewien, że obrońcy kryją się za kamiennymi murami, czekają, aż wojownicy Sahaba znajdą się w zasięgu ich łuków i proc. Nie przysłuchiwał się nawet ze szczególną uwagą rozmowie Dżalala z Urim. Dwaj dowódcy kłócili się niemal bez ustanku, ich sprzeczki stały się już nieistotne jak odległe brzęczenie muchy. Odenatus przeciągnął dłońmi po twarzy i zaczął się koncentrować, pozwalając, by jego umysł przeszedł przez wejście Hermesa i dotarł do czekającej za nim otchłani. Myślisz, że Ben Sarid boi się walki, unika rozlewu krwi? Mam ci udowodnić, jak bardzo się mylisz? Odenatus przeszedł już do nadwidzenia, dostrzegł ukryte pęknięcia i naruszone fundamenty pod bramą. Jakiś czas temu ziemia osunęła się nieco, naruszając kamienną konstrukcję. Zburzenie murów nie wymagało wielkiego nakładu czasu ani sił. Młody Palmyrczyk sięgnął głębiej, badając ułożenie elementów umocnień. W oddali rozległ się szyderczy śmiech Dżalala. Zagrał róg. Skrzydła armii rozłożyły się szeroko na równinie przed miastem i ruszyły w stronę murów. Wojownicy jechali spokojnym kłusem, wzbijając przy tym obłoczki pyłu, który zbierał się powoli nad równiną w postaci szarożół- tej chmury. Na prawym skrzydle teren wznosił się nieznacznie, a równinę przecinały niskie murki ułożone z polnych kamieni, okalające małe, zaniedbane ogrody. Odenatus skupił się, by wniknąć w zaklęcia chroniące bramę. Wszystkie były już bardzo stare i nadwerężone. Przed wiekami ktoś brutalnie je rozerwał, a później nikt nie potrafił porządnie naprawić. Jednak właśnie dzięki nim Palmyrczyk poczuł naglę historię miasta -
dzieje kolejnych podbojów i klęsk, zniszczeń i powolnej, bolesnej odbudowy. Cegły i kamienie miasta nasiąkły krwią. Tymczasem na obrzeżach jego nadwidzenia, w świecie pozorów, wojska Sarida przeszły do galopu i pędziły z nisko pochylonymi lancami prosto ku bramie. Pomimo buńczucznych zapewnień Uri nie prowadził ich do walki. Przyglądał im się z daleka, wciąż zajęty sporem z Dżalalem. Obaj dowódcy skryli się w cieniu starej rzymskiej bramy triumfalnej, która stała w odległości kilkuset kroków od bram miasta. Odenatus wyczuł coś w powietrzu, istotną zmianę, ostry kolec w gradiencie mocy na otaczającej go równinie. Natychmiast sięgnął po właściwe zaklęcie, otaczając siebie oraz dwóch rozdyskutowanych dowódców niebieską kulą tarczy Ateny, widoczną tylko w ukrytym świecie. Ziemia zadrżała niczym bęben uderzony ciężką dłonią. Lansjerzy, którzy dojeżdżali już do bramy, zniknęli nagle w eksplozji piasku, odłamków wapienia i pomarańczowoczerwonych kamieni. Płonące konie i ogarnięci ogniem jeźdźcy katapultowali w powietrzu. Przerażona klacz Odenatusa stanęła dęba, zrzuciła jeźdźca. Dwaj dowódcy krzyknęli w przestrachu i zasłonili twarze dłońmi. Chwilę potem z chmury czarnego dymu spadł deszcz płonących czaszek i ludzkich członków. Chmura powoli odsuwała się od bramy, niesiona wiatrem. Odenatus próbował podnieść się z ziemi. Klacz uciekła, ciągnąc za sobą luźne wodze. Tarcza Odenatusa pozostała nienaruszona, choć drżała w rytm uderzeń jego serca. Dżalal i Szadin zdołali utrzymać się na koniach, ukryci pod starym łukiem triumfalnym. - Uciekajcie! - krzyknął Odenatus. - To może być pułapka! Wyglądało na to, że obrońcy przygotowali ukryte pod ziemią zaklęcie,
które aktywowali w chwili, gdy Arabowie zbliżyli się do bramy. Odenatus zmarszczył brwi, skupiony, zebrał siły i ponownie sięgnął wolą ku miastu, szukając wroga, szacując jego możliwości i moc. W ukrytym świecie obszar dotknięty wybuchem promieniował oślepiającym blaskiem, otaczające go wzory lśniły i pulsowały niczym rozgrzane powietrze. Na murach stała ukryta za blankami postać, Odenatus niemal ją widział niczym wypalone ogniem znamię. Nieprzyjaciel był silny. Zaciskając mocno zęby, bo nigdy jeszcze nie próbował atakować innego czarownika bez pomocy Zoe, Odenatus wyciągnął rękę ku odległym murom. Powietrze wokół młodego czarownika zgęstniało i pochłodniało, a najbliższy posąg stojący na bramie triumfalnej popękał i rozleciał się na drobne kawałki. Strumienie mocy płynęły z martwej ziemi, z nieba i z powietrza. Nad bramą rozbłysnął nagle niebieskozielony płomień. Tarcza wrogiego czarownika zafalowała pod mocą uderzenia, promieniując ciepłem i kolorowym światłem niczym tęcza. Odenatus zachwiał się na nogach. Nieprzyjaciel przeszedł do kontrataku, a tarcza Odenatusa popękała niczym tafla szkła uderzona młotem. Siła uderzenia odrzuciła Palmyrczyka pięćdziesiąt stóp dalej. Powietrze w miejscu, gdzie stał przed chwilą, płonęło oślepiającym niebieskawym światłem. Brama triumfalna, dotknięta magicznym ogniem, pękła na pół. Z kamiennych bloków wypłynął czarny dym. Ogromna konstrukcja zachwiała się i runęła na ziemię przy akompaniamencie trzasku łamanego drewna i pękających kamieni. Odenatus zakrył głowę dłońmi, gdy z góry posypał się grad kamiennych odłamków i fragmentów tynku. Armia Arabów w pełnym galopie uciekała spod murów miasta, krzycząc ze złości i strachu. Palmyrczyk wyprostował się powoli. Kręciło mu się w głowie, nad jego
nadpalonym płaszczem unosił się obłoczek gryzącego białego dymu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że ocalał tylko dlatego, iż w ostatniej chwili odruchowo przywołał drugą tarczę. Stał przed silnym, bardzo silnym wrogiem. Zrzucił z siebie spalone ubranie i syknął z bólu; jego dłonie i twarz były całe czerwone od ognia. - Urosłeś w siłę, stary przyjacielu - wyszeptał. Ognisty podpis był bardzo wyraźny, a Odenatus widział go już wiele razy podczas ćwiczeń w obozach legionistów. Obok przebiegł Dżalal, krzycząc coś. Niósł na ramieniu bezwładne ciało Uriego. Ich konie dawno już zniknęły w chmurze pyłu. Odenatus pokręcił głową; ogłuszony eksplozją słyszał tylko jednostajne brzęczenie.
BIBLIOTEKA TEODORA, PAŁAC BUKOLEON, KONSTANTYNOPOL Krostopate durnie, skorumpowane opoje, niekompetentne łajdaki! Martyna, cesarzowa Cesarstwa Wschodniego, kipiała ze złości. Korytarz, który właśnie przemierzała energicznym, niemal żołnierskim krokiem, był mroczny i zatęchły. W ogromnym kompleksie pałacu Bukoleon nie brakowało zniszczonych ogniem lub trzęsieniem ziemi obszarów, które nigdy nie zostały należycie odbudowane. Każdy nowy cesarz wolał raczej dołożyć jakiś nowy budynek niż wyremontować stary. Sandały cesarzowej, podbite drewnem, głośno stukały o kamienną posadzkę. Miejscami spękane płytki mozaikowej podłogi zamieniły się w żwir lub drobny pył. W korytarzu robiło się coraz ciemniej. - Zdegenerowane cudaki, poronione bękarty jakiejś chorej dziwki! Ścierwo, najgorsze męty... Mocno zaciskała pięści, chociaż krew sączyła się z jej rozciętych paznokciami dłoni. Z furią pokonywała kolejne serie spękanych marmu rowych schodów. Ze szczegółami wyobrażała sobie, jak pewnych ludzi dusi gołymi rękami.
Miniony ranek nie różnił się niczym specjalnym od innych poranków wypełnionych wizytami ludzi szukających jej protekcji. Siedziała w swoim salonie, w otoczeniu służących, które przynosiły chłodne napoje lub wachlowały ją, gdy tylko sobie tego zażyczyła. Przyszła pani Penneos, by prosić o wsparcie w sprawie jej wnuka. Wielu arystokratów nienawidziło Martyny, skrycie przypisywało jej najgorsze zbrodnie i intencje, lecz jeszcze więcej zabiegało o jej względy. Pani Penneos miała nadzieję, że Martyna znajdzie jej wnukowi jakąś pracę w pałacu. Cesarzowa nie mogła odmówić wprost, musiała więc wdawać się w różnego rodzaju targi i układy. Była już u skraju wytrzymałości, uwięziona we własnej komnacie przez gadatliwą, irytującą babcię. Pragnęła jak najszybciej wrócić do swojej pracowni, do swoich ksiąg i zwojów. Gdy przybyła do Konstantynopola, zaczęła pisać biografię wielkiego Konstantyna Założyciela. Opisywanie jego heroicznych wyczynów było znacznie bardziej interesujące niż słuchanie przymilnych wywodów pani Penneos. Wtedy do pokoju wszedł Rufio, choć Martyna wcale go nie zapraszała ani nie spodziewała się jego wizyty. Na widok jego kamiennej twarzy i ciemnej zbroi, tak różnej od jasnego wystroju salonu, Martyna zastygła w bezruchu, ogarnięta nagłym strachem. - Szlachetna pani - przemówił ponurym tonem. - Pewni pokorni słudzy błagają cię o wysłuchanie. Martyna wstała. Wpatrywała się przez chwilę w twarz gwardzisty, szukając na niej jakiegoś znaku, nie znalazła jednak niczego. Oczy Rufia, zazwyczaj ciepłe i pełne współczucia, były teraz zimne jak lód. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że za łukowatym przejściem prowadzącym do jej pokoju czekają inni gwardziści. - Mój mąż? - spytała cicho, starając się zapanować nad strachem. Rufio pokręcił nieznacznie głową. Martyna odetchnęła z ulgą. - Szlachetna pani, proszę za mną. Logoteci pragną zasięgnąć twej opinii w pewnej sprawie.
***
Szła w dół szerokich schodów, wilgotnych od wody ściekającej z popękanych ścian. Wysoko na ścianach znajdowały się małe okna, lecz nagromadzona przez lata warstwa kurzu i sadzy przesłoniła te nikłe źródła światła. Echo kroków niosło się przez długi pusty korytarz, płosząc ptaki i nietoperze ukryte pod sufitem. Cesarzowa nie zwracała uwagi na błoto oblepiające jej sandały i obrzucała obelgami swych oponentów. - Och, gdybym tak mogła wydłubać im oczy! Wyrwać im te kłamliwe, obłudne języki! Gnojki,
podli intryganci, krętacze i oszuści! Tłuste dupska! Zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami, na których widniały jeszcze resztki spleśniałego gobelinu. Drzwi te nie różniły się niczym od pozostałych, tyle że wypływała zza nich smuga światła rzucanego przez świece lub lampę. Ogarnięta gniewem Martyna jednak tego nie zauważyła. Wściekła
logothetes, ministrów i na samych bogów, otworzyła drzwi na całą szerokość. Ciężkie skrzydło zaskrzypiało przeraźliwie i odbiło się od ściany. na samą siebię, na
- Gnidy! Robactwo toczące zgniłych morderców! Gdybym tylko... 0, przepraszam. Nie wiedziałam, że ktoś tu jest. W pokoju, jak zawsze, panował półmrok. Pod ścianami ciągnęły się półki zastawione księgami i zwojami, w powietrzu unosił się znajomy zapach starego pergaminu. Na łańcuchach wisiały staromodne lampy oliwne. Jednak na blacie długiego dębowego stołu znajdowało się... coś, a tuż za stołem stał wystraszony młody kapłan. Niemal jeszcze chłopiec. Miał może jakieś szesnaście lat. Martyna uśmiechnęła się blado. Rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie i zamknęła za sobą drzwi.
się w nią szeroko otwartymi oczami. Twarz miał okrągłą jak księżyc w pełni. Trzymał w ręce zwój pergaminu, którym zasłaniał się teraz niczym tarczą. Chłopiec wpatrywał
- Nazywam się Martyną - warknęła cesarzowa, próbując zapanować nad kipiącym w niej gniewem. - Kim jesteś? Młodziutki kapłan zadrżał i schował się za stołem, wysuwając ponad blat tylko czubek głowy i wystraszone oczy. Martyna przeszła na drugą stronę stołu. Jej włosy, uwolnione z okowów wstążek i spinek, opadały luźno na ramiona. Pochwyciła chłopca za kołnierz i poderwała go na równe nogi. Nikt by nie powiedział, że cesarzowa jest silna fizycznie, ale gdy wpadała w złość... - Pani, proszę, nie rób mi krzywdy - jęknął chłopiec. - Nazywam się Aleksos. Martyna zwolniła uścisk i uśmiechnęła się zakłopotana. - Przepraszam. Ja tylko... myślałam, że w bibliotece nikogo nie ma.
Aleksos skłonił nisko głowę i uczynił dłonią jakiś znak. - Wybacz, szlachetna pani. Postawiono mnie tutaj, bym... hm... pilnował telekastu. Nikt mnie nie ostrzegł, że ktoś może się tutaj pojawić. I rzeczywiście, do tej pory nikogo nie było. Ty, pani, jesteś pierwsza - dokończył młodzieniec, próbując przywołać na twarz uśmiech. Cofał się krok po kroku wzdłuż krawędzi stołu. - Młody człowieku - zaczęła Martyna ostrzejszym tonem. Chłopiec przystanął. - Wybacz, że cię przestraszyłam. - Nic się nie stało, naprawdę. - Ale... - kontynuowała Martyna, podnosząc smukły palec poplamiony atramentem. - Miałam dzisiaj ciężki dzień. Przez jakiś czas nie chcę na nikogo patrzeć ani z nikim rozmawiać. Chciałabym więc, żebyś oddalił się stąd na chwilę. Możesz poszukać sobie jakiejś świątyni i pomodlić się. Wbiła w chłopca gniewne, twarde jak stal spojrzenie, którego nauczyła się od matki. Chłopiec zbladł i podniósł rękę do gardła, ale nie ruszył się z miejsca. - Pani, cesarz przykazał mi wyraźnie, bym nie zostawiał tego urządzenia bez opieki. W każdej chwili możemy otrzymać jakąś wiadomość! Przysięgałem, że tego dopilnuję, i nie zamierzam złamać przysięgi. Uniósł dumnie głowę i postąpił krok do przodu. Martyna także przesunęła się o krok, krzywiąc usta w gniewnym grymasie. - Nie mam czasu na twoje fochy, chłopcze. Chcę wreszcie zaznać trochę spokoju i ciszy! Jej krzyk odbił się echem od kamiennych ścian i zadźwięczał w mosiężnych lampach. Kapłan nie ruszył się z miejsca, choć twarz cesarzowej, wykrzywiona złością, niemal dotykała jego twarzy. - Nie - odparł z godnością, mierząc ją spokojnym spojrzeniem. - Nie opuszczę posterunku. Jeśli chcesz ciszy i spokoju, pani, możesz przejść na koniec korytarza, sądząc po zapachu, są tam jakieś grobowce. Martyna syknęła i ruszyła energicznym krokiem do drzwi. Ta rozmowa zbyt przypominała jej poranne spotkanie z ministrami i logotetami.
***
Rufio wprowadził ją do długiego wąskiego pokoju zasnutego dymem. Wrażenie ciasnoty pogłębiały poplamione sadzą gobeliny wiszące na ścianach. Martyna z kamienną twarzą przyglądała się mężczyznom siedzącym pod ścianami. Nie usiadła, choć czekało na nią wolne krzesło ustawione na środku wolnej przestrzeni. Rufio stał tuż za nią, dwaj gwardziści pilnowali drzwi. Byli to ogromni, potężnie zbudowani mężczyźni o posępnych, nieprzeniknionych twarzach. Martyna wiedziała, że gdyby jej na tym zależało, przypomniałaby sobie ich imiona. Miała świetną pamięć. W tej chwili jednak starała się zapanować nad odruchem obrzydzenia. Obecni w pokoju mężczyźni, którzy wezwali ją tutaj, mocno się pocili. Wyczuwała ten smród nawet przez ostry zapach dymu wypełniającego pokój. - Witajcie, szlachetni panowie - przemówiła spokojnym, dystyngowanym głosem. Był to “głos cesarzowej", którego używała podczas dyskusji z kuzynami z prowincji i z pijanymi ambasadorami. Po długich latach zapaści dwór nie powrócił już do dawnej etykiety, do wspaniałych ceremoniałów i rytuałów, które charakteryzowały czasy dawnych cesarzy. Martyna znała owe zwyczaje z historii i miała nadzieję, że uda jej się przywrócić choć część z nich - a w szczególności te, które pozwalały cesarzowej unikać spotkań ze śliniącymi się barbarzyńcami i spoconymi urzędnikami. - Szlachetna cesarzowo, zaszczycasz nas swoją obecnością. Spocznij, proszę - zwrócił się do niej Kolos (jeśli dobrze pamiętała jego imię). Niedawno awansował na logotetę prac publicznych. Odpowiedziała uprzejmym skinieniem głowy, choć widok tego człowieka obudził w niej niepokój. Poprzedni minister miał jakieś kłopoty... coś związanego z Teodorem. Odtworzyła w pamięci fragment zasłyszanej niegdyś rozmowy. Tak, stary minister został zmuszony do odejścia na życzenie Teodora. Ten rudobrody prostak zaproponował też kandydata na jego miejsce. Teraz wydał jej się nieco dziwny fakt, że minister dysponujący tak dużą władzą może tak łatwo zostać pozbawiony stanowiska. Jeszcze dziwniejsze było to, że ministerstwo już miało kogoś na jego miejsce. Martyna uśmiechnęła się nieprzyjemnie i spojrzała biurokracie prosto w oczy. On próbował przez chwilę wytrzymać jej stalowe spojrzenie, potem jednak odwrócił wzrok. - Nie chcę marnować cennego czasu tak szacownych mężów, stawiając wyżej własne potrzeby od interesów państwa. Wzywacie mnie w pośpiechu, bez oficjalnych zaprosin, nie uzgodniwszy tego uprzednio z moim mężem. Zakładam, że sprawa jest bardzo poważna. Ministrowie odpowiedzieli jej wrogimi spojrzeniami, niektórzy nerwowo przebierali palcami. Martyna wiedziała od swoich ludzi, że na zebraniach tego grona sprawa zdrowia cesarza nigdy nie została oficjalnie poruszona. W pałacu królowała fikcja. “Cesarz? Miewa się doskonale, tylko dzisiaj... gdzieś wyjechał". Administracja i biurokracja funkcjonowały tak jak poprzednio, tyle że bez cesarza. Przyznając, dlaczego nie spytali cesarza o pozwolenie, biurokraci położyliby kres tej sytuacji, która im wszystkim była bardzo na rękę. - Najszlachetniejsza cesarzowo - rozbrzmiał głęboki, chropawy głos z końca sali. - Kilku lojalnych,
lecz głęboko zaniepokojonych ludzi podniosło pewien problem. Martyna drgnęła, przejęta zimnym dreszczem. W krąg światła wsunęła się ręka postaci ukrytej dotąd w mrocznym zakątku komnaty. Martyna czuła, jak zaczyna jej nerwowo drgać powieka. Mimo obecności Rufia i jego ludzi, poczuła się nagle zupełnie bezbronna. Ręka była blada i okryta grubą warstwą tłuszczu. Srebrne i złote pierścienie wbijały się w grube, przypominające kiełbaski palce. Postać pochyliła się do przodu, odsłaniając łagodną twarz o zwisających tłustych policzkach i małych, lśniących oczkach. - Prosimy tylko o chwilę uwagi, pani. To drobna sprawa, chodzi o odrobinę wosku, kawałek wstążki i kilka kropel atramentu. Logoteta królewskich grobowców uśmiechnął się, jego małe ząbki błysnęły upiornie w blasku świec. Pozostali ministrowie jakby wtopili się w ścianę, stali się drobni i niewidoczni. Martyna czuła gęsią skórkę. - Mistrzu Nidusie, jestem zaskoczona, że zdecydowałeś się pokazać w blasku dnia - przemówiła wyniosłym tonem. - Intrygujesz mnie. Mówisz o taśmie i wosku. To pospolite przedmioty, można je bez trudu kupić na targowisku. Poślij po nie któregoś ze swoich służących. Wiedziała, że jej odpowiedź przyprawi Rufia o nerwowe kołatanie serca, widziała też grymas wściekłości na twarzach ministrów odpowiedzialnych za cesarski atrament i wstęgę. Nidus roześmiał się głośno, wprawiając w drżenie fałdy tłuszczu na swej twarzy. Jego głos był suchy i oślizgły jak skóra węża. - Najjaśniejsza cesarzowo, nie śmielibyśmy zajmować twego cennego czasu, ba, ja sam nie traciłbym na to czasu, gdyby nie fakt, że sprawa budzi niepokój w społeczności naszego pałacu. W naszej małej rodzinie doszło, że tak to ujmę, do poważnej różnicy zdań. Martyna nadal stała w bezruchu. Przenikający ją chłód nie ustępował, a nawet przybierał na sile. Wyczuwała groźbę w jowialnym na pozór głosie swego rozmówcy. Mistrz grobowców i krypt był człowiekiem, którego nie należało lekceważyć. Czyż nie przeżył już czterech cesarzy? Czuła gniew i nienawiść pozostałych ministrów, emocje te biły od nich niczym żar od paleniska. Czuła też niepokój Rufia, wiedziała, że gwardzista namawia ją w duchu, by dała sobie spokój z edyktami i listami, by nigdy więcej nie dotykała cesarskich insygniów.
Nie mogę! Ktoś musi to zrobić! Cesarstwo funkcjonuje już tylko siłą rozpędu... - Różnica zdań? Niepokój? Czy ten atrament, wosk i wstęga-sprawiają komuś zbyt wiele kłopotów?
Czy brzemię odpowiedzialności jest dla nich zbyt ciężkie? Może chcieliby objąć jakieś inne, mniej wymagające stanowisko? Martyna, uśmiechając się zimno, patrzyła po kolei w oczy każdego z mężczyzn siedzącego w sali. Większość z nich odwracała wzrok albo w ogóle nie patrzyła na cesarzową. Wreszcie został tylko Nidus, siedzący w połowie w ciemności, a w połowie w bladym świetle świec. Wielu logotetów urodziło się w pałacu. Niektórzy nigdy nie wyszli poza jego obręb. Niektórzy byli niewolnikami, którym darowano wolność. Żaden nie przetrwałby długo na zewnątrz, w nieustającej kakofonii ulic. Mistrz grobowców należał jednak do innej klasy. O obsadzie zajmowanego przezeń stanowiska decydowało duchowieństwo. Niektórzy twierdzili, że pozycja Strażnika Grobów pochodziła z czasów poprzedzających Konstantyna. Nim jeszcze wzniesiono stolicę Cesarstwa Wschodniego, na tych wzgórzach istniało starożytne greckie miasto, Bizancjum. Niektóre grobowce były jeszcze starsze niż Bizancjum. - Kiedy w rodzinie panuje niepokój - odezwał się Nidus - ojciec musi przywrócić porządek. Mówią nam o tym bogowie w pradawnych mitach. Silny ojciec gwarantuje pokój i dobrobyt. Niektóre dzieci... - Zrobił krótką pauzę i zmrużył oczy. - Niektóre dzieci w takiej rodzinie mogą odczuwać gniew, jeśli uważają, że ktoś uzurpuje sobie prawa i przywileje należne tylko ojcu. Martyna uniosła lekko brwi, zaskoczona, że stary logoteta przemawia tak otwarcie. Nabrała dlań większego szacunku, choć wiedziała, że jej sytuacja staje się coraz gorsza. Nie miała żadnych podstaw prawnych, by robić to, o co oskarżał ją pośrednio mistrz grobowców: Herakliusz nie wyznaczył żadnego regenta. Gdyby sprawa wyszła na jaw, w pałacu i w mieście doszłoby do walki o władzę. Robiło jej się słabo na samą myśl o takim rozwoju wydarzeń, zachowywała jednak kamienny spokój. Odwagi dodawała jej też obecność Rufia i myśl, że gdyby mu rozkazała - a on wypełniłby ten rozkaz zabiłby wszystkich tych ludzi. - Bez harmonii w rodzinie - odpowiedziała jasnym, czystym głosem - wszyscy cierpią z powodu chaosu i biedy. Każdy członek rodziny powinien pamiętać, że ma swoją rolę do odegrania, obowiązki do wypełnienia. Bogowie są zadowoleni, gdy widzą pokój w domowym ognisku, gdzie składa się należyte ofiary. Podniosła wzrok na Nidusa. Przez moment, gdy oboje patrzyli sobie w oczy, połączyła ich nić wzajemnego szacunku. To spojrzenie było jednocześnie ofertą ugody, jej akceptacją i przypieczętowaniem. - Muszę złożyć wizytę mojemu mężowi, inaczej okażę mu brak szacunku. Zapewniam cię, mistrzu grobowców, że wszyscy członkowie tego domu, zarówno ci, którzy stoją najniżej, jak i ci, którzy stoją na samej górze, będą należycie wypełniać swe obowiązki. Każdy z was może spać spokojnie, szlachetni panowie.
To powiedziawszy, Martyna obrzuciła lodowatym spojrzeniem ministrów odpowiedzialnych za atrament i wstęgę, po czym odwróciła się i wyszła. W ciszy, która panowała przez chwilę po jej wyjściu, rozległ się cichy chichot dobiegający z końca pokoju.
***
Martyna zatrzymała się przy końcu stołu i obejrzała przez ramię, wbijając wściekłe spojrzenie w chłopca, który pokrzyżował jej plany. Wydawał jej się bardzo młody i wystraszony, lecz mimo to stanowczo jej się przeciwstawił. Westchnęła ciężko, ogarnięta nagle wielkim znużeniem. Spojrzała na duże, obite skórą krzesło wciśnięte w róg pokoju. Podeszła do niego i opadła ciężko na siedzisko. Chłopiec odetchnął z ulgą. - Co ty tu właściwie robisz? - zapytała. - Co to za urządzenie? Krzesło było stare i sfatygowane, lecz przyjęło ją miękko, a jednocześnie dało oparcie, niczym stary przyjaciel. Wieki temu, kiedy jako bardzo młoda dziewczyna po raz pierwszy przybyła do tego pałacu, w towarzystwie wujów i służących, znalazła to krzesło. Popękane oparcie i siedzisko były świadectwem jego długiej historii, stuleci spędzonych w tym opuszczonym pokoju. Pałac pełen rozplotkowanych służących, obcych rytuałów i strachu przenikającego stare mury nie był przyjaznym miejscem dla wrażliwej młodej dziewczyny. Nie miała tu żadnego przyjaciela. To były trudne dni, niepewne czasy. Na tronie zasiadał młody i niedoświadczony cesarz, Herakliusz. Nieprzyjaciele oblegali go ze wszystkich stron. Awarowie zapuszczali się pod same bramy miasta. Persowie bez ustanku prowadzili wojnę. Nad cesarstwem wisiały ciemne chmury. Martyna tęskniła wtedy ogromnie do swego domu w rzymskiej Afryce, gdzie spędziła dzieciństwo, i gdzie zaznała miłości i pokoju. Jej rodzice jednak nie żyli, a ona sama musiała zamieszkać u swoich wujów. W tych czasach, gdy miasto stało na skraju rewolty, spędzała całe dnie z dala od ludzi, myszkując po piwnicach i strychach pałacu. Pewnego dnia w wilgotnych podziemiach, rozświetlanych tylko blaskiem niesionej przez nią lampy, znalazła tę bibliotekę. Wszystkie księgi i zwoje były bardzo stare, najnowsze miały co najmniej sto lat. Wyglądało na to, że ta część pałacu została porzucona po wielkim pożarze i zamieszkach na Hipodromie. Martyna znalazła nawet księgę z tamtych czasów, pełną kłamstw, plotek i pomówień; zawarte w niej relacje wydawały jej się tak stronnicze, że przyszła cesarzowa nawet nie skończyła jej czytać. Księga wciąż leżała gdzieś w bibliotece zapomniana. Podczas gdy wujowie zmagali się z kapłanami, arystokratami i barbarzyńcami, Martyna zamykała się tutaj na całe dnie, pochylona nad zapleśniałymi zwojami i księgami. W chłodnej ciemności nie było żadnych ciekawskich dam dworu, żadnych wujów ziejących nienawiścią. Można było nawet zapomnieć o strachu, który wszystkich w pałacu ściskał za gardło.
Teraz Martyna wiedziała, że cesarstwo stało wtedy na krawędzi zniszczenia. Strach dręczył wszystkich mieszkańców pałacu i sprawiał, że byli wiecznie rozdrażnieni, surowi, niemili dla młodej dziewczyny z prowincji. Teraz wiedziała już, że nie była to jej wina, że przyczyna leżała poza nią i poza nimi. Obecnie, w kolejnym kryzysie, sytuacja wydawała się tysiąc razy lepsza niż w tamtych czasach. Choć ogarnięta wielkim zmęczeniem, Martyna nie mogła wyzbyć się złości. Ktoś bezceremonialnie wtargnął do jej sanktuarium, poprzesuwał stoły według własnego upodobania, byle jak ułożył książki na jedną stertę i postawił to coś na samym środku pokoju. - Nie odpowiedziałeś mi, młody człowieku. Co to jest? Aleksos zaciskał usta w wąską linię. Nie odwrócił głowy. Dobrze wiedział, co znajduje się pośrodku pokoju. Przecież z powodu tego mechanizmu znalazł się tutaj. Znał dobrze to urządzenie. - Nie możesz mi rozkazywać, pani. Otrzymałem rozkaz od cesarza, a ty nie masz prawa tu przebywać. Jeśli sama stąd nie wyjdziesz, będę musiał wezwać gwardzistów, by wyprowadzili cię siłą. - Aleksos przerwał na moment, a potem dodał łagodniejszym tonem: - Powinnaś stąd iść, pani. Inaczej możesz mieć kłopoty. Martyna przyglądała mu się zdumiona, z trudem hamując śmiech.
Jaki poważny!
- Aleksosie, nie wychodzisz zbyt często na zewnątrz, prawda? - Nie - odparł chłopiec podejrzliwym tonem. - Obowiązki zatrzymują mnie w tej komnacie. - Śpisz tutaj? - Martyna rozejrzała się dokoła, ciekawa, czy za półkami kryje się jakaś prycza lub siennik. - Tak - odrzekł młodzieniec. - Pomocnik kucharza przynosi mi tutaj posiłki. - Gdzie mieszkałeś wcześniej? W którejś ze świątyń? - Powinnaś stąd iść. - Odwrócił się do niej plecami, wciąż przyciskając do piersi zwój pergaminu w oprawie z kości słoniowej. - Nie odpowiem już na żadne twoje pytanie. Martyna usiadła prosto, opierając dłonie na poręczach krzesła. Chłopiec był mocno speszony. Poczuła bolesne ukłucie w sercu - dobrze znała to uczucie.
- Przepraszam. Nie chciałam być wścibska. Nadal stał odwrócony do niej plecami, choć wydawało się, że podniósł nieco głowę. Martyna odgarnęła włosy do tyłu, zakładając niesforne kosmyki za uszy. - Nie chciałam cię obrazić. Jeśli nie byłeś jeszcze na górze, nie widziałeś wielkich sal i zdobionych klejnotami komnat pałacu, to nie wiesz zapewne, że jestem żoną cesarza Herakliusza. Jestem Martyna, Augusta Romana, matka księcia i następcy tronu, Herakleonasa. Aleksos odwrócił się powoli i wbił w nią pełen zdumienia wzrok. - Cesarzowa? Przecież jesteś młodą dziewczyną! Nie wyglądasz... - Jak nie wyglądam? - Martyna przekrzywiła głowę i zmrużyła oczy, a jej głos nabrał niebezpiecznych tonów. - Jak monstrum, ohydna kreatura przeklęta przez bogów? Możesz jeszcze ze mną rozmawiać, czy uciekniesz szybko w drugi róg pokoju? Będziesz udawał, że mnie nie widzisz, żeby nie skalać swych świętych oczu? - Poczekaj! - Aleksos podniósł rękę, prosząc ją o ciszę. - Nie chcę się z tobą spierać, cesarzowo. Bogowie będą oceniać twoje czyny, nie ja. Martyna nieco się uspokoiła. Chłopiec miał twarz tak niewinną, tak uczciwą, że musiała mu uwierzyć Cieszyła się, że choć raz spotkała kapłana, który na dźwięk jej imienia nie okazywał oburzenia ani odrazy. W wielu świątyniach nie chciano nawet wpuszczać jej do środka, chyba że szła tam w towarzystwie cesarskich gwardzistów.
Głupcy. Jakby nie wiedzieli, że bogowie pokładają się nawet z własnymi siostrami... - Mogę więc zostać? Wątpię, żeby mój mąż miał coś przeciwko temu, skoro zdradza mi tyle innych tajemnic. Aleksos milczał, zastanawiając się nad odpowiedzią. Martyna westchnęła ciężko, zrozumiawszy, że młody kapłan nie dostrzegł ironii zawartej w jej słowach. Nie odczuwała już gniewu. Była pewna, że wielu zwykłych ludzi nie obchodziło jej małżeństwo z Herakliuszem. Mieli swoje własne problemy i zmartwienia. Kapłani postawieni na wyżynach władzy świątynnej mieli z kolei różne ambitne plany i cele. Dla nich była to gratka, którą należało wykorzystać, słabość, którą należało napiętnować. Westchnęła ciężko, wstała i podeszła do stołu, by przyjrzeć się lepiej tajemniczemu urządzeniu. - Możesz zostać, pani - oświadczył Aleksos oficjalnym tonem. - Ale musisz być ostrożna. To
bardzo stare i niezwykle cenne urządzenie. Nie wolno go dotykać! Wydęła usta. - Chcesz powiedzieć, że nikt właściwie nie wie, jak to działa, i boicie się to zepsuć? Wzruszył ramionami. - Rzeczywiście... ale to naprawdę działa! - Możesz mi pokazać? - To dosyć trudne. - Rozumiem. Nie wiesz, jak to zrobić. - Wiem. - Aleksos położył dłonie na bloku zielonego kamienia. - Ale to ma własny umysł. Czasami pokazuje obrazy, których nie chcielibyśmy zobaczyć. - Obrazy? - Martyna nagle się ożywiła. - Jak ty to nazwałeś? Telekast? To przesyła coś na odległość? - Tak - potwierdził Aleksos, lecz już myślał o czymś innym. Skoncentrowany pochylił się nad urządzeniem i zmarszczył brwi. - Mogę... to ożywić... Martyna odsunęła się raptownie do tyłu, osłaniając dłonią twarz. Pokój wypełnił się nagle bladoniebieskim światłem. Na szczycie kamiennego bloku leżał brązowy dysk złożony z wielu ułożonych koncentrycznie pierścieni. Każdy pierścień pokryty był tysiącami maleńkich wyrytych w metalu znaków. Czas zatarł wiele z nich, niektóre niemal już całkiem zniknęły. Ze starożytnego brązu wypływało światło niczym woda sącząca się z porowatego kamienia. Na oczach zdumionej Martyny światło zaczęło się unosić, tworząc kulę. Do światła dołączył dźwięk, niskie buczenie, od którego drżały jej kości i głowa. Dźwięk przybierał na sile, a jednocześnie stawał się coraz wyższy. Metalowe pierścienie zaczęły się powoli przemieszczać i obracać. Najpierw zagrzechotał najmniejszy, wewnętrzny krąg, który po chwili uniósł się w powietrze. Potem dołączyły do niego kolejne pierścienie, początkowo powoli, później coraz szybciej. Uniósłszy się nad stołem, zaczęły krążyć wokół wspólnego centralnego punktu. Jednocześnie bladoniebieskie światło ustąpiło miejsca wirującym iskrom brązu i bieli. Buczenie
zamieniło się w świst, księgi i starożytne lampy drżały niespokojnie. Pokój pojaśniał. Martyna odwróciła głowę, zasłaniając oczy. Bolały ją zęby, świst wirującego metalu wypełniał jej głowę. - Już! - rozległ się głos Aleksosa. Martyna stwierdziła z zadowoleniem, że oślepiające światło przygasło, zastąpione błękitnym blaskiem przypominającym promienie słońca odbite od oceanu. Blask falował łagodnie na kamiennych ścianach i okładkach książek. Cesarzowa roześmiała się radośnie - czuła się tak, jakby trafiła do królestwa Posejdona ukrytego pod błękitnymi falami! Potem odwróciła głowę i otworzyła szeroko oczy, ujrzawszy źródło przyjemnego blasku. Brązowe pierścienie zniknęły, a w ich miejscu znajdowała się lśniąca, biało-niebieska kula.
To świat, ogromna kula pokryta wodami oceanu! - pomyślała oszołomiona. Pitagoras miał rację! - Och, Aleksosie, to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. Chłopiec uśmiechnął się szeroko, zadowolony z pochwały. Krople potu spływające po jego czole świadczyły, że uruchomienie telekastu kosztowało go sporo wysiłku, ale widok zachwyconej twarzy cesarzowej był tego wart. - Och... - Martyna pochyliła się niżej, niemal dotykając nosem chmur wiszących nad wybrzeżem Afryki. - Widzę Lepis Magna! Widzę forum i amfiteatr! Widzę... mój dom. Umilkła i zakryła usta dłonią. Aleksos przyglądał jej się ukradkiem, ciekaw, czy płacze. Z pewnością ujrzała coś, co ją poruszyło. Czasami telekast zmieniał obraz, ukazywał patrzącemu wizje, które mogły go zdezorientować lub zszokować. - Możesz pokazać mi coś, co chciałabym zobaczyć? Aleksos po raz pierwszy czuł pełną siłę charakteru cesarzowej. Jej oczy wydawały się teraz wyjątkowo duże i zielone. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że jest tak piękna. - Co... co takiego? Martyna zwilżyła wargi i uśmiechnęła się ujmująco. - Pewnego człowieka, tutaj, w mieście. Możesz to zrobić?
KAPITOL, ROMA MATER Hm... twoje miasto wydaje się dość niespokojne. Dwaj mężczyźni stali w północnym wejściu świątyni Jupiter Optimus et Maximus. Obaj ubrani byli w drogie płaszcze z kapturami, które odrzucili teraz na plecy. Wielka pomarańczowa kula słońca zniekształcona gęstą zasłoną dymu i popiołu zniżała się już nad zachodnim horyzontem. To był ciężki dzień, parny i gorący, pozbawiony choćby najlżejszego tchnienia wiatru. Gdzieś wysoko w górze wiatry dęły ze zdwojoną siłą, przynosząc nad miasto chmurę popiołu i pyłu. Warstwa szarego osadu okrywała ubrania obu mężczyzn. Tutaj, na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się oszałamiający widok na dachy Rzymu, powietrze także stało w miejscu przez cały dzień. Świątynia była całkiem pusta. Ognie ofiarne na ołtarzach ledwie się tliły. Jeden z dwóch mężczyzn, blondyn, uśmiechał się drapieżnie, patrząc na miasto. Podobnie jak świątynia wydawało się opuszczone, wymarłe. Niebo okryło się czerwonym całunem, który odbijał się w świątynnych marmurach, nadając im ponury, złowrogi odcień cynobru. Jasnowłosy mężczyzna najwyraźniej czerpał radość z rozciągającego się przed jego oczami widoku zniszczenia. - To nie jest moje miasto - odpowiedział jego towarzysz. - Już nie. To nie jest też dobry wieczór na wycieczki po mieście. - Bzdura, Gajuszu! Słyszysz ten dźwięk? Starszy z dwójki spacerowiczów, wysoki, o szczupłej, pociągłej twarzy, niewielkiej łysinie i krótko przyciętych siwych włosach, przekrzywił głowę, nasłuchując. W powietrzu narastał głuchy pomruk niosący się z ulic pod Kapitolem. Starszy mężczyzna był zaniepokojony, gdyż odgłos ten przywodził mu na myśl pewne wydarzenia z jego młodości. Na ulicy słychać było gniewne krzyki. - Zamieszki - stwierdził Gajusz Juliusz, okrywając się szczelniej płaszczem. - To naprawdę kiepski dzień, choć ty, Aleksandrze, pewnie się cieszysz, widząc Rzym w takim stanie. Młodszy mężczyzna uśmiechnął się radośnie. - To miasto niewiele dla mnie znaczy, Gajuszu. To, co zbudowałeś, przewyższyło moje imperium, zgoda, było od niego lepsze pod wieloma względami. Ale ja nie tracę czasu na rozmyślania o przeszłości, bardziej ciekawi mnie przyszłość. Taka noc, pełna chaosu i niepewności, zaostrza tylko mój apetyt. Powinna też zaostrzyć twój. - Położył rękę na ramieniu swego towarzysza. - Taka noc, kiedy zwykli ludzie kryją się w domach, myśląc tylko o tym, czy dożyją ranka, to dla ludzi czynu, takich jak my, szansa na odmianę losu.
Gajusz uśmiechnął się lekko i położył dłoń na dłoni Aleksandra. - Być może. Hałas dobiegający z ulic ukrytych za murem Kapitolu przybrał na sile. Rozległ się brzęk metalu i głębsze, chrapliwe krzyki. Gajusz podniósł głowę i znieruchomiał. Naciągnął kaptur na głowę, jakby chciał wyjść z ukrycia, zawahał się jednak. Wiedział, co zobaczy. - Tak - powiedział Aleksander, schodząc po szerokich marmurowych schodach. - Popatrzmy na twój ukochany Rzym. Gajusz wyjrzał zza krawędzi muru, ogarnięty starym, dobrze mu znanym lękiem. Za czasów jego młodości miastem rządziła przemoc i intrygi. Po ulicach grasowały uzbrojone po zęby gangi atakujące zwolenników innych frakcji politycznych. Niektóre z tych gangów opłacane były przez niego. Wiele innych przez jego wrogów. W tamtych czasach rozsądni ludzie przemieszczali się po ulicach miasta w otoczeniu grupy strażników i służących. Teraz w mieście zapanował lęk i chaos, a Gajusz i Aleksander wędrowali samotnie. - Aha! Cesarz wreszcie się ruszył. - Aleksander usiadł na murze, z zainteresowaniem spoglądając ku położonym w dole ulicom. Aleją przemieszczała się wielka masa ludzi. W szybko zapadającym zmroku ich twarze wyglądały jak niewyraźne, blade owale. Nad tłumem wznosił się równie niewyraźny hałas, wyrażający zarówno gniew, jak i strach. Na drodze protestujących stanęły dwie kohorty legionistów, którzy ustawili się w szyku bojowym, tworząc ze swych tarcz stalowy mur. Nie sięgnęli jednak po miecze ani oszczepy; większość z nich uzbrojona była tylko w grube kije. Pierwsze szeregi pochodu zatrzymały się, ujrzawszy przed sobą stalową zaporę. Większość protestujących kobiet i mężczyzn próbowała zawrócić, lecz parcie idących z tyłu było tak silne, że zepchnęło ich na boki lub rzuciło na tarcze legionistów. Niektórzy próbowali walczyć z naporem tłumu i przepychali się do tyłu, rozgarniając nadchodzących ludzi niczym fale oceanu. - Głupcy - warknął Gajusz Juliusz pod adresem żołnierzy. Popiół opadający z nieba osiadał na jego rzednących włosach. - Powinni wpuścić tych biedaków na Forum! Czyż nie są obywatelami? Wystarczy dać im trochę chleba, sera i wina. Niech się najedzą i napiją... Aleksander roześmiał się głośno. - Cierpliwość cesarza się kończy, mój przyjacielu. Jego żołnierze to wyczuwają i też zaczynają tracić panowanie nad sobą.
Gajusz Juliusz odwrócił się, kryjąc twarz w cieniu kaptura. Tymczasem demonstranci zaczęli głośniej krzyczeć i napierać na blokujących aleję żołnierzy. Legioniści zwarli mocniej tarcze i podnieśli drewniane pałki, przygotowując się do odparcia ataku rozgniewanego tłumu. Stary Rzymianin odszedł od muru, odwrócił się doń plecami. Widział już takie wypadki - sam je prowokował - i nie miał ochoty przyglądać się im raz jeszcze. Aleksander patrzył jeszcze przez chwilę, oświetlony czerwonym blaskiem lamp zawieszonych przed bramą. Tłum wydał z siebie przeciągły krzyk, a potem rozległ się głuchy stukot pałek. Zakrwawieni ludzie w tłumie zaczęli przeraźliwie wyć. Aleksander wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem zeskoczył z muru i ruszył śladem Gajusza, pogwizdując wesoło.
***
- Zastanawiałeś się już, co z księciem? Aleksander bez trudu dotrzymywał kroku swojemu starszemu towarzyszowi, choć ulice były ciemne i wąskie, a tempo marszu dość żwawe. Gajusz Juliusz najwyraźniej wiedział, dokąd zmierza, a młody Macedończyk nie sądził, by chodziło mu burdel lub gospodę.
Szkoda, pomyślał. W
taką noc przydałaby się jakaś odmiana. - Co chcesz usłyszeć? Rozstaliśmy się z nim, a właściwie to on nas porzucił jak zepsute zabawki. Teraz jest zajęty swoimi sprawami, pewnie próbuje pogodzić się ze swoim szlachetnym bratem. Aleksander uniósł lekko brwi, zaskoczony nutą goryczy pobrzmiewającą w głosie Rzymianina. - Tęsknisz za nim? - Nie tęsknię - warknął Gajusz, skręcając w wąski zaułek. - Uwielbiam nasze nowe życie, drogi Greku, a kiedy książę jest daleko stąd, może stać mu się jakaś krzywda. Co stanie się wtedy z nami? Znów zamienimy się w garść kości i prochu. Gdyby był gdzieś w pobliżu, moglibyśmy zatroszczyć się o jego bezpieczeństwo. - Masz rację - zgodził się z nim Aleksander, który doświadczał tego samego strachu. Tylko im się wydawało, że są wolni, że książę nie ma już nad nimi żadnej władzy. W rzeczywistości nadal byli pionkami w jego rękach, odłożonymi tylko na bok, bo chwilowo mu się znudziły. - Zastanawiam się jednak nad pewnymi sprawami, o których wspominał podczas rozmów z tobą. Byłeś z nim dłużej, pomagając mu w tym... szaleństwie. Może zechciałbyś mi wyjaśnić to i owo, żebym mógł się trochę
uspokoić. Gajusz Juliusz się zatrzymał. Dotarli do małego, okrągłego placu, w połowie zakrytego stertą śmieci i odchodów. W bladym świetle latarni widać było czarne otwory ulic odchodzących od placu. Ludzie spali na bruku, inni siedzieli i popijali wino z dzbanów. Gajusz skręcił w lewo, w alejkę, która pięła się stromo pod górę. - Ty nigdy nie jesteś spokojny, Greku. Nie wiem, jak ja miałbym to sprawić. - Może jednak zdołasz tego dokonać - odparł z uśmiechem Aleksander. - Pomyśl, jak mało wiemy o księciu i jego zamiarach. Jest potomkiem domu cesarskiego, a jednak uniknął brzemienia władzy, bo ma talent. - Jest kapłanem, uzdrowicielem, człowiekiem o niezwykłej mocy i umiejętnościach - wtrącił burkliwie Gajusz. - Ano właśnie. - Aleksander skinął głową. - Pewnego dnia odkrywa, że cały Rzym, całe jego cesarstwo skrępowane jest więzami przysięgi złożonej swego czasu przez twego adoptowanego syna Augusta. Dowiaduje się, że twój drogi syn, któremu pomagał pewien Egipcjanin, Chamun, za pomocą tej właśnie przysięgi narzucił cesarstwu i wszystkim jego mieszkańcom swoje zasady i obyczaje. Macedończyk zamilkł na chwilę, przekonany, że Gajusz Juliusz zareaguje jakoś na jego zaczepki, Rzymianin nie odezwał się jednak ani słowem. Aleksander wzruszył ramionami i mówił dalej: - Dochodzi do pewnego zdarzenia... przyjaciel, szkutnik, zostaje zabity przez tajemniczą moc. Wzburzony książę robi wszystko co w jego mocy, by złamać moc przysięgi, którą nazywa klątwą. Początkowo pracuje sam, szybko jednak przekonuje się, że nie może pokonać klątwy, nie może jej zrozumieć. Szuka pomocy. Gajusz przystanął. Dotarli na grzbiet wzgórza. Alejka zakręcała ostro w prawo. Niżej widać było spadziste dachy w okolicy Forum, wyżej zaś, na prawo, wznosiła się lśniąca ściana Kapitolu i masywna bryła świątyni Jupiter Optimus et Maximus. Rzymianin odwrócił się do Aleksandra. - Znajduje - odezwał się chrapliwym głosem Gajusz Juliusz - tego nabatejskiego szpiega i czarownika, Abdmachusa. - Tak. - Aleksander skinął głową. - Zwraca się o pomoc do perskiego agenta. Człowieka, który przybył do cesarstwa trzydzieści lat wcześniej, by czekać i obserwować. Znajduje człowieka, może jedynego człowieka w mieście, który wie, o co mu chodzi. Czy nie wydaje ci się nieco dziwne, że ci dwaj się spotkali?
- Być może - mruknął Gajusz Juliusz, drapiąc się w policzek. - Nie wierzysz, że to był przypadek? Myślisz, że Abdmachus szukał człowieka takiego jak książę, rzymskiego czarownika, który odkrył tę samą tajemnicę i przeżył? Że jakimś magicznym sposobem ściągnął księcia do siebie? - Myślę, że Abdmachus był subtelnym człowiekiem - odrzekł Aleksander, zakładając ręce na piersi. - Uważam też, że nasz drogi książę wcale nie jest subtelny. Pomyśl tylko... Perscy magowie uważani są za najbardziej potężnych. Stanowią ważny element państwa, stoją po prawej ręce Króla Królów. Sprawdzają się także podczas bitew. Niejedna już barbarzyńska armia uciekała przed nimi w popłochu. Jednak w starciu ze swym odwiecznym wrogiem, Rzymem, są bezsilni. Klątwa jest od nich mocniejsza, nie poddaje się zaklęciom, odrzuca je. Walcząc z Rzymianami, armie Persji muszą więc zawierzyć tylko sile swego oręża. Abdmachus, który sam jest czarownikiem, musi więc realizować swą misję z największą ostrożnością, bo naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. Gajusz Juliusz, wielbiciel spisków i intryg, rzucił się łapczywie na ten problem. - Myślisz, że Abdmachus przez cały ten czas czekał na jakąś broń. Jakąś istotną informację, jakiegoś człowieka czy też mechanizm, który pozwoliłby złamać moc klątwy. Na jakąś szczelinę w zbroi Rzymu... Czyż mógł znaleźć lepszą okazję niż ten nieopierzony chłopiec? Aleksander uśmiechnął się szeroko, jego oczy błysnęły radośnie w ciemnościach. - No, wreszcie zaczynasz się budzić, stary żółwiu. Tak, myślę, że Abdmachus wywierał wpływ na umysł księcia. Myślę, że doprowadził księcia do ciebie, a potem do mnie, za każdym razem obiecując księciu większą moc do walki z nieprzyjacielem. Ten chłopiec to prawdziwa potęga, ma ogromną moc... ale czy równie wielkie umiejętności? Abdmachus był stary i doświadczony, doskonale znał tajniki sztuki. Gajusz Juliusz podjął przerwany marsz, teraz jednak szedł powoli, głęboko zamyślony. - Naciskał więc na chłopca, by dążył do tego szalonego celu. Był cichym i posłusznym sługą... Miał nadzieję, że książę złamie moc klątwy, choćby i przypłacając to własnym życiem. Wówczas Rzym zostałby pozbawiony swej potężnej obrony, nieprzeniknionej zbroi. - Tak, lecz książę zbyt wcześnie zwrócił się przeciw niemu. Zdaje się, że i ty miałeś w tym swój niewielki udział. Gajusz Juliusz roześmiał się ponuro. - Zgadza się. Ta kocica Alais i ja sami chcieliśmy wpłynąć na księcia, szukaliśmy jakiegoś sposobu. Uważaliśmy, że ten Pers stanowi dla nas zagrożenie. Został więc zabity i wskrzeszony. Podobnie jak my, tyle że w nim tego nowego życia było znacznie mniej. To też dosyć dziwna sprawa.
My dwaj tryskamy energią, normalnie myślimy, działamy. On wydawał się znacznie słabszy, był tylko cieniem poprzedniego Abdmachusa. - To rzeczywiście dziwne - westchnął Aleksander. - W księgozbiorze, który tak starannie gromadziliśmy, była książka dotycząca tego tematu. - Macedończyk podrapał się po głowie i
Pet Em Hru. Była tam mowa o środkach i metodach namaszczania, konserwowania i wskrzeszania zmarłych. Znalazłem ją w torbie, w której były różne księgi i zwoje z biblioteki. - Znów zmarszczył czoło, sięgając do pokładów pamięci. “Niespokojni zmarli - zaczął cytować - nie wracają w całości. Brakuje im ducha, który daje żywym energię i chęć do czynu. Są niekompletni, bo ka ich ciała już uciekło. Przewodnicy i strażnicy przeprowadzili ich już przez Złote Pola do Dwunastu Godzin" ... Potem jest długi opis zaświatów i sędziów. Nie czytałem dalej, bo kiedyś już widziałem te fragmenty tekstu. zmarszczył czoło, grzebiąc w pamięci. - Mam:
Gajusz Juliusz uniósł brwi. Na jego twarz pojawił się wyraz zazdrości. - Czytasz hieroglify Egipcjan? Pamiętam te zwoje, jakaś niezrozumiała masa obrazków i znaków... Gdzie się tego nauczyłeś? Aleksander nie odpowiedział na jego pytanie. - Jesteśmy anomalią, Rzymianinie - odrzekł z dziwnym wyrazem twarzy. - Nasza wola jest silna, wiemy, czego chcemy. Jakimś dziwnym zrządzeniem bogów uciekliśmy z krainy zmarłych i możemy oglądać ten świat żywymi oczami. Ale to kwestia uboczna. Najważniejsze, że Abdmachus już całkowicie nie żyje, zniszczony wraz z twym domem wśród wzgórz. Jak wygląda teraz sytuacja księcia? Czy uwolnił się spod wpływu tego starca? Czy nadal chce wykonywać narzucone mu przez niego zadanie? Jaki cel sobie teraz wyznaczył? - Któż może to wiedzieć? - Gajusz Juliusz przystanął ponownie. - Moglibyśmy dowiedzieć się więcej, gdybyś zabrali ze sobą więcej ksiąg, a nie tę nędzną garść. Ach, powinniśmy byli to zrobić, przyjacielu. To była naprawdę bogata kolekcja! Aleksander skinął głową. Grabież cesarskiej biblioteki napełniła go strachem - dopuszczając się tego czynu, obrażali samych bogów! - gdy jednak zaczął przeglądać ten skarbiec, opuścił go lęk. W kolekcji znajdowało się wiele ksiąg od dawna uważanych za zaginione. W połączeniu z łupem, który ludzie księcia zebrali w ruinach domu Bygara Draculi w Konstantynopolu, był to naprawdę niezwykły księgozbiór.
- Ja też nad tym boleję, przyjacielu. Fakt, że nadal żyjemy, świadczy jednoznacznie o tym, że książę wyszedł cało z erupcji Wezuwiusza, ale co z jego biblioteką? Może cała przepadła, strawiona przez ogień. No cóż, mamy, co mamy. Nasz przyjaciel będzie musiał pogodzić się ze stratą. - Tak. Dotarli na szczyt wzgórza i stanęli na ulicy, wzdłuż której ciągnął się szereg domów o wąskich, wysokich drzwiach. Aleksander rozejrzał się dokoła i zauważył, że ulica jest dokładnie wysprzątana, a otynkowane ściany domów wolne od napisów. Dzielnica zamożnych. - Jesteśmy na miejscu? Gajusz skinął głową. Tam, gdzie przy drzwiach wisiały lampy, na ulicy kładły się nieregularne plamy światła. Rzymianin zatrzymał się przy czwartym budynku. - To jest dom Grzegorza Auricusa, zwanego także Magnus. Aleksander zmarszczył brwi, tłumacząc sobie w myślach znaczenie barbarzyńskich łacińskich imion. - Grzegorz Wielki? - Zgadza się. Uważany za najbogatszego człowieka w Rzymie i dobrego przyjaciela cesarza Galena oraz jego rodziny. Aleksander był zaskoczony. Biorąc pod uwagę zbrodnie, jakie popełnili w służbie księcia, należało
Przynajmniej ja bym to zrobił, pomyślał Macedończyk. Władca nie powinien pozostawiać na wolności ludzi, którzy poznali już smak władzy. przypuszczać, że cesarz bez zbędnych ceregieli pozbawiłby ich życia.
Gajusz Juliusz przyłożył palec do nosa i uśmiechnął się chytrze. - Książę opowiadał mi kiedyś o tym człowieku. Podobno Grzegorz zaoferował mu pomoc, “gdyby nawet już nikt inny nie chciał go widzieć na oczy". Jeśli dobrze zrozumiałem księcia, ten Grzegorz jest protektorem Gotów i innych barbarzyńskich sprzymierzeńców cesarstwa. Ma dostęp do złota, broni, żołnierzy i okrętów, słowem do wszystkich narzędzi władzy. Aleksander uśmiechnął się szeroko, czując, jak krew żywiej krąży w jego żyłach. Choć
wychowywał się na dworze ojca, czyli w gnieździe żmij bezustannie zajętych intrygami i spiskami, zdecydowanie lepiej czuł się na polu bitwy, w otwartym konflikcie. - To czyni zeń cennego sprzymierzeńca - stwierdził, zakładając za ucho niesforny kosmyk włosów, który zawsze opadał mu na twarz. - Umówiłeś się już na spotkanie? - Owszem. - Gajusz przyczepił do płaszcza złotą broszę i ruszył do wejścia. - Uważam, że ten człowiek potrzebuje pomocy, którą my możemy mu zaoferować, i że nasza współpraca przyniesie korzyść obu stronom. Aleksander położył dłoń na ramieniu towarzysza, zatrzymując go w miejscu. - Co ma na celu ta współpraca? - spytał poważnym tonem. - Nie mówiłeś o swoich planach, odkąd przybyliśmy do tego miasta. Ja tylko cierpliwie czekałem i obserwowałem, ucząc się tego waszego barbarzyńskiego języka, zwyczajów i zachowań twego ludu. Ale ty prawie się do mnie nie odzywałeś, pochłonięty zapewne układaniem planów na przyszłość. Gajusz skinął głową, wciąż wpatrzony w drzwi domu. - To prawda - odparł cicho. - Kiedy byłem młody, całe dni i noce dręczyły mnie marzenia i pragnienia. Goniłem za tymi marzeniami, za władzą, kobietami, złotem... To były ponure dni, czasy chaosu i wojen domowych. Chciałem przywrócić porządek, położyć kres temu zamieszaniu. Udało mi się, ale wtedy znów ogarnęło mnie poczucie pustki. Próbowałem dorównać tobie, drogi Greku, podbijając świat, zostałem jednak wyeliminowany, nim udało mi się rozpocząć tę kampanię. - A teraz? - Aleksander przyglądał mu się uważnie. - Nadal chcesz podbić cały świat? - Nie czuję już takiej potrzeby. Ale chciałbym, by to życie, choć dziwne i niewytłumaczalne, trwało. Chciałbym nadal sączyć ten słodki napój, którym ponownie mnie uraczono. Dlatego muszę chronić naszego księcia, wzmacniać jego pozycję, pomnażać jego dobra, krzyżować szyki jego przeciwnikom, eliminować tych, którzy mu się sprzeciwiają. Aleksander roześmiał się cicho. - Twoje oratorskie usta wypowiedziały głośno moje myśli. Myślisz, że ten człowiek może nam pomóc? Pomóc naszemu ukochanemu księciu? - Tak. - A co potem? Zastanawiałeś się nad odleglejszą przyszłością? Co zrobisz, kiedy nadejdzie
nieuniknione, kiedy książę odsunie swego brata od władzy i sam sięgnie po purpurę? Gajusz Juliusz odwrócił się wreszcie i spojrzał Macedończykowi prosto w oczy. - Nie myślałem o tym jeszcze. Ważne jest to, czego musimy dokonać teraz, w tej chwili. Kiedyś, gdy byłem młody, dużo rozmyślałem o przyszłości. Planowałem życie moich dzieci i wnuków. Westchnął ciężko. I co? Nie miałem żadnych dzieci... szkoda. August przywdział mój płaszcz, przejął moje imię i władzę, jakby mu się należały. Parszywy kundel. Aleksander pokręcił głową, udając głębokie oburzenie. - To prawda, ten bezczelny młokos ukradł twą chwałę, kiedy ty spałeś... i zrobił to, czego ty zrobić nie mogłeś, zbudował nowe państwo, cesarstwo, które wyrosło na ruinach twojej republiki i przetrwało do dzisiaj. Jeden z twoich drogich przyjaciół opisał dokładnie tamte czasy; ten młody Oktawian był doskonałym władcą. Stworzył państwo, które przetrwało stulecia. Podziwiam go, bo budował naprawdę dobrze. - Tfu! - Gajusz Juliusz splunął na ulicę. - Ja też czytałem tego fircyka Swetoniusza. Podlizuje się człowiekowi, który nie żyje już od paruset lat! Żałosne. Masz rację, mój siostrzeniec poradził sobie całkiem nieźle, ale i tak go nie lubię. Zrozum, człowiek na starość musi mieć jakieś powody do narzekań, jakiegoś wroga. - O jakiej starości ty mówisz? - Aleksander się roześmiał. - Przecież ty już od dawna nie żyjesz. - Dość, młokosie. Ty też jesteś zimnym trupem. Wejdźmy i przekonajmy się, co możemy zyskać dzięki miłym uśmiechom i inteligentnym słowom, bo nie mamy nic innego do zaoferowania. Aleksander cofnął się o krok, pozwalając, by Rzymianin stukaniem do drzwi przyzywał stróża. Dręczył go bliżej nieokreślony niepokój, czytał bowiem uważnie historię Swetoniusza i Roczniki, próbując zrozumieć, w jaki sposób Oktawian doszedł do władzy. Pewien fragment próbował przebić się do jego pamięci... Gajusz Juliusz spłodził ze swymi rzymskimi żonami - których miał sporo - tylko córki. Jednakże miał również syna, Ptolemeusza Caeseriona z królewskiej rodziny egipskiej. Chłopca, który dożył
Czyżby o tym nie pamiętał? Czy Rzymianie nie zaakceptowaliby tego wieku
męskiego.
chłopca jako władcy? Tajemnicza sprawa...
***
- Gajusz Juliusz z towarzyszem - zaanonsował ich służący, gdy weszli do salonu. Na krześle z szerokim, wygodnym oparciem siedział mężczyzna w bogato zdobionych, kosztownych szatach. Długa grzywa gęstych siwych włosów okalała jego spokojną, dojrzałą twarz. Na długim stole leżały arkusze pergaminu, kałamarze, tabliczki, noże do piór, alabastrowe puchary i srebrne talerze. Gospodarz podniósł wzrok, mierząc obu gości czujnym, przenikliwym spojrzeniem, a potem zajął się ponownie tym, nad czym pracował przed ich przybyciem. - Przepraszam, to potrwa tylko chwilę - powiedział, układając jakieś dokumenty. Skończywszy, wstał. - Witaj w moim domu, Gajuszu Juliuszu. Jestem Grzegorz Auricus. Proszę, usiądźcie i napijcie się czegoś. Aleksander podobnie jak Rzymianin zajął miejsce na krześle obok stołu. Nie był zachwycony faktem, że został wyłączony z rozmowy, nie protestował jednak, zdając się na spryt i umiejętności oratorskie Gajusza, który odezwał się w te słowa: - Jesteś bardzo hojny, panie. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy ci w pracy. Możemy przyjść kiedy indziej, jeśli tylko sobie życzysz. Grzegorz machnął ręką, siadając z powrotem. - Nieważne. Chętnie cię wysłucham, dzięki temu mogę się choć na chwilę oderwać od tych spraw. Aleksander uśmiechnął się w duchu. Niedawno zapadł wieczór, było jeszcze za wcześnie na wizyty towarzyskie, a zdecydowanie za późno na załatwianie interesów i przyjmowanie petentów. Gajusz Juliusz sprytnie wykorzystał przerwę między innymi spotkaniami. Macedończyk zastanawiał się, ile go to kosztowało. - W liście napisałeś, że działasz z polecenia naszego wspólnego przyjaciela i gotów jesteś zaoferować mi doświadczenie oraz umiejętności, których potrzebuję w tych trudnych czasach. Grzegorz wskazał jeden z listów leżących na stole. - Nadal jednak nie wiem, drogi gościu, kto cię poleca ani czego ma dotyczyć twoja pomoc. - Szlachetny panie - zaczął Gajusz poważnym tonem. - Przybyłem tu w związku z wysiłkami, jakie podejmujesz na własny koszt, by ulżyć w cierpieniu ludziom dotkniętym wielką klęską, wybuchem Wezuwiusza. Człowiek dobrze znany na Palatynie, właściwie ktoś, kto może nazywać go swoim domem, powiedział, że powinienem cię odszukać i zaoferować ci moje usługi. - Wysiłki, które podejmuję na własny koszt? - Grzegorz wydął usta i spojrzał na Gajusza spod
przymrużonych powiek. - Nie podejmuję teraz takich wysiłków, choć rzeczywiście staram się pomagać urzędom cesarskim, które szukają schronienia dla uchodźców z okolic Wezuwiusza i zapewniają im żywność oraz ubranie. - Wszyscy znają twoją hojność, mówi się o niej w całym mieście. Nie mam tu tylko na myśli wysiłków, których celem jest zaspokojenie podstawowych potrzeb nieszczęśników szukających schronienia i pomocy w matczynych ramionach Rzymu. Chodzi mi o zaspokojenie innej, naglącej potrzeby. Jestem pewien, że właśnie ty, panie, możesz się tym zająć. Grzegorz podniósł ręce w geście zniecierpliwienia. - Jesteś moim gościem, ale mam mało czasu i wiele spraw do załatwienia. Proszę, zrezygnuj z tych oratorskich popisów i przejdź do rzeczy. Gajusz Juliusz powstrzymał uśmiech cisnący mu się na usta i skłonił lekko głowę. - Jak sobie życzysz, panie. Będę mówił wprost. Teatry są zamknięte, amfiteatry świecą pustkami, nieużywany cyrk niszczeje. Czy można sobie wyobrazić większą klęskę? Skąd ludzie mają wiedzieć, że cesarz ich kocha i boleje nad ich nieszczęściem, jeśli nie schodzi pomiędzy nich, nie bywa w teatrze, nie otwiera wyścigów? Jak mogą zapomnieć o strachu, skoro nie mają czym zająć myśli? Aleksander był nieco zaskoczony, jednak gospodarz najwyraźniej rozumiał intencje Gajusza. Senator westchnął i podniósł ze stołu pióro, badając czubkiem palca, czy jest dość ostre. - Mnie też to martwi. Wiele razy rozmawiałem o tym z cesarzem, ale on powtarza z uporem, że nie będzie marnował państwowych pieniędzy na “głupstwa i zbytki", kiedy trzeba naprawiać drogi, odkopywać miasta spod zwałów popiołu i importować wielkie ilości oleju i ziarna. - Oczywiście, to rzeczy niezbędne - przytaknął Gajusz Juliusz, zniżając nieco głos. - Ale co powiedzą ludzie? Cesarz nie może zapominać, że mieszkańcy miasta muszą odczuwać jego miłość, muszą widzieć, że mu na nich zależy, muszą słyszeć jego głos i oglądać jego oblicze. Nie może chować się na Palatynie, za sprawami państwa, gdyż straci miłość miasta. - Wiem - odrzekł Grzegorz krótko. - Nie jestem jedynym doradcą, który nakłaniał go do otwarcia teatrów, Koloseum i cyrku. Odmawia. Gajusz Juliusz skinął lekko głową, co oznaczało, że wie już o tym wszystkim, słyszał podobne plotki w winiarniach i łaźniach. - Może wiesz, panie, co z igrzyskami żałobnymi,
munera, o których mówi się już od
tak dawna? Czy cesarz będzie zwlekał z oddaniem czci tysiącom ofiar nieszczęścia? Czy pozwoli, by cienie i manes błąkały się po okolicy, nie mogąc zaznać spokoju? - Wiem tyle co inni. Galen wydał miesiąc temu edykt, w którym zapowiadał wielkie igrzyska walki gladiatorów, dzikie zwierzęta i cała reszta - dla uczczenia pamięci zmarłych w Pompejach, Bajach i Herkulanum. Nie ustalono jednak żadnej daty, nie przygotowano żadnych wystąpień. Ludzie
editore, którzy mogliby zająć się tym w jego imieniu, lecz będzie próbował zorganizować wszystko sam. codziennie wypytują go o konkrety, lecz on się ociąga. Obawiam się, że nie wyznaczy
- A ciągle zajęty jest czymś innym - dodał Gajusz Juliusz cicho. - Cesarz ma liczne obowiązki, wiele ważnych spraw, które musi załatwiać na bieżąco. Ktoś musi zadbać o to, by ludzie mieli co jeść i pić. W obliczu takiej katastrofy można stracić z oczu mniej istotne kwestie. - I tak się właśnie stało - stwierdził Grzegorz. - Wszyscy ludzie pracujący w służbie cesarza obarczeni są teraz ogromnym brzemieniem. - Nie wszyscy kompetentni ludzie są zajęci - oświadczył z mocą Gajusz. - Oto stoję przed tobą, panie, gotów służyć ci mym doświadczeniem i ciężką pracą. Proszę jednak, byś nie przydzielał mi zadań związanych z niesieniem pomocy materialnej. Pozwól mi robić to, co robili dawniej trybunowie, edylowie i sędziowie: pozwól mi zorganizować przedstawienia teatralne, igrzyska i widowiskowe polowania na dzikie bestie, słowem to, czego potrzebują zwykli ludzie, by odzyskać pogodę ducha. Grzegorz westchnął ciężko i odłożył pióro. - Cesarz nigdy nie da funduszy na coś takiego. Jak już wspomniałem, zamierza sam zorganizować igrzyska. - Zgadza się - wtrącił Gajusz szybko, nim senator mógł dokończyć myśl. - Jednak w czasie, gdy będziemy czekali na wielkie igrzyska żałobne, ty, panie, mógłbyś zafundować prostemu ludowi odrobinę rozrywki. Wiadomo, że nie żałujesz pieniędzy na publiczne potrzeby; wynająłeś statki i przywiozłeś na własny koszt ziarno i wino, gdy krajem wstrząsały wojny domowe, a nad miastem zawisło widmo głodu. Rzym cię potrzebuje, panie. Senator jakby nagle się przebudził. Aleksander miał wrażenie, że dopiero teraz zauważył ich obecność.
- Żaden senator nie może sponsorować igrzysk, festynów, przedstawień teatralnych i podobnych rozrywek bez wyraźnego zezwolenia samego cesarza. Żadnemu senatorowi - kontynuował Grzegorz ostrym tonem - nie zezwolono na coś podobnego od czasu samego boskiego Augusta. - Rzeczywiście - zgodził się z nim Gajusz Juliusz. - Gdy Agrypa był edylem, zorganizował bardzo długie i wystawne igrzyska. Jeśli mnie pamięć nie myli, a Kasjusz Dion mówi prawdę, Agrypa “obsypywał ludzi żetonami, które mogli wymienić na pieniądze, ubrania lub inne rzeczy". Lecz Agrypa był bliskim powiernikiem Augusta i z pewnością organizował takie przedsięwzięcia za wiedzą i przyzwoleniem cesarza. Panie, ludzie żyją w strachu i rozpaczy. To naprawdę drobnostka, może jednak by im pomogła. Grzegorz pokręcił głową, choć na jego twarzy widać było rozterkę. Milczał. - Panie - przemówił ponownie Gajusz. - Mam pewne doświadczenie w tych sprawach. Niedawno wróciłem ze Wschodu, z Persji, opuściłem już służbę cesarską. Pozwól, bym służył ci pomocą i zajął się tym wszystkim. Może uda mi się poruszyć kamień, który pociągnie za sobą lawinę i przywróci normalny porządek rzeczy w Rzymie. Może cesarz pozwoli otworzyć któryś z teatrów, nie musi to być od razu Marcellusa czy Pompejusza, niech chociaż raz czy dwa razy w tygodniu odbywają się tam przedstawienia... choćby “Eneidy", żeby ludzie udręczeni nieszczęściami mogli się przekonać, że życie toczy się dalej i wszystko wraca do normy. Senator milczał, zastanawiając się nad tymi słowami. Aleksander uśmiechnął się w duchu. Wiedział coś o doświadczeniu Gajusza Juliusza w tych sprawach; z relacji starożytnych historyków wynikało, że stary Rzymianin był mistrzem reżyserii i planowania scenicznego. Aleksander sam niegdyś też przygotował kilka spektakli i był pewien, że jego bardziej doświadczony towarzysz ma już obmyślony plan działania. Jedyne, czego teraz potrzebował, to trochę pieniędzy i pozór cesarskiego przyzwolenia. - Jeden teatr nie nadwerężyłby moich finansów... - rzekł w końcu Grzegorz. - Oczywiście nie byłoby mowy o pantomimie ani farsach, w grę wchodziłyby tylko starsze sztuki przypominające ludziom o starożytnych bohaterach i tradycjach miasta. - Zgoda. - Gajusz Juliusz skinął głową z powagą. - Żadnych tanich sztuczek, żadnych mechanicznych słoni, lasu wyrastającego z podłogi czy przeklinających gladiatorów. Ale to wystarczy, panie, by oderwać ludzi od rozmyślań o śmierci i zniszczeniu. Niech znów myślą o życiu, niech znów spoglądają w przyszłość. Niech z miłością mówią o cesarzu i o tobie, panie, który okazałeś im tak wielką hojność. Grzegorz wstał i podszedł do okna. Odsunął ciężką zasłonę, za którą rozciągał się widok na zbocze góry, na bezładne skupisko budynków mieszkalnych. W oddali, oświetlony setkami lamp i pochodni, wznosił się Palatyn. Cesarskie pałace lśniły czerwonym blaskiem rozmytym przez spadające wciąż z nieba płatki popiołu.
- Spotkam się z cesarzem jutro rano - powiedział senator. - Przedstawię mu tę propozycję, używając, za twoim pozwoleniem, szlachetny gościu, twych argumentów. Może coś do niego dotrze. Wiem, że cierpi głęboko wraz ze swym ludem. Świadomość, że w ten sposób okaże im swą miłość, zapewne przekona go do tego projektu. W oczach Gajusza Juliusza zapłonął triumfalny błysk. Nim jednak senator obrócił się doń ponownie, przybrał zatroskaną minę, w której tliła się iskierka nadziei. - Który teatr proponujesz? Może Balbusa? Jest mały, strażnicy miejscy mogliby bez trudu kontrolować wszystkie wejścia. Gajusz Juliusz wyjął spod płaszcza tabliczkę i rylec i położył je na blacie stołu, gotów do pracy. - Myślałem o tym samym, panie. Nie możemy dopuścić do zamieszek! To byłaby prawdziwa katastrofa.
***
Zbliżał się już świt, gdy opuścili dom Grzegorza Aricusa. Zrobiło się chłodno, w powietrzu unosił się ostry zapach rzeki. Aleksander, przyzwyczajony do zimna, szedł żwawym krokiem, pozwalając, by krople rosy osadzały się na jego skórze. Gajusz kroczył obok niego, ogromnie z siebie zadowolony. - Nieźle ci poszło - stwierdził Macedończyk, kiedy przechodzili przez pusty plac w sercu Forum. Podczas ich poprzedniego pobytu w mieście Gajusz Juliusz wynajął mieszkanie na obrzeżach Awentynu. Nie było zbyt duże, ale leżało na uboczu, w miejscu, gdzie nikt nie widział, kiedy wychodzą i wracają. - Choć moim zdaniem, w całym tym biznesie teatralno-cyrkowym za dużo jest kręcenia. Może uda ci się wyprowadzić w ten sposób trochę pieniędzy na finansowanie innych projektów, ale... Gajusz Juliusz roześmiał się nagle, zrzucając z głowy kaptur. Przeszli już przez Forum i mijali właśnie świątynię Kastora i Polluksa. Płomienie płonące na ołtarzach oświetlały ogromne posągi migotliwym blaskiem. - Mój drogi Greku, w kwestiach związanych z rzymskimi cyrkami i teatrami nie ma miejsca na krętactwa! Pamiętasz Swetoniusza? Na pewno pamiętasz, widziałem, jak się oburzałeś, czytając o wyczynach następców mojego siostrzeńca. Wiesz więc, jaki los spotkał srogiego Ty- beriusza, prawda? Aleksander skinął głową. Spośród wszystkich cesarzy, którzy rządzili Rzymem po boskim
Auguście, tylko “wspaniały" Germanik umarł w łóżku. Z perspektywy stuleci wydawało się, że jedynie dzięki ogromnej sile rozpędu, jaką nadał cesarstwu przebiegły i długowieczny August, Rzym przetrwał rządy ponurego Tyberiusza, kapryśnego Klaudiusza oraz szalonego Nerona i dotrwał jakoś do czasów Wespazjana. - Tak, umarł w samotności, znienawidzony przez wszystkich. - Pamiętasz, dlaczego stracił miłość ludzi i senatu? Dlaczego został zamordowany? Dlaczego z taką radością przyjęto rządy Germanika, “pięknego ciałem i duchem"? Aleksander zatrzymał się i spojrzał na Gajusza Juliusza. - Bo Tyberiusz nie cierpiał teatru, wyścigów i innych rozrywek publicznych? To czyste szaleństwo! - Być może. - Gajusz objął swego towarzysza ramieniem. - Ale to jest Rzym, tutaj cesarza i lud łączą szczególne, niemal serdeczne stosunki. Musi panować harmonia między obywatelami z najbiedniejszych dzielnic i tymi postawionymi na wyżynach władzy. Sercem tej harmonii jest teatr, cyrk i Koloseum. - Wskazał na masywne bryły cesarskich pałaców. - Tam siedzi cesarz w swej złotej klatce, otoczony przepychem i strażnikami, a jednocześnie przygnieciony ogromnym brzemieniem obowiązków. Zwykły człowiek, obywatel, rzadko go widuje, nie ma do niego dostępu. Senat, który zgodnie z tradycją powinien reprezentować interesy ludu, jest bezużytecznym klubem towarzyskim, to nie zmienia się od stuleci. Nawet fikcja zwana wybieraniem trybunów ludowych dawno już została zapomniana. Cesarz ma władzę absolutną, ale nie jest tyranem. Znowu ruszyli, kierując się ku targowiskom nad rzeką. - Jak udaje mu się uniknąć losu władców ze Wschodu? Dzięki czemu nie staje się bogiem, odizolowanym od ludzi i tak często przez nich znienawidzonym? Ano, mój przyjacielu, właśnie dzięki teatrowi, dzięki cyrkom, dzięki polowaniom na dzikie bestie. Podczas tych przedstawień cesarz pojawia się na trybunach, pokazuje się ludowi. Każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko mogą zobaczyć jego twarz, mogą się przekonać, czy przeklina, gdy jego ulubiony zawodnik przegra, czy często się śmieje, czy też jest zawsze poważny. W teatrze zwykli ludzie mogą bezpośrednio zwracać się do cesarza. Rozumiesz, co to znaczy? Aleksander skinął głową, bo utrzymywał podobne relacje ze swoimi hoplitami. - Kto wyleje swe żale, temu lżej na duszy - stwierdził. - Otóż to - uśmiechnął się szeroko Gajusz Juliusz. - Przekonasz się, przyjacielu, że znużenie cesarza Galena, jego niechęć do tych “zbytków", skieruje miłość ludu rzymskiego ku mojej osobie.
Przystanął ponownie i przeciągnął dłonią po łysinie. - Muszę powiedzieć, że dość łatwo przychodzi mi zdobywanie ludzkiej sympatii.
PAŁAC SEWERIANA, ROMA MATER Długie zasłony, przetykane gęsto złotą nicią, kołysały się łagodnie na nocnym wietrze. W pokoju panował mrok rozpraszany jedynie bladym światłem dwóch świec. Na łóżku leżał mężczyzna, wciąż odziany w tunikę i togę, których używał za dnia. Jeden sandał leżał na podłodze, drugi wciąż tkwił na jego stopie. Człowiek ten przyciskał dłonie do oczu, próbując przegonić dojmujący ból głowy. W jednej z pomalowanych ścian uchyliły się drzwi, rzucając chybotliwy cień na najady i delfiny. Do pokoju wdarł się krzyk małego dziecka. Mężczyzna leżący na łóżku szarpnął się gwałtownie, jak dźgnięty nożem, a potem usiadł prosto, zaniepokojony. Kobieta, która weszła do pokoju, machnęła nań ręką. - Leż, Galenie, ty nic nie możesz z tym zrobić. Imperator Cesarstwa Zachodniego, august, bóg Rzymian, władca Italii, Galii i Germanii, opadł z ulgą na łóżko. Odwrócił głowę, przyglądając się, jak jego żona siada przy stoliku i czesze włosy. Pomimo kłopotów z dzieckiem i ogólnego nastroju przygnębienia panującego w mieście zawsze była zadbana i elegancka. - Czemu on tak płacze? Helena spojrzała nań przez ramię, ściągając gniewnie brwi. - A jakie to ma znaczenie? Gdybyś wiedział, kazałbyś jakoś załatwić tę sprawę? Wydałbyś edykt, żeby go uciszyć? Galen westchnął. Helena też była zmęczona. Miała trudną ciążę, choć urodziła zdrowego chłopca, o czym świadczyła choćby siła jego głosu. Pobrali się przed dziesięciu laty, on wtedy był młodym trybunem z prowincji, ona córką starego patrycjuszowskiego domu. Przez cały ten czas Helena zmagała się z licznymi chorobami. Galen obawiał się nawet, że urodzenie dziecka ją zabije, okazało się jednak, że jej upór poradził sobie i z tą przeszkodą. - Czy on jest zdrowy?
- Tak - odparła Helena. - Opiekunka mówi, że ma kolkę. To przejdzie z czasem. Daje mu jakąś śmierdzącą miksturę, chyba kocimiętkę. Galen zamknął oczy. Szelest grzebienia przeciąganego przez włosy ucichł po chwili. Cesarz otworzył jedno oko. Helena pochylała się nisko nad małym srebrnym lusterkiem ustawionym na jej stoliku. Miękką szmatką zamoczoną w oleju ścierała puder z powiek. Galen uśmiechnął się i obrócił na bok, by móc się jej przyglądać. Nim przybyli do Rzymu, nigdy nie nakładała makijażu. Teraz jego usuwanie stało się cowieczornym rytuałem. - Chłopak mógłby wychowywać się w Katanii, pod opieką służących. Helena znieruchomiała, potem odłożyła szmatkę i odwróciła się do swego męża, zaciskając usta w gniewnym grymasie. Galen był zaskoczony jej reakcją. - Ja będę wychowywała mojego syna. Jeśli chcesz, możemy stąd wyjechać i dać ci się wyspać oświadczyła cesarzowa lodowatym tonem. Galen usiadł i spuścił nogi z łóżka. - To była tylko sugestia, kochanie. Nie chcę, żebyście stąd wyjeżdżali. Jak sama mówisz, kolka kiedyś przejdzie. - Więc nie opowiadaj głupstw. Widział fragment jej twarzy w lustrze. Bruzdy gniewu zniknęły, gdy zanurzyła dłonie w porcelanowym dzbanie wypełnionym wodą różaną. Obmywszy nią twarz, sięgnęła po leżący na stole ręcznik i wytarła się do sucha. - Jak minął dzień? Galen uśmiechnął się do siebie, ściągając drugi sandał. Gdzieś w pałacu byli służący specjalnie przeszkoleni do ściągania jego sandałów, tuniki i togi. Prawdopodobnie gdzieś były też służące, które miały czesać włosy cesarzowej i zmywać jej makijaż. Galen spędził jednak zbyt wiele lat w terenie, dbając o własny ekwipunek, by teraz wpuszczać służących do maleńkiego sanktuarium cesarskich apartamentów. Pałace na wzgórzu były ogromne, ale dawały też schronienie ogromnej liczbie służących, urzędników, ministrów i innych pieczeniarzy. Niemal każdy mieszkaniec miasta dzielił z kimś pokój. Przybycie ogromnej masy uchodźców tylko pogorszyło sytuację. Nikt nawet nie marzył o odrobinie prywatnej przestrzeni, ale - na bogów! - on był cesarzem. Skoro mógł mieć pokój tylko dla siebie i swojej żony, nie zamierzał z tego rezygnować.
- Nie jest łatwo. Ludzie nie otrząsnęli się jeszcze z szoku. Trudno zmusić kogokolwiek do jakiegoś wysiłku. W tej sytuacji dostarczenie żywności do Kampanii wydaje się prawie niewykonalne. - Słyszałam o tym - parsknęła Helena z niesmakiem. - Dostaję całą masę listów od bliższych i dalszych krewnych, w których błagają mnie o talony na ziarno. Wśliznęła się pod kołdrę, a Galen przesunął się na bok, by zrobić jej miejsce. Była miękka i ciepła, pachniała różami i kolendrą. Galen przytulił twarz do jej szyi. - Największy problem to przystanie w Misenum i Bajach - mówił przytłumionym głosem. - Nie da się przewieźć drogą lądową takich ilości ziarna, solonej wieprzowiny, chleba, wina i oliwy. Większość mostów jest zniszczona, a drogi zablokowane przez uchodźców, szabrowników albo żołnierzy, którzy mają przywrócić porządek w tamtym regionie. Miną długie miesiące, zanim będzie można tamtędy normalnie podróżować. Helena westchnęła i przyciągnęła dłoń męża do ust, by całować jego palce. Świece zgasły, zostawiając ich w całkowitym mroku. - Przystanie są nadal zamknięte? Galen skinął głową, przytulając się mocniej do żony. - Usuwanie wraków i oczyszczanie portów potrwa jeszcze kilka tygodni. Załogi remontowe pracują w ślimaczym tempie... to ta sama choroba, która dotyka niemal nas wszystkich. Helena odwróciła głowę, by widzieć choć zarys jego twarzy w nikłym świetle wpadającym do pokoju przez okna. Pałace i świątynie Palatynu oświetlone były blaskiem setek wielkich pochodni i lamp. Tutaj nigdy nie było całkiem ciemno. - Jak się czujesz? - Zmęczony. Wyczerpany. Trudno mi nieść ten ogromny ciężar... Aurelian jest dobrym bratem, pracuje równie ciężko jak ja, ale brakuje mu szerszego oglądu spraw, nie rozumie ich dość dobrze, by samodzielnie rozwiązywać bieżące problemy. Helena skinęła głową i przyłożyła czubek palca do jego nosa. - Potrzebujesz pomocy - powiedziała. - Takiej, jaką miałeś przed katastrofą. Uniósł brwi. Zapach jej włosów łaskotał go w nos, nie był jednak zbyt rozproszony, by nie
dosłyszeć znajomych tonów w jej głosie. Znów ogarnęło go wielkie znużenie; czy musi bawić się w politykę i układy nawet we własnym łóżku? - Znów próbujesz mnie przekabacić? Podjąłem już decyzję. Księżna jest załamana; utrata tych ludzi i jej córek to dla niej bolesny cios. Jeszcze gorsza była utrata mojego zaufania. Nie powierzę jej już więcej władzy nad Biurem Barbarzyńców. Okazała się zbyt niebezpieczna dla mnie i dla mojej rodziny. Do tej pory nie rozmawiali o zastanawiających wydarzeniach, jakie miały miejsce na kilka dni przed wybuchem Wezuwiusza. Cesarzowa wiedziała, że Anastazja wysłała na południe swych ludzi, którzy mieli jakieś zadanie. Nie słyszała nic o córkach. Zamyśliła się na moment; nie, nigdy nie słyszała o tym, by stary książę spłodził z Anastazją jakieś dzieci, choć bez wątpienia próbował! - Córki? - Starała się nie okazywać, jak bardzo zaintrygowały ją słowa męża. - Nie wiedziałam, że ona miała córki. Galen syknął i próbował ukryć głowę między poduszkami. - Porozmawiajmy o tym kiedy indziej. - Nie - odrzekła ostro Helena. - Zamęczasz się pracą i zmartwieniami. Od tygodni już nie wychodziłeś z pałacu, nie byłeś na polowaniu ani nawet na zwykłej przejażdżce, nie przechadzałeś się po Forum, wśród swego ludu. Księżna, która była naszą bliską przyjaciółką, teraz jest cieniem siebie samej. Oboje doprowadzacie mnie do łez! Chcesz powiedzieć, że jej córki, zakładam, że chodzi tu o adoptowane córki, zginęły w wybuchu? - Tak - odburknął Galen spod poduszki. - Chodźmy wreszcie spać! - Nie. - Helena wyszarpnęła mu poduszkę z ręki i odrzuciła ją na bok. - Chciałabym dowiedzieć się wszystkiego teraz. - Usiadła i poprąwiła koszulę, która odsłoniła jej białe ramię. Choć bez ustanku namawiała Galena, by wyszedł, poczuł na twarzy słońce i wiatr, rozerwał się trochę, sama wciąż przebywała w pałacu. Jej naturalnie biała skóra i gęste lśniące włosy budziły zazdrość wśród arystokratek. Galen skrzywił się i sięgnął po inną poduszkę. Helena była jednak szybsza i uderzyła go w głowę swoją poduszką, wypełnioną ciasno ubitym gęstym puchem. - Au! - jęknął. - Widzę, że jesteś dzisiaj w nie najlepszym humorze. Myślałem, że chcesz, żebym się wyspał.
- Możesz spać później, kiedy już mnie zadowolisz. - Aha! - Uśmiechnął się, kładąc dłoń na jej nodze. - A ja myślałem, że chcesz rozmawiać! Przyciągnął ją do siebie. Helena wrzasnęła wściekle i znów zdzieliła go poduszką. Galen ze śmiechem odtoczył się na bok. - Jesteś niemożliwy - parsknęła Helena, odgarniając włosy z oczu. - Powiedz mi, co się stało. - W porządku. - Galen także usiadł, poważniejąc nagle. Helena, która chciała mu właśnie dopiec jakąś złośliwością, powstrzymała język, gdyż jej mąż nagle jakby postarzał się o kilka lat. Ujrzała w jego oczach ogromny smutek. - Och, najdroższy... Masz w oczach to samo co ona. Pocałowała go w czoło, potem spotkały się ich usta. Galen przycisnął ją mocno do siebie, a wtedy poczuła na twarzy jego łzy. Cesarz płakał. Wzięła go czule w ramiona. - Powiedz mi - szepnęła, muskając wargami jego ucho.
*** Jakiś czas później, kiedy skończył, Helena tuliła go do siebie i kołysała jak dziecko. Galen wstrzymywał płacz, lecz jej twarz była mokra od łez. - Nasza ukochana przyjaciółka wysłała na Wezuwiusza ludzi, by zabili twojego brata? - powtórzyła po raz kolejny. Wydawało jej się to niemożliwe, szalone. - Tak - potwierdził cicho Galen. - I wszyscy zginęli, kiedy góra wybuchła? - Tak. Helena siedziała przez chwilę w milczeniu, rozmyślając. Galen drzemał w jej ramionach. Księżyc oblewał srebrnym blaskiem podłogę. W tym dziwnym świetle wzory ułożone z kolorowych płytek wydawały się dziwaczne, nierozpoznawalne. Po jakimś czasie księżyc schował się za sąsiednim budynkiem, a w pokoju znów zapadła ciemność.
- Mały Maksjan naprawdę miał taką moc? - odezwała się Helena. - Mógł wskrzeszać zmarłych i leczyć wszelkie choroby? - Tak - odrzekł Galen zaspanym głosem. Wydawał się teraz znacznie spokojniejszy, jakby napięcie, w którym żył od kilku tygodni, wreszcie opadło. - Miał potężne sługi i korzystał z zakazanych mocy. Przynajmniej tak twierdziła księżna. Helena przez chwilę się nad czymś zastanawiała. - Kochanie, twój brat miał maszynę, która fruwa? - Sama myśl o podobnym cudzie budziła w niej zawiść. - Tak donosili szpiedzy księżnej. Coś z pewnością przyniosło go z ogromną prędkością do mojego obozu na wybrzeżu Mare Caspium, a potem przetransportowało z powrotem. - Hm... Myślisz, że on wciąż żyje? - Nie. - Galen powiedział to głosem przepełnionym bólem. Niełatwo przychodziło mu rozstawać się z braćmi, bo łącząca ich więź była bardzo silna. Helena wiedziała, że dawni cesarze często nienawidzili swego rodzeństwa i bez skrupułów pozbawiali życia braci lub siostry. Galen mógł cieszyć się skarbem, jakiego nie posiadał żaden z jego poprzedników - miłością i zaufaniem rodziny. Nie żyje. Był taki moment... taka chwila, kiedy stałem z Aurelianem i księżną w jadalni Filipa Araba. Zobaczyłem go, prosiaka, miał zakrwawioną twarz, nóż wbity w pierś. Widziałem wokół niego płomienie, gdy umierał, z ust wypływała mu krew. Jego oczy wypełnione były wściekłością. Potem uciekło z nich życie i wizja zniknęła. Z pewnością umarł. Helena westchnęła i pocałowała go w czoło. Wydawał się bardzo stary i zmęczony, wyczerpany długą walką. Będąc świadomy tego, co stało się na Wezuwiuszu, musiał wysłuchiwać codziennie nowych raportów - liczbie zabitych. Każdego ranka przybywali doń posłańcy od trybunów - konsuli odpowiedzialnych za niesienie pomocy humanitarnej. Wzdłuż dróg prowadzących do Bajów i Misenum ciągnęły się masowe groby. Tysiące niewolników pracowało łopatami i motykami, grzebiąc zmarłych. Herkulanum i Pompeje zamieniły się w wielkie grobowce, pogrzebane pod czarną rozpaloną skałą, która spłynęła z ziejącego ogniem Wezuwiusza. Galen wiedział dobrze, co czuje każda rodzina, która straciła w wybuchu syna, córkę lub ojca, sam miał swój udział w tej rozpaczy. - Nie znaleziono jego ciała, kochanie. Może wydaje ci się to absurdalne, ale wiem, że ty zdołałbyś się jakoś uratować. Dysponując taką mocą i maszyną, która potrafi latać, z pewnością uciekłbyś
stamtąd. Czy twój brat miałby być gorszy od ciebie? - Nie opowiadaj takich rzeczy... Nasz prosiak nie żyje, zginął z mojej ręki. Nie chcę o tym myśleć. - Z twojej ręki? - powtórzyła Helena. - To nie ty wbiłeś mu nóż w serce, to było dzieło Anastazji. Zabiło go państwo, nie ty. Galen obrzucił ją gniewnym spojrzeniem. - Państwo to ja. Jeśli on musiał umrzeć, to ja trzymałem w dłoni miecz. Przyjmuję tę odpowiedzialność, nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej. Helena wzdrygnęła się, dotknięta chłodem jego słów. Ta bolesna reprymenda przypomniała jej., że kiedyś obiecała nie mieszać się nigdy do tych spraw, pozostać przy swoich książkach, poezji, listach.
W naszym domu są dwa pokoje - rodzina i państwo, pomyślała. Ja właśnie weszłam nieproszona do jego pokoju. Wielu patrycjuszy i tak miało jej za złe, że uchodzi za całkiem niezłą dramatopisarkę.
Żałowała teraz, że nie została w Katanii, w swej letniej rezydencji. Wtedy byłaby z dala od tego wszystkiego. Tragedię Wezuwiusza znałaby tylko z listów i opowieści. Nie rozpoczęłaby tej rozmowy, nie wypowiedziałaby słów, które zraniły jej męża. - Mężu, proszę! Jeśli Maksjan żyje, jest teraz twoim śmiertelnym wrogiem. Wie, kto nasłał na niego zabójców. Musisz zachować wszelkie środki ostrożności i go odszukać. Wysłać psy gończe jego śladem. Musisz chronić siebie. Galen podniósł rękę, w jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski. - Już ci powiedziałem, żono, nie przyjmę księżnej z powrotem! - Ależ ko... Głośne pukanie do drzwi przerwało jej w pół słowa. Galen zaklął szpetnie i zszedł z łóżka. Był nagi, narzucił jednak na siebie togę, którą zostawił przedtem na krześle. - Tak? - warknął, zbliżając się do drzwi. - O co chodzi?
- Wiadomość, panie. - Głos należał do jednego z gwardzistów, którzy stali w nocy przed wejściem do cesarskich apartamentów. Galen zatrzymał się nagle, jakby głos strażnika obudził w nim jakieś podejrzenia. - Dostarczył ją z wielkim pośpiechem posłaniec Portus. Jest na niej pieczęć prefekta Aleksandrii. Galen położył dłoń na drzwiach, wciąż nie mogąc pozbyć się wątpliwości.
Gdyby czaili się tam zabójcy, nie prosiliby mnie o otwarcie drzwi, pomyślał. Po prostu by je wyważyli, zabiwszy wcześniej strażników. Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Gwardzista, młody Germanin z rudą brodą i dwoma warkoczami, ukłonił się nisko. W dłoniach trzymał zapieczętowany list. Galen uśmiechnął się, widząc wyraz zakłopotania na jego twarzy. - Dobrze się spisałeś, Rufusie. Wracaj na swój posterunek. Zamknął drzwi, zastanawiając się, co skłoniło prefekta - rzutkiego człowieka, którego obsadził na tym stanowisku zaledwie rok wcześniej - do wysłania tak pilnej wiadomości. Otworzył przesyłkę, łamiąc podwójną pieczęć. W środku znajdował się pojedynczy arkusz pergaminu pokryty ukośnym pismem. Galen przysunął list do oczu; w tak słabym świetle trudno było mu cokolwiek odczytać. - Proszę - powiedziała Helena, przysuwając świecę. Także wstała z łóżka i okryła się peleryną. - Co on tam pisze? - Najpierw to co zawsze, czyli pochwały moich boskich rządów, mojego geniuszu, ple, ple, ple... O, tutaj robi się ciekawie: “Z fenickiego miasta Tyr doszły nas wieści o wielkim nieszczęściu, które spotkało księcia Teodora, błogosławione niech będzie jego imię...", znowu te bzdury... “Miasta Decapolis i ich sprzymierzeńcy podnieśli bunt, oskarżając cesarza Herakliusza o tyranię i zdradę. Armia buntowników przebyła pustynię i w wielkiej bitwie rozgromiła wojska księcia Teodora. Teraz zmierza w stronę Tyru i Damaszku, nie lękając się rzymskiego oręża ani bogów". Hm... Prefekt się obawia, że Egipt może być następny. Błaga mnie, bym wysłał mu okręty i ludzi. Galen obrócił list w dłoniach, na drugiej stronie nie było już jednak żadnych dopisków. - Co zrobisz? Myślisz, że Herakliusz poprosi cię o pomoc?
Cesarz przeczesał dłonią włosy w zamyśleniu. - Może nie poprosi... Dwa lata temu wysłał wojska Decapolis do walki z południową armią Persji. Większość z nich zginęła lub została rozproszona w bitwie nad Emesą. Zastanawiam się... Rozpogodził się nagle. - Z pomocą bogów możemy zobaczyć, co się dzieje. Jeśli Hermes, bóg posłańców, pozwoli, możemy nawet porozmawiać z moim bratem cesarzem o tej sytuacji. - Oszalałeś? To niemożliwe. - Mylisz się, moja droga. - Galen przez chwilę wyglądał jak psotny chłopiec, który chce się pochwalić czymś naprawdę niezwykłym. - Jest coś, czego ci jeszcze nie pokazywałem. Chodź, włóż kapcie.
***
Telekast syczał i iskrzył, brązowe pierścienie krążyły coraz szybciej przy akompaniamencie głośnego buczenia. Przed granitowym blokiem klęczał akolita świątyni Mars Ultor. Wzdłuż krawędzi opisanych runami brązowych pasków przebiegały zielone płomienie. Pierścienie uniosły się w powietrzu, wirując coraz szybciej. Światło nabierało mocy, rozpalało sufit i ściany niczym wschodzące słońce. Helena schowała się za mężem i obserwowała, zachwycona i wystraszona jednocześnie, jak wirujące pierścienie z brązu tworzą nad kamienną podstawą migotliwą kulę. - Ten znaleziono w Hiszpanii, zakopany pod starą świątynią w pobliżu Słupów Herkulesa. W końcu dotarł tutaj wraz z większą partią różnych drobiazgów. Aurelian znalazł go na targowisku i kupił za grosze. Znasz go, uwielbia różne machiny i wynalazki. Ściągnął tu kilku taumaturgów z akademii cesarskiej, by to rozpracowali. Głośny, przenikliwy gwizd ucichł nagle, a w powietrzu zawisła obracająca się powoli, rozświetlona kula błękitu, bieli, brązu i zieleni. Helena jeszcze szerzej otworzyła oczy i wbiła palce w ramię męża. - To jest... - Tak - potwierdził Galen ze śmiechem. Zrobiło mu się lżej na duszy, gdy ujrzał, że coś w tym zimnym, szarym świecie poddaje się jego woli. - Wspaniałe, prawda? Chłopcze, pokaż nam Konstantynopol i drugą kulę.
- Jest jeszcze jedna? - Helena starała się nie okazywać zbyt wielkiego zdumienia, lecz tego było już za wiele. Nigdy nie przypuszczała, że ujrzy na własne oczy coś równie niezwykłego. Jak mogła o tym
Nikomu, to oczywiste, pomyślała z żalem. Tajemnica państwowa! Ale byłoby o czym pisać w listach, oj, byłoby... opowiedzieć? Komu?
- Tak - odpowiedział jej Galen, wpatrzony w kulę. Biało-niebieski świat zafalował i zniknął, a w jego miejscu pojawiła się czyjaś twarz. Młoda kobieta o rozpuszczonych włosach i ogromnych oczach wpatrywała się w nich ze zdziwieniem. W tle widać było mroczny pokój i twarz jakiegoś otyłego młodego mężczyzny. - Cesarzowa Martyna? - zdumiał się Galen. - Co robisz przy telekaście? Dziewczyna w kuli najwyraźniej wciąż nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia. - Cesarz Galen? Przepraszam, wcale nie zamierzałam oglądać ciebie! Aleksos, ty głupcze, przeszkodziłeś cesarzowi Zachodu! Możesz być pewien, że kara cię nie minie... - Pani - przerwał jej Galen, zbliżając się do kuli. - Właśnie dowiedziałem się o klęsce księcia Teodora na pustyni. Chciałem porozmawiać o tej sprawie z moim bratem cesarzem. Jest gdzieś w pobliżu? Na twarzy Martyny pojawił się najpierw wyraz zaskoczenia, potem szoku i w końcu rezygnacji. - Szlachetny Galenie, Teodor nie pisze wiele o swoich poczynaniach, a mój mąż... obawiam się, że w tej chwili nie zechce rozmawiać z tobą ani z nikim innym. Helena dźgnęła męża palcem w plecy, a potem wyszeptała mu coś do ucha. Galen skinął głową na znak, że rozumie. - Martyno, czy doszły cię słuchy o wielkiej klęsce armii Teodora w Lewancie? Czy książę zginął? Twarz cesarzowej Wschodu pobladła, potem jej oczy zapłonęły gniewem. - Czy zginął? Niestety nie! Przeklęty zdrajca! Zapewniam cię, szlachetny Galenie, że nie mieliśmy pojęcia o klęsce jego armii. Dostajemy tylko raporty o zwycięstwach i zdobytych miastach, których nazw i tak nikt tutaj nie zna! Żałosny prostak... Galen próbował zwrócić na siebie uwagę Greczynki, lecz ona w napadzie wściekłości zaczęła krzyczeć na stojącego za nią kapłana.
- Martyno! Przestań krzyczeć na tego chłopca, może się zdekoncentrować. Powiadasz więc, że Teodor żyje? - Tak - odparła cesarzowa, rzucając pantoflem w młodego kapłana. - Kilka dni temu dostaliśmy od niego listy. Galen przyjął te wieści skinieniem głowy, a potem spytał: - Czy jest tam gdzieś Herakliusz? Możesz posłać kogoś po niego? To bardzo pilne. Cesarzowa pokręciła powoli głową. Helena miała wrażenie, że dziewczyna zaraz się rozpłacze. - Nie mogę! On nie chce widzieć nikogo, nawet mnie. Już od kilku tygodni jest ciężko chory. Chowa się w swoim pokoju i nie chce stamtąd wyjść. Wszyscy są przerażeni! Galen zaklął głośno i uderzył otwartą dłonią w granitowy blok. - Martyno, posłuchaj. Jeśli Teodor nie poinformował nikogo o swojej klęsce, to żaden z regionalnych komendantów nie przygotowuje się do obrony... Ci buntownicy mogą zająć całe wybrzeże Lewantu, a nawet zagrozić Antiochii lub Tarsus, nim ktokolwiek ich powstrzyma. Jeśli Herakliusz jest chory, ty musisz zaalarmować flotę i wszystkie garnizony. Możesz to zrobić? Martyna przygryzła wargę. - Nie wiem. Nikt tutaj nie chce mnie słuchać. Próbowałam zająć się administracją, ale ministrowie stanęli murem przeciwko mnie. Nie mam żadnej realnej władzy... Helena wysunęła się wreszcie zza pleców męża. Pochyliła się nad wirującą powoli kulą i uśmiechnęła łagodnie. - Martyno, kochanie, nie przejmuj się gadaniem tych staruchów. Czy możesz zaufać swoim gwardzistom, tym... Waregom? Po twarzy dziewczyny przemknął cień uśmiechu. Skinęła głową.
- Tak, cesarzowo! Rufio i jego ludzie wciąż tutaj są. Pomagają mi. - Świetnie. Napisz listy do dowódców wszystkich garnizonów - Rufio będzie wiedział, o kim mowa - i każ gwardzistom jak najszybciej dostarczyć je na miejsce, oczywiście w najgłębszej tajemnicy. Zrób to już dziś, jeśli możesz! Potem, kiedy posłańcy odjadą, powiedz logotetom i ministrom, czego się dowiedziałaś. Martyna pokiwała skwapliwie głową i wyjęła z fałdów płaszcza małą tabliczkę i rylec. - Zrobię to. Zrobię to natychmiast. Spojrzenia obu kobiet się spotkały. Dziewczyna się uśmiechnęła. Potem obraz jej twarzy zaczął się rozmywać i zniknął, a brązowe pierścienie opadły z trzaskiem na granitowy blok. Helena odwróciła się, podekscytowana i rozpalona mimo chłodu panującego w tej komnacie. - Nie wystarcza ci już dyrygowanie jednym cesarzem? - spytał Galen żartobliwie. Helena parsknęła i zarzuciła na głowę kaptur. - Czas wracać do łóżka!
ŚWIĄTYNIA ASKLEPIOSA, OKOLICE PERGAMONU Tarsus, kapłan świątyni i badacz tajemnic Apolla i jego śmiertelnego syna Asklepiosa, podniósł do ust ozdobny puchar. Wino pociekło cienką strużką z kącika jego ust i zniknęło w gęstwinie brody. Kapłan
kylix na stół i odetchnął głęboko.
nawet nie zauważył, że czerwony płyn poplamił jego tunikę. Odstawił
- ...a potem poszedł - dokończył swą opowieść, ocierając usta. - Zostawił kwitnące drzewa w mojej celi i tę... dziewczynę. Wskazał nieruchomą i milczącą młodą kobietę, którzy stała pod ścianą komnaty. Oddychała, jej piersi unosiły się i opadały w regularnym rytmie. Słyszała, bo wykonywała polecenia. Wydawała się zupełnie zdrowa. Jednak jej ciemnobrązowe oczy wpatrywały się tępo w przestrzeń, zupełnie obojętne. - To nie jest żywa dziewczyna - zagrzmiał Demetrios, najstarszy z siedzących przy stole kapłanów.
Był wielki jak niedźwiedź, miał starannie przyciętą siwą brodę i szerokie ramiona. - Nie ma ducha, nie ma
ka, które wypełniałoby ją życiem.
Pozostali kapłani pokiwali zgodnie głowami. W annałach ich zakonu wielokrotnie już opisywano podobne przypadki. Rozwiązanie problemu było drastyczne, lecz starożytni mówili wyraźnie, co należy czynić. - Tak, trzeba zniszczyć to ciało, nim wejdą w nie złe duchy. - Demetrios odstawił puchar, dając tym samym znak, że nadszedł czas na poważną dyskusję. Tarsus skinął głową. Wciąż był roztrzęsiony. Ogrom zbrodni, jakich dopuścił się jego były uczeń, budził w nim wstyd i przerażenie. - Tarsusie, postąpiłeś właściwie. Gdybyś go rozgniewał, wszyscy zapewne byśmy zginęli. Ten chłopak stracił rozum. Sięgnął po zakazaną wiedzę i stał się jej ofiarą. Pozostali kapłani bez wątpienia podzielali jego zdanie. Tarsus widział grozę i obrzydzenie malujące się na ich twarzach, gdy relacjonował im spotkanie z księciem. Opowieść ta zajęła mu sporo czasu, musiał bowiem raz po raz przerywać, ogarnięty niekontrolowanym drżeniem i falami przenikliwego zimna. - Panie - odezwał się Tarsus. - Czy prawdą może być to, co książę mówił o Macedończyku i Cezarze? Demetrios zmarszczył brwi w posępnym grymasie. - To nigdy dotąd się nie zdarzyło... Kwestia ludzkiej śmierci jest dobrze zbadana. Przykład tej dziewczyny pokazuje, co się dzieje, gdy ciało zostaje wskrzeszone. Jeśli chłopak nie kłamał, w tamtym przypadku musiało dojść do czegoś więcej. Tarsus nerwowo oblizał usta. W jego sercu budziło się straszliwe podejrzenie. - A jeśli... jeśli on przywołał ich duchy zza Czarnej Rzeki? Kapłani syknęli głośno, niektórzy pobledli. - Niemożliwe! Demetrios odwrócił się i spojrzał gniewie na kapłana, który wygłosił tę uwagę.
- Nic nie jest niemożliwe, Epicharmusie. Lecz Hades niechętnie oddaje to, co już raz do niego trafiło. Tylko bogowie porwali się na coś podobnego i tylko im się to udało, jeśli stare opowieści mówią prawdę. Odwrócił się ponownie do Tarsusa. - Czy ten chłopiec jest bogiem? Tarsus pokręcił głową. Nie wiedział. - Był zmęczony, panie, ledwie trzymał się na nogach. Nie wyglądał na boga! Młody człowiek, którego niegdyś szkoliłem, tutaj, w tej świątyni, z pewnością nie był bogiem. Krwawił, gdy się zranił, jadł, spał, wydalał... Demetrios znów zmarszczył brwi, jego twarz przypominała teraz gradową chmurę. - Mówi się, że niektórzy ludzie, herosi, weszli do zaświatów i wykradli stamtąd ludzkie dusze. Prowadzili ich sami bogowie. Coś podobnego nie wydarzyło się od tysiącleci... Czyż nie przeczuwalibyśmy czegoś, gdyby bogowie ponownie zeszli na ziemię i weszli między ludzi? Najstarszy kapłan wstał i skłonił się nisko przed posągiem Apolla ustawionym we wnęce po drugiej stronie jadalni. Zimna marmurowa figura patrzyła nań obojętnymi lśniącymi oczami. Kamień nie przemówił, lecz pozostali kapłani także podnieśli się ze swych miejsc i złożyli ukłon. Demetrios usiadł ponownie i położył swe wielkie dłonie na blacie stołu. - Wydarzyło się coś, czego nie rozumiemy - rzekł uroczystym tonem. -To zagadkowa sprawa, może jednak uda nam się to wyjaśnić, gdy poznamy więcej szczegółów. Wiemy za to z całą pewnością, że członek naszego zakonu stał się zagrożeniem dla wszystkich żywych istot w cesarstwie. Musimy natychmiast wysłać kogoś do Konstantynopola, by ostrzegł cesarza i naszych braci ze stolicy. Tarsus westchnął ciężko. Pozycja i prestiż zakonu musiały na tym ucierpieć. Demetrios też o tym pomyślał. - Cesarz nie będzie z nas zadowolony - stwierdził grobowym tonem. - Krążą plotki, z pewnością słyszeliście niektóre z nich, że cesarz jest ciężko chory. To prawda. Prawdą jest także, że nasi bracia ze stolicy, mimo ogromnych wysiłków, nie zdołali wyleczyć go z tej choroby. Zabroniono nam widywać się z cesarzem. Może się zdarzyć i tak, że jeśli nasi wrogowie z innych zakonów wykorzystają tę sytuację, zostaniemy wygnani ze stolicy. Niektórzy kapłani nie słyszeli tych wieści i teraz zareagowali na nie okrzykami oburzenia i niedowierzania. Demetrios uciszył ich gniewnym spojrzeniem. Wskazał palcem na dwóch młodych
akolitów. - Weźcie stąd to ciało i przygotujcie je do kremacji. O świcie powróci do bogów w słupie ognia i dymu. Tarsusie, musisz przygotować się do podróży. Cesarz Zachodu także musi się o tym wszystkim dowiedzieć i usłyszeć przeprosiny z naszych ust. On cię zna, łamał się z tobą chlebem. Popłyniesz do Rzymu, gdy tylko uda nam się wynająć statek. Ja przygotuję list do cesarza. Demetrios wstał, a wraz z nim pozostali kapłani. Dwaj akolici wzięli dziewczynę za ręce i wyprowadzili ją z komnaty. Tarsus, pomimo wyraźnego polecenia, ociągał się i spoglądał niepewnie na najstarszego kapłana. Kiedy wszyscy już wyszli, Demetrios spojrzał nań pytająco. - Tak? - Mistrzu... a co jeśli ten chłopiec naprawdę umie przywracać zmarłych do życia, ale nie z ich
ka? Nie wiemy przecież, czym naprawdę jest ka, ani jak objawia się w nowo narodzonym dziecku. Może poznał ten sekret? pierwotnym duchem? Jeśli potrafi tworzyć coś na kształt
Demetrios pokręcił energicznie głową. - Niemożliwe. To domena bogów i tylko bogów. Niektóre rzeczy są poza zasięgiem ludzi. To powiedziawszy, stary kapłan wyszedł z jadalni, stukając sandałami o kamienną podłogę. Tarsus ruszył jego śladem z głową pełną złych przeczuć i kłębiących się myśli.
*** Na podwórzu pachniało żywicą i oliwą. Dziewczyna stała w bezruchu obok stosu ułożonego z sosnowych pni, patrząc obojętnie na dwóch akolitów, którzy układali na szczycie ostatnią belkę. Obaj dyszeli ciężko, nieprzywykli do ciężkiej fizycznej pracy. Z dali dobiegał głos dzwonu wzywający ich na kolację. - Zostań tutaj - powiedział starszy z chłopców. Dziewczyna nie zareagowała. Po chwili kroki obu akolitów ucichły w głębi korytarza. Nad świątynią powoli zapadał mrok, potem na ciemnym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.
Migotały niepewnie w gęstym powietrzu, przesyconym dymem wiszącym nad miastem. Dziewczyna nadal nie ruszała się z miejsca, choć jej nogi drżały już ze zmęczenia. Na wschodzie pojawił się księżyc. Po jakimś czasie ciszę przerwał tupot małych łap uderzających o czerwone płytki podwórza. Ledwie widoczne zwierzątko podbiegło do dziewczyny. Czarny kot. Żółte ślepia błysnęły jasno w blasku księżyca, szerokie ziewnięcie odsłoniło na moment czerwony język. Kot miauknął i nie oglądając się za siebie, pobiegł w ciemność. Dziewczyna drgnęła wreszcie i bezszelestnie pomknęła jego tropem. Chwilę później wspięła się na trawiaste zbocze wzgórza. Zmierzała na północ.
OGRODY PAŁACU BUKOLEON, KONSTANTYNOPOL Martyna przesunęła jeden ze swoich kamieni, zamykając przekątną. Jej przeciwniczka, służąca, zmarszczyła brwi i pochyliła się nad okrągłą planszą. Dziewczyna nie miała już praktycznie żadnych szans, ale Martynie wcale to nie przeszkadzało. Dzień był piękny, po błękitnym niebie płynęły pierzaste białe chmury. Wiatr zmienił kierunek, nie był już zimny, łagodnie kołysał gałęziami wierzb i sosen w ogrodzie. Cesarzowa odpoczywała na drewnianym tarasie zbudowanym pośród okrytych kwieciem krzewów i cienistych drzew na wschodnim krańcu kompleksu pałacowego. Taras wznosił się na niewielkim wzgórzu, choć Martyna wiedziała, że w rzeczywistości były to ruiny starej jadalni. Któryś z poprzednich cesarzy zasypał je ziemią i kazał ogrodnikom stworzyć w tym miejscu urokliwy zakątek. Z tarasu rozciągał się wspaniały widok na Propontydę i odległe wybrzeże Chalcedonu i Azji. Płócienne daszki chroniły cesarzową przed palącymi promieniami słońca. Odkąd Martyna doszła do porozumienia z Aleksosem, jej sytuacja znacznie się poprawiła. Mogła pozwolić sobie na chwile pełnego relaksu, jak teraz. Służąca po długim namyśle przestawiła jeden ze swoich kamyków. Martyna bez zastanowienia przestawiła swój i zdjęła z planszy cztery piony przeciwniczki. - Och! Pani, jesteś w tym za dobra, nigdy ci nie dorównam. Martyna uśmiechnęła się lekko. Dzięki mocy telekastu poznała liczne sekrety, które pozwoliły jej zapomnieć o wielu troskach i obawach. Wiedziała już, że cesarski rząd żyje w nieustannym strachu i niepewności. Odważyła się nawet zajrzeć do mrocznej kryjówki mistrza grobowców u podnóży pałacowego wzgórza. Był tylko człowiekiem, choć człowiekiem o kosztownych i wyrafinowanych gustach. Znajomość tych sekretów, mimo że niewykorzystana, dawała jej spokój ducha i to, czego pragnęła najbardziej - wiedzę o wrogach. Teraz wydawali jej się mali i nieistotni. Właściwie nie sądziła nawet, by musiała się ich szczególnie obawiać.
Niech się kryją w swoich biurach i sikają pod siebie! - Arsinoe, zbyt surowo się osądzasz. Po prostu nie próbujesz przewidywać moich ruchów. Pomyśl, co się stanie, jeśli przesunę ten kamień tutaj? Martyna pochyliła się nad planszą, przesuwała szybko kamienie, pokazując służącej, co mogłaby zrobić w pięciu kolejnych ruchach. Gra była dziecinnie prosta, pozwalała jej skrócić czas oczekiwania. Wkrótce Rufio miał przynieść najnowsze wieści o stanie zdrowia jej męża. Na myśl o Herakliuszu znów ogarniał ją lęk. Wydawało się, że zdrowie cesarza wcale się nie poprawia, choć codziennie przyjmował lekarstwo, które przygotowywali mu gwardziści.
Ciekawe, czy lek kiedyś w końcu zadziała, rozmyślała Martyna, przygryzając kciuk. Jeśli nie, zacznie się walka o tron i wpływy... Biedni synowie Herakliusza! Dobrze, że jego pierwsza żona już dawno nie żyje! Widząc, że nastrój cesarzowej popsuł się nagle, służące cichutko się wyniosły, zostawiając Martynę samą na tarasie. Ich pani dopiero niedawno okazała im jakiekolwiek względy, wychodząc po roku odosobnienia ze swoich apartamentów i pokazując się publicznie w pałacu. Z pewnością trudno przychodziło jej znosić pogardę, z jaką traktowali ją arystokraci, kapłani i ministrowie. Łatwo wpadała w złość, gdy ktoś wyrywał ją z rozmyślań. Arsinoe opuściła ją ostatnia. Zeszła ze wzgórza i przysiadła na ławeczce pośród kwitnących krzewów róż, czekając, aż pani ponownie przywoła ją do siebie.
***
Martyna otrząsnęła się z ponurych rozmyślań i przeszła na kraniec tarasu, z którego rozciągał się widok na morze. Zapatrzyła się w błękitną wodę. Kierując się dobrymi radami cesarzowej Zachodu,
drungaros floty i gubernatorów wszystkich prowincji, informując ich o porażce Teodora i przestrzegając przed armią buntowników. Do tej pory nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi i zastanawiała się, czy ludzie zamknięci w tych odległych miastach i rozesłała posłańców do wszystkich
osadach zechcieli uwierzyć jej posłańcom. Na jakiś czas przestała wypisywać dokumenty opatrzone pieczęcią Herakliusza. Kazała jednak Rufiowi przygotować i podpisać listy. Ostatecznie nie przekazywała w nich żadnych rozkazów, tylko informacje i ostrzeżenia. Miała nadzieję, że to wystarczy, by poderwać ich adresatów do czynu. Westchnęła ciężko i dotknęła ręką włosów splecionych i ułożonych ciasno, w zachodnim stylu. Służące, które dręczyły ją przez pół dnia, szykując tę niezwykłą fryzurę, stwierdziły, że efekt jest olśniewający. Cóż, na pewno było inaczej niż zwykle. Kapłan Aleksos także uznał, że nowa fryzura cesarzowej jest wspaniała, ale on był tylko chłopcem. Martyna parsknęła na myśl o młokosie, choć wydawało się, że on naprawdę ją lubi. Od czasu odkrycia tele- kastu cesarzowa odwiedzała go codziennie, przynosząc mu jedzenie. Aleksos całe dnie spędzał w mrocznej piwnicy, zupełnie sam, więc jej wizyty z pewnością były dlań miłą odmianą. I pokazuje mi naprawdę niezwykłe rzeczy! - Pani? Drgnęła zaskoczona i odwróciła się powoli, zaciskając dłonie w pięści. Odetchnęła głośno z ulgą, ujrzawszy Rufia, który zbliżał się wąską ścieżką od strony morza. Ukłonił się nisko i wszedł na taras. - Jakie wieści? - spytała Martyna, podchodząc do swego krzesła. - Dowiedziałem się właśnie, że książę Teodor wjechał do miasta. Przypłynął najszybszą galerą. Próbując zapewne wyprzedzić wieści - swojej klęsce. - Rufio uśmiechnął się pod nosem. Kapitan gwardii - i książę nie darzyli się sympatią. - Co zrobi? - Martyna usiadła, podniosła skraj sukni i zrzuciła z nóg białe pantofle, które włożyła za
namową służących. - Pewnie będzie chciał się widzieć z moim mężem, wytłumaczyć się jakoś z tej porażki. - Też tak sądzę. Twoje służące są po drugiej stronie wzgórza, pani. Możemy stąd odejść niezauważeni i potem wrócić tą samą drogą. - Jakiś ty tajemniczy, Rufio! Co zamierzasz? - Martyna położyła dłoń na mocarnym ramieniu gwardzisty i uśmiechnęła się, ale on nie odpowiedział uśmiechem. - Owszem, mam swoje sekrety, pani. Dzięki jednemu z nich będziesz mogła usłyszeć, o czym cesarz rozmawia ze swoim bratem. Ja będę musiał przy tym być. Martyna zamarła na moment, ogarnięta strachem. Czyżby kapitan gwardzistów także odkrył ukrytą w podziemiach bibliotekę i jej niezwykły skarb?
Nie, zganiła się w myślach. Aleksos powiedziałby mi o tym... - Świetnie. W takim razie prowadź i pokaż mi ten sekret.
***
Martyna klęczała w ciemnościach, przykładając oko do okrągłego otworu wyciętego w ścianie tunelu. W powietrzu wypełniającym tunel unosił się kurz i nieprzyjemny zapach stęchlizny. Otwór o długości co najmniej stopy zakryty był z drugiej strony ozdobną tkaniną i praktycznie niezauważalny dla kogoś, kto nie wiedział o jego istnieniu. Po drugiej stronie muru rozległy się czyjeś kroki. Serce Martyny zabiło mocniej. Bała się, że ktoś odkryje jej obecność, choć tylko zdrada Rufia mogłaby do tego doprowadzić. Zdołała zapanować nad strachem. - Najdroższy bracie, ogromnie się cieszę, że wreszcie mogę cię zobaczyć. Więc to był Teodor. Martyna zastanawiała się, jak wygląda. Przez tajemny otwór widziała tylko zarys postaci, grę światła i cienia. Sądząc po głosie, był zdrowy i pewny siebie, jak zawsze. Usta Martyny wykrzywiły się w pogardliwym grymasie. Jego włosy były zapewne starannie ułożone, a zbroja nienagannie czysta i wypolerowana. - Dawno... cię już... nie widziałem... bracie.
Martyna przygryzła kciuk, by nie zapłakać. Słaby, ledwie słyszalny skrzek w niczym nie przypominał głębokiego, władczego głosu jej męża, który zachowała w pamięci. - Bracie, odesłałeś mnie, bym stłumił rebelię w Syrii. Muszę przyznać, że trochę to trwało, ale wszystko ma się już ku końcowi. Wróciłem, bo wciąż otrzymuję niepokojące wieści o stanie twego zdrowia. Znów odpowiedział mu skrzekliwy głos przypominający odgłosy wydawane przez krokodyle znad Nilu. Martyna zakryła uszy, nie mogąc znieść tego przerażającego dźwięku.
***
Rufio zacisnął zęby. Jego ciemne oczy, ukryte pod przyłbicą hełmu, obserwowały uważnie reakcję wielkiego księcia. Teodor, który uczynił krok w stronę brata, zatrzymał się nagle, blady jak ściana, gdy z ust cesarza wydobył się zimny śmiech. Rufio nie spuszczał zeń oka. Gwardziści wnieśli cesarza do sali przyjęć na rozkładanym wiklinowym krześle wyłożonym jedwabnymi poduszkami. Herakliusz leżał na nim okryty ciemnoczerwoną tkaniną, spod której wystawały jedynie twarz i dłonie. Rufio wiedział, że nawet ten ledwie wyczuwalny ciężar sprawia mu ból, pojękiwał bowiem i syczał, kiedy okrywali go przed wyjściem. Oczywiście zarys spuchniętego ciała cesarza był widoczny pod tym grubym okryciem. Nawet twarz Herakliusza wyglądała przerażająco. Co prawda nie sięgnęła jej straszliwa wodna opuchlizna, która dręczyła całe jego ciało, lecz skóra na policzkach stała się cienka i pomarszczona niczym skóra starca. Jedynie oczy zachowały jeszcze pozory życia. - Rozśmieszasz... mnie... bracie. - Herakliusz z wielkim trudem poruszył palcem. Przez drzwi znajdujące się za plecami Teodora do komnaty weszło czterech gwardzistów. Teodor słyszał ich kroki, słyszał, jak zamykają drzwi, nie odwrócił się jednak. Rufio zauważył, że powieka na lewym oku księcia drga niekontrolowanie, poza tym jednak jego twarz pozostała niewzruszona. - Cieszę się, bracie, że przynoszę ci choć trochę radości. Nie wiem jednak, dlaczego cię rozśmieszam. - Dobrze... wiesz. Kiepski... z ciebie... aktor, Rufio. Cesarz zakasłał, znacząc czerwoną tkaninę plamami żółtej flegmy. Kiedy już zapanował nad
oddechem, skinął lekko głową. Rufio, nie odwracając głowy ani nie zmieniając pozycji, przemówił: - Teodorze, synu Herakliusza Starszego, bracie autokratora Rzymian i Greków, otrzymałeś zadanie stłumienia rebelii w prowincjach Syrii, Judei i Nabatei. Pod twą komendę oddano osiem legionów cesarskich żołnierzy, a także liczne oddziały wojsk pomocniczych i najemników oraz specjalistyczne kohorty. Cesarz dowiedział się od swych lojalnych i sumiennych poddanych, którzy kochają państwo i cesarza jak własnego ojca, że nie wypełniłeś powierzonego ci zadania. Twoja armia została rozbita i rozproszona. Wiele miast wpadło w ręce buntowników, wiele jest przez nich obleganych. Co więcej, zignorowałeś dobre rady tych, którzy mieli pomagać ci w czasie wojny i pokoju, i oddałeś pole bitwy nieprzyjacielowi. Teodor był biały jak ściana. Obrzucił Rufia nienawistnym spojrzeniem, a potem przyklęknął, korząc się przed swym bratem. Na jego czole i karku błyszczały kropelki potu. - Bracie, to kłamstwa! Zapewniam cię, że armia jest cała, choć rzeczywiście mieliśmy trochę drobnych kłopotów. Wróciłem tu także i po to, by zasięgnąć twej rady i ustalić wspólnie, jak szybko położyć kres tym problemom. Pewne osoby, które chcą nas zapewne poróżnić, wyolbrzymiły i przeinaczyły wieści, które dotarły do ich uszu! Herakliusz znów poruszył palcem i znieruchomiał. Rufio skinął głową na dwóch gwardzistów stojących za plecami księcia. Skandynawowie, z trudem kryjąc pełne satysfakcji uśmiechy, postąpili o krok do przodu, chwycili księcia pod ręce i poderwali go z podłogi. Teodor warknął wściekle i odtrącił ich ręce. Herakliusz obserwował go spod przymrużonych powiek. - Płaszczysz się... przede mną... bo masz nadzieję... że ci wybaczę... Teodor chciał się bronić, nim jednak otworzył usta, Rufio podniósł lewą rękę okrytą żelazną rękawicą. Książę spojrzał mimowolnie na błyszczący metal. Kapitan gwardzistów pokręcił głową. Teodor zgrzytnął bezsilnie zębami. Stojący za nim gwardzista opuścił miecz. - Nie... wybaczę... - kontynuował cesarz skrzekliwym głosem. - Okazałeś się... niegodny zaufania... którym cię... obdarzyłem. Herakliusz kocha... swego brata... Teodora. Ale cesarstwa... nie stać... na finansowanie... twojej głupoty. Rufio widział, że cesarz jest już bardzo zmęczony. Uczynił krok do przodu i wyciągnął zza pasa arkusz pergaminu. Powolnymi, wystudiowanymi ruchami rozłożył dokument. Tymczasem Teodor wpatrywał się w brata oniemiały i przerażony.
- Teodorze, synu Herakliusza Starszego - czytał Rufio. - Niniejszym zostajesz pozbawiony tytułów konsula Wschodu, trybuna i dowódcy armii Lewantu. Posiadłości i majątek, którymi władasz w imieniu cesarza, zostają ci odebrane. Dopóki cesarz nie postanowi inaczej, nie wolno ci opuszczać terenu twej posiadłości w mieście. Rufio złożył dokument i wsunął go z powrotem za pas. Teodor cofnął się o krok. Wręcz emanował ogromną, z trudem hamowaną wściekłością. - Jestem lojalnym i oddanym sługą cesarstwa oraz twoim, bracie. Zastosuję się do twych rozkazów i zamieszkam w mej rezydencji na terenie miasta - oświadczył beznamiętnym głosem i ukłonił się nisko. Rufio wbrew samemu sobie podziwiał jego przytomność umysłu i opanowanie. Wybuch gniewu, krzyki, pretensje i groźby pozwoliłyby kapitanowi gwardii zabić cesarskiego brata. Zdrada to najcięższe z oskarżeń, a Rufio gotów był wykorzystać każdą okazję, by pozbyć się tak nieprzewidywalnego i groźnego wroga. Teodor wyprostował się i ruszył w stronę drzwi. Na skinienie Rufia gwardziści rozstąpili się, pozwalając księciu przejść. Teodor wyszedł z komnaty dumnie wyprostowany. Gwardziści przyglądali mu się w milczeniu, a na ich twarzach malował się jednocześnie szacunek i satysfakcja. Rufio wiedział, co myślą - nikt nie lubił księcia, ale on zachował się jak mężczyzna i wojownik. - Rufio... - Herakliusz mówił z wielkim trudem. Kapitan gwardzistów ukląkł obok cesarza, nasłuchując uważnie. - Zamknij... okiennice... Słońce... mnie razi... - Oczywiście, panie. Rufio wstał, gestem przywołał gwardzistów i nakazał im podnieść krzesło cesarza. W komnacie nie było żadnych okien. Herakliusz wziął blask lampki oliwnej za słońce. Kiedy gwardziści ostrożnie wynieśli śpiącego już cesarza, Rufio przez moment stał nieruchomo, zamyślony. Usłyszał ciche, przytłumione kasłanie dobiegające zza sąsiedniej ściany. Ruszył w głąb mrocznego korytarza. Tylko tą okrężną drogą mógł dotrzeć do kryjówki cesarzowej.
***
Martyna kichnęła i odtrąciła dłoń Arsinoe, kiedy służąca próbowała wytrzeć jej nos delikatną
szmatką. - Głupia! Potrafię zrobić to sama. Wyrwała szmatkę z dłoni dziewczyny i kichnęła ponownie. Arsinoe kręciła się przy niej przez chwilę, próbując jej jakoś pomóc, aż cesarzowa jednoznacznie wskazała ławeczkę wśród różanych krzewów, gdzie siedziały pozostałe służące. Wszystkie miały ponure miny. - Zajmij się szyciem - warknęła Martyna. - Jeśli będę potrzebowała pomocy, zawołam cię! Rufio czekał, aż dziewczyna zejdzie ze wzgórza. Gdy miał już pewność, że go nie usłyszy, odwrócił się do cesarzowej. Wyglądała smętnie. Jej włosy oblepione były pajęczyną, na dłoniach widniały smugi brudu i kurzu. Na szczęście często wyglądała podobnie po kilku godzinach ślęczenia nad starymi księgami i zwojami. - Słyszałaś, pani, co cesarz nakazał swemu bratu. - Tak - odburknęła. - Ten dupek będzie się obijał w swoim domu, przyjmując obłudnych przyjaciół i spiskując przeciwko mnie i cesarzowi. Na bogów, powinien zostać wygnany na jakąś małą wysepkę, bez jedzenia i wody, bez żadnego towarzystwa i wściekłe psy niech wyszarpują mu wnętrzności! Rufio uniósł tylko brwi, czekając, aż cesarzowa się uspokoi. - Wydaje mi się, że cesarz czuje się trochę lepiej - rzekł wreszcie. - Miesiąc temu nie wytrzymałby tak długiej rozmowy. Zaczynam wierzyć, że kiedyś otrząśnie się z tej choroby i wróci do pełni sił. Jednak dopóki się to nie stanie, musisz, pani, zachować wielką cierpliwość. - Jestem cierpliwa - warknęła Martyna. Sięgnęła po grzebień z kości słoniowej i zaczęła wyczesywać z włosów pajęczyny. - Nie możecie obłożyć go ściślejszym aresztem? Nie pozwalać mu na przyjmowanie wizyt? Rufio pokręcił głową. Władza gwardzistów nie sięgała poza pałac. - Taki rozkaz musiałby wydać cesarz. Mam mu to zaproponować? Martyna zastanawiała się przez jakiś czas, bawiąc się bezwiednie grzebieniem. - Może... W odpowiedniej chwili, gdy będzie szansa, że cesarz na to przystanie. Mój mąż bardzo
kocha brata. Nawet mimo tej kompromitacji w Syrii! Jeśli będziemy nań zbyt naciskać, zatnie się i nic nie wytargujemy. Będę miała księcia na oku. Dopilnuję, żeby nie narobił nam kłopotów. Kapitan gwardzistów nie zareagował, choć dziwiła go ogromna pewność siebie cesarzowej. Ukłonił się nisko, pożegnał i ruszył w dół trawiastego zbocza. Cesarzowa rozczesywała włosy, mrucząc coś do siebie.
Jak nie jedno, to drugie, rozmyślał zatroskany kapitan. Co ona znowu kombinuje?
MIASTO NARNI, NA WSCHÓD OD RZYMU Diana, ukryta w cieniu, stała we wnęce wydrążonej wysoko na bocznej ścianie teatru. Pochodnie oświetlały rząd balkonów położonych w dole, kładły migotliwy blask na łukach i balustradach
Scaenae miała aż trzy piętra, każde ozdobione szeregiem kolumn, glifów i wnęk. Poniżej znajdowała się długa prostokątna scena z wyszlifowanych desek ułożonych na kamiennej podbudowie. Przed sceną ciągnął się niski murek i półkoliste zagłębienie dla orkiestry. monumentalnej budowli.
Zapadał zmrok, na ciemnofioletowym niebie ciągnęły się pasma chmur podświetlanych czerwonym blaskiem zachodzącego słońca. Kończył się długi świąteczny dzień. Diana przyglądała się z góry, jak czterej aktorzy w jaskrawych strojach i ogromnych drewnianych maskach powoli opuszczają scenę. Żegnani zdawkowymi brawami, zmierzali do wyjścia znajdującego się dokładnie pod jej stopami. Zaciekawiona wychyliła się z wnęki, jedną ręką przytrzymując się liny mocującej płócienny dach. Z tego miejsca nie widziała, co dzieje się w tętniącej życiem wiosce stworzonej na czas święta za amfiteatrem. Na pewno kłębił się tam tłum ulicznych artystów, sprzedawców, kapłanów, akolitów, prostytutek, kupców i zwykłych obywateli. Aktorzy zniknęli w przejściu. Diana wsunęła się z powrotem do wnęki,
zachwycona własną siłą i sprawnością. Wreszcie czuła się zdrowa. Witeliks bez ustanku zmuszał ją do ćwiczeń, kazał jej biegać, skakać, wspinać się, czołgać i uczyć latania na linie. Dianie wydawało się, że robi to wszystko w zbyt wielkim pośpiechu, ale nie protestowała. Stary mistrz i jego rodzina karmili ją, ubierali, otaczali troską. Chciała im się odwdzięczyć chociaż w ten sposób. Dziś, ubrana w obcisłe białe strophium i krótką spódniczkę, czuła się lekka i silna. Na widowni było niewielu ludzi. Ziewali znudzeni. Tragicy przedstawili okropnie długą i dość kiepsko zagraną wersję “Eneasza" autorstwa Pomponiusza Sekundusa. Ze złośliwych komentarzy i chichotów obsługi teatru wynikało, że aktorzy byli miejscowymi amatorami. Ila twierdziła także, że sama sztuka nie uchodzi za szczególnie udaną. Na scenę wyszedł Witeliks, za nim szła Ila, niosąc wysoką tyczkę owiniętą skórzanymi pasami, oraz Otto i Franko. Mistrz grupy ubrany był w luźną ciemną koszulę ściągniętą w pasie i obcisłe pończochy. Jego długie, białe, obficie nawoskowane wąsy wyglądały jak kły dzika. Ila, która nie miała występować tego wieczoru, nosiła fantastyczną maskę z piór i różnobarwnych kawałków materiału. Zatrzymała się na środku sceny i włożyła tyczkę do okrągłego otworu wyciętego w podłodze. Potem uklękła, wciąż zaciskając ręce na tyczce. Otto i Franko rozeszli się powoli na boki, tworząc trójkąt, którego wierzchołek stanowił Witeliks. - Szlachetny ludu Narni, wystąpi teraz przed wami Mani Lunghi ze starożytnej krainy Narbonensis. Niech to przedstawianie uraduje wasze oczy i uwzniośli ducha, niech przyniesie wam radość i pozwoli nam uznać, że spełniliśmy swój święty obowiązek. Stał na kamieniu oratora w kanale dla orkiestry. Jego głos odbijał się echem od wysokich łuków za najwyższymi rzędami siedzeń, pięćdziesiąt stóp wyżej i ponad trzysta stóp dalej. Większość publiczności nie zwracała na niego uwagi. Choć cała trupa liczyła na znacznie więcej, Witeliksowi
udało się załatwić tylko krótki występ wciśnięty pomiędzy tragików a największą atrakcję wieczora, przedstawienie słynnego mima Nurniusa, który przyjechał tu z samego Rzymu. Diana nigdy nie widziała pantomimy - albo tego nie pamiętała - jednak miejscowi widzowie byli ogromnie podnieceni perspektywą ujrzenia mistrza w akcji. Witeliks, jak to było w zwyczaju trupy, ukłonił się nisko publiczności, a potem odwrócił i złożył ukłon scenie oraz posągom bogów umieszczonym na wyższym poziomie scaenae. Jednocześnie wypowiadał półgłosem modlitwę, którą Diana słyszała już wcześniej z jego ust. Tym razem nie dosłyszała ani jednego słowa, choć i tak nie rozumiała obco brzmiącego, barbarzyńskiego języka Galów. Nie jestem z Narbonensis, pomyślała, absurdalnie zadowolona z tego odkrycia. - Zaczynamy! - krzyknął Witeliks i wbiegł na schody. Wypadł na scenę jak strzała, zrobił dwa długie kroki i wyskoczył do góry. Diana, choć widziała już wiele razy popisy starego Gala, wstrzymała oddech, gdy obrócił się w powietrzu i pochwycił tyczkę obiema rękami. Kij wygiął się pod jego ciężarem, a jego kraniec zatoczył w powietrzu szeroki łuk. Witeliks wykorzystał podparcie, kierując złączone nogi pionowo w górę, ku niebu. Gdy wierzchołek tyczki dotknął podłogi, akrobata odepchnął się od niego rękami i wylądował pewnie na scenie, zwrócony ku publiczności. Ukłonił się nisko. Publiczność nie reagowała. Jakaś mała dziewczynka siedząca obok rodziców zaklaskała w dłonie zachwycona, kiedy jednak matka obdarzyła ją wymownym spojrzeniem, szybko położyła ręce na kolanach. Diana też miała ochotę klaskać, wiedziała jednak, że nie nadeszła jeszcze właściwa chwila. To musi poczekać, napomniała się w myślach, aż wszystkie ofiary zostaną złożone.
Kiedy mistrz wyszedł, Otto i Franko przeszli na przeciwległe krańce sceny. Ila nadal klęczała na środku drewnianej podłogi. Elastyczna tyczka wróciła już do pozycji pionowej. Otto ukłonił się Frankowi, dając mu w ten sposób znać, że to on powinien zacząć. Franko odpowiedział ukłonem, jakby chciał powiedzieć, że jednak brat ma pierwszeństwo. Otto pokręcił głową ze złością i gestem nakazał bratu przejść do czynu. Franko nie ruszył się z miejsca. Otto zmarszczył brwi i spojrzał na publiczność, szukając u niej wsparcia. Prócz małej dziewczynki nikt nie zwracał nań uwagi. Między rzędami przechadzał się uliczny sprzedawca z pieczonymi kaczkami. Niektórzy widzowie krzyczeli i machali rękami, próbując ściągnąć na siebie jego uwagę. Sprzedawca robił tego wieczoru niezły interes, docierając do tych, którzy byli zbyt pijani, by wyjść z amfiteatru i podejść o własnych siłach do straganów. Otto wzruszył ramionami i pogroził bratu palcem. Franko odwrócił się do niego plecami i podniósł wzrok na niebo, oglądając gwiazdy. Otto tupnął nogą, ostentacyjnie rozłożył ręce, a potem klasnął w dłonie, jakby chciał strzepać z nich kurz. Franko dostrzegł lelka przemykającego między pochodniami i zaczął iść jego śladem, zadzierając wysoko głowę i stawiając kroki do tyłu. Jego brat, najwyraźniej straciwszy cierpliwość, poderwał się nagle do biegu. Franko przystanął raptownie, straciwszy ptaka z oczu. Tymczasem Otto skoczył naprzód, uderzając prawym ramieniem w tyczkę. Podobnie jak poprzednio, tyczka wygięła się w łuk, a Otto poleciał do przodu i zawisł na moment równolegle do podłogi, niemal dotykając wyciągniętą ręką głowy brata.
Dziewczynka na widowni zakryła usta, tłumiąc okrzyk przestrachu. Franko przyłożył dłoń do brody, skonfundowany, i przesunął się na bok. Tyczka odgięła się z powrotem, odrzucając Otta do tyłu. Akrobata poddał się uderzeniu, pozwalając, by siła tyczki obróciła go w powietrzu. Wykręcił salto i wciąż trzymając górny kraniec tyczki w dłoni, wylądował dokładnie tam, gdzie stał przed chwilą. Spojrzał na brata, który w końcu odwrócił się w jego stronę. Franko tupnął nogą i wykonał gniewny gest. Otto uśmiechnął się szyderczo, wypuścił tyczkę i odwrócił się plecami. Kraniec tyczki zatoczył wielki łuk, opadając ze świstem prosto na Franka. Kiedy osiągnął maksymalne wychylenie, Franko pochwycił go mocno, odbił się z całych sił od podłogi i wyskoczył w powietrze. Otto, udając obojętność, położył na głowie dłonie splecione palcami i zwrócone wnętrzem ku górze. Franko zataczał łuk wraz z krańcem tyczki. Tyczka wyprostowała się i opadła ponownie w stronę Otta. Stopy Franka wylądowały na złożonych dłoniach brata, który zamortyzował uderzenie głębokim przysiadem, natychmiast się wyprostował i wyrzucił brata w górę. Franko pofrunął tą samą drogą, którą wskoczył przed momentem na głowę brata, rozłożył jednak szerzej dłonie na tyczce, dzięki czemu łuk wygięcia tyczki był mniejszy, a akrobata wcześniej wylądował na drewnianej podłodze. Gdy tylko uwolniona z uchwytu Franka tyczka powróciła do pionu i wytłumiła drgania, Ila wyjęła ją z otworu w podłodze i rozwinęła płótno umocowane u jej podstawy. Potem zrobiła salto do tyłu, pozwalając, by długi sztandar rozwinął się na dobre, po czym szybko wykręciła nim ósemkę w powietrzu. Płótno zatrzepotało głośno, wijąc się niczym złoto-zielony wąż. Skończywszy ów krótki
popis, dziewczynka zbiegła ze sceny. Otto i Franko pobiegli za nią, trzymając sztywno wyprostowane ręce, które kołysały się niczym olbrzymie wahadła. Diana, ukryta we wnęce wysoko nad sceną, czekała z napięciem na swój występ. Serce biło jej szybko, świat wokół nabrał nagle nienaturalnej wyrazistości. Wzięła kilka głębokich, powolnych oddechów i sięgnęła do drewnianych szczebli drabiny prowadzącej na szczyt ściany. Chwilę później stała na dachu teatru. Po drugiej stronie dachu czekał na nią Otto z liną, nieco zdyszany długą wspinaczką z poziomu sceny. Diana ruszyła do przodu, świadoma, że publiczność w dole widzi ją tylko jako białą sylwetkę na tle czarnego nieba. Otto przykucnął, kryjąc się za krawędzią dachu. W dłoni trzymał drewniany drążek zamocowany na końcu liny i owinięty skórzanym paskiem. Pamiętaj, żeby go poluzować, kiedy się zatrzymasz. Przypomniała sobie słowa Dummonusa. Gal setki razy ćwiczył z nią lądowanie z liną. Wciąż się zastanawiała, co robiła w swym poprzednim, zapomnianym życiu. Z pewnością było to zajęcie, które dało jej ogromną siłę ramion, a także poznaczyło jej ręce i tułów licznymi bliznami. Dummonus był pod wrażeniem jej możliwości. Sztuka akrobacji wymagała ogromnej siły i doskonałego panowania nad własnym ciałem. Teraz Diana mogła się wreszcie choć trochę odwdzięczyć Witeliksowi za jego gościnność. Lina, którą Otto trzymał w ręce, była ciężka, ciasno spleciona z jedwabnych nici. Stanowiła największy skarb, przechowywano ją w żelaznym kufrze zamykanym na klucz. Była znacznie cenniejsza niż wozy, muły, rekwizyty i cały bagaż razem wzięte. Diana spojrzała w dół. Od drugiego końca sceny dzieliło ją sześćdziesiąt stóp spadzistego dachu i drewnianego pomostu. W dole widać było sylwetki Witeliksa, Franka, Ili i
Dummonusa przypinających mocną, drobno plecioną sizalową sieć do ścian teatru. Kiedy skończyli, Otto klasnął w dłonie, a Thyatis ruszyła biegiem w dół dachu. Lina już na nią czekała, zawieszona pod urządzeniem, które Dummonus zamontował wcześniej. Jeden koniec liny przymocowany był na dachu do pierścienia za pomocą obrotowego przegubu. Drugi tkwił w dłoni Otta, który zapierał się mocno stopami, by utrzymać ciężar sznura. Diana dobiegła do końca dachu, w ostatniej chwili przejmując drewniany drążek i linę od Otta, który odtoczył się na bok. Zeskoczyła, złączone nogi wyciągając sztywno do tyłu. Lewą rękę trzymała wyciągniętą sztywno przed siebie, cały ciężar ciała ustawionego prostopadle do liny utrzymując na prawej. Siłą rozpędu poleciała do przodu i w dół, nad głowy zdumionych widzów. Zataczała wielki krąg, mknęła w szalonym pędzie ponad widownią i ludźmi, którzy otwierali szeroko usta ze zdumienia, słyszała tylko podniecone krzyki małej dziewczynki, która skakała w miejscu. Czuła się cudownie lekka, wyrwana z łańcuchów trzymających ją przy ziemi. Wysoko nad jej głową przegub obracał się z cichym jękiem, okrągły pierścień trzeszczał, zmagając się z jej ciężarem i siłą odśrodkową. Rozpędzona lina zaniosła ją z powrotem niemal do punktu wyjścia. Diana podciągnęła nieco nogi i wylądowała płynnie na pionowej ścianie. Natychmiast zaczęła biec. Widownia jęknęła głucho ze zdumienia i podziwu, gdy akrobatka skakała z kolumny na kolumnę, pokonując sprintem pionowe urwisko. Mała dziewczynka piszczała z radości, jej matka miała otwarte usta ze zdumienia. Diana odbiła się od ostatniej kolumny i znów wyleciała w powietrze, zataczając nowy krąg. Tym razem szybowała tuż nad głowami publiczności, nie wyżej niż dziesięć stóp nad
ziemią. By zwiększyć prędkość obrotu, podciągnęła złączone w kolanach nogi pod brodę. Gdy minęła loże konsulów, obróciła się bokiem, wytracając rozpęd. Lina poluzowała się na moment, a Diana uderzyła bosymi stopami w kamień, lądując we wnęce na trzecim poziomie. Odwróciła się, wciąż trzymając w dłoni drążek, i ukłoniła nisko publiczności. Mięśnie jej prawej ręki drżały ze zmęczenia, pot lał się z niej strumieniami. Była oszołomiona i rozradowana jednocześnie, świat wydawał jej się idealnie czysty i wyraźny. Mała dziewczynka klaskała w dłonie z całych sił. Diana jeszcze raz ukłoniła się publiczności i cofnęła się o krok, chowając się w cieniu. Publiczność nagle odzyskała głos, misa amfiteatru wypełniła się śmiechem, radosnymi krzykami i rzęsistymi brawami.
***
Po występie Otto i Franko masowali jej mięśnie od czubków palców po łopatki, nacierali je oliwą i kamforą. Fruwanie na linie ogromnie obciążało ręce i górną część tułowia. Kilku obywateli oglądających popisy galijskiej trupy przysłało im wino i pieczone mięso w dowód uznania, dzięki czemu akrobaci mogli się najeść i napić do syta na cudzy koszt. Diana oblizała usta, przypominając sobie smak doskonałej, delikatnej jagnięciny i wyśmienitego wina. Była zmęczona, ale zadowolona, pogodzona ze światem. - ...a cesarz nadal zwleka z organizacją igrzysk! Trudno to zrozumieć. Witeliks niemal przez cały dzień krążył wśród wozów innych uczestników festiwalu, popijając wino z aktorami, treserami zwierząt, gladiatorami i połykaczami ognia. Nie dowiedział się od nich niczego wesołego. Dummonus spokojnie słuchał jego relacji. Ila leżała zwinięta w kłębek obok ogniska, pogrążona w głębokim śnie. - Podobno w Arretium i Rawennie widziano znaki zwiastujące nieszczęście. Pewien treser niedźwiedzi powiedział mi, że sam widział, jak mięso złożone na ofiarę w świątyni Jupitera spływało czarną krwią i robactwem. Niebo wciąż zakrywają chmury trującego dymu i oparów. Na południu ziemia trzęsie się i drży od gniewu Posejdona - mówił Gal ze smutkiem. - Cesarz podobny jest bogom,
to pomost między ludźmi i bogami, nie może jednak budzić gniewu władców nieba! Co gorsza, każdy
editore w cesarstwie chce coś zarobić na tych igrzyskach, kiedy w końcu dojdą do skutku! Nasze szanse na występ maleją z każdym dniem... lanista i
- Nikt nie może się równać z naszą dwójką, jeśli chodzi o sztukę latania - powiedział Dummonus. Witeliks skinął głową, wciąż zachmurzony. - W mieście wkrótce dojdzie do zamieszek i niepokojów. Takie chodzą słuchy. Zapewne igrzyska zostaną odwołane. Dummonus uśmiechnął się lekko. Znał Witeliksa już od bardzo dawna. - Nie sądzę. Pamiętaj, że to Rzym. Obywatele kochają swe
panes at circi bardziej niż
bogów. - To prawda. - Witeliks wyprostował się i podniósł głowę. - Potrzebujemy jakiegoś mecenasa, a z pewnością nie znajdę go, jeśli będziemy ciągle siedzieć na prowincji. Jutro, przyjaciele, wyruszymy do Rzymu. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
CEZAREA MARITIMA, WYBRZEŻE JUDEI Brzeg był już blisko, z ciemności dochodził huk fal uderzających o skały, a echo tego dźwięku wprawiało łódź w drżenie. Zoe była przywiązana do masztu drugiej łodzi. Do świtu zostało już niewiele czasu, na razie jednak dziewczyna drżała z zimna. Otaczający ją mężczyźni napierali raz po raz na wiosła, prowadząc łódź do brzegu i zmagając się z wiatrem. Teoretycznie wiatr powinien w nocy zamierać. Tylko teoretycznie. Morze było wzburzone, gdy wypłynęli z Krokodeilon. Dwie łodzie przewróciły się na wysokich falach, wszyscy pasażerowie utonęli. W Krokodeilon nie było dobrej przystani, tylko stroma plaża i wiatr od morza. Jedyna dobra przystań znajdowała się teraz gdzieś przed nimi. Ryk fal naprowadzał ich na właściwe miejsce, gdyż Rzymianie zbudowali przy brzegu olbrzymi falochron. Na niebie widać było zielonkawy blask, rozmyty i przytłumiony przez mgłę. - Jesteśmy za blisko falochronu! - zawołała Zoe do ludzi przy sterach. - Wypłyńcie głębiej w morze!
Sternicy naparli na wiosła sterujące, starając się skierować łódź nieco bardziej na bok. Zoe rozluźniła mięśnie, pozwalając, by liny, którymi przywiązana była do masztu, podtrzymywały ciężar jej ciała. Była ogromnie zmęczona, utrzymywanie niskiej temperatury powietrza nad sporym obszarem morza kosztowało ją sporo sił. Gęsta mgła okrywała wszystkie łodzie zmierzające powoli do brzegu. Zgodnie z prawami natury wiatr powinien przegonić mgłę znad morza i zepchnąć ją daleko w głąb lądu. Zoe nie mogła zatrzymać wiatru - wiał na przestrzeni setek mil nad otwartym morzem mogła jednak ochłodzić powietrze wiszące nad ciepłą wodą. Wiatr był jednak również jej sprzymierzeńcem; wiał od południowego zachodu, prosto na statki zakotwiczone po zewnętrznej stronie falochronu, uniemożliwiając im wypłynięcie na otwarte morze. Mgła rozstąpiła się przed pierwszą łodzią, odsłaniając coś wielkiego majaczącego w ciemności. Zoe pozwoliła, by jej myśl wsączyła się w ten widok. Ciemność ustąpiła nagle miejsca błyszczącym kształtom ukrytego świata. Gdy łódź wspięła się na grzbiet kolejnej fali, Zoe ujrzała ogromny posąg. Z ciemności wynurzała się twarz mężczyzny, wysoka na dwanaście stóp. Za nim kryły się jeszcze dwie podobne figury. Wszystkie posągi stały na kamiennej płycie wysokości sześćdziesięciu stóp, ograniczającej z jednej strony wejście do portu. Kamienni bogowie patrzyli na morze, ich głowy zwrócone były na zachód. - Na prawo, na prawo! - krzyknęła Zoe, przypominając sobie nagle, że wioślarze nie widzą w ciemnościach. Po chwili po prawej stronie także zamigotało zielone światełko, osiemdziesiąt stóp nad wodą. Jego przytłumiony blask odsłonił trzy kolejne kolosy z kamienia. Wejście do portu, wypełnione teraz spienionymi falami, miało sto stóp szerokości. Zoe skoncentrowała się jeszcze mocniej, dziękując w duchu losowi, że płynie w łodzi o płaskim dnie. W nadwidzeniu dojrzała liczne wraki zalegające na dnie. Pierwsza łódź przepłynęła między posągami. Rozkołysana latarnia zawieszona na jej rufie wskazywała drogę następnym. Po chwili przyszła kolej na łódź Zoe. Dziewczyna obserwowała z zapartym tchem, jak kamienne posągi oblane magicznym zielonym blaskiem znikają powoli w ciemności. Wzdrygnęła się i skupiła ponownie na zaklęciu, które pozwalało jej okrywać zakradające się do portu łodzie gęstą mgłą. W pewnym sensie było to dosyć łatwe, musiała tylko skupić wolę na metalicznej poświacie powietrza widocznej w ukrytym świecie, spowolnić przepływ migotliwych, płynnych iskier pędzących nad wodą. Gdy cząstki te ustawały w swym szalonym tańcu, niczym olbrzymi, niewidzialny rój maleńkich owadów, temperatura powietrza spadała. Z drugiej jednak strony cała ta zatrzymana energia musiała znaleźć jakieś ujście, Zoe kierowała ją więc prosto w morze. Dzięki temu woda stawała się cieplejsza, jej cząstki poruszały się szybciej. Tam, gdzie dochodziło do spotkania ciepłego morza z chłodnym powietrzem, podnosiła się mgła. Zoe zmarszczyła brwi, skoncentrowana na swym zadaniu. Gdy pozostałe sześć łodzi wpłynęło już do przystani, mogła uwolnić z magicznych więzów
powietrze za falochronem. Jak wszystkie konstrukcje wznoszone przez Rzymian, przystań była naprawdę ogromna. Nawet w ciemności, pod płaszczem gęstej mgły, widać było las masztów. Rzymska flota kołysała się łagodnie na niewielkich falach, osłonięta przed wiatrem. Od Tyru na północy po Gazę na południu była to jedyna bezpieczna przystań dla rzymskich okrętów. Teraz akwen o długości czterech mil wypełniała gęstniejąca mgła. Zoe pchnęła ją na centrum przystani. Mgła okryła szczelnie pokłady cumujących tam statków, owinęła się wokół masztów i wpłynęła do włazów. Łódź Zoe dotarła do małego pomostu przy północnej ścianie przystani. We mgle majaczyły niewyraźne kształty wież wyrastających z falochronu po zewnętrznej stronie. Dwaj Sahabowie, którzy pływali niegdyś na kupieckich okrętach Kurajszytów, zeskoczyli z dziobu na pomost. Owinęli liny cumownicze wokół kamiennych pachołków i wyciągnęli miecze. Burta otarła się 0 omszałe kamienne nabrzeże, mgła jednak tłumiła skutecznie wszelkie dźwięki. Nie natknęli się jeszcze na wartowników, którzy musieli być gdzieś w pobliżu. Inni żeglarze odwiązali Zoe od masztu i pomogli jej wysiąść z łodzi. Dziewczyna była już bardzo osłabiona. Prosta na pozór operacja przenoszenia ciepła z powietrza do wody ją wyczerpała.
Gdyby Dwyrin był tutaj, zrobiłby to bez najmniejszego wysiłku. Zoe westchnęła i podeszła chwiejnym krokiem do schodów łączących przystań z umocnieniami na ścianie portu. Usiadła ciężko na najniższym stopniu, dając odpocząć nogom, które uginały się pod jej ciężarem. Ale nie ma go tutaj, a jeśli kiedykolwiek znów zobaczę te jego odstające uszy 1 i rude włosy, na pewno nie padniemy sobie w ramiona. - Musisz się gdzieś ukryć, pani. Podniosła głowę, nieco otępiała. Mgła opadała na miasto niczym zatrzymany w drodze deszcz, okrywając ulice i dachy warstwą wilgoci. Dziewczyna zamrugała, a niewyraźna plama przed jej oczami przybrała kształt twarzy szlachetnego Chalida. Młodzieniec pochylał się nad nią, zatroskany i zaniepokojony.
Ma się czego bać, burknęła w duchu Zoe. Cały jego chytry plan zależy ode mnie i od moich umiejętności. Jeśli ja zawiodę, wszystko legnie w gruzach.
- Oczywiście - odparła, odwracając wzrok. Chalid pochylił się niżej, wziął ją na ręce. Był szczupłym, urodziwym mężczyzną o długich rzęsach i gęstych kruczoczarnych włosach. Młody i radosny, wydawał się nieskalany brudem i okrucieństwem wojny. Zoe leżała sztywno w jego ramionach, gdy wspinał się miarowym krokiem na schody. Tuż za nimi postępował oddział łuczników. Mgła przesuwała się ponad murami portu, przepływała między blankami niczym morska piana. Chalid szedł raźno w stronę bramy wieży, jakby dziewczyna była lekka niczym piórko. Zoe starała się nie zamykać oczu, lecz ciepło ciała młodzieńca i subtelny zapach jakichś perfum wręcz zapraszały ją do snu. Wydawało się, że przed nim ustępuje nawet zimne powietrze. Weszli do pomieszczenia zamkniętego od góry kopulastym sufitem. Jacyś mężczyźni rozmawiali półgłosem, słychać było też zgrzyt mebli przesuwanych po kamiennej podłodze. - Czy wieża jest bezpieczna? - Głos Chalida odbił się echem od sufitu. Młodzieniec pochylił się powoli i posadził Zoe na krześle. Dziewczyna skuliła się i zaplotła ręce na piersiach. Miała nadzieję, że nim znów będzie potrzebna, uda jej się przespać choć chwilę.
*** Po niebie przetoczył się grzmot, potężny i groźny niczym warkot olbrzymiego psa. Zoe uniosła powieki. Brama wieży stała otworem, ukazując panoramę miasta oblanego szarym blaskiem świtu. Wejścia do wieży broniła barykada ułożona z ławek, stołów i beczek. Krzesło Zoe ustawione zostało na ostatnim stole, by miała dobry widok na przystań i ulice miasta. Zaklęła cicho. Rzeczywiście zasnęła. Na wschodzie, za czerwonymi dachami i lśniącą bryłą świątyni Roma Mater, rozległ się kolejny grzmot poprzedzony białą błyskawicą. - Nadchodzi Mahomet - odezwał się ktoś za jej plecami. Wiedziała, że to Chalid, nie odwróciła się jednak. - Słyszysz głos Pana pustkowi? Omal nie roześmiała się głośno, mierząc wzrokiem ogromną przestrzeń dzielącą wieżę przystani od bram miasta. Mahomet i jego wojska szturmowali bramę, osłaniani gradem strzał i kamieni miotanych przez machiny, które Sahabowie zabrali z rzymskiego obozu w Lejjun. Rzymianie bronili się zaciekle, rzucali kamienie i strzelali z kusz, a atakujący przystawiali do murów drabiny i
podtaczali wieże oblężnicze. Niebo nad bramą znów rozpaliła błyskawica, nie była to jednak moc, która poruszała wiatr i dawała blask słońcu. Gdyby ta moc naprawdę nadeszła, cały dziewięciomilowy mur rozpadłby się na drobne kawałki ogarnięte białym ogniem. Domy z cegieł i kamienia zamieniłyby się w popiół i pył. Niebo okryłoby się ciemnością, a słońce przygasło. - Słyszę dumnego chłopca, który udaje, że słyszy, jak jego ojciec puka do bram nieba. Chalid syknął gniewnie i zeskoczył ze stołu. Zoe zerknęła nań kątem oka, chłodna i wyniosła. - Szlachetny Mahomet - mówiła dalej - nie polega tylko na mocy głosu przemawiającego z powietrza. Ma wiele potężnych sług gotowych wypełniać wszystkie jego rozkazy. Uśmiechnęła się, nie był to jednak przyjemny uśmiech. Ten młody mężczyzna ją irytował, nie znosiła jego elegancji i powłóczystych spojrzeń. Zawsze wydawał jej się zbyt szykowny i próżny, niczym wypieszczony drapieżny ptak siedzący na ręce jakiegoś arystokraty. Tyle, że mało kto widział skórzany kapturek na jego głowie. Zoe przygryzła wargę, by powstrzymać szyderczy śmiech. Królowa szeptała Zoe do ucha wszystkie jego sekrety, ale ona oczywiście nie zdradzała się z tym przed nikim. - Czy łańcuch został podniesiony? Chalid skinął w milczeniu głową, dotknięty pogardliwym tonem jej głosu. - Świetnie - mruknęła Zoe. Teraz musiała podjąć wysiłek jeszcze większy od tego, który pozwolił im w nocy niepostrzeżenie wpłynąć do portu. Położyła dłonie na sercu i uspokoiła oddech. Znów pomyślała o Dwyrinie. To była jego specjalność. Gdyby tylko był tutaj z nimi... Przywołała z pamięci znak ognia, który Hibernijczyk pokazywał jej niegdyś, gdy siedzieli pod rozgwieżdżonym niebem, wciągając w nozdrza zapach górskich sosen i płonącej żywicy. Powietrze było zimne i ostre, gwiazdy wyraźne. Znak zamigotał niepewnym blaskiem w jej pamięci, a Zoe ruszyła za nim pospiesznie do ukrytego świata. Wszystkie lampy i pochodnie w komnacie wybuchły nagle ogromnym płomieniem, rozsiewając dokoła snopy iskier. Chalid zaklął i otrzepał pospiesznie swój płaszcz z drobin żaru. - Na zewnątrz! - krzyknął do swych ludzi. Wojownicy natychmiast wykonali jego rozkaz, wspinając się w pośpiechu na barykadę. Zoe, zlana potem, odwróciła znak i sięgnęła po moc ukrytą w powietrzu i wodzie. Całe jej ciało
płonęło z wysiłku, gdy przywoływała do siebie chłód i wilgoć. Lampy i pochodnie w komnacie nagle zgasły. Powietrze wypełniło się zapachem morza i lodu. Okryta ciemnością Zoe podniosła rękę. W całej przystani, na każdej łodzi i barce, na tarasach, w świątyniach i magazynach ciągnących się wzdłuż wybrzeża ogień zamierał bez żadnego widocznego powodu. Gasły lampy, świece, paleniska, latarnie. W świątyni Romy kapłani rozpalili właśnie święty ogień, napełniwszy lampę najlepszą oliwą, która płonęła czystym, jasnym płomieniem. Najwyższy kapłan krzyknął z przerażenia, gdy nagle ogień zatrzepotał i zgasł. Zoe, ukryta w komnacie wieży Drususa, dygotała na całym ciele, zmagając się z coraz większą siłą oporu. Odwrócony znak drżał w ukrytym świecie, próbował powrócić do normalnej pozycji. Zoe nie mogła jednak pozwolić, by ogień wybuchnął ze zdwojoną siłą w obrębie przystani, gdzie cumowały setki okrętów; ogromna masa suchego drewna, smoły i konopi spłonęłaby w mgnieniu oka, ogarnięta niepowstrzymanym żarem. Szlachetny Mahomet rozkazał wyraźnie, by przejąć flotę w całości i nie niszczyć niczego bez potrzeby.
***
Mahomet szedł powoli wzdłuż muru przystani. Twarz miał brudną od sadzy, płaszcz rozerwany i poplamiony zakrzepłą krwią. Rzymianie walczyli tutaj zaciekle, próbowali wyrąbać sobie drogę do wież strzegących wejścia do portu, przebić się przez barierę na kanale, lecz wzmocnione łańcuchem zamknięcie wytrzymało ich napór. Walka toczyła się także na pokładach galer, Sahabowie umierali pod toporami Rzymian, byle tylko nie dopuścić ich do łańcucha blokującego wyjście. Na kamiennym nabrzeżu w kałużach krwi i pośród własnych wnętrzności leżały dziesiątki zabitych. W większości byli to zwykli obywatele odziani tylko we fragmenty zbroi i w tuniki. Obok ciał leżały włócznie, połamane i bezużyteczne. Sahabowie pracowali przy bramie wieży, zbierając zwłoki i wrzucając je do morza. Nagie ciała, odarte z wszystkiego, co mogło przydać się zwycięzcom, wpadały z pluskiem do szarej wody.
Niczego nie wolno nam zmarnować, powtarzał Mahomet swoim dowódcom. Nasz wróg powinien nas uzbroić i wyżywić. Woda u podnóży muru, okryta warstwą ciał, podnosiła się i opadała miarowo. Fale rzucały zwłoki na skały, zostawiając na nich czerwone plamy. Pod powierzchnią wody przemykały szare kształty, wielkie, ostre jak brzytwa zębiska raz po raz chwytały któreś z ciał i wciągały je w
głębiny. Mahomet odwrócił wzrok, odmawiając po cichu modlitwę za dusze tych, którzy zginęli w bitwie. Gdy dotarł do bramy, Sahabowie rozstąpili się przed nim. - Witaj, szlachetny Mahomecie. - Chalid stał tuż za drzwiami, w dłoni trzymał latarnię. Jego twarz naznaczona była zmęczeniem. - Witaj, Chalidzie. Cieszę się, że widzę cię przy życiu. Młodzieniec uśmiechnął się i przeciągnął palcem po świeżym rozcięciu ciągnącym się przez policzek i bok głowy. Krew oblepiała jego ucho i brodę. - Wystawili nas na ciężką próbę, lecz miłościwy i hojny Pan dał nam zwycięstwo. Mahomet pokręcił głową. Młody wojownik lubował się ostatnio w tego rodzaju aforyzmach i powiedzeniach. W rzeczywistości o zdobyciu i utrzymaniu przystani zdecydowały odwaga i męstwo Sahabów. Na łodzie płynące pod osłoną magicznej mgły wsiadło dwustu ludzi. Mahomet rozejrzał się dokoła, przejęty smutkiem. Pod bramą wieży stało nie więcej niż dwudziestu zmęczonych wojowników, kilku innych spało na łodziach strzegących łańcucha przy wejściu do portu. Na ziemi leżało co najmniej dwa razy więcej martwych Rzymian, w większości obywateli miasta, którzy próbowali wypełnić swój obowiązek względem cesarza i państwa. Mahomet czuł, jak ogarnia go gniew ponury i gorący niczym kowadło An-Nefuda. Przez moment miał ochotę zostawić to wszystko, zapomnieć i odejść swoją drogą. Nie po to wyruszał w tę drogę, by zabijać niewinnych urzędników i szewców w nocnych koszulach. Przyłożył zakrwawioną dłoń do czoła. Gdzie było to światło, które rozpalało świat? Czy godziło się na coś takiego?
Posłuchaj, człowieku, posłuchaj, jak brzmiał świat w swym zaraniu, gdy był jeszcze świeży i czysty. Mahomet znieruchomiał, wsłuchany w szelest liści na drzewach. Kiedy w końcu podniósł wzrok, nie było w nim już zmęczenia i rezygnacji. Znów widział wszystko czysto i wyraźnie. Znów stał wyprostowany. - Gdzie jest szlachetna Zoe? Chalid podniósł świeżo zabandażowaną rękę, wskazując pryczę ustawioną pod jedną ze ścian ośmiokątnego pokoju. Mahomet podszedł bliżej i uklęknął. Dziewczyna spała. Arabski wódz położył dłoń na jej czole.
- Śpij, Zoe, i wiedz, że postąpiłaś dobrze. Dziewczyna mruknęła coś przez sen i odwróciła się do ściany. Mahomet okrył ją szczelniej grubym wełnianym kocem i podniósł się z kolan. Szadin i Chalid czekali cierpliwie. Do komnaty weszło także kilku innych kapitanów, którzy rozmawiali ze sobą półgłosem. Mahomet podrapał się po brodzie. - Czy miasto i przystań są już nasze? - spytał, spoglądając na swych podwładnych, na ich rany i opatrunki, na ubrudzone ręce i zmęczone oczy. Chalid skinął głową. - Tak. Całe miasto i przystań są w naszych rękach. - Ile okrętów straciliśmy? Młody wojownik uśmiechnął się szeroko. Wszystko odbyło się zgodnie z jego planem: Sahabowie zajęli wieże na krańcach przystani i zamknęli port żelaznym łańcuchem, nie pozwalając Rzymianom przedostać się do statków. Chalid słusznie podejrzewał, że Rzymianie woleliby raczej spalić swą flotę, niż pozwolić, by dostała się w ręce “pustynnych bandytów". - Niewiele, panie. Zaledwie szesnaście. - Tylko te przycumowane najbliżej miasta - stwierdził Mahomet, wydając z siebie ciche westchnienie ulgi. - Tak, panie. Głównie statki handlowe, które niedawno wpłynęły do portu. - A pozostałe? Chalid przywołał gestem jednego ze swoich poruczników, Patika, wysokiego, małomównego Persa. Patik położył na stole skórzany pokrowiec ze zwiniętymi w rulon pergaminami i otworzył metalowy zatrzask. Podobnie jak w przypadku wielu zbirów i bandytów, którzy walczyli w oddziałach młodego Orła, przeszłość Persa była Mahometowi zupełnie nieznana. Wielu ludzi oddawało się pod opiekę Wielkiego i Miłosiernego. Ich przeszłość była nieistotna. Chalid rozłożył na stole arkusze pergaminu. Każdy z nich pokryty był linijkami drobnego, starannego pisma. - To rejestr okrętów cumujących w porcie oraz krótki opis każdego z nich. Flota stoi tu co najmniej
od czterech miesięcy, czyli od kiedy książę Teodor przypłynął tu ze swoją armią. Zarządca portu wykorzystał ten czas i przygotował szczegółowy wykaz. Możemy być tylko wdzięczni Rzymianom, że tak lubią wszelkie listy i dokumentacje. Mahomet uśmiechnął się pod nosem. Chalid celowo zwlekał z podaniem konkretnych danych, drażniąc się z Szadinem i innymi, starszymi Sahabami. Mahomet pozwalał na to, uważał bowiem, że motywuje to starszych dowódców do większego wysiłku. - Ile? - spytał w końcu, uznawszy, że zabawa przeciąga się ponad miarę. - Dwieście dziewiętnaście, panie. Większość to tryremy i ciężkie galery. Wiele z nich to te wielkie transportowce, przystosowane do przewozu koni, wozów i różnego rodzaju towarów. Mahomet był zadowolony. Był uradowany. Oto los włożył mu do ręki włócznię, jak przepowiedział mu niegdyś głos mówiący z powietrza.
Wielki i Miłościwy Pan daje wszystko, czego potrzebujecie, odezwał się znów głos w jego umyśle. Widzisz, jaką obfitością was dzisiaj uraczył? - Bóg jest wielki - przemówił Mahomet, uśmiechając się do wiernych, którzy przyszli za nim aż tutaj. - Przygotujcie flotę do wypłynięcia. Choć szczęście nam sprzyja, mamy mało czasu.
* *. *
Wielka brama na drodze do Aelia Capitolina zatrzasnęła się wreszcie, gdy wszystkie wozy wjechały już do miasta. Ostatni okryty był czarną tkaniną i ciągnięty przez piękne kare konie. W półmroku rozświetlanym blaskiem pochodni wyglądał niczym cień lub duch. Pers Patik siedział na koźle, w dłoniach trzymał luźne lejce. Konie znały jego wolę i szły spokojnie, z nisko pochylonymi łbami, miarowo stukając podkowami o bruk. Pers zawsze był dla nich łagodny, miał duże doświadczenie w powożeniu. Na wozie leżała trumna z drewna i złota, obłożona sosnowymi gałęziami. Zgniecione igły wydzielały ostry, świeży zapach maskujący smród martwego ciała. Patik nawet nie zauważył owego zapachu. Nie zwracał uwagi na nieistotne rzeczy. Szarpnął cugle, a konie skręciły w jedną z alei przecinających miasto. Blask księżyca podążał za wozem, lecz nie przeszkadzał jego pasażerowi.
Martwa królowa wjechała do miasta w glorii zwycięzcy.
ŁAŹNIE TRAJANA, ROMA MATER Aleksander szedł szybko wzdłuż kolumnady. Po chwili usłyszał chlu pot spadającej wody. Po jego lewej ręce otwierała się szeroka na pięćdziesiąt stóp komnata o kopulastym sklepieniu. Grube filary z czerwonego granitu wskazywały, gdzie znajdują się szerokie, niskie stopnie prowadzące do nymphaeum. Macedończyk skierował się tam i wszedł do półkolistego pokoju, w którym panował przyjemny chłód. Gajusz Juliusz siedział po drugiej stronie pomieszczenia, w kręgu światła wpadającego przez otwór w kopulastym dachu. Otwór zwrócony był na południe, dzięki czemu słońce świeciło prosto na nymphaeum, a do pomieszczenia nie wpadał wiatr. Za starym Rzymianinem ciągnął się podest, na którym stały posągi bogów, ojców miasta i wybitnych cesarzy. Pośrodku tylnej ściany, między wielkimi figurami Apolla i Zeusa, znajdowała się wysoka na trzy piętra fontanna. Woda wypływała spośród me- nad i morświnów i spadała w postaci białej piany na trytony i na jady pływające wokół posągu Posejdona. Ogromne ilości wody przepływającej tędy przez tak liczne lata okryły figury grubą warstwą soli. Większa część twarzy Posejdona zamieniła się w płaską, gładką powierzchnię. Gajusz Juliusz siedział przy marmurowym stole zasłanym księgami, dokumentami oraz korespondencją, i pisał listy, kreśląc szybko słowa na arkuszu pergaminu. Aleksander roześmiał się głośno. - Lubisz kusić los, starcze. Rzymianin podniósł wzrok. Tuż za nim, w cieniu najbliższej alkowy, stał mierzący co najmniej piętnaście stóp wysokości posąg - jego kamienna podobizna. Artysta musiał być Grekiem, bo rzeźba doskonale oddawała wygląd i ducha Cezara. - Nikt jeszcze tego nie zauważył, przyjacielu. I nie zauważy. Kto mógłby przypuszczać, że żywi muszą się zadawać z martwymi w łaźniach? Aleksander przysiadł na skraju stołu, spychając na bok jakieś tabliczki i zwoje pergaminu. - Każdy, kto ma oczy... Podobieństwo jest naprawdę uderzające. Czy ten posąg ustawiono tu jeszcze za twojego życia?
- Nie - odrzekł z roztargnieniem Gajusz Juliusz, zajęty pisaniem listu. - O ile wiem, powstał na zamówienie mojego drogiego syna, Oktawiana, na potrzeby igrzysk pogrzebowych, które wydał na moją cześć. Przez długi czas stał obok mównicy na Forum, ale przenieśli go, gdy zbudowano te łaźnie. - To dziwne... - mruknął Aleksander, porównując kopię z oryginałem. - Jest bardzo dobry. - Z pewnością użyli maski pośmiertnej - odparł Gajusz, składając podpis na dole jakiegoś dokumentu. Podmuchał delikatnie na pergamin, czekając, aż atrament wyschnie. - Igrzyska pogrzebowe organizuje się zwykle wtedy, gdy pasuje to cesarzowi. Ja uczciłem śmierć mojego ojca... jakieś dwadzieścia lat po fakcie? Tak czy inaczej, kiedy byłem żywy i miałem więcej włosów. Aleksander roześmiał się głośno. Stary Rzymianin był teraz równie próżny jak za życia. - Na pewno. Rozmawiałeś z tymi Gotami, którzy mieszkają w domu naszego dobroczyńcy? Gajusz pokręcił głową, posypując jednocześnie list drobnym piaskiem. - Nie, a ty? - Owszem, ćwiczyłem właśnie z jednym młodziakiem. Silny jak wół, zwinny, ale walczy zupełnie bez polotu. Twój człowiek miał rację, kiedy mówił, że dziś będzie go tu można znaleźć. Mówi, że nie czują się najlepiej w Rzymie. Czy to prawda? - Nie mam pojęcia - odrzekł Gajusz, wyciągając nowy arkusz pergaminu ze sterty. Słuchając uważnie Aleksandra, zaczął jednocześnie pisać. Jego listy były starannie zaplanowane i proste zarazem, pozbawione zbędnych ornamentów i ozdobników. Aleksander umilkł i przechylił głowę. Pismo Gajusza było łatwe do odczytania nawet dla kogoś, kto widział je do góry nogami. - Odpowiadasz za pomoc humanitarną dla... Noli? Myślałem, że unikasz służby cesarskiej jak ognia! Gajusz przestał pisać, odłożył pióro i podniósł wzrok, marszcząc gniewnie brwi. - Zawsze czytasz cudze listy? To chyba trochę niegrzeczne, co? Aleksander wzruszył ramionami. - Pewnie tak. Naprawdę się tym zajmujesz?
- Czym się zajmuję? - Pomocą humanitarną dla Noli. Gdzie w ogóle jest Nola? Gajusz Juliusz westchnął i ścisnął palcami nasadę swego patrycju szowskiego nosa. - Zasoby finansowe cesarstwa zostały już uszczuplone do tego stopnia, że cesarz zaczął zlecać niektóre prace senatorom - przyznał niechętnie. -W tej chwili najważniejszym zadaniem jest remont i odbudowa mostów na Via Appia, zniszczonych przez trzęsienie ziemi albo spadające odłamki skalne. Zadaniem tym obarczony został wielce szanowny i zawsze godny zaufania Grzegorz, bliski przyjaciel cesarza. - Rozumiem - odparł Aleksander cierpkim tonem. - A Grzegorz, który zajęty jest organizowaniem pomocy żywnościowej dla mieszkańców Kampanii, przekazał to inne, prostsze zadanie tobie. - Owszem. A ja, wdzięczny i posłuszny klient, chętnie podjąłem się tego zadania. Pomyśl tylko, mój drogi Macedończyku, ilu zabiegów wymaga naprawa dróg i mostów. Trzeba przygotować kontrakty dla wykwalifikowanych rzemieślników, kamieniarzy i inżynierów. Trzeba zorganizować zaopatrzenie i kwatery dla mnóstwa robotników. Trzeba też znaleźć, zakupić i przewieźć na miejsca budowy ogromne ilości materiałów... - Powstaje więc ogromne pole do popisu dla kogoś, kto chciałby w tym wszystkim ukręcić własny interes. Ile zarobisz na tym projekcie? To musi być ogromna suma. Gajusz Juliusz pokręcił powoli głową. - Aleksandrze! - zaczął śmiertelnie poważnym tonem. - Obrażasz mnie. Nie robię tego wcale dla moich prywatnych korzyści. Wręcz przeciwnie, oddaję te zlecenia naprawdę rzetelnym pracownikom i staram się dopilnować, by wykonywali je jak najlepiej. Stąd cała ta ogromna korespondencja! Mam szpiegów w każdym obozie pracy, codziennie dostaję od nich raporty, donoszą mi o wszystkim, co może zaszkodzić temu projektowi; o leniwych pracownikach, kradzieżach, używaniu materiałów gorszej jakości, niż zapisano w kontrakcie. Aleksander wpatrywał się w Gajusza niczym w gorgonę wynurzającą się z morza. - Co takiego?! Czyś ty postradał zmysły?! Czyż nie rozmawialiśmy właśnie o tym, że musimy zdobyć odpowiednie fundusze na realizację naszego planu? Co ty wyprawiasz?!
Gajusz Juliusz uśmiechnął się chytrze, ogromnie z siebie zadowolony, niczym najedzony lis, który właśnie wyszedł z kurnika. - Chłopcze... za krótko byłeś Królem Królów! Staram się, by ten projekt został zrealizowany dobrze, szybko i tanio z trzech bardzo ważnych powodów. - Cóż to za powody? - burknął zniecierpliwiony Aleksander, odgarniając kosmyk włosów opadający mu na oczy. - Po pierwsze, Via Appia to główna droga z Rzymu do wielkiego południowego portu Brundisium. Ten trakt to kluczowa arteria handlowa całej południowej Italii. Co więcej, to droga wojskowa. Zajmuję się polityką, ale jestem także generałem i być może, kiedyś będę musiał tamtędy przeprowadzić swe wojska. Dlatego też, skoro już mam takie możliwości, zrobię wszystko, by prace wykonane zostały należycie. Macedończyk skinął głową, aprobując ten argument. - Po drugie, budując drogi, zyskuję pozycję, dzięki której będę mógł poznać wielu ważnych ludzi, zdobyć ich szacunek i uznanie. Mogę negocjować, z kim tylko chcę, zawierać przyjaźnie i zdobywać wpływy na wszystkich poziomach społeczeństwa, bo to ja decyduję o przyznawaniu lukratywnych kontraktów. Dokądkolwiek pójdę, wszędzie przyjmą mnie z otwartymi rękami. Aleksander spojrzał na Rzymianina z niedowierzaniem. - To prawda, więc nie rób takich min - rzekł Gajusz Juliusz. - Nie możemy podbić Rzymu, burząc Ołtarz Pokoju i mordując połowę mieszkańców... daj mi skończyć! Po trzecie, doprowadzając do pomyślnej realizacji projektu, zdobywam sobie opinię doskonałego zarządcy. Uczciwego i rzetelnego, radzącego sobie ze wszelkimi trudnościami, dotrzymującego terminów i wypełniającego nawet najbardziej skomplikowane zadania... bez problemów. - Ach... - Aleksander uśmiechnął się i ukłonił przed Rzymianinem. - Ponieważ za rogiem czeka już większy, bardziej skomplikowany i znacznie kosztowniejszy projekt. - Otóż to. Igrzyska pogrzebowe. Spójrz tylko. - Gajusz podniósł arkusz pergaminu zapisany mnóstwem cyfr. - Oto budżet projektu naprawy dróg i mostów. W sumie jakieś dziesięć do dwunastu milionów sestercji. Pięć do sześciu tysięcy ludzi pracujących przy dziewięćdziesięciu mostach. Projekt dobiegnie końca najpóźniej za trzy miesiące. - Sięgnął do innej sterty dokumentów, wyciągając z samego spodu znacznie grubszy plik. Pergaminowa wieża runęłaby na stół, Aleksander zdążył ją jednak podtrzymać i poprawić. Gajusz rozłożył arkusze na stole. - Oto wstępny plan tego, co nazywam Igrzyskami Wezuwiusza. Wzorowałem je na uroczystościach pogrzebowych Augusta, mojego żałosnego następcy. Według wstępnych szacunków igrzyska będą kosztowały prawie sto
pięćdziesiąt milionów sestercji, znajdzie przy nich pracę piętnaście tysięcy ludzi, a cztery tygodnie samych występów poprzedzone będą pięcioma miesiącami wyczerpujących przygotowań. Na szczęście w mieście już jest wielu gladiatorów, akrobatów, aktorów i tak dalej. - Widzę, że całkowicie panujesz nad sytuacją - stwierdził Aleksander. - Został tylko jeden drobny szczegół. Gajusz Juliusz nieco zmarkotniał, lecz w jego oczach żarzyła się iskra determinacji. - Tak... Cesarz musi jeszcze zatwierdzić ten plan. Jestem przekonany, że to zrobi. Musi. - Doprawdy? No cóż, nieważne. Jestem pewien, że będziesz się przy tym świetnie bawił. Aleksander zeskoczył ze stołu. Rozejrzał się dokoła, podziwiając malowidła ścienne i jaskrawe kolory podkreślające kontury wnęk w kopulastym suficie. Spadająca z wysoka woda wypełniała komnatę przyjemnym chłodem i miłym dla ucha chlupotem. Podobnie jak główna sala łaźni, nymphaeum było tak duże, że jedyny człowiek obecny prócz nich w tym pomieszczeniu, starzec czytający jakiś zwój, z pewnością nie mógł słyszeć ich rozmowy. - Goci opuszczą miasta za tydzień lub dwa. Pojadę z nimi. Gajusz Juliusz uniósł wyskubane brwi. Odkąd otrzymał stałą posadę i pensję, zaczął bardziej dbać o swój wygląd. Nie udawał już posiadacza ziemskiego z głębokiej prowincji, stał się eleganckim patrycju- szem. Spędzał u fryzjera znacznie więcej czasu, niż można by się było spodziewać po kimś, kto jest prawie całkiem łysy. - Do Gocji? Dlaczego? - W słowach tych ludzi słyszę echo Macedonii mojego ojca. To silny, na wpół ucywilizowany naród, wciąż młody i pełen energii. Ci chłopcy się niecierpliwią. Czuję to... Są bronią, która czeka tylko na to, by ją wykuć i zahartować. Ty pasujesz do tego miasta, świetnie czujesz się w labiryncie intryg i polityki. Ja potrzebuję armii. Potrzebuję wojny. - A w Gocji z pewnością ją znajdziesz. - W głosie Rzymianina pobrzmiewały nuty żalu i smutku. Musimy więc do siebie pisać, informować się o swoich planach i zamierzeniach. - Będę pisał - obiecał Aleksander, uśmiechając się nieznacznie. Położył dłoń na ramieniu Gajusza Juliusza i ścisnął je lekko. - Będzie mi brakowało twojego towarzystwa. - Dziwnie się tu będę czuł bez ciebie - odrzekł Gajusz, kładąc dłoń na dłoni młodzieńca.
Aleksander pochylił się i ucałował Rzymianina w łysinę. - Wrócę wkrótce, a wtedy będziemy mieli już własną armię.
WZGÓRZE NAD RÓWNINĄ RZEKI SKAMANDER Długie, pająkowate gałęzie krzewu czepiały się odzianej w czarną tkaninę ręki, która odgarnęła je na bok. Z leśnego podszytu wynurzył się młody mężczyzna. Jego twarz ociekała potem i krwią sączącą się z licznych zadrapań i ukłuć. Wiatr zawył w koronach dębów porastających szczyt wzgórza, zaszeleścił listowiem. Gdy młody mężczyzna wchodził na zbocze, przedzierał się przez gęstwinę zarośli i wspinał na ostre głazy, było mu gorąco i duszno. Teraz, na szczycie, w zimnym północnym wietrze, poczuł przenikliwy chłód. Wyczerpany długim marszem, usiadł ciężko pośród spękanych kamiennych płyt zaścielających wierzchołek wzgórza. Dokoła ciągnął się pagórkowaty krajobraz, upstrzony pojedynczymi drzewkami oliwnymi i sosnami rosnącymi pośród stert kamieni i krzaków głogu. W oddali, za zasłoną delikatnej mgły, widać było żyzną równinę ciągnącą się aż do morza. Młodzieniec owinął się szczelniej poszarpanym płaszczem i oparł o przechyloną skalną płytę. Zasnął. Nagrzany słońcem kamień dawał mu oparcie i chronił przed wiatrem. Powoli, w miarę jak słońce chyliło się nad horyzontem, kamienną płytę okrywał cień, a na jej powierzchni rysowały się coraz wyraźniej starożytne rysunki ludzi, koni i rydwanów. Młodzieniec wciąż siedział w tej samej pozycji, wyczerpany, pogrążony w pozbawionym wizji śnie.
***
Maksjan obudził się raptownie. Nad wzgórzami zapadła noc, kamienna płyta pod jego plecami dawno już wystygła. Nieopodal płonęło ognisko, czerwony blask kładł się na pobliskich kamieniach i krzewach. Książę poczuł nagle dojmującą pustkę w żołądku. - Zabłądziłeś? Maksjan nie przypominał sobie, by rozpalał ognisko. Nad rozżarzonymi polanami piekły się grube paski baraniny. Wstęgi dymu wiły się nad ogniem i wzbijały się prosto ku niebu. Książę podniósł wzrok, spoglądając na rozgwieżdżone niebo widoczne między koronami drzew.
Wiatr osłabł, na wzgórzu zrobiło się bardzo cicho. Poza kręgiem światła rzucanego przez ogień panowały głębokie ciemności. Maksjan przetarł oczy, przeganiając gryzący dym. Po drugiej stronie ogniska siedział chłopiec. - Nie - odpowiedział w końcu Maksjan zachrypniętym głosem. - Ale nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie jestem. - Uczciwa odpowiedź. - Chłopiec się wyprostował. Był w prostej wełnianej tunice. Miał bose stopy o czarnych od ziemi podeszwach. Długie blond włosy sięgały mu ramion. Jego twarz, oświetlona blaskiem ogniska, wydawała się miła i proporcjonalna. - Jesteś głodny? - Owszem - odparł Maksjan z wdzięcznością. - Nie jadłem już od bardzo dawna. Chłopiec pogrzebał patykiem w żarze. Wyciągnął stamtąd skwierczącą kość pokrytą grubą warstwą pieczonego mięsa i tłuszczu. Obok ogniska leżała deseczka do krojenia jedzenia. Chłopiec wprawnym ruchem zsunął na nią mięso. - Jesteś moim gościem, więc tobie należy się ten kawałek. Rozgrzany tłuszcz opadał z sykiem na ziemię. Książę rozerwał mięso zębami. Przez chwilę myślał tylko i wyłącznie o napełnieniu żołądka. Nasycony, oparł się z powrotem o kamień i złożył poplamione tłuszczem dłonie na kolanach. Zrobiło mu się cudownie błogo i lekko na duszy. Chłopiec siedział w milczeniu, co jakiś czas dorzucając do ognia wiązkę aromatycznych liści i ziół. Dym gęstniał wtedy na chwilę, niosąc ze sobą słodki, przyjemny zapach. - Dlaczego tu przyszedłeś? - spytał w końcu chłopiec, bawiąc się gałązką. - To wzgórze nie ma najlepszej reputacji. Maksjan drgnął, w ostatniej chwili wyrywając się z objęć snu. Przez moment słyszał głos rogów i dudnienie bębnów. Wsłuchał się w noc, lecz dokoła panowała cisza. - Nogi same mnie tutaj zaprowadziły - odrzekł. - Wędrowałem przez wiele dni. Mój umysł nie może zaznać spokoju. Chłopiec roześmiał się melodyjnie. - To wzgórze też jest niespokojne. Może przywołało cię tutaj. Jak się nazywasz? - Jestem Maksjan Juliusz Atreusz, najmłodszy syn Galena Starszego. A jak brzmi twoje imię, miły
gospodarzu? - Nazywam się Paiawon, syn Leta, ale możesz mówić do mnie Pai. Dobrze się tutaj czujesz, panie? Dom Atreuszów nigdy nie był tu mile widziany. Mógłbym nawet przypuszczać, że te stare, gniewne kamienie będą parzyć cię w stopy. Maksjan pokręcił głową zdezorientowany. - Pai, nie rozumiem... Czy ktoś tutaj mieszka? Widzę tylko krzewy, drzewa i kamienie. Chłopiec uśmiechnął się i zapatrzył w ciemność. - Skąd pochodzi twój klan i dom, szlachetny Maksjanie? Czy przybył zza ciemnego morza w wielkich czarnych okrętach? - Nie. - Maksjan zmarszczył brwi, zaskoczony tym pytaniem. Chłopiec coraz bardziej go intrygował. - Jesteśmy Rzymianami, pochodzimy z Tarentum. Ja urodziłem się w Narbo, w Narbonensis, w południowej Galii. - Aha. - Chłopiec grzebał w żarze gałązką okrytą świeżymi liśćmi. - Twoje ubrania są poszarpane, panie, ręce i nogi pokłute i podrapane. Jak długo już wędrujesz? Czego szukasz? Maksjan wzdrygnął się, przypominając sobie nagle obrazy z nieodległej przeszłości. - Szukam spokoju - powiedział głucho. - Robiłem złe rzeczy. Pobłądziłem. Paiawon podniósł wzrok na niebo. - Tutaj także robiono złe rzeczy. Może właśnie dlatego bogowie cię tu sprowadzili, by połączyć zło ze złem. Maksjan zesztywniał, w jego oczach pojawił się błysk gniewu. - Bogowie nie istnieją - oświadczył ostrym tonem. Paiawon przyglądał mu się spokojnie, stukając gałązką o kamień. - Nie jestem zły. - Czy możesz być dobrym człowiekiem i robić złe rzeczy? Maksjan przygryzł wargę. Znów stanęły mu przed oczami straszliwe
wizje z przeszłości. Ogień płonący w kręgu kamieni wydawał się echem eksplozji wulkanu. - Gdybyś... - zaczął Paiawon, pochylając się do przodu, wsuwając twarz głębiej w krąg czerwonego światła - ...gdybyś zobaczył innego człowieka, kogoś, kogo nie znasz, i usłyszał, jak kapłan wyczytuje listę jego czynów, a byłyby to czyny, które sam popełniłeś, czy nazwałbyś tego człowieka złym? - Ja... robiłem to z ważnych powodów! Wiele tych czynów to zwykłe wypadki, błędy w obliczeniach! Niektóre... niektóre wydawały mi się słuszne, kiedy ich dokonywałem! Paiawon roześmiał się cicho i wyjął tlącą się już gałązkę z ognia. - Szlachetny Maksjanie, czy na świecie istnieje zło? - Tak - odparł książę po chwili zastanowienia. - Istnieje. - Czy istnieją bogowie, którzy oddzielają dobro od zła? - Nie, nie wierzę w to. - Dlaczego uważasz, że bogowie nie istnieją? Wszyscy inni w nich wierzą. Stawiają im setki i tysiące świątyń. - Widzę prawdziwe serce świata - odrzekł Maksjan chrapliwie. - Potrafię zmieniać świat według własnej woli, przywoływać burzę i chmury. Widzę prawdziwą naturę wszystkiego, czym rzekomo zawiadują bogowie... Tu nie ma żadnych tajemnic, żadnych miejsc, w których mogliby się ukryć bogowie. Paiawon uśmiechnął się łagodnie i potrząsnął gałązką, strząsając z liści drobiny żaru. - Skoro jest tak, jak mówisz, kto decyduje o tym, co jest dobre, a co złe? Ludzie? - Owszem. Mówi nam to nasze sumienie. Nasza moralność. - Więc powiedz mi, człowieku, czy wyrządzałeś zło? Maksjan wpatrywał się w harmonijne rysy chłopca, wsłuchiwał w jego melodyjny, pełen spokoju głos. Wciąż paliły go wspomnienia, ból i cierpienie, którego był przyczyną.
Wezuwiusz płonął, z rozerwanego stożka unosiły się chmury trującego gazu. Dziesiątki tysięcy ludzi krzyknęły w przerażeniu, ginąc pod gradem płonącego popiołu i rozżarzonych kamieni. Ciało dziecka wiło się pod jego palcami, ogarnięte czarnym ogniem. Przejęty grozą Pers otworzył szeroko oczy, gdy Maksjan kciukiem wyrył na jego czole znak służebności. Ludzie, którzy próbowali go zabić, zamienili się w obłoki pyłu, kiedy wyciągnął ku nim płomienną rękę. Kapłan runął na ziemię, powalony fioletową błyskawicą. Pierś Maksjana wypełniła się gorącą radością, gdy uderzył w widmową postać swego brata. - Nie, nie jestem zły! - Książę zerwał się na równe nogi, zaciskając dłonie w pięści. Ognisko wybuchło większym płomieniem, wiatr podniósł z ziemi suche liście. - Ja... ja zrobiłem te rzeczy dla senatu i ludu Rzymu. Próbowałem uratować tych ludzi przed niewolą i potępieniem. Przytłacza ich ciężar klątwy! Nigdy nie widziałeś ich bladych, pozbawionych nadziei twarzy! - Czy Krista była potępiona? Czy przytłaczał ją ciężar klątwy, z którą postanowiłeś walczyć? Czy zabiła ją klątwa? Maksjan cofnął się o krok i podniósł ręce, jakby chciał odeprzeć niewidzialny atak. Chłopiec siedział w bezruchu i przyglądał mu się ze stoickim spokojem. Książę chciał przemówić, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła. Wreszcie splunął, odchrząknął i spytał ostro: - Skąd znasz jej imię? Kim jesteś? - Kiedy spałeś, wykrzykiwałeś przez sen jej imię, błagałeś ją o przebaczenie. Zabiłeś ją? Zabiłeś kobietę, którą kochałeś? Maksjan opadł ciężko na ziemię.
- Tak. To był... wypadek. Wyskoczyła z ciemności. Wpadła prosto w tarczę ognia, którą się wcześniej otoczyłem. Zginęła. Próbowała... próbowała mnie zabić. Pai wstał i położył nadpaloną gałązkę na ziemi. Obszedł ognisko, przykucnął obok księcia i nachylił się nad nim, szepcząc mu prosto do ucha: - Dlaczego stanęła przeciwko tobie? Nie kochała cię? A ty ją kochałeś? - Kochałem - jęknął książę, uderzając głową o ziemię. - Wydawało mi się... myślałem, że ona też mnie kocha. Miała łzy w oczach, kiedy... kiedy... Pai odgarnął włosy księcia i przesunął palcem po długiej bliźnie na jego głowie. - Ta rana zabiłaby każdego śmiertelnika. Jak ty przeżyłeś? - Wezwałem na pomoc górę. Napełniła mnie niewyobrażalną mocą. Zamknięcie tej rany i złączenie złamanych kości stało się wtedy dziecinnie proste. - Nie musiałeś za to zapłacić? Sięgasz do ukrytego świata. Czy moc przychodzi za darmo? - Nie - wychrypiał Maksjan, z trudem panując nad sobą. Nie chciał się załamać w obecności tego chłopca. - Moc zamknięta w górze pragnęła, by ją uwolnić... Zrobiłem to. Uwolniłem ją w zamian za ocalenie życia. - Oddałeś życie dwudziestu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci w zamian za swoje. Maksjan nie umiał mu odpowiedzieć. - Widzisz ich twarze, kiedy śpisz? - Chłopiec mówił łagodnym, ledwie słyszalnym głosem. - Czy słyszysz ich błagania o litość, o ratunek? Czy słyszysz, jak krztuszą się zatrutym powietrzem? - Tak. - Maksjan zadrżał na całym ciele. - Słyszę ich głosy we śnie i na jawie. - Czy to jest coś złego? - Tak! - krzyknął Maksjan w ziemię, nie mógł bowiem podnieść wzroku, spojrzeć w twarz chłopca. - Zabiłem, by żyć. To było złe. Zrobiłem to. Wybrałem życie.
Paiawan wstał powoli, wciąż uśmiechnięty i spokojny. - A jednak twierdzisz, że nie jesteś zły. Mordowałeś, porywałeś, kłamałeś, kradłeś, znów mordowałeś, bezcześciłeś świątynie i święte miejsca, sięgałeś po ciała zmarłych, wyparłeś się bogów, zmuszałeś innych do wypełniania twej woli, czyniąc z nich niewolników, skazałeś tysiące ludzi na straszliwą śmierć... zabiłeś własnymi rękami kobietę, którą darzyłeś miłością. Czy nie są to czyny szaleńca, człowieka trawionego przez zło? - Nie jestem zły! Nie jestem... Nie mogę być! Jestem uzdrowicielem, kapłanem boga Asklepiosa, dobrym człowiekiem! Chłopiec pokręcił ze smutkiem głową i odwrócił się od płaczącego księcia. Przyklęknął i podniósł z ziemi drewniany łuk i kołczan. Podniósł też gałązkę wawrzynu i wetknął ją za pas. - Skoro nie istnieją bogowie, którzy oddzieliliby dobro od zła, muszą to zrobić sami ludzie. Ty musisz zdecydować. Oby twe czyny szły w parze ze słowami. Wszedł w ciemność i zniknął. Wirujący powoli obłok pyłu, liści i gałązek opadł powoli na ziemię. Maksjan leżał nieruchomo na ziemi, obok przygasającego ogniska.
***
Świt zastał księcia na szczycie wzgórza. Powietrze było idealnie czyste. Maksjan widział teraz biały pas plaży, ciemniejszą i szerszą smugę wody i następny, bardziej odległy brzeg. Nie pamiętał, co działo się po odejściu Paiawana. Pewnie zapadł w kamienny sen. Czuł się pusty niczym dzban, którego zawartość wylano na ziemię. Przez chwilę udało mu się złączyć w jedno z cichym porankiem. Jego umysł i świat wokół niego trwały w całkowitym bezruchu, krótkiej chwili spokoju.
Jestem zły czy dobry? Czy znajdę jakiś sposób, by odpłacić ludziom za zbrodnie? Czy klątwa pozwoli mu żyć? Zadał jej potężny cios. Wzór, sieć klątwy, regulująca rytm i zakres rzymskiego życia, nie pozwalała Wezuwiuszowi wybuchnąć. Struktury matrycowe więziły wulkan, zatrzymywały moc gromadzącą się przez stulecia w ziemi niczym korek zatykający butelkę.
Obie siły przed laty osiągnęły równowagę. Tylko dzięki nagłej interwencji Maksjana i jego walce o życie równowaga ta została zaburzona. Rezultat był znacznie gwałtowniejszy, a zniszczenia znacznie większe, niż gdyby matryce klątwy pozwoliły siłom natury działać według ich naturalnego rytmu. Nie powinienem był zostać na górze. Gdybym odszedł wtedy, kiedy zamierzałem, nie doszłoby do tego wszystkiego. Maksjan zatarł dłonie. Na wzgórzu było zimno. Wiedział, że wkrótce znów podniesie się wiatr, a wtedy będzie jeszcze zimniej, nawet w promieniach słońca. Powinien był wrócić do swego brata, powinien był wyjaśnić mu wszystko i przyjąć każdą karę, jaką Galen zechciałby mu wymierzyć. Powinien był zapomnieć o tym niebezpiecznym zadaniu i zaakceptować taki a nie inny porządek rzeczy. Czy nadał mogę to zrobić? Czy klątwa pozwoli mi żyć, musze uwięzionej w bursztynie jej niewidzialnych struktur i form ? Czy znajdę sposób, by z nią współistnieć, skoro walczyłem z nią przez tyle czasu? Chwileczkę... W jego umyśle pojawiła się nagle prosta, jasna myśl. Istniało inne wyjście z tej sytuacji, tak oczywiste, że do tej pory umykało jego uwagi. O bogowie, jestem skończonym idiotą! Tyle cierpień, tyle ofiar za nic. Krista zginęła, próbując powstrzymać go przed kolejnymi morderstwami, które były zupełnie bezcelowe. Rozwiązanie tego problemu wydawało się tak oczywiste, że musiał chyba być ślepy... - Chwileczkę - powiedział Maksjan głośno do otaczających go drzew i kęp trawy. Wrony siedzące na pobliskim dębie odpowiedziały mu głośnym krakaniem i zatrzepotały czarnymi skrzydłami. - Co to za nacisk?
Tak, teraz wyczuwał delikatny, lecz wyraźny nacisk na jego wolę. Kiedy pracował, pochłonięty różnymi sprawami i problemami, nie miał czasu, by wsłuchiwać się w siebie aż tak bardzo, nie mógł tego zauważyć. Zmarszczył brwi, kierując uwagę do swego wnętrza. Zamknął oczy, oddychał powoli i głęboko. Po chwili uniósł powieki w niewidzialnym świecie. Powoli i z wielkim trudem, gdyż nigdy wcześniej tego nie robił, wyszedł z siebie. Jego ciało siedziało przed nim z zamkniętymi oczami i skrzyżowanymi nogami. Pierwsze powiewy wiatru podnosiły jego włosy. Z wielką ostrożnością spojrzał na swój kształt w niewidzialnym świecie. Nie było to łatwe, gdyż jego duch płonął jak gwiazda. Wydawało się, że tłoczą się w nim tysiące maleńkich migoczących punkcików światła. Smoczy zwój jego jestestwa płonął najjaśniej. Pozwolił, by jego myśl wędrowała swobodnie po tym obszarze, śladem wzorów tworzących mięśnie, krew i serce. Jest! Nie rana ani nie blizna, lecz lśniące widmowym blaskiem włókna, które się unosiły, falując lekko, w samym sercu jego jestestwa. Jego myśl podpłynęła bliżej, a wzór rozrósł się nagle. Był piękny, delikatny i ułożony z wielką wprawą. Oplatał jego umysł, pamięć i zamiary niczym kochanek przytulony do śpiącego ciała swej partnerki. Co to jest? - dziwił się książę, gdyż było to istne dzieło sztuki, którego stwórca, prawdziwy mistrz, wpływał na jego wolę i pragnienia w sposób niezwykle delikatny i skuteczny zarazem. Maksjan sięgnął dalej, lekko dotknął tajemniczego wzoru, prowokując go do reakcji, pozwalając, by otworzył się przed nim jak kwiat. Przyjaciel, odpowiedział kwiat, emanując ciepłym, zapraszającym blaskiem. Jesteśmy przyjaciółmi, ty i ja. Pragniesz tego, czego pragnę ja.
Robisz to, co ja chciałbym zrobić. Tajemniczy wzór był tak subtelny i łagodny, że Maksjan przypatrywał mu się z radością. Wydawało się, że jego wola wskazuje jedyną słuszną drogę postępowania, jedyne właściwe rozwiązania. Tarcza Rzymu, szeptał wzór, musi zostać zniszczona. Jest nikczemna, szkodliwa i bezlitosna dla wszystkich obywateli. Niech ten demon, niszczyciel dusz obróci się w nicość. Widzisz, jak morduje śpiących i niewinnych? Widzisz, jak dusi przyszłość w kołysce? To tyran, okrutny król, który włada ludźmi z ukrycia! Maksjan wycofał się w popłochu. Znał autora, znał te wprawne palce i błyskotliwy umysł, które splotły tak elegancki wzór. To był drogi mu przyjaciel. Maksjan spał na wąskiej pryczy, z głową opartą na cienkiej poduszce. Mały pokój pełen był torebek z ziołami i pudełek wydzielających dziwne zapachy. Książę pochrapywał lekko, okryty szczelnie cienkim kocem. Abdmachus stał w drzwiach, grzejąc ręce przy miedzianej lampie. Wpatrywał się intensywnie w swego młodego gościa. Po chwili zmarszczył brwi i podniósł palec, kreśląc w powietrzu jakieś skomplikowane figury. Maksjan jęknął przez sen i obrócił się na drugi bok... Jak to możliwe? Więc jestem zabawką, marionetką w rękach nieżyjącego człowieka? - pytał książę sam siebie, przepełniony gniewem i rozpaczą. Oto człowiek, którego uważał za przyjaciela, zdradził go, odmieniał skrycie jego umysł. Maksjan ruszył ostrożnie w stronę wrogiego wzoru, czerpiąc siłę z roziskrzonych gwiazd unoszących się wokół jego myśli. Wypełniony mocą, uderzył. Widmowe włókna, pochwycone jego myślą, zadrżały, krzyknęły przeraźliwie i wyrwały się na wolność. Książę natychmiast zadał cios
ponownie i usunął je ze swego umysłu, jedno po drugim, do najmniejszej drobiny. To rak, wrzód na duszy, myślał, z trudem hamując gniew. Nic wielkiego, a jednak wystarczyło, by sprowadzić go z właściwej drogi, subtelnie zmieniać kierunek każdego kroku i zaprowadzić w końcu tam, gdzie chciałby go zobaczyć stary perski mag; wystarczyło, by uczynić zeń wroga własnego ludu, własnego brata, własnego państwa, które go wychowało i nadało sens jego życiu. Marsjan wrócił do własnego umysłu i ciała, wprawiając je na moment w niekontrolowane drżenie. Potem szczyt góry zapłonął nagle oślepiającym blaskiem, przyćmiewającym nawet światło wschodzącego słońca. Gdy ów niesamowity blask przygasł, a świat znowu zaczął wyglądać zwyczajnie, książę uniósł powieki i powoli wstał. Jego poszarpane ubrania i dziurawe buty znów były całe i czyste, podłużna blizna na głowie zniknęła. - Dziękuję ci, pasterzu! - zawołał. - Zapamiętam twoje słowa. Zrobię wszystko, by dobrymi czynami wymazać czarną plamę na mej duszy. Popełniłem straszliwe zbrodnie przeciwko memu ludowi i państwu, złamałem przysięgę, którą składałem jako kapłan boga Asklepiosa. Nie spocznę, dopóki nie naprawię wyrządzonego zła, dopóki nie odzyskam utraconego zaufania. Wracam do domu. To powiedziawszy, ruszył w dół zbocza, w stronę morza. Klucząc między powalonymi drzewami i wielkimi głazami, wysłał na południe wezwanie szybkie niczym strzała. Okaleczona Machina czekała nań przy brzegu, w okolicach Pergamonu, ukryta w płytkiej wodzie. Była poważnie uszkodzona, ale wciąż mogła latać. Przybądź do mnie, żelazny źrebcu, dziecię Meduzy! - wołał. Potrzebuję twych szybkich skrzydeł i stalowego serca. Chcę wracać do domu, a ty będziesz rumakiem, który mnie tam zawiezie. Przeszedł między dwoma młodymi dębami i zniknął w gęstwinie
tamaryszku.
WILLA FAUNÓW, OKOLICE RZYMU Ila obudziła się w ciemności, wyrwana ze snu jakimś dziwnym dźwiękiem. Leżała zwinięta w kłębek, okryta starą, pocerowaną kołdrą, opierając głowę na cienkiej słomianej poduszce. Jej łóżko przymocowane do burty wozu było niewiele większe od zwykłej skrzynki. Pod nim kryły się dwie szafki wypełnione masztami namiotów, linami, flagami i pudełkami mosiężnych gwoździ. Ila rozejrzała się ostrożnie dokoła, nie widziała jednak nic prócz ciemności przeciętej wąskim pasem księżycowego blasku ciągnącym się wzdłuż drzwi.
manes i lamiae, stwory ciemności, stały się bardzo niespokojne. Czasami podczas jasnych, księżycowych nocy stukały do drzwi lub skrobały w okna. Ila starała się wtedy nie wychodzić na zewnątrz, a pod ręką zawsze miała jakieś amulety. Oczywiście sytuacja wyglądała znacznie gorzej, gdy nocowali w pobliżu rozdroży. Odejdźcie, złe duchy - wyszeptała. Od straszliwej nocy wybuchu
Do jej uszu znów dotarł ów dźwięk, chrapliwe jęczenie, przeraźliwy głos istoty gotowanej żywcem w miedzianym garnku. Ila zadrżała i nakryła kołdrą głowę. Modliła się żarliwie do Wielorękiego, by uciszył ten dźwięk, łudząc się jednocześnie nadzieją, że to tylko któryś koń ma wzdęcia albo pijany Otto wymiotuje pod wozem. Wszystko tylko nie duch! Tym razem dźwięk był ostry i raptowny, po nim nastąpił głośny trzask. Ila wysunęła głowę spod kołdry, przystawiała ucho do burty wozu. Dosłyszała jakiś przytłumiony odgłos - kroki? - i skrzypienie podłogi. Może Otto i Franko zasiedzieli się gdzieś, wypili za dużo kiepskiego wina, a teraz wymiotują za wozem. Skrzywiła się z dezaprobatą. Jeśli rzeczywiście tak było, to chłopcy narobili sobie kłopotów.
Zsunęła się z pryczy, ciągnąc za sobą kołdrę, i otworzyła drzwi. Naprzeciwko stał wóz Diany. Przez uchylone drzwi widać było migotliwy blask świecy. Przebiegła między dwoma wozami i wskoczyła na schody. Kołdra ciągnęła się za nią niczym wielki obwisły ogon, zbierający po drodze liście i gałązki. Od dwóch dni obozowali w pobliżu Rzymu, na terenach łowieckich pewnego bogatego senatora, znajomego Witeliksa. Sam mistrz trupy przebywał już od jakiegoś czasu w mieście, gdzie starał się zebrać informacje o aktualnym stanie przygotowań do igrzysk. Oczekiwanie na jego powrót bardzo się wszystkim dłużyło. Ila się nudziła. W Narni nie pokazała swoich sztuczek jeździeckich, gdyż scena była zbyt mała. Nawet uczenie Diany powożenia rydwanem jej nie emocjonowało - rudowłosa kobieta miała doskonały refleks, ani razu nie zdarzył jej się choćby najmniejszy upadek, który byłby choć drobną atrakcją! Wnętrze wozu Diany rozświetlała pojedyncza świeca. Ila zajrzała do środka. Ciii... Dziewczynka patrzyła zaskoczona. Obok łóżka stał Dummonus, ubrany tylko w spodnie i rozczochrany. Jego twarz była jednak jak zawsze niezwykle spokojna, niczym oblicze posągu. Diana jęknęła ponownie i podniosła rękę poznaczoną licznymi bliznami, w których odbijał się blask świecy. Uważaj - odezwała się zupełnie trzeźwym głosem. - Nie, Nikos, uważaj. Ila weszła do wozu i stanęła obok Diany. Młoda kobieta była zlana potem. Dummonus przytrzymał ją za ramiona. Dopiero teraz Ila zauważyła, że lewa ręka Diany jest cała posiniaczona; musiała nią uderzać przez sen w burtę wozu. Oczy kobiety były szeroko otwarte, wpatrzone
niewidzącym spojrzeniem w sufit, a jej twarz wykrzywiał straszliwy, drapieżny grymas. Co się z nią dzieje? - wyszeptała dziewczynka. Diana zadygotała nagle na całym ciele, a akrobata przycisnął ją mocniej do łóżka. Zadrżała konwulsyjnie, zacisnęła palce. Z jej gardła wydobył się głęboki, przeciągły warkot. Potem nagle znów znieruchomiała. Nie wiem, myszko. Obudziła mnie krzykiem. Ila dotknęła jej dłoni. Och, Dummonusie, ona jest zimna jak lód! - Objęła Dianę, próbując przekazać jej trochę ciepła. - Coś sobie przypomina? Tak - odrzekł aerialist ze spokojem. - Myślę, że tak. Ila wsunęła się na łóżko Diany, ciągnąc za sobą swą kołdrę. Diana znów jęknęła, tym razem ciszej, i odwróciła się do ściany. Ila okryła je obie kołdrą, potem objęła ją ramieniem i zamknęła oczy. Diana wciąż było okropnie zimna, lecz jej oddech się uspokoił. Dummonus odczekał chwilę i zdmuchnął świecę. Potem usiadł w ciemności i cierpliwie czekał.
***
Szirin? Przez okno wozu wpadały promienie porannego słońca. Diana rozejrzała się dokoła. Zmarszczyła brwi, ujrzawszy otwarte drzwi. Powinny być zamknięte. Próbowała wstać, znieruchomiała jednak, zaskoczona ciężarem spoczywającym na jej piersiach. Leżały na niej trzy lub cztery dodatkowe kołdry, a w łóżku było bardzo ciepło. Opadła z powrotem na posłanie, wciąż bardzo senna.
Czy tu obok mnie ktoś nie leżał, uśpiony, z głową na moich piersiach? Na zewnątrz ćwierkały wróble. Słychać było też ludzkie głosy, typowe poranne przekomarzania przy ognisku. Brzęk cynowych talerzy i parskanie koni. Pogwizdywanie Otta, który napełniał worki obrokiem. Wszystko działo się jak co dzień. O bogini... - Diana poczuła nagle ogromny ból w piersiach. Ktoś powinien tu być, leżeć obok niej. Wyciągnęła rękę. Nie było tam nikogo. Ból się nasilił, zaczął ją dławić. Próbowała odrzucić kołdrę, poderwać się z łóżka. Czas na śniadanie! - Do wozu weszła Ila, roześmiana i podświetlona złotym blaskiem słońca. - Śpisz jeszcze? Diana nie mogła oddychać. Dławiła się. Lewą ręką czepiała się ściany. Ila natychmiast znalazła się obok niej, pochylona nisko nad łóżkiem, wystraszona. Oddychaj! Nie pozwól, żeby duchy skradły ci oddech! Diana zacharczała i usiadła gwałtownie na łóżku. Ila poleciała do tyłu, na ścianę wozu. Młoda kobieta stoczyła się z łóżka na zimną, twardą podłogę. Wciąż nie mogła złapać powietrza. Zwinęła się w kłębek i zaczęła uderzać głową o podłogę. Ila doskoczyła i objęła ją mocno. Wytężając wszystkie siły, zaczęła odciągać jej ramiona do tyłu. Diana jęknęła głośno, a potem zwiotczała raptownie. Ila odtoczyła się na bok, dysząc ze zmęczenia. Była silna jak na swój wiek, ale nie mogła równać się z tą kobietą. Przetoczyła ją na plecy. Oddychasz? - Pochyliła się nad Dianą, która patrzyła na nią martwymi oczami. Ila usiadła pod burtą wozu i odetchnęła z ulgą. - Oddychasz.
Po chwili Diana usiadła prosto. Unikając wzroku dziewczyny, wstała i zaczęła się ubierać. Ila czekała przez chwilę, lecz Diana wciąż nie chciała nawet na nią spojrzeć. Dziewczynka zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy powiedzieć jej, co o tym wszystkim sądzi, postanowiła jednak tego nie robić. Witeliks wrócił - oświadczyła w końcu. - Mówi, że dziś wieczorem będą wybierać artystów w domu jednego z senatorów. Ma dwa zaproszenia. Chce chyba zabrać nas dwie. Dlaczego? - Diana wciąż wpatrywała się w ścianę. Bo w całym cesarstwie nie ma innej kobiety aerialist. I jest tylko jedna Ila, która umie jeździć na koniach. Diana odwróciła się w końcu i spojrzała na nią przez ramię, dziwnie rozgniewana. Każdy potrafi jeździć na koniu. Nie tak jak ja - prychnęła Ila pogardliwie. - Powinnaś o tym wiedzieć. Diana spojrzała na nią groźnie, gniew jednak szybko ją opuścił. Czuła się dziwnie - pusta i pełna zarazem. Świat dokoła wypełniony był ukrytymi znakami; nawet niewinna twarz Ili wydawała się coś skrywać. Coś nikczemnego. Pójdę - odezwała się wreszcie beznamiętnym tonem. - Powinnam się do czegoś przydać.
***
Było już całkiem ciemno, kiedy dotarli do domu senatora. Ulicę oświetlały latarnie i pochodnie.
Witeliks szarpnął cuglami, cmoknął na dwa konie ciągnące mały rydwan. Diana i Ila, szczelnie owinięte długimi płaszczami, trzymały się mocno poręczy. Otto i Franko zbudowali rydwan poprzedniej zimy, przygotowując nowy numer. Witeliks postanowił wykorzystać go tego wieczoru, uznawszy, że to zrobi dobre wrażenie. Dom senatora znajdował się na zboczu szerokiego wzgórza, przy wąskiej uliczce, wzdłuż której ciągnął się szereg niemal bliźniaczo podobnych budynków o drzwiach ukrytych w głębokich wnękach. Tego wieczoru, ze względu na planowane przyjęcie, ściany domu senatora ozdobione były girlandami i wieńcami z ostrokrzewu i kwiatów. Przy drzwiach kręcili się uzbrojeni strażnicy. Witeliks zatrzymał rydwan i zeskoczył w efektowny, akrobatyczny sposób. Diana szła tuż za nim, naciągając kaptur na twarz. Na końcu kroczyła Ila, także kryjąc twarz pod kapturem. Do Witeliksa podbiegł służący. Mistrz trupy wręczył mu monetę i cugle. Chłopiec ukłonił się nisko, schował monetę, nim mogli ją dojrzeć strażnicy, a potem odprowadził konie i rydwan. Gdy ruszyli do drzwi, drogę zagrodził im wysoki strażnik w hełmie ozdobionym strusimi piórami. Wyciągnął rękę. - Zaproszenie, obywatelu. Witeliks podał mu metalowy dysk z odciśniętą pieczęcią. Strażnik przyjrzał mu się uważnie, a potem machnął ręką, wpuszczając ich do środka. Gal czuł się całkiem swobodnie w tym budynku o wysokich białych ścianach przyozdobionych zielonymi wieńcami. Diana także nie wydawała się szczególnie onieśmielona, choć strażnicy przyglądali jej się podejrzliwie. Za drzwiami znajdował się szeroki hol z kolumnami i podłogą wyłożoną płytami z gładkiego, polerowanego kamienia. Na gości czekało tu kilku służących. Gal odprawił ich machnięciem ręki, dziękując uprzejmie za poczęstunek, towarzystwo i miejsce na powieszenie płaszcza. Diana i Ila szły tuż za nim. Sufit holu składał się z kilku połączonych ze sobą kopulastych sklepień. Każde sklepienie pomalowane było na wzór błękitnego nieba, na którym nie brakowało także białych obłoków, ptaków i złotego słońca. Pod każdym sklepieniem wisiał okrągły kandelabr z żelaza. W blasku dziesiątek świec kopulaste sklepienia błyszczały i skrzyły się niczym łuski egzotycznej błękitnej ryby. Światło odbijało się od owej lśniącej powierzchni i oblewało złotym blaskiem ludzi zgromadzonych w holu. Witeliks przechadzał się między nimi, witając znajomych, z tym i owym zamieniając kilka słów. Diana i Ila, skromne i nierzucające się w oczy w swych szarych płaszczach, postępowały za nim w milczeniu. Diana poruszała się tak cicho, że Ila musiała od czasu do czasu oglądać się za siebie, by sprawdzić, czy przyjaciółka wciąż tam jest. Hol prowadził do obwiedzionej kolumnami arkady otaczającej zadbany, obszerny ogród. Tutaj kręciło się jeszcze więcej ludzi ubranych w kosztowne szaty. Ila, ukryta za plecami Witeliksa, przyglądała się ze zdumieniem grupce kobiet z włosami splecionymi w warkocze i ułożonymi w wysokie, strome stożki. W niezwykłe fryzury kobiet wplecione zostały klejnoty i złote nici, w których odbijał się blask świec i pochodni.
Panował tu nieustający zgiełk, gwar setek głosów. W tłumie kręcili się służący w prostych żółtych tunikach, dźwigający tace z mięsem, słodyczami, zmrożonymi napojami, owocami, serem i małymi, nadziewanymi sowami w miodowej polewie. Ila przysunęła się bliżej do Witeliksa. Mistrz sięgnął do tyłu i ścisnął jej ramię. Jeszcze trochę cierpliwości, myszko. Za chwilę przejdziemy do spokojniejszego miejsca. Skręcili w prawo i szli przez jakiś czas wzdłuż arkady. W miarę jak oddalali się od holu i głównej części ogrodu, tłum rzedniał, robiło się coraz ciszej. Arkada zakręciła ostro w lewo. Było tu dość ciemno. Minęli drzwi kuchni, gdzie w kłębach pary i dymu kręciły się dziesiątki kucharzy i służących. Przed progiem stało kilku mężczyzn, pogryzali kawałki mięsa i popijali wino prosto z dzbanów. Ach, Dionizos! - Witeliks dostrzegł znajomego w tłumie handlowców i artystów siedzących na długich marmurowych ławach pod arkadą. Tutaj, z dala od tłumu wypełniającego hol i ogród, posilali się “stali goście". Gal zatrzymał się przy jednej z ławek, przed chudym Rzymianinem. Witeliksie, ty brudny Galu, nie widziałem cię już ze sto lat! A ja ciebie, chuchraku. Jak się miewasz? Miewałbym się lepiej - odparł Dionizos kwaśnym głosem, który doskonale pasował do jego pomarszczonej twarzy - gdyby ten głupi, cesarz - niech będzie wysławione imię jego! - zajął się wreszcie tym, na co czeka już całe miasto! Witeliks pokiwał głową ze współczuciem i gestem nakazał swym towarzyszkom, by weszły w cień najbliższej kolumny. Ila była trochę rozczarowana; chciała spróbować jednej z polewanych miodem sów, lecz mistrz zabronił im jeść i pić na przyjęciu. By łatwiej było im oprzeć się pokusie, tuż przed wjazdem do miasta zjedli kolację, którą wieźli ze sobą w koszu. Ila skryła się za Dianą i rozglądała dokoła. Niski, chudy Rzymianin i Witeliks rozmawiali tymczasem o starych przyjaciołach i nudnych interesach. Sam dom był znacznie bardziej interesujący. Każda płaska powierzchnia na ścianach i suficie pokryta była pięknymi malowidłami lub płaskorzeźbami. Setki służących bez ustanku krążyły po ogrodzie i pod arkadami, przestawiając stoły, roznosząc jedzenie i odciągając na bok gości, którym już dał się we znaki nadmiar alkoholu. Było jeszcze całkiem wcześnie, ale jak sądziła Ila, niektórzy upijali się na zapas. Bardzo ciekawy był także tłum, setki mężczyzn i kobiet w fascynujących, wymyślnych kostiumach. Większość tych kostiumów została zaprojektowana tak, by podkreślić bogactwo właściciela lub jego urodę. Tylko nieliczni goście ubrani byli w stylu, który odpowiadał wyobrażeniom Ili o “prawdziwym" rzymskim ubraniu, czyli w tunikę oraz długi wełniany płaszcz, ściągnięty do tyłu i przerzucony przez ramię. Przyglądając się falującemu tłumowi, Ila uzmysłowiła sobie nagle, że wokół skromnie ubranych Rzymian tworzą się większe i mniejsze wiry. Wszyscy inni goście oceniali swoją wartość na
podstawie odległości, jaka dzieliła ich od tych nielicznych mężczyzn i kobiet, którzy nie musieli ściągać na siebie uwagi. Diano? Tak, myszko? Znasz kogoś z tych ludzi? Nie, myszko. I chyba nie chcę ich znać. Och...
***
Czekali ukryci pod arkadami co najmniej kilka dużych klepsydr. Przyjęcie wyraźnie się rozkręcało, przybywało coraz więcej gości, robiło się coraz głośniej. Drzewa w ogrodzie obwieszone były latarniami zrobionymi z pergaminu i świec, które rzucały dziwne, magiczne niemal światło na przejścia i ozdobne sadzawki. Z kuchni nadal wypływał nieprzerwanie strumień służących, którzy wracali po chwili z pustymi już tacami i dzbanami. Stali goście, najadłszy się i napiwszy na koszt gospodarza, wymknęli się na zewnątrz tylnym wyjściem. Wreszcie pod arkadami została już tylko mała grupa aktorów i innych artystów. Diana, która w końcu zaczęła zwracać uwagę na otaczających ją ludzi i toczone przez nich rozmowy, zrozumiała, że są to mistrzowie trup przebywających w mieście. Dionizos miał całą menażerię tresowanych zwierząt. Dwaj inni mężczyźni importowali z odległych prowincji cesarstwa dzikie zwierzęta przeznaczone do walk na arenie. Nie brakowało także aktorów, akrobatów, żonglerów, iluzjonistów i ludzi, którzy sprowadzali chłopięce chóry na różnego rodzaju festiwale i uroczystości. Witeliks poruszał się między nimi z wielką swobodą, najwyraźniej dobrze znał ich wszystkich oraz ich specjalności. Diana westchnęła ciężko, przypomniawszy sobie straszliwy ból, który rano odebrał jej oddech. Ujęła dłoń Ili, ścisnęła ją mocno. Dziewczynka podniosła na nią wzrok, uśmiechnęła się ciepło i poklepała ją po ręce. Chwila słabości minęła, lecz Diana nadal była niespokojna i nieufna. Podobnie jak przedtem, miała dziwne wrażenie, że świat, który widzi przed sobą, jest tylko pozorem, za którym kryje się coś innego, coś straszliwego. Witajcie, panowie. Podszedł do nich starszy mężczyzna o siwych jak śnieg włosach otaczających równym kręgiem lśniącą łysinę. Był bardzo konserwatywnie ubrany, miał na sobie togę o archaicznym kroju i stylu, uszytą z tkanin bardzo wysokiej jakości. Diana wzdrygnęła się, ujrzawszy jego życzliwy uśmiech i
przyjazną twarz. Towarzyszyli mu dwaj inni mężczyźni; młodzieniec o długich, falujących blond włosach i siwowłosy starszy mężczyzna w bardzo drogiej jedwabnej todze narzuconej na starannie wyprasowaną lnianą tunikę. Jestem Gajusz Juliusz - przedstawił się łysiejący mężczyzna, kłaniając się wszystkim zgromadzonym. - Mój wielce szanowny szlachetny patron, Grzegorz Auricus, obarczył mnie trudnym zadaniem wyboru artystów do prywatnych igrzysk wydawanych na cześć nowo narodzonego syna cesarza, Teodozjusza Augusta Atreusza. Jestem pewien, że igrzyska te przyniosą nam wiele radości, gdyż niedostatek przedstawień w teatrach i cyrkach, jakiego doświadczyło ostatnio nasze miasto, dał się wszystkim mocno we znaki. Artyści roześmiali się głośno, uradowani wieściami, które przekazał im Gajusz Juliusz. Diana znów poczuła się gorzej. Zaschło jej w gardle. Zamrugała powiekami, próbując odzyskać normalny wzrok. Miała wrażenie, że opuściła na moment własne ciało i patrzy z boku na siebie samą. Podniosła rękę do twarzy i zamknęła oczy, starając się nie zwracać uwagi na grzeczny i stanowczy jednocześnie głos mężczyzny. Zamroczyło ją, ale już po chwili zobaczyła falujący, rozmyty obraz Witeliksa stojącego naprzeciw niej, pośród aktorów,
licinae i akrobatów.
Uświadomiła sobie ze zdumieniem, że patrzy oczami jednego z mężczyzn stojących za Gajuszem Juliuszem. Widziała ramię starszego mężczyzny i spinkę na jego todze. Widziała też, jak Witeliks przygląda jej się uważnie spod zmarszczonych brwi. Wizja nagle zniknęła. Diana odwrócona do wszystkich plecami, stała oparta o filar i dyszała ciężko. Była spocona, drżały jej ręce. Świat wokół wydawał się bardzo odległy. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że dokoła nastało zamieszanie. Odwróciła się powoli, wsparta na ramieniu Ili. Myszko, co się stało? Ila wskazała siwowłosego mężczyznę, który klęczał nad swym towarzyszem leżącym na ziemi. Ten człowiek nagle się przewrócił. Szlachetny Gajusz mówi, że czasami zdarza mu się zasłabnąć. Dwóch służących pomogło Gajuszowi Juliuszowi podnieść ciało
przyjaciela, a potem, kierując się jego wskazówkami, zanieśli je do wnętrza domu. Gajusz Juliusz odprowadził ich wzrokiem, wyraźnie zmartwiony, potem jednak odwrócił się z powrotem do zebranych. Wybaczcie, przyjaciele, nie spodziewałem się tego. Chodźmy teraz do teatru, pokażecie mi swoje specjalności. Diana ruszyła za Witeliksem. Inni bardzo chcieli zaprzyjaźnić się z Gajuszem Juliuszem, tłoczyli się wokół niego, poklepywali go po plecach, a Witeliks wcale się nie przymilał i bez przerwy oglądał za siebie. Mistrzu, coś się stało? - spytała Ila, szarpiąc go za rękaw. Nie... nic konkretnego, myszko. - Witeliks się uśmiechnął, obejmując ją ramieniem, nadal jednak wydawał się niespokojny. - Zobaczyłem coś dziwnego w oczach tego młodzieńca, który zemdlał. To pewnie tylko przywidzenie. Zeszli po schodach. Dianie wciąż kręciło się w głowie. Nie miała już kłopotów ze wzrokiem, lecz wciąż czuła się tak, jakby jej ciało nie do końca połączyło się z umysłem. Mistrzu Witeliksie... - Stanęła, przytrzymując się głowy kamiennego lwa. - Poczekaj chwilę, proszę. Ty też się źle czujesz? - Witeliks podszedł i spojrzał jej głęboko w oczy. - Nie jadłaś tu niczego, prawda? Nie - odpowiedziała mu Ila. - Biedna Diana nie czuje się najlepiej już od rana. Witeliks zmarszczył brwi. Dlaczego nic mi nie powiedziałyście? Obie musicie dzisiaj występować!
Wystąpię - oświadczyła Diana, zbierając siły. - Zrobiło mi się słabo, kiedy upadł ten chłopiec. Może było coś w powietrzu, jakieś opary. Witeliks odsunął się o krok, przepuszczając ją przodem. Spojrzał surowo na Ilę i ruszył śladem Diany. Nie wyglądał na zadowolonego. Ha pospieszyła za nim. Miała nadzieję, że nie jest na nią bardzo zły. W zamieszaniu wywołanym wieścią, że będą ubiegały się o udział w igrzyskach, zapomniała mu powiedzieć o nocnych kłopotach. Schody, przecinające niższe poziomy willi, prowadziły do małego teatru wyciętego w zboczu góry i kończyły się na najwyższym stopniu półokrągłej widowni. Gajusz siedział już w pierwszym rzędzie i oglądał występ pary żonglerów. Diana rozejrzała się dokoła, mierząc wzrokiem odległość od sceny do szczytu urwiska: zaledwie dwadzieścia stóp. Witeliks też to zauważył. Hm... za mało miejsca na linę. Na konie też - mruknęła Ila, ogromnie rozczarowana. Trudno - stwierdził krótko Witeliks, zastanawiając się nad czymś intensywnie. - Usiądźmy i zobaczmy, co inni mają do pokazania. Sprowadził je w dół, zajmując miejsca dwa rzędy za Gajuszem, który przyglądał się z wielkim zainteresowaniem, jak żonglerzy sprawnie wyrzucają w górę i łapią ostre jak brzytwa noże i płonące pochodnie. Diana poczuła się znacznie lepiej, gdy tylko usiadła na solidnym granitowym stopniu. Dotyk ciepłych ciał Witeliksa i Ili siedzących po obu jej stronach także dodawał jej otuchy. Wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie, że mężczyzna, którego oczy pożyczyła sobie w tak dziwny sposób, był bardzo zimny. Ila ponownie ujęła jej dłoń i przytuliła się mocno. Znacznie później, gdy ze sceny zszedł ostatni z aktorów, w amfiteatrze został tylko Gajusz Juliusz oraz Witeliks i one dwie. Rzymianin odwrócił
się do nich. Jesteś bardzo cierpliwy, Witeliksie. Przepraszam, że musiałeś tak długo czekać. Diana się skrzywiła. Wydawał się sympatyczny, ujmujący, wszyscy chcieli siedzieć przy jego stole, pić z nim wino, ucztować do późnej nocy. A jednak przyprawiał ją o zimne dreszcze. Miała wrażenie, że pod tą ujmującą maską kryje się złowieszcza natura. Skąd to się bierze? Dlaczego on wydaje mi się tak znajomy? Wybacz, szlachetny Gajuszu, nie pamiętałem, że już się kiedyś poznaliśmy. - Witeliks wydawał się nieco zdenerwowany faktem, że rzymski patrycjusz zna jego imię. Gajusz machnął lekceważąco ręką. Och, nie poznaliśmy się osobiście - odparł, spoglądając z uśmiechem na Dianę i Ilę. - Ale moi ludzie bywają w różnych miejscach i przyglądają się występom różnych trup. O ile mi wiadomo, występowaliście niedawno w Nami z pokazem akrobatycznym i... zaskakującym występem na linie. Tym razem zwrócił się bezpośrednio do Diany. Doznała szoku, poczuwszy się tak, jakby ktoś włożył jej głowę do lodowato zimnej wody. Gajusz wpatrywał się w nią tak intensywnie, że z ogromnym trudem powstrzymała grymas obrzydzenia i uśmiechnęła się lekko, spoglądając mu prosto w oczy. I znów przeżyła szok, bo oczy Gajusza Juliusza były bardzo dziwne. Choć otaczała je sieć drobnych zmarszczek spowodowanych częstym uśmiechaniem się, były zimne i pozbawione wyrazu, niczym oczy gada. Rzymianin odwrócił wzrok, zwracając się ponownie do Witeliksa.
Moi agenci mówią, że twoja trupa należy do bardzo starej i szacownej świątyni, Ludus Solis. Czy to prawda? Gal skinął głową, choć Diana miała wrażenie, że jej mistrz stał się jeszcze bardziej nieufny. Rzymianin jakby nie zauważył żadnej zmiany. Wspaniale! Czuję się więc zaszczycony, mogąc cię poznać. Choć byłem w Galii już kilkakrotnie, nie miałem okazji zobaczyć starożytnych obrzędów waszej świątyni. Witeliks odchrząknął. Szlachetny Gajuszu, nasza świątynia nie cieszy się już takim poważaniem jak kiedyś. Prawdę mówiąc, tylko nasza trupa kultywuje jeszcze tę starożytną tradycję. Od czasu podboju Galii nasz lud zapomniał o wielu tradycjach. Mimo to my staramy się dochować wierności obyczajom naszych przodków. Rozumiem - powiedział Gajusz Juliusz z powagą. - Wiele wspaniałych tradycji odeszło w zapomnienie. Wasza świątynia nie musi jednak obawiać się zagłady, skoro ma tak zdolnych i urodziwych akolitów. Witeliks nie odwrócił się do Diany, wpatrzony wciąż w Rzymianina. Czy mamy więc jakieś szanse na to, by znaleźć się w programie igrzysk? Nie widziałeś jeszcze naszego przedstawienia, panie. Ten teatr jest dla nas za mały. Gajusz Juliusz machnął ręką, obejmując lekceważącym gestem amfiteatr i willę. To nie jest odpowiednie miejsce dla możliwości twojej trupy, przyjacielu! Wiem, że potrzebujecie czegoś znacznie większego, odpowiedniej przestrzeni dla maszynerii i zwierząt. - Gajusz uśmiechnął się do Iii. - Nie możesz jeździć tutaj na koniu, panienko! Nie, ty potrzebujesz czegoś na miarę amfiteatru Flawiuszów, Koloseum, by olśnić publiczność swoimi wyczynami. Diana widziała, jak Ila zaczyna się uśmiechać, a potem nagle sztywnieje. Czuła to samo. Byłaby ogromnie uradowana, mogąc pokazać swe umiejętności, przefrunąć wraz z Dummonusem wysoko nad wiwatującym tłumem. Koloseum znajdowało się w centrum Rzymu, było najwspanialszym amfiteatrem w cesarstwie. Jakiż akrobata nie marzyłby występie w takim miejscu? Poza tym występ na tej wielkiej scenie z pewnością wypełniłby sakiewkę Witeliksa brzęczącymi monetami.
Bylibyśmy zaszczyceni i zawstydzeni twą hojnością, szlachetny Gajuszu, gdybyś rozważył udział naszej trupy w twym przedstawieniu. - Witeliks skłonił uprzejmie głowę, jak przystało klientowi w obecności szlachetnego patrona. Gajusz Juliusz wstał i wyciągnął do niego ręce.
Ludus Solis w akcji. To ja będę zaszczycony, jeśli zechcecie uczestniczyć w mym skromnym przedsięwzięciu. - Rzymianin ukłonił się także, choć nie tak nisko jak Witeliks. - Jeden z moich ludzi przyjedzie jutro do waszego obozu z gotowym kontraktem. Drogi Witeliksie, zawsze chciałem zobaczyć
Witeliks uścisnął przedramiona Rzymianina, ukłonił się ponownie i ruszył w górę schodów. Ila szła tuż za nim, szczelnie owinięta płaszczem. Diana miała ochotę pobiec schodami, powstrzymała się jednak i szła w normalnym tempie. Pani? Nie zamierzała się odwracać, lecz Gajusz Juliusz złapał jej płaszcz i gdy zrobiła krok do przodu, tkanina zsunęła się z jej głowy i ramion. Odwróciła się i spojrzała nań z góry. Gajusz wspiął się na kolejny stopień. Jesteś jeszcze piękniejsza, niż mi mówiono. Zostaniesz ze mną na chwilę? Przykro mi, szlachetny Gajuszu - odparła beznamiętnym tonem. - Muszę iść. Przyjął to bez mrugnięcia okiem. Diana wiedziała, że Witeliks i Ila na nich patrzą, wyczuwała gniew starego Gala i strach dziewczynki. Gajusz Juliusz uśmiechnął się miło. Moja droga, nie ma powodów do pośpiechu. Noc jest jeszcze młoda, ledwie się zaczęła! Byłbym bardzo zadowolony, gdybyś przyjęła me
zaproszenie, a i twoja świątynia sporo by na tym zyskała. - Ujął jej dłoń, a Diana struchlała na moment. On także był zimny jak kamień. - Zostań jeszcze trochę, a pokażę ci cuda tego domu. Nie zostanę - odrzekła nieco ostrzej niż poprzednio. Cofnęła dłoń z jego uścisku. Rzymianin zgrzytnął zębami i chwycił ją za przegub. Diana natychmiast, bez zastanowienia, wysunęła rękę z jego dłoni, tym samym płynnym ruchem pochwyciła go za kciuk i podciągnęła do góry. Gajusz Juliusz opadł na kolana, z ręką wykręconą do tyłu. Diana podciągnęła ją jeszcze nieco wyżej, a gdy Gajusz zachłysnął się głośno z bólu, puściła. Wybacz, szlachetny Gajuszu, poślizgnęłam się. Dziękuję za gościnę. Odwróciła się i poszła w górę schodów, wściekła i posępna jak chmura gradowa. Dopiero gdy zrównała się z Witeliksem i Ilą, zobaczyła, jak są wstrząśnięci. Chodźmy, dziewczyny. - Witeliks wypchnął ją przed siebie, po czym wszyscy szybkim krokiem opuścili teatr. - Na tym skończyły się nasze marzenia o bogactwie. Raczej nie uda nam się wykorzystać narodzin cesarskiego potomka do własnych celów. Ale i nas nikt nie wykorzysta - odparła Ila z powagą. - To był zły człowiek. Tak - odparł Gal, oglądając się za siebie. - Miejmy nadzieję, że nie jest na nas wściekły.
***
Gajusz Juliusz wstał z klęczek, otrzepał togę i rozejrzał się dokoła. Widownia teatru była całkiem pusta. Odetchnął z ulgą. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że powinien markować uczucie bólu. Zgiął palce i rozprostował. Wykręcone ramię wcale go nie bolało.
No proszę... Aleksander miał rację. To było naprawdę niezłe - mruknął do siebie, kręcąc głową. Westchnął i naciągnął na głowę kaptur togi. Ta dziewczyna, wysoka, szczupła, pełna rezerwy i całkowicie opanowana, rozpaliła w nim pożądanie. Do tej chwili nie pamiętał o rozkoszach ciała. Nawet jego flirt z Aleksandrem był wynikiem chłodnej kalkulacji. Gajusz wszedł szybko na schody, nogi same prowadziły go śladem dziewczyny. Uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie jej błyskawiczną obronę. Nie chciałbym stanąć z nią do walki, gdyby... - znieruchomiał nagle, porażony nową, wspaniałą wizją - ...gdyby miała miecz w dłoni. Wizja przybrała konkretny kształt, kształt pięknej kobiety o krótkich rudozłotych włosach i szarych oczach. Obraz ten sprawiał mu ogromną radość, większą niż ta, jaką może przynieść podbój jakiejkolwiek kobiety lub nawet całego narodu. O bogowie, zwinna Łowczyni i potężny Apollo! Widzieliście, jak ona się rusza? Moi informatorzy są zbyt ostrożni, ale tego z pewnością nie minie nagroda. Dostanie świetne miejsce w cyrku i grubą sakiewkę! Rzymianin ruszył w dalszą drogę, nucąc pod nosem melodię, której nauczył się od jednego z muzyków Grzegorza. Ujrzał dziś wiele interesujących rzeczy, a poszczególne występy, przedstawienia i sztuczki powoli zaczęły się układać w jego głowie w całość. Przystanął na moment w ogrodzie, by poprawić togę i fryzurę. Nie chciał wyglądać jak ktoś, kto próbował właśnie zaciągnąć oporną panienkę w krzaki. Muszę ją znów zobaczyć,
rozmyślał. I zobaczę. Ale w mniej
romantycznym otoczeniu i okolicznościach.
***
Witeliks prowadził rydwan w milczeniu, ostrożnie mijając wozy ustawione w ciemnych i pustych ulicach. Diana stała u jego boku, jedną ręką trzymając się poręczy, a drugą ściskając dłoń Iii. Po jakimś czasie wyjechali z miasta przez bramę Tiburtina. Gal szarpnął cuglami, ponaglając konie do szybszego biegu. Mogę ci zadać pytanie? Głos Diany z trudem przebijał się przez turkot obwiedzionych żelaznymi pasami kół. Gal zwolnił, cmokając na konie. Od obozu dzieliła ich jeszcze co najmniej mila drogi wiodącej między winnicami i polami pszenicy. Oczywiście. Diana dosłyszała nutki niepokoju w jego głosie i następne pytanie zadała już łagodniejszym tonem. Jakiemu bogowi służymy za pomocą tych przedstawień? Muszę być głupia, skoro nie uzmysłowiłam sobie tego wcześniej, ale jesteś kapłanem, prawda? Roześmiał się, nieco uspokojony. Owszem - odparł z żalem. - Jestem kapłanem zapomnianego kultu. Naprawdę dziwne, że Gajusz w ogóle o tym słyszał. Musi mieć świetnie poinformowanych agentów! A wracając do twojego pytania... służymy Lughowi Wielorękiemu, panu słońca, wszelkiego stworzenia i pieśni. Kiedyś mieliśmy bogatą i potężną świątynię w Narbonensis. Tysiące ludzi przychodziły na święte igrzyska słońca
Ludus Solis. Gdy podbijali nas Rzymianie, w całej Galii było ponad tysiąc kapłanów. Teraz zostało nas tylko czterech. I ja! - krzyknęła Ila, uderzając go pięścią. - I Diana! Kobiety też mogą służyć Wielorękiemu! Tak! - Witeliks się roześmiał. - Dawniej kobiety nie mogły być kapłanami, ale później to się zmieniło. Matka Iii była pierwsza, zmarła jednak przedwcześnie, i teraz jesteście tylko wy dwie. Ja zresztą uważam, że nasz bóg czerpie radość z każdej formy sztuki. Nasza sztuka jest tylko
nieco trudniejsza od innych. Dziękuję wam. - Diana uścisnęła Ilę i Witeliksa. - To tylko umacnia mnie w przekonaniu, że powinnam była odrzucić zaloty tego człowieka. Bóg nas ochroni, jeśli będziemy mu dobrze służyć. Tak myślę... - W ciemnościach trudno było dostrzec wyraz twarzy Gala, Diana miała jednak wrażenie, że stary mistrz jest zmartwiony. - Musimy jednak nakarmić czymś siebie i konie. Przeze mnie straciliśmy szansę na udział w tych igrzyskach. - Diana spuściła głowę. - Przepraszam. Cóż, cena była zdecydowanie za wysoka - odrzekł Witeliks, ponownie ponaglając konie. - Jutro znów pojadę do miasta i spróbuję znaleźć innego patrona. Kogoś mniej... hm, oddanego sztuce.
AELIA CAPITOLINA, RZYMSKA JUDEA Setka Sahabów poderwała się do biegu, przeskakując nad głazami i zniszczonymi murkami z kamieni. Połowa wojowników niosła drabiny, połowa zaś wielkie wiklinowe tarcze. Powietrze wypełniło się sykiem strzał; inna grupa Arabów strzelała z ukrycia do obrońców, zmuszając ich do chowania się za murami.
- Allah akbar! - rozbrzmiał potężny okrzyk tysięcy Sahabów rozstawionych na dystansie jednej mili. Słońce wysuwało się właśnie zza horyzontu, jego blade promienie odbijały się w dachach wież. Z płytkich okopów wybiegali kolejni Sahabowie. Deszcz strzał uderzył w wapienne mury, a rzymscy obrońcy przykucnęli za blankami. Tłum arabskich wojowników biegł co sił w nogach przez otwarte pole, by jak najszybciej stanąć u podnóży muru, gdzie nie mogły ich dosięgnąć kamienie i strzały obrońców. Rzymianie strzegący bramy nad drogą damasceńską ostrzeliwali atakujących z kusz i proc. Drogą toczyła się trzypoziomowa
wieża oblężnicza, pchana przez czterystu arabskich wojowników. Żołnierze na górze wieży musieli mocno trzymać się jej ścian, gdyż drewniana machina chwiała się i wychylała niebezpiecznie na boki. W powietrzu zaroiło się od rzymskich strzał, które wbijały się z głuchym jękiem we frontową ścianę wieży. Nagle jeden z Sahabów krzyknął i padł bezwładnie między swoich kolegów, trafiony w głowę ołowianym pociskiem. Wojownicy stłoczeni w machinie wypchnęli go na zewnątrz, ciało poleciało na kamienie przy drodze. Odenatus siedział w cieniu resztek zniszczonego łuku triumfalnego, spoglądając na miasto spod przymrużonych powiek. Pułapka, która w pierwszy dzień oblężenia zabiła jedną czwartą kawalerii Ben Sarida, spaliła cegły tej budowli, nadając im szklisty połysk. Odenatusa otaczał oddział żołnierzy Dżalala, którzy także uważnie śledzili rozwój wydarzeń na równinie. Każdy miał pod ręką włócznię, w dłoniach zaś trzymał łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę. Główne siły armii Sahabów zajęte były szturmem, ktoś musiał więc pilnować, by Rzymianie nie zaskoczyli ich nagłym wypadem z którejś spośród innych bram miasta. Wieża oblężnicza zbliżyła się powoli do muru. Ogromne koła machiny robiły okropny hałas, w przedniej ścianie tkwił gąszcz strzał. Niektóre z nich zanurzone zostały wcześniej w smole i wciąż się paliły. Choć ściany machiny okryto płatami wilgotnej skóry, ogień płonął już w kilku miejscach, spowijając jej szczyt kłębami białego dymu. Łucznicy stojący na szczycie także nie próżnowali, próbując trafić obrońców na murach. Obok machiny i za nią tłoczyło się jeszcze więcej arabskich wojowników, którzy trzymali nad głowami grube wiklinowe tarcze. W pobliżu łuku triumfalnego rozległ się głośny trzask. Ogromna maszyna zwana skorpionem, którą Sahabowie zabrali ze sobą z Lejjun, odskoczyła raptownie do tyłu. Długie ramię z cedru libańskiego zadrżało na całej długości, uderzając w belkę ograniczającą. Sześćdziesięciofuntowy kamień pomknął ze świstem w stronę miasta. Inżynierowie Sahabów
doskoczyli do machiny, by za pomocą korby przymocowanej do wielkich zębatych kół odciągnąć drewnianą łyżkę i nałożyć na nią kolejny pocisk. Kamień uderzył w jedną z kwadratowych wież wyrastających z murów miasta. Uderzeniu towarzyszył głośny trzask, a w powietrze wzbił się obłok białego kurzu. Wieża zadrżała na całej wysokości, a kamień spadł na ziemię u podnóży muru. Chwilę później z wieży odpadł wielki fragment odłupanego kamienia, budowla jednak się ostała. Rzymianie ukryci na jej szczycie podnieśli się na równe nogi. Odenatus spojrzał ponownie na drogę, po której toczyła się wieża oblężnicza. Była już bardzo blisko, zaledwie jakieś dziesięć stóp od murów i choć płonęła coraz gwałtowniej, Sahabowie nadal pchali ją do przodu, zagrzewając się do wysiłku powtarzanym rytmicznie okrzykiem: - Allah akbar! Allah akbar! Przednia krawędź wieży uderzyła w końcu w bastion wznoszący się nad bramą. Kłęby dymu i iskier wystrzeliły w górę. Sahabowie na szczycie wieży wznieśli triumfalny okrzyk i zrzucili na mur drewniany pomost. Natychmiast zgromadził się tam tłum odzianych w błyszczące zbroje Rzymian, którzy bezlitośnie dźgali mieczami atakujących. Odenatus oderwał wzrok od szturmu. Skoncentrował się, sięgając powoli i ostrożnie do ukrytego świata. Powinienem był coś zrobić do tej pory! - denerwował się. Z pewnością denerwował się także Dżalal, który czekał z głównymi siłami Sahabów po drugiej stronie miasta, o milę od murów. Mur bronił Jerozolimy od północy po wschodniej stronie, dochodził do stromej doliny Kidron, na zachodzie - do górskiego grzbietu. Dwie główne bramy miasta otwierały się na północ, w stronę Damaszku, i na zachód, w stronę Joppy. Brama zachodnia znajdowała się w bocznej ścianie rzymskiego pretorium,
potężnej cytadeli wbudowanej bezpośrednio w mury miasta. Prowadząca do niej droga biegła właściwie już pod murem, prosto w dół stromego zbocza doliny Himon. Nocą, gdy część armii Sahabów hałasowała na północy, Dżalal poprowadził dwa tysiące swoich najlepszych ludzi do zachodniej doliny, gdzie ukryli się w gajach oliwnych i cytrynowych. Osłonięci częściowo przez nasyp drogi, czekali, aż Rzymianie, a w szczególności ich czarownicy, skoncentrują się na obronie muru. Dżalal chciał, by jego ludzie pokonali najpierw pas otwartej przestrzeni o szerokości czterdziestu stóp, który dzielił ich od nasypu drogi, i potem przebiegli do bramy. Podczas szturmu byliby całkowicie odkryci, a bramę musieliby pokonać bez wsparcia ich jedynego maga, który pozostał po drugiej stronie miasta, by ściągnąć na siebie uwagę nieprzyjaciela. Walka na murach w pobliżu wieży oblężniczej stawała się coraz bardziej zacięta, z płonącej machiny wychodzili kolejni wojownicy, którzy przejęli już część umocnień. Inni oblegający wspinali się po drabinach. Większość z nich nosiła na zbrojach lub w kefiach barwy klanu Ben Sa- rida. Odenatus zamknął oczy. W niewidzialnym świecie panował ogromny zamęt. Tysiące ludzi biegnących, walczących, umierających, robiących wszystko, by przeżyć, wypełniały go falami iskier i płomieni. Nawet strumień energii ukryty w ziemi marszczył się i wykrzywiał, zaburzony tym, co działo się na powierzchni. Wszystko to bardzo utrudniało pracę czarownikom, ograniczało ją zazwyczaj do obrony lub bardzo subtelnych działań zaczepnych. Odenatus skoncentrował się ponownie, skupił wolę i skierował ją na wieżę oblężniczą. W nocy zostawił na niej kilka prostych wzorów obronnych, a także magiczne oko, wpuszczając kilka łez do rozcięcia w drewnie. Teraz oko otworzyło się w niewidzialnym świecie, pozwalając
mu przenieść się na szczyt wieży, w sam środek bitwy. Na murach kłębił się tłum walczących, którzy siekli się nawzajem mieczami, szablami i toporami. Niektórzy Sahabowie uzbrojeni byli także w nabijane kolcami pałki, które siały spustoszenie wśród zaskoczonych Rzymian. Obrońcy nie byli w stanie zatrzymać walczących w amoku Ben Saridów i cofnęli się, oddając im kolejny fragment murów długości dziesięciu stóp. Odenatus powiódł spojrzeniem wzdłuż umocnień, szukając znajomego wzoru. Jest! Na kamiennej wieży, sto stóp dalej, wirowała tarcza magiczna. Odenatus, ukryty w cieniu łuku triumfalnego, uczynił dłonią magiczny znak, a jego niewidzialny sobowtór na szczycie wieży oblężniczej powtórzył ów gest. Na drewnianym pokładzie pojawiła się nagle błękitna tarcza Ateny. Odenatus czuł, jak ukryty świat wygina się i zmienia kształt, gdy moc na pobliskiej wieży zauważyła jego obecność. Czas zwolnił, niemal zatrzymał się w miejscu, a Odenatus sięgnął w głąb ziemi. Pod jałową powierzchnią kryły się rzeki i źródła widoczne w niewidzialnym świecie jako złoża błękitnej energii. Czuł, jak energia ta podnosi się i wzmacnia jego tarczę, był to jednak bardzo powolny proces. Niewyraźna postać na kamiennej wieży poruszyła się nieznacznie, a ukryty świat wypełnił się nagle oślepiającym, czerwonym blaskiem. Odenatus zamrugał powiekami i odleciał do tyłu. Wieża oblężnicza rozleciała się na kawałki w potężnej eksplozji światła i ognia. Ludzie ogarnięci błękitnymi płomieniami wylecieli do góry i na boki niczym iskry nad ogniskiem. Siła eksplozji naruszyła górną część murów i zabiła stojących na nim ludzi. Odłamki drewna z rozerwanej machiny oblężniczej wbiły się w tłum Sahabów. Ludzie padali bez życia, przebici ostrymi jak miecze drzazgami. Inni krzyczeli przeraźliwie i skakali z murów, zamknięci w rozpalonych do czerwoności zbrojach.
Arabowie, którzy jeszcze przed chwilą wspinali się na drabiny i tłoczyli pod bramą, leżeli teraz na ziemi zabici, ranni i ogłuszeni. Nawet Rzymianie wydawali się oszołomieni i zdezorientowani. Wieża oblężnicza, a właściwie jej szkielet złożony z płonących jasno bali, rozleciała się na kawałki spadające na leżących wokół niej ludzi. Odenatus podniósł się powoli z ziemi, wykonując ręką magiczne gesty i ściągając ku sobie moc, którą zgromadził przed chwilą. Roziskrzona błękitna kula błyskawicznie pokonała przestrzeń dzielącą Odenatusa od Rzymianina i uderzyła prosto w jego tarczę. Powierzchnia tarczy pociemniała i wygięła się na moment, ale zaraz wróciła do dawnego kształtu i zapłonęła z jeszcze większą mocą. Palmyrczyk zaklął i wytarł dłonie w tunikę. Nad resztkami zniszczonej wieży oblężniczej unosiły się kłęby dymu, które przesłaniały mu widok na mury. Odenatus czuł wibracje wrogiego czarownika. Dobrze mu znane wibracje. Zaklął cicho. Niech Hades pochłonie tego chłopaka! Z każdą naszą potyczką robi się coraz silniejszy... Na bogów, Dwyrin, nie chcę ci zrobić krzywdy!
***
Głuchy huk wstrząsnął pretorium. Nikolas podniósł głowę i wyjrzał przez najbliższe okno. Przez wąski zakratowany otwór widać było dachy miasta i część północnych murów. Centurion właśnie rozmawiał z Sekstusem Verusem, dowódcą rzymskich inżynierów, na temat zaopatrzenia miasta w wodę, zaczął się bowiem obawiać, że mogą im się skończyć zapasy. Oblężenie się przeciągało i nic nie wskazywało na to, by “pustynni bandyci" zamierzali w najbliższym czasie zrezygnować z ataków.
- Co to było? - spytał Nikolas, podchodząc do okna. Nad północną bramą unosił się słup czarnego dymu, lecz huk, który przed chwilą słyszeli, miał miejsce znacznie bliżej. Sekstus Verus wyglądał przez okno w drugiej ścianie narożnego pokoju.
- Centurionie! To ta brama! Na drodze jest cała armia! Nikolas chciał zakląć, nim jednak otworzył usta, rozległ się kolejny huk, od którego cytadela zadrżała w posadach. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, popędził w dół schodów. Tuż za nim o schody dudniły ciężkie buty Sekstusa. U podnóża schodów znajdowała się duża sala, teraz wypełniona zdumionymi żołnierzami, wśród których był także Władimir. Wołoch spał do późna; jak zwykle spędził noc poza murami miasta, szukając nieostrożnych bandytów i zabłąkanych owiec. Niemal przez cały czas był głodny, jadł bowiem tylko mięso. Nikolas od pierwszego dnia oblężenia racjonował żywność i sprawował bezpośrednią kontrolę nad zapasami ziarna w mieście. Wiedział, że może nastać dzień, gdy będą musieli jeść psy i szczury, nie chciał jednak, by doszło do tego wcześniej, niż to absolutnie konieczne. - Atak na bramę Joppy! - krzyknął Nikolas przebiegając przez pokój. Wezwać rezerwy! Żołnierze natychmiast ruszyli jego śladem, chwytając po drodze broń i tarcze. Jeden z chłopców, którzy przekazywali wiadomości do garnizonu, pobiegł w górę schodów, zmierzając na dach cytadeli. Reszta wybiegała z budynku prosto na plac. W stronę bramy pędzili także inni ludzie, obywatele miasta uzbrojeni w prowizoryczne włócznie i kosy. Niektórzy mieli także tarcze i miecze własnej roboty. Aelia Capitolina zamieszkana była przez wielojęzyczną mieszaninę narodów: tubylców, Syryjczyków, Egipcjan, Arabów, rzymskich osadników i włóczęgów. Mało kto mógł nazwać Jerozolimę miastem swoich ojców. Pomimo surowych zakazów na tym obszarze wciąż istniało sporo dziwnych kultów religijnych, a wielu spośród ich wyznawców uciekło do miasta przed nadchodzącą armią Arabów. Szczęśliwie dla
Nikolasa w mieście mieszkało także sporo emerytowanych legionistów, którzy mieli zaprowadzić pokój w tym regionie. Nie byli to młodzi ludzie, ale wciąż umieli walczyć jak żołnierze. Właśnie oni i ich synowie bronili północnych murów miasta. Wielu innych mieszkańców odmówiło udziału w walce i ukryło się w swych domach, za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Nikolas miał czasem ochotę wywlec ich na zewnątrz i wyrzucić z miasta, nie miał jednak dość ludzi, by walczyć z wrogami i na zewnątrz, i wewnątrz miasta. Kolejny huk wstrząsnął wartownią, gdy Nikolas zatrzymał się w cieniu bramy. W chłodny półmrok wdarł się nagle snop słonecznego światła, gdy brama pękła pod naporem atakujących. Centurion zaklął szpetnie i wyciągnął Brunhildę z pochwy. Żelazna głowa wielkiego taranu przebiła drewniane wrota, rozrzucając dokoła metalowe ćwieki i drzazgi. Nikolas widział przez moment fragment drogi po drugiej stronie bramy. Kłębił się na niej tłum ludzi w zielonych turbanach. - Formować szyk! Nikolas odsunął butem fragment deski i w duchu podziękował walkiriom za to, że miały go tego dnia w opiece i przypomniały mu zaraz po przebudzeniu, by założył pełną zbroję. Tymczasem przez bramę przeciskali się już pierwsi wojownicy. Taran się wycofał, odciągnięty dziesiątkami potężnych ramion. Nikolas skoczył do przodu, trzymając Brunhildę w obu dłoniach, i ciął czubkiem ostrza przez twarz pierwszego człowieka wbiegającego do bramy. Atakujący, którzy wchodzili z pełnego słońca w półmrok zalegający w bramie, potrzebowali kilku chwil, by ich wzrok przyzwyczaił się do nowych warunków. Niestety, było to jedyne utrudnienie, gdyż miasto nie zostało wyposażone w drugą, wewnętrzną bramę.
Ostry jak brzytwa miecz ciął w twarze pierwszych trzech atakujących, rozbryzgując dokoła jasnoczerwoną krew. Ci trzej krzyknęli przeraźliwie i odlecieli do tyłu, na swoich towarzyszy, którzy właśnie próbowali przecisnąć się przez bramę. Nikolas przeskoczył nad ciałami swych pierwszych ofiar, a Brunhilda niczym błyskawica spadła na hełm następnego napastnika. Północna stal, zrodzona w kuźniach Nibelungów, weszła w żelazo jak w masło. Żołnierz zadygotał konwulsyjnie, krew zalała mu twarz. Nikolas wyrwał ostrze ze zdeformowanego hełmu, pozwalając umierającemu wrogowi upaść na ziemię. Nagle przed szereg atakujących wysunęły się ostrza włóczni, a za nimi podniósł się gąszcz tarcz. Nikolas dojrzał barczystego mężczyznę, który stał tuż za pierwszymi szeregami atakujących Arabów i głośno wykrzykiwał komendy. Włócznicy ruszyli naprzód, popychani od tyłu przez swych towarzyszy. Nikolas odskoczył do tyłu, jednocześnie zbijając dwa ostrza wymierzone w jego brzuch. Nagle u jego boku pojawił się Władimir ze swym przejmującym, piskliwym okrzykiem wojennym na ustach i ciężkim toporem w dłoni. Ostrze topora wbiło się w najbliższą tarczę, odciągając na moment uwagę Nikolasa od obrony. Tymczasem kolejna włócznia uderzyła w jego napierśnik, a centurion w ostatniej chwili obrócił się bokiem, by zminimalizować siłę pchnięcia. Brunhilda cięła zamaszyście z góry, niszcząc drzewca dwóch innych włóczni. Jeszcze jedna wbiła się w bok Nikolasa i choć nie zdołała rozerwać oczek kolczugi, sięgnęła jego ciała. Ostrze spłynęło świeżą krwią, centurion był jednak tak pochłonięty walką, że nie czuł żadnego bólu. Władimir zaczął się wycofywać, zbijając jednym uderzeniem topora pięć lub sześć włóczni wymierzonych w jego stronę. - Tarcze naprzód! - Głos Sekstusa Verusa odbił się echem od sklepienia bramy. wielu umiejętności, ale z pewnością wyrastał na prawdziwego Mistrza
Ognia. Każdy, kto spróbowałby bez jego wiedzy wspiąć się na te mury, gorzko tego pożałuje. Wielkie wapienne bloki stanowiły doskonałą macierz: kamień mógł palić się jak drewno, wystarczyło tylko podgrzać go do odpowiedniej temperatury. Dwyrin czuł pod stopami tę gotowość, to fizyczne niemal pragnienie. Znak ognia płonący w jego sercu przywoływał do życia inne płomienie. Władimir zakazał mu wstępu do kuchni pretorium. To było zbyt niebezpieczne! Nie mogę nawet pozmywać naczyń! - pomyślał Dwyrin, wspominając ze smutkiem szkolne lata. Zastanawiał się, jak radzą sobie jego nauczyciele. Miał nadzieję, że są cali i zdrowi, odpoczywają na brzegach Nilu, obserwując zabawy rozbrykanych uczniów. On także powinien być teraz z nimi w dalekim Egipcie, a nie tutaj, w środku wojny, którą toczył ze swoim starym przyjacielem. Podniósł głowę i westchnął ciężko, spoglądając na odległe linie arabskich namiotów. Nad pustynią zapadał już zmierzch. Gdzieś tam, za wydmami, był Odenatus. Hibernijczyk kilkakrotnie próbował już dotknąć umysłu przyjaciela, natrafiał jednak na nieprzebyty mur. Odenatus miał dość siły i umiejętności, by skutecznie się od niego odgrodzić. Szkoda. Może gdyby udało im się porozmawiać, położyliby kres temu szaleństwu... Pewnie nie. Dwyrin westchnął znowu. Zabiłem już zbyt wielu jego przyjaciół. Dotarł do schodów prowadzących w górę wieży przy Bramie Damasceńskiej. Czerwony blask spływał z jego płaszcza i wsiąkał w kamienne stopnie. Z dołu dochodziły głuche odgłosy uderzeń; rzymscy inżynierowie pracowali przy świetle pochodni i lamp, układając kamienne bloki i cegły. Sekstus i jego kamieniarze mieli nadzieję, że jeszcze tego dnia uda im się zamurować całą bramę. Brama przy pretorium była już zablokowana, zaczęły się także prace przy bramie na zachodnio-połu-
dniowym krańcu miasta. Schody prowadziły do dużej komnaty z otworami strzelniczymi na zewnętrznej ścianie i szczelinami wyciętymi w podłodze. Oczywiście teraz w szczelinach, przez które strzelano zwykle do szturmujących wewnętrzną bramę, widać było tylko cegły i kamienie. Dwyrin zignorował obywateli stłoczonych w komnacie. Byli to mężczyźni odziani w ciężkie skórzane kaftany wzmocnione metalowymi płytkami, wykutymi w kuźniach na terenie miasta. Oczywiście takie okrycie nie mogło się równać z legionową zbroją, zapewniało jednak minimum ochrony. Nie lepiej wyglądało ich uzbrojenie - stare miecze, wyciągnięte ze strychów i piwnic oraz włócznie o świeżo wykutych ostrzach. Rolę oficerów w tej zbieraninie pełnili emerytowani legioniści, którzy przed laty osiedli w tym mieście. Nie byli już najmłodsi, ale dzięki nim w szeregach obrońców panował ład i dyscyplina. Oni także zignorowali młodego Hibernijczyka, zajęci swoimi sprawami. Dwyrin położył dłoń na środkowym łuku tunelu bramy, sięgając wolą do zwornika, wykuwając w nim znak i wzór łączący w całość tarczę ognia, którą rozciągnął wzdłuż umocnień. Kamień zapłonął gwałtownym blaskiem. Po chwili chłopiec zwolnił nacisk, czując, jak wzór wsuwa się na miejsce. Teraz mógł być już pewny, że dopóki zwornik pozostanie na miejscu, każdy szturm na mury miasta może okazać się dla wroga bardzo kosztowny. Bariera ognia nie była tak mocna, by nie poradził sobie z nią inny czarownik, choćby Odenatus, ale Palmyrczyk nie mógł być wszędzie jednocześnie. Dwyrin otarł spocone czoło. Podczas pracy z zaklęciami ognia robiło mu się bardzo ciepło, nawet w taki chłodny wieczór. Choć spędził na pustyni już kilka miesięcy, wciąż nie mógł się przyzwyczaić do ciągłych zmian temperatury. Zbliżała się już pełnia lata, mimo to wieczory wciąż były
bardzo zimne, a przenikliwy wiatr zmuszał do wkładania płaszcza. Skończywszy pracę, Dwyrin ruszył w dół schodów, myślami będąc już w pretorium, przy stole i garncu piwa. Miał nadzieję, że tym razem dostanie do jedzenia coś innego niż baraninę. Na rozkaz Nikolasa żywność w mieście była racjonowana, czasami jednak trafiało się coś smacznego. Gdy dotarł na dół schodów, w wieczorną ciszę wdarł się nagle krzyk strażnika i głos dzwonu. - Uwaga! Uwaga! Nadchodzą! Zaklął pod nosem i wbiegł z powrotem na schody. Ze szczytu wieży spojrzał na ciemniejącą równinę. Na skalistych polach przed murami tysiące pomarańczowych i czerwonych pochodni zbliżało się do murów. Dudnienie tysięcy butów wprawiało ziemię w drżenie. Poprzednio atakowały tysiące Arabów, teraz liczba ta wzrosła do dziesiątków tysięcy. A więc nieprzyjaciel nie przygotowywał żadnego podstępu, lecz czekał na posiłki. - Zawiadomcie pretorium! - krzyknął Dwyrin i kilku ludzi natychmiast zerwało się z miejsc, by wykonać jego rozkaz. Jeden ze strażników odsłonił przykrytą dotąd lampę, przekazując sygnał na południowy zachód. Inni, stojący na murach, krzyczeli do swych kompanów rozstawionych na ulicach. Żołnierze wybiegali z kwater, w pośpiechu wkładając hełmy i dopinając zbroje. - Niech wszyscy odsuną się od krawędzi muru, kiedy Arabowie przystawią drabiny! Kolumny ludzi na równinie zbliżały się do miasta, ich hełmy i włócznie lśniły złowieszczo w blasku pochodni. Toczyły się z hukiem dwie wieże oblężnicze. Do uszu obrońców miasta dochodziły już krzyki arabskich sierżantów i kapitanów. Słychać było także brzęk zbroi pierwszych
oddziałów wroga, które po wejściu w zasięg strzał rozluźniły szyki, tworząc jeden długi szereg. - Czekać! - krzyknął Dwyrin, stając na tarasie wychodzącym z frontowej ściany wieży. Towarzyszyło mu dwóch obywateli z wielkim legionowymi tarczami, którymi osłaniali go przed strzałami wroga. Hibernij- czyk wyjrzał ostrożnie zza tarcz, próbując przebić wzrokiem gęstniejące ciemności. - Strzelajcie dopiero na mój znak. Zamknął oczy, wyśpiewując cicho zaklęcie. Czuł wołanie znaku ognia, starał się utrzymać w ryzach narastającą w nim moc. Gdyby ją wyzwolił nieukierunkowaną, zabiłby tysiące ludzi i podpalił miasto. Zaciskając mocno zęby, sięgał jeszcze głębiej, nie tracąc jednocześnie kontroli nad znakiem. Drżał z wysiłku, na czoło wystąpiły mu krople potu, nadal jednak czekał. Strzały szturmujących uderzyły w kamienny mur, przeleciały ze świstem nad głowami obrońców. Dwyrin skierował swą uwagę na zewnątrz. Sięgnął do magicznego widzenia, które pozwalało mu przeniknąć wzrokiem ciemności. Widział bataliony włóczników, oddziały łuczników i kawalerii czekające na drodze za wieżami oblężniczymi. Same wieże lśniły magiczną mocą, delikatną siatką świeżych tarcz. Skrzywił się lekko, wyczuwając wzory aqua i terra przeciwstawione jego ignis i ventus. On także przygotował się dobrze na ten dzień. Z jego ust spłynęło wypowiedziane szeptem słowo, wysunął do przodu pięść, uwalniając cząstkę zgromadzonej mocy. Na równinę spłynęła rzeka ognia, rozerwała pierwsze szeregi Arabów. Ogromne, poszarpane fale płomieni okryły atakujących, którzy po prostu zniknęli w oślepiającym białym blasku. Dwyrina otoczyła drżąca czerwona aureola. Osłaniający go żołnierze odskoczyli z krzykiem do tyłu, z ich ubrań i zbroi buchały kłęby pary. Setki strzał zamieniały się w popiół
w zetknięciu z tarczą otaczającą Dwyrina. Na równinie rozświetlonej teraz blaskiem magicznego ognia podniósł się wielki krzyk. - Allah akbar! - wrzeszczały jednym głosem kolejne szeregi Arabów, pchając przed sobą ogromne machiny oblężnicze. ***
Nikolas spojrzał na północ, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności. Horyzont rozświetlały pomarańczowe ognie, raz po raz nad dachami miasta przetaczał się ogłuszający huk. W mieście także wybuchło kilka pożarów, na szczęście jednak większość budynków zbudowana była z cegły. Tylko w jednym miejscu ku niebu wznosił się ogromny słup dymu, podświetlany od dołu złowieszczym czerwonym blaskiem. Przez dym widać było błyski lampy sygnałowej. - Dziesiątki tysięcy - mruknął do siebie centurion, odczytując wiadomość. - Cholera. Władimir podbiegł do niego, pobrzękując ciężką żelazną zbroją. Wołoch wymienił owcę za staromodną kolczugę z zachodzących na siebie, wąskich płytek. Wkładał ją na lnianą koszulę i obwiązywał w talii szerokim skórzanym pasem. Namówił też jedną z mieszczek, by wyhaftowała mu na piersiach wizerunek syczącego czarno-białego kota. Nie było to może dzieło sztuki, ale Nikolas powstrzymywał się od krytycznych uwag, widząc, z jaką dumą jego przyjaciel nosi ten rynsztunek. Domyślał się, że ów znak był totemem jego klanu. Barbarzyńca opierał na ramieniu topór o długim ostrzu. - Właśnie przybyli posłańcy, Nikolasie. Pod zachodnią bramę podchodzą oddziały wroga. Nikolas przygryzł wargę, a potem podjął błyskawiczną decyzję. Nadszedł w końcu ostatni dzień. - Wład, sprowadź tu inżynierów. Jak najszybciej. Wychodzimy. Ja pójdę po chłopaka, spotkamy się w tunelu. Ruszaj! Władimir okazał zdumienie, unosząc lekko brwi, później jednak popędził w dół schodów, przeskakując po trzy, cztery stopnie naraz. Nikolas przewróciłby się, połamał sobie nogi, a potem jeszcze rozbił głowę, próbując zrobić coś takiego. Wołoch był jednak niezwykle zwinny i nigdy nie zdarzyło mu się potknąć. Centurion przechylił głowę, nasłuchując. Rzeczywiście, słyszał brzęk zbroi i tupot stóp pod zachodnim murem. Nie odważył się wyjrzeć na zewnątrz. We wrogiej armii było wielu dobrych łuczników.
Westchnął i ogarnął spojrzeniem dachy miasta, które miał wkrótce oddać nieprzyjacielowi. Płomienie ogarniały coraz większą część muru po północnej stronie miasta. Bardzo się starał, ale jeśli wróg miał dość ludzi, by przypuścić atak na całej długości umocnień, nawet magiczna moc nie mogła ich powstrzymać.
Kolejna porażka, pomyślał ze smutkiem. Kolejna ucieczka do cichego portu. Odsunął od siebie wspomnienia Danii i ludzi krzyczących ze strachu w ciemności. Zamglone wybrzeża Skandynawii były teraz bardzo daleko, a tamci ludzie już od wielu lat gnili w ziemi. Krzyki dochodzące zza muru poderwały go do czynu. Wiedział, że za chwilę na krawędzi umocnień pojawią się wierzchołki drabin i metalowe haki. Musiał działać szybko. Mimo pośpiechu przeskakiwał tylko co drugi stopień, przytrzymując się dla pewności ściany.
***
Nikolas przedzierał się przez plac za Bramą Damasceńską, roztrącając tłum obywateli uciekających w przeciwnym kierunku. Choć wzniesione z kamienia i cegły, domy płonęły jak pochodnie. Pochylił się nisko, osłaniając rękawem twarz. Kobiety i dzieci biegły w stronę centrum, krzycząc i piszcząc przeraźliwie. Wyglądało na to, że moc uwolniona na wieży wymknęła się spod kontroli. Nikolas przystanął, ostrożnie wciągając w płuca rozpalone powietrze, ukryty za wysoką kolumną stojącą na środku placu. Płaskorzeźby przedstawiające maszerujących żołnierzy i triumfujących cesarzy były zbyt gorące, by mógł się o nie oprzeć. Brunhilda w jego dłoni, drżała ze strachu. W jej lśniącym ostrzu odbijały się płomienie strzelające ku niebu. Kolejny potężny huk zatrząsł miastem, na plac opadły kłęby pyłu i sadzy. Nikolas wyczuwał falę mocy sunącą przez powietrze. Zebrawszy się na odwagę, wyjrzał zza kolumny. Główna wieża wyglądała na nietkniętą, choć trzeci poziom otaczała wirująca kula czerwonego blasku. Północna część kuli bez ustanku iskrzyła się i mieniła światłem. Ruszył biegiem w stronę schodów. Zacisnął zęby, przygotowany na piekący ból, lecz magiczne ostrze Brunhildy przebiło się przez czerwony blask, zostawiając za sobą wąski korytarz chłodniejszego powietrza. Nikolas wbiegł na schody, choć pokonanie każdego stopnia stanowiło w tych warunkach nie lada wyzwanie. Brunhilda zaczęła już żarzyć się i dymić, zdołał jednak wbiec na szczyt wieży. Prostokątny pokój zasłany był niemal całkowicie zwęglonymi ciałami.
Nikolas odwrócił głowę, walcząc z falą mdłości. Sądząc po kształcie stopionych zbroi, byli to Rzymianie. Spękane od żaru kamienie trzeszczały pod jego krokami. Stąpał na palcach, mając nadzieję, że podeszwy butów wytrzymają tę próbę. Zgięty wpół wychylił głowę zza muru, spoglądając na równinę przed miastem. Nad skalistą powierzchnią, poznaczoną wielkimi czarnymi kraterami, unosiły się płomienie i kłęby dymu. Kolumny Arabów ponawiały ataki, pędząc prosto w ogień. Na drodze przed bramą dogasały szczątki dwóch wielki machin oblężniczych. Okrzyki bojowe atakujących ginęły w huku i syku ognistych pocisków uderzających w ich szeregi. Nikolas wzdrygnął się, widząc ten obraz zniszczenia, spoglądając na ziemię usłaną... Znieruchomiał i wytężył wzrok. Potem zaklął głośno i szpetnie, choć wiedział, że za późno już na zmianę planów. - Dwyrin! - krzyknął. Jego głos utonął w huku, z jakim kolumna żywego ognia, uwolniona z ręki chłopca, uderzyła w kolumnę szarżujących jeźdźców. Ziemia zadrżała pod uderzeniem ognistego pocisku, w powietrze wyleciał gejzer odłamków skalnych, ziemi i ciał. Nikolas przypadł do boku chłopca i poczuł żar jak z otwartego paleniska. - Chodź! To wszystko pozór, fałsz! Musimy uciekać! Chłopiec odwrócił głowę w jego stronę niczym kot, nie poruszając przy tym tułowiem. Nikolas wzdrygnął się, przejęty zimnym dreszczem, gdy ujrzał niesamowite oczy przyjaciela. Wyglądały jak dwie iskry przedwiecznej jasności, szpary wypełnione nieugaszonym światłem. Uderzył go w twarz, choć każde zetknięcie z ciałem chłopca znaczyło jego skórę świeżymi poparzeniami. Głowa Dwyrina odskoczyła do tyłu, a światło w jego oczach przygasło na moment. - Spójrz tam! Spójrz na ziemię! Gdzie są ciała?! - krzyknął Nikolas. Tłumy wrzeszczących Arabów biegły po pustej ziemi. Na spękanej, poznaczonej kraterami ziemi nie leżało ani jedno ciało. Ani jeden zabity żołnierz. Z ciemności wyleciała jakaś zabłąkana strzała, która uderzyła w powierzchnię ognistej kuli otaczającej Dwyrina i zniknęła w jasnym rozbłysku. Kropla stopionego metalu spadła na zbroję Nikolasa, przywarła do niej z sykiem. Centurion pochwycił chłopca za ramię i ściągnął go z tarasu. Ognista kula zamigotała na moment, po czym nagle zgasła. Nikolas omal nie potknął się na schodach, które okryła nagle ciemność nocy. Przerzucił ciało chłopca przez ramię i ruszył w dół. Jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, rozświetlanego teraz jedynie blaskiem płonących budynków. Schody pękały pod jego stopami. Płonęły także mury miasta,
pokryte warstwą niezwykłego, zielonego ognia.
Allah akbar! Potężny okrzyk nacierających Arabów uderzył w niebo podświetlone łuną pożarów i zasnute grubą warstwą dymu.
***
Nikolas dotarł do swych legionistów, którzy zgromadzili się już w białej cysternie. Wychynął z ciasnego tunelu i odetchnął z ulgą. Przez ostatnie pięćdziesiąt stóp pchał przed sobą półprzytomnego Dwyrina. - Ejże, to centurion! W cysternie było gorąco i duszno, ale Nikolas czuł się tu znacznie lepiej niż w ciasnym tunelu. Rozejrzał się dokoła i dostrzegł uśmiechniętego Sekstusa, który zmierzał w jego stronę. - Centurionie, mieliśmy już wyruszyć bez was! Nikolas zmarszczył gniewnie brwi, potem jednak machnął ręką, z ulgą przekazując Dwyrina stojącym w pobliżu żołnierzom. - Dopilnujcie, żeby dostał wodę i odpoczął przez chwilę. Jest bardzo zmęczony. Sekstusie, słyszałem po drodze, że padła południowa brama. Geodeta skinął głową, tracąc nagle dobry humor. - Władimir i Frontiusz zeszli do tunelu pierwsi. Posłali gońca z wiadomością, że główny szturm skierowany jest na południową bramę. Przypuszczam, że całe to zamieszanie przy północnej bramie miało tylko odwrócić naszą uwagę, zgadza się? - Tak. Nabrali chłopaka, posyłając na niego jakąś widmową armię. Jego reakcja zwiodła nas wszystkich! Posłuchaj, Sekstusie, musimy zacząć posyłać ludzi w głąb tunelu. Wcześniej czy później ktoś na górze z pewnością zauważy nasze zniknięcie. Ormianie bez wahania przejdą na stronę wroga. Będą nas szukać do upadłego. - Wiem, centurionie. - Sekstus znów się rozpromienił. - Zostawiłem im jednak coś, co zajmie ich na chwilę. Frygijski dar, że tak powiem, który będzie równie skuteczny jak najlepszy z prezentów Dionizosa.
- Co takiego?! - Nikolas się rozgniewał. Czy ci przeklęci inżynierowie zawsze musieli mówić zagadkami? Sekstus podniósł do światła ciężki łańcuch oplatający jego szyję. Łańcuch mienił się złotym i czerwonym blaskiem.
decumanus do świątyni rozsypaliśmy cały wóz skarbów - monet, klejnotów, łańcuchów takich jak ten, posążków, wszystkiego, co może zbudzić chciwość w ludzkim sercu. Kiedy bandyci dotrą do tego miejsca, z pewnością poświęcą kilka chwil na pozbieranie świecidełek. - Na ulicy prowadzącej z
Nikolas pokręcił głową, zastanawiając się, czy inżynier jednak się nie przeliczył. Ci ludzie nie byli bandytami. - Być może - odrzekł krótko. - Ile czasu zajmie przejście całej centurii przez tunel? Kto ma ubrania? - Około dwóch klepsydr - odpowiedział Sekstus. - Każdy niesie swoje ubranie i sprzęt na plecach. Zaczęliśmy, gdy tylko wrócił posłaniec Frontiusza. - Mogłoby być lepiej, ale jakoś sobie poradzimy. Wyślij dwóch ludzi z powrotem do tego korytarza. Dopilnuj, by nasze ślady zostały dokładnie zatarte. Potem zasypcie tunel. Sekstus milczał. Nikolas wiedział, o czym geodeta myśli. Wąski tunel stanowił ich jedyną drogę ucieczki, gdyby okazało się, że nieprzyjaciel odkrył wyjście przy źródle. Inżynier nie chciał pozostać w podziemnej pułapce, skazany na śmierć z pragnienia i głodu. Nikolas także wolałby tego uniknąć, bardziej prawdopodobne wydawało mu się jednak, że pościg ruszy od strony miasta. - Zrób to! - warknął.
Geodeta skinął w milczeniu głową. Centurion przeszedł pod ścianę cysterny, gdzie na legionowym płaszczu leżał Dwyrin. Chłopak nie wyglądał najlepiej, jego blada twarz okryta była grubą warstwą potu. Przypominał puste naczynie, którego zawartość wylano na ziemię. - Hej, jak się czujesz? - Nikolas przyklęknął i przyłożył poparzoną dłoń do jego czoła. Dwyrin nie odpowiedział, lecz ból widoczny w jego oczach mówił sam za siebie: chłopiec wiedział, że został wystrychnięty na dudka. - Odpoczywaj, wkrótce ruszamy. Centurion okrył Dwyrina skrajem płaszcza i usiadł obok. Zamierzał opuścić cysternę ostatni. Wiedział, że minie jeszcze sporo czasu, nim jego ludzie kolejno znikną w tunelu. Ból przenikający poparzoną dłoń był trudny do zniesienia, Nikolas starał się jednak o nim nie myśleć. Po prostu nie miał na to czasu.
***
Ledwie przytomny ze zmęczenia Odenatus przejechał przez bramę w szerokim strumieniu Sahabów sunących w górę długiego podjazdu. W tłumie nie brakowało także mieszkańców miasta, głównie kobiet i dzieci, którzy wraz z żołnierzami powoli wypełniali ogrody otaczające świątynię Jupitera. Całe ciało Palmyrczyka przeniknięte był dojmującym bólem, młody taumaturg musiał bowiem podtrzymywać obraz iluzorycznej armii niemal przez cały wieczór, nim wreszcie rozszalały ogień Dwyrina zgasł niczym zdmuchnięty płomień świecy. Spora część miasta nadal płonęła, barwiąc noc czerwonym blaskiem pożogi. Wydawało się, że białe kolumny świątyni pokryte są krwią. Palmyrczyk pozwolił, by jego koń sam odszukał skrawek świeżej trawy, po czym zsunął się z siodła i natychmiast zasnął na ziemi. Jego wierzchowiec, wyjątkowo bystre zwierzę, stanął obok, skubiąc niespiesznie trawę i gałęzie z pobliskich drzew.
***
Niedaleko, we wnętrzu potężnego gmachu świątyni, samotny mężczyzna stąpał po podłodze pokrytej sześciokątnymi płytkami z marmuru. Miał szczupłą twarz spaloną na brąz słońcem pustyni. Teraz malowały się na niej strach i radość zarazem. Jego ciemne szaty, wykonane z najlepszych i najdroższych tkanin, zamieniły się w poszarpane, brudne szmaty, zniszczone wojną i podróżami. Buty nabyte u perskiego kupca, warte niegdyś tyle co dwa dobre konie, uderzały cicho o podłogę. Uri Ben Sarid, wódz swego ludu, przeszedł do prezbiterium świątyni i spojrzał na posąg Jupitera Maximusa, boga Rzymian. Marmurowa, pokryta farbą rzeźba miała dwadzieścia stóp wysokości i przedstawiała imponującego mężczyznę o gęstych czarnych włosach. Uri wykrzywił twarz w grymasie wściekłości i pogardy, później jednak odsunął od siebie złe myśli. - Przeklęci niech będą bałwochwalcy - wyszeptał. W tej kwestii doskonale rozumiał się z Mahometem. W głębi serca nie wierzył, że jego stary przyjaciel słyszy głos nienazwanego boga przemawiający doń z powietrza. W tych czasach zepsucia i pogardy nie było już miejsca dla prawdziwych proroków. Wiedział jednak, że Mahomet jest mądrym, utalentowanym przywódcą i nienawidzi Rzymu równie mocno jak on. Powoli obchodził posąg, wpatrzony w podłogę. Tuż za podwyższeniem znajdował się otwór i schody prowadzące w dół, pod podłogę świątyni. Uriemu zrobiło się słabo na myśl, że może w każdej chwili wejść na te schody, zejść w dół i stanąć... stanąć na skale tworzącej serce tego wzgórza. Może właśnie tam, w ciemności, kryje się kamień wieńczący niegdyś to wzgórze, płyta podziurawionego szarego bazaltu, który... Cofnął się o krok, przerażony swymi bezbożnymi myślami. Przygryzł kciuk, starając się powstrzymać krzyk bólu i rozpaczy. Choć pamiętał dobrze wszystko, co przekazał mu niegdyś ojciec, czuł ogromną pokusę, by zejść w ciemność pod podłogą. Jego lud powrócił w końcu do świątyni ojców, a on nie mógł zejść do jego serca, spojrzeć na najświętszy kamień wszystkich plemion. Nie był Kahane; nie należał do świętego rodu. Prawdziwi kapłani zostali wybici już dawno temu, nielicznych, którzy ocaleli, przegnano na krańce świata - jeśli rzeczywiście ktokolwiek przeżył apokalipsę Ben Yaira. Krew miał słabą, rozrzedzoną, może nawet skażoną krwią niższych ludów. I oto pragnienie jego serca, nagroda za trud bitewny leżała poza jego zasięgiem. Oparł się o rzymski posąg i zakrył twarz dłonią, walcząc z pokusą. Po chwili spomiędzy jego palców wypłynęły łzy, które niczym srebrne klejnoty opadały na marmurową posadzkę. Tymczasem na zewnątrz Sahabowie radowali się zwycięstwem, wznosili ku niebu szable, włócznie i radosne okrzyki. Dżalal przechadzał się między nimi, roześmiany od ucha do ucha. Mahomet będzie z nich zadowolony!
Allah akbar! Allah akbar!
Uri podniósł głowę. Musiał odszukać arabskiego generała i dopilnować, by nikt nie zszedł po tych schodach. Nikt.
PALATYN, ROMA MATER
Cesarz siedział w ogrodzie na dachu, przy stole o złotych nogach, zasłanym arkuszami białego pergaminu. W pobliżu stali dwaj muskularni Afrykanie, gotowi w każdej chwili przesunąć płócienny dach chroniący Galena przed południowym słońcem. Służba pałacowa zachowywała się tak, jakby cesarz nie spędził wielu lat na polu walki, pod gołym niebem, narażony na palący upał i dojmujący chłód. Do ogrodu wszedł Grzegorz Auricus odziany w lśniącą białą togę. Jego siwiejące włosy namaszczone były oliwą i zaczesane do tyłu. Na palcach, okrytych zazwyczaj licznymi pierścieniami, miał tylko jedną złotą obrączkę. Jego tunika, choć wykonana z niezwykle delikatnego, drogocennego lnu, także pozbawiona była zbędnych ozdób. Kilka kroków za senatorem szedł Gajusz Juliusz, obarczony grubym pękiem arkuszy pergaminu. Plany i harmonogramy igrzysk rozrastały się z dnia na dzień. Podobnie jak jego mecenas, Gajusz Juliusz odziany był w prostą białą tunikę, uszytą jednak z nieco podlejszego materiału; robił wszystko, by przybrać wygląd biurokraty średniego szczebla. Oczywiście dzięki pracy przy organizacji igrzysk zgromadził już tyle środków, że mógłby pozwolić sobie na coś znacznie mniej skromnego, pamiętał jednak, że łatwiej mu realizować cele, jeśli nie rzuca się w oczy. Wszedł więc do ogrodów ze spuszczoną głową niczym wcielenie pokory i nijakości. - Grzegorzu, witaj, stary przyjacielu! Siadaj, siadaj. - Wydawało się, że cesarz jest szczerze uradowany wizytą senatora. Ujął go pod rękę i zaprowadził do jednego z wolnych krzeseł przy stole. Grzegorz był równie ucieszony widokiem starego przyjaciela. - Galenie, poznałeś już mojego sekretarza? Oto Gajusz Juliusz, człowiek o wielkim nazwisku i równie wielkim zapale do pracy. Gajusz złożył niski pokłon cesarzowi. - Nie, nie miałem jeszcze tej przyjemności - odparł cesarz, siadając na swoim miejscu i przyglądając się Gajuszowi uważnie. Stary Rzymianin wzdrygnął się mimowolnie, wyczuwając niezwykłą siłę jego intelektu i osobowości. - Słyszałem o tobie wiele dobrego, Gajuszu, i to nie ze względu na twe sławne imię. Dowódcy garnizonów z Kampanii pisali o tobie w raportach.
Umilkł, a Gajusz Juliusz pochylił się lekko do przodu, przybierając zatroskaną minę. - Czyżby stało się coś złego? - spytał z niepokojem. - Most w Bene- ventum znów się zawalił? - Nie. - Cesarz się roześmiał. - Choć wiem, że mieliście z nim sporo kłopotów. Nie, wszyscy cię chwalą. Jesteśmy ci głęboko wdzięczni za pomoc w tych trudnych chwilach. Gajusz skłonił głowę, przyjmując pochwałę, i wykorzystując wyćwiczoną od dawna sztuczkę, zarumienił się lekko. - To mój obowiązek, panie i boże. Służące przyniosły tace z winem, świeżymi owocami, pachnącym chlebem i plastrami mięsa pokrytymi miodem. Ignorując aromatyczny posiłek, Galen zwrócił się do Grzegorza, który siedział z rękami złożonymi na brzuchu i uśmiechał się z zadowoleniem. - Stary przyjacielu, marudzisz mi od miesięcy, domyślam się więc, w jakiej sprawie przybywasz. Grzegorz skinął głową, wciąż uśmiechnięty. - Możemy o tym spokojnie porozmawiać? Słyszałem, że na Wschodzie dzieje się coś niedobrego. - Wszędzie dzieje się coś niedobrego - odparł Galen cierpko. - Sprawa Egiptu jest tylko jedną z wielu, które wymagają naszej interwencji, choć z pewnością najpilniejszą. Właściwie nie zajmuję się niczym innym, jak wyszukiwaniem problemów i likwidowaniem ich. Nie jest to może najlepsza pora na takie sprawy, ale pewne osoby powtarzają mi bez ustanku, że muszę coś z tym zrobić. Cesarz i senator roześmieli się, rozbawieni żartem, którego sens znali tylko oni dwaj. Gajusz nie miał pojęcia, o co im chodzi, nie roześmiał się więc, udawał jednak zainteresowanie. - Rozumiem, że ta osoba bardzo się nudzi - stwierdził Grzegorz nieco uszczypliwym tonem. - Owszem. - Cesarz westchnął. - A ja wiem, że zaniedbałem nieco swój święty obowiązek. Codziennie muszę wysłuchiwać skarg Pontifek- sa Maximusa i kapłanów ze świątyni, którzy opowiadają te same historie o obrazie bogów i pladze duchów w okolicy. - Odwrócił się nagle do Gajusza. - Czy podczas podróży na południe widziałeś jakieś duchy, widma, upiory? Jakieś plugawe istoty powstałe z martwych? - Nie, cesarzu - odrzekł Gajusz z kamienną twarzą. - Nie widziałem. Ale wiem, że wszyscy obywatele Kampanii drżą ze strachu przed nimi. Cesarz parsknął pogardliwie i podparł brodę. Gajusz miał ochotę roześmiać się głośno. Pieniądze, które wydał na kapłanów, okazały się świetną inwestycją. Inaczej nadal siedzieliby bezczynnie w
swoich domach i świątyniach, nie przejmując się swoimi obowiązkami. - Urządzimy igrzyska - mruknął cesarz, przygładzając swe proste czarne włosy. - Mówiłeś coś, panie? - Grzegorz, wciąż wielce z siebie zadowolony, uniósł lekko brwi. - A jakże! - warknął Galen gniewnie. - Chcesz, żebym wykrzyczał to z dachu pałacu? - Lud przyjąłby tę wieść z radością - odparł cicho Grzegorz. Galen westchnął, spokojnie przyjmując naganę. Przełożył kilka dokumentów zaścielających blat stołu, wreszcie wyciągnął arkusz pergaminu zapisany ciemnym atramentem, zapewne z kałamarnicy. Jedna z gildii hodowała te stworzenia na specjalnych farmach wodnych w pobliżu Misenum. Cesarz wręczył dokument Grzegorzowi, a kiedy senator zajęty był czytaniem, zwrócił się do Gajusza. - Masz znajomą twarz - rzekł. - Twoja rodzina jest spokrewniona ze starożytnymi Juliuszami? - Tak. - Gajusz starał się nie okazywać zdenerwowania. - Oczywiście nie jesteśmy potomkami najsławniejszej linii. - To byłoby trudne, bo wszyscy od dawna już nie żyją. Muszę przyznać, że odkąd przybyłeś do miasta, świetnie sobie radzisz. Podziwiam cię. W dzisiejszych czasach niewielu ludzi ma dość energii i sił, by dokonać czegoś podobnego. Gajusz ponownie schylił głowę, przyjmując komplement. - Taka pochwała w twoich ustach, panie, to coś zaiste niezwykłego. Cały Rzym wie, jak ciężko pracujesz dla dobra państwa. - Być może. - Galen wskazał palcem pergamin. - Założę się, że jeśli Grzegorz przyjmie zadania opisane w tym dokumencie, właśnie ciebie obarczy ich realizacją. - Zgadza się - rzekł senator, podnosząc wzrok. Podał dokument Ga- juszowi, który przyjął go z wdzięcznością. Doskonale odczytał uwagę Galena o niezwykłej wytrzymałości. Będzie musiał ograniczyć godziny pracy! - Przyjmuję to zadanie, panie i boże. Obiecuję, że nie zawiedziemy twego zaufania. Gajusz jest pracowity i uczciwy. Wspólnymi siłami przygotujemy to, czego pragnie senat, lud, bogowie i cesarz. - Jeśli uda wam się to wszystko pogodzić, sami zostaniecie bogami! - Galen roześmiał się głośno. Gajusz Juliusz odłożył dokument na stół. Pozwolił sobie na lekki uśmieszek. Zgodnie z jego oczekiwaniami cesarz obarczył zaszczytnym zadaniem organizacji igrzysk swego starego przyjaciela. Zazwyczaj imperator zachowywał dla siebie prawo organizacji podobnych rozrywek. Tak było od
czasów tego szczeniaka Oktawiana Augusta. Jednakże nawet i on pozwalał od czasu do czasu, by
munera i venationes w jego imieniu. Galen, który doskonale znał historię cesarstwa, wykorzystał w swej proklamacji kilka zwrotów i fraz Oktawiana. Gajusz Juliusz ponownie przeczytał dokument, irytując się w duchu. Dlaczego nikt nie potrafi pisać jasno i zrozumiale? Przecież to wygląda jak jeden z traktatów tego fircyka Cycerona! któryś z jego ulubieńców, szczególnie szlachetny generał Agryppa, przygotowywał
“Elegancka" łacina Galena przypominała mu własne literackie próby sprzed wieków, krytykowane zawzięcie przez jego politycznych adwersarzy, do których przez długi czas zaliczał się Cyceron. Gajusz podniósł głowę, starając się, by jego twarz wyrażała oddanie i poczucie odpowiedzialności. Nie mógł przecież okazywać irytacji w obliczu cesarza!
- Panie i boże, czy wyznaczono już datę rozpoczęcia igrzysk? - Nie. Grzegorzu, powierzam tę kwestię tobie. Zarezerwowaliśmy pokaźne fundusze na organizację igrzysk, ale nie będę ograniczał cię konkretnymi datami. Sami wyznaczycie ten dzień. Jednak nawet ja wyczuwam już niezadowolenie ludu, postarajcie się więc, by nie była to data zbyt odległa. Nie będę wam też narzucał programu igrzysk ani zmuszał do organizacji takich a nie innych spektakli, pamiętajcie jednak o wielkich igrzyskach, jakie boski August zorganizował po swym wielkim zwycięstwie pod Akcjum. Chcemy uczcić naszych zmarłych rodaków równie uroczyście, jak on uczcił pamięć tych, którzy wsparli go podczas wojen domowych. Gajusz Juliusz odrzucił w myślach co najmniej jedną czwartą tego, co już zdążył zaplanować - a wszystko przez zwycięstwo tego pętaka Oktawiana! Z drugiej jednak strony pomysł miał swoje zalety. Gajusz myślał wcześniej o czymś, co przypominałoby igrzyska milenijne, które cesarz Filip Arab zorganizował niemal czterysta lat wcześniej. Igrzyska boskiego Augusta zakrojone były na mniejszą skalę, a jednocześnie wydawały się bardziej wyrafinowane. Gajusz pocieszał się więc myślą, że z pewnością łatwiej przyjdzie mu powtórzyć igrzyska Oktawiana niż olbrzymią fantasmagorię Filipa. - Oczywiście - rzekł Grzegorz, kiedy Gajusz analizował wszystkie za i przeciw. - Poczyniliśmy już nieco przygotowań i sporządziliśmy kilka planów, ale bez trudu można je dostosować do tego, czego sobie życzysz, panie. Zechciałbyś omówić z nami najważniejsze punkty? Gajusz ma tu wszystkie dokumenty. Cesarz podniósł ręce w geście poddania. - Powiedz sam, czy jestem czymś więcej niż tylko marionetką? Czy mogę zrobić coś w ukryciu przed światem? Ten plik to, jak sądzę, owe
kilka planów, tak? Wygląda imponująco... Wiem chyba, jak nazywa się ten szpieg. Ona naprawdę jest niecierpliwa. - Pokręcił przecząco głową, kiedy Gajusz sięgnął do dokumentów. - Wiem, że nie jesteście czarownikami, więc moja prośba pewnie nieco pokrzyżowała wam szyki. Dam wam kilka dni na dokonanie koniecznych zmian. Potem wrócicie i pokażecie mi, co chcecie ofiarować Rzymowi w moim imieniu. Gajuszu, proszę, zostaw te dokumenty. Galen odwrócił się do Grzegorza i ujął jego pomarszczoną dłoń. - Stary przyjacielu, zawsze stałeś u mojego boku, zawsze służyłeś mi radą i pomocą. Jesteś prawdziwym Rzymianinem, podporą państwa. Różniliśmy się w kilku sprawach, ale mam nadzieję, że to już przeszłość. Cesarstwo stoi przed trudną próbą. Wszyscy będziemy musieli stanąć ramię w ramię, by zaradzić złu i ocalić państwo. Powiedz mi, czy masz do mnie żal? Jakąś dawną urazę? Czy zadanie, którym cię obarczam, nie jest dla ciebie zbyt ciężkie? Grzegorz pokręcił głową i podniósł wolną rękę do twarzy, zakrywając nią oczy. - Panie i boże, jestem już starym człowiekiem. Zawsze starałem się działać dla dobra ludu i senatu. Jednak moje dni dobiegają już końca. Czuję słabość członków i serca. Cieszę się więc, że choć w taki sposób mogę pomóc rodzinie, człowiekowi, który ocalił nasz lud przed zagładą. Galen zaczerwienił się i spuścił wzrok. - Więc nic nas nie dzieli? - Nic - odrzekł Grzegorz z powagą. Gajusz miał wrażenie, że stary senator spogląda na przeszłość, na swe minione życie. Wreszcie starzec westchnął i przemówił: - Może będzie to moje ostatnie zadanie, nim przypłynie po mnie Przewoźnik...
- Nie mów tak! - przerwał mu Gajusz Juliusz, podrywając się z krzesła. Zmitygował się prędko i wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia z cesarzem, który zareagował podobnie jak on, usiadł z powrotem. - Twoje serce jest wciąż młode - powiedział Galen, wstając i przywołując służących. - Idź, na dzisiaj wystarczy. Wiem, że przyszedłeś tu na piechotę, jak przystoi patrycjuszowi, ale odeślę cię w zakrytej lektyce. Myślę, że twoja patrycjuszowska natura jakoś zniesie tę zniewagę. Grzegorz roześmiał się i ująwszy Gajusza pod rękę, wszedł z nim do pałacu. Galen odprowadził ich do wielkich spiralnych schodów, gdzie czekała już na nich spora grupka złożona ze strażników, niewolników niosących lektykę i kilku potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy mieli torować im drogę w tłumie.
***
Cesarz stał przy górnym oknie biblioteki i spoglądał na oddalającą się lektykę. - Jesteś z siebie zadowolona? - Może. Nie wiem. Będę musiała to przemyśleć. - Helena siedziała na półkolistej ławeczce przy oknie. Uchylone listewki żaluzji wpuszczały do wnętrza promienie popołudniowego słońca. Obok cesarzowej wznosiła się cała sterta zwojów i arkuszy pergaminu, na parapecie leżała woskowa tabliczka i rylec z kości słoniowej. - Dlaczego byłeś taki niezdecydowany? Pokazy cyrkowe i walki gladiatorów to część życia miasta. Nie robisz niczego, co sprzeciwiałoby się tradycji.
GŁlen zaczŕů chodziă po bibliotece. - Nigdy nie lubiłem igrzysk! Owszem, należą do tradycji, należą do obowiązków cesarza, są częścią tradycji Rzymu, ale to nie znaczy, że muszą mnie bawić. Wiem jednak, że ludzie uwielbiają igrzyska, że ty je uwielbiasz. Wiem też, że są wyrazem mocy i hojności państwa. Ja po prostu...
Umilkł na moment, szukając właściwych słów. Helena podniosła nań wzrok i czekała uśmiechnięta. Wreszcie Galen podjął wątek. - Uważam, że igrzyska to marnotrawstwo. Pochłaniają ogromne ilości pieniędzy, mnóstwo zwierząt, a nawet ludzkich istnień. Na moim biurku leżą raporty pretorów z Afryki i Numidii; piszą, że nie ma tam już kozic, gazeli, słoni ani lwów, wszystkie zostały wyłapane i wybite. Patrzę na raporty finansowe, na ogromne sumy przeznaczone na tę zabawę, i widzę spichlerze, mosty, przystanie, akwedukty i łaźnie. Widzę najedzonych ludzi, którzy żyją w normalnych domach, a nie tłuszczę podnieconą starymi sztukami lub walką gladiatorów. Helena pokręciła głową i wstała z ławki, ciągnąc za sobą długi jedwabny tren sukni. Podniosła wzrok na męża i ujęła jego twarz w dłonie. Patrzyła na niego spod zmarszczonych brwi, co oznaczało, że jest skonsternowana i rozbawiona jednocześnie. - Drogi mężu, jesteś wspaniałym cesarzem, ale w ogóle nie rozumiesz ludu. Żadnego z mieszkańców miasta, czy to patrycjusza, czy rzemieślnika, czy zwykłego robotnika ani trochę nie obchodzą te mosty i akwedukty. Dla nich to nuda! Och, oczywiście potrzebują ich, trzeba gdzieś przechowywać zboże, podróżować w interesach, trzeba skądś brać świeżą wodę - ale człowieka, który miele ziarno albo przenosi ciężkie towary, obchodzą tylko trzy sprawy. Tylko trzy. - Jakież to trzy sprawy? - spytał Galen ostrożnie, pamiętając o jej ciętym języku. - Po pierwsze, on i jego rodzina muszą mieć co jeść. - Oczywiście - zgodził się z nią cesarz. - Co jest też bardzo ważne i dla mnie! Ta historia z Egiptem...
- Ciii...! - Helena przyłożyła palec do ust cesarza. - Słuchaj. Po drugie, musi wiedzieć, że jego rodzina jest bezpieczna, by mógł pracować bez przeszkód. O to także zadbałeś. Ale po trzecie... no właśnie, po trzecie! Nie wolno ci zapominać o trzeciej sprawie. Był już kiedyś pewien biedny, samotny cesarz, który słono zapłacił za podobne zaniedbanie Ludzie muszą wiedzieć, że cesarz ich kocha i że jest jednym z nich. Ze nie jest bogiem. O tym właśnie, drogi mężu, coraz częściej zapominasz. Galen próbował się odwrócić zirytowany, Helena jednak przytrzymała go mocno i spojrzała mu prosto w oczy. - Chcesz być drugim Tyberiuszem? Umrzeć w samotności na jakiejś zapomnianej przez bogów wyspie? - Nie! - Galen wyrwał się z objęć Heleny. - Ale nie będę też drugim Kaligulą ani Kommodusem, nie zamierzam spędzić połowy życia w cyrku! - Nikt cię o to nie prosi! - odrzekła ostro. - Ale jeśli oddalisz się od ludzi, jeśli odmówisz im tego, co dostawali od wieków, odwrócą się od ciebie. Muszą cię widywać, muszą wiedzieć, że ich kochasz. Muszą odbierać dary z twojej ręki, z niczyjej innej. Nawet tak wielki mąż stanu jak Grzegorz nie może cię zastąpić. Jeśli nie zechcesz wziąć w tym udziału, tylko przysporzysz sobie kłopotów. - Dobrze! Niech więc lud bawi się do upadłego. Nie będę im skąpił chleba ani igrzysk. Zacisnąwszy zęby w grymasie tłumionej złości, cesarz wyszedł z biblioteki. Helena wzniosła ręce ku niebu. Ona także była poirytowana, ale ktoś musiał powiedzieć temu uparciuchowi, na czym polega rządzenie. - Ha! Jak wyglądałby ten świat bez mądrości kobiet?
Roześmiała się do siebie, a potem sięgnęła po tabliczkę i rylec. Od pewnego czasu zajmowała się wypisywaniem co ciekawszych fragmentów z “Żywotów cezarów" Swetoniusza. Jedna z jej korespondentek, Artemezja, zaczęło ostatnio czynić w swych listach aluzje i odniesienia do różnych wydarzeń z historii cesarstwa. Helena nie zamierzała być gorsza. Wsunęła rylec za ucho, zastanawiając się, czy niechęć, z jaką starożytny historyk odnosił się do Tyberiusza, Kaliguli i Nerona, nie wpływa jakoś na jej ocenę współczesności. Mężczyźni! Żywi czy martwi nie dają mi spokoju.
WYBRZEŻE FENICJI, OKOLICE TYRU
Chalid okrył ramiona grubą peleryną, chroniąc się przed zimnym wiatrem od morza. Siedział okrakiem na marmurowej ławie, pośród ruin helleńskiej świątyni. Rozpalił między kamieniami małe ognisko, które praktycznie nie dymiło, a ogrzewało mu stopy i dawało odrobinę światła. Niżej na zboczu wzgórza rozciągał się obóz lekkiej konnicy Sahabów, na samym dole migotały światła miasta portowego Tyr. Młody generał splunął w ciemność, spoglądając spod zmarszczonych brwi na mury miasta na wyspie. Jego mała armia posuwała się szybko wzdłuż fenickiego wybrzeża, zajmując po drodze liczne miasta i miasteczka. W niektórych witany był jako wyzwoliciel, w innych spotykał się z otwartą niechęcią, wszędzie jednak wkraczał bez walki. Tu było inaczej. Tyr zbudowany został na wyspie połączonej z lądem szerokim falochronem z masywnych granitowych bloków. U podnóży wzgórza rozciągała się dzielnica handlowa z dwoma portami, ograniczonymi z jednej strony falochronem, z drugiej szeregiem pomniejszych wysepek. Otaczał ją potężny mur, jednak szybki, zaskakujący atak pozwolił Cha- lidowi sforsować bramy. Z wyspą nie poszło mu już tak łatwo. Ostatnie trzydzieści stóp falochronu stanowiło jednocześnie most, który rzymscy obrońcy zburzyli, gdy tylko Arabowie dotarli do przystani. Chalid nie miał okrętów, a Rzymianie przezornie ogołocili porty dzielnicy handlowej z wszystkich łodzi i statków. - Co o tym sądzisz, Patiku? Powinniśmy zostawić te wilczęta zamknięte w ich kamiennej norze? Flegmatyczny Pers, ukryty w mroku tuż za granicą światła rzucanego przez ognisko, nie
odpowiedział od razu. Siedział z łukiem na kolanach, odwrócony plecami do ognia i wpatrzony w ciemność. Chalid dorzucił do ognia odrobinę chrustu. - Myślę, że można by zostawić oddział konnicy... Ktoś miałby wtedy na nich oko i nie pozwoliłby im wyjść za mury. Hm... - Postukał się w brodę suchą gałązką. - Ale jeśli Mahomet i piękna Zoe nie zniszczą do końca ich floty, każdy z tych portów będzie niczym włócznia wymierzona w nasz brzuch. Żałował, że “wielki wódz" nie pozwolił mu ściągnąć tutaj piechoty i machin oblężniczych z Cezarei, ale Mahomet wyraźnie określił, jakie działania można podejmować pod jego nieobecność. Dżalal, Uri i Odenatus pojechali na północ, zabezpieczając drogę do Egiptu. Szadin został w Cezarei i miał za zadanie zebrać jak najwięcej ochotników z okolicznych miejscowości. Chalid dostał pod swe rozkazy niewielką armię złożoną głównie z lansjerów i łuczników; dość dużą, by wytropić i związać walką rzymskie wojska nadciągające od północy, za małą jednak, by zdobyć silną twierdzę, taką jak Tyr. - Może gdybyśmy zbudowali tratwy i podpłynęli do miasta pod osłoną... - Ktoś tu idzie - przerwał mu Pers głębokim basem i naciągnął cięciwę. Młody arabski generał podniósł się z ławy i sięgnął pod płaszcz, kładąc dłoń na rękojeści szabli. Odwróciwszy wzrok od ognia, nasłuchiwał. Po chwili usłyszał grzechot kamieni na zboczu i szelest odginanych gałęzi wawrzynu. Wyglądało na to, że zbliża się tylko jeden człowiek. Chalid czubkiem buta wrzucił do ognia wiązkę suchej trawy. Ognisko rozbłysnęło nagle wysokim, jasnym płomieniem. Na skraju kręgu światła stał jakiś wysoki, barczysty człowiek w długim ciemnym płaszczu z kapturem. Blask ognia odbijał się od metalowych płytek zbroi. Chalid nie widział twarzy przybysza, wyczuł jednak bijący od niego dziwny chłód. -
Salaam - wyszeptał nieznajomy. - Jesteś Chalid al-Walid.
Chalid przygotował się wewnętrznie do walki, dostrzegając jednocześnie ze zdumieniem, że Patik opuszcza łuk. - Owszem - odrzekł, odrzucając połę peleryny z prawego ramienia. - A kim ty jesteś? - Posłańcem.
- Jakież to posłanie nam przynosisz? - Przesunął się tak, by dogasający ogień oddzielał go od tajemniczego przybysza. - Kto cię przysłał? - Znasz mego pana - odrzekł nieznajomy, nie ruszając się z miejsca. - A on zna ciebie. Zimny dreszcz przebiegł Chalidowi po plecach. Młody generał przypomniał sobie pewien dzień pod płonącym białym niebem. Z jałowej pustyni wyrastały wieże z cegły i kamienia. Dokoła leżały gruzy dwóch wież. Coś rozbiło je na drobne fragmenty, starło na proch kamienne i marmurowe posągi, które niegdyś zdobiły smukłe budowle. Chalid czołgał się między kamieniami, drżąc ze strachu. Nad wypaloną ziemią unosiły się kłęby dymu i pary. Zaledwie kilka chwil wcześniej niebo pomarszczyło się i popękało na kawałki niczym szkło wyjęte zbyt wcześnie z paleniska. Spośród całej armii wojowników ukrytych między wzgórzami on jeden odważył się zejść na równinę przed miastem. W spękanej ziemi otwierał się wąski jar, z którego wypływały wstęgi białego dymu. Przed chwilą wpadło tam coś ciemnego. Chalid podczołgał się do krawędzi wąwozu i zajrzał do środka. Na dnie leżał człowiek. Jego skóra, poczerniała od sadzy, ognia i dymu, pokryta była strzępkami odzienia. Bransolety ze złota i platyny, które niegdyś oplatały mu nadgarstki, opadły na ziemię w postaci maleńkich połyskujących kropel. Z wąwozu wydobywał się smród przypominający odór gnijącego ciała. Chalid owinął twarz skrajem kefii i zsunął się na dno jaru. Wcześniej okrył dłonie nie tylko rękawicami, ale i grubą warstwą szmat, co okazało się bardzo rozsądne, gdyż hebanowa skóra tego człowieka parzyła niczym żywy ogień. Młodzieniec przetoczył ciało na plecy i zmartwiał, ujrzawszy twarz czarownika. Spojrzenie wąskich żółtych oczu wpiło się w jego umysł, sprawiło, że cały świat stał się nagle dziwnie odległy i niewyraźny.
- Pamiętam - powiedział Chalid chrapliwym głosem. - Jak brzmi twoje posłanie? - Armia Wielkiego Króla zajęła Antiochię na północy. Wkrótce ruszy na południe. Mój pan sprzyja wszystkim, którzy walczą z Rzymem. Nie traktujcie go jak wroga, bo stoi po waszej stronie. Chalid zachwiał się, jakby ktoś wymierzył mu mocny cios w twarz. Opanował się jednak szybko, pokrzepiony myślą o Patiku stojącym u jego boku. Nawet ten posłaniec nie dałby chyba rady im obu. Mimo to wahał się, pamiętając o mocy, jaką dysponował czarownik. Nierozsądne byłoby sprzeciwiać się takim siłom. - Jak to się stało? Antiochia to duże, dobrze ufortyfikowane miasto. Nieznajomy zaśmiał się głosem, który przypominał grzechot suchych kości. - Wiele twierdz uległo Królowi Królów. Antiochia wcale nie jest największą z nich. Powinniście złożyć mu pokłon, bo on jest panem świata. Chalid próbował uporządkować myśli, które wirowały w jego głowie niczym liście porwane jesiennym wiatrem. - Kiedy Król Królów tu przybędzie? Czy chce przystąpić do wojny z Rzymem? Posłaniec się przybliżył, jego ciężkie buty zazgrzytały na popękanej posadzce. Podniósł głowę, a Chalid wzdrygnął się, ujrzawszy dwa białe punkty gorejące pod osłoną kaptura. - Król Królów już prowadzi wojnę z Rzymem. Szlachetny Mahomet
wielce mu się przysłużył. Mój pan o tym nie zapomni. Tajemniczy przybysz zniknął w ciemnościach nocy. Chalid dorzucił do ognia świeżego chrustu, lecz blask rozpalonego na nowo ognia odsłonił tylko spękane kamienie i gruz. - Widziałeś? - spytał generał. Patik stał nieruchomo, z opuszczonym łukiem, wpatrzony w ciemność. Wreszcie odwrócił się do Chalida. Wydawało się, że wizyta dziwnego gościa nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. - Poszedł sobie - stwierdził krótko. - Kto to był? - Posłaniec. Pomimo próśb i namów Pers nie odezwał się ani słowem więcej.
***
Następny dzień był wietrzny, ale nie zimny. Na wybrzeżu Fenicji królowało lato, w gorącym słonecznym blasku dojrzewały oliwki i winogrona. Chalid pozostał w świątyni na szczycie wzgórza, obserwując białe żagle okrętów wpływających do portu na wyspie i wypływających. Wydawało się, że kpią sobie z niego, sunąc spokojnie po błękitnej wodzie. Jak zdobyć to przeklęte miasto?
Wiele potężnych twierdz padło ofiarą zdrady, rozmyślał, spoglądając na mury i wieże miasta. Ciekawe, czy i tu znalazłby się ktoś, kto ma jakieś stare rachunki krzywd do wyrównania. Na równinie zagrały rogi. Chalid nie odwrócił się nawet w tę stronę, ufając w pełni swym strażnikom rozstawionym w gajach oliwnych i winnicach okalających miasto. Rzymianie byli świetnymi budowniczymi;
cały kraj pokrywała sieć brukowanych dróg i szerokich mostów. Nadmorska równina była krajem żyznym i bogatym. Chalid zastanawiał się, czy całe cesarstwo pokrywały tak bujne pola i sady, czy wszędzie pasły się wielkie stada tłustych owiec, krów i długowłosych kóz. Imponująca była także liczba mieszkańców; sama tylko dzielnica handlowa była znacznie ludniej sza niż Mekka. Młody generał zmarszczył brwi. Nie odbył w swym krótkim życiu wielu dalekich podróży, wiedział jednak, że Tyr nie dorównywał wielkością takim miastom jak Damaszek czy Antiochia, nie wspominając już o metropoliach w rodzaju Konstantynopola lub Ktezyfonu. Co zamierza nasz dzielny przywódca? On także widział te ziemie. Musi wiedzieć, że Rzym jest poza naszym zasięgiem, nie możemy równać się z taką potęgą. Skąd więc ten szalony atak, wyprawa do samego serca wroga? Mahomet twierdził, że prowadzi go głos mówiący z powietrza. Światopogląd, który od lat wyznawał Chalid, nie pozwalał mu w to uwierzyć. Nawet cuda czynione przez Mahometa nie zdołały go przekonać. Mahomet był człowiekiem, który znalazł w sobie moc zdolną zmieniać świat. Nie było żadnego boga, który doń przemawiał. Bogowie dawno już umarli. W obozie u podnóży wzgórza podniósł się nagle jakiś szum. Chalid przeszedł na skraj świątyni. Do obozu wjechał właśnie oddział jeźdźców na koniach okrytych kolorowymi czaprakami. Nawet z tej odległości młody generał widział bogato haftowane okrycia siodeł i czerwono-złote tarcze jeźdźców. Oddział eskortowany przez arabskich zwiadowców liczył około sześćdziesięciu ludzi. Ich łuki i lance przymocowane były do siodeł. Za oddziałem podążało stado jucznych mułów obładowanych bronią i zapasami żywności. Jasne. Zwiadowcy.
Generał usiadł w cieniu wawrzynów, czekając na perskiego dowódcę, który piął się w górę zbocza. Analizował na wszelkie sposoby problemy związane z walką przeciwko cesarstwu. Jak Mahomet zamierza wygrać tę wojnę? Czy w ogóle zamierza wygrać? Tknięty pewną myślą, odwrócił się nagle, szukając wzrokiem Patika. Pers stał obok, odziany w lśniącą zbroję. - Patiku, dlaczego zacząłeś mi towarzyszyć? - Jechałeś w tę samą stronę co ja - odpowiedział Pers beznamiętnie. Chalid uniósł lekko brwi. Wsparcie najemnika dodawało mu otuchy, nie miał jednak pojęcia, czym sobie na nie zasłużył. - Musiałeś uciekać z Persji? Jesteś wyjęty spod prawa? - A czy to ma jakieś znaczenie? - Patik wygiął usta w grymasie przypominającym uśmiech, lecz jego oczy pozostały niewzruszone. Odesłałbyś mnie, gdyby tak było? Generał był zaskoczony, że najemnik zdecydował się wypowiedzieć aż tyle słów naraz. - Nie - odrzekł zgodnie z prawdą. - Zastanawiam się jednak... jeśli będziemy musieli walczyć z Persami, po czyjej stronie staniesz? - Nie będziemy z nimi walczyć. Przekonasz się. Pewność, z jaką Patik wypowiadał te słowa, zdumiała Chalida. Jednak w tym momencie zza pobliskich krzaków wychynęła głowa perskiego dowódcy i w krąg popękanych kolumn wszedł korpulentny mężczyzna średniego wzrostu. Podobnie jak jeźdźcy, których widział przed chwilą Chalid, odziany był w zbroję złożoną z małych metalowych rombów, sięgającą mu do połowy uda. Zatrzymał się i ukłonił nisko, ściągając
ciężki hełm. - Salaam, Chalidzie, synu Walida, wodzu Machzhumów. Młody generał zaskoczony cofnął się o krok. Znał tego człowieka, choć nigdy nie przypuszczał, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. - Salaam, szlachetny Chadamesie! Generale, nigdy nie sądziłem, że cię tutaj spotkam! Chadames uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami. Chalid zauważył, że Pers mocno się postarzał w ciągu ostatnich dwóch lat. Jego szlachetna twarz pocięta była gęstą siecią zmarszczek i garbił się lekko, jakby dźwigał wielki ciężar. W czarnych niegdyś włosach miał pasma siwizny. Mimo to jego uśmiech był naprawdę szczery i radosny, kiedy skinieniem głowy pozdrowił Patika i usiadł na jednej z popękanych kolumn. - Widzę, że wysoko zaszedłeś, chłopcze. Masz pod sobą naprawdę świetnych żołnierzy. Słyszałem też, że ty i twoi przyjaciele zakosztowaliście już słodkiego smaku zwycięstwa nad Rzymem. - Owszem - rzekł ostrożnie Chalid. Też usiadł. Patik zniknął gdzieś w krzakach, zostawiając ich samych. - Wczoraj w nocy zjawił się tutaj... posłaniec, który uprzedził mnie o waszym przybyciu. Powiedział też, że Wielki Król ponownie wyrusza na wojnę z Rzymem. Czy to prawda? Chadames sposępniał, odwrócił jednak twarz do słońca i westchnął, jakby czerpiąc siłę z ciepłych promieni. - Tak, to prawda. Armia Wielkiego Króla zajęła Antiochię. Nasi... sprzymierzeńcy odebrali Rzymianom Cylicyjskie Wrota, otwierając nam drogę do Anatolii. Lada chwila Wielki Król ruszy tam ze swoją armią.
- Wspaniałe zwycięstwo - skwitował krótko Chalid, obserwując Persa spod przymrużonych powiek. - Powinniśmy za to podziękować twojemu panu. Wiedziałeś, że wielki książę Teodor ściągnął niemal wszystkich żołnierzy ze wschodniej granicy, by zgromadzić armię, którą pobiliście nad rzeką Jarmuk? Niemal wszystkie oddziały z Mezopotamii, Antiochii i Armenii opuściły garnizony, by wziąć udział w kampanii przeciwko miastom pustyni. Chadames pokręcił głową z rozbawieniem. - Ta armia została zniszczona - mruknął Chalid, z trudem kryjąc irytację i rozgoryczenie. Rzym i Persja zawsze wykorzystywały Arabów, traktowały pustynne plemiona jak pionki w wojennej grze, którą toczyły od setek lat. - Nie zdołała oprzeć się mocy Pana pustkowi. - Albo mocy waszego oręża - dodał cicho Chadames. Chalid podniósł wzrok, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Znamy przebieg bitwy z opowiadań wielu rzymskich jeńców - mówił dalej Pers. - Wasza armia walczyła bardzo dzielnie. Zwyciężylibyście nawet bez tej burzy piaskowej. - Może - warknął Chalid, dopatrując się w tych słowach ukrytej złośliwości. - Lepiej żebyście zaczęli liczyć się z tą mocą, bo jeśli zechcecie stanąć przeciwko nam, przegracie. Chadames podniósł rękę, jakby chciał prosić o zachowanie spokoju. - Kiedy widziałem cię po raz ostatni, byłeś tylko zwiadowcą, ale żaden człowiek w tej przeklętej armii nie dorównywał ci odwagą i sprytem. Dwukrotnie wyświadczyłeś Persji wielką przysługę i udowodniłeś, że jesteś człowiekiem honoru. Myślę, że darzymy się wzajemnym szacunkiem, a Wielki Król ma nadzieję, że z tego szacunku narodzi się
przyjaźń. - Przyjaźń? - powtórzył Chalid z niedowierzaniem. - Przyjaźń z tym... potworem? Chyba oszalałeś! Chadames wyjął zza pasa kawałek tkaniny, otarł nim czoło i położył na pobliskiej kolumnie. - Nie nazwałbym Wielkiego Króla potworem - powiedział w końcu, dziwnie czymś rozbawiony. - A ja owszem! - odparł Chalid z pasją. - Widziałeś potworności dokonane jego ręką! Słyszałeś krzyki mordowanych Palmyrczyków! Wyczuwałeś grozę, jaka unosiła się nad tym nieszczęsnym miastem! - Ach - westchnął Chadames, udając zaskoczenie. - Mówisz o szlachetnym Dahaku i jego... upodobaniach. - To chyba oczywiste! A ty mówisz o kimś innym? - Owszem, mówię o Wielkim Królu, Szahr-Barazie, Królu Królów, władcy Persów i Medów. Dowódcy, którego, o ile dobrze pamiętam, uważałeś niegdyś za największego generała świata. Chalid zastygł w bezruchu. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Co?! - wykrztusił wreszcie. Chadames obrócił się w miejscu i zsunął z pleców drewnianą tarczę. Tarcza, złożona z trzech warstw laminowanego, układanego naprzemiennie drewna, nabijana żelaznymi ćwiekami, była bardzo mała, ledwie zakrywała biceps. Na jej powierzchni widniał wizerunek odyńca o zakrwawionych kłach. Pers podniósł tarczę, pokazując malowidło
młodemu Arabowi. - Sześć miesięcy temu Szahr-Baraz, Królewski Odyniec, uroczyście adoptował bliźniacze córki zmarłego cesarza Chosroesa. Jest teraz opiekunem Azarmiducht i Purandocht, chluby Wschodu. Z ich lędźwi wyrośnie nowa dynastia, która połączy dom Sasanidów z ich starożytnymi przodkami. To właśnie on, najlepszy z nas, zasiada teraz na Pawim Tronie. - Co?! - powtórzył Chalid oszołomiony, próbując naprędce ułożyć sobie w głowie nowy obraz świata. - Zdaje się, że już to mówiłeś. - Chadames uśmiechnął się od ucha do ucha i odłożył na bok tarczę. - Wiedz, chłopcze, że Wielki Król pamięta zarówno ciebie, jak i szlachetnego Mahometa; czyż nie ścierali się ze sobą lanca w lancę na polu bitwy pod Emesą, nim jeszcze rozpoczęło się to nieszczęsne oblężenie? Wiedz także, że Dahak jest teraz sługą Wielkiego Króla i musi trzymać swe obmierzłe żądze na wodzy. Chalid gestem poprosił o ciszę i zamyślił się głęboko. Wreszcie podniósł wzrok. - Czego od nas chcecie?
CHERSONESOS, PORT NA MORZU CIEMNOŚCI To złe wieści - stwierdził Dahwos, bawiąc się resztkami jagnięcego udźca. - Zdaje się, że przybywamy za późno. Mistrz Nomes skinął głową i szeroko rozłożył ręce, oznajmiając w ten sposób, że widocznie taka była wola bogów. Stary kupiec, z pochodzenia Grek z Trebizondu, reprezentował interesy domu d'Orelio na wybrzeżu Morza Ciemności. Był niezwykle chudy i miał długie proste włosy, które opadały tłustymi strąkami na jego ramiona. Mówił niewyraźną greką z silnym akcentem, przerywaną na dodatek głośnym, mokrym kaszlem. Jusuf musiał naprawdę uważnie się przysłuchiwać, by zrozumieć. - Młody człowieku - wyrzęził kupiec - przybyliście zbyt późno, by wynająć jakąś większą flotę. Gubernator odesłał już wszystkie statki, które mogły przewozić konie i duże odziały wojska. Ta nowa
awantura w syryjskich prowincjach psuje tylko handel, jak zwykle zresztą. - Nomes przerwał, pokasłał przez chwilę, po czym otarł usta chusteczką. -W najlepszym razie znajdziecie kilka kabotażowców, które mogą przewieźć piętnaście koni i tyle samo ludzi. - To nie wystarczy - odrzekł Dahwos wyniosłym tonem. Jusuf obserwował z zafascynowaniem, jak jego brat przywdziewa maskę księcia, władcy ludu. Beztroski młodzieniec, który dokazywał z nim i żartował na drodze z Itila, zniknął bez śladu, zastąpił go surowy, poważny przywódca. - Potrzebujemy czegoś znacznie większego niż kilka kabotażowców. Flota zbożowa nie wróci? Nomes pokręcił ze smutkiem głową. Jusuf był pewien, że wraz z odpłynięciem transportowców kupiec stracił okazję na spory zarobek. Bolesny wyraz twarzy Greka tylko utwierdzał go w tym przekonaniu. - Wrócą dopiero późnym latem, po żniwach, mój młody przyjacielu. Pewnie moglibyśmy wysłać statek z wiadomością do stolicy... ekhem, ekhem... ale nie mam pojęcia, kiedy cesarscy urzędnicy by na nią odpowiedzieli. Może dopiero za kilka miesięcy. Dahwos zastanawiał się nad tym przez chwilę, popijając korzenne wino z miedzianego kielicha. Jusuf przyglądał się bratu z zainteresowaniem. Pomysł wyprawy wyszedł od niego, lecz realizacja spoczywała w rękach młodego kagana. - Mistrzu Nomesie - odezwał się Jusuf, bo Dahwos wciąż milczał pogrążony w myślach. - Masz jakieś wieści z Italii lub Syrii? Słyszeliśmy, że Teodor przegrał wielką bitwę w południowej Fenicji, ale nic ponadto. Stary kupiec pokręcił głową ze smutkiem. - Niestety, ja też wiem niewiele więcej. Docierają tu do nas tylko szczątkowe wiadomości ze stolicy, jedna gorsza od drugiej. W pałacu cesarza trwa zażarta walka o władzę, choć na szczęście nie wyszła jeszcze na ulice. Wszystkie frakcje czekają na śmierć Herakliusza. Jusuf był zniechęcony. - Nic nowego z Italii? Nomes ponownie pokręcił głową. - Cóż - odezwał się nagle Dahwos. - Skoro nie możemy popłynąć ' prosto do Konstantynopola, pojedziemy okrężną drogą. Trochę to potrwa, ale odległość nie jest o wiele większa od tej, którą pokonaliśmy już do tej pory, jeśli mnie pamięć nie myli. - Okrężną drogą? To oznacza jazdę tą samą trasą, którą tu przybyliśmy, i pokonanie dwóch łańcuchów górskich.
Dahwos pogroził bratu palcem. - Pojedziemy na zachód, Jusufie, nie na wschód. Przez południową Sarmację, a potem wzdłuż wybrzeża do rzymskiej Tracji. Nomes parsknął śmiechem. - Na zachód? Szlachetny młodzieńcze, przecież cały ten teren należy do chanatu Awarów! To odwieczni wrogowie Rzymu i Chazarów. Będziecie musieli torować sobie drogę mieczami, a to z pewnością znacznie spowolni wasz pochód. - Czy ja wiem... - odrzekł Dahwos z szelmowskim błyskiem w oku. - Chan Awarów dostał porządne lanie podczas oblężenia Konstantynopola w zeszłym roku. Wodzowie podlegających mu plemion z pewnością nie kwapią się do walki, on sam nie ma już wśród nich takiego posłuchu jak kiedyś. Stanowimy dużą siłę, a z twoją pomocą możemy się też szybko przemieszczać. - Z moją pomocą? - Namos patrzył podejrzliwie na młodego księcia. - Jakże ja mogę wam w tym pomóc? Jestem zwykłym kupcem! - Tak, kupcem, który ma co najmniej kilkadziesiąt kabotażowców i mnóstwo kontaktów wzdłuż całego wybrzeża Morza Ciemności. Myślę, że bez większego problemu byłbyś w stanie wyposażyć nas we flotę. - Co takiego?! - zdumiał się Nomes, zaciskając mocniej dłonie na swej rzeźbionej lasce. - Ta flota - wtrącił Jusuf, spoglądając porozumiewawczo na brata - popłynie wzdłuż brzegu, w miarę jak nasza armia będzie posuwała się naprzód. Ta flota będzie przewoziła paszę dla naszych koni, jedzenie i zapasy, będzie dostarczała nam najnowszych wieści. Przewiezie nas przez ujście Dunaju i inne rzeki leżące na naszej drodze. - Hm... - Nomes przez chwilę milczał nieufnie. - A kto za to wszystko zapłaci? Wy? Jusuf spojrzał pytająco, a gdy Dahwos skinął głową, wyciągnął z tuniki złożony i opieczętowany arkusz pergaminu. Położył dokument na stole, między sobą a kupcem. - Jestem agentem domu d'Orelio - oświadczył cicho, by nie słyszeli go służący kręcący się w alkowach wokół sali jadalnej. - Podobnie jak ty. Te dokumenty dają mi dostęp do kont księżnej w Konstantynopolu. Myślę, że znajdziesz tam dość środków na pokrycie wszystkich kosztów tej wyprawy.
Nomes uniósł lekko brwi, a potem postukał swym koślawym palcem w opieczętowany dokument. - Więc to Królowa Dnia obarczyła was tym zadaniem? Jusuf drgnął, zaskoczony tym dziwnym tytułem, potem jednak skinął potakująco głową. - Owszem, to był nasz wspólny pomysł. Nomes zgarbił się i podniósł rękę do ust, wstrząsany kolejnym atakiem kaszlu. Nagle wydał się Jusufowi bardzo stary. - W takim razie pewnie wam pomogę - wyrzęził wreszcie. - Ale nie dzisiaj. Jestem okropnie zmęczony. Jusuf wstał i ukłonił się starcowi. Nomes zignorował go i powłócząc nogami, wyszedł z sali, wsparty na ramionach dwóch służących. Dahwos także wstał i schował do kieszeni kilka jabłek z tacy leżącej na stole. - Dobry pomysł - rzekł Jusuf. Dahwos skinął uprzejmie głową. - Też tak uważam. Tak właściwie zawdzięczam go tobie. - Jak to? - zdziwił się Jusuf, narzucając na ramiona grubą pelerynę. Na piętrze domu kupca przygotowano dla nich pokoje, planował jednak spędzić tę noc w stajniach, przy koniach. Przypuszczał, że końskie zagrody są cichsze, czystsze i mniej zarobaczone niż pomieszczenia przeznaczone dla ludzi. - Wszystko przez te okropne greckie księgi, które kazałeś mi czytać, kiedy byłem dużo młodszy i słuchałem twoich poleceń. Jusuf spojrzał na brata spod zmarszczonych brwi. - O czym ty właściwie mówisz? Dahwos westchnął, pokręcił głową i schował do kieszeni peleryny resztki baraniej pieczeni. Jusuf wzdrygnął się, myśląc o paskudnym zapachu, jaki zostawi na grubej wełnie zjełczały tłuszcz. Nie będą się mogli opędzić od psów! - Herodot - rzekł kagan z wyrzutem. - Nie mów mi, że sam go nie czytałeś.
Jusuf wzruszył ramionami i wyszedł z sali. - Nie ja byłem księciem i następcą tronu, tylko ty! Więc co napisał ten Herodot? Dahwos skrzywił się ze złością i ruszył jego śladem, pomrukując gniewnie: - Ale z ciebie braciszek! Czy ty w ogóle umiesz czytać grekę? - Jakoś sobie radzę. - Jusuf zatrzymał się na skraju podwórza. Powietrze było chłodne i rześkie. Od wzgórz położonych nad portem ciągnął lekki, przyjemny wietrzyk. Nad płaskimi dachami miasta lśniły miria- dy gwiazd. Jusufa ogarnął nagle nastrój radosnego wyczekiwania - nigdy jeszcze nie jechał po sarmackim stepie ani nie widział okrytych śniegiem szczytów dackich Alp. Podobno różnorodność ptactwa zamieszkującego rozlewiska Dunaju zapierała dech w piersiach. - Czy ten Herodot był generałem? - Nie - odburknął Dahwos, wciąż nieco obrażony i zdegustowany ignorancją brata. - Był historykiem. Pewien perski król, Kserkses, najechał Grecję na długo przed powstaniem Rzymu, a nawet przed Aleksandrem. Zbudował w Syrii wielką flotę, która zaopatrywała jego ogromną armię. Gdyby nie ona, nigdy nie byłby w stanie przeprowadzić do Grecji tak wielkiej siły. - Wygrał? - spytał Jusuf z zainteresowaniem. - Nie - przyznał Dahwos. - Ale my wygramy.
PALATYN, ROMA MATER Wszystko stracone! - zawodziła Martyna. Jej obraz rozmywał się i falował na ognistej powierzchni telekastu, jakby udzielał mu się nastrój cesarzowej. - Flota zniszczona, stary Andrades nie żyje... Wszyscy winią mnie, wiem to! Obmawiają mnie za plecami, spiskują! Helena skrzywiła się z niesmakiem, spoglądając na zapłakaną twarz dziewczyny. Siedziała właśnie w solarium, plotkując ze służącymi o ostatnich skandalach wśród westalek, kiedy przybiegł do niej posłaniec z “pokoju widzeń". Zwykle telekast za dnia leżał nieużywany, praktyka wykazała bowiem, że lepiej spisuje się nocą. Cesarz przebywał poza miastem, doglądając prac przy budowie i remoncie wielkiej przystani Portus przy ujściu Tybru. Dyżurny taumaturg, Gart, wielki, przesadnie wystrojony Germanin, wahał się niemal przez całe popołudnie, nim w końcu po nią posłał. Helena starała się na niego nie patrzeć; widok jego spoconej brodatej twarzy przyprawiał ją o mdłości. - Moja droga, musisz się uspokoić - westchnęła. - Płacz w niczym ci nie pomoże. Spójrz tylko, już rozmyłaś sobie cały makijaż. Martyno! - krzyknęła ostrzej, a cesarzowa Wschodu wreszcie podniosła
na nią wzrok i otarła wilgotny od łez nos. - Cesarzowa powinna przestrzegać kilku ważnych zasad kontynuowała Helena surowo. - Między innymi nie wolno jej nigdy płakać i zachowywać się jak rozpieszczone dziecko, któremu zabrano cukierek. A zwłaszcza nie wolno jej tego robić publicznie! Dotyczy to także tego młodego człowieka, który tak wiernie ci służy. Obraz w płonącym dysku wciąż był rozmyty, poprzecinany migoczącymi liniami bieli i błękitu, Helena widziała jednak, jak Martyna odwraca się i spogląda na tęgiego młodzieńca, który podtrzymywał - wkładając w to naprawdę dużo wysiłku - działanie mechanizmu. Niektórzy taumaturgowie Zachodu uważali, że wpływ słońca zakłóca podstawowe funkcje mechanizmu, choć nie potrafili tego jeszcze wytłumaczyć. Martyna westchnęła ciężko, najwyraźniej próbując zapanować nad emocjami. - Nawet nie wiesz, jak mi teraz trudno! Gwardziści bez ustanku trzymają straż przy mojej komnacie. Nawet Rufio traktuje mnie teraz jak zupełnie obcą osobę. Nikt nie chce mnie słuchać; wszyscy wiedzą, że to ja wysłałam flotę, by powstrzymała tych bandytów! Nie moja wina, że ten śmierdzący staruch dał się pokonać! - Martyno! Przestań się wreszcie mazać - przerwała jej bezceremonialnie Helena. - Powiedz mi jedno: czy jakieś statki z rozbitej floty wróciły do portu? - Owszem, kilka - chlipnęła Martyna, ponownie wycierając nos. - Wszyscy mówią, że większość statków została zniszczona albo wpadła w ręce bandytów. - Nie sądzę, by można było tych ludzi nadal nazywać bandytami - zauważyła Helena cierpkim tonem. - Moim zdaniem to już naród. Nieważne. Powiedz mi lepiej, gdzie jest cesarska armia? - Nie wiem! - Martyna wreszcie przestała płakać, co Helena przyjęła z ogromną ulgą. Codzienną porcję płaczu i wrzasków zapewniał jej maleńki synek, nie miała więc ochoty wysłuchiwać szlochów rozpieszczonej księżniczki. - Nikt nie mówi mi o takich sprawach. Rufio mógłby wiedzieć... Ale ja w ogóle już go nie widuję. - Możesz przesłać mu wiadomość? Znasz osobiście któregoś z generałów? - Nie - mruknęła Martyna, wbijając wzrok w podłogę. - Nie lubię ich. Widywałam się z nimi tylko na dworze albo podczas uroczystych przyjęć. Helena powstrzymała język na wodzy tylko ze względu na wspomnienia sprzed kilku lat, gdy jako młoda cesarzowa czuła niemal to samo. Na szczęście tamta niedoświadczona dziewczyna szybko znalazła mentora. Anastazja czekała już pierwszego dnia jej pobytu w Rzymie, nim jeszcze senat uroczyście ogłosił Galena nowym władcą. Księżna, jak zawsze nienagannie ubrana, zabrała ją do siebie i nauczyła, jak być cesarzową. To dziecko nie odebrało jeszcze takich lekcji. Helena była nieco rozczarowana - jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że Martyna dojrzewa i nabiera sił, by stawić czoło wyzwaniom, jakie stawiał przed nią los. Teraz, w obliczu prawdziwych trudności, zupełnie
straciła pewność siebie. - A znasz może ich żony? - pytała Helena cierpliwie. Martyna zwiesiła głowę jeszcze niżej. Helena westchnęła ciężko. - Nie nachodziły cię? Nie szukały twojego poparcia? Nie próbowały za twoim pośrednictwem dotrzeć do twojego męża? - O tak! - Martyna nieco poweselała. - Zawsze kręcą się w pobliżu, szukając okruchów. Ale tak naprawdę nie znam żadnej z nich. Nie nazwałabym ich... przyjaciółkami. - Rozumiem. - Helena pokiwała głową, zastanawiając się, co zrobić z tą dziewczyną. Cesarz Herakliusz leżał przykuty do łóżka, niezdolny do jakiegokolwiek działania, jego brat, Teodor, okrył się hańbą, cesarscy gwardziści nigdy nie cieszyli się zaufaniem ani sympatią dowódców legionów... Czy został ktoś jeszcze? - Martyno, czy którykolwiek z ministrów lub wysokich kapłanów zechciałby zobaczyć się z tobą? - Nie! - jęknęła Martyna żałośnie, jakby za chwilę znów miała się rozpłakać. - Świątynie odwróciły się od nas. Tylko kapłani Asklepiosa chcieli pomóc mojemu mężowi, ale on ich odesłał. Ministrowie boją się mnie... albo czekają. Właściwie... dwaj chyba zgodziliby się ze mną porozmawiać. Ale tylko jeden byłby mi w stanie pomóc... może. - Kim oni są? Martyna wzdrygnęła się lekko i splotła ręce na piersiach. Ruch ten spowodował, że jej biust podniósł się w głębokim dekolcie sukni. Obraz w telekaście zamigotał i zniknął, zostawiając po sobie tylko niewyraźne zielone smugi. Helena westchnęła i usiadła na krześle ustawionym naprzeciwko starożytnego mechanizmu z brązu. Aleksos, pomocnik Martyny, bardzo łatwo się rozpraszał. Helena widziała tylko to, co mieściło się w polu widzenia telekastu, nie miała jednak wątpliwości, że kapłan zakochał się w Martynie głupiutką, szczenięcą miłością. Jego przełożeni byliby z pewnością wściekli, gdyby się dowiedzieli, że chłopiec pozwala cesarzowej ich szpiegować. - Gart, kto zrobił to urządzenie? - Helena wskazała wolno wirującą kulę. Na jej powierzchni ponownie pojawił się obraz Ziemi. Białe chmury zakrywały większość obszaru Cesarstwa Zachodniego. Uważny obserwator dostrzegłby nawet ich powolny, lecz nieustanny ruch. - Egipcjanie? Germański mag pokręcił głową. - Nie, cesarzowo. Znaleźliśmy je w Hiszpanii, choć znaki i symbole wyryte w brązie przypominają egipskie hieroglify. Niewiele wiemy o jego pochodzeniu, ale zapewne wykonany został jeszcze przed
potopem. - Naprawdę? - Helena zmieniła pozycję, prostując obolałe plecy. Całodzienne wysiadywanie w tym krześle przyprawiało ją o ból krzyża. Wieczorem będzie musiała wybrać się do łaźni i zamówić porządny masaż, by wrócić choć trochę do formy. - Czy ktoś potrafi odczytać te znaki? - Nie - westchnął Gart; w ustach tak potężnego mężczyzny dźwięk ów brzmiał dziwnie kobieco, nienaturalnie. - Wiemy, jak telekast wykorzystywać, znamy kilka jego podstawowych funkcji, ale nie rozumiemy, na jakiej zasadzie działa, ani nie umiemy odczytać tych symboli. Może w ogóle nie da się ich odczytać.
ludi historae, którzy spierali się o to, kto pozostawił ruiny nad Nilem czy też dziwne, anonimowe grobowce na wzgórzach Etrurii. Kiedy któryś z tych historyków stwierdzał, że “nie można się tego dowiedzieć", oznaczało to tyle samo, co “nie mam zielonego pojęcia". Żaden uczony nie chciał przyznać się do niewiedzy, co cesarzową tylko bawiło. Jej korespondencja była najlepszym dowodem na to, że mężczyźni nie wiedzieli nawet, co dzieje się w ich domach, nie wspominając już o całym państwie czy świecie. Helena odchrząknęła znacząco. Taumaturg mówił zupełnie tak jak starcy w
- Gart, mamy tu jedno z tych pożytecznych urządzeń. Drugie jest w posiadaniu cesarza Wschodu. Czy istnieją jeszcze inne? Germanin skinął głową. - Kiedy telekast budzi się z uśpienia, czuję, jak sięga w przestrzeń, szukając swych braci. Wszystkie zostały wykonane przez jednego człowieka, w tym samym czasie. Zostały wykute z tego samego metalu, wytopionego z tej samej rudy. To stara technika: rzemieślnik wyrył znaki i wygładził brzegi metalu takimi samymi ruchami. Dzięki temu w ukrytym świecie wszystkie są niemal jednym urządzeniem. Tęsknią za sobą. Helena uniosła brwi, zaskoczona poetyckim opisem procesu produkcji tajemniczych urządzeń.
- Ile ich jeszcze jest? - Nie możemy mieć co do tego pewności, ale wydaje się, że prócz tego oraz jego brata z Konstantynopola istnieje jeszcze pięć innych. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd biorę to przekonanie. - Interesujące - mruknęła Helena, powracając spojrzeniem do wirującego globu. Z telekastu wydobywał się coraz głośniejszy pomruk. - Próbują jeszcze raz? - Tak - syknął Gart. - Jest! Na powierzchni kuli znów pojawił się obraz Martyny. Helena dojrzała także wnętrze mrocznego pokoju oraz spoconą, bladą twarz Alekso- sa. Na jego policzku widniał czerwony ślad drobnej damskiej dłoni. - Cesarzowo! - warknęła gniewnie Helena. - Nigdy więcej nie bij człowieka, który ci pomaga! Jeśli to zrobisz znowu, w ogóle nie będę z tobą rozmawiać. Rozumiesz? - Tak. - Martyna się zaczerwieniła. - Przepraszam. - Nie przepraszaj mnie - odburknęła Helena. - Przeproś jego - wskazała wypielęgnowanym palcem na Aleksosa. -1 przestań go rozpraszać tymi obcisłymi sukniami. Powinnaś nosić coś eleganckiego i wytwornego, coś odpowiedniego dla cesarzowej, a nie dziewczyny z perskiego haremu. Martyna wydęła gniewnie usta. - Będę nosiła, co mi się podoba! - odparła wyzywającym tonem. Ludzie przynajmniej na mnie patrzą, kiedy się tak ubieram. Nienawidzę, kiedy wszyscy mnie ignorują! Niektórym mężczyznom podoba się taki strój. Czy to coś złego?
- Owszem. - Helena trzymała nerwy na wodzy. - Cesarzowa nie dba o to, czy ludzie ją kochają, tylko czy jej się boją. Chciałabyś, żeby twój wuj Teodor patrzył na ciebie z pożądaniem? Martyna wzdrygnęła się. Choć jej twarz pozostała niewzruszona, oczy rozpalił nienawistny błysk. Helena przyglądała się temu spod ściągniętych brwi. Wschodnia cesarzowa zapanowała nad odruchem nienawiści i odparła chłodno: - Nie. Ale rozumiem, co masz na myśli. - Świetnie - odrzekła Helena łagodniejszym już tonem. - O ile wiem, każdy gubernator regularnie przysyła do stolicy raporty, zgadza się? Kto odbiera te raporty? Czy może zmieniać ich treść? Martyna skinęła głową, przyciskając dłonie do oczu. Wyglądała na bardzo zmęczoną. - Raporty otrzymuje logoteta z notitia, który je zestawia i przygotowuje streszczenie dla cesarza i jego doradców. Kiedy mój mąż zachorował, streszczenia i listy trafiały do jego gabinetu, gdzie mogłam je przeczytać i odpowiednio zareagować. Niestety, odkąd ministrowie się o tym dowiedzieli, nie mam już do raportów dostępu. Nie wiem, kto je teraz czyta. Z pewnością tym nieudacznikom nie starcza rozumu i odwagi, by działać na własną rękę. Helena postukała czubkiem paznokcia w zęby. - Klęska floty daje waszemu wrogowi ogromne pole manewru. Może teraz uderzyć na każdą miejscowość położoną na wybrzeżu Azji, a nawet na Grecję. Żadne miasto ani prowincja nie są bezpieczne, dopóki wróg panuje na morzu. Powiedziałaś, że znasz dwóch ministrów czy też urzędników, którzy mogliby cię wysłuchać. Kto to taki?
- Jeden to Nidus, logoteta grobowców. - Głos Martyny zadrżał lekko, jakby samo imię ministra budziło w niej grozę. - Drugi to nikt ważny, mistrz kuchni. Zabawny miły staruszek, jeden z nielicznych ludzi na dworze, któremu nie przeszkadza fakt, że poślubiłam własnego wuja. - Martyno, w tej chwili każdy sprzymierzeniec jest dla ciebie na wagę złota, więc nie lekceważ nawet kucharzy. A co do Nidusa, wspominałaś kiedyś, że inni ministrowie się go boją. Czy zechcą posłuchać, jeśli coś im rozkaże? - Nie wiem - odparła Martyna, marszcząc brwi. Helena przypuszczała, że dziewczyna spędza za wiele czasu w wilgotnej, mrocznej komnacie, w której ukryty był telekast. Z pewnością nie służyło to jej urodzie. - Nie pamiętam, by on kiedykolwiek komuś rozkazywał! Ale jeśli to zrobi, posłuchają go. - Doskonale. - Helena zerknęła na bok i zobaczyła, że Gart powoli traci siły. Utrzymanie obydwu urządzeń w stałej łączności było bardzo wyczerpujące. - Musimy już kończyć. Podsumujmy. Przede wszystkim musisz zmienić suknie. Staraj się zawsze wyglądać jak cesarzowa, władczyni ogromnego państwa! Skontaktuj się z Nidusem i namów go, by zaczął organizować regularne spotkania ministrów, podczas których będą głośno odczytywać depesze z prowincji. Jeśli nikt nie może zmusić ich do działania, może zaczną w końcu działać sami. Musisz znaleźć więcej sprzymierzeńców wśród kapłanów i arystokratów. Przestań ich ignorować! Słuchaj ich uważnie, nawet jeśli wydają ci się strasznie nudni. Ktoś z pewnością zechce ci pomóc, choćby tylko dla własnej korzyści. - Zrobię to! - obiecała Martyna, podnosząc rękę w pożegnalnym geście. Kula zafalowała i zniknęła, zamieniając się w deszcz złotych, białych i zielonych iskier. Helena skinieniem głowy podziękowała Gartowi i wyszła z komnaty.
***
Zbliżał się już wieczór, kiedy wyszła z lektyki i stanęła przed bramą Willi Łabędzi. Niedbałym gestem odprawiła grupę krzepkich mężczyzn i poczekała, aż zbiegną w dół zbocza z zakrytą, lecz pustą już lektyką. Na ulicy panował umiarkowany ruch - przechodzili tędy głównie niewolnicy wykonujący jakieś zlecenia swych panów - nikt nie zbliżał się jednak do drzwi tego domu. Pod murem leżały sterty liści naniesionych przez wiatr. Cesarzowa skrzywiła się na widok tego zaniedbania, zapukała jednak energicznie do drzwi. Przez dłuższy czas nikt nie reagował. Słońce dotykało już niemal zachodniego horyzontu, kiedy z podwórza dobiegł jakiś dźwięk. Helena uderzyła w drewniany panel rękojeścią noża, którym ostrzyła pióra i otwierała listy. Wreszcie drzwi uchyliły się nieco, a przez wąską szparę spojrzała na nią para niebieskich oczu, nad którymi wznosiła się grzywa blond włosów. - Proszę odejść - powiedziała dziewczyna. - Pani nie przyjmuje teraz gości. - Ani teraz, ani o żadnej innej porze - odrzekła cierpko Helena. - Wpuść mnie, Betio, bo każę pretorianom wyważyć te drzwi. Służąca zastanawiała się przez chwilę, wreszcie otworzyła drzwi na tyle, by Helena mogła przecisnąć się przez nie bokiem. Niewielki wewnętrzny dziedziniec zasłany był zgniłymi pomarańczami i uschłymi liśćmi. Gałęzie wierzb rosnących w zewnętrznym ogrodzie zwieszały się w nieładzie po obu stronach muru. Betia, odziana w prostą białą tunikę i szary szal, sunęła bezszelestnie niczym widmo w stronę domu. Cesarzowa szła za nią, ogarniając spojrzeniem zaniedbania. Opłakany stan willi budził w niej gniew i rozgoryczenie. Niegdyś był to najwytworniej- szy dom w mieście. Jej własna letnia rezydencja w Katanii miała dokładnie taki sam rozkład. Teraz dom był ciemny i pusty. Nawet wielki hol z imponującym posągiem Posejdona wydawał się obskurny i ponury. Idąc śladem Betii, Helena mijała kolejne ciemne pokoje, aż dotarła na sam dach. Słońce już zaszło, lecz niebo nad horyzontem mieniło się jeszcze całą paletą barw. Na dachu, na skraju jednego ze skrzydeł domu, stał drewniany pawilon, z którego rozciągał się wspaniały widok na siedem wzgórz Rzymu. Miasto rozpalało się powoli blaskiem latarń i pochodni, ognisk płonących w portach, świętych ogni żarzących się na ołtarzach świątyń. Zapowiadała się kolejna pogodna, gwiaździsta noc. Helena weszła do pawilonu i ujrzała Betię klęczącą przy drewnianym krześle zwróconym na południe. Na krześle siedziała kobieta owinięta ciemną tkaniną. Helena przystanęła i oparła się jedną ręką o drewniany płotek zamykający pawilon od strony krawędzi dachu.
- Anastazjo. Kobieta siedziała lekko pochylona do przodu, z głową wspartą na dłoni. W półmroku jej twarz wyglądała jak blady owal naznaczony ciemniejszymi plamami oczu. Wydawało się, że nie zauważyła obecności cesarzowej. Helena skinęła głową na niewolnicę. - Betio, przynieś tu jakieś lampy, trochę wina i coś ciepłego do jedzenia. Kobieta na krześle poruszyła się lekko, jakby chciała zaprotestować, jednak znieruchomiała, przeszyta groźnym spojrzeniem Heleny. Betia zniknęła bezszelestnie w mroku. - Źle się dzieje na Wschodzie - oświadczyła Helena rzeczowym tonem. - Potrzebuję twojej pomocy, żeby jakoś to rozwikłać. Szukała w ciemnościach jakiegoś krzesła, znalazła je jednak dopiero, gdy uderzyła golenią w drewnianą poprzeczkę. Posykując z bólu, przysunęła je do krzesła Anastazji, usiadła i okryła dłonie ciepłym szalem. Księżna milczała, Helena miała jednak wrażenie, że zdołała wzbudzić jej zainteresowanie. - Cesarz Herakliusz jest ciężko chory, nie wstaje z łóżka. Miasta De- capolis podniosły bunt i z pomocą arabskich najemników przejęły połowę cesarskiej floty, która stacjonowała w wielkim porcie
drungaros Andrades poniósł klęskę w wielkiej bitwie morskiej u wybrzeży Licji, tracąc drugą połowę wschodniej floty. Cesarzowa Martyna i jej wuj, książę Teodor, walczą ze sobą o przejęcie kontroli nad cesarskimi urzędami w Konstantynopolu, marnując czas na głupie podchody, podczas gdy cesarstwo wali się w gruzy. Cezarea. Jakby tego było mało,
Księżna roześmiała się cicho i wysunęła dłoń spod ciężkich fałd sukni. Helena ujęła niepewnie jej białe, zimne jak lód palce. - Krótka i rzeczowa analiza - odezwała się Anastazja ze znużeniem. - Po co mi o tym wszystkim opowiadasz? - Nie obchodzi mnie twoja depresja - odparła Helena gniewnym tonem. Wiem, że w wybuchu zginęły twoje przybrane córki, że wysłałaś tam
ludzi, by zabili mojego szwagra, że chyba im się to nie udało. Uważasz, że jesteś winna śmierci wszystkich ofiar. Dla mnie to już przeszłość bez żadnego znaczenia. Mnie obchodzą problemy teraźniejszości, problemy, z którymi musi radzić sobie mój mąż. Pomożesz mi albo podaruję cię moim pretorianom na kolację. Księżna znów odpowiedziała jej śmiechem, nieco głośniejszym niż poprzednio. - Moja droga - wyszeptała. - Minęły już czasy, kiedy mogłam dostarczyć rozrywki całej kohorcie. Równie dobrze możesz podarować mnie stadu kilkunastoletnich podrostków. Wiem, że ogromnie się martwisz, ale ja do niczego już ci się nie przydam. Moje intrygi doprowadziły tylko do zagłady. Pawilon zalało ciepłe światło - Betia wróciła z lampą i zakrytą tacą. Cesarzowa milczała, czekając, aż służąca powiesi lampę i postawi tacę na stole. Gdy zdjęła z niej lnianą serwetę, rozszedł się aromat świeżo upieczonego chleba. Na tacy leżało także mięso pocięte na plastry, warzywa gotowane na parze i gomółka sera. Smakowite zapachy przypomniały cesarzowej, że nie jadła nic od śniadania. - Nie obchodzą mnie twoje intrygi - mówiła, żując kęs mięsa z papryką. Masz ogromne doświadczenie, znasz sekrety, o których nie wie nikt inny. Odpowiesz na moje pytania. Anastazja podniosła na nią wzrok, jej fioletowe oczy błysnęły nad brzegiem pucharu z grzanym korzennym winem. Wstęgi pary opływały wysokie czoło księżnej. - Doprawdy? - W jej głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. - Owszem - odrzekła Helena zimnym tonem. - Mój mąż wyznaczył już twojego następcę, ale ja nie ufam temu człowiekowi, wiem też z całą
pewnością, że nie jest w stanie ogarnąć myślą spraw całego imperium, co tobie przychodziło z dużą łatwością. Powiedz mi, czy wciąż otrzymujesz raporty od swoich agentów z obu cesarstw? - Tak - przyznała Anastazja. Betia przycupnęła obok swej pani i wpatrywała się w nią, gotowa wykonać każde polecenie. Księżna podniosła z tacy marchewkę i przygryzła ją w zamyśleniu. - Są na dole, w gabinecie, jeśli chcesz je zobaczyć. - Nadal je czytasz? - Nie, ale Betia uparła się, że będzie mi je czytać na głos. Nie daje mi spokojnie spać. - Słyszałaś o sprawach, o których przed chwilą ci mówiłam? - Tak, tylko nie wiedziałam nic o klęsce floty Andradesa. - Nic dziwnego. Ja też dowiedziałam się o tym dopiero dziś po południu. To najnowsze wieści, prosto z Konstantynopola. - Tak? - Anastazja przełamała marchewkę na pół. - Musieli się nieźle wystraszyć. - Cesarzowa Martyna odchodzi od zmysłów - przyznała cesarzowa niechętnie. - Masz kogoś zaufanego w Konstantynopolu? Kogoś, komu mogłabym przesłać wiadomość? Kto może tam coś zrobić? Anastazja westchnęła ciężko. - Dam ci listę nazwisk i miast, skoro tak ci zależy. Będziesz mogła bawić się w to sama i dasz mi wreszcie spokój. W Konstantynopolu jest pewien człowiek, trybun kierujący Biurem Barbarzyńców. Teoretycznie to agent Herakliusza, ale od lat już pracuje także dla mnie.
- Świetnie. Chciałabym, żeby uśmiercił pewną osobę. Księżna parsknęła głośno i gestem poprosiła o wino. Betia nalała jej do pucharu. Anastazja pociągnęła spory łyk i odstawiła kielich na stół. - Wciągnęłaś się w to, co? Naprawdę uważasz, że możesz coś zmienić za pomocą intryg i morderstw? Kiedyś też tak myślałam... Człowiek się od tego uzależnia, ale to też cię pewnie nie obchodzi. Za bardzo przypomina historie z twoich listów. Helena zastanawiała się ze smutkiem, czy będzie musiała wezwać strażników i groźbami skłonić księżną do współpracy. Obie ogromnie się zmieniły od ich pierwszego spotkania, gdy ona była nieśmiałą, zdenerwowaną dziewczyną z prowincji, a Anastazja jej mentorką i doradczynią. Różnica wieku między nimi nie mogła być duża - z pewnością nie większa niż dziesięć lat. Czyżby ich przyjaźń miała zamienić się we wrogość i wzajemną nienawiść? - Zechcesz odpowiedzieć na moje pytania? Zapewniam cię, że szczegółami zajmę się sama. - Doprawdy? - spytała Anastazja z przekąsem. - Poświęciłabyś życie mieszkańców dwóch dużych miast i niezliczonych miasteczek, by zabić jednego człowieka? Ha! Widzę, że nie zrobiłabyś tego, prawda? Myślisz, że takich rzeczy da się uniknąć, że możesz przechytrzyć los, bo jesteś najsprytniejsza! Księżna mówiła coraz głośniej, niemal krzyczała. Gniew rozpalił jej oblicze, odsłonił sieć drobnych zmarszczek, świadectwo zmartwień i trosk ostatnich tygodni. Maści i pudry, które pozwalały jej skórze zachować blask młodości, od dawna już nie dotykały jej twarzy. Helena odchyliła się do tyłu, zaskoczona wybuchem swej towarzyszki. - Zostaw te gierki, moje dziecko - mówiła księżna z szyderczym
uśmiechem. - Wracaj do swoich listów, do swoich plotek i mrzonek. Nie zniosłabyś zapachu krwi. Helena zacisnęła mocno usta, z trudem powstrzymując ciętą ripostę. Osiągnęła przynajmniej tyle, że Anastazja zaczęła się interesować światem wokół niej. - A kimże ty jesteś, by rozsądzać, co jest rzeczywistością, a co tylko mrzonką? Może wyszłabyś w końcu ze swojego grobu, zrzuciła te żałobne szaty i wróciła do żywych? To ty żyjesz w swoim własnym śnie, ja na taki luksus nie mogę sobie pozwolić. W cesarstwie mojego męża nie ma miejsca dla żywych trupów. Albo zaczniesz wreszcie żyć, albo osobiście dopilnuję, byś trafiła do prawdziwego grobu. Księżna wybuchnęła śmiechem, który narastał niepowstrzymany. Helena siedziała w bezruchu, czekając, aż Anastazja się opanuje. Zaniepokojona Betia wyszła po ręcznik, którym otarła załzawione oczy swej pani. Wreszcie księżna uspokoiła się nieco, wzięła od służącej ręcznik i sama otarła wilgotną od łez twarz. - Znów czytałaś melodramaty Petroniusza - wydyszała. - Żywe trupy? Skąd ci to przyszło do głowy? Helena spojrzała na nią z ukosa i splotła ręce na piersiach. - A ty wcale nie jesteś lepsza - odgryzła się naburmuszona. - Snujesz się po pustym, ciemnym domu ubrana w żałobną suknię, każesz służącym chować się po piwnicach. Na dziedzińcu zalegają sterty suchych liści i gnijących owoców. Kiedy następnym razem będziesz urządzała to przedstawienie, dopilnuj, żeby ogrodnicy użyli odpowiednich liści! Dębowe listowie pięknie się czerwieni, to prawda, ale nie w środku lata! Anastazja mruknęła coś pod nosem i ponownie poprosiła gestem o wino. Ukryta w cieniu Betia podała jej kielich.
- Zostaw mnie w spokoju. Nie mam ochoty jeszcze raz przechodzić przez to wszystko, moja droga Heleno. Nie mogę zapomnieć o wszystkich tych ludziach... Świadomość tego, co się z nimi stało, nie daje mi spokojnie jeść, oddychać... Muszę wyjechać gdzieś daleko. - Nigdzie się nie ukryjesz przede mną - warknęła Helena. - Mój mąż postąpił jak ostatni głupiec, karząc cię za coś, czego sam nie miał odwagi zrobić, ale ja nie powtórzę tego błędu. Proszę, Anastazjo, pomóż mi. Pomóż nam! Księżna odwróciła głowę i zakryła usta wierzchem dłoni. Betia stała obok, nieruchoma jak posąg. Niebo całkiem już pociemniało, nad dachem pawilonu przemykały nietoperze. Wreszcie Anastazja odwróciła się ponownie do Heleny. - Kiepska z ciebie przyjaciółka. Wchodzisz tutaj nieproszona, domagasz się jedzenia, picia i rozmowy, a potem żądasz pomocy, nie dając nic w zamian. W niektórych kręgach nazwano by cię zwykłą chamką! - Nie mogę być złym gościem - parsknęła Helena. - Jestem cesarzową. - Zauważyłam - odparła cierpko Anastazja. - Cóż, wygląda na to, że nie zaznam spokoju tutaj ani nigdzie indziej. - Wcześniej czy później miałabyś dość tego spokoju. Nie wiedziałabyś, co ze sobą zrobić, jak odróżnić życie od śmierci. - Nie jestem już taka jak niegdyś. - Księżna westchnęła. - Intrygi już mnie nie bawią. Dręczy mnie coś gorszego od najgorszej choroby: wyrzuty sumienia. - Zapomnij o tym; nie jesteś winna śmierci tych wszystkich ludzi. Cesarzowa spojrzała Anastazji prosto w oczy. - Musimy uporać się z tym
bałaganem w Konstantynopolu. Jeśli rzeczywiście masz tam swojego człowieka, jak najszybciej wyślij do niego wiadomość. - W jakim celu? - Głos księżnej rozbrzmiał teraz z pełną mocą. Wyglądało na to, że Anastazja wreszcie się przebudziła. - Czyja śmierć zlikwiduje ten “bałagan"? - Oczywiście księcia Teodora! Dopóki on sieje zamęt we wschodniej stolicy, Martyna nie może kierować rządem Herakliusza jako jego regentka. Kiedy Teodor zniknie... - Wybuchnie wojna domowa - przerwała jej księżna, kręcąc głową. Korespondencja z tą dziewczyną tylko namąciła ci w głowie. Martyna nie ma dość doświadczenia ani umiejętności, by poruszać się sprawnie w tym gnieździe węży, nie mówiąc już o kierowaniu obroną stolicy. - Obroną stolicy? O czym ty mówisz? Anastazja westchnęła przeciągle, potem zwróciła się do Betii: - Przynieś nam mapę. Wiesz którą. Niewolnica oddaliła się pospiesznie, pobłyskując białymi łydkami w ciemności nocy. - Ze względu na sprawę swego małżeństwa Martyna ma w stolicy niewielu przyjaciół - mówiła Anastazja. - Jako regentka stałaby się obiektem nieustannych ataków. Pomyśl tylko: następcą tronu jest Konstancjusz, syn Herakliusza z jego pierwszego małżeństwa z Eudocją. Martyna musiałaby uznać jego pierwszeństwo, a przecież i ona ma syna. Myślisz, że przystałaby na to? Nie, intrygowałaby przeciwko pasierbowi, próbowałaby osadzić na tronie maleńkiego Herakleonasa. Arystokraci odwróciliby się od niej, a całe państwo znów znalazłoby się w stanie paraliżu.
Teodor jest równie kiepskim kandydatem na regenta. Buntownicy dwukrotnie już go pokonali, to człowiek bez charakteru. Nie, tutaj potrzebny jest ktoś trzeci. Oczywiście najlepiej by było, gdyby Herakliusz wyzdrowiał, wtedy wszystkie te problemy same by się rozwiązały. - Martyna uważa, że Herakliusz jest bliski śmierci - wtrąciła Helena. Kapitan gwardii cesarskiej leczy go po kryjomu jakąś ziołową miksturą, ale bez powodzenia. Kapłani Asklepiosa wciąż mają mu za złe małżeństwo z Martyną i odmawiają pomocy. Anastazja skinęła głową. Uśmiechnęła się lekko na widok Betii niosącej pod pachą zrolowaną mapę. - Dobrze, przyjrzyjmy się temu problemowi z bliska. - Rozwinęła mapę i rozłożyła ją na stole. - Ci buntownicy mają bardzo mądrego przywódcę. On wie, że zwycięstwo w tej wojnie zależy od panowania na morzu, dlatego przejął część cesarskiej floty i odepchnął pozostałe okręty od wybrzeży Fenicji. Teraz może zaatakować dwa miejsca: Konstantynopol albo Egipt. Helena skinęła głową, przyglądając się kolorowej mapie wschodnich wybrzeży Mare Interium. - Galen uważa, że celem buntowników jest Egipt, bo to najbogatsza prowincja cesarstwa, a bez egipskiego ziarna Konstantynopol będzie głodował. - To możliwe - zgodziła się Anastazja. - Ale nasz nieprzyjaciel działa według przejrzystego planu. Spójrz tylko, mógł podbić Egipt od strony lądu, maszerując wzdłuż wybrzeża i przechodząc przez pustynię pod Peluzjum. Nie zrobił tego. Uderzył najpierw na port w Cezarea Mariti- ma, by przejąć cesarską flotę. Myślę, że jego cel jest tutaj. - Postukała palcem w maleńką postać Ateny znaczącą na mapie Konstantynopol. - Cesarska
armia została rozbita. Teodor okrył się hańbą. Herakliusz leży przykuty do łóżka. Nie ma już floty, która chroniłaby miasto od morza. Śmiały i przebiegły dowódca, jakim niewątpliwie jest nasz wróg, wpłynąłby do Propontydy i wysadził tam armię, oblegając miasto od strony lądu i morza jednocześnie. - Niemożliwe! Mury Konstantynopola są nie do zdobycia! Taki atak to szaleństwo, byłby z góry skazany na niepowodzenie! - Może. Może ten buntownik myśli, że blokując miasto, zmusi cesarstwo do zawarcia pokoju na dogodnych dla niego warunkach. Jak długo utrzymałby się Rzym odcięty od dostaw afrykańskiego ziarna? Konstantynopol jest jeszcze większy, potrzebuje jeszcze więcej żywności i wody. Helena zamyśliła się na moment. - To możliwe... W ten sposób przywódca buntowników zyskałby czas i środki, by przygotować się do obrony albo do kolejnego ataku. - Otóż to. Ten człowiek działa bardzo szybko, bo wie, że tylko utrzymując cesarstwo w stanie destabilizacji, może odnieść zwycięstwo. Oblegając Konstantynopol, mógłby zmusić cesarski rząd do uznania jego władzy nad miastami Decapolis. Persja ogarnięta jest teraz chaosem, miałby trochę czasu, by zbudować nowe państwo między starymi cesarstwami. - Więc my też musimy działać szybko. - Zgadza się, moja droga. Galen jest teraz w mieście? - Nie. Wyjechał na kilka dni do Portus, żeby nadzorować prace przy czyszczeniu kanałów w porcie Trajana. Podobno używają do tego jakiejś nowej maszyny projektu Aureliana.
Anastazja pokiwała głową z aprobatą. - Projekt nudny, ale wart zachodu. Widzę, że twój mąż bywa jednak rozsądny. - Uśmiechnęła się lekko, a potem, poważniejąc, dodała: Słyszałam, że w Mediolanie powstaje sześć nowych legionów. Helena wzruszyła ramionami. Nie miała o tym pojęcia. - Oto rozwiązanie problemu, jaki powstał we wschodniej stolicy ciągnęła księżna. - Słuchaj mnie uważnie, bo musisz sprawić, by twój ukochany mąż uwierzył, że to jego pomysł. Jakiś czas temu cesarze Wschodu i Zachodu zawarli porozumienie dotyczące dowodzenia oddziałami wojskowymi, które działają na terytorium drugiego cesarstwa. Wiedziałaś o tym? - Nie - odrzekła niepewnie Helena, zbita z tropu wiedzą księżnej i łatwością, z jaką ogarniała cały problem. - Ustalono, że podczas wspólnych działań jeden z cesarzy albo jego przedstawiciel będzie służył jako Dux Militaris drugiego. I tak podczas niedawnej wojny w Persji Galen był podwładnym Herakliusza. Gdyby toczono wojnę na Zachodzie, to Herakliusz podlegałby Galenowi. Gdyby teraz, pod nieobecność chorego Herakliusza, zachodnia armia przybyła do Konstantynopola pod wodzą cesarza Zachodu, właśnie on przejąłby dowodzenie nad wszystkimi wojskami rzymskimi w tym rejonie. Helena skinęła głową, notując wszystko w pamięci. - Dzięki temu z buntownikami mógłby rozprawić się jakiś kompetentny dowódca - kontynuowała Anastazja. - Nie sądzę, żeby podczas ostatniej bitwy zniszczeniu uległa cała flota Wschodu. Zachodnia flota musi pozbierać ocalałe statki i uderzyć na rebeliantów.
DZIEDZINIEC ĆWICZEBNY, LUDUS MAGNUS Narses przeszedł powoli przez arenę, od czasu do czasu podpierając się laską. W młodości był sprawny i silny, lecz lata spędzone w legionach i na arenie odcisnęły na nim piętno. Kikut lewej ręki miał przypięty skórzanym pasem do tułowia. Ze względu na upał był tylko w przepasce biodrowej i sandałach. Jego muskularne ciało znaczyły liczne blizny. Siwe włosy miał krótko przycięte. Piasek skrzypiał cicho pod jego sandałami i drzewcem laski. Amazonka, Diana, czekała na środku dziedzińca. Szkoła gladiatorów miała ten sam owalny kształt co Koloseum, tyle że była cztery razy mniejsza. Wokół areny wysypanej białym piaskiem i ogrodzonej wysoką drewnianą ścianą ciągnęły się rzędy siedzeń osłoniętych przed słońcem płóciennymi daszkami. Na dziedzińcu nie było oczywiście tylu ukrytych drzwi i przejść co w Koloseum, służył on jednak głównie ćwiczeniom i wystarczająco spełniał swą funkcję. Tego dnia Narses odwołał poranny trening, by dobrze przyjrzeć się nowemu nabytkowi. Amazonka w bezruchu czekała, aż się do niej zbliży. Na drewnianych ścianach wokół areny stało kilku łuczników ze strzałami nałożonymi na cięciwy i gotowymi do strzału. Narses nie sądził, by cokolwiek mu groziło, wolał jednak nie ryzykować. Tuż za nim szedł ciemnoskóry Hamilkar, niosący dwa drewniane ćwiczebne miecze. - Nazywam się Narses - powiedział stary gladiator, przystając. Podszedł do Amazonki od południa, by mieć słońce za plecami. Dziewczyna śledziła każdy jego ruch spod półprzymkniętych powiek, nie uczyniła jednak żadnego gestu. Lanista wydął usta i obszedł ją dokoła, utrzymując stały dystans dwóch kroków. Miała na sobie tylko brudną przepaskę biodrową i pas materiału opasujący piersi. - Jak się nazywasz? - spytał Narses. Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się lekko. - Diana. - Pasuje. To twoje prawdziwe imię? - Teraz już tak. Skinął głową, mrużąc lekko lewe oko. - Mogę zobaczyć twoje dłonie? - Musisz mnie pytać o pozwolenie? - odparła Thyatis z cierpkim uśmiechem. - Pytam z czystej, zawodowej uprzejmości. - Narses wzruszył ramionami i oparł się mocniej na lasce.
- Nie jestem gladiatorem - warknęła. - Oczywiście, że nie. - Tym razem Narses uśmiechnął się w odpowiedzi. - Jesteś żołnierzem. Ja też byłem kiedyś żołnierzem. Mogę? Thyatis wyciągnęła ku niemu ręce odwrócone wnętrzem dłoni do góry. Narses zbliżył się do niej, świadom, że w tej samej chwili Hamilkar napina mięśnie, gotów w każdej chwili rzucić się na Amazonkę. Łucznicy na murze również naciągnęli mocniej cięciwy i wymierzyli strzały w dziewczynę, ona jednak nawet nie drgnęła. Lanista przesunął czubkami palców po jej dłoniach i nadgarstkach, przyjrzał się z bliska bliznom znaczącym jej przedramiona i bicepsy. Skończywszy, cofnął się o krok. Thyatis miała wrażenie, że posmutniał, jakby nagle zrobiło mu się jej żal. - Nie powinnaś być tutaj - oświadczył. - Jesteś żołnierzem, a nie zabawką. - Zabawką? - Miała ochotę roześmiać się głośno, opanowała się jednak i założyła ręce do tyłu. - Nie sądzę, żeby twojemu przyjacielowi podobało się takie określenie. Narses także wyczuwał gniew Hamilkara, zachichotał jednak tylko, mówiąc: - Wiesz, że prócz jednego sławnego wyjątku gladiatorzy walczący z legionistami zawsze przegrywali? Człowiek szkolony do walki na arenie żyje w świecie ograniczeń i rytuałów. Jest jak aktor na scenie, który musi odegrać swoją rolę i trzymać się tego, co napisał dlań dramaturg. Nie zachowuje się jak żołnierz, którego nie obchodzą tanie efekty, myśli tylko o tym, jak zabić przeciwnika, by przetrwać. Żołnierz uczy się walczyć w chaosie, gladiator w uporządkowanym, ograniczonym świecie. Kiedy chaos i porządek się spotykają, żołnierz zawsze jest górą. Thyatis uniosła lekko brwi. - Dziwny z ciebie gladiator. Narses uśmiechnął się z żalem i spojrzał znacząco na kikut ręki. - Powinienem był zostać karczmarzem, wtedy miałbym obie ręce i zdrową nogę. Hamilkar, daj nam miecze. Afrykanin rzucił miecz najpierw w stronę Narsesa, który zręcznie go przechwycił, potem w stronę dziewczyny. Thyatis nie ruszyła się z miejsca, pozwalając, by ćwiczebna broń spadła na piasek. - Podnieś to - rozkazał Narses, podrzucając miecz i układając go wygodniej w dłoni. - Chciałbym cię zobaczyć z bronią w ręku. Thyatis przyklękła i podniosła miecz. Rękojeść była na tyle długa, że mogła ułożyć na niej obie dłonie obok siebie. Drewno owinięte materiałem pełniło rolę ostrza, choć było co najmniej
dwukrotnie cięższe od prawdziwej broni. Ujęła miecz w obie ręce, kładąc prawą dłoń tuż pod gardą, lewą zaś bliżej głowicy. Wysunęła lewą stopę do przodu, prawą zaś nieco do tyłu i na bok, ugięła lekko nogi w kolanach. Czubek ostrza skierowała nieco na prawo i w dół, ku ziemi, dzięki czemu ostrze układało się w jedną linię z jej ciałem. Narses uniósł lekko brwi, widząc, jak kobieta przybiera pozycję do walki. Potem sam uniósł miecz i obrócił go tak, by jego dłoń skierowana była ku ziemi. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, nieruchomi jak posągi. Łucznicy i Hamilkar przyglądali im się wyczekująco. Narses zmienił pozycję, ustawiając się w jednej linii z dziewczyną. Thyatis natychmiast zareagowała, przesuwając całe ciało i miecz tak, by przez cały czas zachować idealną równowagę. Przez chwilę znów trwali w bezruchu. Wreszcie Narsus podniósł miecz, kierując czubek ostrza ku niebu, i przyłożył rękojeść do czoła. - Doskonale. Hamilkar, zabierz te zabawki. Ukłonił się Thyatis, a potem rzucił drewniany miecz zaskoczonemu Afrykaninowi. Gladiator pochwycił broń i włożył ją sobie pod pachę. Thyatis odczekała chwilę, potem także się ukłoniła i podała miecz Ha- milkarowi. Narses pochylił się i podniósł laskę, którą rzucił wcześniej na piasek. - Masz potężnego wroga - powiedział. - Znalazłaś tu jakichś przyjaciół? Mecenasów? Kogoś, kto mógłby zapłacić za twoją wolność? - Nie - odrzekła z goryczą. - Nie chcę wolności. Narses cofnął się o krok, zdumiony jej nienawiścią i gniewem. - Nie rozumiem. Chcesz walczyć i zginąć na arenie? - Tak - odparła cicho, a gniew wypełniający jej oczy ustąpił miejsca ogromnemu smutkowi. Właśnie tego pragnę. Lanista pokręcił głową z niedowierzaniem. Widział już wielu ludzi, którzy byli wynoszeni z areny cyrkowej w postaci zakrwawionych ochłapów. Nikomu nie życzył takiego końca. - Jesteś jeszcze młoda. Z czasem gniew, który cię teraz przepełnia, osłabnie, potem zniknie. Uciekaj z tej rzeźni, jeśli tylko możesz. Nie zasłużyłaś sobie na taki los. Thyatis pokręciła głową.
- Nie rozumiesz. Ja chcę walczyć. - Nie będziesz musiała długo czekać. Wkrótce rozpoczną się igrzyska żałobne na cześć ofiar Wezuwiusza. W oczach dziewczyny pojawił się dziwny błysk. - Cesarz chce oddać honor tym, którzy zginęli w wybuchu? Termin igrzysk został w końcu ogłoszony? - Tak. Nie słyszałaś o tym? - Nie - odrzekła Thyatis z uśmiechem. - Ale bardzo mnie to cieszy. Znajdź mi godnego przeciwnika, mistrzu Narsesie! Duchy zmarłych będą wygłodniałe po tak długim wyczekiwaniu. Chciałabym wysłać moich przyjaciół w zaświaty z pełnymi brzuchami! Narses otworzył szeroko oczy, zaskoczony reakcją Amazonki. Dziewczyna wyraźnie poweselała. Kręcąc głową, zszedł z areny, nie czekając nawet, aż dołączy do niego równie zaskoczony Hamilkar.
***
Thyatis klęczała na gorącym piasku, nie zwracając uwagi na strażników zmierzających w jej stronę. Wiedziała, że za chwilę włóczniami zagonią ją do celi. Nie zamierzała stawiać oporu, chciała jednak wykorzystać krótki czas oczekiwania, zacisnęła więc dłonie w pięści i przyłożyła je do czoła.
Łowczyni, modliła się, pozwól, by moi przyjaciele znaleźli drogę do złotych pól. Zawiodłam ich, zawiodłam moją matkę, zawiodłam ciebie, bogini. Serce pęka mi z bólu, oddam im jednak należną cześć! Poślę do Czarnej Rzeki walecznych ludzi, by służyli moim drogim przyjaciołom, napełniali ich puchary, podawali im tłuste kawałki mięsa. Przysięgam, tak będzie! Wstała i pozwoliła, by strażnicy zaprowadzili ją do celi. Udręczone twarze zmarłych wciąż nawiedzały ją w snach i na jawie, wydawało jej się jednak, że teraz wreszcie dostrzega na nich ślady uśmiechu.
***
- Dziwna próba - stwierdził Hamilkar. Wraz z Narsesem szedł przez tunel łączący arenę z głównym budynkiem szkoły. - Nie zadałeś nawet jednego ciosu. - Nie było takiej potrzeby. - Narses wzruszył ramionami. - Zobaczyłem wszystko, co chciałem widzieć. - Czyli co? Jej kształtne piersi i uda? - Hamilkar się roześmiał. - Ładna z niej sztuka, przyznaję, ale zła jak wściekły pies! Narses przystanął i odwrócił się do Afrykanina, mierząc go nieodgad- nionym spojrzeniem. - Myślisz, że jej zwycięstwo nad tymi przestępcami to tylko przypadek? - Oczywiście. Wcześniej ktoś ich otumanił albo podtruł jakimś środkiem. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta triumfowała na arenie. Narses skrzywił się i zacisnął mocniej dłoń na gałce laski. - Może za twoich czasów. Ja pamiętam podobny przypadek, choć rzeczywiście, było to dawno temu. Posłuchaj... czy wchodząc na arenę, myślisz, czy opuścisz ją żywy czy martwy? - Tak - odrzekł Hamilkar, zaskoczony tak oczywistym pytaniem. - Każdy chyba chce zejść z areny żywy i cały. - Ona nie. - Narses znów ruszył przed siebie. Jakiś czas temu patry- cjusz Gajusz złożył mu pewną propozycję. Teraz, przyjrzawszy się tej kobiecie, Narses był ogromnie ciekaw jej przeszłości. - Jest dobra, chłopcze. Nie boi się śmierci. Nie chciałbym spotkać się z nią na arenie. - Mógłbym ją zabić - Hamilkar rzekł lekceważąco. - Jestem najlepszym wojownikiem w mieście. - Doprawdy? - Narses wszedł do swego gabinetu. - Powiedziałbym raczej, że jesteś najlepszym wojownikiem wśród mężczyzn. Ale może się mylę. Widziałem już w życiu wiele dziwnych rzeczy. Jestem za stary, żeby się czemukolwiek dziwić. Usiadł przy biurku i spojrzał za okno. Ponad dachami domów wznosiły się łuki i arkady Koloseum. Z tej perspektywy amfiteatr wyglądał jak kamienne urwisko górujące nad miastem. Narses pomyślał ze smutkiem o wszystkich ludziach, którzy za jego sprawą wykrwawili się na piasku areny. Propozycja Gajusza niepokoiła go, choć widział jednocześnie korzyści, jakie mogła przynieść jemu i jego szkole. Ludus Magnus była jedną z najlepszych szkół gladiatorów w całym cesarstwie, cieszyła się zasłużoną sławą i szacunkiem. Narses kierował nią od szesnastu lat, znacznie dłużej niż obecny cesarz sprawował rządy państwa. Musiał dbać o reputację tak szacownej instytucji. Wiedział, że
igrzyska żałobne powinny być wyjątkowe; lud, zmęczony długim okresem żałoby, chciał czegoś więcej niż zwykłe walki i przedstawienia. - Hamilkarze, posłuchaj mnie uważnie. Afrykanin, który poprawiał właśnie skórzane pasy oplatające jego biodra i piersi, natychmiast podniósł głowę. Narses musiał przyznać, że młody gladiator jest mu bardzo pomocny, chociaż zupełnie pozbawiony norm moralnych. - Idź na targ niewolników, do więzień, do burdeli. Szukaj dziewczyn z charakterem, dzikusek, szalonych, nieokiełznanych. Sprowadź je tutaj i zamknij w celach na trzecim poziomie. Ale dyskretnie! Nie kupuj wszystkich naraz. Mamy jedną prawdziwą Amazonkę, musimy znaleźć jej kogoś do towarzystwa.
CEZAREA MARITIMA
Drewniana burta “Chuwajlida" prowadzona wiosłami dziesiątek marynarzy i linami zrzuconymi z okrętu, przesunęła się wzdłuż kamiennego nabrzeża i znieruchomiała. Arabscy żeglarze zbiegali tłumnie po trapie, kilku z nich natychmiast zajęło się mocowaniem cum. Deski wygięły się i zatrzeszczały pod stopami Mahometa, gdy energicznym krokiem zszedł na brzeg. Zmrużył oczy, oślepiony blaskiem słońca odbitym od białych murów i budynków. Rozejrzał się dokoła. Do portu wpływała pozostała część arabskiej floty. Przy nabrzeżu cumowały liczne statki kupieckie, na których prowadzono właśnie załadunek lub rozładunek.
Handel nie ustaje, pomyślał z zadowoleniem. - Witaj, szlachetny Mahomecie! - Chalid czekał już na niego. Przyklęknął i przyłożył czubki palców do czoła. Mahomet poklepał młodzieńca po ramieniu i gestem nakazał mu wstać. - Witaj, młody Orle. Cieszę się, że cię widzę, Odenatusie. Skoro jesteś tutaj, to droga na południe, do Egiptu musi być już otwarta! - Owszem - odparł Palmyrczyk z ukłonem. - Choć nie przyszło nam to
łatwo. Ach, Zoe! Kuzyni wpadli sobie w ramiona. Mahomet uśmiechnął się, widząc, że młoda królowa pozwala sobie choć na odrobinę radości. Zwrócił się do Chalida: - Jest tutaj Szadin? Świetnie. Usiądźmy gdzieś i napijmy się czegoś chłodnego. Chalid wskazał dwupiętrowy budynek, w którym mieściła się administracja portu. - Szlachetny Mahomecie, urządziłem tutaj naszą kwaterę główną. Zakwaterowałem twoich ludzi i... gościa. Królewskiego gościa. Z pewnością będziesz zaskoczony, kiedy go zobaczysz. Mahomet uniósł lekko brwi. - Doprawdy? Zoe przysłoniła oczy dłonią i przyjrzała się uważniej kupieckiemu statkowi stojącemu na kotwicy w przystani. - Czy to “Tigranes"? Wygląda identycznie... - Tak, to on - odparł Odenatus. - Kiedy wróciliśmy tutaj z Aelia Capitolina, okazało się, że palmyrski faktor wciąż pracuje. Był bardzo zdziwiony, kiedy mnie zobaczył, ale i zadowolony. Kazałem mu wysłać wiadomość do wszystkich statków należących do miasta. Zbierają się tutaj od jakiegoś czasu; każdego tygodnia przypływa kilka nowych. Zoe uśmiechnęła się szeroko. Białe zęby mocno kontrastowały z jej opalenizną. Wsunęła niesforny kosmyk włosów za ucho.
- Cudownie! Więc jednak miasto nie umarło. - Wciąż mamy magazyny i okręty wokół całego Mare Interum i Sinus Arabicus. Wielu obywateli, którzy przebywali za granicą, zjeżdża tutaj, by się przekonać, czy królowa naprawdę żyje. Twoja obecność dodaje im otuchy i zagrzewa do walki z Rzymem, którego szczerze nienawidzą. - Świetnie! Potrzebujemy jeszcze więcej okrętów do przewożenia ludzi i zapasów. Czy galera z naszym posłańcem do was dotarła? - Tak, przypłynęła wczoraj. - Dziwne... Wysłaliśmy go wiele dni temu, kiedy wypłynęliśmy z Rzymu... Nieważne. Liczy się tylko to, że mamy otwartą drogę do Konstantynopola. Cesarska flota została rozbita, a większość statków wpadła w nasze ręce lub zatonęła. - To dobre wieści - odrzekł Odenatus, lecz jakaś dziwna nuta w jego głosie sprawiła, że Zoe przyjrzała mu się uważniej. - O co chodzi? Pokręcił głową i westchnął. - Nic takiego. Tylko... w Aelia Capitolina był Dwyrin. Zoe otworzyła szeroko oczy. - Naprawdę? - Tak. Pomagał w obronie. Musieli go tam wysłać po tym, jak rozstaliśmy się w Antiochii. Zoe, nawet nie wiesz, jaki on jest teraz silny! Nigdy bym nie przypuszczał... To już inny człowiek.
Zoe usiadła na jednym z pachołków, jakby nagle straciła władzę w nogach. - Czy on...? - Nie. Myślę, że żyje, a na pewno nie zginął z mojej ręki. Część Rzymian uciekła z miasta sekretnym tunelem. To było naprawdę bardzo sprytne! Dżalal się wściekł. - Dwyrin nie zrobił ci krzywdy? - Nie, choć niewiele brakowało. Dysponuje teraz ogromną mocą. Na szczęście prócz przyzywania ognia umie niewiele więcej, ale lepiej nie wchodź mu w drogę. Inaczej zostanie z ciebie tylko kupka popiołu! - Musiałeś się czuć dziwnie, stając z nim do walki. - To było bardzo trudne. Odkryłem przy tym coś niezwykłego... po pierwszym starciu. Widzisz, kiedy walczyliśmy po raz pierwszy, nie potrafiłem go zaatakować, coś mnie powstrzymywało. Po prostu nie mogłem... Rozumiesz, co mam na myśli? - Nie, nie rozumiem. Odenatus roześmiał się i podrapał po głowie. - Ja też nie rozumiałem. Dżalal omal mnie nie zabił, zarzucając mi tchórzostwo w obliczu wroga. Nie... Działał na mnie geas, wzór, zaklęcie, które osłabiało mój umysł, nie pozwalało zaangażować się w pełni w walkę z Rzymem. - Palmyrczyk podwinął rękaw, odsłaniając bliznę na prawym ramieniu. - Widzisz? To znak legionów, który wypalono mi na skórze, gdy zostałem zwerbowany na wojnę z Persją. Pamiętasz? - Tak. - Zoe przesunęła palcem po woskowatej bliźnie. - Nie musiałam
składać przysięgi jak ty i Eryk, bo jestem kobietą... Czy to miało jakieś znaczenie? - Owszem. - Odenatus opuścił rękaw. - Składając przysięgę, zobowiązywaliśmy się nigdy nie podnieść ręki na cesarstwo. Kiedy Dwyrin mnie zaatakował, nie mogłem z nim walczyć. Miałem szczęście, że zdołałem ujść z życiem. A udało mi się tylko dlatego, że geas był bardzo słaby. - Dobry sposób, by uniemożliwić buntownikom prawdziwą walkę mruknęła Zoe. - Otóż to. - Odenatus szerokim gestem ogarnął miasto. - Przybywając do nowego miasta, uważnie obserwuję teraz jego mieszkańców. Wielu z nich nienawidzi Rzymu i przyłącza się do nas, nigdy jednak nie ma wśród nich byłych żołnierzy. Oni także składali przysięgę i teraz walczą przeciwko nam. Ta prowincja może być dla nas szczególnie kłopotliwa; musimy uważać na każdą osadę, w której mieszkają byli legioniści. Już teraz napadają na nasze karawany ze sprzętem. Zoe westchnęła ciężko i potarła twarz obiema dłońmi. - Nie ma to już większego znaczenia. Mahomet zamierza przewieźć całą armię przez morze i uderzyć na Konstantynopol. - Rozumiem. - Odenatus pokiwał głową z uznaniem. - Nie będzie więc musiał martwić się o tutejsze garnizony. - Nie musi. - Zoe wstała. - Chodźmy do środka.
***
Tuż za progiem Mahomet stanął nagle jak wryty. Znajdował się we wnętrzu dużej, mrocznej
komnaty o wysokim suficie ułożonym na drewnianych belkach. Na środku pomieszczenia stał długi stół z polerowanej dębiny. Kurajszyta wzdrygnął się, ujrzawszy, kto wstaje z krzesła stojącego u wezgłowia stołu. Chalid stał za nim, czekał. - Szlachetny Mahomecie - przemówił młodzieniec czystym głosem. - Oto Król Królów, SzahrBaraz, szachinszach Persów i Medów, władca wielu krain. Twój... gość. Mahomet uczynił dwa kroki do przodu, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Potężny człowiek z gęstą czarną brodą stojący za stołem skłonił głowę na powitanie. Za jego plecami, pod ścianą, stał siwobrody mężczyzna w lśniącej kolczudze. - Witaj - przemówił cesarz Persji. - Przepraszam, szlachetny Mahomecie, za niezapowiedziane najście, ale bardzo mi się spieszyło. Kurajszyta poczekał, aż do komnaty wejdzie Dżalal. Towarzystwo wiernego towarzysza broni dodawało mu otuchy. - Owszem, nie spodziewałem się ciebie - odrzekł chłodno. -1 twoja wizyta wcale mnie nie cieszy. Odwrócił się do Chalida. - Łamałeś się chlebem z tym człowiekiem? - spytał. - Tak, panie. - Chalid przełknął ciężko, widząc u swego dowódcy grymas dezaprobaty i odrazy. Przybył dwa dni temu w towarzystwie szlachetnego Chadamesa i skromnej eskorty, więc pozwoliłem im zostać. Mahomet zapłonął gniewem, pohamował się jednak i podszedł do stołu. Szahr-Baraz przewyższał go co najmniej o głowę. - Myślisz, że uda ci się ujść stąd z życiem? - Mahomet spojrzał w twarz swego starego wroga. - Nie będę próbował uciekać - odrzekł Szahr-Baraz spokojnie. - Moje życie jest teraz w twoich rękach. Ty jesteś tutaj królem, nie ja. - Nie jestem królem - powiedział Mahomet, kładąc na stole miecz, wciąż schowany w pochwie. Ludzie idą za mną z własnej woli. Mam władzę tylko nad samym sobą. - Większość ludzi nie może o sobie tego powiedzieć - uśmiechnął się Szahr-Baraz. On także położył na stole swój miecz. - Mam dla ciebie propozycję, ale jeśli nie chcesz jej wysłuchać, odejdę. - Nie wiem, dlaczego miałbym cię wysłuchać - warknął Mahomet. - Ani ty, ani twoi ludzie nie zasługują na szacunek. Odyniec uniósł brwi zaskoczony, potem jednak skinął głową ze zrozumieniem.
- Jasne... Byłeś w Palmyrze. Zapomniałem. Tak, masz prawo myśleć, że postąpiłem tam podle, choć to nieprawda. Nie rozmawiajmy jednak teraz o przeszłości, lecz o teraźniejszości. Wiele się zmieniło od tamtych ponurych dni. - Doprawdy? - Mahomet przeszedł na drugi koniec stołu. - Chalidzie, przynieś nam coś do jedzenia i picia. Sprowadź też tutaj Zoe i Odenatusa. Młodzieniec wpatrywał się w Mahometa z błagalnym wyrazem twarzy. Kurajszyta odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem; Chalid obrócił się w końcu na pięcie i wyszedł, stukając głośno butami o posadzkę. - Mówisz, że wiele się zmieniło. Rozumiem, że twój szalony cesarz nie żyje, a ty rządzisz teraz w imieniu jego córek. - Tak - odrzekł Odyniec, siadając z powrotem na krześle i rozkładając szeroko dłonie. - Wiele się wydarzyło od czasu, gdy walczyliśmy ze sobą pod murami Palmyry. Rzym zniszczył obie nasze stolice. Chosroes nie żyje, a jego okaleczone ciało leży w zbiorowym grobie. Wziąłem jego córki pod opiekę. Do Persji wrócił ład i porządek. Ty złamałeś kręgosłup Rzymu na Wschodzie. Mahomet słuchał w milczeniu. - Jestem już zmęczony wojną. - Szahr-Baraz pochylił się do przodu, poważny i skupiony. - Przez całe życie z kimś walczę. Najpierw był T'u- -chiieh, potem uzurpator, potem Rzym. Wygrywałem i przegrywałem bitwy. Teraz jestem królem i chcę tylko jednego. Pokoju. - Kiedy Pers mówi o pokoju, chce twojej ziemi - odparł Mahomet. - Powiedz mi, królu, co o mnie słyszałeś? Słyszałeś, że przemówił do mnie głos mówiący z powietrza, głos Stworzyciela Świata? Ten głos mówi mi, że zbliża się wielka bitwa między światłem i ciemnością, między dobrem i złem. Widziałem to zło; stało u twojego boku, było twoim sprzymierzeńcem, gdy walczyłeś z Zenobią. Umilkł, bo weszli Odenatus i Zoe. Oboje mieli zdumione miny, gdy jednak ujrzeli człowieka siedzącego za stołem, pobledli z gniewu. - Co za ohyda! Pers w naszym obozie! - Dziewczyna wykrzywiła się w grymasie wściekłości. Zabij go, Mahomecie, albo ja to zrobię! - Nakreśliła w powietrzu jakiś znak. Kurajszyta zerwał się od stołu i stanął przed Palmyrką, odgradzając ją własnym ciałem od Persa. - Zostaw go - warknął, unieruchamiając dłoń Zoe w żelaznym uchwycie. Zimny ogień płonący między jej palcami przygasł pod dotykiem Kurajszyty. - Na razie jest naszym gościem. Mahomet widział, że Odenatus jest równie rozwścieczony, pochwycił jednak jego spojrzenie i pokręcił głową.
- Panuj nad sobą. Cierpliwości - wyszeptał. Uwolnił dłoń Zoe i zwrócił się ponownie do Persa. Szahr-Baraz siedział spokojnie, choć generał Chadames przesunął się do przodu i stał teraz tuż za jego krzesłem. - Służysz potworowi - powiedział Mahomet. - Zamierzałem uderzyć na Rzym, pokonać Herakliusza, jeśli jednak wskrzesiłeś Persję, powinieneś jak najszybciej wracać do siebie, bo mój gniew będzie deptał ci po piętach. W cesarstwie panuje teraz zamęt, mogę zostawić je na razie w spokoju. Szahr-Baraz rozłożył szeroko ręce. - Szlachetny Mahomecie, wiem, w co wierzysz. Wiem, co myślisz. Zmarły cesarz Chosroes zadawał się z ciemnymi siłami. Przywoływał demony. Otaczał się sługami, którzy przychodzili doń z otchłani Arymana. Ale ja nie jestem Chosroesem! Nie jestem Marią, która pierwsza otworzyła drzwi przed złem, która tak bardzo pragnęła zemścić się na mordercach swego ojca, że wezwała na pomoc ciemne moce. Jestem Odyniec! Szahr-Baraz! Nie służę złu. Jestem panem samego siebie. Mahomet parsknął z niedowierzaniem. - Udowodnij to. - Jak sobie życzysz. - Szahr-Baraz skinął na Chadamesa. Siwy generał pochylił się i postękując głośno, dźwignął beczułkę, którą postawił na stole. Beczułka była stara i brudna, w jej wnętrzu chlupotał jakiś płyn. Odyniec skrzywił się, gdy w nozdrza uderzył go smród sączący się z beczki, a potem gołymi rękami otworzył zatrzask blokujący wieko. Smród przybrał jeszcze na sile. Mahomet poczuł, jak włosy mu się jeżą, gdy wraz z ohydną wonią owiała go fala nieokreślonego zła. Chadames odwrócił się, blady jak ściana. Szahr-Baraz skrzywił się jeszcze bardziej, sięgnął do wnętrza baryłki i wyjął z niej głowę. Mahomet cofnął się o krok, przejęty grozą. Zoe, Odenatus i Chalid byli przerażeni. Tylko Szadin, spokojny jak zawsze, nie zareagował. Odyniec podniósł głowę demona. Oblicze, pokryte teraz gęstym, ohydnym śluzem, czarne jak smoła, pomimo zaawansowanego rozkładu wciąż było rozpoznawalne. - Oto on - wychrypiał Mahomet, wracając mimowolnie do straszliwych wspomnień. - Oto bestia, która walczyła z Ahmetem na Równinie Wież, która rozbiła bramy miasta. - Oto głowa demona Azhi Dahaka - przemówił głębokim basem Szahr-Baraz. - Własną ręką odrąbałem ją od ciała. Był sługą najgłębszej ciemności, chaosu, który wrze i bulgoce w centrum wszechświata. - Odyniec zrobił krótką pauzę, a gdy ponownie przemówił, w jego głosie pobrzmiewały nuty szczerego smutku. - Niegdyś był młodszym bratem mojego przyjaciela, zmarłego Chosroesa.
Rustam został wygnany przez ojca, kiedy był jeszcze bardzo młody. Zszedł na złą drogę. Gdy Chosroes obalił uzurpatora Bahrama Czobina i odzyskał tron, jego brat powrócił na dwór. Miał już jednak wtedy nowe imię i nową twarz. Mahomet podszedł bliżej, choć instynkt podpowiadał mu, że powinien raczej rzucić się do ucieczki. Z bliska twarz demona wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Pod pewnymi względami przypominała ludzkie oblicze, jednak poszczególne płaszczyzny i rysy miały w sobie coś obcego, nieludzkiego. Widać było, że jego skóra złożona jest z maleńkich, zachodzących na siebie czarnych łusek, które w okolicy oczu zlewały się w całość. Z otwartych ust wystawały ostre kły, uszy leżały położone płasko na wydłużonej czaszce. Z uciętej szyi wystawały perłowozielone kości. Mahomet odwrócił wzrok z obrzydzeniem. - Oto znak odzyskanego honoru - oświadczył Odyniec. - Wyjechałem spod Palmyry, nim miasto legło w gruzach. Będę żałował tej decyzji do końca życia. Nie chciałem, by do tego doszło. Ten potwór, Dahak, zniszczył Miasto Jedwabiu. - Czy to przywróci życie mieszkańcom mojego miasta? - Głos Zoe przeszył ciszę niczym strzała. Na jej twarzy malowała się pełna smutku powaga i ból. - Czy to przywróci życie mojej ciotce? Czy tchnie ducha w zabite miasto? - Nie. - Szahr-Baraz pokręcił głową ze smutkiem. - I ty myślisz, że wyjedziesz stąd żywy? - Zoe chciała podnieść rękę, lecz Mahomet ujął jej dłoń. - Szlachetna Zoe, tylko wielki i miłościwy Bóg może przywracać zmarłym życie. Żadna siła na tej ziemi nie wskrzesi twojej ciotki i nie odbuduje miasta w takiej samej postaci. Wszystko przemija, czy tego chcemy, czy nie. - Więc przyjmujesz jego przeprosiny?! - Zoe wyrwała dłoń z uścisku Mahometa. - Persja jest twoim przyjacielem? - Nie - odrzekł z mocą Mahomet. - Nie ugniemy się przed żadnym z imperiów. Szlachetny Barazie, jeśli pragniesz pokoju między naszymi narodami, odejdź stąd. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, jeśli zawróciłeś ze złej drogi i wstąpiłeś na drogę dobra, Pan, który porusza słońce i fale, wynagrodzi tobie. Ale jeśli kłamiesz, jeśli to zwykłe oszustwo, będziesz cierpiał przez całą wieczność Szahr-Baraz wsunął głowę martwego demona z powrotem do beczki, krzywiąc się przy tym z odrazą. - Nie kłamię - rzekł, zamykając beczkę. - Ale chciałbym ci coś powiedzieć jak król królowi. - Mów.
- Nie będzie pokoju między naszymi państwami, dopóki szachem Rzymian jest Herakliusz. Obaj poznaliśmy głębię jego zdrady. To wiarołomny morderca, pozbawiony sumienia i honoru. Nie spocznie, dopóki nie zabije nas obu. Mahomet skinął głową, jednak nadal był nieufny. - Dlatego właśnie atakujesz go z taką zaciekłością - kontynuował Szahr-Baraz. - Rozbijasz jego armie, niszczysz floty, odbierasz ziemię. Zamknął się w mieście z kamienia, wiedząc, że nie może cię powstrzymać. Zwycięstwo, szlachetny Mahomecie, jest bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. Podszedł do okna wychodzącego na port. - Dokonałeś czegoś, czego Persji nigdy nie udało się zrobić, odebrałeś Rzymowi kontrolę nad morzem. Możesz uderzyć na Konstantynopol, zablokować miasto, odciąć wszelkie dostawy. Sam chyba wiesz najlepiej, jaką przewagą teraz dysponujesz. Och, ileż to razy stałem na wybrzeżu Chalcedonu i błagałem wielkiego Ormuzda o flotę... - Odwrócił się do okna, zirytowany tym wspomnieniem. Po chwili wziął się pod boki i spojrzał śmiało na Mahometa. Wspólnymi siłami, szlachetny Mahomecie... - Nie! - krzyknęła Zoe. - Nie wejdziemy w sojusz z tym psem! Dziś udaje przyjaciela, jutro będzie wrogiem. Powinniśmy go zabić teraz, kiedy możemy to zrobić. Wtedy w Persji znów zapanuje chaos, a my będziemy mieli czas, żeby rozprawić się z Rzymem. - Szlachetny Barazie - rzekł Mahomet - przemyślimy twoją... propozycję. Do zobaczenia. Odyniec skinął głową i wyszedł z komnaty. Siwobrody generał ruszył jego śladem, żegnając się ukłonem. Zoe odprowadziła obu Persów wzrokiem pełnym nienawiści. Kiedy opuścili komnatę, Mahomet westchnął. - Chalidzie, gdzie jest to jedzenie?
***
Szahr-Baraz spacerował po wale nadmorskim, spoglądając leniwie na fale bijące o kamienny brzeg. Obok niego szedł generał Chadames pogrążony w myślach. Odyniec przystanął i ogarnął spojrzeniem rozległe wody Mare Internum. Widział je już wiele razy, gdy jego armie maszerowały wzdłuż rzymskiego wybrzeża. - Ciekawi mnie, stary przyjacielu, czy Egipt jest tak wspaniały, jak mówią o nim podróżnicy. Chadames podniósł głowę i parsknął, zatykając kciuki za pas. - Nie sądzę, byśmy się rychło o tym przekonali, panie. Nie bez rozlewu krwi.
Odyniec roześmiał się głośno. Jego potężny, basowy głos zagłuszył na moment szum fal. - Obaj rozlaliśmy już tyle krwi, że jeszcze trochę niczego nie zmieni, prawda? Generał zmarszczył brwi. Czuł się już bardzo stary i zmęczony. - Przed chwilą mówiłeś, że pragniesz, by w twoim królestwie zapanował wreszcie pokój. Czyżbyś zmienił zdanie? Szahr-Baraz przygładził swe okazałe wąsy. - Nie, ale powiedz sam, czy widzisz jakieś inne wyjście. Chadames pokręcił głową. - Nie musimy walczyć. Możemy wrócić do domu. Antiochia i sąsiednie krainy w zupełności nam wystarczą. Nasz naród wciąż jest rozbity, ogarnięty chaosem. Zajmijmy się uporządkowaniem spraw na ziemiach pomiędzy dwiema rzekami! Szahr-Baraz znów spojrzał na morze oblane blaskiem słońca. - Panie - mówił dalej Chadames z coraz większym przejęciem. - Jesteś teraz szachinszachem! Królem Królów. Możesz zrobić, co tylko zechcesz. Wracajmy do domu. Odyniec podniósł dumnie głowę, spoglądając na zachód. - Rzym jest teraz słaby, zdruzgotany dwiema porażkami. Jeśli ten Hun mówi prawdę, droga od Antiochii aż po Chalcedon stoi przed nami otworem. - Już kiedyś staliśmy na brzegu Propontydy! - syknął Chadames. - I nic nam z tego nie przyszło. Konstantynopol jest twierdzą nie do zdobycia. Stracimy kolejne tysiące żołnierzy, próbując wedrzeć się na jego mury. I to nawet z pomocą floty Mahometa! Zachodnie cesarstwo z pewnością przyjdzie z pomocą Herakliuszowi, a wtedy będziemy musieli walczyć z dwoma imperiami na ich własnej ziemi. - Jeśli Mahomet przyjmie moją propozycję, Rzymianie także będą walczyć z dwoma cesarstwami rzekł Szahr-Baraz z uśmiechem. - Wiesz, jaką mocą teraz dysponuję. Wystarczy, by pokonać nawet Konstantynopol! Stary generał zareagował na te słowa plugawym przekleństwem. Jego twarz nabiegła krwią. - Jesteś głupcem! Widziałem tę moc, na którą tak chętnie się powołujesz. Ty nie masz nad nią władzy. To oszustwo! Ta moc zapanuje nad tobą, jeśli zechcesz ją wykorzystać. Nie widziałeś
podziemi pod Da- mawandem, kopalni, hut, warsztatów i kuźni, które pracują tam nieprzerwanie, dzień i noc. - Jestem Królem Królów - parsknął Odyniec. - To ja rządzę teraz Persją. Zapominasz się, Chadamesie. Nawet moc Damawandu ugina się przede mną. - Doprawdy? - Chadames odkaszlnął, ogarnięty dziwną słabością. - Zapominasz, że widziałem prawdziwego pana tamtego miejsca, choć omal nie postradałem przy tym zmysłów. Wola króla nie ma dlań żadnego znaczenia. - Stara baba! - parsknął Baraz niczym prawdziwy odyniec buszujący w leśnej ściółce. - Dobrze, skoro tak się tym denerwujesz, rozwiążemy sprawę inaczej: jeśli ci Arabowie przyjmą moją ofertę, ruszymy na Rzym. Jeśli nie, wrócimy do domu, a wtedy przyjrzę się z bliska tej twojej dolinie. Chadames skinął słabo głową. Serce waliło mu jak młot, świat rozmazywał się przed oczami.
***
- Posłuchaj - rzekł Mahomet spokojnie, gdy Zoe zakończyła wreszcie swą długą, pełną gniewu i nienawiści tyradę. - Chcesz tylko zemsty? Zależy ci tylko na tym, by zniszczyć twego wroga? Odenatus, Szadin i Chalid obserwowali słowny pojedynek Kurajszy- ty i królowej. Pojedynek ten ciągnął się już od długiego czasu. Żadna ze stron nie ustąpiła ani na krok. Mahomet chciał rozmawiać o propozycji Persów, Zoe nie chciała nawet o tym słyszeć. - Jeśli tak, odrzucimy tę ofertę - ciągnął Kurajszyta. - Wtedy pojmiemy Baraza i jego ludzi, choćby dla okupu. Jeśli jednak myślisz o czymś więcej niż tylko o zniszczeniu narodów, które doprowadziły do zagłady Palmyry, będziemy musieli to rozważyć. - To on szczuł potwora na nasze miasto - odparła Zoe, wskazując palcem za okno. - Rzucił mu na pożarcie moją rodzinę, mój lud, mój dom. Nieważne, że wcześniej stamtąd wyjechał; jego obecność niczego by nie zmieniła. Namówiłeś mnie, byśmy najpierw uderzyli na Rzym, uważaliśmy bowiem, że Persja co najmniej na kilka lat ugrzęźnie w chaosie wojen domowych. Myliliśmy się! Teraz jednak los ponownie daje nam taką szansę. Wykorzystajmy to i zadajmy podwójny cios! - Chcesz tylko zemsty? - powtórzył Mahomet. - Czy twoje miasto nic już dla ciebie nie znaczy? - Jest dla mnie wszystkim! Ale Palmyra umarła, została pogrzebana w piasku pustyni. Mahomet pokręcił głową, a potem wskazał na przystań.
- Widziałem wpływające tu statki. Ty też je widziałaś. Palmyra była potężnym imperium handlowym, a nie tylko jednym miastem na pustyni. Tysiące jej obywateli wciąż żyją, rozrzucone po całym świecie. Oni nie są martwi. Twoje miasto nie jest martwe. Może znów podnieść się z gruzów, odbudowane rękami Palmyrczyków, odrodzone ich bogactwem. Ale dokona tego tylko wtedy, gdy na świecie zapanuje pokój. Zoe milczała wsparta pięściami o blat stołu. Wreszcie obejrzała się przez ramię na Odenatusa. - Kuzynie, co o tym myślisz? - Myślę, że miasto może ożyć - odpowiedział Odenatus z powagą - ale będzie to ogromne przedsięwzięcie. Jesteśmy bogaci, to prawda, i wielu naszych rodaków wciąż żyje, ale nasze miasto było tworem bardzo skomplikowanym, egzystującym na skraju pustyni. Nasi przodkowie budowali je przez setki lat, dokładali kamień do kamienia. Wszystko to zostało zniszczone. Zapewne nie da się już tego odtworzyć. Może powinniśmy porzucić marzenia o nowym domu. - Czy zemsta wam wystarczy? - spytał cicho Mahomet. - Czy nie wolelibyście prawdziwego, wielkiego triumfu? Zwycięstwa, dzięki któremu Palmyra znów byłaby królową miast, potężną i piękną? Jeśli właśnie o tym marzycie, sama zemsta nie wystarczy. - Chcę, by wróciła moja ciotka, by wróciła moja matka, wszyscy zmarli, których twarze prześladują mnie we wspomnieniach. - Zoe uderzyła pięściami w stół. - Ale nie odzyskam tego, prawda? Nie, zostaje mi tylko wojna. Co zamierzasz, Mahomecie? Mamy zawrzeć pokój z Persami? Mamy się z nimi sprzymierzyć, by wspólnymi siłami pokonać Rzym? A co potem? Co się stanie, gdy obalimy rzymskiego tyrana? - To jest właśnie sedno sprawy. Co po zwycięstwie? - Kurajszyta westchnął i sięgnął po kubek z chłodną wodą. - Szlachetny Mahomecie - odezwał się nieoczekiwanie Chalid, wykorzystując chwilę ciszy. - Nie pytałem wcześniej, bo i tak nie miałoby to sensu, ale... Czy możemy sami, o własnych siłach, zdobyć stolicę cesarstwa? - Nie. - Mahomet w zamyśleniu gładził brodę. - To zbyt potężna twierdza. Nie damy jej rady, nawet jeśli zaatakujemy jednocześnie z lądu i z morza. Odenatus rozejrzał się dokoła zaskoczony, a potem odkaszlnął. - Co w takim razie zamierzasz zrobić? - Miałem nadzieję, że uda mi się sprowokować Herakliusza do przyjęcia bitwy za murami. Gdyby nasze okręty blokowały port, musiałby wyjść na zewnątrz, by odepchnąć nas od miasta i sprowadzić zapasy pożywienia. Wiedziałem, że nie jesteśmy w stanie zebrać armii dość dużej, by zdobyć stolicę
cesarstwa, moglibyśmy jednak pokonać Herakliusza w otwartej bitwie. Chalid roześmiał się, uderzając otwartą dłonią w udo. - Zupełnie tak jakbyśmy wywabiali lamparta z legowiska! - Otóż to. Wtedy mógłbym zabić tego wiarołomnego cesarza i zakończyć sprawę. Zoe uniosła brwi i uśmiechnęła się lekko. - I to by ci wystarczyło? Śmierć jednego człowieka? To mi wygląda na osobistą zemstę, szlachetny Mahomecie. - Bo tak jest. Historia jak ze starych legend. Jeden na jednego. Każdy wojownik marzy o takiej walce. Zwycięzca okrywa się nieśmiertelną chwałą, ludzie śpiewają o nim pieśni. Zoe przyłożyła mu dłoń do policzka. - Nie sądziłeś, że ktokolwiek pójdzie z tobą, prawda? Byłeś zaskoczony, kiedy ruszyła za tobą cała armia, kiedy zdobyłeś flotę, kiedy odnosiłeś zwycięstwo za zwycięstwem. - Tak, byłem zaskoczony. - Mahomet spojrzał jej w twarz. - Choć wcale nie powinno mnie to dziwić, bo głos mówiący z powietrza prowadzi mnie krok po kroku i niszczy wszystkie przeszkody na mojej drodze. Zoe zaczerwieniła się i cofnęła. - Co teraz zrobisz? - Odenatus odsunął krzesło od stołu i usiadł. - Co się stanie, kiedy już Rzym upadnie? - Zapanuje pokój - stwierdził Mahomet. - Myślę, że powinniśmy przyjąć propozycję Persów choćby z jednego tylko powodu. - Zerknął na Chalida, który skinął głową, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że się z nim zgadza. - Na razie nie możemy walczyć z Rzymem i Persją jednocześnie - mruknęła Zoe, podchodząc do okna. - Widziałeś jego twarz, kiedy mówił o Chalcedonie? Mahomet skinął głową. - Widziałem. To nie daje mu spokoju. Choć słynie z odwagi i sprytu, nie udało mu się pokonać tych murów. To miejsce wciąż go nęci. Widziałaś też zapewne wyraz twarzy jego towarzysza. - Roześmiał się cicho. - Odyniec nie mógłby żyć w pokoju. To człowiek wojny, gwałtownych czynów; potrzebuje
ich jak narkotyku. Chadames widzi prawdę, ale Odyniec nie jest chyba świadom własnej natury. Mahomet rozejrzał się dokoła i ujrzał na twarzach swych towarzyszy tę samą determinację, to samo postanowienie. - Doskonale. Chalidzie, wyślij gońca do Szahr-Baraza. Usiądziemy, zjemy coś i dobijemy targu tak, by obie strony były zadowolone. - Dobijemy targu? - Zoe parsknęła śmiechem. - Mówisz jak kupiec! - Chyba tak - westchnął ze smutkiem. - Ale pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że nie ma lepszego sposobu na udane życie, jak odmierzać każdą sprawę, małą i dużą, tą samą uczciwą miarą. Tak samo dobry i miłosierny Pan odmierza nasze losy i ocenia czyny.
***
Ostry wiatr z południowego wschodu szarpał sztandarami Sahabów na portowych wieżach. Mahomet stał na wybrzeżu, mając za plecami oddział żołnierzy w pełnych zbrojach. Palmyrski kabotażowiec przyjmował pasażerów i ładunek; perscy żołnierze wchodzili na pokład po trapie, a dwa wielkie dźwigi portowe przenosiły na pokład ich konie. Kurajszyta przyglądał się z zadowoleniem poczynaniom załogi portu; lubił obserwować prawdziwych profesjonalistów przy pracy. Persowie natomiast byli bardzo zdenerwowani - podróż morska z końmi na pokładzie była dla nich zapewne całkowitą nowością. Persja nigdy nie uchodziła za potęgę morską. - Szlachetny Mahomecie - rzekł Szahr-Baraz, podchodząc do Kuraj- szyty w towarzystwie dwóch żołnierzy prowadzących konie. - Dziękuję, że zechciałeś pożyczyć mi ten statek. Dzięki temu wrócę do Antiochii znacznie wcześniej, niż przypuszczałem. - Wyglądałeś na kogoś, komu się bardzo spieszy - odpowiedział spokojnie Mahomet. - Sojusznicy powinni sobie pomagać. Cieszę się, że mogę szybciej wyprawić cię w drogę. Odyniec roześmiał się, rozbawiony dwuznacznością tej wypowiedzi. - Jasne. Jesteś niezwykłym człowiekiem, królu bez korony. Mam nadzieję, że zobaczymy się ponownie pod murami wroga. - Tak. - Mahomet wskazał nabrzeże, gdzie tysiące ludzi pracowało przy długim procesie załadunku wielotysięcznej armii Sahabów na okręty cesarskiej floty i kupieckie statki Palmyry. Było to ogromnie czasochłonne przedsięwzięcie, gdyż żołnierze ogołocili rzymskie magazyny i zbrojownie ze
wszystkiego, co mogło im się przydać podczas oblężenia. Do miasta ciągnęły także setki wozów i mułów wiozących zapasy żywności i paszy ze wsi, wchodziły arabskie oddziały z garnizonów rozsianych po całym kraju. Mahomet postanowił zabrać ze sobą wszystkich ludzi, którzy umieli posługiwać się bronią i mogli znieść trudy takiej wyprawy. - Będziecie musieli szybko maszerować, by dołączyć do nas na czas. Droga z Antiochii do Konstantynopola jest długa i trudna. Jeśli dobry Bóg się do nas uśmiechnie, gdy przybędziecie, przeprawa będzie już w naszych rękach. Szahr-Baraz uśmiechnął się szeroko i przeciągnął dłonią po ciężkim napierśniku. - To dopiero będzie widok! Dawno już żadna perska armia nie przekroczyła Propontydy. Marzyłem o takim dniu. - Wiem - odrzekł Mahomet cierpko. - Nie ociągajcie się. - Jeszcze jedno, królewski bracie. Mam dla ciebie podarunek. Król Królów skinął na towarzyszących mu żołnierzy, którzy podprowadzili konie bliżej. Oba wierzchowce wyglądały niemal identycznie, były czarne jak noc, nawet kopyta miały czarne, tylko oczy błyszczały jasno na tle ciemnej jak noc skóry. - To wierzchowce ze stajni szachinszacha, wychowane przez wiatr i spłodzone przez burzę. Daruję ci je, by przypieczętować naszą umowę. Dołączam do nich zbroje, bo nie chciałbym, by moi nowi przyjaciele padli ofiarą zabłąkanej strzały, i miecze z prawdziwej indyjskiej stali, jakich trudno szukać w całym rzymskim cesarstwie. Weź je, proszę. Są twoje. Mahomet pogładził brodę. Obszedł konie dokoła, nie dotykając jednak żadnego z nich. Były to potężne, wysokie wierzchowce o inteligentnych, żywych oczach. Wyglądały na dość silne, by biec nieprzerwanie dzień i noc. Dość silne, by nieść mężczyznę w pełnej zbroi i się nie zmęczyć. - Wspaniale - stwierdził Mahomet z zachwytem. Zajrzał koniom pod brzuchy. - Jeszcze niewykastrowane. Hojny podarunek, szlachetny Barazie. - Przyjmiesz je? - Perski król pogładził dłonią chrapy jednego z wierzchowców. Koń trącił go pyskiem w ramię, czekając na smakołyk. - Nie. To królewski podarunek, a ja nie jestem królem. Twoja hojność przynosi ci zaszczyt, nie wezmę ich jednak, i to wcale nie dlatego, bym chciał cię obrazić. Mam już konia, miecz, zbroję i hełm. Noszę je w imieniu mego miasta. Nie okryję hańbą mego domu, zamieniając je na inne. Szahr-Baraz skinął głową, Mahomet widział jednak, że jest rozczarowany. Kupiecka dusza Kurajszyty pragnęła przyjąć konie i odesłać je na południe, by uszlachetniły mekkańskie stada. Takie piękne zwierzęta były niezwykle rzadkie. Z drugiej jednak strony był pewien, że nie powinien przyjmować od Baraza żadnych prezentów.
- Trudno. - Szahr-Baraz wzruszył ramionami. - Wkrótce zobaczymy się ponownie, niekrólu, a wtedy nasi nieprzyjaciele gorzko zapłaczą! To powiedziawszy, Odyniec wszedł po trapie na statek. Mahomet obserwował go w milczeniu. Potem, gdy okręt zrzucił cumy i ciągnięty przez mniejsze statki wiosłowe ruszył w stronę wyjścia do portu, Mahomet odwrócił się i ruszył do pretorium. Było mu dziwnie ciężko na sercu i zastanawiał się nieustannie, czy dokonał właściwego wyboru.
***
O zachodzie słońca wiatr ustał, nad portem zapadła ciepła noc. Mahomet spacerował po tarasie pretorium, wdychając słodki zapach hiacyntów i białych kwiatów winorośli. Drewniana kratownica, obsypana gęsto różnokolorowym kwieciem, przykrywała niemal cały taras. Panowała tutaj przyjemna cisza, niezakłócona odgłosami dobiegającymi z jadalni i koszar. Mahomet przystanął i spojrzał na okryte nocą miasto, na okna rozpalone blaskiem lamp i świec. - Szlachetny Mahomecie... Kurajszyta odwrócił się, zaskoczony, że na tarasie jest ktoś jeszcze. Na ławce ustawionej w głębokim cieniu siedziała szczupła dziewczyna. - Przepraszam, Zoe, nie chciałem ci przeszkadzać. - Nie przeszkadzasz. Chowam się tutaj. Mahomet usiadł. - Dlaczego się chowasz? Chcesz nadal chować się sama, czy mogę z tobą? Roześmiała się szczerze, radośnie. Mahomet zastanawiał się, czy Palmyrka zagląda jeszcze do katafalku swej ciotki. Od powrotu z morza znów była sobą, Mahomet bowiem nigdy nie przypuszczał, by gniewna, wiecznie zirytowana kobieta, którą poznał przed kilkoma miesiącami, była prawdziwą Zoe. - Wiesz, dlaczego jestem królową? Potrząsnął głową. - Powiem ci. - Zoe odgarnęła do tyłu włosy. - Moja ciotka Zenobia była najstarszym dzieckiem
starego króla, Hairana. Hairan ją uwielbiał i w końcu to właśnie ją, a nie Worodesa, swego młodszego syna, wyznaczył na następcę tronu. Moja matka, Antonia, była środkowym dzieckiem. Gdy król umarł, Zenobia zgodnie z jego wolą została władczynią Palmyry. Pomimo nacisków z różnych stron nigdy nie wyszła za mąż. Mówiła ojcom miasta, że zrobi to wkrótce albo w przyszłym roku. Zoe westchnęła, a Mahomet znów dosłyszał w jej głosie nuty głębokiej rozpaczy. - Ciocia Zenobia zawsze przy mnie była. Kiedy brałam udział w igrzyskach, czekała na mecie specjalnie na mnie z wieńcem laurowym w dłoni. Kiedy cesarscy magowie powiedzieli, że jestem utalentowana w tym kierunku, sprowadziła najlepszych nauczycieli. Gdy cesarstwo wezwało nas do walki przeciwko Persji, przypięła skrzydlate oko do mego płaszcza. Mówiła, że jestem jej córką, choć mama Antonia zajmowała się mną na co dzień. Pokazała mu broszę. Nawet w mroku nocy złoto błyszczało czysto. Mahomet ostrożnie dotknął klejnotu, przesuwając czubkiem palca po obwodzie oka i podwójnych skrzydłach. - Kiedy wyruszyliśmy na wojnę - mówiła dalej Zoe - ciotka wysłała ze mną eskortę łuczników i przykazała, bym jak najszybciej wróciła do domu. Później mama Antonia napisała w liście, że ciocia sporządziła testament, w którym wyznaczyła mnie na swoją następczynię. Woro- des chętnie na to przystał, bo wcale nie miał ochoty zostać królem. Za bardzo lubił zabawę i polowanie. Mahomet delikatnie zamknął dłoń dziewczyny na broszy. - A teraz? - spytał cicho. - Teraz jestem królową. Odenatus radzi sobie jak... jak mężczyzna. Jest wiecznie zajęty, pisze listy, rozsyła posłańców, szuka znajomości. Zbiera wszystkich naszych ludzi, powoli i nie bez problemów, ale skutecznie. Zjechało nas już tutaj co najmniej kilka tysięcy. Wszyscy ci ludzie chcą, żebym była królową... żebym nimi rządziła. Żebym rozsądzała ich spory, pisała rozporządzenia i dekrety... Nie wiem, jak się to robi. - Rozumiem. - Mahomet pokiwał głową. - Myślę, że Chalid i Odenatus spędzają za dużo czasu razem. Zawsze coś knują. Wiedziałaś, że Chalid rozkazał jednemu ze swych ludzi spisywać wszystko, co mówię? Twierdzi, że kiedyś to będzie ważne. Zoe oparła się o rzeźbioną ścianę. Wykuci w kamieniu żołnierze maszerowali w milczeniu obok niej. - Jesteś królem, chociaż wmawiałeś temu perskiemu fanfaronowi, że jest inaczej. Rządzisz armiami i miastami, a nawet narodami. Widzisz, co robi książę Zamanes; choć jest księciem, podporządkowuje ci się w każdej kwestii. - Roześmiała się nagle. - Jesteś Królem Królów! Mahomet parsknął i złożył ręce na piersiach.
- Bzdura. Zoe podciągnęła kolana do brody i objęła je rękami. Zerknęła na Mahometa. - Możesz uważać to za bzdurę, ale taka jest prawda. Jesteś królem i podejmujesz królewskie decyzje. Wiesz, dlaczego Chalid kazał temu człowiekowi spisywać wszystko, co mówisz? - Żeby zapewnić sobie miejsce w historii, to oczywiste! - odparł z irytacją Mahomet. - Nie. - Zoe żartobliwie dźgnęła go palcem w bok. - On twierdzi, że to szariat, prawo, według którego żyją wszystkie plemiona, ludy i miasta idące za tobą. Podobnie jak Rzymianie uważa, że każdy powinien znać prawo i stosować je w swoim życiu. - Moje słowa prawem? Och, to doprowadzi tylko do chaosu. - Czyżby? Czy Pan świata, który przemawia do ciebie z powietrza, wyprowadziłby cię na złą drogę? Czy ludzie wypełniający wolę Stworzyciela nie powinni też żyć według Jego zasad? Mahomet, który miał już przygotowaną ciętą ripostę, uspokoił się nieco i przygładził brodę. - Jeśli rzeczywiście są to słowa Miłosiernego, to owszem, ludzie powinni się do nich stosować i kroczyć po ścieżce prawości. Ale co jeśli słowa spisywane przez skrybę są tylko moimi słowami? Może wypływają tylko z mojego ludzkiego serca i umysłu, a wtedy wywołają zamieszanie i doprowadzą do nieporozumień. Może po prostu się mylę. - Tak sądzisz? - Zoe położyła dłoń na jego dłoni. - Ja uważam, że ta moc cię zmieniła. Słyszę w twych słowach echo potężnego głosu, nawet gdy przemawiasz jako zwykły człowiek. Mahomet pokręcił głową i ujął mocno jej dłoń. - Nie. Nie jestem nieomylnym bóstwem. Jestem tylko lustrem, w którym odbija się chwała Boga. - Być może - mruknęła Zoe, marszcząc nos. Długi czas siedzieli w milczeniu, okryci ciepłym mrokiem nocy.
***
Wiatr znów się zmienił, wiał teraz z południa, niosąc ze sobą gorący zapach pustyni. Po miesiącu ciężkiej pracy armia Sahabów była już niemal gotowa do wypłynięcia z portu. Zoe stała na nabrzeżu w
kupieckiej części przystani. Pracownicy portowi wnosili bagaże na przycumowany obok statek. Kupiecka jednostka, należąca do Palmyry, pomalowana była na turkusowo, na jej dziobie żółciły się wielkie kocie oczy. Zoe wybrała ten kabotażowiec ze względu na imponującą ładowność. Ukryta w cieniu papirusowej parasolki, przyglądała się, jak pięćdziesięciu ludzi ostrożnie wtacza na pokład katafalk z ciałem Zenobii. Wóz pogrzebowy przez kilka tygodni stał w palmyrskim magazynie, strzeżony dzień i noc przez Sahabów. Rzemieślnicy nanosili nań w tym czasie nowe ornamenty, znacznie bogatsze niż proste zdobienia dodane podczas pobytu armii Mahometa w Petrze. Burty wozu okryte były złotem i srebrem, a baldachim zdobiły malowidła naniesione farbami, które wykonano z pokruszonych klejnotów. Nawet ukryta w środku trumna wymieniona została na alabastrowy sarkofag. Zoe także miała swój wkład; dzięki niej koła kręciły się wyjątkowo lekko i łatwo. Całość ciągnęły dwa piękne kare ogiery, dar Chalida. Zoe przygryzała palce, z coraz większym zdenerwowaniem obserwując, jak robotnicy portowi powoli wpychają drogocenny katafalk na drewniany podjazd. Gdy tylko wóz się zatrzymywał, niewolnicy kładli na pomoście belki, które zapobiegały ześlizgiwaniu się kół. Na pokładzie czekało już kilku ludzi z hakami, które miały pozwolić dźwigom portowym podnieść wóz i opuścić go do ładowni. Wreszcie ciężki katafalk przetoczył się nad szczytem rampy i zjechał na pokład. Kilkunastu ludzi chwyciło za burty pojazdu, przytrzymując go w miejscu. - Och, nie mogę na to patrzeć! - Zoe odwróciła się i ruszyła wzdłuż nabrzeża, starając się nie myśleć o tym, co może stać się z katafalkiem. Wciąż nie rozstawała się z posrebrzanym hełmem ani z długimi nożami, które nosiła przypięte do pasa. Jedyną słabością, na jaką sobie pozwoliła, było przycięcie włosów i regularne kąpiele. Przeszła obok smukłej galery, nad którą łopotał zielony sztandar Mahometa. Wyremontowany “Dżibril" wyglądał naprawdę imponująco, zachwycał smukłym kadłubem i zakrzywionym dziobem. Nad linią wioseł ciągnął się arabski napis głoszący:
Jedynym Bogiem jest Allah, a
Mahomet jest Jego prorokiem. Zoe wiedziała, że to prawda. Gdy uczyniła kolejny krok, natrafiła stopą na jakiś drobny przedmiot, który odtoczył się z brzękiem na bok. Zaintrygowana przystanęła. Znalazła kolczyk wciśnięty między dwie kamienne płyty. Czarna perła osadzona w złocie. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby zgubić taki klejnot. Czarne perły z Sinus Persicus były niezwykle cenne, a ta na dodatek osadzona została w niezwykle pięknej oprawie.
W oddali rozbrzmiał głos rogu, sygnał oznaczający, że pierwsze statki powinny już wypływać z portu. Zoe musiała wejść na pokład. Kręcąc głową nad głupotą niektórych kobiet, włożyła kolczyk do prawego ucha, by go nie zgubić, i ruszyła szybkim krokiem w stronę swego statku. Na tylnym pokładzie “Dżibrila", stał Chalid al-Walid, który przyglądał się królowej Palmyry spod szerokiego ronda kapelusza. Gdy Zoe włożyła kolczyk w ucho i odeszła, młodzieniec uśmiechnął się szeroko. - Widzisz - zwrócił się do siedzącego obok Patika, który szmatką i specjalną maścią czyścił zbroję. - Trzeba przyznać, że potrafi docenić prawdziwe arcydzieło. Pers podniósł wzrok. Jego pociągła twarz ukryta była do połowy pod gęstą czarną brodą. Perski najemnik, jeszcze niedawno gładko ogolony, teraz zapuszczał brodę. - Nie powinieneś się tak bawić. Zostaw to królom i książętom. Chalid jak zawsze z zachwytem słuchał głębokiego, dystyngowanego głosu swego towarzysza. - Daj spokój, Patiku, jak mam dołączyć do ich grona, jeśli nie będę ich naśladował? Pers spojrzał nań przeciągle i ponownie zajął się czyszczeniem broni. AlWalid zastanawiał się przez chwilę, czy powinien był jednak przyjmować prezenty Persów. Teraz już za późno na żale! Odsunął od siebie niepokojące myśli i ułożył się wygodnie, zakrywając twarz kapeluszem. Wyglądało na to, że dzięki pięknej pogodzie podróż do Konstantynopola będzie łatwa i przyjemna. Miody generał zamierzał wykorzystać okazję i odpocząć. Wiedział, że kiedy już uderzą na Rzymian, nie będzie miał na to czasu.
OKOLICE PELUZJUM, DOLNY EGIPT Nie zważając na postękiwania zmęczonego wielbłąda, Nikolas wjechał na grzbiet długiej wydmy. Piasek był tutaj miękki, bez ustanku przewracany wiatrem od morza. Wielbłąd musiał szeroko rozstawić nogi, by utrzymać równowagę. - Naprzód! - Nikolas klepnął zwierzę w zad, zmuszając je do biegu w dół piaszczystego zbocza. Dzięki kilkutygodniowej praktyce bez trudu utrzymywał się w siodle. Ciągłe kołysanie przyprawiało większość jego legionistów o chorobę morską, lecz dzięki latom spędzonym na pokładzie duńskiego drakkara centurion nie miał podobnych dolegliwości. Zerknął przez ramię na swój oddział zjeżdżający powoli z wydmy. Grunt był tutaj twardszy, a w oddali rysowała się już zielona linia palm i trzcin, znacząca granicę błotnistych równin. Dotarli w końcu do wielkiej delty. Zawrócił gwałtownie wielbłąda - zwierzę zareagowało kolejnym oburzonym sapnięciem - i poczekał na swych towarzyszy. Pierwszy dotarł doń Władimir. Po kilku nieudanych próbach Wołoch zrezygnował z jazdy na wielbłądzie. Wszystkie zwierzęta płoszyły się, wyczuwszy jego zapach, i próbowały go ugryźć albo kopnąć. Sprzęt Władimira jechał więc na grzbiecie jednego z jucznych wielbłądów, on sam zaś truchtał obok reszty oddziału, ubrany jedynie w ciemnozielone spodnie. Dwyrin zadbał o to, by słońce nie spaliło zbytnio jego śniadej skóry; bez magicznego wsparcia Wołoch już po pierwszym dniu marszu byłby cały poparzony. Po chwili do Nikolasa dołączył także Hibernijczyk. Młodzieniec, odziany w lekkie, pustynne szaty, wyglądał na wypoczętego i zadowolonego z życia. - Peluzjum powinno być już niedaleko - stwierdził, odciągając za ucho łeb swego wielbłąda, który próbował właśnie ugryźć Nikolasa w nogę. - Tam przesiądziemy się na statek i popłyniemy kanałem Nikolas skinął głową. Spośród jego podwładnych jedynie Dwyrin był kiedyś w Egipcie, chwilowo więc to właśnie on decydował, dokąd pojadą i jaki wybiorą środek transportu. - I co, będziemy musieli rozstać się z naszymi drogimi przyjaciółmi? Zapomnieć o ich smrodzie i złośliwości? Dwyrin uśmiechnął się i oparł o łęk siodła. - Przynajmniej nie przyciągają much. Władimir, który przysiadł na ziemi, pozwalając odpocząć zmęczonym nogom, roześmiał się głośno. Lubił biegać, lecz poruszanie się po miękkim piasku było wyjątkowo męczące.
- Nie tęsknię za upałem ani za muchami, Dwyrinie. Bez twojej pomocy już dawno wszyscy zamienilibyśmy się w skwarki. Nikolas w pełni zgadzał się z przyjacielem. Wydostali się z Aelia Ca- pitolina bez większych przeszkód, jednak gdy tylko opuścili zamieszkane tereny, zaczęły się trudności. Między najdalej wysuniętymi na południe miastami Judei a wybrzeżem w Gazie ciągnął się długi pas jałowych pustkowi. Za tym zrujnowanym, na wpół opuszczonym portem rozciągała się pustynia Synaj. Nie było tu żadnych źródeł wody, a żar lejący się z nieba zabijał wszelkie formy życia. Na szczęście Dwyrin odzyskał siły nadwątlone walką w obronie miasta, nim odważyli się wyjść z Berszeby. - Robiłem tylko to, co do mnie należało - powiedział, spoglądając na zieloną linię trzcin i rozciągające się za nią morze. Nad przybrzeżnymi równinami błotnymi powoli unosiły się i opadały stada ptaków żywiących się owadami, które wisiały gęstą chmurą nad całą powierzchnią równin. Cieszę się, że nauczyłem się to robić. Nienawidzę upałów. W końcu dołączyli do nich pozostali inżynierowie, a wraz z nimi mnóstwo wielbłądów, mułów i niskich, przysadzistych koni. Sekstus i Fron- tiusz podjechali bliżej, by przywitać się z Nikolasem i jego towarzyszami. -
Ave, centurionie!
- Panowie, myślę, że dotarliśmy do końca naszej wędrówki. Jeśli Dwyrin się nie myli, za tymi palmami i trzcinami leży Peluzjum. Według wszelkiego prawdopodobieństwa stacjonuje tam rzymska jednostka. Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć jakiegoś wyższego rangą oficera, u którego będziemy się mogli zameldować. Geodeta i inżynier skinęli głowami, choć wyglądali na trochę rozczarowanych. - Więc zostaniemy przeniesieni! - lamentował Sekstus. - Rozdzieleni na mniejsze jednostki. - Rozrzuceni na wszystkie strony świata - wtórował mu Frontiusz. Niczym źdźbła słomy na klepisku! Obaj westchnęli ciężko. Frontiusz wskazał Dwyrina.
- Centurionie, możemy zatrzymać chłopaka? - Nie sądzę - mruknął Nikolas. - Trzymamy się razem. Wtedy jest... chłodniej. Sekstus jęknął i zakrył dłonią oczy. Frontiusz tylko pokręcił głową. - Centurionie! - Jeden z geodetów wskazywał ręką w stronę morza. Nikolas odwrócił się i przysłonił ręką oczy. Na tle błękitnych wód morza widać było jeźdźców. Wyglądało na to, że jadą w stronę palm. Trasę ich przejazdu znaczyły drobne fale na powierzchni równin błotnych i stada spłoszonych flamingów, które żywiły się małżami zalegającymi w płytkiej wodzie. - No tak - mruknął Nikolas niezadowolony. - Ktoś poinformował już garnizon o naszym przybyciu, a ci ślepi głupcy myślą pewnie, że jesteśmy bandytami albo całą arabską armią. Chodźmy, musimy znaleźć jakichś wartowników. Przy akompaniamencie postękiwań i ryków oburzonych wielbłądów kolumna ruszyła powoli przez piaszczystą równinę, zmierzając ku drodze ciągnącej się wzdłuż morza. Dotychczas trzymali się z dala od tej drogi w obawie przed arabskim patrolami. Teraz, gdy alternatywą była jazda przez trzęsawiska i bagna zalegające w dorzeczu Nilu, musieli zbliżyć się do wybrzeża. Dwyrin zajął przypisane mu już niemal na stałe miejsce pośrodku grupy. Dzięki temu nie musiał poświęcać zbyt dużo uwagi kierowaniu wielbłądem i skupić się na tym, co dzieje się w ukrytym świecie, gdzie wokół oddziału wirował powoli wielki fioletowy dysk. Cienka jak włos osłona wyprowadzała na zewnątrz gorące powietrze, a wprowadzała chłodniejsze. Rozpraszała także promienie słońca nad legionistami, dając
im namiastkę cienia. Moc pozwalająca odbijać blask słońca pochodziła z ochładzającego się powietrza. Osłona zatrzymywała także muchy i inne owady, dzięki czemu wędrowcy nie musieli się bez ustanku od nich opędzać. Hibernijczyk niezwykle szybko odzyskał siły nadwątlone obroną miasta, co ogromnie go cieszyło. Miał wrażenie, że jego jaźń, ta bliżej nieokreślona iskra żarząca się w jego sercu, staje się coraz silniejsza. Bez trudu radził sobie z widziadłami i urojeniami, które niegdyś go prześladowały. Podczas podróży przez pustynię wyciszył się, pozwolił, by ogarnęło go poczucie wielkiego skupienia i spokoju. W bezkresnej, pustej przestrzeni jego umysł odnalazł prawdziwą siłę. Nabierał też coraz większej wprawy w wykorzystywaniu tej siły. Bez najmniejszego problemu przejmował kontrolę nad wszelkimi formami ognia i żaru. Kolumna wielbłądów zbliżała się do palm i falujących trzcin.
***
- Stój!
Quo vaditis?
Nikolas pozwolił, by jego wielbłąd się zatrzymał, i podniósł rękę w geście powitania. Za linią palm krył się płytki kręty kanał zarośnięty częściowo łobodą i krzewami o wielkich woskowatych liściach. Po drugiej stronie strumienia wznosił się wysoki brzeg, na którym rosły palmy daktylowe. Znajdował się tam zrujnowany ceglany budynek, do którego prowadziła zaniedbana, częściowo przykryta piaskiem droga. Nikolas spodziewał się podobnych widoków, nie był więc szczególnie rozczarowany. Zaskoczył go jednak całkowicie widok legionistów, którzy wyszli spomiędzy krzewów z obnażonymi mieczami w rękach. Centurion dopiero
po chwili zorientował się, co jest źródłem owego zaskoczenia, jednak nim zdążył odpowiednio zareagować, ujrzał ostrza dwóch włóczni wymierzone w jego piersi. Uniósł obie ręce i przyjrzał się uważnie żołnierzom. Legioniści w lśniących zbrojach i hełmach ozdobionych grzebieniami należeli do sił Cesarstwa Zachodniego, a nie Wschodniego, choć Egipt był prowincją Wschodu. - Hejże, chłopcy, spokojnie. Jestem Nikolas Roskilde, centurion czwartej kohorty inżynierów z pierwszego legionu Minerwy... Możecie zabrać te dzidy. Wraz z Nikolasem zatrzymała się cała kolumna otoczona przez spory oddział żołnierzy, którzy wychynęli spomiędzy krzaków. Żaden z nich nie zauważył, że chmary owadów brzęczących pod palmami nagle zniknęły ani że powietrze przyjemnie się ochłodziło. Dwyrin, Sekstus i Fron- tiusz przejechali na czoło kolumny. - Pierwszy Minerwy? - Dowódca zachodnich legionistów podszedł do Nikolasa i przyjrzał się uważnie. Ociekał potem. - Chyba trochę pobłądziliście, co? Sekstus zdjął słomiany kapelusz i zeskoczył z konia. - Zostaliśmy na jakiś czas przydzieleni do wojsk Cesarstwa Wschodniego - powiedział. - Ledwie uszliśmy z Judei z życiem. Zachodni centurion ogarnął spojrzeniem resztę kolumny i poluzował nieco pasek pod brodą. - Już od kilku tygodni nikt tu nie przyjechał stamtąd. - W Gazie jest już pewnie arabska armia - rzekł Nikolas, opierając się na łęku siodła. - Teraz tą drogą mogą tu przyjechać tylko oni.
- Cóż - mruknął centurion ze skwaszoną miną. - Wyglądacie na Rzymian. Mam rozkaz doprowadzić wszystkich, którzy przyjeżdżają z pustyni, do legata, więc jedźcie ze mną. Pójdę tylko po konia. Nikolas skinął głową i wymienił porozumiewawcze spojrzenia ze swoimi towarzyszami. Po chwili centurion wrócił już na spokojnej kobyle, której nie przeszkadzała obecność wielbłądów. Pozostali legioniści zniknęli ponownie w zielonej gęstwinie, a kolumna po krótkim zamieszaniu ponownie ruszyła naprzód.
***
Opuściwszy palmowy gaj, oddział Nikolasa wjechał na bagnisty teren porośnięty kępami trzciny. Droga była w fatalnym stanie, częściowo zasypana piaskiem, który przykrywał poluzowane kamienie, niebezpieczne dla końskich i wielbłądzich nóg. Brzegi kanałów porośnięte były drzewami, między którymi kryły się omszałe, na wpół spróchniałe pnie. Po wodzie stąpały dostojnie białe żurawie szukające żab. Minąwszy pas wysokich drzew, kolumna przejechała pod starożytnym łukiem strzeżonym przez wykute w kamieniu posągi mężczyzn o długich cienkich brodach. Nikolas po raz pierwszy w życiu miał okazję ujrzeć pozostałości cywilizacji faraonów. Ząb czasu poważnie już nadgryzł kamiennych strażników; piaskowiec był popękany i wyszczerbiony. Za łukiem wszystko wyglądało inaczej. Nad ziemią okrytą ludzkim mrowiem unosiły się wielkie kłęby pyłu. Wzdłuż szerokiej, równej i czystej drogi maszerowały kolumny robotników uginających się pod stosami świeżo ściętych drewnianych palików. Wszędzie pełno było rzymskich żołnierzy, którzy kierowali ruchem i dozorowali tysiące fellahów kopiących ziemię w palącym blasku słońca. Zachodni centurion przynaglił konia, Nikolas musiał więc mocno zdzielić swego wielbłąda po zadzie, by dotrzymać mu kroku. Minąwszy grupy robotników wydobywających ziemię z suchego koryta rzeki, Nikolas i jego ludzie wjechali na wielki drewniany most. Skandynaw spoglądał z podziwem na dno rzeki. Ogromny tłum robotników przekopywał czarną glebę łopatami i motykami. Nad nimi unosiły się brzęczące chmary owadów, przez które przemykały tysiące ptaków znęconych łatwą zdobyczą. Spaleni na brąz mężczyźni, odziani jedynie w białe przepaski biodrowe, wciągali sterty wykopanej ziemi na pochylnie ułożone wzdłuż zachodniego brzegu rzeki. Nawet most, bez wątpienia wzniesiony przed tysiącami lat, rozebrany został aż do kamiennych fundamentów, na których ułożono nowe drewniane przęsła i nawierzchnię. W górze rzeki, za kłębami żółtego pyłu, wznosiło się strome zbocze tamy.
- Co tu się dzieje? Zachodni centurion uśmiechnął się szeroko. - Legat lubi kopać! Za mostem przejechali pod kolejnym niszczejącym łukiem i ponownie znaleźli się na zatłoczonej drodze. Po tej stronie wyschniętej rzeki ziemia układana była w wysoki nasyp ciągnący się w obu kierunkach jak okiem sięgnąć. Tu również kłębił się tłum żołnierzy i śniadoskórych robotników. W niektórych miejscach nasyp osiągnął już planowaną wysokość; tam pracowali cieśle i kamieniarze wznoszący mur z wypalonych cegieł. Robotnicy uzbrojeni w wielkie drewniane młoty wbijali paliki wzdłuż muru. Niebo było ciemne od dymu unoszącego się nad setkami cegielni. Po jakimś czasie dotarli do przejścia w nasypie, obłożonego potężnymi kamiennymi blokami. Za nim otwierał się szeroki na pół mili obszar pozbawiony krzewów i drzew. Wzdłuż drugiego, urwistego brzegu nasypu ciągnął się drewniany pomost, do którego prowadziły pochylnie usypane z ziemi. W dali widać było brzeg drugiego kanału. Tutaj panował już znacznie mniejszy ruch. Podobnie jak na tamtym kanale, most został rozebrany i wyremontowany, choć tu korytem wartko płynęła brązowa woda. Po drugiej stronie wznosił się kolejny nasyp oraz dwie wieże obsadzone rzymską załogą. Przez bramę przejeżdżała właśnie kolumna wielbłądów i mułów obładowanych pękami wikliny, słomy i trzcin. Nikolas i jego eskorta musieli przystanąć na chwilę, by przepuścić karawanę. - W tym kanale płynie woda - zauważył Nikolas, zwracając się do centuriona. - Skończyliście już przy nim prace? - Jeszcze nie zaczęliśmy - mruknął zachodni oficer. Machnął ręką przed twarzą, choć już od dłuższego czasu muchy mu nie dokuczały. Nikolas przypuszczał, że to odruch, którego nabiera się po dłuższym pobycie w gorącym klimacie Egiptu. Gdy cały oddział czekał na przejście karawany, wokół niewidzialnej bariery stworzonej przez Dwyrina gromadziła się powoli warstwa martwych owadów. Zachodni centurion, widząc konsternację, z jaką Nikolas przygląda się kolejnym mułom i wielbłądom, które teraz niosły porcje świeżo wypalonych cegieł, wskazał ręką na południe. - Tama dla tej części nie jest jeszcze gotowa. Nikolas przysłonił oczy i dostrzegł w odległości dwóch, trzech mil niski pas ziemi i cegieł wznoszony w poprzek rzeki. Podobnie jak dno sąsiedniego kanału plac budowy okryty był ludzkim mrowiem, widocznym z tej odległości jako nieustający ruch na tle wielkiej hałdy ziemi. - Najpierw muszą skończyć oczyszczanie pierwszego kanału - mówił dalej zachodni centurion. Potem puszczą wodę z tego kanału do tamtego, i zamkną tę tamę. Wtedy wszyscy przeniosą się tutaj i dokończą mur.
Nikolas spojrzał na północ i zauważył, że nasyp ciągnie się tylko przez ćwierć mili, a potem nagle urywa. - Jak długo nad tym pracujecie? - Dopiero od sześciu tygodni. Nieźle, co? Taki właśnie jest nasz nowy legat. Wszystko ma być zrobione szybko i sprawnie. Chodźmy. Ostatnie muły przeszły właśnie przez bramę i kolumna mogła wreszcie ruszyć w dalszą drogę. W odległości mili widać było peryferie miasta, nad którymi wznosiła się kwadratowa, brzydka jak noc forteca z pobielonego kamienia. Nadmorska bryza poruszała leniwie sztandarami ustawionymi nad fortecą, nie była jednak w stanie rozproszyć kłębów śmierdzącego dymu z ognisk płonących na równinie pomiędzy ostatnim mostem a miastem. Na całym tym obszarze rozciągał się ogromny obóz. Grunt po obu stronach drogi opadał nieco, gdyż właśnie stąd robotnicy i legioniści wybierali glinę do wyrobu cegieł. Pomiędzy wykopami ciągnęły się pola kukurydzy i cebuli. Legioniści i fellahowie przemieszczali się powoli w przeciwnych kierunkach. Kolumna Nikolasa musiała znacznie zwolnić. Jeszcze gorzej było w samym obozowisku. Wprawdzie obóz legionistów ustawiony został według tradycyjnego planu, lecz gęstwina robotniczych namiotów rozciągała się bez ładu i składu we wszystkich kierunkach. Tłumy ludzi przemieszczały się bez ustanku po brukowanej cegłami drodze, a stopy tych, którzy się na niej nie zmieścili, wzbijały tumany gryzącego pyłu. Nikolas uzbroił się w cierpliwość, starał się nie zwracać uwagi na smród niemytych ciał i łajna, na gęsty dym i zapach cegieł suszących się na słońcu. Choć przesuwali się do przodu w ślimaczym tempie, mury twierdzy były coraz bliżej.
***
W samym Peluzjum było już znacznie mniej ludzi, na ulicach widziało się głównie legionistów i posłańców. Wydawało się wręcz, że wszyscy obywatele przenieśli się poza miasto, do namiotów i warsztatów. Przejeżdżając obok niskiego, długiego budynku Nikolas dostrzegł szeregi kobiet, które w kucki plotły maty z trzciny i wikliny. - Używamy tych mat do wzmacniania nasypu - wyjaśnił zachodni centurion. - Robimy z nich też formy do cegieł. W centrum miasta znajdował się szeroki plac, za nim zaś olbrzymia brama twierdzy. Nad bramą wznosił się płaski dach podtrzymywany przez dwie ogromne kolumny. Mury wokół bramy ozdobione były płaskorzeźbami przedstawiającymi ludzi i bogów oraz wysokiego ibisa. Wrota stały otworem, podtrzymywane przez wielkie drewniane kliny i strzeżone przez całą kohortę zachodnich legionistów. Nad portalem wisiały sztandary i znaki czterech legionów.
Nikolas gwizdnął cicho, ujrzawszy, że dwa znaki są zupełnie nowe, jeszcze nie mają metalowych tabliczek z nazwami zwycięskich bitew. Lśniące i gładkie, świeżo odlane z brązu orły wyglądały naprawdę przedziwnie przy dwóch pokrytych patyną wieku. Sekstus uderzył otwartą dłonią w udo, ogromnie uradowany. - Frontiuszu, mój przyjacielu, wróciliśmy do domu! Wydaje mi się, że widziałem Scortiusa, kierował pracami na pierwszym moście. Centurionie... - zwrócił się do Nikolasa, wskazując na portal. -To znak pierwszego legionu, na bogów, naszego legionu Minerwy, niech bogini ma nas w swojej opiece! Nikolas rozumiał radość inżynierów. Mieli o czym opowiadać towarzyszom z legionu. - Zsiądź z wielbłąda i chodź ze mną, centurionie. - Zachodni oficer zeskoczył ze swojego wierzchowca i ruszył przez tłum niewolników czekających w bramie twierdzy. Nikolas szedł jego śladem, zerkając od czasu do czasu do tyłu, by upewnić się, czy Dwyrin i Władimir dotrzymują mu kroku. Nie chciałby ich zgubić w tej ciżbie. Po chwili przecięli dziedziniec brukowany suszoną w słońcu cegłą i dotarli do kolejnej monumentalnej bramy, tym razem strzeżonej przez dwa kamienne sfinksy. Za posągami bieliły się tynkowane ściany pokryte jakimś pismem obrazkowym. Nikolas wszedł śmiało w bramę, a wraz z nim uczynił to Dwyrin i Wład oraz Frontiusz z Sekstusem, którzy dołączyli do ich grupki, nie pytając o pozwolenie.
***
Centurion otworzył wysokie drzwi z polerowanego cedrowego drewna, za którymi mieściła się długa, chłodna komnata. Z ogromnych okien, wychodzących na północ i zachód, roztaczał się wspaniały widok na zielone pola delty Nilu. Rzeka opływała Peluzjum i leniwie wtaczała swe brązowe wody do turkusowego morza. Smród zalegający nad miastem nie docierał na tę wysokość, rozpraszany przez bryzę, która szeleściła delikatnie w oknach. Pokój zastawiony był długimi stołami, przy których kręciło się wielu oficerów sztabowych. Niektórzy siedzieli i pisali jakieś dokumenty, inni dyskutowali nad czymś zawzięcie.
Ave, legacie! - Zachodni oficer zasalutował wysokiemu rudowłosemu mężczyźnie stojącemu przy największym stole. Nikolas także zasalutował. Stół pokryty był ogromną, bardzo szczegółową mapą. Nikolas bez trudu rozpoznał dwa kanały, które właśnie przekroczyli, oraz rzekę. Dostrzegł też mnóstwo czerwonych znaków, prawdopodobnie oznaczających przygotowywane trzy linie obrony. -
- Witaj, centurionie. - Rudowłosy podniósł wzrok, ukazując kwadratową twarz obwiedzioną gęstą, kręconą brodą. Podobnie jak inni oficerowie zgromadzeni przy stole, miał na sobie napierśnik z żelaznych pierścieni zarzucony na czerwoną tunikę. Plisowana spódniczka sięgała mu niemal do kolan, widać jednak było, że jego uda są równie potężnie umięśnione jak łydki. - Jakie wieści? - Kohorta inżynierów z pierwszego Minerwy zjechała właśnie z pustyni, panie. To ich dowódca, Nikolas z Roskilde. Chciałeś, panie, widzieć się z każdym, kto przybywa ze Wschodu, więc ich tu przyprowadziłem. Nikolas wyszedł o krok do przodu i ukłonił się. Legat wyciągnął doń rękę, by uścisnąć jego nadgarstek. - Witajcie! Przybywacie z Judei? - Tak jest. Jestem oficerem wojsk Wschodu, ale moi podwładni to legioniści z zachodniej armii. To jest Władimir, mój asystent, to Dwyrin, nasz taumaturg, a ci ludzie to... - Sekstus i Frontiusz - dokończył legat, uśmiechając się od ucha do ucha. Dwaj inżynierowie zasalutowali mu energicznie i również wyszczerzyli zęby w uśmiechu. - Znam ich z czasów, kiedy sam dowodziłem tym legionem. Miło was widzieć, chłopaki. Cieszę się, że uszliście z życiem. - Nie mogło być inaczej, wasza wysokość! - Sekstus wskazał kciukiem na Nikolasa. - Centurion by do tego nie dopuścił! Choć trzeba przyznać, że chwilami było naprawdę gorąco. - To prawda. - Frontiusz pokiwał głową. - Mało brakowało... Rudowłosy pogroził Sekstusowi palcem. - Nie chcę więcej słyszeć o żadnych wysokościach, Sekstusie. Wiesz, że
tego nie cierpię. - Wasza wysokość? - zdumiał się Nikolas. - Wybacz, centurionie - rzekł legat. - Jestem Aurelian Atreusz, cezar Cesarstwa Zachodniego i legat korpusu ekspedycyjnego w Egipcie. Usiądźcie, proszę, i opowiedzcie mi o wszystkim, co widzieliście i robiliście. Mam nadzieję, że zaraz przyniosą nam coś do jedzenia. Rzeczywiście wkrótce podano im obfity posiłek. Nikolas przekonał się, że zachodni książę jest prostolinijny i szczery. Potrzebował sporo czasu, by zdać mu sprawę o wszystkim, co wydarzyło się od chwili, gdy po raz pierwszy postawił stopę na judejskiej ziemi, kiedy jednak skończył, Aurelian kiwał do siebie głową, jakby znalazł właśnie potwierdzenie dla własnych przypuszczeń. - Więc Arabowie mają sprzęt oblężniczy? Nikolas, Sekstus i Frontiusz przytaknęli. Dwyrin i Władimir, najedzeni do syta, zasnęli już, lecz trzej oficerowie na taki luksus nie mogli ani nie chcieli sobie pozwolić. Każde ich słowo zapisywali dwaj skrybowie. - Można więc powiedzieć, że stworzyli prawdziwą armię, tak? dopytywał się książę cesarstwa. - Prawdziwe obozy, machiny oblężnicze, piechota, kawaleria, wsparcie taumaturgów? - Tak jest. Bez wątpienia nie jest to banda rzezimieszków ani nawet zbuntowana milicja. Mają inteligentnych dowódców, którzy potrafią dostosować taktykę do okoliczności i wykorzystać słabe punkty wroga. Aurelian skinął głową, pocierając pięścią brodę. - Masz na myśli to, jak podeszli chłopca, wysyłając do ataku iluzoryczną armię.
- Tak jest - potwierdził Nikolas. - Trudno odmówić sprytu człowiekowi dowodzącemu armią, która zdobyła Aelia Capitolina; wiedział, że nie może wejść frontowymi drzwiami, więc umiejętnie odwrócił naszą uwagę i wszedł od tyłu. - Jasne. - Aurelian zatarł dłonie. - Widzieliście nasze wykopki? - Owszem - odparł Nikolas z niekłamanym podziwem. Skala przedsięwzięcia, które pod okiem Aureliana realizowano właśnie wokół Peluzjum, przewyższała wszystko, czego kiedykolwiek dokonała armia Wschodu. Obie armie od dawna po cichu ze sobą rywalizowały, odkąd jednak Nikolas rozpoczął służbę dla Cesarstwa Wschodniego, zdążył się już przekonać, że zachodnie legiony biły na głowę siły Wschodu pod względem logistyki, planowania i dyscypliny. Bardzo niewielu wschodnich oficerów miało dość wiedzy i umiejętności, by zarządzać tak ogromnym projektem. Trudno byłoby też nakłonić któregokolwiek z ich podwładnych do ciężkiej fizycznej pracy, a to zawsze było podstawą działania armii Zachodu, nawet w czasach republiki. - Wątpię, czy uda im się przez to przedostać. - Właśnie - rzekł książę. - Nie przypuszczam też, by próbowali zbyt długo. Chcę, żeby poszukali tych tylnych drzwi, ale na warunkach, które ja sam określę. Poza tym moi ludzie mają co robić i nie obrastają tłuszczem. Wielu z nich to rekruci, przeplatamy więc pracę ćwiczeniami i musztrą. Nikolas uśmiechnął się mimowolnie. Książę dostrzegł jego reakcję i również odpowiedział szelmowskim uśmiechem. - Zgadza się, centurionie, nie jestem teraz ulubieńcem moich podwładnych. Właściwie można śmiało powiedzieć, że mnie nienawidzą, ale muszą jakoś się do tego przyzwyczaić. Wielu dezerteruje, lecz zwykle wracają po tygodniu lub dwóch. Kiedy ktoś służy już w legionie przez
jakiś czas, w gruncie rzeczy wcale nie chce odchodzić. Poza tym miejscowi obywatele... nie za dobrze nas rozumieją. Sekstus wstał, rozstawił szeroko nogi i złożył ręce za plecami, przyjmując pozycję “spocznij". - Cezarze, co z nami? - Zatrzymam ciebie i twoją kohortę tutaj, Sekstusie. Mam na północy pewien projekt, który zapewne wam się spodoba. Odkładałem jego realizację, bo inni inżynierowie i geodeci mają dość pracy tutaj, przy budowie tam. Dam wam kilka dni na odpoczynek i przygotowanie sprzętu, bo zakładam, że musieliście zostawić swoje narzędzia i wozy w Aelia, zgadza się? - Tak, panie! - jęknęli jednym głosem Sekstus i Frontiusz. - Najważniejsze, że wasze głowy zostały na swoich miejscach - odrzekł Aurelian. - Ich wymienić się nie da. - A my, panie? - Nikolas również się wyprostował, przypuszczając, że w takiej pozycji w armii Zachodu należy zwracać się do przełożonych. Masz miejsce dla nas? - Owszem - westchnął Aurelian. - Ale zgodnie z umową zawartą przez cesarzy muszę wsadzić was na najbliższy statek płynący do Konstantynopola, choć wolałbym zatrzymać was tutaj. Wyglądasz mi na bardzo rozsądnego człowieka, Nikolasie, a takich nigdy za wiele. Twój młody przyjaciel także by nam się przydał, lecz nie mogę go zatrzymać. - Dlaczego? Aurelian skrzywił się i rozłożył szeroko ręce.
- W zeszłym roku Herakliusz i mój brat zawarli umowę, zgodnie z którą Cesarstwo Zachodnie przejęło administrację nad całym Egiptem. Dzięki temu wschodnie wojska, urzędnicy i personel mogli przenieść się na wschód, do podbitych perskich prowincji, i tam utworzyć nową administrację. Umowa zakłada też, że podatki dzielone są na pół, ale żołnierze wschodniej armii, którzy zostali w tym rejonie, mają udać się do Konstantynopola. Niemal wszyscy wyjechali stąd zeszłej jesieni, lecz umowa obowiązuje nadal, więc muszę was odesłać. Szkoda. Nikolas skinął głową ze zrozumieniem, choć i on był rozczarowany. Od Dwyrina dużo słyszał o ogromnych budowlach Egiptu i miał nadzieję, że uda mu się obejrzeć z bliska wymarłe miasta tej tajemniczej krainy. Konstantynopol znał aż za dobrze i wcale nie miał ochoty tam wracać. - Dziękuję, panie, za szczerość i za gościnę. Te marynowane węgorze są po prostu wyśmienite. - Prawda? Mój brat narzeka na moje gusta, ale ja twierdzę, że wszystko smakuje lepiej z odrobiną czosnku. Nikolas uśmiechnął się zadowolony, że znalazł w księciu człowieka o podobnych upodobaniach.
KOLOSEUM, ROMA MATER Bloczki i łańcuchy zaterkotały głośno, a sufit nad głową Thyatis rozsunął się ze zgrzytem, wypełniając wnętrze windy blaskiem słońca. Podłoga pod jej stopami zadrżała i przy akompaniamencie głośnego skrzypienia zaczęła przesuwać się w górę. Wraz z promieniami słońca do windy wdarł się ogłuszający, głęboki ryk. Thyatis poruszyła lśniącymi od oliwy rękami i nogami, rozgrzewając mięśnie. Wiedziała, co jest źródłem owego ryku, a ta świadomość przyprawiała ją o dreszczyk emocji. Sprawdziła, czy włosy ma spięte i czy paski materiału na biodrach i piersiach dobrze się trzymają.
Blask słońca zalał jej twarz. Drewniane wrota przykrywające windę opadły na piasek. Thyatis wysunęła się nad powierzchnię areny, witana gromkimi brawami i krzykami widzów. Było jeszcze dość wcześnie, więc na widowni pozostało sporo wolnych miejsc, ale ryk kilkudziesięciu tysięcy ludzi był ogłuszający. Thyatis podniosła rękę, pozdrawiając publiczność. Jej gest wywołał falę gwizdów i szyderczych okrzyków. Thyatis rozejrzała się po arenie. Dokoła otwierały się wrota kolejnych wind. Przesunęła się o dwa kroki, stając na twardym gruncie. Najbliższa winda zatrzymała się ze zgrzytem, odsłaniając przerażoną kobietę w łachmanach. Thyatis uniosła lekko brwi, ujrzawszy w kolejnej windzie ogromnego lwa. Było to wspaniałe zwierzę, łbem sięgało jej do ramienia. Lew mrugał w słońcu, zdezorientowany i ogłuszony krzykiem
Znowu lwy, pomyślała Thyatis, nieruchomiejąc. Ale tu nie ma wysokiej trawy! publiczności.
Powiodła dokoła spojrzeniem, oceniając szybko sytuację. Na arenie było szesnaście kobiet i szesnaście zwierząt; lwy, niedźwiedzie, kilka lampartów i stadko dzikich psów. Sądząc po wściekłym warczeniu zwierząt, wszystkie były głodzone, może podawano im nawet kawałki ludzkiego mięsa. Uśmiechnęła się z ulgą, ujrzawszy, że sąsiednia winda przywiozła jej włócznię. Powoli, by nie ściągać na siebie uwagi stojącego nieopodal niedźwiedzia, przysunęła się do włóczni i podniosła ją. Jesionowe drzewce, zakończone długim na dłoń żelaznym ostrzem, dobrze leżało w jej ręku.
***
Maksjan podniósł na moment głowę, gdy od murów Koloseum odbił się echem potężny krzyk. Przechadzał się właśnie po drewnianym dachu na szczycie areny. Dach miał czterdzieści stóp szerokości, doczepione do niego były wielkie żagle ocieniające położone w dole miejsca. Książę stanął na krawędzi dachu i spojrzał w dół, na położony niemal sto pięćdziesiąt stóp niżej owal piasku. Po białym tle biegały czarne kropki ścigane przez inne czarne kropki. Tłum wył ze śmiechu. Niesiony wiatrem dźwięk brzmiał jak huk fal uderzających o skalisty brzeg. Wszyscy ludzie siedzący na widowni wydawali się mali i nieważni niczym mrówki. Maksjan znów zaczął chodzić po dachu. Robotnicy pracujący przy żaglach nie zwracali uwagi na niego ani na jego obstawę - kilku ludzi Gajusza Juliusza, którzy szli kilka kroków za nim. Stary Rzymianin zaczął ostatnio gromadzić własną straż, złożoną głównie z emerytowanych żołnierzy i barbarzyńskich najemników, o których w Rzymie nigdy nie było trudno. Maksjan uważał, że nie potrzebuje ochrony,
lecz Gajusz ignorował jego protesty. Książę zaczął nucić pod nosem melodię, rytmiczną wyliczankę, która pomagała mu utrzymać równe tempo, gdy mierzył obwód dachu. W regularnych odstępach zrzucał na deski małe miedziane kulki, które wciskał obcasem w drewno. Maksjan nie zważał na upał ani na krzyki tłumu. Znacznie ważniejszy był delikatny wzór otaczający ludzi na trybunach, niemal całkiem przytłoczony przez ogromną moc wplecioną w kamienie, piasek i drewno budowli. Moc budowaną przez wieki z krwi i cierpienia.
***
Lew skoczył na uciekającą kobietę, potężnymi szczękami zmiażdżył jej kark. Krew trysnęła strumieniem na biały piasek. Wielki kot potrząsnął bezwładnym ciałem i odrzucił je na bok. Thyatis poderwała się do biegu, krzycząc wściekle. Ociekała krwią sączącą się z czterech długich rozcięć pozostawionych przez ostre jak brzytwa pazury lamparta. Lew ryknął i przysiadł na zadzie, szykując się do skoku. Włócznia uderzyła z impetem w jego pierś, ostrze zgrzytnęło o kość, a potem wśliznęło się między żebra. Wielki kot zawył z bólu, zachwiał się i runął na ziemię, wyrywając drzewce włóczni z dłoni Amazonki. Rzucał się wściekle po piasku, rozrzucając dokoła krople krwi. Kiedy przetoczył się na drugi bok, włócznia pękła. Lew się podniósł, ale ponownie runął na ziemię. Thyatis otarła pot z czoła, nucąc pod nosem żałobną pieśń. Po każdej zwycięskiej potyczce zwracała się do duchów umarłych i do bogów, prosząc, by zechcieli wpuścić jej przyjaciół na złote pola za ciemną rzeką. - Pomocy! - rozległ się krzyk. Stado dzikich psów okrążało czarnoskórą kobietę w krótkiej tunice. Murzynka zaciskała obie dłonie na rękojeści miecza, odgradzając się nim od najbliższego psa. Zwierzęta skradały się powoli, na ugiętych łapach, gotowe w każdej chwili poderwać się do ataku. Thyatis rozejrzała się dokoła, ignorując kobietę. - Proszę, pomóż mi! Trzy pozostałe przy życiu lwice zbiły się w jedno stado i polowały razem, zdezorientowane natłokiem zapachów i rykiem tłumu, który odbijał się od ścian amfiteatru. Ludzie na widowni byli w doskonałym humorze; długo czekali na igrzyska, a smutny i nudnawy zazwyczaj spektakl z udziałem dzikich zwierząt i niewolników okazał się tym razem niezwykle ekscytujący. Niedźwiedzie i lamparty już nie żyły, podobnie jak większość kobiet. Zostały tylko dzikie psy, trzy lwice, Thyatis i Nubijka. - Daj mi miecz! - krzyknęła Thyatis, biegnąc prosto na najbliższego psa. Murzynka rzuciła jej miecz, legionowy gladius. Thyatis przechwyciła go zręcznie i odskoczyła na bok. Pierwszy pies
odbiegł do tyłu, wystraszony tym nagłym ruchem, reszta stada zwróciła się jednak ku niej. Gladius zatoczył szeroki łuk, rozcinając pysk najbliższego zwierzęcia. Pies zaskomlał i odskoczył. Pozostałe rzuciły się do ucieczki, Thyatis zdążyła jednak odciąć nogę najwolniejszemu. Zwierzę zawyło żałośnie i próbowało odczołgać się na bok, jednak Thyatis kolejnym ciosem przetrąciła mu kręgosłup. Nubijka wycofała się i podniosła włócznię leżącą na piasku. Thyatis pobiegła w jej stronę. Stado znów ruszyło do ataku, ujadając wściekle. - Włócznia! - krzyknęła Thyatis, a Nubijka rzuciła jej broń. Włócznia była lżejsza od tej, którą straciła w walce z lwem, ale musiała wystarczyć. Thyatis wsunęła miecz za opaskę biodrową i ujęła mocniej włócznię. Tuż po świcie strażnicy wyciągnęli Dianę z celi i zaprowadzili do łaźni na północnym krańcu Koloseum. Dwie niewolnice oskrobały ją dokładnie, umyły jej nawet włosy gryzącym w oczy mydłem. Znosiła to wszystko bez słowa protestu, zadowolona, że w końcu będzie czysta - już od kilku tygodni nie miała okazji porządnie się umyć. Kiedy jednak niewolnice natarły ją oliwą, zaniepokoiła się, nie była to bowiem pachnąca oliwa, której używano w salach gimnastycznych i łaźniach miasta, a roztaczała dokoła paskudny, piżmowy odór kocicy w rui. - Trzymaj się mnie! - Thyatis ruszyła na psy, zerkając jednocześnie na lwice, zajęte rozszarpywaniem na strzępy jakiegoś ciała. Na razie psy stanowiły znacznie większe i bliższe zagrożenie. - Weź jakąś broń, cokolwiek. Nubijka skinęła głową, starając się przezwyciężyć paraliżujący strach.
***
Kolejny ryk zachwytu podniósł się nad stadionem w chwili, gdy Maksjan skończył właśnie obchód. Przyklęknął i przyłożył dłoń do miedzianego paciorka. Każdy koralik odlany został z tej samej sztabki i miał dokładnie taką samą wagę. Zazwyczaj czarownicy nie wykonywali osobiście takich prac, jednak dzięki umiejętności manipulowania temperaturą Maksjan poradził sobie z tym zadaniem bez trudu. Dotknął paciorka i poczuł dźwięczne echo jego braci. Pozwolił, by kształt i wzór Koloseum przybrał w jego myślach konkretny kształt. Amfiteatr górował nad miastem, jego bryły nie dało się pomylić z niczym innym. Dla dziesiątków tysięcy barbarzyńców i cudzoziemców, którzy co roku przewijali się przez stolicę, był to symbol cesarstwa. Stał dokładnie w środku miasta, w dolinie pomiędzy czterema spośród siedmiu wzgórz. Niegdyś, przed wiekami, znajdował się tutaj centralny punkt Złotego Domu Nerona. Teraz było to serce Rzymu. Poznawszy moc ukrytą w tym budynku, Maksjan wiedział już, że jest to także serce cesarstwa.
Galen, jego brat, był symbolem państwa, cesarzem i żywym bóstwem, lecz to miejsce stanowiło zwornik wzoru podtrzymującego całe imperium. W każdym mieście i miasteczku na terenie cesarstwa znajdowała się replika tej areny. To tutaj odbywały się wszystkie ważne uroczystości, tutaj lud miał okazję zobaczyć z bliska swego cesarza i senatorów. Tutaj majestat Rzymu nabierał realnych, namacalnych kształtów. Tutaj na białym piasku przelewano krew zbrodniarzy i zdrajców. Daleko, w prowincjach, amfiteatr był Rzymem. Tylko obywatele mogli zasiadać na marmurowych miejscach, czerpać radość z igrzysk, patrzeć, jak umierają dzikie zwierzęta i zbrodniarze. Śmierć każdego z nich przynosiła chwałę cesarstwu, umacniała je, potwierdzała triumf cywilizacji nad barbarzyństwem. Książę powoli wyciszał umysł. Próbował dokonać czegoś, czego nie robił nigdy wcześniej, czynu o tak delikatnej naturze, że odsunął od siebie szumiący strumień mocy, który od czasu wybuchu Wezuwiusza stanowił nieodłączną część jego jestestwa. Nieustające pomruki i szepty ucichły. Ostrożnie, krok po kroku, zaczął rozkładać formy i matryce
chroniące jego żyjące ciało przed atakami klątwy.
***
Cztery psy wycofywały się chyłkiem, powarkując od czasu do czasu. - Gotowa z następną włócznią?! - zawołała Thyatis przez ramię. - Gotowa! - Nubijka dobrze rzucała, co znacznie ułatwiało im zadanie. Thyatis ruszyła sprintem na psy, krzycząc przy tym na całe gardło. Jej wrzask odbił się echem od marmurowych ścian otaczających arenę. Psy miały już dość, rzuciły się do ucieczki. Thyatis w pełnym biegu, jednym płynnym ruchem wyrzuciła włócznię. Broń przeszyła ciało największego psa, który runął na ziemię. Próbował wstać, skamląc i zlizując krew wypływającą z rany. Thyatis odwróciła się i pochwyciła włócznię, którą rzuciła jej Nubijka. Nagle zamarła w bezruchu, ujrzawszy trzy lwice zmierzające w stronę Murzynki. Szły z nisko pochylonymi łbami. - Połóż się, powoli. - Thyatis zacisnęła mocniej dłoń na drzewcu włóczni. Pierwsza lwica runęła nagle do ataku, jej łapy ledwie dotykały piasku areny. Thyatis ustawiła włócznię poziomo, na wysokości pasa i również zerwała się do biegu. Nubijka przywarła do piasku, zakrywając kark splecionymi dłońmi.
***
Błękitne smugi znaczące resztki tarczy Maksjana przygasły i zniknęły bez śladu. Książę siedział ze skrzyżowanymi nogami na południowym krańcu amfiteatru, wysoko nad lożą cesarza. Daleko w dole jego brat przyglądał się igrzyskom, ukryty pod szkarłatnym baldachimem. Maksjan wyciszył umysł i pozwolił, by fizyczne doznania opuściły jego ciało. Bardzo trudno przychodziło mu przez cały czas utrzymywać w myślach obraz spokojnego jeziora. Starał oczyścić myśli z wszelkich zamiarów i emocji. Moc klątwy kłębiła się wokół niego, przenikając deski dachu, marmurowe posągi bogów, ziarna piasku na arenie. Smuga niszczycielskiej mocy obmyła jego ciało. Starał się za wszelką cenę
zachować całkowity spokój, nie pozwolić, by obraz jeziora się zaburzył. Ucieczka lub próba stawiania oporu oznaczałaby natychmiastową śmierć. Poddał się klątwie, zdał się na jej łaskę i niełaskę. Uderzała o niego mocą niczym fale o brzeg morza, opływała szerokim strumieniem. Była zimna jak lód, nieprzejednana. Doskonała siatka form nieuzna- jąca żadnych odstępstw. Maksjan powoli wypuścił powietrze z płuc, pozwalając, by wraz z kolejnym oddechem wpłynęła weń śmierć. Krista, próbując odebrać mu życie, pokazała mu jednocześnie właściwą drogę. Choć walczyła z klątwą, choć była wrogiem tej bezmyślnej mocy, uniknęła zniszczenia. Znalazła drogę ratunku tam, gdzie on nie próbował nawet jej szukać. Uciekła od niego i weszła w objęcia ciemnej mocy, przyrzekając, że go zniszczy. Guz na ciele cesarstwa, który klątwa pragnęła zniszczyć. Maksjan dopiero niedawno zrozumiał, że jego pierwotna diagnoza była poprawna, a mylił się tylko w jednym, choć bardzo istotnym punkcie. To nie klątwa była chorobą trawiącą ciało państwa i ludu. On nią był.
***
Thyatis runęła na ziemię, rozrzucając na boki fontanny piasku. Dojmujący ból przeszył całe jej ciało. Lwica odbiła się tylnymi łapami od ziemi i skoczyła na nią z góry. Amazonka, dysząc ciężko, zdołała w ostatniej chwili podnieść drzewce włóczni i wbić jego tępy koniec w paszczę zwierzęcia. Wielkie kły zamknęły się z trzaskiem na drewnie, przygnieciona do ziemi, wbiła rękę w lwie oko. Lwica odwróciła się, rycząc z bólu, a Thyatis zdołała wyrwać się spod jej cielska. Zwierzę wypluło drzewce włóczni i obnażyło kły, bijąc ogonem o ziemię. Thyatis cofnęła się o kilka kroków, aż natrafiła stopą na leżącą twarzą ku ziemi Nubijkę. - Broń! - syknęła, sięgając do tyłu. Dziewczyna wepchnęła jej w dłoń wielki nóż o jednostronnym ostrzu. Lwica potrząsnęła łbem i powoli przeszła na prawą stronę. Dwa pozostałe lwy krążyły nieco dalej. Zlana potem, z sercem w gardle, Thyatis śledziła każdy ruch lwicy. Bestia zawróciła, porykując gniewnie. Pochyliła łeb. Waliła ogonem na boki, jej ślepia płonęły niczym żagwie. Thyatis zastygła w pozycji do walki, czekając na atak lub skok. I lwica nagle skoczyła, szybka jak błyskawica. Amazonka była jednak przygotowana, obróciła się w miejscu, odsuwając się z linii ataku, pochwyciła dłonią fałdę skóry na szyi wielkiej kocicy i
pociągnęła ją na siebie, wkładając w ten ruch wszystkie siły. Lwica wyleciała w górę, rycząc ze zdumienia i przestrachu, a potem z ogromną siłą uderzyła grzbietem o ziemię. Thyatis zachwiała się i odruchowo sięgnęła wolną ręką do obolałego ramienia. Jej nauczycielki Drogi Otwartej Dłoni nie byłyby zadowolone, widząc, że wkłada w rzut własną siłę, ale... Niespodziewanie do ataku ruszyła najmniejsza lwica. Amazonka wbiła prawe przedramię w szyję zwierzęcia, blokując atak, a lewą ręką uzbrojoną w nóż dźgnęła je pod łopatkę. Na piasek znowu spadły krople krwi. Thyatis zadawała coraz to nowe ciosy. Lwica podskoczyła, wyrzucając do przodu tylne łapy. Ostrymi jak brzytwy pazurami rozorała Amazonce prawe udo. Obie runęły na ziemię. Thyatis wściekle wciąż dźgała nożem. Nagle znalazła się na zwierzęciu i wykorzystując przewagę, wbiła bestii ostrze w gardło. Wielka łapa uderzyła ją w głowę i strąciła na ziemię. Amazonka przetoczyła się na bok i zerwała na równe nogi, kurczowo ściskając rękojeść noża. Lepka warstwa krwi okrywała ją całą, czerwone krople ściekały z włosów. Młoda lwica próbowała wściekle zaryczeć, lecz z jej rozoranego gardła wydobywało się tylko chrapliwe bulgotanie. Podniosła się i próbowała jeszcze raz zaatakować, opadła jednak bezwładnie na ziemię. Wściekły ogień w jej ślepiach przygasał. - Dobij ją. - Nubijka wcisnęła włócznię w dłoń Thyatis. - Nie powinna tak cierpieć. Amazonka podbiegła do lwicy. Wysoko, na widowni, tłum krzyczał i wiwatował, wymachując kapeluszami. Dawno już nie widzieli tak niezwykłego spektaklu. Thyatis uderzyła z góry, wkładając w cios wszystkie siły, jakie jej jeszcze zostały. Ostrze przeszyło ciało wielkiego kota na wylot i zazgrzytało o piach. Ostatnia iskra życia, pełgająca w złotych ślepiach, rozbłysła na moment i zgasła ostatecznie. Dysząc ciężko, Diana obejrzała się za siebie i odetchnęła z ulgą; pozostałe lwice odeszły, uznając jej wyższość. Zza żelaznych wrót wyszli strażnicy w czarnych tunikach, by zabić lub pochwycić pozostałe przy życiu zwierzęta. Ogromny krzyk wypełnił arenę, gdy Thyatis podniosła włócznię, by pozdrowić cesarza i wiwatujący tłum.
To dla was, moi przyjaciele, odszukajcie te dary w zimnej ciemności, pozwólcie, by to zwycięstwo was poprowadziło, oświetliło wasze ścieżki w świecie zmarłych. Ruszajcie, przyjaciele, ku złotym polom pszenicy. Nasyćcie się tym życiem, słodkim jak wino.
**
*
Krople potu spływały Maks janowi po twarzy i szyi, mokra koszula kleiła się do ciała. A jednak żył i oddychał, zawieszony w oceanie ciemności. Każda chwila spędzona w tym stanie kosztowała go mnóstwo sił, nie mógł bowiem ani na moment utracić świadomości, musiał zachować zdolność naginania mocy do własnych potrzeb i zmieniania świata. Starał wniknąć w otaczający go wzór, stać się jego częścią. Klątwa była wszędzie dokoła, przenikała również jego ciało.
Nie jestem wrogiem, Przyjacielem.
szeptał
w
ciemności. Jestem przyjacielem.
Nie został unicestwiony. Wydawało się, że płynie w ciemności, unoszony wraz z wieloma innymi wzorami i formami. Oddychał wolniej, pełen spokoju. Wciąż żyję. Otworzył oczy. Słońce przesuwało się powoli na zachód. Książę podniósł się na nogi i omal nie zatoczył, wyzuty z sił. Jeden ze strażników zbliżył się, zaniepokojony. - Przynieś mi coś do jedzenia - wychrypiał Maksjan, zaskoczony brzmieniem swojego głosu. - Już idę, panie. - Strażnik oddalił się pospiesznie. Maksjan ponownie usiadł na drewnianym dachu. Uśmiechnął się do siebie, ogromnie zadowolony, i ściągnął do tyłu wilgotne od potu włosy. Sól paliła go w oczy, ale duszę miał przepełnioną radością. Odzyskał wolność.
***
Cesarzowa Helena, ukryta w cieniu szkarłatnego baldachimu, podniosła wzrok znad listu. Choć cesarz musiał obserwować igrzyska, reagując wraz z tłumem na wszystko, co działo się na arenie, ona mogła siedzieć z tyłu na swoim wielkim, wyłożonym grubymi poduchami krześle i zająć czymś innym. Teraz oderwała się na moment od pracy, gdyż w ryku tłumu zaszła jakaś zmiana. Niecka
amfiteatru ukształtowana była tak, że wszystkie dźwięki wpadały do cesarskiej loży niczym woda do lejka. Helena przekrzywiła głowę i spojrzała na biały piach. Pierwsza bitwa, jakaś idiotyczna walka dzikich zwierząt z niewolnikami, dobiegła końca. Brwi cesarzowej, starannie wyskubane i przybarwione antymonem, uniosły się w wyrazie zdumienia. Zwycięzcami były dwie kobiety, biała i czarna. Wyglądało na to, że wszystkie zwierzęta zostały pokonane, co było naprawdę niezwykłe; niewolnicy i kryminaliści zwykle bardzo szybko padali ofiarą dzikich bestii. W starciu z
venatores - na wpół zagłodzone drapieżniki triumfowały już nieco rzadziej. Dwie zwyciężczynie zbliżyły się do cesarskiej loży, ponaglane przez strażników w czarnych szatach i groteskowych szarych maskach. Biała, rudowłosa kobieta z ociąganiem rzuciła na ziemię nóż, miecz i okrwawioną włócznię. profesjonalistami -
Galen wstał, wzdychając skrycie, i podszedł na skraj loży, powoli, by widownia zdążyła umilknąć. Po chwili w całym ogromnym amfiteatrze zapadła cisza. - Wszyscy czekaliśmy na ten dzień - rozbrzmiały pierwsze słowa cesarza. Dzięki specjalnemu ukształtowaniu teatru jego głos docierał do najodleglejszych nawet miejsc. - Wiem, że wielu z was z niecierpliwością wypatrywało tych igrzysk, obawiając się, że duchy zmarłych wywrą swój gniew na tych, którzy pozostali przy życiu. Odpowiedział mu przytłumiony pomruk. Każdy z mieszkańców miasta już niejednokrotnie wypowiadał się na temat opieszałości cesarza. Teraz jednak, gdy igrzyska już się zaczęły, poprzedzone bajkową paradą i trzema dniami ucztowania na koszt imperatora, nastroje Rzymian znacznie się poprawiły. - Jestem przekonany - kontynuował cesarz, podnosząc nieco głos - że jeśli już coś się robi, należy to robić porządnie. Przygotowanie takiego przedsięwzięcia wymaga czasu. Lud Rzymu zasługuje na najlepsze igrzyska, jakie tylko można sobie wyobrazić. Czyż obywatele tego miasta nie zasługują na to, co najlepsze?
Widownia odpowiedziała mu głośnym aplauzem, krzyk odbijał się echem od murów i posągów oraz od wielkich żagli ocieniających teraz północną stronę amfiteatru. W miarę upływu czasu cyrk wypełniał się ludźmi, niemal wszystkie miejsca na widowni były już zajęte. Każdy chętnie słuchał, jaki jest ważny i jak bardzo cesarzowi zależy na tym, by zorganizować udane igrzyska. - Wróżby są pomyślne - rzekł Galen. - A pierwsze walki obiecujące. Pozwólmy tym dwóm dzielnym Amazonkom odebrać należną im nagrodę! Dwaj strażnicy w maskach Charona nakazali kobietom, by zbliżyły się do loży cesarza. Wykonały polecenie niechętnie, jakby paraliżował je strach. Helena zmarszczyła brwi, widząc, że rudowłosa nie chce podnieść głowy, wpatrzona w piach pod swoimi stopami. - Zwyciężyłyście! - krzyknął Galen, patrząc na tłum, a nie na Amazonki. -Tak jak Rzym zwycięża nad światem! Ocaliłyście życie i zdobyłyście uznanie tych obywateli! Widownia znów odpowiedziała mu ogłuszającym krzykiem. Większość ludzi nie zwracała jeszcze większej uwagi na to, co działo się na arenie, była to dopiero rozgrzewka przed właściwym spektaklem, jednak ci, którzy oglądali walkę Amazonek, z pewnością tego nie żałowali. Helena spojrzała jeszcze raz na dwie kobiety, którym wręczano właśnie liście palmowe i wieńce z ostrokrzewu, po czym ponownie zajęła się pisaniem listu. Droga Artemizjo, mam nadzieję, że miewasz się dobrze, jeśli to w ogóle możliwe w towarzystwie takiego prostaka jak twój mąż...
***
Thyatis wpatrywała się w wieniec ostrokrzewu, który wciśnięto jej w dłoń. Wcale nie miała ochoty wkładać go na głowę. - Zrób to! - syknęła Nubijka. - Oczekują tego od ciebie. Thyatis posłusznie włożyła wieniec. Jeden ze strażników w czarnych szatach dźgnął ją włócznią w plecy. Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. Wystarczyłoby tylko wyrwać mu włócznię z ręki... Poprawiła wieniec i podniosła ręce w triumfalnym geście. Potem strażnicy zagonili ją i Nubijkę do jednego z korytarzy odchodzących od areny. - Jak się nazywasz? - spytała Nubijka, chichocząc. Thyatis rozumiała tę reakcję - obie uniknęły przed chwilą śmierci. Teraz czuła się cudownie żywa, ogarnięta przyjemnym znużeniem. - Diana. A ty? - Kanda. - Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, błyskając białymi zębami. - Wygląda na to, że naprawdę jesteśmy Amazonkami!
DZIELNICA CYSTERN, KONSTANTYNOPOL Ostrożnie, dzieci, ostrożnie! - powtarzał surowo głos dobiegający ciemności. Czterej Wołosi, stojący wokół ciężkiej sosnowej skrzyni, skulili się ze strachu. Od dłuższego już czasu próbowali przesunąć skrzynię po wąskim pomoście, pod którym falowało głębokie, ciemne morze. Gęsta mgła utrudniała oddychanie i ograniczała widoczność. - To bardzo cenne rzeczy. Z mgły wynurzyła się Królowa Ciemności. Blask latarni wiszących na słupkach wzdłuż pomostu oświetlił biały owal jej twarzy i lśniące nieludzkie oczy. Wołosi czołgali się przed nią, przyciskając twarze do desek pomostu. - Dwaj z przodu - syknęła, pochylając się nad nimi - i dwaj z tyłu. Wołosi poderwali się z miejsc, pochwycili skrzynię i postękując z wysiłku, wciągnęli ją na ramiona. Pomost zaskrzypiał niepokojąco, utrzymał jednak ciężar ładunku. Tragarze ruszyli naprzód, stawiając
drobne, odmierzone kroczki. Rzeźbione jadeitowe wazy, wypełniające skrzynię, były nieprawdopodobnie ciężkie. Kręcąc głową z niesmakiem, królowa weszła na podwyższenie. Irytowała ją świadomość, że musi odchodzić w ten sposób, w pośpiechu, zmuszona okolicznościami. Jej kryjówka była pusta, ogołocona z mebli i ozdób. Chińskie wazy, pokryte rysunkami wężowatych smoków, ptaków i gór osnutych chmurami, były wywożone ostatnie. Krzywiąc się ze złości, królowa wyjęła z płaszcza fiolkę i wyrwała z niej zatyczkę. Z wnętrza fiolki wydobył się głośny syk, a królowa odwróciła szybko głowę. Zachowanie urody kosztowało ją już zbyt wiele; nie chciała jednak pogodzić się z myślą, że może utracić także i to, co jeszcze jej zostało. Jednym energicznym ruchem rozsypała srebrny pył na całej platformie. Zakrywając rąbkiem płaszcza twarz, odsunęła się i ruszyła szybko w dół pomostu. Tymczasem nad deskami tworzącymi platformę zaczęły unosić kłęby coraz gęstszego czarnego dymu. Królowa wiedziała, że wkrótce nie pozostanie w tym miejscu nic, prócz okopconych głów gorgon. Ponaglana bezsilnym gniewem, jednym susem wskoczyła na schody.
Parki pożałują jeszcze chwili, kiedy zakpiły sobie z Królowej Nocy!
***
Jej gniew nie przygasł ani odrobinę, gdy jakiś czas później wspięła się na najwyższy punkt starego akropolu. Zeus Pankrator nie odwiedzał swej świątyni od tysięcy lat, jednak potężna budowla, wzniesiona na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się widok na Złoty Róg i Pro- pontydę, nadal górowała nad miastem. Królowa zatrzymała się i spojrzała na wschód. Jej okręty wypływały właśnie na morze, pchane długimi wiosłami i niestrudzonymi ramionami jej dzieci. Było ich w sumie siedem, sześć smukłych kupieckich statków i szybki “Helios", który je eskortował. W ładowniach okrętów kryli się ostatni
surapa przebywający w mieście.
Królowa wiedziała, że kiedyś nadejdzie ten dzień. Jej poddani mieszkali w mieście od tysięcy lat, żyjąc i polując wśród stad chodzących za dnia. Teraz zostało ich już naprawdę niewielu, a i ta garstka zmuszona została do ucieczki. Królowa wykrzywiła twarz w grymasie nienawiści. Długie, ostre paznokcie wbiła w marmurową poręcz okalającą wieżę, koncentrując się, otwierając świadomość na zmiany mocy wyczuwalne w ziemi i powietrzu. Nie miała już tyle sił co w latach młodości, nadal jednak
panowała nad wiatrem i powietrzem. Znad zimnych wód Pro- pontydy podniosła się mgła, która rozprzestrzeniała się szybko na wszystkie strony, niczym kropla atramentu w czystej wodzie. Już po chwili okrywała siedem okrętów płynących na południe, otoczyła ich maszty i zaczęła wspinać się na potężne granitowe klify. Pod osłoną tego szarego całunu jej dzieci uciekały z miasta. Miała nadzieję, że znajdą bezpieczne schronienie na zachodzie. Dawno temu przygotowała dla nich kryjówkę i zawarła umowę, która miała zagwarantować im bezpieczeństwo, nie wiedziała jednak, czy te przygotowania przetrwały próbę czasu. Przywróciła moc do równowagi, pozwalając, by wiatr, powietrze i morze powróciły do swego pierwotnego stanu. Zarzuciła kaptur na głowę i ruszyła powoli w dół schodów. Daleko w dole mgła pełznąca powoli w stronę azjatyckiego wybrzeża zatrzymała się nagle i zawirowała, jakby natrafiła na niewidzialny mur. Królowa zatrzymała się raptownie. Coś stawiło opór wytworowi jej magii. Nawet teraz, gdy nie sięgała już myślą do niewidzialnego świata, wyczuwała tajemnicze echo. Błyskawicznie, bez chwili namysłu otoczyła się warstwą gęstego powietrza o niesamowitym, nienaturalnym odcieniu. Wbiegła z powrotem na szczyt wieży i spojrzała na wschód. Daleko, na skraju jej pola widzenia, w ciemnych chmurach zamigotała błyskawica. Jej mgła naruszyła jakiś ukryty wzór. Podniósł się wiatr, wzniecone magiczną mocą zefiry przeganiały mgłę. Królowa chciała sprzeciwić się tej nieznanej mocy, jednak ogarnęło ją tajemnicze uczucie, drżący dotyk niesiony wiatrem. Znała to uczucie, zachowała je we wspomnieniach, świadectwo czegoś tak starego, że uznała je już za niebyłe. Po raz pierwszy zrozumiała, co jest źródłem dręczącego ją niepokoju i przeczucia klęski wiszącej nad miastem chodzących za dnia. Niszczyciel, pomyślała, dotkliwie odczuwając brzemię wieku. Władca Dziesięciu Węży.
Ze wschodu dobiegł odległy grzmot, spóźniony towarzysz błyskawic rozpalających ciemne chmury. Królowa syknęła przeciągle, ogarnięta uczuciem wykraczającym poza zwykły gniew. Wiedziała wreszcie, co kazało jej zostać w mieście i czekać, a ta świadomość napełniała ją poczuciem ulgi, wręcz radości. Nie ucieknie. Odpowiednio się przygotuje. Ciekawe, jak przedostaniesz się na drugi brzeg.
OKOLICE SESTUS, EUROPEJSKIE WYBRZEŻE PROPONTYDY
Widzę flagi sygnałowe. - Odenatus przysłonił oczy, spoglądając na zalany słońcem brzeg. Ludzie Chalida są już w mieście. - Świetnie - odpowiedziały mu chórem dwie osoby. Odwrócił się zaskoczony. Mahomet i Zoe przez moment patrzyli na siebie w milczeniu, a potem wybuchnęli śmiechem. Palmyrski czarownik wszedł pod baldachim ocieniający tylny pokład “Dżibrila". Galera kołysała się leniwie na falach. Pomimo wczesnej pory było już gorąco, lekka bryza nie była w stanie przemóc zalegającego nad wodą upału. Odenatus wsunął kciuki za pas. - No i co? Schodzimy tutaj na ląd? - Nie, jeszcze nie - odrzekła Zoe. - Rzymianie wciąż mają flotę, więc musimy utrzymać galery w pełnej gotowości do walki i ochraniać transportowce podczas wyładunku. - Tak, ten problem trochę mnie niepokoi - przytaknął Mahomet. - Widzieliśmy, że podczas ostatniej bitwy uciekło sporo rzymskich okrętów. Nie przypuszczam, by zniszczył je sztorm, wróciły więc zapewne do swych portów. Rzymianie mają też jeszcze wiele innych okrętów. Nie widzieliśmy ich do tej pory, zapewne cesarz zebrał je gdzieś i czeka na dogodny moment do ataku. Zoe skinęła głową. - Musimy zakładać, że kiedy dojdzie do bitwy, nasza flota zostanie zniszczona.
- Zgadza się. - Wyglądało na to, że Mahomet nie przejmuje się szczególnie tą smutną perspektywą. - Jeśli wszystko ułoży się po naszej myśli, w trzy dni zakończymy rozładunek. Potem musimy jak najszybciej ruszyć w stronę Konstantynopola drogą lądową. Szadin będzie dowodził głównymi siłami, w awangardzie pojedzie Chalid i jego zwiadowcy. Nie wylądowaliśmy zbyt blisko miasta; będziemy mieli dość czasu, by przeprowadzić należyte rozpoznanie i rozejrzeć się po okolicy. Przypuszczam, że staniemy pod murami Konstantynopola nie wcześniej niż za tydzień. - Tak, i na szczęście będziemy stać na stałym lądzie! - roześmiał się Odenatus, który podobnie jak większość armii Sahabów nie lubił morskich podróży. - A co z tym miastem? Zostawimy tu garnizon? Oczy Mahometa błysnęły rozpalone słonecznym blaskiem odbitym od powierzchni morza. - Nie. Wystarczy oddział strażników i szybki statek, który poinformuje nas, jeżeli przybędzie wróg. Nasza armia nie jest dość duża, by angażować się w dwie bitwy jednocześnie. Bliżej Konstantynopola są inne porty, które w zupełności wystarczą na nasze potrzeby. Na przykład Perinthus ma dobrą, głęboką przystań. Odenatus ponownie spojrzał na brzeg. W ukrytym świecie panował spokój. Wróg nie przeciwstawił im jeszcze swych sił. Odenatus był bardzo ciekaw, co się stanie, kiedy w końcu dojdzie do konfrontacji. Słyszał od Zoe o mocy, która przepływała przez Mahometa. Wydawała się bardzo niebezpieczna.
***
Nad gładką taflą wody niosło się żałosne rżenie koni. Zoe otworzyła oczy i usiadła prosto, przyciskając do piersi cienki koc. Ponownie rozległy się głośne pojękiwania, stukoty i brzęki. Palmyrka zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Bez rezultatu. Wiatr ucichł przed zmierzchem, a wody Propontydy znieruchomiały, gładkie jak blat stołu. Pomimo późnej pory armia wciąż prowadziła rozładunek w dokach Sestus, a hałas, który czynili przy tym ludzie i zwierzęta, nie pozwalał królowej zasnąć. Przycisnęła dłonie do oczu, potem się poddała. Sen uleciał. Powietrze wypełnione było dziwnym pomrukiem, który działał jej na nerwy. Odrzuciła koc i powoli podniosła się z koi. Potrzebowała tylko krótkiej chwili, by włożyć spodnie i ciężką wełnianą tunikę z targu w Cezarei. Nie wkładała butów, bo po statku najlepiej chodziło się boso. Cichcem wymknęła się ze swej kajuty i pobiegła na główny pokład. Oddychała powoli, by uspokoić umysł i wejść w świat prawdziwych form. Tutaj morze promieniowało błękitnym blaskiem, w którym kołysały się jasne kształty śpiących ryb i ciemnozielone smugi prądów płynących głęboko pod powierzchnią wody. Starannie omijając
wzrokiem otchłań nieba, pozwoliła, by jej wzrok znów przeniósł się do świata pozorów. Niedaleko w ciemnościach majaczyła sylwetka palmyrskiego statku “Archelaos". Zoe skupiła myśli na własnym oddechu i regularnym biciu serca. Wspięła się na reling i wyskoczyła w górę. Rześkie nocne powietrze obmywało jej twarz, pęd odrzucał do tyłu długie włosy. Nim zdążyła nacieszyć się lotem, wylądowała na pokładzie frachtowca. W wodzie odbijał się blask pochodni i latarni z nabrzeża. Załoga “Archelaosa" spała, spod pokładu dochodziło chrapanie. Wejście do ładowni przyciągało Zoe niczym magnes. Palmyrka zbiegła z przedniego pokładu statku i zeszła szybko po drabinie prowadzącej do ładowni. Ukryty w ciemnościach katafalk wypełniał niemal całe pomieszczenie. Pokrywały go wieńce kwiatów. Zoe dotknęła jednego z rzeźbionych pali podtrzymujących baldachim. Wzdrygnęła się, przeszyta zimnym dreszczem. Dziwny pomruk przybrał na sile. Potrząsnęła głową, jakby mogła w ten sposób przegonić dokuczliwy dźwięk. Nagle zrobiło jej się słabo. We wspomnieniach ujrzała obrazy śmierci - jej martwe miasto, ulice zasłane grubą warstwą kości, morze okopconych ruin. Zachłystując się łzami, opadła na kolana. Ból, który przepełniał ją przed spotkaniem z Mahometem, wrócił ze wzmożoną siłą, uderzył niczym ogromna fala.
Córko, posłuchaj mnie. Poderwała głowę. W ładowni panowała ciemność. Z podłogi dobiegało miarowe skrzypienie, któremu akompaniował chlupot fal o burty statku. Zrobiło się bardzo zimno. Zoe zadrżała, przejęta nagłym strachem. Tkwiła w bezruchu, bojąc się dotknąć czegoś, co skradało się do niej pod osłoną ciemności. Posłuchaj. Posłuchaj mnie. Zoe, proszę, posłuchaj. Błagalna prośba ginęła w coraz głośniejszym pomruku i syku. Palmyrka odsunęła się od sarkofagu. Każdy ruch sprawiał jej wielką trudność, musiała zbierać siły, nawet by podnieść głowę. Coś ciągnęło ją w dół, próbowało przycisnąć do desek. Zaczęła się dusić. Coś gorącego zakryło jej ucho, pajęcza sieć metalowych wąsów i wilgotnych, chitynowych powierzchni. Zoe wbiła palce w gęstwinę ostrych drutów i szeleszczących, klekoczących szczęk. Szarpnęła. Rozległ się dźwięk przypominający głośne mlaśnięcie, jakby rozrywała kawał mięsa. Prawą
stronę jej głowy objął straszliwy ból. Metalowy intruz wił się w jej dłoni, ciął palce. Krew spływała strumieniem po szyi. W ciemnościach zapłonął nagle pomarańczowy płomień, gdy zdesperowana Zoe sięgnęła do swej magicznej mocy. W migotliwym blasku ujrzała coś, co przypominało ogromnego czarnego skorpiona, pokrytego hebanowymi liśćmi. Oblepione krwią i jakimś lśniącym płynem monstrum wiło się w jej dłoni. Ogon zwierzęcia, zakończony paszczą o trzech kłach, uderzał na wszystkie strony niczym bicz, próbując dosięgnąć jej oczu. - Nie! - Krzyk Zoe objawił się jako nagły rozbłysk światła. Odrzuciła pająkowatego potwora jak najdalej od siebie. Uderzył w sarkofag i spadł. Magiczny płomień dosięgną! suchych desek, błyskawicznie ogarnął wieńce splecione z wysuszonych kwiatów i ziół. Nad katafalkiem podniosła się chmura białego dymu. Zoe odpełzła na bok, zmierzając w stronę drabiny. Usłyszała za sobą charakterystyczny owadzi szelest i odsunęła się na bok. Kątem oka dostrzegła czarne monstrum skaczące na nią z ciemności. Tym razem była przygotowana. Z jej dłoni wystrzelił strumień ognia, który uderzył prosto w czarnego skorpiona. Stworzenie wydało z siebie przeraźliwy pisk i odleciało do tyłu, uderzając w ścianę ładowni. Zoe skrzywiła się z odrazą i zacisnęła pięść, posyłając w stronę monstrum błękitną błyskawicę, która rozerwała je na drobne kawałki. Ogień, który trawił katafalk, przeniósł się także na ścianę. Z drewnianego podwyższenia wydobył się głośny syk i suchy, owadzi szelest. Zoe cofnęła się o krok, otoczona niebieską tarczą, za którą kłębił się ogień. Prawa strona jej głowy pokryta był lepką, wilgotną skorupą. Palmyrka przyłożyła dłoń do ucha, próbując zatamować upływ krwi. Okręt zaskrzypiał, a nadpalona ściana ładowni wygięła się nagle i pękła, wpuszczając do płonącego pomieszczenia strumień wody. W górę
wystrzeliły kłęby pary. Zoe rzuciła się do ucieczki, błyskawicznie wspięła się na drabinę i wyskoczyła na pokład. Z tyłu dobiegł ją głośny chrzęst i trzask pękających desek, pokład zakołysał się pod jej stopami. Woda wciąż wlewała się szerokim strumieniem do dogasającej ładowni. Królowa przycisnęła dłoń do rozszarpanego ucha i chwiejnym krokiem podeszła do relingu, ignorując krzyki przerażonej załogi. “Dżibril" kołysał się spokojnie na wodzie, oświetlony teraz dziesiątkami lamp. Zewsząd dochodziły krzyki zatrwożonych marynarzy. Zoe zachwiała się, ogarnięta kolejną falą straszliwego bólu. Zgromadzona przed chwilą magiczna energia uchodziła z niej w coraz szybszym tempie. Zebrawszy resztki sił, Palmyrka wspięła się na reling. Okręt coraz szybciej nabierał wody i przechylał się na burtę, utrudniając jej zachowanie równowagi. Deski i belki skrzypiały przeraźliwie i pękały z trzaskiem pod naporem ogromnej masy wody. Zdobyła się na jeszcze jeden wysiłek i skupiła wzrok. Powoli docierał do niej obraz świata pozorów, nie mogła jednak odnaleźć wejścia do świata prawdziwych form. Niebo zamieniło się na moment w otchłań wypełnioną płomieniami, później jednak znów pociemniało. Zoe przygryzła wargi, starając się zapomnieć 0 bólu i słabości. Nagle matryce postrzegania połączyły się ze sobą i znów ujrzała prawdziwy wzór wody i powietrza. Odbiła się od relingu i poleciała w górę, smagana pędem powietrza. Coś metalowego zadrżało nagle w jej uchu. Krzyknęła i runęła do morza.
PAŁAC CESARZA, BUKOLEON, KONSTANTYNOPOL W ciszę wdarło się delikatne, lecz natarczywe pukanie. Martyna podniosła głowę i otworzyła oczy, uświadamiając sobie, że zasnęła przy biurku. Arsinoe, która siedziała po drugiej stronie pokoju, obok łóżeczka śpiącego Herakleonasa, podniosła się z miejsca i podeszła cicho do drzwi. Pochyliła się, przykładając ucho do drewnianego panelu, i spytała półgłosem:
- Kto tam? Kiedy zza drzwi dobiegła przytłumiona odpowiedź, służąca zwróciła się do Martyny: - Pani, to Rufio z dwoma kapłanami Asklepiosa. - Czegóż oni znowu chcą? - Cesarzowa wstała. - Nie dadzą się nawet zdrzemnąć. - Obciągnęła tunikę i zarzuciła na ramiona wełniany szal. Potem spojrzała na szklany dzban z winem i skrzywiła się z niesmakiem, ujrzawszy w nim odbicie swej twarzy i ciemne smugi pod oczami. - Wpuść ich. Gdy tylko Arsinoe uchyliła drzwi, do pokoju wślizgnął się Rufio, a za nim dwaj kapłani, jeden wysoki i zwalisty, drugi niski, chudy i pomarszczony. Martyna poczekała, aż służąca zamknie drzwi. - Czego chcecie? - spytała, nie próbując nawet ukryć grymasu pogardy. Dwaj kapłani byli w tradycyjnych szatach swego zakonu. Wyższy, rudobrody, ukłonił jej się nisko. - Szlachetna pani, niektórzy członkowie naszego zakonu sprawili ci ból swym nieodpowiedzialnym zachowaniem i bezpodstawnymi oskarżeniami. Wiedz, że ani ja - a nazywam się Tarsus - ani obecny tu Hipponaks, mój przyjaciel, w najmniejszym stopniu nie podzielamy ich poglądów. Obaj ponownie się nisko ukłonili. Zaskoczona cesarzowa spojrzała na nich nieco przychylniej; od lat już żaden kapłan w mieście nie był dla niej tak uprzejmy. - Rozumiem. Cóż, nie wiem, jakie są wasze intencje, ale przynajmniej potraficie zachować się grzecznie. Co was tu sprowadza? Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a potem niższy skłonił swą okrągłą głowę i uśmiechnął się nieśmiało. - Pani, mieliśmy nadzieję, że pozwolisz nam zbadać swego męża. Obaj jesteśmy biegli w sztuce uzdrawiania i myśleliśmy...
...że możemy zrobić coś, co przyniesie korzyść nam wszystkim dokończył gładko Tarsus. -
Martyna usiadła na ciężko na swoim krześle, ogarnięta falą emocji. Powstrzymując łzy, machnęła ręką na Rufia. - Kapitan gwardii może wam powiedzieć, jak wyglądało to do tej pory.
- Już to wiemy - odparł Tarsus, podchodząc bliżej i klękając przed cesarzową. Jego jasnobrązowe ciepłe oczy i łagodny głos przepełnione były szczerą troską. - Kapitan opowiadał nam o poprzednich próbach i niepowodzeniach. Pani, pozwól nam spróbować. Jesteśmy lojalnymi obywatelami. Wiesz zapewne, pani, że choroba cesarza jest jak trucizna w ciele państwa. - To w niczym nie pomoże. - Martyna zakryła dłonią usta i zamknęła oczy. Łzy ciekły jej spod powiek szerokim strumieniem, rozmywając cienie pod oczami i zostawiając szare smugi na policzkach. - Bogowie przeklęli mego męża. Tarsus wstał i spojrzał na Hipponaksa posępnie. - Czy to właśnie stwierdzili inni kapłani? Czy są to tylko twoje obawy, pani? - Inni kapłani mówili wiele rzeczy - odpowiedział mu Rufio. - To wcale nie znaczy, że mieli rację. - Pani, czy możemy go zobaczyć? - spytał ponownie Hipponaks. - Dobrze, choć to i tak niczego nie zmieni. - Martyna machnęła ręką na Rufia, wciąż zaciskając mocno powieki. - Zaprowadź ich. Rufio skinął głową. - Tędy. Tarsus zawahał się na moment, potem jednak położył dłoń na ramieniu swego towarzysza i odwrócił się od królowej. Razem ruszyli za kapitanem gwardii, który przycisnął ukryty zatrzask i otworzył panel w jednej ze ścian komnaty. Wkrótce wszyscy trzej zniknęli w ciemnościach.
Martyna drżała na całym ciele. Arsinoe podbiegła, okryła ją kocem i wcisnęła w rękę kubek. Cesarzowa wypiła duszkiem, nie zważając na cienką strużkę wina cieknącą jej po brodzie. Ciemna plama rozlewała się powoli na jej tunice, pełzła w dół.
***
Za każdym razem, gdy Rufio wchodził do pokoju cesarza, smród uderzał w jego nozdrza z taką samą siłą. Kapitan zastanawiał się, czy od czasu gdy zaczęli stosować lekarstwo Swioda, stan cesarza uległ jakiejkolwiek poprawie. Szklista, rozciągnięta skóra, opuchnięte kończyny - wszystko wyglądało tak samo jak przed miesiącami. Tarsus i Hipponaks uklękli po obu stronach łoża chorego, zdjąwszy uprzednio swe ciężkie chimationy. Gdy tylko weszli do komnaty, w ich zachowaniu zaszła niezwykła odmiana; nerwowość i nieśmiałość ustąpiły miejsca opanowaniu i pewności siebie, jaką przejawiają zawodowcy przy pracy. - Puchlina wodna - stwierdził Tarsus i spojrzał na Hipponaksa. Staruszek skinął potakująco głową. Płyny zbierają się w kończynach. Humory zgromadzone w klatce piersiowej ugniatają płuca. Tarsus delikatnie odsunął kołdrę okrywającą cesarza. Kapłani zachowywali się tak, jakby widok zniekształconego, odrażającego ciała nie zrobił na nich najmniejszego wrażenia. Hipponaks przesunął dłonią wzdłuż opuchniętych nóg, trzymając palce tuż nad szarą skórą, lecz jej nie dotykając. - Główne naczynia w nogach mogą być uszkodzone. Palce stóp już czernieją. Gromadzi się w nich krew, możliwe, że zaczyna krzepnąć. Obieg krwi i żółci musi być bardzo słaby. Tarsus położył dłoń na czole cesarza i zamknął oczy. Pokój wypełnił się niskim, przytłumionym pomrukiem, a ciało cesarza rozluźniło się nagle, opadło bezwładnie. Rufio odruchowo sięgnął do sztyletu u pasa. Hipponaks podniósł wzrok i pokręcił głową. - Proszę się nie niepokoić, kapitanie. Tarsus sprawił tylko, że cesarz zapadł w głęboki, spokojny sen. Stary kapłan usiadł prosto i zamyślił się. - Tarsusie - rzekł po chwili - gdyby była to zwykła puchlina wodna, każdy kapłan bez trudu przywróciłby równowagę cieczy w organizmie.
- Tak. - Tarsus pochylił się niżej, wąchając oddech cesarza. - Kapitanie, czy cesarz pije napar z jagód jałowca? Rufio drgnął zaskoczony, potem jednak skinął głową. - Tak. Połączony z jakimiś innymi ziołami. - Nasionami pietruszki. Jaką dawkę mu podajecie? Od jak dawna? - Dawka jest niewielka, ale robimy to od kilku miesięcy. - Rufio wzruszył ramionami. - Nie chce niczego pić, więc robimy to, kiedy śpi, nocą, by nikt nas nie widział. Cesarz i cesarzowa mają w pałacu wielu wrogów. Tarsus spojrzał na Hipponaksa zaniepokojony. - Tak długie stosowanie naparu powinno w znacznym stopniu zredukować objawy. Staruszek pokiwał głową. - Zgadza się. W takim razie mamy do czynienia z czymś więcej niż zwykłą chorobą. Tarsus usiadł wygodniej i zamknął oczy. Hipponaks zrobił to samo. Rufio odwrócił na moment głowę, gdyż wydawało mu się, że słyszy jakiś hałas dobiegający z ukrytego korytarza. Gdy znowu spojrzał na kapłanów, trzymali dłonie na piersiach cesarza. Spod ich palców wypływał delikatny jasny blask, który obmywał ciało Herakliusza niczym strumień wody. Rufio wykrzywił się w grymasie strachu i wściekłości. Zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu i odwrócił wzrok. Żyły wystąpiły mu na czoło, zbielały kłykcie dłoni, w końcu jednak zdołał się opanować. Gdy spojrzał ponownie na cesarza, białe światło obmywało jego spokojną, nieruchomą twarz.
*** - Nie udało wam się - stwierdziła Martyna beznamiętnym, zimnym tonem. - Owszem - odrzekł Hipponaks, wyzuty z sił, przygarbiony. - Ale pozostaje iskierka nadziei. Cesarzowa uniosła lekko brwi.
- Słucham. - Cesarz sam wpędził się w tę chorobę - rzekł Tarsus, spoglądając jej śmiało w oczy. - Użyliśmy naszej sztuki tylko po to, by znaleźć przyczynę dolegliwości. Uważam... uważamy, że podczas kampanii w Persji zjadł za dużo solonego mięsa. Z tego powodu jego ciało zaczęło zatrzymywać płyny. To dość powszechna przypadłość, szczególnie wśród ludzi, którzy są przemęczeni i nie odżywiają się należycie. Ale cesarz uznał, że choroba jest efektem przekleństwa bogów. Teraz jego umysł dręczy ciało. Hipponaks skinął głową. - Pani, nasza sztuka nie może uleczyć twojego męża, gdyż on nie pozwala się uleczyć. Trawi go strach. Zapewne uważa, że małżeństwo z tobą, pani, sprowadziło nań gniew bogów. Martyna pobladła z wściekłości. Jej kubek z winem przeleciał przez całą komnatę i uderzył z trzaskiem o ścianę. - Mam już dość wysłuchiwania zarzutów pod moim adresem! Wynoście się stąd! Rufio, wyprowadź ich stąd. Nie jesteście w niczym lepsi od innych kapłanów; oni przynajmniej mieli dość odwagi, by powiedzieć mi to od razu. Tarsus otworzył szeroko oczy, zszokowany i przerażony. - Pani! Nie ma w tym wcale twojej winy! Cesarz zwrócił się przeciwko swemu ciału. Jeśli uda się go przekonać, by żył, by przestał nienawidzić samego siebie, wtedy będzie można go uleczyć. Pani, właśnie ty możesz mu pomóc. Twój syn może mu pomóc. W waszej miłości znajdzie siły, by wrócić do zdrowia. - Co za bzdury! - Martyna szukała na biurku czegoś ciężkiego i ostrego. - Mój syn jest słaby, jego krew zepsuta. Wkrótce pójdzie w ślady swego ojca i przekroczy ciemną rzekę. - Jej dłoń natrafiła na marmurowy przycisk do pergaminu. Rufio postąpił o krok do przodu, stając przed oboma kapłanami. - Wkrótce ich stąd wyprowadzę - powiedział, kładąc swą muskularną dłoń na dłoni. - Oni naprawdę chcą ci pomóc, pani. - Wynoście się! - syknęła Martyna. - Co on wyprawia? Nie zbliżaj się do niego! Hipponaks podszedł do łóżeczka, w którym spał mały Herakleonas. Kapłan położył dłoń na czole dziecka. Przyglądał się przez chwilę śpiącemu maleństwu, a potem uśmiechnął się ciepło. - Cesarzowo, twój syn będzie zdrowy. - Odwrócił się i uniósł brwi, zaskoczony sceną, która rozgrywała się przed jego oczami: kapitan gwardzistów przytrzymywał cesarzową, jedną dłonią zakrywając jej usta. Spod białych zębów wbitych w jego rękę wypływała strużka krwi. Rufio jakby
tego nie zauważał. - Powinieneś to szybko opatrzyć, kapitanie. Ugryzienia źle się goją... Cesarzowo mówił łagodnym tonem, zbliżając się do Martyny - nie jesteśmy twoimi wrogami, choć wiem, że nasz zakon nie traktował cię do tej pory z należytym szacunkiem. Twój syn cierpi na nadmiar żółci. Potrzebuje więcej słońca, musisz go też częściej brać na ręce i przytulać. Karmisz go sama? Kapłan delikatnie odsunął dłoń Rufia, pozwalając Martynie zaczerpnąć oddechu. Cesarzowa obdarzyła ich obu pełnym nienawiści spojrzeniem. - Nie. Robi to mamka. Karmienie piersią sprawia mi ból. Hipponaks skinął głową, a potem ponownie nasunął dłoń Rufia na usta cesarzowej. Zdawało się, że ten gest rozbawił kapitana gwardzistów. Stary kapłan położył dłonie na piersiach Martyny i przekrzywił głowę, jakby czegoś nasłuchując. Martyna wiła się jak piskorz w ramionach Rufia, on jednak podniósł ją nad ziemię i zamknął w żelaznym uścisku. Wreszcie Hipponaks cofnął się o krok i skłonił nisko. - Wybacz, pani. Jestem pewien, że jeśli tylko zechcesz, moja głowa pożegna się z resztą ciała, ale posłuchaj mnie, proszę. Nie powinnaś sama karmić syna, lecz musisz zmienić mamkę. Równowaga humorów w ciele obecnej mamki jest bardzo chwiejna, podobnie jak w twoim, pani. Rufio postawił cesarzową na ziemi i szybko odsunął się do tyłu. Cesarzowa, blada z wściekłości, wycelowała palec w Hipponaksa. - Nie chcę cię więcej widzieć, starcze! Jeśli ośmielisz się tutaj przyjść ponownie, każę rozszarpać cię na kawałki. Obaj kapłani ukłonili się nisko i opuścili pokój, eskortowani przez Rufia. Martyna stała przez chwilę rozdygotana, potem podeszła na sztywnych nogach do biurka i oparła się o nie obiema rękami. Wzięła głęboki oddech, potem jeszcze jeden, starając się zapanować nad gniewem i ochłonąć. Przesunęła językiem po zakrwawionych wargach i skrzywiła się z niesmakiem. - Arsinoe! Gdzież ta dziewucha znowu polazła? Splunęła krwią na podłogę i otarła usta.
KOLOSEUM, ROMA MATER W arkadach otaczających amfiteatr panował ogromny ścisk i zaduch. Teoretycznie ludzie powinni się poruszać po ścieżkach oznaczonych kamiennymi pachołkami i sznurkami, lecz miasto
ogarnęła atmosfera świętowania i każdy chciał się jak najszybciej dostać do cyrku. Sprzedawcy handlujący w parku na północ od Koloseum zbijali fortunę na żetonach uprawniających do oglądania igrzysk. - Jestem pewna, że to ona, pani - mówiła Betia, przepychając się przez tłum. - Wszyscy mówią, że przywódczynią Amazonek jest wysoka rudowłosa kobieta, obdarzona ogromną siłą i umiejętnościami. Podobna sama zabiła dziesięć dzikich zwierząt! Anastazja parsknęła pogardliwie, zasłaniając twarz szarym welonem. Nienawidziła tłumów, a tego dnia musiała w dodatku znosić ogromny upał, który pozbawił już przytomności kilka osób uwięzionych w morzu spoconych ciał przed wejściem. Ludzie popychali ją ze wszystkich stron, próbując przecisnąć się do przodu. Kolejka przesuwała się powoli naprzód, a jej początek ginął w mroku północnej bramy Koloseum. - Nie wierzę w to - parsknęła Anastazja, omal nie tracąc równowagi, gdy napierający z tyłu kamieniarze pchnęli ją na plecy Betii. Obie przecisnęły się do przodu, obok grupy piekarzy. Większość miejsc na widowni zarezerwowana była dla cechów, starych klanów i rodzin patry- cjuszy. Anastazja mogła zająć miejsce należne jej ze względu na pozycję jej byłego męża, księcia Parmy. Nigdy dotąd nie była na igrzyskach i nie zamierzała pojawiać się na nich częściej, szczególnie jeśli tłum kłębiący się przed wejściem był normą na tego rodzaju imprezach. - Prawdopodobieństwo jej przeżycia jest praktycznie zerowe. Betia obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem. - Powinnyśmy chyba najpierw zobaczyć to na własne oczy i przekonać się, kto ma rację! Księżna westchnęła ciężko, wiedziała bowiem, że dziewczyna niepotrzebnie robi sobie nadzieję. Ona także przez długi czas zadręczała się podobnymi marzeniami. Teraz wiedziała już, że to nie ma sensu - wszyscy ludzie, których wysłała na Wezuwiusz, nie żyli, zostali spaleni na popiół. Mimo to dała się Betii zaciągnąć do Koloseum, a teraz cierpiała, zgrzana i zlana potem. Żałobna suknia nie nadawała się do spacerów w pełnym blasku południowego słońca.
*** Promienie słońca rozgrzewały piasek areny do białości, sięgały w głąb tuneli po północnej stronie amfiteatru. Thyatis kucała w brudnym korytarzu. Z areny dobiegał turkot kół i ogłuszający krzyk publiczności. Wzdłuż trybun na obitych złotem i srebrem rydwanach przejeżdżali odziani w brązowe zbroje gladiatorzy, którzy pozdrawiali widzów, podnosząc swe muskularne, okryte złotem i purpurą ramiona. Konie, przystrojone frędzlami i kwiatami, podnosiły i opuszczały nogi w równym, starannie
wyćwiczonym tempie. Thyatis była pewna, że wszystko to tworzyło wspaniałe, imponujące widowisko. Nawet ściana za jej plecami drżała od tupotu dziesiątek tysięcy stóp widzów, którzy uderzali piętami w siedzenia, dając w ten sposób wyraz zadowoleniu. Obuta w sandał stopa trąciła ją delikatnie w udo. - Nie złość się już. Thyatis podniosła wzrok, mrużąc gniewnie oczy. Obok niej stała Nubijka Kanda. Podobnie jak Thyatis ubrana była w krótką spódniczkę z plisowanej wełny obszytą dość niestarannie złotymi paskami. Na głowie miała koronę z taniej miedzi pomalowanej złotą farbą. Strofium okrywało jedną pierś dziewczyny. - To idiotyczne - warknęła Thyatis. - Nie będę przecież walczyć półnago. - Cóż... - Kanda przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się szeroko. - Może trochę to niesmaczne, ale bardzo tradycyjne... au! Thyatis stała wyprostowana, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Kanda, która znalazła się nagle na podłodze tunelu, spojrzała na nią z niedowierzaniem i pomasowała obolały brzuch. - Nie zasłużyłam sobie na to, Rzymianko! - To nie jest pora na głupie żarciki - odparła ostro Thyatis. Ogarnęła spojrzeniem wnętrze tunelu. Pod ścianami siedziało kilkanaście przygarbionych, pogrążonych w czarnej rozpaczy kobiet. Wszystkie miały na sobie takie same absurdalne kostiumy. - Wiesz, kiedy wychodzimy? - Wybacz. - Kanda podniosła się z ziemi i otrzepała. Spódniczka z taniej wełny była już brudna i naderwana. - Słyszałaś, mamy być Amazonkami. To nasze tradycyjne kostiumy. Więc będziemy biegać po arenie z piersiami na wierzchu. - Cóż, ja wolałabym kolczugę, nagolenice i tarczę. Rozmawiałaś z którąś z tych kobiet? - Nie. To tak jak my wyrzutki społeczeństwa z więzień, targów niewolników albo burdeli. Biedne dziewczyny. - Daj mi twoje strofium. - Słucham? - Kanda uniosła brwi zdumiona. - Daj mi je - powtórzyła Thyatis, ponaglając Nubijkę gestem dłoni. - Królowa Amazonek musi mieć zakryte obie piersi.
- Och... Oczywiście, królowo - rzekła Kanda szyderczo, odwiązała jednak skrawek materiału. Thyatis owinęła go wokół swego ciała i odetchnęła z ulgą, gdy strofium zakryło jej pierś. - Zdołasz teraz naciągać cięciwę? - Wątpię, czy dadzą nam dziś łuki... - Thyatis ruszyła wzdłuż żelaznej kraty zamykającej wejście do
Editores nie są głupi. Gdyby jakaś zabłąkana strzała trafiła któregoś z senatorów, pożegnaliby się z zapłatą. tunelu. -
Położyła dłonie na żelaznych prętach i naparła na nie, układając tułów w jedną linię z wyciągniętą do tyłu nogą. Od razu poczuła się lepiej. Tydzień siedzenia w kamiennej celi pod areną nie poprawił jej nastroju. Co gorsza, w ciasnym wnętrzu trudno było ćwiczyć i utrzymać ciało w formie. - Hej, wy! - zawołała do siedzących kobiet. - Wstańcie. Kanda, pomóż tym, które nie mogą stać o własnych siłach. Dwie podniosły się niepewnie z podłogi. Thyatis pomogła wstać niewolnicy siedzącej najbliżej wyjścia. - Będziemy dzisiaj otwierać zawody. Każą nam z kimś walczyć, najpewniej z jakimiś przestępcami. To taka krwawa rozgrzewka dla tłumu, zamiast wygłupów klownów. Na arenie będzie leżała broń. Przypuszczam, że skoro my siedzimy w tunelu, to i mężczyźni czekają w jakimś korytarzu, tyle że po drugiej stronie areny. Będziemy musiały wybiec stąd jak najszybciej i zabrać z ziemi, co się tylko da. Umilkła nagle i zmarszczyła brwi. Wydawało się, że prócz Kandy i dwóch starszych kobiet, które wstały, nikt jej słucha. - Czy któraś z was mówi po łacinie? Odpowiedziały jej pełne konsternacji spojrzenia. - Stolica. Po prostu stolica.
***
Maksjan przywarł do ściany klatki schodowej, przepuszczając tłumy zmierzające w górę. Na każdym podeście znajdowała się niewielka wnęka, w której zazwyczaj stał posąg jakiegoś boga, ta jednak była pusta. Powietrze wypełniał gryzący zapach cebuli, czosnku i sosu rybnego. Górny poziom amfiteatru zarezerwowany był dla biedoty, kobiet i barbarzyńców z prowincji. Maksjan odpoczywał, przepuszczając ich wszystkich na górę. Obok wnęki przeszła rodzina prowadzona przez pucołowatego kupca, pocącego się obficie pod odświętną togą. Tuż za nim szła jego żona. Maksjan przyglądał jej się z zaciekawieniem; wydawała się spokojna i opanowana, miała wspaniałą grzywę kręconych ciemnych włosów. Niosła małe dziecko na rękach. Przywiodła mu na myślę Anastazję. Zastanawiał się, co księżna by mu powiedziała, gdyby się teraz spotkali. Po raz ostatni widzieli się przy niedokończonej kolacji. On ją zignorował, ona dyskretnie opuściła towarzystwo. Wkrótce potem odeszła od niego Krista, która powróciła tylko po to, by go zamordować. Ogarnięty nagłą melancholią, książę potarł w zamyśleniu brodę. Kiedyś wydawało mu się, że są przyjaciółmi. Czymś więcej niż przyjaciółmi.
Ciekawe, czy nasze spotkanie miało dla niej jakiekolwiek znaczenie. Może nawet wtedy tylko się ze mną bawiła? Świadomość, że mogła go wykorzystać jedynie dla własnej przyjemności albo, co gorsza, dla realizacji jakiejś intrygi, była przykra i bolesna. Nieważne. Ponownie wmieszał się w tłum ludzi wchodzących na kręte stopnie. Mógłby pozbyć się bólu w mięśniach, ale tego dnia zamierzał zrealizować bardzo delikatny projekt. Wolał nie nadużywać mocy w tak niezwykłym miejscu jak cyrk Flawiuszów. Zostało mu już tylko sto sześć stopni do miejsca, gdzie zaczynał się sosnowy pomost zawieszony pod wielkimi żaglami.
***
Ryknęły trąby ogłaszające początek igrzysk tego dnia. Helena poczekała, aż kakofonia rozdzierających dźwięków ucichnie, a potem odsłoniła uszy. Galen śmiał się z niej cicho.
- Przestań - zbeształa go Helena. - Nienawidzę tego hałasu, wiesz o tym. - Chcesz powiedzieć, że przeszkadza ci w pisaniu. - Być może. - Obdarzyła męża przeciągłym, gniewnym spojrzeniem. -Teraz ja mogę trochę ponarzekać na igrzyska, ty miałeś już na to dość czasu. - Dzisiaj powinnaś być zadowolona. - Galen położył dłoń na jej kolanie. - Na samym początku będą walczyć Amazonki. Jeśli Diana pokaże, na co ją stać, umrze dzisiaj wielu mężczyzn. - Zgorszysz westalki - syknęła Helena, mrużąc obwiedzione złotym pyłem oczy. - Podaj mi lepiej synka. Galen skinął na stojącego za ich plecami niewolnika. Mały Teodo- zjusz pozbył się już dokuczliwej kolki; teraz był zdrowym, rozwrzeszcza- nym dzieckiem. Tego dnia, podobnie jak jego matka, odziany był w jedwabną jasnofioletową szatę. Galen wziął dziecko w ramiona i uśmiechnął się szeroko, kiedy chłopczyk chwycił go za nos. Cesarz odwrócił się do tłumu. Widownia wręcz pękała w szwach, pośladki wypełniały wszystkie siedzenia, jak mógłby powiedzieć Cycero. Galen posadził sobie synka na biodrze, bacząc przy tym, by nie strącić laurowej korony, i podniósł rękę. - Igrzyska czas zacząć!
***
Żelazna krata przesunęła się ze zgrzytem do góry. Rozległ się ogłuszający ryk radości wypływający z czterdziestu pięciu tysięcy ludzkich gardeł. Thyatis natychmiast poderwała się do biegu, ledwie muskając stopami biały piasek. Miała nadzieję, że tuż za jej plecami biegnie Kan- da i pozostałe kobiety zbite w ciasną grupę. Niebo było olśniewająco błękitne, a żar bijący od piasku obmywał ją niczym żywy płomień. Pięćset stóp dalej, po drugiej stronie amfiteatru, podnosiła się druga brama. Na ceglany chodnik okalający arenę wyszło kilku mężczyzn, którzy rozglądali się dokoła, wystraszeni i zdezorientowani. Władze miasta wysyłały do cyrku bezużytecznych przestępców, oszczędzając tych, którzy nadawali się do pracy w kopalniach lub podmiejskich gospodarstwach rolnych. Na arenę trafiali mordercy, gwałciciele i kaleki. Wszyscy, którzy i tak do niczego by się państwu nie przydali. Thyatis biegła, pozwalając, by jej mięśnie odnalazły własny rytm. Dokoła wznosiły się mury cyrku, okryte w połowie słońcem, a w połowie cieniem, pomalowane w jaskrawe, żywe barwy. Wrzask publiczności ucichł, zastąpiony pełnym niedowierzania wyczekiwaniem. Rzymianie wielokrotnie już widzieli podobne spektakle. Dwie grupy kryminalistów wychodziły na arenę poganiane biczami i rozpalonymi do czerwoności prętami. Pracownicy cyrku w ponurych archaicznych maskach zabijali
tych, którzy nie chcieli walczyć. Nikt nie biegł do bitwy. Windy znieruchomiały, wywiózłszy na powierzchnię areny włócznie, maczugi, miecze i topory. Thyatis zauważyła, że broń jest ułożona w dwóch rzędach, w pobliżu wyjść z obu tuneli. Kilku mężczyzn podniosło głowy, obserwując z niedowierzaniem, jak Thyatis pędzi w ich stronę co sił w nogach. Od broni mężczyzn dzieliło ją już tylko sto stóp. Nagle dwaj kryminaliści rzucili się z krzykiem do przodu, zrozumiawszy, że kobiety dotarły już do swojej broni i podnoszą ją z ziemi. Thyatis jeszcze przyspieszyła kroku.
*** - To nasze miejsca, szlachetni panowie. - Betia uśmiechnęła się uprzejmie do dwóch mężczyzn siedzących na miejscach zarezerwowanych dla cesarskich gubernatorów i trybunów. Mężczyźni podnieśli głowy, a Anastazja stwierdziła z zaskoczeniem, że są to jej gwardziści. Jeden z nich skinął głową i przesunął się do tyłu, na marmurową ławkę. Jakiś tęgi jegomość krzyknął z oburzeniem, lecz potężny ochroniarz odwrócił się i zmierzył go takim spojrzeniem, że grubas umilkł. Betia zajęła miejsce, wsuwając między nogi koszyk z przekąskami, i pomogła usiąść księżnej. Anastazja z trudem znosiła upał panujący na widowni, miała wrażenie, że lada moment zemdleje. Betia podała jej alabastrowy kieliszek z wodą i sokiem z cytryny. - Proszę się napić, pani. Straszny dziś upał. Księżna podniosła woalkę i wypiła. Dokoła podniósł się wielki krzyk. Publiczność była tego dnia w świątecznym nastroju. Cesarz obiecał im wyjątkowe igrzyska i dotąd słowa dotrzymywał. Parady były naprawdę zadziwiające, walki krwawe i bezlitosne. Dzikie zwierzęta stworzyły niezwykłe widowisko. Anastazja wyczuwała skumulowaną energię tłumu. Już od wielu miesięcy Rzymianie nie oglądali żadnych igrzysk. Teraz wszystko wydawało im zaskakujące i wspaniałe. Betia stała na swoim siedzeniu i patrzyła w dół, na arenę. Przez widownię znów przebiegła fala radosnych okrzyków i oklasków. Anastazja pociągnęła Betię za spódnicę. - Co się dzieje? - To ona! To naprawdę ona!
Anastazja westchnęła ciężko i wstała, choć ciało słuchało jej niechętnie. Przeklinając las głów i rąk, które przesłaniały jej arenę, księżna wspięła się na siedzenie. Było to bardzo niegrzeczne, ale wydawało się, że tego dnia wszyscy zapomnieli o dobrych manierach. W końcu zobaczyła arenę i aż zachwiała się ze zdumienia. Betia pochwyciła ją za rękę. Na dole, na owalu białego piasku, toczyła się zażarta walka, w której rej wodziła kobieta z krótką włócznią w dłoni, rozdająca na lewo i prawo potężne ciosy, kopniaki i pchnięcia, kobieta 0 krótko przyciętych rudych włosach, niezwykle podobna do Thyatis. Adoptowana córka księżnej, uznana za zmarłą. - O bogowie... - Księżna z trudem łapała powietrze.
***
Thyatis zablokowała i zbiła na bok szerokie cięcie z góry. Miecz wbił się w drzewce jej włóczni i odskoczył. Cofnęła się o krok, atakowana przez trzech mężczyzn naraz. Gdy wpadła przed chwilą w tłum zaskoczonych przestępców, położyła trupem dwóch stojących najbliżej. Pozostali rozpierzchli się na wszystkie strony, niektórzy utykając na drewnianych nogach. Dogoniła i zabiła kolejnych dwóch, wstrętne typy o odrażających twarzach. Błagali o życie, pełzając po kamiennym chodniku, ale nie miała litości. Inni kryminaliści, ochłonąwszy nieco po pierwszym szoku, sięgnęli po broń ułożoną na arenie i postanowili walczyć. Kobiety prowadzone przez Kandę zebrały prawie wszystkie włócznie i miecze i przystanęły pod ścianą. Pracownicy cyrku, którzy wyszli z tunelu pod cesarską lożą, przeklinali je głośno i próbowali zmusić do udziału w bitwie. Kilku spośród skazańców zaatakowało Thyatis. Amazonka zabiła jednego z nich przy pierwszym starciu; jego zakrwawione ciało leżało kilkanaście kroków dalej. Trzej próbowali zajść ją z boków. Przesuwała się powoli do tyłu i na bok, tak by mieć za plecami mur okalający arenę. Nagle stwierdziła z rozbawieniem, że wszyscy trzej napastnicy są do siebie niezwykle podobni - skołtunione włosy, brudne łachmany, wychudzone ciała. Wyglądało na to, że więzienie odbiera wszystkim cechy indywidualne. Rzuciła się z krzykiem na najbliższego. Cofnął się wystraszony. Thyatis wpadła w lukę pomiędzy dwoma przeciwnikami, obracając włócznię w dłoni i jednego uderzając w głowę końcem drzewca. Osunął się bezwładnie na arenę. Dwaj pozostali rzucili się do ataku, wymachując mieczami na oślep. Thyatis natychmiast obróciła włócznię, odbijając ostrze miecza, a potem wbiła skorodowany grot w usta napastnika. Bandyta zakrztusił się własną krwią, która okryła plamą czerwieni jego brodę i piersi. Thyatis wydała z siebie chrapliwy okrzyk i przesunęła koniec drzewca na prawo i do przodu. Trzeci napastnik uderzył prosto w koniec dębowego drążka. Zachwiał się i stracił dech w piersiach.
Nim Thyatis zdążyła zabić ostatniego z trzech przeciwników, jej uwagę przyciągnął przeraźliwy wrzask. Zwarty szyk jej towarzyszek pękł pod naporem przestępców i pracowników cyrku. Kobiety rozbiegły się na wszystkie strony. Jeden z mężczyzn, barbarzyńca o długiej rudej brodzie, wpadł między nie, wymachując ogromnym toporem. Rozłupał czaszkę jednej ze starszych kobiet. Umarła natychmiast. Rudobrody krzyknął triumfalnie. Thyatis znała ten dźwięk; barbarzyńca zatracił się w bitewnym szaleństwie. Wyprowadziła kopnięcie z obrotu, trafiając go piętą w głowę, po czym ruszyła pędem w stronę swoich towarzyszek. Tłum wył, śmiał się i wiwatował, lecz wszystkie te dźwięki w ogóle nie docierały do świadomości Thyatis, skupionej wyłącznie na zbliżającym się celu.
*** Wszystkie miedziane paciorki były na swoim miejscu, wbite w drewniany pomost otaczający widownię Koloseum. Maksjan podniósł się z klęczek, obejrzawszy ostatnią z kulek, zadowolony, że nikt nie próbował ich usunąć ani uszkodzić. Powietrze wydawało się przesycone aurą niepewności, dziwnej kruchości. Książę drgnął nerwowo. Nigdy dotąd nie przeprowadzał tak delikatnej operacji bez pomocy Abdmachusa. Stary nabatejski czarownik miał ogromne doświadczenie w takich sprawach, zajmował się nimi niemal przez całe życie, a on zaledwie od niecałych trzech lat. Maksjan pokręcił głową i poruszał ramionami, próbując pozbyć się napięcia.
Nie muszę robić tego dzisiaj, pomyślał, wciąż próbując się uspokoić. Mogę poczekać. Jestem w zgodzie z klątwą. Jego poprzednia wizyta w cyrku Flawiuszów przyniosła zadziwiające efekty. Nieustanny napór klątwy, z którym musiał zmagać się od wielu miesięcy, najpierw osłabł, a potem zupełnie znikł. Maksjan nie musiał już podtrzymywać bez ustanku tarczy Ateny, nie otaczał się nią nawet podczas snu. Dobrze mu znany wzór był wciąż pod ręką, gotowy w każdej chwili do użycia, gdyby go tylko potrzebował, choć wątpił, by zaszła taka potrzeba. Odkąd zmienił swe nastawienie do klątwy, zdecydował się poruszać w kierunku wyznaczonym przez potężny wzór, nie doznał z jego strony najmniejszej krzywdy.
Gładki, porośnięty mchem kamień leżący w wartkim strumieniu. Tak myślał teraz o sobie. Wypełniało go również poczucie ogromnego pokoju, wyciszenia. Był to ten sam spokój, którego doświadczał na szczycie Wezuwiusza, jeszcze przed erupcją, kiedy zatrzymał się w punkcie równowagi pomiędzy wściekłym naporem góry a mocą klątwy. Łatwo byłoby teraz porzucić wszelkie działania, zostawić sprawy w niezmienionym stanie. Pozwolić, by strumień płynął wciąż tym samym korytem, tym samym nurtem, spływał do morza, jak czynił to od stuleci. Tak byłoby najbezpieczniej, pomyślał Maksjan. Spojrzał na arenę, na maleńkie postaci biegające po białym piasku. Naprzeciwko, na najniższym poziomie widowni, znajdowała się cesarska loża, niezwykle barwna i pełna ludzi. Wśród nich był jego brat. Książę westchnął, ogarnięty poczuciem ogromnej straty. Brat na pewno już dawno uznał go za zmarłego - a w najlepszym przypadku za potwora lub szaleńca. Możesz do niego pójść, powiedzieć mu, co się stało, co zrobiłeś. Przyjmie cię z radością, uściska. Kocha cię, jesteś jego bratem. Idź do niego. Maksjan zamrugał i rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo. Żeglarze, którzy podnosili i opuszczali olbrzymie płócienne dachy, siedzieli teraz w cieniu jednego z nich i jedli obiad. Słyszał, jak trajkotają między sobą niczym małpy na drzewach. Naprawdę coś słyszał, czy tylko mu się wydawało? - Dziwne - mruknął. Była pora obiadowa. Powinien coś zjeść. Galen z pewnością zasiada już do prawdziwej uczty. Z pewnością wszyscy jego bliscy i współpracownicy ucztują wraz z nim w cesarskiej loży. Maksjan odwrócił się od miedzianego paciorka i ruszył w stronę schodów
prowadzących w dół, na widownię.
***
Nawet pracownicy cyrku rozpierzchli się przed barbarzyńcą; podciągnęli swe długie szaty i rozbiegli się sprintem na wszystkie strony. Rudobrody zabił jeszcze dwie kobiety i jednego kryminalistę, nim wszyscy zdążyli uciec spod jego topora. Odwrócił się i powiódł dokoła błędnym wzrokiem, tocząc z ust pianę. Thyatis przystanęła, ogarniając spojrzeniem jego potężnie umięśnioną sylwetkę. Zrozumiała, że ten mężczyzna nigdy nie dałby sobie założyć kajdan, nigdy nie zgodziłby się na niewolniczą pracę. Był zbyt niebezpieczny, by można go było wysłać do kopalni lub na farmę. Wcześniej czy później zabiłby swych nadzorców, zgruchotał im karki. Thyatis krzyknęła, ściągając na siebie uwagę olbrzyma. Barbarzyńca natychmiast rzucił się do ataku, wydając z siebie przenikliwy okrzyk wojenny. Okrwawiony topór wzniósł nad głowę. Thyatis pozwoliła mu się zbliżyć, po czym rzuciła włócznią, wkładając w ten ruch wszystkie siły. Włócznia zanurzyła się w piersiach rudobrodego, ale on się nie zatrzymał, ogarnięty bitewnym szałem. Thyatis odskoczyła na bok, wpadł jednak na nią i obalił na ziemię. Odtoczyła się, lecz olbrzym wolną ręką pochwycił ją za kostkę. Rycząc niczym tur w rui, przyciągnął ją do siebie, nie zwracając w ogóle uwagi na strumień krwi spływający po drzewcu włóczni. Thyatis kopnęła go w twarz. Ogromna pięść opadła na jej brzuch z siłą młota uderzającego w kowadło. Amazonka zachłysnęła się z bólu. Drzewce włóczni wbiło się w jej bok. Pięść barbarzyńcy opadła ponownie; tym razem Thyatis krzyknęła, bo połamał jej żebra. I zaraz rzucił się na nią, przygniótł do ziemi własnym ciałem. Amazonka wbiła palce w oczy przeciwnika, wydawało się jednak, że on w ogóle nie czuje bólu. Wciąż wykrzykiwał jej prosto do ucha jakieś niezrozumiałe słowa i raz za razem uderzał pięścią. Thyatis pociemniało w oczach, z trudem łapała oddech. Podniosła gwałtownie głowę, uderzyła czołem w twarz barbarzyńcy, złamała mu nos. Buchnął strumień jasnej krwi. Barbarzyńca próbował ugryźć Thyatis, lecz pochwycił zębami tylko jej włosy. Uderzył pięścią w piach. Drzewce włóczni przesunęło się po piasku i trafiło prosto w dłoń Thyatis. Jęcząc z bólu, naparła na włócznię, odsuwając ją od siebie. Drewniany drążek się obrócił, wypłynęły wnętrzności i strumień krwi. Po raz pierwszy barbarzyńca krzyknął z bólu. Thyatis naparła na drzewce jeszcze mocniej. Barbarzyńca w oczach miał nie szaleństwo, lecz straszliwe cierpienie. Wył jak zwierzę, głucho i jednostajnie. Thyatis wstała, oblepiona krwią, po czym wbiła włócznię jeszcze głębiej w ciało barbarzyńcy, które zatrzepotało przez moment niczym ryba wyrzucona na brzeg i wreszcie opadło bezwładnie na piasek. Odwróciła się i zobaczyła, że przestępcy zabili jeszcze trzy kobiety. Ostatnie dwie dzielnie się broniły, ich szanse malały jednak z każdą chwilą. Kan- da krwawiła obficie z rany na piersi. Thyatis
zaczerpnęła haust powietrza. Wreszcie mogła normalnie oddychać.
***
Betia pędziła w górę schodów, przeskakując po dwa, trzy stopnie naraz. Jej uszy wypełnione były rykiem tłumu, który domagał się krwi - i dostawał to, co chciał. Mury cyrku Flawiuszów trzęsły się od potężnego wrzasku i tupotu tysięcy stóp. Jasnowłosa niewolnica widziała tylko fragmenty walki toczącej się na arenie, to jednak wystarczyło, by nabrała pewności, że rudowłosa Amazonka to
sicaria jej pani, przywrócona jakimś cudem do życia. Och, gdyby tylko okazało się, że Nikos też żyje! - pomyślała, niemal płacząc z radości. Za każdym sektorem siedzeń, od tych położonych najniżej i przeznaczonych dla patrycjuszy, po miejsca na samej górze, zajęte przez plebs, ciągnął się korytarz okalający cały amfiteatr, ograniczony z jednej strony ścianą z licznymi łukowatymi otworami, przez które można było podziwiać panoramę miasta. Korytarze te wypełnione były ludźmi zdążającymi do swych miejsc lub do wyjścia oraz stoiskami kupców, którym pozwolono handlować na terenie cyrku. Księżna potrzebowała więcej wody - ogromnie cierpiała w tym upale - a Betia pamiętała, że niedaleko znajduje się stragan z napojami. Miała nadzieję, że kolejka nie będzie zbyt długa. Wybiegła wreszcie na szczyt schodów i skręciła w prawo, przemykając się pomiędzy dwoma mężczyznami pochłoniętymi rozmową o jutrzejszych wyścigach, po czym utknęła w tłumie ludzi stojących w kolejce po kandyzowane figi i inne przysmaki. Wydawało się, że wszyscy w tym mieście są wyżsi od niej. Zaczęła przepychać się przez tłum, aż wreszcie dotarła do krótkiego odcinka wolnej przestrzeni oddzielającego grupę przy straganie ze słodyczami od grupy przy straganie z wodą. Spojrzała w lewo, szukając wzrokiem końca kolejki. Zobaczyła mężczyznę, który właśnie tamtędy przechodził,
opierając jedną dłoń na zewnętrznej ścianie. Był głęboko zamyślony, może zatroskany. Znała go. Serce zamarło jej w piersi, przejęte nagłym strachem. Wysoki mężczyzna o długich gęstych włosach. Przyszedł do Willi Łabędzi bardzo późno, dobijał się głośno do drzwi. Wpuściła go do środka, zirytowana, że ktoś budzi ją o tak późnej porze. Pani chciała się z nim widzieć. Betia zaprowadziła go na górę. Sunął za nią niczym burzowa chmura, pochłonięty własnymi troskami i myślami. Wyszedł, kiedy piały już pierwsze koguty, a do okien zaglądał brzask. Dziewczyna wiedziała, kim jest ten człowiek, nie mogła jednak ruszyć się ze strachu. Książę Maksjan szedł dalej, zamyślony. Kiedy zniknął jej z oczu, Betia wzdrygnęła się i ruszyła jego śladem, zapominając 0 wodzie dla księżnej. W korytarzu wciąż kłębił się tłum ludzi, którzy chronili się tutaj przed palącymi promieniami słońca. Ryk publiczności odbijał się od ścian niczym fale morza od kamienistego brzegu, na przemian słabł i przybierał na sile. Książę szedł jeszcze przez jakiś czas korytarzem, po czym skręcił nagle na schody prowadzące na parter. Betia truchtała za nim z duszą na ramieniu, starając się utrzymać bezpieczny dystans. Nagle, w połowie schodów, książę przystanął i podniósł głowę. Betia struchlała i przywarła całym ciałem do otynkowanej ściany. Ściana ozdobiona była malowidłami przedstawiającymi sceny walki i igrzysk, długie pochody zwycięzców i zwyciężonych. W odstępach mniej więcej pięciu stóp na ścianach widniały portrety znanych Rzymian, pod nimi zaś listy ich zwycięstw i dokonań. - Głupcze! Znów dałeś się nabrać, i to w ten sam sposób!
Betia patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak książę obraca się raptownie w miejscu, krzywiąc twarz w smutnym uśmiechu. Nawet na nią nie spojrzawszy, ruszył z powrotem w górę schodów, śmiejąc się pod nosem. Wkrótce zniknął jej z oczu, choć jeszcze przez chwilę słyszała, jak beszta samego siebie. Zakryła usta dłonią, wydając z siebie westchnienie ulgi, i biegiem ruszyła w dół schodów. Księżna musiała się dowiedzieć, że jej wróg jest tutaj, w cyrku Flawiuszów.
***
Thyatis podniosła topór i zważyła go w dłoni. Była to ciężka broń o długim drzewcu i głowicy złożonej z jednego ostrza i ułożonego przeciwległe ostrego kolca. Amazonka ruszyła truchtem przez piasek, choć podeszwy jej stóp ślizgały się w okrwawionych, wilgotnych sandałach. Kanda i starsza kobieta wciąż żyły, choć stały przyparte do siatki oddzielającej walczących od muru areny. Atakowało je czterech więźniów. Thyatis przyspieszyła kroku i oparła głowicę topora na ramieniu, zaciskając jednocześnie dłonie na drzewcu. - Uważajcie! - zawołał ktoś z pierwszych rzędów widowni, klaszcząc jednocześnie w dłonie i gwiżdżąc. Jeden z kryminalistów obejrzał się, zobaczył Thyatis i krzyknął ostrzegawczo. Pozostali mężczyźni się rozpierzchli. Thyatis odskoczyła do tyłu, nie spuszczając ani na moment oka z szykujących się do ataku kryminalistów. - Pomóżcie mi załatwić te psy! - powiedziała zachrypniętym głosem. Była już bardzo zmęczona. Do mnie! Kanda pociągnęła za sobą starszą kobietę. Obie podbiegły, wymachując niezdarnie mieczami. Thyatis zwróciła się ku kryminalistom, gotowa w każdej chwili użyć topora. Jeden z więźniów przysunął się o krok, wyciągając ku niej ostrze miecza. Thyatis zignorowała go, obserwując uważnie pozostałych. Jeden z nich miał włócznię. W tej chwili on był najgroźniejszy. - Co... teraz... królowo? - wydyszała Kanda. - Stańcie za mną - mruknęła Thyatis. - Osłaniajcie mi plecy.
Zrobiła krok do przodu. Zbrodniarze odsunęli się ostrożnie do tyłu.
Może nie wie jak... Było to całkiem możliwe. Amazonka zakręciła młynka toporem, zmuszając bandytów uzbrojonych w miecze do cofnięcia się. Włócznik zaszedł ją od lewej, nie podniósł jednak broni, jakby nie zamierzał nią rzucać.
Kanda krzyknęła ostrzegawczo, a potem sparowała uderzenie napastnika, który rzucił się do nagłego ataku. Thyatis przykucnęła i obróciła się jednocześnie w lewo. Topór wyleciał z jej dłoni i poszybował w stronę włócznika, który zakończył właśnie szeroki zamach. Wyrzucona przezeń włócznia przemknęła tuż nad głową Thyatis, ale topór uderzył w cel z głuchym odgłosem. Włócznik zastygł w bezruchu, wpatrując się z niedowierzaniem w metalowy kolec zatopiony w jego piersiach. Teraz zaatakowali dwaj kryminaliści uzbrojeni w miecze. Jeden ciął wysoko, drugi nisko. Thyatis odbiła się od ziemi i wyprowadziła boczne kopnięcie z wyskoku. Ostrze miecza przemknęło tuż pod nią. Kopniakiem trafiła jednego z bandytów w ramię, gruchocząc kość. Opadła na ziemię, przetoczyła się i zerwała na równe nogi, stając twarzą w twarz z drugim napastnikiem. Krzyknęła przeraźliwie, a kantem dłoni trafiła go w nos i wyprowadziła dwa szybkie, proste kopnięcia. Pierwszym trafiła go w brzuch, a drugim w podbródek, gdy zgiął się wpół. Obróciła się w miejscu i wbiła pięść w twarz kryminalisty. Odleciał do tyłu i runął bezwładnie na piasek. Bandyta ze złamanym ramieniem zaatakował ją nożem, który trzymał w zdrowej ręce. Thyatis zrobiła unik, po czym splotła swą lewą rękę z ręką mężczyzny i przyciągnęła jego dłoń do piersi, unieruchamiając ostrze. Prawą pięścią, wciąż czerwoną od krwi, uderzyła go w twarz. Kolejne uderzenie, tym razem łokciem, zmiażdżyło mu nos i przetrąciło kark. Rzuciła ciało przeciwnika na piasek. Wydawało się, że cały świat nagle zwolnił, jakby rozwinęła się sprężyna napędzająca wszystkich ludzi i
wydarzenia. Kanda i starsza kobieta masakrowały ciało ostatniego kryminalisty, nie panując już dłużej nad wściekłością, która wykrzywiała ich twarze. Thyatis dyszała ciężko, z trudem wciągając w płuca kolejne hausty powietrza. Walka wyczerpała ją do cna. Nad areną unosił się ogłuszający ryk. Tłum wrzeszczał jednym głosem: - Habet, hoc habet! Krzyk przybierał na sile, wprawiając w drżenie posągi otaczające arenę.
***
- Nie jestem kamieniem w strumyku - mówił do siebie Maksjan, powróciwszy na drewniany pomost, wysoko nad głowami widzów. - Byłbym raczej zaporą, kanałem, przepustem. Usiadł przy pierwszym z paciorków. Drewno wokół miedzianej kulki zaczęło próchnieć i blaknąć, robiło się białe jak papier. Jeszcze dzień, a miedziana grudka przebiłaby się przez deskę i spadła na arenę. Maksjan zmarszczył brwi i przesunął dłonią po powierzchni desek. Wyczuwał w ukrytym świecie nierówność, opór stawiany przez paciorek. Miedź była ciepła. Maksjan westchnął i usadowił się wygodniej. Czekało go trudne i bardzo delikatne zadanie. Zamknął oczy, izolując się od feerii barw wypełniającej amfiteatr. Zaczął cicho nucić, wyciszając umysł. Potem sięgnął do ukrytego świata, wciskając się między złożone matryce i wzory. Nie spieszył się, nie poddawał miękkiej, spokojnej wygodzie, jaką oferowała mu klątwa. Zamierzał być jej panem, nie sługą. Po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że gdyby próbował zbliżyć się do cesarskiej loży, zostałby najpewniej osaczony i zabity. Księżna z pewnością nie dopuściłaby go do cesarza. Opuścił głowę na piersi, oddychał coraz wolniej i słabiej, aż wydawało się, że całkiem przestał. W jego umyśle otwierały się całe światy form i wzorów, nieskończone przestrzenie misternych układów...
***
Betia przysiadła obok księżnej, zdyszana i spocona. W amfiteatrze panował jeszcze większy tłok niż przed chwilą. Tuż za nimi usiadł jakiś łysy mężczyzna z białymi wąsami, który bez ustanku wywrzaskiwał coś ochrypłym głosem. - Pani! - krzyczała Betia do ucha Anastazji. - Proszę, musisz mnie wysłuchać! Anastazja odwróciła się do niej, ocierając załzawione oczy i pociągając nosem. - Co się stało? - Betia dopiero teraz zauważyła wzburzenie swej pani. - Och... - Anastazja wytarła nos skrajem sukni. - Nic. Nic takiego. Moja nieszczęsna córka... omal nie dała się przed chwilą zabić! Bogowie, jedźmy do domu, to wszystko szkodzi tylko mojemu sercu i cerze. - Machała przed twarzą skrajem welonu, próbując się uspokoić. - Świetny pomysł - mruknęła Betia. - Tu jest zbyt niebezpiecznie. On tutaj jest, na górnym poziomie. - On? Kogo masz na myśli? Betia rozejrzała się dokoła, przebiegając wzrokiem po twarzach wrzeszczących ludzi. - Księcia Maksjana - odpowiedziała w końcu. - Widziałam go. Anastazja zadrżała, przeszyta zimnym dreszczem, a potem powoli podniosła się z miejsca, wbijając palce w ramię Betii. Zakryła twarz welonem i rozejrzała się ukradkiem dokoła. Dokoła tłoczyli się krzyczący ludzie, którzy wymachiwali kapeluszami lub tablicami, na których widniały jakieś napisy. Księcia Maksjana nigdzie nie wypatrzyła. - Chodź - rzuciła do Betii. - Musimy natychmiast znaleźć cesarzową.
***
Thyatis zachwiała się, pchnięta przez jednego z pracowników cyrku. Jego twarz kryła się za drewnianą maską demona o wielkich kłach i okrągłych, czarnych ślepiach.
- Rusz się! - Usta maski miały kształt lejka, który wzmacniał i zniekształcał głos.
Thyatis zrobiła niepewny krok do przodu, krańcowo wyczerpana. Strophium na jej piersiach wilgotne było od krwi. Kanda i starsza kobieta trzymały ją za ręce. Wszystkie trzy miały na głowach wieńce ze złotego ostrokrzewu, nabijane maleńkimi klejnotami. Odprowadzane ogłuszającym aplauzem weszły do tunelu, gdzie czekali już na nich odziani w czarne tuniki niewolnicy z wiadrami wody. Thyatis oparła się o ścianę, z trudem chwytając oddech. Niewolnicy oblali ją wodą, która spłynęła na podłogę, tworząc u jej stóp maleńkie wiry okryte krwawą pianą.
-
Nieźle sobie poradziłaś - usłyszała czyjś drwiący głos. Podniosła wzrok i ujrzała boksera z gospody, uśmiechniętego od ucha do ucha. Był czysty i elegancki, miał na sobie czerwoną spódniczkę, lśniącą łuskową zbroję, która okrywała jego bicepsy i ramiona, oraz skórzane opaski na nadgarstkach. Jego skóra lśniła od oliwy, zaczesane gładko włosy tworzyły błyszczącą czarną koronę. - Imponujesz mi. Przyznam, że uznałem Narsesa za szaleńca, kiedy cię kupił.
- Doprawdy? - Thyatis odwróciła się, biorąc ręcznik od jednego z niewolników. Ciecz okrywająca jej skórę była gęsta i śliska, woda w ogóle jej nie spłukała. - Czy to ma jakieś znaczenie?
-
Nie. - Hamilkar pokręcił ze smutkiem głową. - Znam już cały harmonogram igrzysk; nie spotkamy się na arenie. Postanowiono, że umrzesz dopiero ostatniego dnia, i to nie z mojej ręki. Roześmiał się i odszedł w głąb tunelu. Thyatis przykucnęła obok Kandy i starszej kobiety. Obie dygotały, odreagowując chwile grozy, które przeżyły przed chwilą na arenie. Jeden z niewolników obwiązał ranę Nubijki.
- Jak ci na imię? - spytała Thyatis nieznajomą. - Agrypina. - Dobre, mocne imię. - Thyatis podniosła się z kucek, nim jej kolana całkiem się zastały. - Teraz jesteśmy trzy.
***
- Jak to nie mogę się widzieć z cesarzową? - oburzyła się Anastazja. - Co to ma znaczyć? -
Właśnie to - odparł centurion pretorianów, zerkając na księżną spod hełmu. - Rodzina cesarska ogląda igrzyska; nie ma ochoty dzisiaj rozmawiać z żebrakami ani strachami na wróble. Na takie spotkania zarezerwowany jest piąty dzień igrzysk. Możesz przyjść wtedy na Palatyn razem z innymi.
-
Nie jestem żebraczką - warknęła Anastazja, podnosząc rękę. Betia uczepiła się jej drugiego ramienia, próbując ją powstrzymać. - Jestem urzędnikiem cesarskim i bliską przyjaciółką cesarzowej. Na pewno zechce mnie przyjąć. Pretorianin pokręcił głową. Jego poznaczona bliznami twarz wyrażała całkowitą obojętność.
- Nikt mnie nie informował o takim spotkaniu. Jeśli nie odejdziesz stąd z własnej woli, moi ludzie wyrzucą cię siłą. Anastazja syknęła ze złością, widziała jednak, że niczego nie wskóra. Okryta żałobnymi szatami, bez makijażu i ledwie żywa ze zmęczenia, rzeczywiście nie różniła się szczególnie od żebraczki. Chciała spotkać się z Heleną dyskretnie, a nie wywoływać awantury.
- Doskonale. Miłego dnia. Obróciła się na pięcie i przeszła przez tłum wypełniający korytarz obok cesarskiej loży. Różni ambasadorowie i biurokraci przyglądali jej się z ciekawością, kiedy przechodziła dumnym krokiem do wyjścia. Gwardziści księżnej ruszyli jej śladem. Betia szła na przedzie, próbując sobie przypomnieć, gdzie zostawiły lektykę.
- Pani... Anastazja odwróciła głowę, wciąż wściekła na służbistę strzegącego wejścia do cesarskiej loży. Tuż za nią stał starszy mężczyzna, łysy jak kolano i nieco speszony.
- Nie chciałbym niepokoić... ale siedziałem za panią na widowni i słyszałem... słyszałem, jak pani służąca mówiła, że zna pani tę rudowłosą dziewczynę, która walczyła dziś na arenie.
- Tak - odparł Anastazja, przyglądając się podejrzliwie nieznajomemu. Wyglądał jak barbarzyńca, Gal. Było w nim jednak coś znajomego. Może długie, przypominające kły wąsy? - Czy ja cię skądś znam?
-
Z pewnością nie! - Roześmiał się i ukłonił lekko. Był bardzo dobrze zbudowany, niemal jak zapaśnik. - Jestem tu tylko przejazdem. Nazywam się Witeliks. Jestem bardzo pomniejszym lanistą. Anastazja uniosła brew, jednak Gal nawet nie zwrócił uwagi na ten onieśmielający większość rozmówców grymas.
-
Znasz Thyatis? Spotkałeś ją może w Persji? - Gestem przywołała gwardzistów, którzy stanęli bliżej nieznajomego, oddzielając go od niej własnymi ciałami.
- Och, nie - odparł Witeliks. Znów zaczął się pocić, choć w cienistym korytarzu było dość chłodno. - Nawet nie wiedziałem, że była w Persji! Podróżowała przez jakiś czas z moją trupą, kiedy leczyła rany. Pani, proszę, nie chcę pani obrazić ani skrzywdzić... po prostu serce mi się kraje, kiedy widzę, jak ją rzucają na pożarcie psom! - Cóż, wychodzi na to, że ona jest wśród tych psów wilkiem - uśmiechnęła się posępnie Anastazja. Kundle nie dają sobie z nią rady. Pójdziesz z nami. Gal zbladł, nie opierał się jednak, gdy gwardziści ujęli go pod ręce. Anastazja wyszła z tunelu, budząc się wreszcie do działania.
STARY OBÓZ DZIESIĄTEGO LEGIONU, AQUINCUM, MAGNA GOTHICA Bucefał potrząsnął wielkim łbem, smagając lśniącą czarną grzywą twarz Aleksandra. Macedończyk spokojnie odsunął głowę do tyłu. Koń zerknął nań żałośnie brązowym okiem. Aleksander zignorował to nieme błaganie. Zgrzebłem z drewna i kości słoniowej czesał grzbiet konia. Nie spieszył się, jego myśli błądziły gdzieś daleko od codziennej rutyny, harmonogramów i zadań.
Vittam croceam ea circum crinem flavum gestavit In vere cum nove Maia gestavit. Pieśń wydobywająca się z pięciuset gardeł zagłuszała szum sosen i dębów, które okalały pole marsowe. To właśnie tam, na nierównym gruncie, ćwiczyły syntagmas. Dwa ruchome prostokąty, każdy złożony z dwustu pięćdziesięciu sześciu ludzi, szesnastu szesnastoosobowych rzędów, maszerowały wzdłuż i w poprzek pola. Nad ich głowami wznosiły się długie, trzymane pionowo włócznie, przypominające gąszcz świeżo posadzonych drzewek. Czasem pośród śpiewu słychać było również ostre, warkliwe krzyki dowódców. Żołnierze ignorowali groźby i przekleństwa przełożonych, skupiając się na utrzymaniu właściwego rytmu i równego kroku. Aleksander uśmiechnął się do siebie. Dawno już się nie zdarzyło, by ktoś zepsuł szyk podczas ćwiczeń. Jego żołnierze robili postępy, choć szło im to dosyć opornie. Znacznie lepiej radzili sobie ze śpiewaniem.
Macedończyk dalej szczotkował wspaniałego konia, pamiątkę po pojedynku z Drakulem. Et si rogasses pro quo gereres dixisset pro milite suis gestare quo absit procul et longe procul et longe procul et longe. Gestavit pro milite suis quo absit procul et longe! Bucefał zarżał i trącił łbem ramię Aleksandra. - Nie! - Macedończyk pokręcił głową. - Nie czas jeszcze na jabłka i ciasteczka. Najpierw muszę wyczesać te rzepy. Tuż przed świtem obudził swoich kawalerzystów na przejażdżkę do odległego o pięć legionowych mil posterunku w Castra i z powrotem, oczywiście nie uprzedziwszy ich wcześniej o niczym. Ta wycieczka obudziła go, sprawiła, że krew zaczęła żywiej krążyć w jego żyłach, choć był pewien, że Goci spali teraz jak zabici. Cunam infantis ea circum insulam in urbe tulit In vere cum nove Maia tulit. Et si rogasses pro quo tulisset dixisset pro milite suis impellere quo absit procul et longe procul et longe procul et longe. Tulit pro milite suis absit procul et longe!
Jedna z syntagm zmieniła krok, niektórzy żołnierze zgubili rytm i przestali śpiewać. Ćwiczyli już niemal od trzech godzin. Aleksander przypuszczał, że kiedy już skończą, wielu z nich po prostu padnie na ziemię ze zmęczenia. Prostokąt przystanął, słychać było delikatny grzechot stukających o siebie włóczni. Żołnierze postawili długie na szesnaście stóp drzewce na ziemi, dając wreszcie odpocząć zmęczonym rękom. Centurion, syntagmatarch, wykrzyknął kolejną komendę, a jego podwładni jak jeden mąż pochylili włócznie do przodu. Aleksander przestał na moment szczotkować konia, przytrzymując go za grzywę, by nie zjadł mu koszuli. Jeśli żołnierze stali w równych odległościach od siebie, to pochyliwszy sarissy, powinni utworzyć ścianę żelaza i drewna, zaporę, przez którą nie mogła się przedrzeć żadna jazda. Floras pulchras ea circum sepulcrum posuit. In vere cum nove Maia posuit. Et si rogasses pro quo possuisset dixisset pro milite suis ponere. Groty włóczni pochyliły się jeszcze niżej. Na prawym skrzydle formacji kilka sariss przekrzywiło się niebezpiecznie, uderzając w sąsiednie drzewce. Żołnierze zmagali się przez chwilę z ciężką bronią, usiłując zachować szyk i unieruchomić rozchybotane włócznie. Udało im się. Aleksander co wieczór wylewał wino i sypał ziarno na ołtarz Zeusa, wdzięczny, że lud Gotów obdarzony został taką siłą i wytrzymałością. Utrzymanie sarissy wymagało bowiem przede wszystkim ogromnej siły fizycznej. Rzymianie, niscy i słabi, nigdy by sobie z tym nie poradzili. ...quo absit procul et longe procul et longe procul et longe. Prosuit pro milite suis quo absit procul et longe! Macedończyk pomyślał, że słabowici mieszkańcy rzymskich miast
wykazali się wielkim sprytem, tworząc armię, która wygrywała głównie dzięki precyzji manewrów i umiejętnościom swych żołnierzy, a nie dzięki ich sile fizycznej. Czasami byli mądrzy, wiedzieli, jak wykorzystać swoje mocne punkty i zatuszować słabe. Aleksander westchnął i odwrócił się. Centurioni wrzeszczeli i kopali żołnierzy, którzy złamali szyk formacji. -
Ty łajdaku! - Bucefał wykorzystał chwilę nieuwagi Aleksandra, wsunął nos pod jego koszulę i porwał jabłko. Parsknął zadowolony, wydmuchując obłok pary prosto w twarz Macedończyka. - A fe... - Aleksander ukrył twarz w gęstej grzywie ogiera, chłonąc jej zapach i pozwalając sobie na chwilę tylko jedną krótką chwilę - marzeń. Marzeń
0
zwycięskiej armii. Tam tylko mógł znaleźć poczucie bezpieczeństwa, tam tylko mógł naprawdę
Moi bracia spacerują po złotych polach, pomyślał ze smutkiem, a ja jestem tutaj zupełnie sam. odpocząć.
***
- Komesie Aleksandrze? Macedończyk otrząsnął się z rozmyślań. Gdy odwrócił się do zwiadowcy Krythosa, twarz miał pogodną.
- Ermanerich melduje, że przybył właśnie posłaniec od reika z Si- scii. Aleksander uniósł lekko brwi. Może same Parki pchały go do czynu, a jemu tylko wydawało się, że jest niecierpliwy.
- Dobrze - odparł. - Czy Klothar i pozostali są u siebie? Krythos skinął głową. Zrobił się bardzo małomówny od czasu bitwy z jeźdźcami Drakulów, kiedy to zyskał sobie przychylność Aleksandra i awans. Wydawał się bardzo przebiegły i obrotny, doskonale radził sobie w lesie, dużo też podróżował. Tacy ludzie, przyzwyczajeni do życia w samotności, czasem we wrogim kraju, byli z natury powściągliwi.
- Przebiegniemy się?
Zwiadowca skinął głową. Razem pobiegli przez zielone pole w stronę pretorium i ustawionych w równym szyku budynków obozu. Nim dotarli do pretorium, gocki posłaniec spał już smacznie na szerokiej ławie. Jak zwykle przy takich okazjach w pobliżu zebrał się już głodny wieści tłum. Żołnierze byli czasami gorsi od koni. Ermanerich i Klothar już na nich czekali. Wielki Frank opychał się kaszą z miodem. Gocki książę nie mógł usiedzieć na miejscu, zniecierpliwiony. Aleksander podniósł tubę z wiadomością leżącą na biurku pretora. Odkręcił wieko i wyjął ukryte w środku pergaminy. Były to dwa listy, jeden otwarty, drugi zapieczętowany. Zapieczętowany pochodził od Gajusza Juliusza, z Rzymu. Autorem drugiego był gocki reik, Teodoryk. Przeczytawszy obie wiadomości, Aleksander zwinął je i włożył z powrotem do cylindra. Potem poprosił o dzban wina i zamyślił się głęboko, odciągając moment ogłoszenia wiadomości. Niewolnicy, którzy stali do tej pory na uboczu, natychmiast przynieśli gliniany dzban i oddalili się ponownie. Aleksander powiódł wzrokiem po twarzach swych ludzi. Nalał wina do glinianego kubka i pociągnął łyk. Wino było podłe, pochodziło zapewne z jakiejś miejscowej plantacji.
-
Nadeszły wieści - przemówił wreszcie - od cesarza Zachodu, Gale- na. Wzywa lud Gotów do walki u boku Rzymu, przeciw wspólnemu wrogowi. Przysłał Teodorykowi edykt, w którym stwierdza, że król może wystawić armię złożoną w całości z Gotów. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Goci mieli walczyć obok siebie, w jednym szeregu, a to oznaczało, że ich czyny zostaną zauważone przez innych, nie przepadną wśród obcych, obojętnych Rzymian.
-
To nie wszystko. Liczne klęski dotknęły Wschód, zbuntowane ludy zagrażają wschodniemu cesarzowi. August Galen, mądry i niezwyciężony, postanowił pomóc swojemu cesarskiemu bratu. Cztery zachodnie legiony płyną do Konstantynopola, by wspomóc Cesarstwo Wschodnie w walce z tymi najeźdźcami. My, legion Gotów, mamy się tam udać drogą lądową i połączyć siły z naszymi rzymskimi przyjaciółmi. Ermanerich uradowany szczerzył zęby. Nawet ponury zazwyczaj Klo- thar się uśmiechnął. Nim jednak zaczęli sobie gratulować i otwarcie okazywać radość, Aleksander podniósł rękę.
-
To jeszcze nie wszystko. - Umilkł na moment, stukając palcem w wieko cylindra. - Teodoryk, wasz reik, określił wyraźnie, kto z was pojedzie do Konstantynopola. Oto co do mnie napisał... Aleksander odchrząknął, przywołując z pamięci słowa reika: - Króla dochodzą wieści, że wielu Gotów, nawet tych, którym zabroniono służyć pod wodzą komesa Aleksandra, przyłączyło się wojsk zgromadzonych w Aąuincum. Mówi się też, że pod sztandary komesa Aleksandra trafiło wielu barbarzyńców i cudzoziemców. W związku z tym wojska jego znacznie się rozrosły i liczą teraz więcej żołnierzy, niż zakładał reik. To zarówno cieszy, jak i martwi reika. Kierując się dobrem państwa i spełniając zarazem prośbę cesarza, reik postanowił, że na wschód pomaszerują z come- sem Aleksandrem tylko ci żołnierze, którzy nie są Gotami szlachetnego urodzenia.
Aleksander rozejrzał się dokoła, kryjąc uśmiech, który cisnął mu się na usta. W sali zapadła głucha cisza.
- Ci, którzy nie pomaszerują na wschód, wrócą do Siscii, by służyć reikowi. - Co to ma znaczyć? - warknął Ermanerich, blady z wściekłości. - Nie możemy iść na wojnę? Nie możemy walczyć?
- Niektórzy z nas - Aleksander wskazał na Klothara i innych cudzoziemskich kapitanów - pójdą na wojnę. Reik chce zatrzymać przy sobie swoich ludzi. Ciebie przede wszystkim, jak sądzę.
- Ale... - Got aż zaniemówił ze złości. -
To oznacza, że ponad połowa Towarzyszy wróci do siebie - mruknął Klothar. - Ale pozostali pomaszerują do Konstantynopola. Wśród pelta- stów i zwiadowców jest niewielu arystokratów. Ten król Gotów to mądry człowiek.
- Niby dlaczego? Obraża nas, obraża mnie, własnego syna! - Twarz Ermanericha nabiegła purpurą. - Jesteśmy dziećmi? Niemowlakami? Musimy chować się pod spódnicami matek? Aleksander położył dłoń na ramieniu młodzieńca i spojrzał nań z powagą.
-
Jesteś żołnierzem, książę Ermanerichu. Wykonasz rozkazy swego reika, tak jakbym to ja je wydał. Jeśli reik życzy sobie, by szlachetnie urodzeni żołnierze tej armii stanęli u jego boku, to tak się stanie. - Macedończyk przemówił głośniej, by usłyszeli go wszyscy obecni w sali. - Podporządkuję się woli Teodoryka, reika Gotów, podobnie jak każdy żołnierz, który służy pod mymi rozkazami. Aleksander wodził spojrzeniem od jednej twarzy do drugiej, aż każdy z jego podwładnych skinął głową. Ermanerich zrobił to ostatni i z największym ociąganiem, w końcu jednak i on pochylił głowę.
- Dobrze. Przynieście harmonogram dyżurów, musimy dostosować się do nowych okoliczności. Rrythos wyłożył już na stół księgę werbunkową. Aleksander przyciągnął sobie nogą krzesło i usiadł. Po chwili wahania jego oficerowie zrobili to samo. Macedończyk był w zaskakująco dobrym humorze. Los znów się do niego uśmiechnął.
PRZEDMIEŚCIA KONSTANTYNOPOLA
Mahomet pochylił się niżej, muskając swą białą brodą ramię Zoe. - Jak się czujesz? Palmyrka uśmiechnęła się słabo spod bandaży spowijających jej głowę. Podniosła rękę i delikatnie dotknęła twarzy. Kurajszyta ujął jej dłoń. Siedział na stołku, na tylnym pokładzie “Dżibrila", w cieniu płóciennego daszku. Okręt pławił się w jasnym blasku porannego słońca.
-
Chyba nie najgorzej... Choć jestem cała obolała, jakbym przejechała właśnie długą drogę na kulawym wielbłądzie. Mahomet skinął głową i przesunął czubkami palców po prawej stronie jej twarzy.
- Pamiętasz, co się stało? Pokręciła głową i przełknęła ciężko. Oblizała suche, spierzchnięte wargi.
- Dostanę coś do picia? Przystawił do jej ust gliniany kubek. Wypiła i znowu opadła na posłanie. Wciąż była blada, wydawało się jednak, że w blasku poranka nabiera nieco kolorów. Rozejrzała się dokoła i dostrzegła Odenatusa, opartego o jeden ze słupków podtrzymujących daszek. Na jego ciemnej szczupłej twarzy malował się wyraz głębokiej troski.
- Kiepsko wyglądasz, kuzynie. - Próbowała się do niego uśmiechnąć. - Ostatnio prawie w ogóle nie spał - odpowiedział jej Mahomet, śmiejąc się cicho. - Na zmianę z Chalidem czuwał u twojego boku. Wychodzi na to, że teraz ty wyglądasz lepiej od nas! Odenatus przykucnął obok niej. Zoe zmarszczyła brwi, widząc drobne zmarszczki w kącikach jego oczu. Wyglądał znacznie starzej niż wtedy, gdy widziała go po raz ostatni.
- Jak długo spałam? - Nie bardzo długo - uśmiechnął się Mahomet. - Trzy lub cztery dni. Martwiliśmy się o ciebie tylko na początku; miałaś wodę w płucach. Na szczęście jeden z palmyrskich kapitanów zna sposób na pozbycie się takiego problemu. Twoje ucho też się goi, choć obawiam się, że zostanie spora blizna.
-
Moje ucho? - Zoe sięgnęła ręką, nieco zaskoczona, że tak nieznaczny ruch kosztuje ją tyle wysiłku, i natrafiła na grubą warstwę bandaży. - Co się stało z moim uchem?
-
Nie pamiętasz? - Mahomet wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Odenatusem. - Zostało rozszarpane, bardzo mocno krwawiło. Tkwił w nim jakiś metalowy kolec, miałaś też drobne rany na szyi. A pamiętasz, co się działo na “Archelaosie" ?
-
Nie. - Zoe próbowała usiąść prosto, jednak była jeszcze zbyt osłabiona. - Czy coś się stało królowej? Jest bezpieczna? Mahomet westchnął ciężko.
- Okręt został poważnie uszkodzony i zatonął wraz z wozem pogrzebowym królowej. Zdaje się, że Chalid wysłał do wraku nurków. Może uda im się go wydobyć. Mamy tutaj barkę z dźwigiem.
-
Chalid mówi, że zrobią to już wkrótce. - Odenatus położył dłoń na spoconym czole Zoe. Katafalk został pewnie zniszczony przez ogień i wodę, ale królowa leży bezpiecznie w swoim sarkofagu. Wkrótce znów ujrzy blask słońca. Zoe uspokojona zamknęła oczy. Już po chwili spała głęboko. Jej oddech był równy i spokojny, a twarz nabierała normalnych kolorów. Mahomet wstał i gestem poprosił Odenatusa, by poszedł za nim. Na horyzoncie rysowały się już wysokie dachy świątyń. Byli bardzo blisko miasta.
- W jej ciele tkwiło jakieś urządzenie, prawda? - rzekł Kurajszyta. Odenatus skinął potakująco głową. Nie był uzdrawiaczem, nie znał się na leczeniu, odnalazł jednak w ranie Zoe resztki jakiejś dziwnej mocy. Usunął ten obcy wzór, który próbował wniknąć głęboko w jaźń Palmyrki, atakować jej umysł.
- Zoe w tym uchu nosiła kolczyk, czarną perłę z Gerrhae, bardzo rzadki klejnot. Przywiozła go ze sobą z Palmyry?
- Nie. - Odenatus też pamiętał ten klejnot. Perły z Sinus Persicus znane były na całym świecie, lecz czarne stanowiły skarb o wyjątkowej wartości. - Z pewnością była to ozdoba królowej, ale nie widziałem, by Zoe szukała takich świecidełek w ruinach. Wydawało mi się, że znalazła je na rynku w Cezarei.
- Być może. - Mahomet pogładził w zamyśleniu długą brodę. - A może był to czyjś dar. Gerrhae od dawna już należy do Persji. Szahr-Baraz mógł bez trudu wejść w posiadanie takiego klejnotu. Odenatus skrzywił się z powątpiewaniem.
- Zoe nigdy nie przyjęłaby od niego takiego prezentu! - Nie, ale mógł jej go dać ktoś inny, nie mówiąc, kto jest prawdziwym ofiarodawcą. - Kto? - Odenatus natychmiast pomyślał o zdradzie. - Myślisz, że są wśród nas perscy agenci? - Jestem tego pewien! - Mahomet się roześmiał, choć nie był to radosny śmiech. - Odyniec nie jest głupcem. Powszechnie wiadomo, że Persja ma bardzo rozbudowaną siatkę informatorów w Cesarstwie Wschodnim, skąd pochodzi większość naszych wojsk. Jeden z nich prawdopodobnie zawarł znajomość ze szlachetną Zoe. Niewiele brakowało, a przypłaciłaby tę znajomość życiem. Musimy postępować bardzo ostrożnie.
- Będę miał ją na oku. - Odenatus czuł się przytłoczony ciężarem obowiązków spoczywających na jego barkach. Okolica była gęsto zaludniona, wzdłuż linii brzegowej ciągnęły się zabudowania gospodarskie i zielone winnice. Z pól spływały liczne strumienie, które łączyły się z wodami cieśniny. Słychać było muczenie krów. Mahomet posmutniał, choć starał się tego nie okazywać. Nad pustynią niebo zawsze było czyste. Tutaj powietrze było wręcz gęste od wilgoci, która mąciła czystość błękitu.
- Zdrada mogłaby nas zbyt wiele kosztować - westchnął.
***
Pod wieczór rozstąpiły się chmury, które zasnuły niebo w ciągu dnia. Ziemię okrył złoty blask zachodzącego słońca. Deszcz nie dokuczał flocie; chmury przesuwały się głównie nad lądem, niczym olbrzymie owce trzymające się pastwiska.
- Piękny widok - powiedziała Zoe. Wciąż była słaba, mogła już jednak chodzić o własnych siłach. -
Tak, prawie jak w domu. - Mahomet przyciągnął wiklinowe krzesło okryte jego płaszczem. Usiądź. Mam ważne wieści.
- Czułam to. Ten statek jest za mały na sekrety. Wszyscy nagle zabrali się do pracy, nie mieli nawet czasu zamienić ze mną paru słów. Co się stało? Mahomet wskazał głową na brzeg. Flota wyprzedzała armię Saha- bów, która zmierzała do
Konstantynopola drogą lądową. Teraz arabskie okręty stały zakotwiczone w płytkich wodach przy przystani Perinthus, drugiego co do wielkości miasta leżącego na brzegach Propontydy. Było to mocno obwarowane miasto, położone na półwyspie o urwistych brzegach zbiegających do wąskiej plaży. Wysokie mury obronne wyrastały bezpośrednio z przybrzeżnych skał.
- Ojcowie miasta się nie poddadzą, a my mamy mało czasu. Potrzebujemy tej przystani. Chalid i Dżalal spierają się, czy warto atakować port. Odenatus zszedł na brzeg, by sprawdzić, co może z tym zrobić. Zoe uniosła brwi w zdumieniu.
- Takiego miejsca strzegą na pewno bardzo stare wzory i zaklęcia. Będzie je trudno przełamać. - Wiem. Trudna sprawa. Nie możemy miasta oblegać, czeka nas ważniejsze i trudniejsze zadanie. Dżalal informuje mnie również, że jego zwiadowcy dotarli do pasa otwartego terenu otaczającego Konstantynopol.
- Były jakieś starcia? Mahomet skinął głową.
- Kilka potyczek, ale nie doszło do otwartej bitwy. Wróg jest pewny, że nie wejdziemy do miasta, jeśli nie otworzy bram. Może być cierpliwy.
- A co z Persami? -
Mam wiadomości od Króla Królów. Szybka konnica zajęła południowe wybrzeże - aż trudno uwierzyć, ale to podobno oddziały huń- skich najemników! - i czeka na przybycie głównych sił SzahrBaraza.
-
Świetnie! - Zoe przygładziła włosy, które ktoś jej umył, gdy leżała nieprzytomna. Była wciąż słaba, nie zakładała więc zbroi, poprzestając na grubej białej koszuli i workowatych spodniach. Wszyscy szykują się już do zabawy... tylko kiedy ona się zacznie?
-
Wkrótce. - Mahomet zacisnął dłoń na rękojeści miecza. - Przed chwilą przypłynęła galera z najnowszymi wieściami, stąd to nagłe zamieszanie, o którym przed chwilą mówiłaś. W Hellesponcie pojawiły się rzymskie okręty. Cała flota.
- Chcą na nas uderzyć. Znaleźliśmy się w potrzasku?
-
Tak. - Wydawało się, że ta świadomość wcale nie martwi Mahometa, wręcz go cieszy. - Nie możemy zawrócić, bo wtedy musielibyśmy się przebijać przez wąską cieśninę. Ale też nieprzyjaciel nie może tu wpłynąć, dopóki nie wycofam floty z Sestus. Albo dopóki nie pokona nas w otwartej bitwie.
-
Cóż więc zrobimy? - Głos Palmyrki i jej postawa uległy subtelnej, lecz znaczącej zmianie. Mahomet wiedział, że nie rozmawia już ze swoją przyjaciółką, lecz z władczynią sprzymierzonego narodu. - Nie sądzę, by rzymski cesarz zamierzał wyjść z miasta i stanąć z tobą do pojedynku. Mahomet westchnął.
- Obawiam się, że masz rację. Jeśli uda się przewieźć perskie wojska przez cieśninę, pod murami miasta stanie ogromna armia. Może to wystarczy, by przedrzeć się za mury. Problem w tym, że nie mamy dość statków, by przewieźć Persów i jednocześnie blokować miasto oraz Hellespont. Wysłałem już okręt z rozkazami do Sestus. Chcę, by tamte galery opuściły port i przypłynęły do nas. Wpuścimy nieprzyjaciela na pełne morze. Zoe uśmiechnęła się, myśląc o tym, na ile sposobów może wykorzystać swoją moc w ukrytym świecie. Okręty wydawały się szczególnie wrażliwe na magię.
- Dwa psy w jednej klatce. Sytuacja bez wyjścia. - Zgadza się - odparł Mahomet z ponurym uśmiechem. - Tylko jeden z nas odejdzie stąd żywy.
WILLA NARSESA, ZA MURAMI ROMA MATER
To ma być willa? - Betia nie próbowała nawet kryć zniesmaczenia. Anastazja nie odpowiedziała; wychodziła właśnie z lektyki i starała się w nic nie wdepnąć. Ubrana była bardzo skromnie - nastrój nie poprawił jej się na tyle, by zechciała powrócić do swych ekstrawaganckich sukni, a poza tym składała wizytę w interesach, więc powinna wyglądać jak czcigodna matrona.
- Jest taka... mała - dokończyła rozczarowana Betia. Anastazja gestem odprawiła służących niosących lektykę i weszła
przez łukowatą, opatrzoną kratą furtkę do ogrodu. Posiadłość otoczona była wysokim ceglanym murem, wjazdu strzegła prosta drewniana brama prowadząca na wiejską drogę. Dom - a raczej duża szopa - znajdował się na tyłach posesji. Właściciel kucał za rzędem cherlawych winorośli. Anastazja podeszła doń wąską ścieżką i przystanęła.
- Witaj, Narsesie. Właściciel Ludus Magnus, największej szkoły gladiatorów w Rzymie i zarazem w całym cesarstwie, spojrzał na nią spod ronda słomianego kapelusza.
- Witaj - odrzekł, mrużąc oczy w słońcu. - Ty jesteś pewnie księżną Parmy. - Wiesz, kim jestem. - Anastazja postanowiła mówić otwarcie. Nigdy dotąd nie spotkała się z tym człowiekiem twarzą w twarz, ale uznała, że tylko w ten sposób zdoła coś wskórać. - Przyszłam, żeby złożyć ci ofertę. Chcę kupić jednego z twoich gladiatorów.
-
Hmm... - Narses spojrzał na swoją winorośl. - Teraz jestem zajęty. Proszę przyjść później do szkoły. - Ponownie podniósł wzrok na księżną. - Jesteś jeszcze za młoda, żeby kupować sobie zabawki. Anastazja roześmiała się drwiąco.
- Nie zamierzam kupować mężczyzny. - Więc o nią chodzi? Nie jest na sprzedaż. Za żadną cenę. - Doprawdy? - Anastazja przysunęła się o krok bliżej. - Wymień tylko sumę. Narses pokręcił głową.
- Nawet w tym podłym mieście nie wszystko można kupić. Los sprawił, że trafiła w moje ręce, i tylko los może mi ją odebrać. Nie sprzedam jej. Anastazja rozejrzała się dokoła. Mury okalające ogród były spękane i wykruszone, dach domu zapadał się do środka. Posiadłość Narsesa leżała w tej części doliny Tybru, w której członkowie klasy średniej dzierżawili niewielkie parcele i urządzali na nich ogrody. Nie było tu patry- cjuszowskich willi.
- Pewnie zarabiasz na niej fortunę. - Szkołom nie wolno obstawiać walk. Anastazja uśmiechnęła się lekko. Obstawianie walk i wyścigów było nielegalne, oznaczało to jednak tyle, że cesarski rząd nie mógł ściągać podatku z ogromnych sum, które przechodziły z rąk do rąk przy okazji igrzysk.
- Nie szukam zabawki. Chcę, żeby ta kobieta zeszła z areny. Narses podniósł się powoli z kucek.
- Przykro mi. Trafiła do cyrku, bo popełniła przestępstwo. Ja tylko ją reprezentuję, płacę rachunki za jedzenie, wodę, chłopców i tak dalej. Nie mam prawa jej sprzedać. Idź i poproś cesarza, żeby ją wypuścił! - Zachichotał, rozbawiony tą myślą.
- Nie - warknęła Anastazja. - Nie zrobię tego. Proszę, na pewno wypuściłbyś któregoś z młodych gladiatorów, gdyby jego... matka ci za to zapłaciła. Wiem, że takie rzeczy się zdarzają.
- Diana to nie dziecko - odparł złośliwie Narses. - Jesteś jej matką? Księżna obdarzyła go zimnym jak stal spojrzeniem. Drwiące uwagi tego prostaka budziły w niej gniew.
- Nie. Tylko przyjaciółką. -
Nie mogę ci pomóc. Ta kobieta trafiła na arenę, bo została skazana. Tylko cesarz może ją uwolnić. Anastazja syknęła ze złością, obróciła się na pięcie i wyszła z ogrodu. Z tym człowiekiem po prostu nie dało się rozmawiać. Betia ruszyła za nią, pospiesznie odkładając kwiaty, które nazrywała,
Bogacze. Zawsze chcą kupić świecidełka, które zobaczyli na targu. Podszedł do furtki, zamknął ją za sobą, a potem ukląkł i pozbierał kwiaty, piękne czerwone piwonie. Włożył jeden z nich za ucho. czekając na powrót księżnej. Narses pokręcił głową z niesmakiem.
Czekał, nasłuchując. Do wejścia podbiegli niewolnicy z lektyką, zabrali
obie kobiety, a potem oddalili się równym krokiem. Narses westchnął, wydymając usta, a potem zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że skończy jeszcze tego dnia sadzić ostatni rządek winorośli, odłożył jednak wszystko i wyszedł z ogródka, zamykając furtkę kawałkiem sznurka. Potem ruszył truchtem w dół drogi. Znał kilka dobrych skrótów wzdłuż rzeki i zamierzał dotrzeć do miasta przed księżną Parmy.
***
Stukot młotków odbijał się echem od kamiennych murów i widowni cyrku Flawiuszów. Kilkudziesięciu robotników pracowało wokół areny, naprawiając szkody powstałe podczas ostatnich walk. Kilkudziesięciu innych, zawieszonych na grubych linach, myło marmurowe ściany i posągi. Gajusz Juliusz przechadzał się wzdłuż pierwszego rzędu siedzeń, ciesząc się słonecznym porankiem. Przechylił kapelusz i spojrzał spod przymrużonych powiek na wyższe rzędy. Nad wejściem do jednej z wewnętrznych klatek schodowych ktoś klęczał. Gajusz Juliusz westchnął z irytacją i ruszył w górę schodów. Nie spodziewał się zobaczyć tu dzisiaj Maksjana, ale skoro już go spotkał, to chciał zadać mu pytanie, które dręczyło go od jakiegoś czasu.
-
Co tutaj robisz, panie? - Stary Rzymianin starał się mówić tak, jakby rzeczywiście go to
interesowało, lecz mu się nie udało.
Kto wie, czym właściwie zajmują się
czarownicy? Kto chce wiedzieć? Maksjan podniósł nań nieobecny wzrok. Mruknął coś, a potem ponownie przeniósł spojrzenie na marmurową płytę pod stopami. Na jej powierzchni wyryte były liczby, V po jednej stronie i VI po drugiej. Obie były już tak zatarte, że prawie nieczytelne. Maksjan nie zwracał uwagi na Gajusza i powoli przesuwał dłońmi po powierzchni kamienia. Jednocześnie nucił pod nosem jakąś pieśń. Gajusz pokręcił głową z niepokojem, siedział jednak cicho i czekał. Wreszcie książę podniósł się z klęczek i wyprostował plecy, postękując cicho.
- O co chodzi? - spytał, strzepując z tuniki biały pył. - Nie przyszedłeś tu zapewne tylko po to, żeby dotrzymać mi towarzystwa.
- Nie... - Gajusz Juliusz przygładził sobie włosy okalające łysinę. - Nie boisz się, panie, że ktoś cię tu rozpozna w blasku dnia? Maksjan uśmiechnął się i podniósł palec. Powietrze otaczające jego ciało zaczęło drżeć i falować niczym płomień. Nagle zniknął, a na jego miejscu pojawił się nijaki robotnik w workowatych ubraniach.
- Teraz lepiej? - przemówił robotnik głosem księcia. - Chyba tak - odparł Gajusz Juliusz zdławionym głosem. - Powinienem był się domyślić. Co robisz z tymi kamieniami? Zdaje się, że to oznaczenia sektorów... Książę westchnął i wrócił do swej prawdziwej postaci. Spojrzał na marmurową płytę, przesunął po niej stopą.
-
Próbuję dokonać pewnej bardzo delikatnej operacji, choć kiedy twoje zbiry zaglądają mi ciągle przez ramię, nie jest to łatwe. Nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał. Dlatego tworzę tu swój własny wzór, znaki i symbole, które będą za mnie słuchać i obserwować.
-
Tutaj? - Gajusz rozejrzał się dokoła. Znajdowali się na poziomie zajmowanym podczas igrzysk przez poślednich, ubogich patrycjuszy. - Myślałem, że pracujesz tam. - Wskazał drewniany dach nad ich głowami.
- Och, to już załatwiłem. Ale kiedy kończyłem, znalazłem kilka interesujących punktów we wzorze tego budynku. Teraz... łatam i naprawiam. Staram się, by te znaki odzyskały pierwotną moc. Te kamienie z numerami sektorów otaczają całą arenę, a każdy z nich pełni określoną funkcję. Gajusz Juliusz podniósł nogę, spoglądając ze zdumieniem na kamienną płytę.
- Chcesz powiedzieć, że to ma jakąś magiczną moc? -
O tak. Stary Wespazjan nie był głupcem. Zbudował ten amfiteatr nie tylko po to, by zapewnić ludziom rozrywkę. Myślę, że klątwa mówiła do niego w snach, prowadziła go. Gajusz Juliusz roześmiał się, myśląc o tym, co o Wespazjanie pisali historycy.
- Wespazjan? Śnił? - Tak, Gajuszu, śnił o bogatym, uporządkowanym państwie. O cesarstwie żyjącym w pokoju. - Raczej o cesarstwie, którego obywatele nie mogliby w żaden sposób uniknąć płacenia podatków! Maksjan roześmiał się i skinął głową.
-
W tym samym czasie, gdy zaczął budowę cyrku Flawiuszów, każdy z gubernatorów zaczął wznosić amfiteatr w każdym mieście i miasteczku. Były ich setki. Każdy zbudowany jest na podobieństwo Koloseum, wszystkie poświęcone są bogom Rzymu. Gajusz Juliusz podniósł ręce.
-
Wszystkie mają wychwalać Triadę Kapitolińską i boskiego cesarza! Rozumiem. Te prowincjonalne amfiteatry są osnową i wątkiem klątwy.
-
Zgadza się. Czas jednak zniszczył wiele spośród tych wzorów i znaków, nawet tutaj, w cyrku Flawiuszów. Ja tylko staram się przywrócić je do stanu pierwotnego.
-
Dlaczego? - Gajusz Juliusz starał się nie okazywać, jak bardzo interesuje go odpowiedź na to pytanie. Maksjan milczał. Pochylił głowę i ruszył powoli wzdłuż rzędu siedzeń, odliczając uważnie kroki.
Spytam go później, pomyślał Gajusz.
***
Anastazja była w fatalnym humorze, kiedy dotarła do Willi Łabędzi. Przede wszystkim złościła się na siebie; nie przygotowała się do spotkania z Narsesem, powinna była wcześniej dowiedzieć się jak najwięcej o nim i jego szkole, a także o okolicznościach, w jakich Thyatis trafiła do więzienia. Wyszła z wprawy, była niczym zardzewiałe narzędzie, które trzeba oczyścić i naoliwić. Wiedziała, że trzeba sporo czasu - czasu, którego już nie miała - by odtworzyć sieć jej informatorów i zaufanych przyjaciół. Przeszła przez ogrody na tyłach domu, nie zwracając uwagi na rozkwitające bujnie letnie kwiaty. Nawet kojący szmer strumyków i chlupot fontann nie poprawił jej humoru. Betia szła tuż za nią, równie przygnębiona. Nic nie świadczyło o tym, by ktokolwiek prócz Thyatis
ocalał z erupcji Wezuwiusza.
- Odszukaj Gala i sprowadź go do mnie - rozkazała księżna. Betia oddaliła się pospiesznie. Anastazja rozejrzała się dokoła ze znużeniem. Stała w sali Posejdona. Bóg pochylał się nad nią, wpatrzony w morze turkusowych płytek okrywających podłogę, jego olbrzymie ramiona zmagały się z naporem kamiennych fal. Niegdyś bardzo lubiła tę salę. Podobnie jak cały dom księżnej, posąg Posejdona okryty był cieniem, odbiciem mroku zalegającego w jej duszy. Willa Łabędzi wydawała się pusta i martwa.
- O bogowie, dręczycie mnie tylko, pokazujecie mi dzieci, a potem je zabieracie. Otarła oczy, nie mogła jednak powstrzymać łez, które zostawiały na policzkach srebrzysty ślad w warstwie antymonu. Straciła wiele cennych miesięcy, pogrążona w rozpaczy. Jusuf odjechał w rodzinne strony; Thyatis żyła, lecz księżna była przekonana, że jej przybrana córka zginęła w erupcji wulkanu, podobnie jak Nikos i Krista. Dzieci Szirin, które wniosły do jej życia tyle radosnego chaosu, podczas wybuchu przebywały w Bajach, na drodze ogromnego strumienia lawy. Ich maleńkie ciała nigdy nie zostały odnalezione. Tyle śmierci. Tak mało życia. Lecz teraz się obudziła, nie poddawała się już rozpaczy. Była zła. Bardzo zła. Wszystko to stało się przez jednego człowieka - tego księcia, tego chłopca - który zniszczył jej sny i marzenia. Nawet słodko-gorzkie wspomnienia chwil, kiedy byli sobie bardzo bliscy, rozpalały tylko mocniej jej gniew.
- Betia! - Gniewny krzyk księżnej odbił się echem od kopulastego sufitu. - Do mnie! Po chwili w wejściu pojawiła się jasnowłosa niewolnica, która prowadziła za sobą Witeliksa. Oboje byli zdyszani po krótkim, lecz forsownym biegu, oboje też wydawali się nieufni, Anastazja nie zwracała jednak na to uwagi.
- Galu, ty i twoja trupa znaleźliście w płonącej gospodzie pewnego człowieka, Numidyjczyka. Jest tutaj?
- Tak, pani. Oddaliśmy go pod opiekę kapłana Asklepiosa. Wkrótce powinien wrócić do zdrowia. - Chciałabym z nim porozmawiać. - Tędy. - Betia ukłoniła się nerwowo. - Jest w zachodnim skrzydle.
Księżna natychmiast ruszyła za nią, przytrzymując upierścienioną dłonią skraj sukni.
- Dobrze. Chcę wiedzieć wszystko o Ludus Magnus. Betia, przyślij do mnie skrybę. Natychmiast! Zastanawiała się przez moment, czy nie wysłać do Heleny posłańca z prośbą o spotkanie i radę, szybko jednak odrzuciła tę myśl. Jeśli miała powrócić do swego dawnego życia, to nie mogła stosować półśrodków. Porozmawia z cesarzem i cesarzową, kiedy będzie już wiedziała dokładnie, co chce powiedzieć i zaproponować.
***
Ciężkie drewniane drzwi przesunęły się ze zgrzytem po podłodze. Thyatis wyprostowała się powoli i wysunęła przed siebie ręce. Strażnicy byli prostymi ludźmi; jeśli nie stała w bezruchu na środku celi, trzymając ręce z dala od tułowia, nie dostawała jedzenia. Minęły już co najmniej dwa dni od czasu, gdy wraz z Kandą i Agrypiną stoczyły krwawy bój na arenie. Po tej walce Thyatis trafiła do nowej celi. Miała tu wreszcie dość miejsca, by trochę poćwiczyć.
-
Witaj. - W drzwiach stał Narses, oparty na lasce. Thyatis przypuszczała, że w rzeczywistości laska jest tylko rekwizytem, który rekompensuje właścicielowi szkoły brak ręki. - Chciałabyś większą celę? Kąpiel? Lepsze jedzenie? Milczała. Narses zachichotał pod nosem, wszedł do celi i postukał laską w drzwi, które natychmiast zamknęły się za nim. Thyatis uniosła brew w niemym pytaniu.
-
Mówię poważnie, Diano. Chciałbym przenieść ciebie i twoje koleżanki do lepszych kwater, z prawdziwymi łóżkami i dziedzińcem, na którym mogłabyś swobodnie ćwiczyć. Ach... widzę, że to cię zainteresowało.
- Dlaczego? - Thyatis splotła dłonie za plecami. - Czego ode mnie chcesz? -
Teraz? Cóż, przedtem chciałem tylko odzyskać pieniądze, które na ciebie wydałem. Teraz chciałbym chronić moją inwestycję.
- Inwestycję! Jakbyś mówił o klaczy rozpłodowej albo mlecznej krowie. Narses skinął głową z powagą, choć w jego oczach widać było cień uśmiechu.
-
Możesz tak to nazwać. Udowodniłaś, że jesteś wiele warta. Pozwól, że sprawię ci trochę przyjemności.
-
W zamian za co? Że nie zabiję żadnego niewolnika, służącego, strażnika ani gościa, którego napotkam przypadkiem w twoim domu? Że nie będę próbowała uciekać? Narses skinął głową.
- Wydaje mi się, że to uczciwa propozycja. Thyatis roześmiała się chrapliwie.
- Kiedy znowu wyjdę... wyjdziemy na arenę? Narses podniósł trzy palce.
- Za trzy dni. Waszymi przeciwnikami będą jeńcy wojenni pojmani w Persji i na Wschodzie. - Wielkie widowisko. Tylko piasek czy jakaś scenografia? Lanista pokręcił głową ze zdumieniem.
-
Widzę, że widziałaś już niejedne igrzyska. Dwadzieścia Amazonek przeciwko dwudziestu jeńcom; specjalnie na tę okazję zbudują replikę miasta Tauris. Będziecie odgrywać oblężenie, podobno mają nawet zrobić sztuczną rzekę... Co się stało? - Narses umilkł nagle. Twarz Diany pozostała nieruchoma, lecz jej oczy zapłonęły ogromną wściekłością.
- Kosztowna zabawa - wycedziła Amazonka przez zęby. - Nie będę próbowała uciekać. Dasz nam broń ćwiczebną, drewniane miecze, żeby kobiety, które wysyłasz na śmierć, miały choć cień nadziei. Pozwolisz mi rozmawiać z tymi kobietami i nauczyć ich podstawowych technik. Odegramy tę scenkę. Nie będziesz rozczarowany. Narses skinął głową i ponownie postukał laską w drzwi. Thyatis odwróciła się do ściany, kładąc obie dłonie na cegłach. Stała nieruchomo w tej pozycji, kiedy gladiator wyszedł z celi. Już na korytarzu krzyknął:
- Chłopcy, wyprowadźcie te trzy dziewczyny z cel i zaprowadźcie je do najlepszych kwater!Ruszył powoli do wyjścia, gwiżdżąc pod nosem. Hamilkar za bardzo przyzwyczaił się do luksusów! Najwyższy czas przypomnieć mu, kto jest tutaj panem, a kto niewolnikiem związanym przysięgą
posłuszeństwa i kontraktem. Oczywiście młody gladiator będzie wściekły, kiedy straci swoje przywileje - lepsze jedzenie i prywatną łazienkę - ale dla Narse- sa nie miało to żadnego znaczenia. Lanista uśmiechnął się do siebie, ogromnie zadowolony, i sprawdził, czy piwonia wciąż tkwi za jego uchem. Służący i wartownicy odprowadzili go pełnymi zdumienia spojrzeniami, jednak poszli otworzyć cele. W szkole Ludus Magnus zdarza- ty się już zapewne dziwniejsze rzeczy, choć żaden z nich nie potrafił powiedzieć kiedy. Gdy Narses dotarł już do biura, przyszła mu do głowy pewna myśl. Postukał w ścianę, a po chwili w drzwiach stanął jeden z urzędników pracujących w sąsiednim pokoju.
-
Jordanesie, poślij kogoś do biura Gajusza Juliusza z prośbą, żeby wpadł do mnie, kiedy będzie mógł.
- Tak, panie!
PROPONTYDA, NA PÓŁNOC OD ZŁOTEGO ROGU Strzały padały gęsto jak krople deszczu, niektóre płonęły, znacząc nocne niebo czerwonymi smugami. Walczący na brzegu krzyczeli przeraźliwie, umierając pod nawałnicą żelaza. Szahr-Baraz, Król Królów, władca Persów i Medów, dźgnął konia piętami, a ciężki rumak poderwał się do kłusa, stukając kopytami o drewnianą nawierzchnię drogi. Wraz z królem ruszyli naprzód perscy włócznicy. Co trzeci spośród łuczników niósł w wolnej ręce zapaloną pochodnię. Noc płonęła setkami świateł. Na brzegu paliły się wielkie ogniska, czerwony blask oświetlał twarze zgromadzonych wkoło żołnierzy. Odyniec zjechał z mostu i podniósł miecz, wołając:
- Naprzód! Oczyścić drogę! diąuans w pełnych zbrojach wysypali się na plażę i natychmiast ruszali do ataku. Rzymscy żołnierze uciekali w popłochu, porzucając nasączone smołą gałęzie i pochodnie. Spadła na nich kolejna chmura strzał. Szahr-Baraz schował swój miecz do pochwy i podniósł przyłbicę hełmu. Metalowa płytka miała kształt ludzkiej twarzy i inkrustowana była złotem. Noszenie pełnej zbroi było dość męczące, ale zapewniało doskonałą ochronę. Odpowiedział mu ryk tysięcy gardeł. Włócznicy i
- Panie?
Szachinszach spojrzał w dół i przygładził wąsy.
- Tak, szlachetny Piruzie? Diąuan ze wschodu ukłonił się nisko. - Rzymianie wycofują się z drogi; mamy ich ścigać? -
Nie - odparł stanowczo Szahr-Baraz. Obok przeszła grupa wojowników z długimi toporami i maczugami, którzy zeszli właśnie na ląd z ostatniego okrętu. - Idźcie naprzód drogą, dopóki będziecie widzieli ogniska. Potem wystawcie straże i przeszukajcie okolicę, pewnie znajdziecie jeszcze trochę Rzymian i naszych ludzi. O świcie zaczniemy przerzucać armię. Do tej pory teren musi być naprawdę dobrze zabezpieczony.Piruz ukłonił się ponownie i odbiegł w ciemność, prowadząc za sobą około dwudziestu ludzi w pełnych zbrojach. Szahr-Baraz westchnął. W miejscu gdzie napierśnik Piruza łączył się z naramiennikiem, widać było węzeł niewielkiej czarnej chusty. Jeden z symboli Purandocht. Czasami król się zastanawiał, która z jego adoptowanych córek ma więcej adoratorów.
Nieważne! - pomyślał. Wszystkie te młode zuchy są tutaj i walczą dla mnie. Będziemy radzić sobie z zalotnikami później, kiedy wojna ich trochę przetrzebi! Trącił konia piętami i zawrócił. Jechał powoli, mijając kolumny żołnierzy maszerujących w przeciwnym kierunku. Rozpoznawał ich bez trudu po sztandarach i zdobieniach na tarczach, po kształcie hełmów i bełtach strzał. Chorasanie, Medowie, Daylami łucznicy, Gaurowie górale, wojownicy z Mezopotamii, wodzowie górskich plemion z Tabari- stanu. Cała różnorodność i siła cesarstwa Persji. Szahr-Baraz przyglądał im się z uśmiechem, mijając latarnie zawieszone na rufach okrętów tworzących jego most. Chadames nie wierzył, że można zbudować coś takiego, nawet gdy Szahr-Baraz pokazał odpowiedni ustęp w pewnej starej księdze. Podobnej rzeczy dokonał już pewien bohater ze starożytności, który również przeprawiał się przez Hellespont i również walczył z Grekami. Większość okrętów należących do floty Arabów stała właśnie tutaj, powiązana grubymi sznurami, a ich pokłady tworzyły ogromny most łączący oba brzegi Propontydy. Ogromna liczba budynków w Chalcedonie została
ogołocona z desek i belek, z których ułożono nawierzchnię tego mostu. Wzdłuż krawędzi drewnianej drogi ciągnęła się ściana ułożona z tarcz, które miały chronić jej użytkowników przed atakami Rzymian. Szahr-Baraz uśmiechnął się do siebie. Ogromny ciężar spadł mu z serca, kiedy dowiedział się, że arabska flota bez ustanku patroluje okolicę, obserwując wszystkie drogi dojazdowe do miasta i dbając o to, by żaden rzymski okręt nie zaatakował tej delikatnej arterii łączącej Europę z Azją. Wszystko to stało się możliwe tylko dzięki głupocie Herakliusza i szlachetnej postawie Palmyry i Arabii. Dzięki ci, cesarzu! -
Królu Królów! - Głos dobiegający z półmroku pozbawiony był jakichkolwiek emocji, najmniejszego choćby śladu ludzkiego ciepła. Szahr-Baraz uspokoił konia, nieprzywykłego do dziwnego zapachu, i zatrzymał się. Znajdował się na trzecim statku od azjatyckiego brzegu, a na jego drodze stały dwie ciemne postaci w kapturach i płaszczach. Blask pochodni odbijał się od metalowych łusek okrywających ich dłonie.
- Macie jakieś wieści? - Tak. Nasi bracia mówią, że wszyscy Rzymianie nie żyją. - Dobrze. - Szanzdah mieli za zadanie obserwować okolicę i czekać, podczas gdy wartownicy przy zachodnim krańcu mostu spali. Mądra decyzja. Szahr-Baraz nie pytał nawet tych dziwnych postaci, skąd wiedziały, co dzieje się milę dalej, gdzie w ciemnościach polowali ich towarzysze. - Coś jeszcze?
- Tak. Wzywają cię za wzgórze, panie. - Powiedzcie swojemu panu, że będę tam za chwilę. Odyniec nie czekał na odpowiedź. Nie zdążył co prawda dotrzeć na pole bitwy na czas i nie miał nawet okazji porządnie machnąć mieczem, ale krótka przejażdżka nad wodą zaostrzyła jego apetyt. Postanowił, że zje, zanim uda się do doliny między wzgórzami. Czarny wóz mógł poczekać, w końcu jeździł tylko tam, gdzie on mu nakazywał.
***
Nim Szahr-Baraz zjechał do doliny, nad wschodnim horyzontem wstało słońce, które bezskutecznie próbowało przebić się przez zasłonę chmur. Zimna mgła wpływała między karłowate drzewa i grobowce. Z ziemi wyrastały popękane kamienne płyty porośnięte głogiem i winoroślą. Ścieżka wiła się między nimi, coraz węższa i coraz bardziej zarośnięta. Odyniec był pewien, że na tym bagnie założono cmentarz, bo i tak nie można było tu uprawiać zboża ani lnu. Nawet w środku dnia wilgotna ziemia między drzewami wydawała się ciemna i nieprzyjazna, bił od niej nieprzyjemny, zgniły chłód. Szahr-Baraz przejechał przez wąski otwór w parkanie wykonanym z żelaznych prętów wbitych w ziemię. Czuł na sobie zimne spojrzenia ukrytych strażników, lecz nie okazywał strachu. We mgle widać było szare bryły grobowców o popękanych lub wyłamanych drzwiach. Kamienne nadproża i zniszczone płyty porośnięte były grubą warstwą mchu. Panowała tu zupełna cisza, którą mącił jedynie jednostajny stukot końskich kopyt na kamiennej ścieżce. Król zatrzymał wierzchowca przy znajomym drzewie i zeskoczył na ziemię. Koń patrzył nań błagalnie, lecz Odyniec zignorował tę niemą prośbę i przywiązał go mocno do gałęzi.
- Nakarmię cię, kiedy wrócę. - Jego głos brzmiał dziwnie głucho. Ścieżkę wyznaczały wciśnięte w ziemię ołowiane stożki. Każdy pokryty był maleńkimi, kanciastymi symbolami wyrytymi w powierzchni metalu. Szahr-Baraz wyczuwał je jako rosnący opór powietrza, które przesuwało się po jego twarzy niczym zimne, upiorne ręce. Wreszcie wspiął się na stare, pokruszone schody i wszedł na teren zrujnowanej świątyni. Spomiędzy porozrzucanych bezładnie kamiennych bloków i rzeźb wyrastały kikuty kolumn wyznaczających podwójny prostokąt. Stał tu wielki czarny wóz. Na popękanych marmurowych płytach, z których ułożona była podłoga świątyni, wyryto jakimś ostrym narzędziem linie i wzory. Przed wozem siedziała jakaś postać z rękami opartymi na kolanach. Król ruszył w jej stronę, starannie wybierając drogę między kamiennymi gruzami, a opór powietrza nagle zelżał. Kiedy nagle otoczyła go ciemność, Odyniec przystanął i zatknął kciuki za pas. Choć stał pod otwartym niebem, dokoła panował półmrok. Słońce wspinające się powoli na nieboskłon wyglądało stąd jak przyćmiony, czerwony dysk. Świątynię otaczały ściany unoszącego się powoli dymu, które przesłaniały widok na karłowate drzewa i dziwnie blade chwasty między grobowcami. Postać siedząca przed wozem podniosła głowę i postawiła prosto czarne uszy, wstała powoli. Miała ciało człowieka, ale psią głowę pokrytą warstwą lśniącego żelaza
Co się stało? Głos wypływał z wnętrza żelaznej maski przez wąską szczelinę imitującą rozwarty pysk zwierzęcia. Moje oczy mówią mi, że Rzymianie zaatakowali most.
- Tak. Szanzdah wielu zabili, moi żołnierze przepędzili pozostałych. Most jest bezpieczny, armia przeprawi się przez niego dzisiaj, jeśli pogoda się nie zepsuje i wody cieśniny będą spokojne.
Świetnie. Czy Aksumita przyniósł ci skrzynkę? -
Tak. - Szahr-Baraz sięgnął do tuniki okrywającej jego zbroję i wyciągnął małe obsydianowe pudełeczko pokryte hieroglifami i rysunkami. Niektóre z nich budziły niepokój i odrazę, przedstawiały wijące się robaki i dziwne miasto przypominające kopiec olbrzymich termitów. Trzymam je przy sobie przez cały czas. Chcesz je zabrać?
Nie! Musisz nosić je ze sobą, ale nie otwierać. Jego zawartość jest bardzo cenna. G'harne niechętnie oddaje swoje sekrety... kiedy nadejdzie czas, wezmę je od ciebie. Szahr-Baraz schował pudełko, uśmiechając się drwiąco. - Boisz się tej maleńkiej skrzyneczki? Ledwie zmieściłoby się w niej kurze jajo. A jednak... Z ust maski wydobył się przytłumiony chichot. Gdzie jest ten Arab, Mahomet? Szahr-Baraz roześmiał się głośno. - Nie widzisz go tymi swoimi martwymi oczami? Nie! Gdybym go widział, w ukrytym czy w normalnym świecie, on również mógłby mnie zobaczyć. Powiedz mi, czy nadal jest po drugiej stronie wody? - Tak. Bezpieczny na europejskim brzegu. Co prawda nie udało mu się zdobyć Perinthus, ale teraz jego armia obserwuje miasto, a jego flota strzegła nas, kiedy budowaliśmy most. Trochę to trwało, lecz wreszcie skończyliśmy. Wkrótce będziemy mogli zaatakować miasto.
Nie spieszcie się. Wkrótce przybędą z pomocą nasi przyjaciele z północy. - Ach, więc Awarowie zgodzili się walczyć po naszej stronie?
Tak. Kagan Bajan przybędzie tu z wielką armią. Razem będziemy mogli wystawić do walki ponad sto tysięcy wojowników. -
Możesz wysłać wiadomość do swoich oczu, które są teraz z Bajanem? - Odyniec szarpał delikatnie wąsa, zastanawiając się nad czymś.
Nie jest to łatwe, kiedy przebywam w ukryciu, ale możliwe. Co chciałbyś mu przekazać? Stworzenie ukryte pod maską było wyraźnie zaintrygowane, co Odyńca na moment rozbawiło. - Nasza sytuacja jest dość niepewna, choć ty zapewne uważasz inaczej. Jesteśmy z dala od domu, żyjemy z tego, co uda nam się zrabować z rzymskich miast i wiosek. Arabowie mają takie same problemy. Dowiedziałem się od przyjaciół z arabskiej armii, że rzymska flota blokuje południowe wyjście w Hellesponcie, a więc zamyka naszym sprzymierzeńcom drogę odwrotu z Propontydy. Rzymskie okręty mogły przywieźć więcej żołnierzy - nową armię, może z Zachodu - którzy spróbują uwolnić miasto. W tej chwili mamy dość sił, by otoczyć i oblegać Konstantynopol, za mało jednak, by go zdobyć.
Rozmawialiśmy już o tym. Musisz jedynie doprowadzić do bitwy. Ja zajmę się resztą. -
Owszem, mówiłeś to już nieraz, ale nie ufam twojemu planowi. Jest zbyt skomplikowany. Kapryśny los może się obrócić przeciwko nam. Rzymianie mają wszędzie szpiegów, którzy obserwują każdy nasz ruch. Nie możemy ukryć się przed nimi; nie w ich własnym kraju. Dlatego też Bajan i jego Awarowie muszą podejść w pobliże miasta niepostrzeżenie. Nie będziemy mieli z nimi żadnego kontaktu prócz twoich oczu. Rzymianie nie wyjdą z miasta, dopóki nie będą przekonani, że mają zwycięstwo w kieszeni.
Ach, musimy więc sprawiać wrażenie groźnych, lecz dość słabych, by pokonać nas w otwartej bitwie. Ranny królik szarpiący się w krzakach. Dobrze, wpłynę na kagana. - Świetnie. Zobaczymy, czy uda nam się pokonać Rzymian ludzkimi siłami i umiejętnościami. Jeśli nie, oddam pole tobie. - Szahr-Baraz uśmiechnął się lekko, zastanawiając się, czy ta istota w masce psa rozumie, o czym on rozmawia z czarownikiem. - Kiedy przejdziesz na drugi brzeg?
Nieprędko! To nie jest łatwe. Na razie pozostanę w ukryciu, będę czekał i obserwował.
Odyniec parsknął głośno. - Brakuje ci głowy, co? Boisz się tego Araba? Nie szydź ze mnie! Moc, która porusza się w Kurajszycie, jest jak słońce, nieopisana, niezrównana. Gdyby on wiedział - gdyby ta moc wiedziała że jestem twoim sprzymierzeńcem, zwróciłby się przeciwko tobie. To byłaby śmiertelna bitwa. -
Nie mógłbyś go pokonać, prawda? - pytał dalej Szahr-Baraz, zbliżając się o krok do wozu. We wnętrzu spoczywało okryte złotem i ołowiem oraz mnóstwem różnych zaklęć i wzorów ciało księcia. Choć pozbawione głowy, wciąż było żywe. - A czy byłbyś chociaż w stanie go powstrzymać?
Nie obawiam się tego Araba ani mocy, która się w nim obudziła, odrzekła z irytacją istota w masce. Ale taki pojedynek zniszczyłby wszystkie te ziemie, może nawet cały świat. Nawet ja, który znam równie dobrze sekrety życia i śmierci, wolę chodzić, mówić i żyć w zielonym świecie. -
Ach, więc musimy się starać, by nas nie odkryto. Cóż, wygląda na to, że na razie jesteś bezpieczny. Ktoś z otoczenia wodza Arabów mówił mi, że Mahomet trzyma twoją głowę na swoim statku, w bezpiecznym miejscu. Oczywiście gdyby statek zatonął...
Nawet o tym nie mów! - Ha! Nie martw się, nic jej się nie stanie. To było naprawdę śmiałe posunięcie z twojej strony; nie wiem, czy ja tak łatwo rozstałbym się z własną głową. - Szahr-Baraz roześmiał się, umilkł jednak szybko, gdy powietrze ochłodziło się nagle, a z wozu wypłynęła fala namacalnego niemal gniewu. Spokojnie! Spokojnie. Nie będę z ciebie drwił... Powiedz mi jedno. Kiedy nadejdzie czas, by przenieść cię na drugą stronę, będziemy potrzebowali mostu, czy wystarczy okręt? Z żelaznego pyska psa wydobył się głośny syk, ale powietrze wróciło do normalnej temperatury,
Most byłby najlepszy... dobrze byłoby też, gdyby drewno zostało przykryte warstwą ziemi albo gdyby wzdłuż burt łodzi umocować jakoś młode drzewka. zniknął też dziwny, nieprzyjemny ucisk.
- Drzewka? - Szahr-Baraz pokręcił głową. - Będę miał szybką galerę ukrytą przy brzegu pod tymi urwiskami. Kiedy już cała armia przejdzie na drugi brzeg, rozbierzemy ten most; to zbyt łatwy cel dla rzymskiej floty, na dłuższą metę nie do obrony. Chcę, żeby te statki pływały swobodnie. Król zamilkł, czekając na reakcję, odpowiedziała mu jednak tylko cisza. Po chwili Odyniec ruszył w drogę powrotną, uważnie stawiając stopy, by nie naruszyć któregoś z ołowianych stożków. Człowiek z głową szakala znowu przykucnął przed wozem, cierpliwie czekając. Przyćmione czerwone słońce wędrowało powoli po nieboskłonie, jego promienie nie mogły jednak rozproszyć mroku zalegającego nad zniszczonymi grobowcami.
LUDUS MAGNUS, W DZIELNICY NA POŁUDNIE OD CYRKU FLAWIUSZÓW Gdy Narses skinął głową, jeden z jego gwardzistów podniósł sztabę zamykającą wejście do kwater najlepszych gladiatorów. Lanista wszedł do środka. Stukot jego laski był jedynym odgłosem, który mącił ciszę nocy. Niewielka lampa oświetlała stół zaśmiecony resztkami kolacji. Diana leżała na blacie i pochrapywała cicho, wciąż trzymając w dłoni pusty kubek po winie. Narses kciukiem podniósł jej powiekę. - Śpi - mruknął. - Sprawdźcie pozostałe. Jego ludzie weszli do pokoju i znaleźli Kandę i Agrypinę w łóżkach, pogrążone w głębokim śnie. Na zewnątrz czekały wozy z kołami owiniętymi grubą tkaniną. Każdy był dość długi, by pomieścić wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę. Narses przyglądał się z ojcowską troską, jak niewolnicy układali na wozach okryte kocami kobiety.
- W drogę! - rzucił wreszcie. - Pamiętajcie, macie jechać przez tunel. Postarajcie się załatwić to jak najszybciej. Kiedy już wozy zniknęły w ciemności, zamknął drzwi na ciężką sztabę. Etiopski kupiec sprzedał mu kiedyś sprężynującą kulę i poradził mu, jak jej używać. Lanista ściskał ją w dłoni co najmniej siedemset razy dziennie, dzięki temu radził sobie dobrze z wieloma czynnościami, do których zdrowi ludzie potrzebowaliby obu rąk. Podniósł laskę i wrócił do swojego biura, pogwizdując cicho. Wydawało się, że wszyscy smacznie śpią. Narses nie zamierzał jednak kłaść się do łóżka. Miał nadzieję, że wkrótce przez długi tunel łączący Ludus Magnus z cyrkiem Flawiuszów przybiegnie doń posłaniec z wiadomością, że Diana jest
już bezpieczna w pilnie strzeżonych celach pod amfiteatrem. Oczywiście nie były to jakieś obskurne piwnice, lecz kwatery przeznaczone dla specjalnych gości. Jego Amazonki nie mogły narzekać na brak wygód!
-
I jak? - Gajusz Juliusz czekał w biurze. Jego ramiona okrywała ciemnoszara peleryna, okrągła łysina połyskiwała w blasku świec. - Załatwione?
- Tak. Najadły się do syta i śpią teraz jak dzieci. - Narses rozsiadł się w swoim ulubionym, starym krześle obijanym skórą. - Jest cicho i spokojnie. Może nic nie wydarzy się tej nocy.
- Może. - Gajusz Juliusz pokiwał głową. - Księżna to przebiegła kobieta. Jeśli jej agenci wejdą do Ludus Magnus i przekonają się, że ich zdobycz uciekła, nie będą wszczynać awantur. Przypuszczam, że wycofają się raczej po cichu i spróbują ponownie innego dnia.
- Hm... szkoda. Moi chłopcy są bardzo niespokojni, chętnie by kogoś poturbowali. Hamilkar marzy o tym, by zmierzyć się z Dianą.
-
Masz na myśli tego Afrykanina o poczernionych oczach? - Gajusz Juliusz uśmiechnął się drwiąco. - O tak, ten chciałby wbić w nią swój... miecz! Zachowuje się jak podrostek, który pierwszy raz się zakochał; nie ma sensu wystawiać ich przeciwko sobie. Rób wszystko, żeby Diana postrzegana była jako ktoś wyjątkowy; trzymaj ją z dala od tych nudnych
retariius i murmillo.
- Gdyby Hamilkar walczył z Dianą, byłoby mnóstwo zakładów - uśmiechnął się chytrze Narses. Moi chłopcy, zamiast ćwiczyć, marnują czas na dyskusje, porównują ich słabe i mocne punkty. Nie chciałbyś zobaczyć takiego pojedynku? Uwielbiasz igrzyska i walki. Widziałem twoją twarz! Gajusz Juliusz podniósł rękę, zwracając otwartą dłoń ku Narsesowi.
- Zdradzę ci pewien sekret, przyjacielu. Jako człowiek związany z tym interesem powinieneś o tym wiedzieć! Nie ma lepszego spektaklu niż pojedynek mężczyzny z kobietą. Huragan, błyskawice, burze - wszystko to blednie przy walce płci. Ale jeśli zaczną się siłować i jedno rozłoży drugie na łopatki? Albo jeśli dojdą do porozumienia? Wtedy wszystko stracone. Zamiast widowiska zostanie jedynie małżeństwo! Kto chciałby to oglądać?
-
Przyjacielu, poinformowano mnie, że gdyby doszło do takiego pojedynku, wartość zakładów sięgnęłaby co najmniej sześciu milionów aureusów. Ta kobieta zawładnęła wyobraźnią całego miasta! Stary Rzymianin gwizdnął cicho. Była to prawdziwie cesarska suma. Obrotny człowiek mógłby tak pokierować wydarzeniami, by odpowiednio zarobić na tym szaleństwie. Chciwość stanowiła dla martwego władcy pojęcie wciąż żywe, a złoto było paliwem dla wszystkich jego ambicji. Z coraz
większym trudem zdobywał środki na finansowanie igrzysk, a także na utrzymanie armii Aleksandra. Ten ostatni projekt pochłaniał wszystkie oszczędności, jakich udawało mu się dokonać na igrzyskach. Miał nadzieję, że kiedyś zacznie z niego czerpać zyski, ale co do tej pory? Same straty...
- Jeśli naprawdę tego chcesz... musisz zorganizować coś zupełnie nowego i niezwykłego. Pojedynek, jakiego Rzym do tej pory nie widział.
*** Potężnie zbudowany człowiek przemknął w mroku, stanął pochylony obok muru. Podbiegła dziewczyna, postawiła stopę na jego splecionych dłoniach i zaraz wyleciała w górę, zrobiła w powietrzu salto, zwinnie wylądowała na szczycie muru okalającego Ludus Magnus. W tym miejscu mur był niemal całkiem pozbawiony żelaznych kolców i kawałków rozbitego szkła. Ila przykucnęła, z torby przymocowanej do pasa wyjęła drewnianą szpulkę i rzuciła ją w dół. Mithridates chwycił zręcznie szpulkę i trzymał ją tak, by mógł się bez przeszkód odwijać cienki, mocny sznurek. Ila ruszyła powoli naprzód, ciągnąc za sobą szpagat. Przed wyprawą gladiator opisał dokładnie cały kompleks budynków, rysując na piasku mapy. Po zmroku teren szkoły patrolowało dwóch strażników. Gladiatorzy przebywali zamknięci w swoich celach i kwaterach, wielu jednak przyjmowało wieczorem “przyjaciółki". Gladiatorzy byli sowicie nagradzani - jeśli przeżyli. Odpowiednie towarzystwo było tylko jedną z form owej zapłaty. Z tego też powodu nocna straż nie była przesadnie czujna. Ila, lekka i zwinna, nie zamierzała schodzić na ziemię. Szczytem muru doszła do tylnej ściany głównego budynku. Namacała dłonią rynnę z wypalanej gliny. Przez tę rynnę spływała do podziemnych zbiorników woda, która spadała na dach podczas deszczu; czysta woda była darem bogów, którego nie należało marnować. Ila uchwyciła się rynny obiema rękami i zaczęła wspinaczkę, zapierając się palcami nóg o szorstką powierzchnię ściany. Na skraju dachu znajdował się szeroki okap. Sięgnęła jedną ręką do góry, szukając po omacku jakiegoś punktu zaczepienia. Pod jej stopami otwierała się trzypiętrowa przepaść, lecz Ila była pewna swych umiejętności. Po chwili znalazła odpowiedni uchwyt i mocno odepchnęła się nogami od ściany, przerzucając ciało nad krawędzią dachu. Szorstka krawędź dachówki podrapała ją w nogę, było to jednak tylko powierzchowne draśnięcie, Ila szła więc dalej.
***
- Też coś! - parsknął Narses. - To chyba najgłupszy pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszałem! -
Doprawdy? - Gajusz Juliusz opróżnił swój kieliszek. Na stole leżały już dwie puste butelki po winie. - A może po prostu najbardziej niezwykły? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
- Jasne, bo nikt by się na to nie zgodził; Zieloni i Niebiescy wpadliby w szał! Mają własne zwyczaje i tradycje, gdybyśmy chcieli je zmienić, rozgniewalibyśmy samych bogów.
-
Och, daj spokój! - żachnął się Gajusz, lekko bełkocząc. Wino było dobre i mocne, a dyskusja zażarta. - Jakich bogów? Widziałeś ich kiedyś? Kiedy to ostatnio gromowładny Jupiter pojawił się w Rzymie? Nigdy! Nawet w najstarszych opowieściach. Podobno lubił od czasu do czasu pobawić się z Grekami, ale nigdy nie zaglądał do starego, nudnego Rzymu. Narses uczynił kielichem znak, który miał odegnać złe duchy. Wino rozlało się na podłogę, a lanista zaklął szpetnie.
-
Spójrz tylko, jakie marnotrawstwo! Bachus będzie wściekły. Tak czy inaczej ludzie odpowiedzialni za wyścigi rydwanów na pewno się nie zgodzą. Gdyby się nie udało, naraziliby się na pośmiewisko!
- Doprawdy? Nawet jeśli mogliby zarobić przy tym mnóstwo pieniędzy? Założę się, że zdołałbym namówić cesarza, by na to pozwolił. To zamknie im usta.
- Cesarza? - Brwi Narsesa przesunęły się na środek czoła niczym dwie włochate gąsienice. - Znasz go?
-
Jedliśmy przy jednym stole - oświadczył Gajusz Juliusz z godnością, po czym nagle czknął głośno. - A niech to, twoje wino poszło mi do głowy! Narses wybuchnął śmiechem, ale na jego twarzy pojawił się wyraz zamyślenia.
***
Ila kucała na krawędzi dachu i spoglądała w dół, do wnętrza głównego budynku. Tuż pod dachem znajdował się balkon, przykryty częściowo płóciennym dachem. Na balkonie stały drewniane ławy do spania, na nich zaś leżało kilku pogrążonych we śnie niewolników. Podobnie jak wielu Rzymian, podczas upalnego lata wynosili się na noc z dusznych sypialni i spali pod gołym niebem. Ila zmarszczyła brwi, szukając wzrokiem jakiejś dogodnej drogi w dół.
Przysunęła się na sam skraj dachu, przełożyła nogi i zeskoczyła lekko pomiędzy dwóch śpiących mężczyzn. Wstrzymała oddech i zastygła w bezruchu. Odczekawszy chwilę, przemknęła się między śpiącymi i stanęła przy barierce. Poniżej znajdował się kolejny, szerszy balkon obwiedziony grubymi kolumnami. Miała nadzieję, że tam nie znajdzie już żadnych śpiących wałkoni. Wskoczyła na barierkę, gotowa do kolejnego skoku.
- Słyszałeś coś? - Głos był zaskakująco wyraźny, jakby dobiegał tuż zza jej pleców. Natychmiast zanurkowała za barierkę. Serce waliło jej jak młot, trwała jednak w bezruchu, ledwie oddychając. Balkon drżał lekko pod czyimiś krokami.
- Widzę tylko gromadę leniwych niewolników - odpowiedział inny głos. - Och, pracują wystarczająco ciężko za dnia, kiedy my siedzimy w cieniu, daj im spać... nie, było tu coś innego. Widziałem to kątem oka, coś małego, może dziecko?
- Phi! Gdyby tu było dziecko, już byśmy słyszeli jego wrzask. Chrapliwy śmiech oddalił się i ucichł. Ila wyjrzała ostrożnie zza barierki. Strażnicy poszli. Przesunąwszy się bokiem do kolumny, zeszła po niej na dół. Na szczęście tutaj było pusto, na podłodze stały jedynie ustawione w równych szeregach stoły i krosna. Przebiegła chyłkiem do miejsca, gdzie zdaniem Mithridatesa mogły przebywać kobiety.
***
- Narsesie, wierzysz w bogów? - mówił niewyraźnie Gajusz Juliusz, dobrze już wstawiony. Lanista skinął głową. - Kiedyś ja chyba też wierzyłem, ale teraz... Gdzie oni są? Dlaczego nie wysłuchują naszych modlitw?
-
Może wysłuchują - odparł równie bełkotliwie Narses. - Bogowie to bogowie! Mogą wybierać i grymasić jak ludzie. Nikt nie powiedział, że bogowie zrobią to, czego chcemy. Jeśli istnieją, my jesteśmy dla nich tylko zabawkami, robakami, na które nikt nie zwraca uwagi. Gajusz Juliusz skrzywił się gniewnie.
-
Nienawidzę takiego myślenia! Rzymianin żyje i oddycha wolnością. Jesteśmy tylko pionkami, które ktoś przesuwa na planszy? Czy bogowie nas stworzyli, tchnęli ducha w nasze ciała? Czy to oni
sprawiają, że żyjemy? Narses wlał resztkę wina do kielicha Gajusza.
- Coś mi się wydaje, że nie przepadasz za nimi. Ja ich wychwalam, bo mnie stworzyli, bo dzięki temu żyję, oddycham i cieszę się światem! Czy jest dar większy niż życie? Gajusz Juliusz zamknął oczy.
-
Czy ja jestem żywym człowiekiem? Myślę, czuję, marzę... a jeśli to wszystko jest tylko snem bogów? Jeśli jestem tylko ich wspomnieniem... wtedy jestem niczym! Nienawidzę tego!
-
Więc napij się jeszcze wina. - Narses czknął i sięgnął pod stół po kolejny dzban. - A wtedy wszystko stanie się znośniejsze.
- Nie. - Gajusz Juliusz wstał prosto, jakby nagle zupełnie wytrzeźwiał, i sięgnął po swoją pelerynę. - Mam już dość. Idę do domu.
***
Świt okrył miasto woalem delikatnego różowego blasku. Mithridates wciąż czekał pod murem Ludus Magnus. Ila nie wracała. Nasłuchiwał, wzrokiem błądził po dachach. Do tej pory nie słyszał żadnego alarmu, żadnych podejrzanych dźwięków. Maleńkie dzwoneczki przymocowane do sznurka leżały nieruchomo. Ruszył powoli w dół alejki, ostrożnie stawiając stopy. Ziemia zasłana była potłuczonym szkłem i kawałkami glinianych naczyń, na których łatwo było zostawić ślad.
insula, kilkupiętrowe domy czynszowe. Nad dachami domów piętrzyły się wielkie, tynkowane łuki, podtrzymujące trzy warstwy kanałów, którymi do centrum Rzymu spływała woda ze studni wykopanych poza miastem. Mithridates wspiął się po tylnych schodach i zapukał do drzwi pokrytych warstwą łuszczącej się farby. Otworzył mu umięśniony mężczyzna w zbroi okrytej peleryną. Afrykanin wsunął się pospiesznie do zatłoczonego, ciasnego pokoju. Przecznicę dalej na wschód, w cieniu ogromnego akweduktu wznosiły się
- Nie wróciła, choć nie słyszałem żadnych krzyków ani alarmu - powiedział Mithridates. - Myślę, że nadal ukrywa się w szkole. Może stało się coś nieprzewidzianego i nie mogła wyjść. Anastazja złożyła wachlarz.
- Doszły mnie wieści, że dziś w nocy kilka niewolnic zostało przeniesionych z Ludus Magnus do cyrku Flawiuszów. Podobno przewieziono je jakimś sekretnym przejściem.
-
Tak, piwnice szkoły połączone są tunelem z niższymi poziomami amfiteatru. Przewozi się nim przestępców albo bardzo popularnych zawodników, albo nawet zwykłych gladiatorów, kiedy ulice są wyjątkowo zatłoczone.
- Więc Thyatis jest już pewnie pod areną. Możemy ją stamtąd wydostać? - Nie. - Mithridates ze spokojem zniósł wściekłe spojrzenie księżnej. I tak już właściwie pożegnał się z życiem, złamawszy kontrakt i przysięgę złożoną Ludus Magnus; ta kobieta niewiele mogła mu zrobić. - Z pewnością nie siłą. Cyrk Flawiuszów jest dobrze strzeżony, chronią go ludzie samego cesarza. Może ją stamtąd wydobyć tylko ułaskawienie, przysługa albo złoto. Anastazja odwróciła się, zakrywając dłonią usta. Chciała załatwić tę sprawę sama, okazywało się jednak, że działała za szybko i za wolno jednocześnie. Istniało jednak inne rozwiązanie.
- Porozmawiam z pewnym znajomym. Może uda mi się coś załatwić. - A co z dziewczyną? - Mithridates nie ruszał się z miejsca. - Obserwujcie szkołę - warknęła Anastazja, spoglądając gniewnie na Afrykanina i Witeliksa, który stał pod ścianą i nerwowo obgryzał paznokcie. -Ta mała jest sprytna, na pewno jakoś się stamtąd wydostanie. Wyszła, otoczona wianuszkiem sług. Mithridates spojrzał na Witeliksa i błysnął białymi zębami w uśmiechu.
- Wybierzemy się z wizytą do szkoły? Możesz mnie tam oddać i opowiedzieć, jak uratowałeś mnie od niechybnej śmierci. Może zastaniemy Hamilkara i będę mógł mu skręcić kark.
- Świetny plan - odparł Witeliks. - Poczekajmy, aż zrobi się jasno.
***
W alejce za szkołą rozległ się nagle delikatny dźwięk dzwonka zawieszonego na cienkim sznurku. Dzwonek znieruchomiał na moment, po czym znów zaczął się kołysać. Kot grzebiący w stercie śmieci podniósł głowę i przysunął się bliżej. Zaintrygowany, trącił dzwonek łapą. Dzwonek zabrzęczał, a kot zacisnął na nim zęby. Nadszarpnięty sznurek się zerwał, a dzwonek spadł na ulicę. Kot zaczął się nim bawić i przerzucać z miejsca na miejsce, przesuwając się coraz dalej w głąb alei.
PERINTHUS, WYBRZEŻE TRACJI A cóż to ma być? - Nikolas wychylił się za reling, spoglądając w dal. ■ Port był pełen rzymskich galer i statków kupieckich, nad wodą kołysał się gęsty las masztów i takielunku. Miasto spowijały obłoki kurzu, lasy porastające górskie grzbiety nad portem osnute były białymi obłokami pary. Z nieba lał się żar, kto mógł, szukał skrawka cienia. - Następne opóźnienie! Podrapał się po nagiej, spoconej piersi. Upał zmusił wszystkich do zrzucenia ubrań; zdecydował się na to nawet Władimir, choć podobnie jak Dwyrin obwiązał głowę pasem białego płótna. Obaj twierdzili, że dzięki temu jest im chłodniej, ale Nikolas nie lubił nosić niczego na głowie. Wolał się pocić.
- Spieszno ci do bitwy, co? - Dwyrin leżał w cieniu żagla, trzymając stopy na zwoju smołowanej liny. Nikolas usiadł obok niego, z ulgą wchodząc ponownie w niewidzialną kulę chłodniejszego powietrza otaczającą chłopca. - Nie możemy wejść do miasta, więc trzeba czekać, aż armia poradzi sobie jakoś z tym bałaganem.
- Mamy... ja mam zameldować się u trybuna, i to jak najszybciej - zrzędził Nikolas, opierając brodę na kolanach i przypatrując się smętnie okrętom usiłującym wpłynąć do Perinthus. Oprócz roju galer wojennych były tam rybackie łodzie, statki kupieckie, przybrzeżne barki i, co najgorsze, olbrzymie egipskie transportowce, które tym razem zamiast ziarna przewoziły zachodnią armię. - Nie lubię się spóźniać ani nie wykonywać rozkazów.
- Przecież się starasz... - mruknął Władimir. - Mamy nawet cesarskie pismo, które miało ułatwić nam podróż. Nikolas rzucił pąklą w Wołocha, który jednak uchylił się ze śmiechem. Zarówno on, jak i Dwyrin traktowali przymusowy postój jako dodatkowe wakacje, Nikolas nie mógł jednak uwolnić się od myśli, że powinni już być w Konstantynopolu, a nie czekać tutaj, aż ich galera będzie mogła przybić do brzegu.
Do doku wpłynęły dwa olbrzymie transportowce o wysokości trzech lub czterech pięter, ciągnięte przez kilkadziesiąt łodzi wypełnionych spoconymi mężczyznami, którzy bez wytchnienia napierali na wiosła. Żołnierze z pokładów transportowców głośnymi okrzykami zachęcali wioślarzy do jeszcze większego wysiłku. Portowe wybrzeże zastawione było wozami, wśród których tłoczyli się zdezorientowani żołnierze, rozwrzesz- czani centurioni i kilku udręczonych mieszkańców miasta, którzy usiłowali kupić świeże ryby na kolację. Nikolas kopnął ze złością w reling - już od trzech dni czekali, aż ktoś dopuści wreszcie ich statek do brzegu.
- Wino! Granaty! Wino! - niósł się po wodzie krzyk. Śniadoskóry chłopak płynął w ich stronę na lekkiej łódce. Na dziobie łodzi leżały kosze z owocami i dzbany. - Miód!
- Hej, chłopcze! Tutaj! - Nikolas pomachał ręką. Młodzieniec dostrzegł go, wykręcił zręcznie łódź i ruszył w ich stronę. - No, nieroby, zbierajcie swoje rzeczy! Dwyrin i Władimir otworzyli po jednym oku, spojrzeli na Nikolasa z wyrzutem i zamknęli je ponownie. Dwyrin był nawet na tyle bezczelny, że zaczął chrapać. Nikolas każdemu wymierzył kopniaka.
-
Wstawajcie, wynosimy się stąd! - Nikolas przechylił się przez reling. - Chłopcze, ile za przewiezienie nas trzech na brzeg?
- Pięć sestercji! - Chłopak podniósł brudną dłoń, rozczapierzając palce. - Za bagaż dopłata! - Ile? Mamy ze sobą ekwipunek legionistów. - Nikolas sięgnął do kieszeni i dotknął ukrytych tam solidusów. Cesarz Aurelian zaopatrzył ich na drogę w dobre jedzenie, specjalne pismo z osobistą pieczęcią i podpisem oraz garść pieniędzy. Nikolas ogromnie polubił zachodniego księcia, z którym łączyło go wiele wspólnych upodobań.
-
Od każdego po sestercji! Ale nie bierzcie nic ciężkiego... - Chłopak rozkołysał łódkę bosymi stopami. - Albo się wykąpiecie!
-
Zgoda. - Nikolas przeskoczył nad relingiem i zwinnie wylądował na pokładzie małej łódki. Z pewnością nie była tak wygodna jak egipska galera, ale i tak znacznie od niej lepsza, bo dokądś ich wiozła! - Dawaj to - zwrócił się do Dwyrina, który przyniósł z ładowni ich sprzęt. Hibernijczyk podał mu pierwszą partię ekwipunku. Nikolas przejął bagaże i ułożył na dnie łodzi jednym płynnym ruchem. Władimir zrzucił mu następną część i już po chwili wszyscy trzej siedzieli stłoczeni w łódce, zmierzając ku wybrzeżu. Dokoła było gęsto od galer i kwinkwerem, przyozdobionych flagami i kolorowymi daszkami. Z pokładów okrętów przyglądali im się znudzeni żołnierze. Równie znudzeni żeglarze patrzyli na nich z
wysokości rej. Chłopiec doskonale radził sobie z łódką, przepływając szybko pod cumami i rufami wielkich statków. Krzyczały mewy i rybitwy, zgrzytały dźwigi, wrzeszczeli centurioni, którzy usiłowali bezpiecznie sprowadzić na ląd swe wystraszone wierzchowce.
-
Jak długo to już trwa? - Nikolas podniósł głowę, spoglądając z niepokojem na dźwig, który właśnie przenosił nad ich głowami wielki wojskowy wóz. Choć wóz kołysał się na boki, a liny trzeszczały tak, jakby za moment miały pęknąć, wóz dotarł bezpieczne na brzeg.
-
Prawie od tygodnia - odparł chłopiec, omijając zręcznie grubą linę cumowniczą. - Ciągle przypływają nowe statki. A ja mam mnóstwo pracy! Łódka wypłynęła z cienia transportowca i uderzyła lekko o kamienne schody schodzące prosto w wody portu.
- Zapłata! - Chłopiec wyciągnął poplamioną smołą dłoń. Nikolas dał mu dwa solidusy, odrobinę więcej niż, osiem sestercji żądanych za przewóz. Potem zeskoczył na najniższy stopień schodów, poszczerbiony i porośnięty śliskim mchem. Mimo tego utrudnienia i tłumu dzieciaków, które zgromadziły się na szczycie schodów, udało im się przedostać na brzeg i nie pogubić przy tym ekwipunku. Dwyrin włożył na głowę słomiany kapelusz i westchnął ciężko, pozwalając, by zniknął otaczający ich krąg chłodnego powietrza. Władimir próbował protestować, lecz Nikolas go uciszył.
- Nie chcemy zwracać na siebie uwagi. I tak będzie nam trudno przebić się przez ten tłum i nie dać się zaciągnąć do zachodniej armii. Musisz przywyknąć do upału. Dwyrin poklepał Włada po ramieniu.
- Dasz radę. -
Dlaczego zgodziłem się tu wrócić? - Władimir już ociekał potem. - Nie odważę się wejść do miasta. Królowa będzie na mnie czekała.
-
Wiem. - Nikolas zaczął przeciskać się przez tłum dzieci i żebraków. - Pomyślimy o tym jutro, kiedy już się zameldujemy! Władimir spojrzał z irytacją na żebraków łapiących go za ręce, a potem odsłonił zęby. Nędzarze wycofali się przerażeni.
- Zawsze tak mówisz... - mruczał gniewnie.
***
Nad drogą unosiły się kłęby gęstego pyłu, który okrywał ich twarze żółtawą warstwą. Dwyrin obwiązał chustą oczy i nos, nie mógł jednak zasłonić oczu. Właśnie minął ich oddział ciężkiej jazdy, a droga, którą się poruszali, nie była typową legionową drogą o twardej nawierzchni i rowach odprowadzających nadmiar wody po obu stronach. Przypominała raczej płytki rów wypełniony bardzo drobnym pyłem. Trzej przyjaciele wychodzili powoli z szerokiej doliny, za którą leżało miasto Perinthus. Za każdym razem, gdy mijała ich kohorta legionistów, schodzili z drogi i chowali się w cieniu. Ta część Tracji była bardzo żyzna i porośnięta bujną roślinnością, zawsze więc znajdowali schronienie pod jabłoniami lub brzoskwiniami. Łagodne pagórki sięgały po okryty delikatną mgiełką horyzont. Żaden z trzech przyjaciół nie zbliżał się do Konstantynopola od tej strony, przypuszczali jednak, że miasto jest już niedaleko.
- Fuj, to świństwo wszędzie się wpycha. - Władimir uderzył czapką 0 ramię, próbując otrzepać ją z pyłu. - O tak, to jest o niebo lepsze od siedzenia na statku, spania albo opychania się smażoną rybą. Nikolas nie zwracał uwagi na narzekania Wołocha; patrzył daleko przed siebie, przysłaniając dłonią oczy. Przed chwilą wyszli spomiędzy drzew i znaleźli się na skraju pól schodzących do doliny.
- Patrzcie na to... Dwyrin podniósł wzrok i pomachał ręką przed twarzą, próbując rozpędzić zasłonę pyłu. Jakieś dwieście kroków dalej stał wiejski dom otoczony legionowymi sztandarami i namiotami. W cieniu drzew kręcili się kawalerzyści doglądający swych koni. Wiele spośród drzew było okaleczonych i połamanych, a sam dom przypominał stertę osmolonych ruin. Za nim stacjonowały kolejne oddziały jazdy i piechoty. Smugi dymu wznoszące się ku niebu znaczyły miejsca, gdzie płonęły ich ogniska. Droga zakręcała przy zniszczonym domu i schodziła w głąb doliny. Dwyrin przypuszczał, że znaleźli właśnie główne obozowisko armii. Po drugiej stronie doliny, we mgle, wznosiło się miasto, olbrzymie i szare, o wysokich murach ciągnących się na północ i południe. Dwyrin z podziwem patrzył na umocnienia; już tu kiedyś był, choć bardzo krótko. Konstantynopol, największe miasto świata, stolica Cesarstwa Wschodniego.
- Będziemy w mieście jeszcze dziś po południu. - Władimir rozpromienił się, a potem kichnął. - To nie więcej niż pięć mil w linii prostej. Chodźmy! Nikolas pokręcił głową i przesunął do tyłu słomiany kapelusz. Przygryzł wargę, a potem splunął na ziemię.
- O co chodzi? - spytał Dwyrin, drapiąc się po szyi. Obok przeszła kolumna piechurów; ich zbroje pokrywała gruba warstwa pyłu, sandały skrzypiały nieprzyjemnie w piachu, manierki obijały się o biodra przy każdym kroku. Każdy niósł na ramieniu włócznię lub jakiś sprzęt obozowy. Nie śpiewali, jak zwykle czynią to legiony podczas marszu. Nawet ich sztandary, niesione dumnie na czele kolumny, wisiały smętnie w nieruchomym powietrzu. Dwyrin szczerze im współczuł. Dobrze wiedział, co znaczy wielodniowy, wyczerpujący marsz.
- Spójrzcie tam, w dolinę - rzekł Nikolas. - Widzicie ciemną linię? Hibernijczyk uniósł obie dłonie przed twarz, zetknął kciuki i palce wskazujące. Powietrze między dłońmi zmętniało i zafalowało, po czym nagle zrobiło się czyste i przejrzyste, ukazując powiększony obraz dna doliny. Ciemna linia, o której mówił Nikolas, była w rzeczywistości wysokim szańcem zwieńczonym palisadą z pni drzew i otoczonym szeregiem naostrzonych palików. Wzdłuż szańca kręcili się ludzie w turbanach, którzy kopali rowy i wynosili ziemię w wiklinowych koszach. Oficerowie poganiali ich przy pracy. Placu budowy strzegli łucznicy, którzy przez cały czas trzymali strzały nałożone na cięciwy. Przed nasypem ciągnął się głęboki rów o stromych brzegach, przed nim - szeroki pas ziemi oczyszczony z drzew i krzewów.
- To arabska armia! - stwierdził z osłupieniem Dwyrin. Przebyli tak długą drogę, uciekając z Aelia Capitolina przed rebeliantami, a teraz znów mieli ich przed sobą. - Zbudowali mur w dolinie! Nikolas skinął głową, podniósł swój worek podróżny i zarzucił go na ramię.
- Zgadza się. Nie widzę tego tak wyraźnie, jak ty, ale przypuszczam, że ciągnie się wokół całego miasta i jest umocniony z obu stron. Ruszył w dalszą drogę. Władimir pospieszył za nim, a Dwyrin, chcąc nie chcąc, zrobił to samo, niszcząc magiczny obraz widoczny między jego palcami.
- Dlaczego to zrobili? - wypytywał Nikolasa. -
To stara rzymska sztuczka. Z jednej strony szaniec nie pozwala uciec ludziom zamkniętym w mieście, a z drugiej nie dopuszcza z zewnątrz sprzymierzeńców, którzy chcieliby im pomóc. Zrobił to kiedyś pierwszy rzymski cesarz, kiedy oblegał galijskie miasto Alesia.
- Możemy dostać się do miasta. - Dwyrin ponownie spojrzał w dolinę. Jego moc by im umożliwiła wejście. Ogień z łatwością pochłonie drewnianą palisadę, a przy odpowiedniej temperaturze mogły pękać nawet kamienie i ziemia. - Spróbujemy?
Nikolas obejrzał się przez ramię.
- Najpierw spróbujemy poszukać kogoś, kto powie nam, co się tu dzieje.
***
- Hej, wy! Należycie do wojsk Wschodu, zgadza się? Nikolas zerknął za siebie, a potem spojrzał ponownie na centuriona, który zmierzał ku nim szybkim krokiem. Trzej przyjaciele szli w stronę ognisk płonących przy zrujnowanym domu. Nikolas był pewien, że kucharze znają wszystkie najnowsze wieści.
- My, panie? - Wy. - Centurion przybrał groźną minę, lecz Nikolas zachowywał stoicki spokój. - Nie służycie w żadnym z naszych oddziałów, a ten chłopak nosi kaduceusz i błyskawicę. Podajcie swoje nazwiska i stopnie.
- Nikolas z Roskilde, centurion armii Wschodu. A to Władimir i Dwyrin. Ale mamy już przydział. Sprawa urzędowa, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- Szkoda - warknął centurion, mrużąc oczy. - Legat chciałby wiedzieć, gdzie jest armia Wschodu i co się z nią dzieje!
- Panie... - Nikolas mówił spokojnym tonem, ale patrzył śmiało w oczy centuriona. - Dopiero co tu przypłynęliśmy, nie wiemy, co się dzieje. Nie mogę ci pomóc.
- Doprawdy? - Zachodni oficer uśmiechnął się szyderczo. - Pokażcie mi jakieś dokumenty, może wtedy wam uwierzę. Nikolas westchnął ciężko, ale uspokoił gestem Dwyrina, który przyglądał się zachodniemu centurionowi z szelmowskim błyskiem w oku. Odkąd opuścili Aelia Capitolina, nabrał sił i pewności siebie, odzyskał zdrowie i pogodę ducha. Co najważniejsze, nie zapadał już w stan przypominający sen, co zdarzało mu się często podczas oblężenia. Z drugiej strony coraz częściej bez potrzeby sięgał po swoje niezwykłe umiejętności, co mogło sprowadzić na nich kłopoty. Nikolas wyciągnął glejt, który dostali od Aureliana, choć robił to z ogromną niechęcią. Niestety, nie miał przy sobie żadnych innych dokumentów.
- Proszę. Przeczytaj to uważnie, centurionie. Zachodni oficer rozwinął pergamin. Jego twarz, której nawet przy najlepszych chęciach nie dałoby się nazwać miłą, zrobiła się jeszcze bardziej posępna, kiedy czytał dokument. Gdy skończył, skinął głową i kciukiem wskazał namiot dowództwa.
- Możecie odejść, byłbym jednak wdzięczny, gdybyś porozmawiał przez chwilę z legatem. - Zgoda. Czy moi przyjaciele mogą w tym czasie dostać coś do jedzenia? Centurion skinął głową, a potem ruszył z powrotem w górę zbocza, w stronę domu. Nikolas głośno wypuścił powietrze.
- Nie rozmawiajcie z nikim, jasne? Dwyrin, schowaj ten cholerny znaczek. Hibernijczyk szybko odpiął znak węża i błyskawicy od tuniki i wsunął do torby.
- Zaraz wracam - obiecał Nikolas.
***
Siedział sam przed namiotem, pocąc się obficie w popołudniowym słońcu. Zachodni centurion poszedł sobie gdzieś “w bardzo ważnej sprawie" i nie wracał. Posłańcy przychodzili i odchodzili, oficerowie mijali go obojętnie, służący wnosili do namiotu jedzenie i picie, nikt jednak nie zaproponował mu niczego. Minęły dwie godziny, słońce zaczęło się już chylić nad zachodnim horyzontem. Był wściekły; miał już zrezygnować i odejść, kiedy nagle ponownie pojawił się obok niego zachodni centurion.
-
Legat Dagobert ma teraz trochę czasu dla ciebie. - Mówił takim tonem, jakby Nikolas się legatowi naprzykrzał. - Czeka w środku. Jak większość namiotów dowodzenia, i ten był duży, lecz zatłoczony. Na podłodze siedzieli skrybowie z tabliczkami do pisania na kolanach. Posłańcy czekali pod ścianą, starając się nie wchodzić nikomu w drogę. Dwaj oficerowie sztabowi zmierzyli Nikolasa wzrokiem, kiedy wszedł, a potem wrócili do swoich zajęć. Pod północną ścianą namiotu, przy dużym rozkładanym stole stał wysoki mężczyzna z długimi włosami. Nikolas zdziwił sie, że dowódcą armii Zachodu jest frankijski barbarzyńca, a zarazem zapewne arystokrata.
- Nikolas z Roskilde, centurion, przydzielony do Wschodniego Biura Barbarzyńców... - recytował równym tonem Nikolas, podnosząc rękę w salucie - ...melduje się zgodnie z rozkazem. Frank odwrócił się do niego.
- Przybywasz od Aureliana, z Egiptu? Nikolas odpowiedział skinieniem głowy, przyglądając się jednocześnie swojemu rozmówcy.
rysy twarzy. Jego zbroja nosiła ślady użytkowania i pozbawiona była srebrnych zdobień, które niezmiernie lubili oficerowie ze Wschodu. Jego oczy były pełne smutku. Barbarzyńca był dobrze zbudowany i miał regularne
-
Masz w swoim oddziale taumaturga? - Nikolas ponownie skinął głową. - Aurelian pisze, by udzielić ci wszelkiej pomocy w dotarciu do Konstantynopola, gdzie będziesz mógł dołączyć do swojej jednostki. Widzę, że szczególnie zależy mu na tym twoim czarowniku; powinien służyć bezpośrednio pod wschodnim dowództwem. Wiesz może, gdzie jest teraz armia Wschodu?
- Nie, dopiero co zeszliśmy ze statku - odparł Nikolas skonsternowany. Co to za pytanie? Legat zmarszczył czoło. -
Sytuacja w stolicy wydaje się... skomplikowana. Myślałem, że wpłyniemy do samego Konstantynopola, ale flota nieprzyjaciela blokuje wszystkie dojścia. Schodzimy więc na ląd i okazuje się, że także tutaj wróg stoi nam na drodze. Widziałeś ich szaniec?
- Tak. - Nikolas, zebrawszy się na odwagę, zapytał: - Czy te umocnienia obejmują całe miasto? Legat przytaknął ponuro.
-
Tak mówią moi zwiadowcy, choć podobno północna część nie jest jeszcze gotowa; tyle że tam stacjonuje cała perska armia.
- Perska... armia...? - Nikolas nie wierzył własnym uszom. Choć poprzednie oblężenie trwało całe trzy lata, Persowie nie zdołali w tym czasie przeprawić się przez Propontydę. No jasne, pomyślał, wtedy nie mieli przecież żadnej floty w cieśninie. - Ilu ich jest? -
Nie mamy pojęcia, centurionie. Nasi zwiadowcy starli się kilkakrotnie z ich lekką konnicą.
Wracając do waszej sprawy; oczywiście nie zamierzam ignorować poleceń Aureliana, ale też nie mogę wam pomóc. Postąpiłbym niemądrze, gdybym pozwolił wam próbować przebić się do miasta na własną rękę; ten drogocenny taumaturg mógłby wtedy zginąć. Nikolas zachował kamienną twarz, choć w środku aż gotował się ze złości - jak zawsze, gdy ktoś postawiony wyżej wtrącał się do jego spraw. Legat przerzucił jakieś papiery na stole, wyjął spośród nich jeden dokument, przejrzał go szybko i odłożył na miejsce.
- Z mojego rozkazu ty i ten czarownik zostaniecie tymczasowo przydzieleni do trzeciej kohorty Ars Magica przy Dziesiątym Legionie. Zameldujecie się w ich kantynie i pobierzecie kolację. Oczywiście kiedy już dostaniemy się do miasta, wrócicie pod komendę swojego dowódcy. - Legat zaniósł się irytującym śmiechem. - Ten taumaturg pomoże nam przedostać się przez rów i wał. To musi być zrządzenie losu.
POLE CZARNYCH PTAKÓW, MOESIA SUPERIOR
Goci śpiewali, maszerując w deszczu, ich głosy wznosiły się ponad szczyty sosen i jodeł.
Dux grandis vetusque Eboraci, decem milia habuit! ąuos ad summum collis et rursus ad imum duxit! Aleksander zjechał z drogi. Bucefał był zadowolony, że zszedł wreszcie z twardej kamienistej powierzchni - drogi legionowe budowane były z myślą o nabijanych ćwiekami butach żołnierzy, a nie końskich kopytach. Zazwyczaj droga przeznaczona dla koni ciągnęła się wzdłuż głównego traktu. Tutaj, w tym surowym kraju, było to niemożliwe; droga często prowadziła przez wąskie wąwozy o ścianach wyłożonych kamieniami.
Bucefał wyjechał na trawiaste wzgórze. Macedończyk okryty był grubym wełnianym płaszczem z kapturem, choć deszcz i wiatr wcale mu nie przeszkadzały. Zeskoczył na ziemię. Cum eis ad summum, superpositi, cum eis ad imum, depositi, Sed cum eis in semicollem, Nec ad summum nec ad imum fuerunt! Wszędzie dokoła rozciągały się góry porośnięte gęstym lasem. Tu i ówdzie drzewa się rożstępowały, ustępując miejsca poszarpanym skałom, wśród których kryły się gniazda orłów i sokołów. Kiedy niebo zasnuwało się niskimi chmurami, las wydawał się przytłaczający. Jednak nastrój Macedończyka polepszał się z każdym dniem wędrówki na południe, w stronę Grecji i morza. Te górzyste tereny przypominały mu dom, niedostępne, dzikie szczyty i dumnych, walecznych ludzi. Policzył stulecia, które dzieliły go od czasu, gdy po raz ostatni widział zieloną Macedonię. W swym pierwszym życiu dotarł do Indii i rzeki Hydaspes, ale nigdy nie wrócił do Pełli i Macedonii. Podniósł głowę ku szaremu niebu. Deszcz spływał strużkami po jego twarzy. Tak dobrze było znów wrócić do życia. Znów czuć. Łapał w dłoń krople deszczu. - Generale? Otarł twarz skrajem płaszcza. Na wzgórze wspinał się Klothar, pobrzękując zbroją. Błoto oblepiało mu buty i nogi, jasne włosy ociekały wodą. Miał ponurą, zaciętą minę.
- Dotarliśmy do mostu. Nie utrzyma wozów, a woda w strumieniu jest wysoka i rwąca. Aleksander uśmiechnął się i poklepał żołnierza po ramieniu.
- W pobliżu nie ma pewnie innej drogi? Żadnego mostu ani brodu? Klothar pokręcił posępnie głową.
- Nie, szlachetny Aleksandrze. Brzegi porośnięte są gęstym lasem. Most jest bardzo stary i wysoki. Wszedłem na niego, trzyma się jeszcze nie najgorzej, ale nie dość dobrze, by utrzymać nasze wozy. Z jednej strony odpadła część kamieni, skruszony jest prawie cały mur oporowy.
-
W kohorcie oblężniczej jest kilku inżynierów. Wyślij ich do przodu, niech obejrzą ten most. Porozmawiam z nimi, kiedy już będą mogli mi coś powiedzieć na ten temat. Niech ludzie podzielą się na syntagma i rozbiją obóz; podoficerowie powinni dobrze wybrać teren, bo trochę tu posiedzimy. Klothar skrzywił się i otarł mokre od deszczu oczy.
- Co zamierzasz, panie? - Odbudujemy ten most. Będzie jak nowy, a może nawet jeszcze lepszy.
*** Woda przewalała się z hukiem po czarnych kamieniach, kłębiła w białych wirach pomiędzy podporami mostu. Wartki nurt niósł ze sobą połamane gałęzie, błoto, trawę, liście i sosnowe igły. Klothar miał rację; most był potężny, na środku strumienia miał prawie sto stóp wysokości. Ze spienionej wody wyrastały cztery potężne filary, które wyżej łączyły się ze sobą, tworząc serię ceglanych łuków. Droga znajdowała się na szczycie drugiej, mniejszej serii łuków pokrytych granitowymi płytami. Aleksander przestąpił pień zwalonego drzewa i przyjrzał się mostowi z boku. Inżynierowie stali tuż za nim, kryjąc się przed deszczem pod gałęziami drzew. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, z północy nadciągała kolejna warstwa deszczowych chmur.
- Pękły dwie górne podpory - mówił główny inżynier, wskazując palcem. Aleksander widział, że z piątej i szóstej podpory odpadły kamienne okładziny, odsłaniając czerwone cegły. Inne podpory też nie wyglądały najlepiej. - Woda wpływa w szczeliny, a zimą zamarza i rozsadza cegły. Aleksander spojrzał w górę i w dół strumienia. Woda płynęła dnem stromego wąwozu przecinającego dno doliny. Patrząc na ułożenie terenu i gęsty, zwarty las, Macedończyk domyślił się od razu, że nie znajdą w pobliżu żadnej innej drogi. Starożytni Rzymianie lubili budować drogi proste, lecz ten górski trakt wił się niczym wąż. Tutaj, w tym górzystym kraju, inżynierowie sprzed stuleci budowali tam, gdzie teren sprawiał najmniej problemów. Tu właśnie znajdowało się jedyne miejsce,
w którym można było wybudować most.
- Musimy zburzyć dwie ostatnie podpory, mam nadzieję, że tylko do niższego poziomu, a potem je odbudować.
-
Tak, prawdopodobnie tak właśnie będzie. - Inżynierowie szeptali między sobą. Widzieli przed sobą mnóstwo ciężkiej i niebezpiecznej pracy. - Jeśli dopisze nam szczęście.
-
Możecie to zrobić? - Aleksander spojrzał na nich wyzywająco. - Potraficie wznieść taką konstrukcję? Główny inżynier cofnął się o krok, zaskoczony i oburzony tymi słowami.
- Panie! Jesteśmy Rzymianami, a nie Gotami czy Germanami, których masz w swoich szeregach. Nasi rodacy wznieśli ten most, a my możemy teraz odtworzyć ich dzieło.
- Dobrze. Ile czasu potrzebujecie, żeby odbudować to z kamienia? - Cztery tygodnie - burknął główny inżynier, wciąż rozgniewany. - A z drewna? Tylko dwie podpory i droga? - Dwa... może mniej. - Zbudujecie to z kamienia. - Głos Aleksandra był zimny jak deszcz, który padał bez ustanku. - W trzy tygodnie. Zburzcie uszkodzone podpory i wrzućcie gruzy do rzeki. Postawcie też drewniany dach nad całą drogą; spadzisty, żeby zimą nie załamał się pod śniegiem. Każda syntagma dostanie konkretne zadania. Klotharze, ty i ja zdecydujemy potem, kto będzie zajmował się kamieniami, kto drewnem, a kto drogą. Odmaszerować. Oparł się o pobliską sosnę i wbił palce w omszałą korę. Jego nozdrza wypełnił zapach drewna, grzybów i butwiejących liści. Ta woń niosła oczyszczenie, nową energię... Odwrócił się, bo ktoś zakasłał niepewnie za jego plecami. Klothar nadal stał, ponury jak chmura gradowa.
-
Klotharze, jesteś świetnym oficerem, ale wolałbym, żebyś nie miał ciągle takiej miny, jakby przez całe życie spotykały cię same nieszczęścia. O co chodzi? Frank podał mu list owinięty w nieprzemakalny materiał, a potem schował się pod gałęziami sosny, gdzie deszcz nie był tak dokuczliwy. Aleksander rozłożył pergamin i szybko przebiegł wzrokiem
zapisany drobnymi literami arkusz.
- Hm... czytałeś to? Klothar skinął głową i splótł ręce na piersiach.
- Tak. Chcą, żebyśmy się pospieszyli. - Nie będziemy się spieszyć. - Aleksander złożył list i schował go do skórzanej torby. - Dotrzemy do stolicy w takim tempie, w jakim właśnie idziemy; ani szybciej, ani wolniej. Na pewno trafimy na przeszkody podobne do tego mostu. Przypuszczam, że staniemy na brzegu Hellespon- tu za jakieś sześć tygodni.
- Wydaje się, że naprawdę zależy im na czasie. - Klothar starał się mówić neutralnym tonem, by nie rozsierdzić swego dowódcy.
- To nie ma znaczenia. - Aleksander potarł się po brodzie w zamyśleniu. - Ci ludzie nie są jeszcze gotowi do prawdziwej kampanii. Dopiero zaczynają być żołnierzami. Nie brak im odwagi, ale muszą nauczyć się walczyć i myśleć jak jeden mąż. Ten most nam w tym pomoże. Czy wśród służących jest jakiś złotnik? Klothar skinął głową, zaintrygowany.
- Dobrze. Przyślij go do mnie. Potrzebujemy trzech koron: złotej, srebrnej i brązowej. W każdym tygodniu ta syntagma, która ukończy swą pracę najszybciej, zdobędzie koronę. Aleksander odwrócił się od wezbranej rzeki i mokrych drzew. Musiał nakarmić i wyszczotkować Bucefała. Rany ogiera dawno się już zagoiły, lecz Macedończyk bardzo o niego dbał. Kiedy schodził wraz z Klotharem ze wzgórza, w ciemnym lesie rozległy się pierwsze uderzenia siekier i toporów. Niebo wciąż było ciemnoszare, nabrzmiałe deszczem.
PIWNICE POD CYRKIEM FLAWIUSZÓW Żelazna krata przesunęła się ze zgrzytem. Do piwnicy wszedł Hamilkar,
pierwszy miecz Ludus Magnus. Thyatis podniosła wzrok, posępna i milcząca. Dwie niewolnice ubierały ją w legionową zbroję. Agrypina i Kanda były już ubrane i gotowe do walki. Niewolnice szeptały między sobą, że tego dnia
w cyrku Flawiuszów miały się odbyć ostatnie walki, kulminacja trwających od miesiąca igrzysk. Amazonki miały wystąpić w przedostatnim akcie, po bitwie między bestiarii i ogromnym jadowitym wężem. Ostatnim punktem programu miały być walki najlepszych gladiatorów. -
Przyprowadziłem wam mysz. - Hamilkar zachichotał, wypychając przed siebie szczupłą dziewczynkę. - Złapałem ją w mojej spiżarni. Chciała poznać “słynną Dianę", więc spełniłem jej prośbę. Thyatis przygarnęła Ilę do piersi. Dziewczynka drżała na całym ciele, twarz miała pokrytą siniakami.
- Uderzyłeś ją? Hamilkar roześmiał się głośno.
-
Broniła się, kiedy wyciągaliśmy ją z dziury. Może ktoś trochę ją poturbował, ale nawet mysz może paskudnie ugryźć. Afrykanin był wykąpany i natarty oliwą, jego zbroja lśniła. Zachowywał się z jeszcze większą swobodą niż zwykle; dla Thyatis był to znak, że gladiator przygotowuje się mentalnie do walki na arenie. Poruszał się niczym polujący kot, potężne mięśnie przesuwały się gładko pod jego skórą. Thyatis odsłoniła zęby w pozbawionym wesołości uśmiechu.
- Słyszałam, że nie spotkamy się na arenie. Musisz być bardzo rozczarowany. Hamilkar wzruszył ramionami.
-
Widziałem harmonogram walk, ale nie wierzę w to. Myślę, że bogowie chcą, byśmy stanęli naprzeciwko siebie, ślicznotko. Nie mogę się doczekać tego spotkania.
- Świetnie. - Thyatis przesunęła Ilę za siebie, ku Agrypinie. Podeszła do Afrykanina i spojrzała mu prosto w oczy. Hamilkar rzadko miewał okazję stawać twarzą w twarz z równymi mu wzrostem mężczyznami, nie mówiąc o kobietach. Znieruchomiał, ale się nie cofnął.
- Będę szczęśliwa, jeśli doczekam tego dnia - powiedziała.
- Życzę ci więc powodzenia. Nie umieraj za wcześnie! Może ta mysz poniesie dzisiaj twoją tarczę. - To powiedziawszy, Hamilkar odszedł, a żelazna krata wróciła na miejsce. Thyatis przyklęknęła przed Ilą.
- Jak cię złapali? Dziewczynka chlipnęła i otarła nos wierzchem dłoni.
- Przepraszam. Byłam bardzo ostrożna. -
Gdzie cię znaleźli? - Thyatis delikatnie badała siniaki. Na szczęście kości policzkowe dziewczynki były całe. - Byłaś w szkole?
-
Tak - wyszeptała Ila, zwieszając głowę. - Miałam się dowiedzieć, gdzie cię przetrzymują. Witeliks i Mithridates z kilkoma ludźmi mieli przyjść po ciebie.
- Z jakimi ludźmi? Kim jest Mithridates? Kanda i Agrypina odsunęły się, zaganiając pozostałe Amazonki na drugi koniec sali.
- Ludzie tej niedobrej pani - odpowiedziała Ila. - To zabójcy, zawodowcy! Witeliks nazywa ich sicarii. A Mithridates to ten Murzyn, z którym walczyłaś w gospodzie, pamiętasz? - Pamiętam. Jakiego koloru oczy ma ta niedobra pani? Ila zmarszczyła perkaty nos, zastanawiając się.
- Fioletowe jak płatki kwiatów. Zimny dreszcz przebiegł Thyatis po plecach. Westchnęła ciężko i usiadła, wciąż trzymając Ilę za rękę.
- Ona wie, że jestem tutaj? -
O tak. Witeliks widział, jak walczyłaś na arenie. Ona też. Nietrudno cię rozpoznać, Diano! Wszyscy w Rzymie uważają cię za najpiękniejszą kobietę na ziemi!
- Dziękuję, myszko. - Thyatis serdecznie uściskała dziewczynkę. - Ale ja nie chcę się widzieć z tą kobietą. Mam już dość jej samej i jej sicarii. - Witeliks też jej nie lubi - poinformowała ją Ila konspiracyjnym szeptem. - Jest arogancka i podła, zawsze rozmawia z nim tak, jakby był jej sługą.
-
Ona uważa, że wszyscy są jej sługami. - Thyatis przypomniała sobie chwile, gdy były sobie bardzo bliskie, gdy łączyła je prawdziwa przyjaźń, może nawet miłość. - Ale ona też jest ludzką istotą. Teraz już jednak za późno na ratunek. Za godzinę wychodzimy na arenę. Ila otworzyła szeroko oczy przerażona.
- Ja też będę musiała walczyć? - pisnęła. - Nie. - Thyatis zmrużyła oczy. - Kanda, Agrypina, pozwólcie na słówko. Obie zbliżyły się do niej, zmęczone i zdenerwowane. Żadna z nich nie spała dobrze przez ostatnie trzy dni. Wciąż czuły działanie środka nasennego, którym nasączono ich jedzenie i wino, czuły się ociężałe i poirytowane. Thyatis nie dawała im jednak odpocząć, próbowała nauczyć walczyć mieczem i włócznią. Wiedziała, że większość kobiet, które dołączyły do nich ostatnio - niewolnic, prostytutek i więźniarek - zginie na arenie. Pocieszała się tylko myślą, że to już ostatni dzień, ostatnia walka. Jeśli uda im się to przetrwać, jeszcze trochę pożyją. Niektóre może nawet zostaną uwolnione. Nie próbowała jednak kusić ich złudną nadzieją.
- Będą nas liczyć, kiedy wyjdziemy? - spytała cicho Thyatis. - Może. - Kanda spojrzała na Ilę, która kuliła się obok nóg Thyatis. - Co powiedział ten naoliwiony wieprz?
-
Nic ciekawego - mruknęła Thyatis. - Myszka nie przetrwa tam ani chwili; musimy ją tutaj zostawić albo gdzieś ukryć.
- Zrobimy to, jeśli tylko będzie taka możliwość - odezwała się Agry- pina. - Ale te biedaczki... nie pożyją długo.
- Zobaczymy. Starajcie się utrzymać je w szyku. Ja spróbuję ich zatrzymać.
Kanda pokręciła głową z powątpiewaniem.
- Nie poradzisz sobie sama, Diano. Persowie to doświadczeni żołnierze, zawodowcy, a nie ledwie żywi niewolnicy albo skazańcy nieprzytomni z głodu.
-
Wiem. - Thyatis poprawiła naramienniki. - Ale tym razem dali nam zbroje, dostaniemy też prawdziwą broń. Czy wszystkie są już ubrane? Agrypina skinęła głową, oglądając się przez ramię.
- Tak, choć większość pancerzy jest za duża albo za mała. Thyatis uśmiechnęła się krzywo, myśląc o własnych piersiach zgniecionych pod ciasną metalową
Dzięki Artemidzie, że nie mam teraz okresu! Agrypina, obdarzona przez naturę wydatnym biustem, nie włożyła pełnej zbroi. Oczywiście nie był to sprzęt nowy, lecz wysłużony legionowy ekwipunek kupiony na targu. Nie projektowano go z myślą o kobietach. płytą.
-
Starajcie się tylko, żeby stały ramię przy ramieniu, zwrócone przeciwko nieprzyjacielowi. Nie próbujcie same zabijać nikogo, trzymajcie ich tylko na dystans. Kanda znów pokręciła sceptycznie głową.
- Te psy w maskach zaraz zaczną nas przypalać i bić. Chcą dobrego widowiska! - Ich też trzymajcie na dystans. -Thyatis zmrużyła oczy. - Nie jestem jeszcze gotowa na śmierć. - Tak - wyszeptała Ila, krzywiąc gniewnie twarz. - Ten naoliwkowany człowiek zasłużył na porządne lanie.
***
- Cesarzowo... Helena odwróciła się i zaskoczona ujrzała swą starą przyjaciółkę.
Pomieszczenie przed cesarską lożą miało podłogę wyłożoną agatem, a ściany przystrojone niczym najbogatsze pałacowe sale. W przerwach pomiędzy poszczególnymi walkami imperator mógł tu odpocząć, prowadząc uczone rozmowy ze swymi ulubieńcami. W pobliskiej salce zazwyczaj siedzieli muzycy, którzy tworzyli miłe tło dla rozmów. Cesarzowa przystanęła; jej służące przeszły dalej, pragnąc obejrzeć piękne kuluary.
- Anastazja? -
Czy mogłabym zająć ci chwilkę? - Księżna porzuciła już żałobne ubrania, lecz nie wróciła do ekstrawaganckich strojów. Dziś miała na sobie ciemnoszarą suknię o kroju tradycyjnym, nałożyła też delikatny makijaż i przykryła włosy woalką. Wydawała się szczuplejsza, przygaszona. Anastazja przesunęła się na bok, pozwalając Helenie wejść do pustej salki dla muzyków.
- Co się stało? - spytała Helena zatroskana, gdy Anastazja opuściła zasłonę zakrywającą wejście. Dobrze się czujesz?
- Obudziłam się - odpowiedziała Anastazja bez uśmiechu. - Chciałabym poprosić cię o przysługę. Jakiś ton w jej głosie kazał Helenie milczeć. Rozwinęła wachlarz, by zyskać na czasie i ukryć emocje.
- Mów. Anastazja znieruchomiała na moment, zauważywszy subtelną zmianę w zachowaniu cesarzowej. Uświadomiła sobie, że ucieczka od świata kosztowała ją więcej, niż do tej pory przypuszczała. Westchnęła, po- czuwszy się nagle bardzo staro, i usiadła na jednej z wyściełanych ław.
- Przepraszam, Heleno, nie mam prawa prosić cię o nic. Wiem, że cię rozczarowałam i straciłam już zaufanie cesarza. Helena także usiadła, starając się przy tym nie zmiąć lekkiej lnianej sukni. Wiedziała, że choć pokazy zaczynały się tego dnia wieczorem, w cesarskiej loży i tak będzie okropnie gorąco. Marmurowe siedzenia i ściany chłonęły żar za dnia i oddawały go powoli, kiedy nadchodziła noc. By nie zgrzać się zbytnio, włożyła suknię z lnu i jedwabiu, zaprojektowaną przez jej szwaczki tak, by przepuszczała jak najwięcej powietrza. Była pewna, że jej strój spodoba się cesarzowi, głównie ze względu na dekolt, znacznie większy, niżby sobie tego życzyła. Szwaczki życzyły sobie najwyraźniej, by znów zaszła w ciążę. Otrząsnęła się z tych rozmyślań i spojrzała na przyjaciółkę.
-
Anastazjo, możesz być pewna, że nie straciłaś mojego zaufania. To musi być naprawdę coś
ważnego, skoro zdecydowałaś się jednak wrócić do nas.
-
Jest ważne. Moje winy narastają niczym złe długi, cesarzowo. Widziałaś zapewne Dianę, gladiatorkę?
-
O tak! - Helena uśmiechnęła się mimowolnie. - Podobnie jak całe miasto. Jest niesamowita, prawda? Czy ty... chwileczkę. Znasz ją? Anastazja skinęła głową. Helena miała wrażenie, że jej przyjaciółka przygarbiła się lekko, jakby przygnieciona ogromnym ciężarem.
- Owszem. To... moja córka Thyatis. Moja adoptowana córka. Jedna z tych... -
...którzy, jak sądziłaś, zginęli w wybuchu Wezuwiusza. - Helena wydęła usta. - Jeden z twoich agentów.
- Tak. - Dlaczego walczy w amfiteatrze? To dziwne, zbyt okrutne nawet jak na twój misterny plan. - To nie jest mój plan! Thyatis została oskarżona o ciężką zbrodnię i zesłana na arenę. Nie udało mi się dociec, jaka to właściwie była zbrodnia; wszystkie dokumenty sądowe zaginęły albo są ukryte. Nie wiedziałam, gdzie trafiła, dopóki nie zobaczyłam jej tutaj, na arenie. Cesarzowa skinęła głową, wachlując się lekko.
- Chcesz, żeby została ułaskawiona. - Tak. - Anastazja wbiła wzrok w podłogę. Rok temu nie musiałaby prosić. Jej pozycja i znajomości pozwoliłyby jej sfałszować odpowiednie dokumenty i dotrzeć do odpowiednich ludzi. Może za pół roku znów będzie dysponowała taką władzą. Ale nie dzisiaj. - Proszę.
-
O to - cesarzowa złożyła wachlarz - będziesz musiała poprosić Ga- lena osobiście. Cesarzowa, choćby najmądrzejsza i najpiękniejsza, nie może ułaskawiać przestępców, nawet tych fałszywie oskarżonych. Anastazja pobladła i podniosła rękę do gardła.
- Cesarz nie zechce ze mną rozmawiać. - Zechce. - Helena zmrużyła oczy. - To mogę ci obiecać. Nagle rozległ się straszliwy hałas, wrzask i pozdrawiającego wojowników wchodzących na arenę.
tumult
pięćdziesięciotysięcznego
tłumu
- Zaczynają się igrzyska - stwierdziła Helena. - Chodź ze mną. Anastazja przez chwilę wpatrywała się w nią z niedowierzaniem, w końcu wstała i wzięła Helenę za rękę.
- Chodź - ponaglała ją cesarzowa. - On rzadko gryzie!
***
Blask słońca słabł już coraz wyraźniej, kiedy Thyatis wyjechała na arenę w srebrnym rydwanie przystrojonym kolorowymi kwiatami. Pojazd ciągnęły cztery śnieżnobiałe konie o grzywach ozdobionych wstążkami, na ich łbach kołysały się wysokie barwne pióropusze. Ryk tłumu witającego nowego herosa wypełniał całą arenę, przetaczał się nad cyrkiem niczym grzmot nadciągającej burzy.
-
Witaj, Amazonko! - krzyczeli Rzymianie. Blask zachodzącego słońca rozpalał ich twarze, kładł się długimi pasami na arenie i oświetlał drobiny kurzu wzbitego przez stopy walczących wcześniej gladiatorów. Ludzie z wyższych sektorów wstawali z miejsc, wrzeszczeli na całe gardło i wymachiwali rękami. Tłum z niższych rzędów, gdzie zasiadali patry- cjusze, był cichszy, lecz tutaj też słychać było dudnienie stóp o kamienne ławy i krzyk: - Witaj, Amazonko! Thyatis trzasnęła lejcami, konie przeszły w kłus. Rydwan nabierał prędkości, wysokie koła zgrzytały w piasku poplamionym krwią i zagrabionym starannie przez niewolników, którzy po każdej walce porządkowali arenę. Thyatis podniosła rękę, pozdrawiając tłum. Ten gest wywołał kolejną falę krzyków. Na piasek spadł deszcz monet i kwiatów rzucanych przez wielbicieli. Za Thyatis jechały rydwany wiozące na pole walki pozostałe Amazonki. Kanda także uśmiechała się do publiczności, Agrypina pochłonięta była utrzymaniem równowagi w chwiejnym pojeździe.
- Witajcie! Witajcie, Amazonki! - wrzeszczała widownia. Thyatis pędziła w stronę tunelu, rozgrzane powietrze areny owiewało jej twarz. Kiedy zbliżyła się już do ściany, skręciła gwałtownie i zatrzymała rozpędzone konie, wyrzucając w górę fontannę piasku.
Miała dopasowaną zbroję, opinającą jej ciało niczym skóra. Krew krążyła żywo po całym jej ciele, wypełniała ją energią. Thyatis czuła się cudownie lekka i silna, niezwyciężona.
- Witajcie! - krzyknęła. Z tunelu wybiegli niewolnicy, którzy wzięli od Amazonek lejce i odprowadzili białe konie. Thyatis podeszła do sióstr i pozdrowiła każdą skinieniem głowy. Tu dociągnęła rzemień, tam poprawiła hełm. Kobiety się bały. Niektóre ledwie trzymały się na nogach.
-
Walczymy razem - przemówiła ostrym tonem Thyatis. - I razem przeżyjemy. Nie próbujcie uciekać, chować się albo błagać o litość. Razem zwyciężymy. - Odwróciła się i ruszyła w stronę cesarskiej loży. Kątem oka dostrzegła Ilę schowaną w tunelu, za żelazną kratą. Na szczęście Hamilkar zapomniał powiedzieć urzędnikowi odpowiedzialnemu za igrzyska, że w walce weźmie udział jeszcze jedna, mała Amazonka. Thyatis przystanęła przed marmurową ścianą cesarskiej loży. Tym razem dano jej nakrycie głowy; otwarty hełm zdobiony srebrem i złotem oraz miedzianymi skrzydłami, które opadały na jej ramiona. Choć wyglądał imponująco, był ciężki i niewygodny. Amazonka włożyła go pod pachę i spojrzała w górę, na cesarza.
-
Witaj, imperatorze. Pozdrawiają cię idący na śmierć. Niech nasza krew, rozlana podczas tych świętych igrzysk, zapewni spokój duchom zmarłych. Cesarz spojrzał na tłum i podniósł rękę. W amfiteatrze zapadła wyczekująca cisza. Sylwetka cesarza rysowała się jasno na ciemnym tle loży. Słońce już prawie się schowało za horyzontem. Wzdłuż muru okalającego arenę podniosły się krystaliczne kule. Każda z nich płonęła mocnym blaskiem, w misie amfiteatru zrobiło się jasno jak w środku dnia.
-
Igrzyska czas zacząć! - Głos cesarza rozniósł się po całym budynku, wzmocniony kształtem cesarskiej loży i amfiteatru. Jego słowa odbiły się echem od posągów okalających arenę, a nim jeszcze całkiem przebrzmiały, cyrk wypełnił się dziwnym, jękliwym dźwiękiem. Kilkunastu ludzi pracowało przy dźwigniach i dyszach olbrzymich organów wodnych, które wydawały z siebie niesamowity głos, jakby wołanie samych bogów. Thyatis włożyła hełm. Słyszała już zgrzytanie i terkot wind. Nad piaszczystą arenę wysuwały się drewniane konstrukcje - mury i budynki oraz łukowaty most - obsadzone żołnierzami. Blask ognia odbijał się w zbrojach i hełmach. Thyatis spojrzała na Kandę, która wyjęła już broń. Agrypina trzymała swój miecz w obu dłoniach niczym wielki tasak. Gladius Thyatis wysunął się z pochwy ze zgrzytem. Teraz nie liczyło się nic prócz wrogów, którzy ruszyli niepewnym krokiem w ich stronę. To była ostatnia chwila wytchnienia. Thyatis podniosła miecz ku niebu, pozdrawiając swych nieprzyjaciół.
- Avete, morituri entuzjazmu.
estis, vos saluto!
- krzyknęła, a tłum wydał z siebie ryk
***
Budynki rysowały się ciemną linią na tle gasnącego nieba. Wielkie żagle i maszty na najwyższym poziomie cyrku lśniły złotem i czerwienią. Żeglarze zwijali je właśnie przed nadejściem nocnego wiatru. Maksjan, okryty szarością i czernią, szedł po zadaszeniu z Gajuszem Juliuszem u boku. Książę dokonywał zwyczajowego obchodu, ignorując krzyki i oklaski dobiegające z dołu. Dźwięki wydobywające się z olbrzymich organów wodnych wprawiały w drżenie sosnowe deski zadaszenia. Książę nachylał się nad każdym z miedzianych paciorków i uważnie oglądał otaczające go drewno. Wydawało się, że tym razem sosna nie zmieniła barwy ani struktury. Znaczniki znalazły się w stanie równowagi z klątwą.
- Czy możemy ci jakoś pomóc? - spytał Gajusz Juliusz z zaciekawieniem, ale i rezerwą. Książę podniósł się znad ostatniego paciorka.
-
Nie - odparł w roztargnieniu. - Strzeżcie mojego ciała. Pilnujcie, by nikt mi nie przeszkadzał. Jeśli mi się nie uda... cóż, wtedy będzie to oczywiste! - Zrzucił z ramion czarną pelerynę. Stali dokładnie nad cesarską lożą położoną co najmniej sto trzydzieści stóp niżej. - Chcesz zejść na dół, oglądać walkę? Gajusz Juliusz pokręcił głową. Starał się unikać cesarza i jego urzędników.
- Zrobiłem już, co miałem zrobić. Twój projekt interesuje mnie znacznie bardziej. Książę usiadł, rozluźniając ręce i nogi. Zwrócony był twarzą w stronę ustawionego po drugiej stronie areny posągu Jupitera. Marmurowa statua lśniła w dogasającym blasku słońca, przyćmiewając blaskiem i wielkością wszystkie inne rzeźby ustawione na pasie oddzielającym piąty i szósty sektor siedzeń. Maksjan wypuścił powoli powietrze, a potem wziął głęboki wdech. Pomimo wrzasków tłumu i tupotu tysięcy stóp bez trudu oczyścił umysł.
- Co się stanie, jeśli ci się nie uda? Książę otworzył oczy, zerkając gniewnie na Gajusza Juliusza. Stary Rzymianin wydawał się zamyślony, a nawet zatroskany.
- Co cię dręczy? - Nic. - Gajusz odwrócił się, machając z lekceważeniem ręką. - Nic ważnego. -
Powiedz mi. - Książę narysował w powietrzu symbol, który rozbłysnął na moment błękitnym blaskiem, a potem zgasł. Moc, która zaczęła się gromadzić, rozproszyła się, rozmyła w powietrzu. Widzowie siedzący pod zadaszeniem spojrzeli w górę, zaintrygowani dziwnym dźwiękiem i błyskiem. Maksjan wstał i odwrócił się do Gajusza. - Chciałeś spytać mnie o coś już kilka dni temu, kiedy pracowałem na dole.
-
Tak. - Gajusz Juliusz przysłonił dłonią oczy. Olbrzymi, czerwony dysk słońca dotykał już zachodniego horyzontu.
-
O co chodzi? - W głosie Maksjana pojawiła się nuta gniewu. Nie miał czasu na pogawędki. Nacisk klątwy na jego tarczę był bardzo słaby, musiał jednak ponownie zanurzyć się w samym środku jej nurtu, by wykonać czekające go zadanie.
- Dlaczego ja żyję? - Gajusz Juliusz był zdenerwowany. - Nie udało ci się ożywić Kristy ani tego małego Persa. A mnie i Aleksandra ożywiłeś. Samodzielnie myślimy, czujemy ból, gniew i strach. Jak to się stało? Jesteś bogiem okrytym ciałem śmiertelnika, że potrafisz przywoływać duchy zmarłych i napełniać je życiem? Maksjan cofnął się o krok, zdumiony gwałtownością, żalem i bólem starego Rzymianina.
- Nie pleć bzdur! Nie jestem bogiem. - Więc dlaczego żyjemy? - spytał ostro Gajusz Juliusz. - Jak to zrobiłeś? -
Nie wiem! - odparł Maksjan gniewnym tonem. To pytanie dręczyło go już od długiego czasu: dlaczego zdołał przywrócić do życia dwóch władców, podczas gdy Krista była tylko żywym trupem, w pełni poddanym jego woli? - Kryje się w was więcej mocy niż w Kriście lub Abdma- chusie. Może to ona ożywia waszego ducha; wciąż żyjecie w legendach, jesteście powszechnie znani i czczeni. Kto zna imiona ładnej niewolnicy i wygnanego czarownika? Nikt! Ale wszyscy słyszeli o tobie i twojej egipskiej królowej, o twoich podbojach i dziełach. A Aleksander? - W głosie Maksjana pojawiły się nuty prawdziwej wściekłości. - Kto nie zna jego?
-
Nasze legendy? - Gajusz Juliusz był zszokowany, na jego twarzy zaczął się pojawiać wyraz rozpaczy i zrozumienia. - O okrutni bogowie... Ten posąg wyglądał dokładnie tak jak on, a ten drugi dokładnie tak jak ja... Jestem stary i łysy. Dlaczego czyjaś słaba pamięć z Aleksandra uczyniła
młodzieńca? - Roześmiał się głośno, widząc ogłupiałą minę księcia. - Nie rozumiesz? Ubrałeś w ciało nasze legendy, a nie nasze prawdziwe duchy! Jestem tym, kim uczynili mnie historycy, plotkarze, moi wrogowie w senacie. Tym, którego ukazał w pomnikach ten szczeniak Oktawian! Książę cofnął się wystraszony i zniesmaczony, kiedy nagle starzec zaczął płakać. Potem uświadomił sobie, że po policzkach Gajusza spływają łzy śmiechu, a nie rozpaczy. Wreszcie dotarł do niego sens tych słów.
- Powinieneś więc być wdzięczny swemu krewniakowi, bo jego lizusostwo dało ci nowe życie. Gajusz Juliusz nadal śmiał się gorzko.
-
Zagadka rozwiązana, jeśli to prawda. - Maksjan usiadł ponownie, odwracając się do Gajusza plecami. Ponownie nakreślił w powietrzu tajemniczy znak i zamknął umysł dla wszelkich doznań napływających z zewnątrz.
Odejdź, jest zajęty. Gajusz Juliusz w jednej chwili przestał się śmiać. Głos dochodził z miejsca, w którym siedział książę, brzmiał jednak zupełnie inaczej, pozbawiony był prowincjalnego akcentu z Narbonensis. Stary Rzymianin spojrzał na Maksjana, a potem rozejrzał się dokoła. Byli sami. Wzruszył ramionami i odszedł pospiesznie, wyczuwając w powietrzu znajomą ostrą woń. Zatrzymał się na szczycie schodów prowadzących do tuneli. Kiedy obejrzał się za siebie, zobaczył już tylko niewyraźną sylwetkę księcia otoczonego delikatną mgłą i ścianą falującego powietrza. Niebo lśniło blaskiem wypływającym z dołu, z wnętrza wielkiej misy amfiteatru.
***
Drewniane budynki rzucały na piasek chwiejne, niewyraźne cienie, zamieniając arenę w mozaikę światła i ciemności. Thyatis szła prosto przed siebie, trzymając w dłoni obnażony miecz, tuż za nią postępowały zbite w ciasny klin Amazonki. Wierzchołków wąskiego trójkąta strzegły Kanda i
Agrypina. Pozostałe kobiety, zdenerwowane i pochlipujące cicho, miały przeróżne rodzaje broni. Thyatis była pewna, że amfiteatr kupił je hurtem od cesarskiej armii. Niektórych nie widziała wcześniej na oczy. Dekoracje ustawiono tak, że aby przedostać się z jednego końca areny na drugi, trzeba było przejść przez łukowaty most, który miał kilkanaście metrów szerokości i niską barierkę po obu stronach. Thyatis obejrzała się za siebie. Z tunelu wychodzili pracownicy cyrku w ciemnych płaszczach i srebrnoszarych maskach, w których odbijał się migotliwy blask ognia. Niektórzy trzymali w dłoniach bicze, inni rozpalone do czerwoności pręty. Na murze okalającym arenę stali łucznicy. Jeśli ktoś nie chciał walczyć, był biczowany i przypalany, a w ostateczności ginął od strzały.
- Zwycięstwo albo śmierć, przyjaciółki! - krzyknęła Thyatis. - Zwycięstwo albo śmierć! - zawtórowały jej Kanda i Agrypina. Pozostałe kobiety szlochały tylko lub wyły ze strachu, lecz gdy Thyatis i jej przyjaciółki poderwały się do biegu, one również pobiegły, bojąc się zostać same. Most był pusty, Thyatis jednak wiedziała, że wróg czai się gdzieś w pobliżu. Jej buty zadudniły głucho o deski. Coś błysnęło w powietrzu; uchyliła się, wyprowadzając na wszelki wypadek ukośne cięcie. Obok jej głowy przemknęła włócznia, wyrzucona z ogromną siłą z cienia zalegającego pod którymś z budynków. Pocisk minął Thyatis, ale za jej plecami rozległo się głuche uderzenie i stłumiony krzyk. Biegła dalej. Z cieni wyszli mężczyźni, którzy nawoływali się chrapliwymi głosami. Nie rozumiała ani słowa, choć poznała nieco perski, kiedy przebywała na Wschodzie. Z ciemności wyskoczyła jakaś zwalista postać. Thyatis w ostatniej chwili zbiła na bok grot włóczni wymierzony w jej pierś. Jej przeciwnik był potężnie zbudowany, wyższy od niej co najmniej o głowę. Miał na sobie fragmenty zbroi i kolczugę z naramiennikami. Długa kręcona broda sięgała mu niemal do pasa. Włócznia przecięła ze świstem powietrze, tym razem na wysokości jej łydek. Thyatis podskoczyła w miejscu, unikając ciosu. Pers cofnął się o krok, gotowy do ataku. Thyatis poprawiła hełm, który ześlizgnął się nieco z jej głowy; skórzany pasek był nieco za luźny. Oboje krążyli przez chwilę wokół siebie; Thyatis zastanawiała się, czy nie zdjąć i nie odrzucić hełmu. Z cieni wyszło kilku kolejnych Persów odzianych w łuskowe zbroje.
- Utrzymajcie most! - krzyknęła Thyatis. Włócznik pochylił się nagle w lewo i zamachnął, mierząc w jej głowę. Zrobiła unik i również odskoczyła w lewo, by wyprowadzić atak na głowę przeciwnika. Ten sparował umiejętnie uderzenie,
blokując miecz grotem włóczni. Z tyłu rozległ się szczęk żelaza i krzyki. Persowie zaatakowali pozostałe kobiety. Thyatis odskoczyła zwinnie przed grotem włóczni, uderzyła mocno w drzewce, lecz przeciwnik był szybki i w porę cofnął broń. Zasypała go gradem ciosów i pchnięć. Po jednym z ciosów Pers błyskawicznie obrócił w dłoni drzewce włóczni i uderzył ją w żebra. Zachwiała się ku krawędzi mostu. Zablokowała włócznię mieczem i skierowała ją w dół, tak by grot wbił się w drewno. Jednocześnie wyprowadziła szybkie kopnięcie z półobrotu, podbijaną żelazem piętą buta trafiła Persa w łokieć. Pochwyciła włócznię prawą ręką i obróciła się w miejscu, uderzając bokiem w przeciwnika. Brodacz zachłysnął się z bólu, puścił drzewce włóczni. Przechwyciła je i pchnęła końcem drążka w splot słoneczny przeciwnika. Wielki Pers na moment stracił oddech i zdolność ruchu. Thyatis wykorzystała ten moment - wbiła mu miecz w otwarte usta. Zwaliste ciało runęło bezwładnie na ziemię. Amazonka jednym płynnym ruchem podniosła włócznię i schowała gladius do pochwy. Tłum, widząc, że powaliła właśnie pierwszego przeciwnika, wrzasnął radośnie, a potem zaczął skandować:
- Jeden! Jeden! Jeden!
***
- Co? Czyście oszalały?! - Galen, cesarz Zachodu obrócił się w swoim złotym krześle i spojrzał z niedowierzaniem na żonę i Anastazję. Był w todze ze śnieżnobiałego jedwabiu. Na jego włosach, zazwyczaj luźno rozpuszczonych, teraz natartych oliwką i gładko zaczesanych, spoczywała korona ze złotego wawrzynu, starożytny diadem z czasów pryncy- patu, zamówiony przez samego Augusta. - Ta kryminalistka jest moim żołnierzem?
- Tak, panie i boże - odparła Anastazja przyciszonym głosem, klęcząc u boku cesarza. Starała się nie patrzeć na tłum. Cesarska loża ułożona była tak, by zwykli ludzie mogli widzieć władcę i jego rodzinę, by mogli przekonać się na własne oczy, że cezar ogląda wraz z nimi igrzyska, czuje ten sam żar bijący od kamiennych ścian. Oczywiście trudno było odbyć poufną rozmowę na oczach pięćdziesięciu tysięcy widzów. - Wysłałam ją z tobą na Wschód. To Thyatis, centurion. Przysłużyła ci się przy zdobywaniu Tauris.
- Pamiętam. - Galen spojrzał na arenę, gdzie walczyli i umierali Persowie i Amazonki. Strugi krwi poplamiły most i spływały na piasek. Choć kobiety starały się trzymać w ciasnym szyku, kilka z nich zginęło już od ciosów żołnierzy ze Wschodu.
-
Wysłałam ją do Ktezyfonu i wydawało się, że zginęła tam wraz ze swymi ludźmi w wielkim pożarze. Cesarz spojrzał na Anastazję surowo.
- Jest moim żołnierzem czy twoim? Księżna starała się zachować kamienną twarz, choć aż spociła się ze zdenerwowania. Thyatis została wysłana na Wschód, by pojmać księżniczkę Szirin, chazarską arystokratkę, i oddać ją cesarzowi Zachodu; był to element przetargowy w cichej, subtelnej walce z Cesarstwem Wschodnim. Wykradła Szirin, pozorując jej śmierć, i przywiozła ją z powrotem na Zachód. Wbrew planom księżniczka nigdy nie trafiła w ręce cesarza.
-
Jestem twoim sługą, panie i boże. Ona także. Jeśli popełniono jakiś błąd, tylko ja jestem temu winna. Galen skrzywił się gniewnie. Anastazja widziała, że nie chciał kontynuować tej rozmowy ani teraz, ani kiedykolwiek indziej. Ich ostatnie spotkanie było bardzo niebezpieczne, pełne trudnych do opanowania emocji. Nie jest mądrze mówić cesarzowi, że zleciło się właśnie zamordowanie jego brata! Szczególnie gdy zmusza się go do współudziału w tej zbrodni i uznania, że wszystko to dokonuje się dla dobra państwa.
- Jak ona trafiła na arenę? Mów prawdę, kobieto! Księżna westchnęła. Stała przed ciężką próbą.
-
Panie i boże, prowadziła grupę, którą wysłałam do Ottaviano, by wykonała... bardzo ważne zadanie. - Anastazja słyszała, jak Helena głośno wciąga powietrze. Twarz cesarza była nieruchoma i zimna jak skała. - Nie udało się im. Myślałam, że wszyscy przy tym zginęli, ale się myliłam. Thyatis przeżyła, choć odniosła straszliwe obrażenia. Znaleźli ją pewni podróżnicy, zaopiekowali się nią i przywrócili do zdrowia. Obawiam się, że w wyniku wszystkich tych trudnych przeżyć straciła pamięć. Dowiedziałam się, że żyje, dopiero teraz, gdy zobaczyłam ją na arenie.
-
Ktoś przeżył? - Głos Galena był spokojny, wręcz łagodny. - Ktoś, kogo śmierci pragnęłaś? To miałaś na myśli, mówiąc, że im się nie udało.
- Tak, panie i boże. -
Mój brat? - wyszeptał, ledwie poruszając ustami. W ryku widowni nie było słychać ani słowa, lecz Anastazja domyśliła się, o co imperator pyta.
- Tak, panie. - Pochyliła nisko głowę. - Skąd wiesz? - Jedna z moich sług widziała go na własne oczy. - Gdzie? - W głosie cesarza pojawiła się nuta gniewu. - Tutaj, panie, w amfiteatrze Flawiuszów, podczas igrzysk. Galen zamknął oczy. Wydawało się, że pogrążył się w rozmyślaniach, stracił kontakt ze światem, po chwili jednak gestem nakazał Anastazji, by opuściła lożę. Księżna zaczęła się wycofywać, lecz Helena położyła jej dłoń na ramieniu.
- Mężu, a co z Thyatis? Cesarz zgromił żonę spojrzeniem, lecz ona wcale się nie przelękła, śmiało patrząc mu w oczy. Po chwili Galen odwrócił wzrok na arenę. Na piasku leżały ciała kolejnych Amazonek, tłum był jednak w świetnym humorze i skandował:
- Cztery! Cztery! Cztery! - Jakie popełniła przestępstwo? - Helena spojrzała na Anastazję i uniosła lekko brwi. -
Nie wiem. Wszystkie dokumenty zaginęły. Została napadnięta i przewieziona do cyrku Flawiuszów.
- Porwana? Przez kogo? Anastazja podniosła głowę. Na tle bladej twarzy jej fioletowe oczy wydawały się nienaturalnie duże.
-
To wywołałoby skandal, panie, który mógłby sięgnąć ludzi z najbliższego otoczenia cesarza. Może lepiej nie wyciągać takich spraw na światło dzienne; jeśli ułaskawisz ją dzisiaj, niczego nie trzeba będzie wyjaśniać ani tłumaczyć. Galen drgnął i złoty wieniec przekrzywił mu się na głowie.
- Księżno, próbujesz ochraniać mnie czy kogoś innego? - Ciebie, panie. Te igrzyska muszą zachować się w pamięci Rzymian jako wydarzenie wyjątkowe, bez najmniejszej skazy. Umarło już tylu ludzi... nie warto szargać ich pamięci tylko po to, by wymierzyć sprawiedliwość kilku oszustom.
- Nie szukasz zemsty? - Cesarz nie wierzył własnym uszom. - Twoja adoptowana córka walczy tu o życie, a ty nie chcesz dopaść ludzi, którzy zesłali ją na arenę, i ukarać ich? Anastazja pokręciła głową.
-
Nie, panie. Przypuszczam, że zrobili to, by urządzić widowisko, jakiego jeszcze w Rzymie nie widziano. Oczy Galena rozbłysły jaśniej. Anastazja wiedziała, że cesarz już się domyślił, kto jest winowajcą.
- Rozumiem. Tak, to mądre rozwiązanie. Zarzuty przeciwko takiej osobie bardzo skomplikowałyby sytuację... Dobrze, jeśli przeżyje, zostanie ułaskawiona. Księżna skinęła głową z ogromną ulgą, starając się zapanować nad drżeniem rąk. Wiedziała, że sprawa księcia zostanie poruszona ponownie, podczas spotkania, które odbędzie się zapewne w bardziej sprzyjających warunkach. Helena jednak zmarszczyła brwi i zapytała.
- A jeśli ta kobieta zginie w walce? - Wtedy uznamy, że taka była wola bogów - warknął Galen zirytowany. - Jesteś zadowolona, żono? - Tak - odparła Helena. Gniew cesarza był zaraźliwy, rozbudził w niej równie silną złość. Anastazja wymknęła się po cichu, a rozwścieczeni małżonkowie siedzieli w milczeniu, ostentacyjnie ignorując się nawzajem. Księżna czuła nieprzyjemną suchość w ustach. Musiała jak najszybciej odnaleźć Betię i Witeliksa.
***
Piasek wytrysnął spod butów Thyatis, kiedy Amazonka zeskoczyła z mostu i ruszyła sprintem w stronę nieprzyjaciół. Dwaj Persowie odwrócili się zaskoczeni. Trzymali w dłoniach zakrwawioną broń, wokół nich leżały ciała zabitych kobiet. Ten, który stał bliżej, krzyknął ostrzegawczo i obrócił
włócznię. Za późno. Rozpędzona Thyatis wbiła ostrze swojej włóczni w jego bok. Żelazny grot przebił zbroję i rozerwał żelazne kółka kolczugi, czubek ostrza zazgrzytał o kość. Thyatis obróciła włócznię w dłoni, wbijając ostrze głębiej, po czym odrzuciła dławiącego się z bólu Persa na bok. Drugi włócznik skradał się powoli w jej stronę, trzymając broń zwróconą ostrzem ku ziemi. Po prawej Agrypina zmagała się z innym Persem, pozbawionym co prawda hełmu, ale wielkim jak niedźwiedź. Resztą Amazonek dowodziła Kanda, walczyły z grupą żołnierzy. Dwaj Persowie uzbrojeni w miecze i okrągłe tarcze ruszyli sprintem w stronę Thyatis. Włócznik zaatakował ją w nogi. Zablokowała uderzenie toporem, cięższym i mniej poręcznym od miecza. Pers z nieprawdopodobną prędkością zmienił kierunek uderzenia, atakując tym razem jej głowę. Odchyliła się, ale czubek ostrza uderzył w bok hełmu. Wygięty metal zmiażdżył jej ucho. Oślepiona bólem runęła na ziemię, a uszkodzony hełm przesunął się, zasłaniając jej jedno oko. Przetoczyła się z boku na bok, porzucając topór i próbując ściągnąć hełm z głowy. Ostrze włóczni wbiło się w piasek tuż przy jej brzuchu. Wierzgnęła i przetoczyła się na plecy. Udało jej się odpiąć pasek i odrzucić hełm. Pers odskoczył przed jej kopnięciem, teraz jednak ponownie rzucił się do ataku. Był bardzo szybki. Thatis odtoczyła się na bok, nie zdołała jednak uniknąć ciosu. Grot uderzył w jej zbroję i wgiął ją do środka, wraz z jej żebrami. Metalowa płytka nie pękła jednak i odgięła się z powrotem na zewnątrz. Thyatis przetoczyła się raz jeszcze, przenosząc ciężar ciała na przedramię. Potem odbiła się mocno od ziemi, obróciła w powietrzu i wreszcie stanęła na nogach, natychmiast przyjmując pozycję walki. Teraz miała przed sobą trzech przeciwników; włócznik stał pomiędzy dwoma Persami uzbrojonymi w miecze i tarcze. Zmęczenie coraz bardziej dawało jej się we znaki, krew z rozerwanego ucha oblepiała twarz i szyję. Włócznik ruszył do ataku, wymachując ostrzem w oszałamiającym tempie. Tym razem jednak Thyatis była przygotowana. Wydając z siebie chrapliwy okrzyk, lewą ręką zbiła włócznię na bok i chwyciła drzewce. W tym samym momencie odbiła się od ziemi i wyprostowała prawą nogę, wyprowadzając wysokie, boczne kopnięcie z wyskoku. Obcasem buta trafiła zaskoczonego Persa w twarz. Zachwiał się, ogłuszony. Thyatis opadła na ziemię, odwrócona do niego bokiem. Trzymając drzewce włóczni w obu dłoniach, obróciła się błyskawicznie w miejscu, napierając własnym ciałem na ciężką broń. Włócznia wysunęła się z ręki ogłuszonego Persa, który opadł bezwładnie na ziemię. Jeden z jego towarzyszy rzucił się na nią, trzymając wysoko tarczę, mierząc czubkiem ostrza w jej serce. Thyatis zbiła atak drzewcem włóczni i natychmiast uderzyła ponownie, pod tarczę. Trafiony w żołądek Pers zgiął się wpół, a ona cofnęła włócznię i pchnęła mu w twarz. Koniec drzewca trafił w oko. Kość zgrzytnęła paskudnie, lecz nie pękła. Z hełmu Persa wypłynęła struga krwi. Thyatis obróciła się w miejscu, przypomniawszy sobie nagle o drugim napastniku. Ciął z góry, ostrze miecza wbiło się głęboko w jej naramiennik. Thyatis upadła na kolana. Straciła czucie w lewym ramieniu, próbowała się obrócić i sięgnąć po włócznię, jednak Pers kopnął ją w twarz. Runęła na piach areny. Przeciwnik szykował się do zadania następnego ciosu. Patrzyła na niego
oszołomiona, niezdolna do ruchu. Od strony mostu nadbiegła Agrypina. Krzycząc wściekle, uniosła miecz, który trzymała w obu dłoniach, i uderzyła z całych sił. Pers zablokował uderzenie tarczą, lecz siła ciosu odrzuciła go o kilka stóp do tyłu. Thyatis poderwała się z ziemi i chwyciła włócznię. Pers rękojeścią miecza uderzył w twarz Agrypinę. Thyatis rzuciła się do ataku. W tym samym momencie żołnierz wbił miecz w szyję Agrypiny. Włócznia przeszyła cienką warstwę zbroi pod jego pachą i pchana z ogromną siłą dotarła do serca. Krzyknął przeraźliwie, na jego ustach pojawiła się spieniona krew. Thyatis wyrwała włócznię i ciało upadło na piasek obok Agrypiny, która z głową niemal oddzieloną od tułowia patrzyła martwymi oczami w przestrzeń. Zacisnąwszy zęby, Thyatis przeszła nad zabitą i wbiła ostrze w szyję nieprzytomnego włócznika, zabijając go jednym, potężnym ciosem.
-
Dziewięć! Dziewięć! Dziewięć! - krzyczał oszalały tłum. Mężczyźni zrywali z siebie ubrania, wyli niczym stado wilków. Kobiety mdlały lub zasłaniały oczy. W amfiteatrze czuć było pot i krew. Thyatis stanęła nad ciałem zabitego włócznika. Cała była czerwona od krwi.
- Zwycięstwo! Tłum odpowiedział na jej okrzyk dzikim wyciem. Thyatis ruszyła chwiejnym krokiem naprzód, trzymając przed sobą okrwawioną włócznię.
***
Wokół księcia otwierało się królestwo cieni i zjaw, wypełnione roziskrzonymi, pulsującymi światłami znaczącymi macierze mocy, które określały widzialny świat. Przed jego oczami przesuwały się różne wizje - miasta, cesarze i bitwy - w postaci bladych, półprzezroczystych duchów. Spojrzał na panoramę Rzymu, która nagle zaczęła się zmieniać na jego oczach; pewne budynki znikały, na ich miejscu wyrastały nowe, pożary pochłaniały drewniane czynszowe domy, które po chwili podnosiły się na nowo. Na moment pojawił się ogromny złoty posąg jakieś człowieka, zniknął jednak szybko, zrównany z ziemią. Z mgły wyłaniały się świątynie, które po chwili obracały się w nicość. Tu i ówdzie pojawiały się pałace, niektóre ulegały zniszczeniu, inne tylko zmieniały kształt. Czas i historia opływały go niczym nurt ogromnej rzeki. Maksjan postarzał się nagle, jego włosy posiwiały, po chwili jednak przybrały normalną barwę.
Zdekoncentrował się na moment i znowu uległ przemianie. Stał się zupełnie łysy, a przy tym niższy i mocniej zbudowany. Po chwili zdołał się opanować i sięgnął po moc, która płonęła niezmiennie w samym centrum jego wzoru. Tutaj tkwił fundament, oparcie, kotwica. Książę nie zwracał uwagi na zmieniające się dokoła obrazy, skupiony na własnej jaźni. Łysy mężczyzna zniknął, czepiając się desperacko powietrza, walcząc do samego końca. Książę znów był sobą, święcącą bryłą mocy. Kiedy sobie to uświadomił, lśnienie nieco przygasło. Teraz sam chciał zostać zjawą, niewidzialną dla olbrzymiej mocy ukrytej w klątwie. Krok po kroku, cierpliwie rozplatał wzory i tarcze, które go chroniły. Podobnie jak poprzednio pozwolił, by moc opływała go niczym rzeka. Nie stawiał oporu, pozwalając matrycom pochwycić go i unieść. Na wzgórzu stał lśniący pałac - nie bezładny labirynt komnat, który porastał teraz Palatyn, lecz budynek wzniesiony przez Augusta u zarania cesarstwa. Klasyczne, surowe struktury lśniące w blasku żółtego słońca.
Zastałeś miasto z cegły, wyszeptał duch Maksjana, a zostawiłeś miasto z marmuru. Sunął przez sklepione kopulasto komnaty wypełnione tłumem ludzi. Afrykanie, Germanowie, Numidyjczycy, Persowie, Scytowie nieogarniona różnorodność barw, twarzy, ubrań, klejnotów - wszyscy przybyli do miasta w środku imperium. Mijał komnaty zdobione złotem, srebrem i perłami, aż wreszcie dotarł do sali audiencyjnej. Tutaj siedział cesarz odziany w prostą białą togę obwiedzioną czerwonymi paskami, z wieńcem wawrzynowym na głowie. Wymierzający sprawiedliwość, udzielający łaski żywy bóg. Maksjan zbliżał się powoli do centrum wiru mocy, słabnąc z każdą chwilą, malejąc. Całkowicie porzucił swą fizyczność. Wiedział, że jedno tylko musi zachować, choćby wszystko inne przepadło. Pamięć, wspomnienia, ciało fizyczne - wszystko to mogło ulec zniszczeniu. Ważne, by pozostały lśniące kule jaźni, które płonęły z sykiem i wirowały w samym środku jego jestestwa. Dzięki nim narzucał swą wolę widzialnemu światu, one były jego duchem, który potrafił oddziaływać na ukryte wzory. Cesarz spojrzał nań z powagą. W jednej ręce trzymał kulę lśniącego
złota, w drugiej laskę z kości słoniowej zwieńczoną baranią głową z brązu. W tej właśnie postaci Maksjan widział odwieczne prawo i porządek, następstwo pór roku. Berło dawało władzę nad wszystkimi krainami ziemi. Książę wpatrywał się ten obraz, świadom, że powinien się podporządkować, ukłonić, dostosować do praw i zwyczajów starożytnego miasta. Nacisk na jego wolę wzrósł, jego jaźń zaczęła się rozpadać. Za plecami siedzącego władcy widać było skaliste góry, jakich próżno by szukać w okolicach Rzymu. Na księcia napierała ogromna, niepowstrzymana siła, wydawało się, że za moment zniszczy ostatnią drobinę jego jaźni, która rzucała się jak szalona na wszystkie strony, nie mogąc dłużej znieść majestatu imperatora. Maksjan krzyknął, nie słyszał go jednak nikt prócz tego przerażającego władcy, który przyglądał mu się z wyrzutem i niepokojem. Jagnię u stóp cesarza zabeczało żałośnie, błagając surowego sędziego o litość.
***
Thyatis szła chwiejnym krokiem przez arenę. Kryształowe kule błyszczały czystym, bezbarwnym światłem. Niebo nad amfiteatrem było już całkiem czarne, od ciemnego tła odcinało się wyraźnie morze białych twarzy wypełniające widownię. Krew spływała Amazonce gęstym strumieniem po ramieniu, oblepiała palce zaciśnięte na rękojeści miecza. Kilkanaście kroków dalej czterech Persów otaczało Kandę. Pozostałe kobiety leżały martwe, z poderżniętymi gardłami i otwartymi brzuchami. Nubijka uchylała się raz za razem, unikając kolejnych ciosów czterech żołnierzy. Thyatis wydała z siebie głuchy pomruk. Krew z głębokiego rozcięcia na głowie zalewała jej oczy. Pomimo licznych ran wciąż czuła się gotowa do walki, wypełniona żywym ogniem, który zmuszał serce do bicia. Tłum ucichł, widząc, jak powoli zbliża się do swoich przeciwników. Z góry zaczęły spadać kwiaty. Tysiące płatków unosiło się w ciszy nad areną. Thyatis nie widziała lśniących twarzy kobiet i mężczyzn tłoczących się przy krawędzi widowni. Szła przed siebie, ciągnąc po piasku ze- sztywniałą, zranioną nogę.
Jeden z Persów, mężczyzna o rozwidlonej czarnej brodzie, krzyknął przeraźliwie i rzucił się na Kandę. Nubijka zamachnęła się szeroko mieczem, odpierając atak. Pers odskoczył do tyłu, zanosząc się szalonym, chrapliwym śmiechem, i zakręcił szablą młynka nad głową. Kanda zaatakowała ponownie, lecz chybiła. Kiedy zajęta była walką, inny Pers, uzbrojony w kij zakończony stalowym hakiem, uderzył ją od tyłu w udo. Kanda krzyknęła z bólu, gdy hak rozerwał jej ciało. Thyatis zaczęła biec, pochylając nisko głowę. Ból w zranionej noce wybuchnął ze zdwojoną siłą, przeszywał całe jej ciało przy każdym kroku. Nubijka próbowała obrócić się w miejscu, uderzając jednocześnie mieczem, ruszyli jednak na nią dwaj pozostali Persowie, uzbrojeni w ciężkie topory. Upadła, jeden z ciosów rozerwał jej zbroję. Thyatis czuła, jak jej ciało staje się coraz lżejsze, a ból znika w ogniu ogarniającym jej członki, niemal frunęła nad piaskiem. Człowiek z hakiem przesunął się na bok, by zadać kolejny cios Kandzie, która przetaczała się z boku na bok, unikając toporów. Thyatis podbiegła bliżej, a gdy zrównała się z nim, cięła z całej siły. Pers zdążył jeszcze dojrzeć kątem oka błysk metalu i ostrze wbiło mu się szyję. Nie zdążył nawet krzyknąć. Jego głowa wyleciała w powietrze. Stłumiony szmer przebiegł przez widownię, widzowie zaczęli rytmicznie tupać, coraz głośniej i głośniej. Kanda krzyknęła przeraźliwie, gdy topór wbił się w zbroję na jej brzuchu. Wokół lśniącego ostrza natychmiast pojawiła się czerwona otoczka krwi. Thyatis pędziła przed siebie, kręcąc mieczem szybkie jak błyskawica ósemki. Pers o twarzy okrytej błękitną chustą krzyknął nieludzkim głosem, gdy odcięła mu ramię. Jego towarzysz w ostatniej chwili umknął przed mieczem, rzucając się na ziemię. Amazonka stanęła okrakiem nad Kandą, która dyszała ciężko i pojękiwała. Brodacz rzucił się na nią z krzykiem, wymachując szablą z nieprawdopodobną prędkością. Thyatis pozwoliła mu się zbliżyć, obserwując uważnie jego ruchy i szeroko otwarte oczy, a potem jednym płynnym ruchem uchyliła się przed wirującym ostrzem i wyprowadziła dalekie, śmiertelne pchnięcie. Strumień krwi trysnął na jej ręce, lecz już się odwracała, by odeprzeć następny atak. Rytmiczny tupot narastał, nie przerywał go żaden krzyk ani oklaski. Widownią czekała w napięciu na wielki finał. Ostatni żołnierz doskoczył do Thyatis. Topór przecinał powietrze ze świstem, zadawał cios za ciosem. Amazonka odskoczyła do tyłu, parując kolejne uderzenia. Pers wrzeszczał bez ustanku, wydawał z siebie przenikliwy pisk, który unosił się ku niebu i rozpływał w ciemnościach nocy. Thyatis zablokowała następny cios i pochwyciła drzewce topora. Przez chwilę oboje siłowali się ze sobą, twarz przy twarzy. Amazonka pozwoliła, by Pers przysunął się bliżej, naparł na nią całym ciałem, po czym obróciła się nagle, pociągając przeciwnika za sobą i rzucając go na ziemię. Kopniakiem odrzuciła topór, przyklękła i zwróciwszy miecz ostrzem w dół, wbiła go w pierś żołnierza. Żebra pękły pod naporem stali, spod zbroi wypłynął z bulgotem strumień krwi. Thyatis podniosła się z klęczek, choć nogi miała jak z waty. Zobaczyła, że Kanda nie żyje.
Amfiteatr wybuchł ogłuszającym rykiem, wydawało się jednak, że ona go nie słyszy. - Jest ktoś jeszcze?! - Jej okrzyk odbił się echem od marmurowych ścian.
***
Maksjan balansował na krawędzi niebytu, smagany niewidzialnym wiatrem, ale się nie poddawał. Moc, która patrzyła nań z góry, zawierała w sobie porządek i ład wszechrzeczy. Wola księcia opierała się wiatrowi, nie pozwalała się przegnać. Tutaj, w tym lśniącym pałacu i w idealnym świecie, który pałac ów symbolizował, brakowało jednego. Maksjan skierował swą wolę ku cesarzowi, ku tej ukrytej, niewidzialnej przestrzeni obok jego sylwetki. Zmagał się z tą mocą, próbował ją nakłonić ku swej woli. Wiedział, że jest już blisko celu, czytał bowiem księgę egipskiego maga Chamuna, która prowadziła go w tym świecie. Nie tak dawno temu - choć wydawało mu się, że od tamtej chwili minęły całe wieki - odtworzył z jednej stronicy całą księgę. Starożytny mędrzec, jeden z prawdziwych mistrzów, zbudował ten ukryty świat w przebłysku geniuszu, wiedziony obawą o własne życie. August uśmiercił Egipcjanina, lecz dzieło Chamuna przeżyło twórcę. Magiczny wzór ogarnął Maksjana, ukazywał mu się w całej okazałości: budynki i pałace, piekarnie i kuźnie, żołnierze maszerujący ulicami tego widmowego miasta, krój kobiecych sukien, fryzury mężczyzn. Żywoty milionów ludzi zostały poświęcone po to, by wzmocnić i wzbogacić tę idealną wizję. Każde życie dodawało kolorom głębi, uzupełniało całość
0 jakiś element. Brakowało tylko jednej... prostej... rzeczy. Powietrze obok cesarza, siedzącego na rzeźbionym tronie, zaczęło falować i wyginać się. Ku Maksjanowi sunęły drobiny światła wylatujące z włosów króla, z polerowanej kamiennej podłogi, z powietrza, z ogrodów widocznych za łukowatymi oknami. Iskra znacząca jego jaźń przygasała, opadła na marmurową podłogę, przygnieciona niewidzialnym obcasem strażnika wszystkiego, co było i co jest. Nagle księcia ogarnęła ciemność. Sparaliżowany niemocą, zmagał się z nią, wzywał na pomoc wszystkie moce i bóstwa. Nikt nie odpowiadał. Lśniąca postać stojąca po prawej ręce cesarza przygasła, a potem znów rozbłysła mocniej, rozpalona feerią barw, napełniona migotliwymi wzorami. Coś nowego próbowało wejść do ukrytego świata. Napotkało jednak opór; ograniczenia nałożone na pałac nie pozwalały temu się narodzić. W miarę jak przybierało coraz wyraźniejszą formę, rosła też moc, która chciała to zniszczyć. Drobina światła, leżąca na środku komnaty, otoczona ze wszystkich stron znakami i symbolami,
robiła się coraz mniejsza i mniejsza. Wreszcie zgasła całkiem, wprawiając w drżenie otaczające ją powietrze i kamienie.
**★
Galen wstał i spojrzał z kamienną twarzą na arenę. Jego prawa dłoń spleciona była mocno z dłonią Heleny. W amfiteatrze panowała zupełna cisza, pięćdziesiąt tysięcy widzów wstrzymało dech. Czterej ludzie w szarych płaszczach i srebrnych maskach zbliżyli się do cesarskiej loży, niosąc między sobą zakrwawioną, okaleczoną kobietę. Przystanęli i wznieśli ku cesarzowi swe upiorne, zwierzęce oblicza.
-
Czy ta kobieta żyje? - Głos Galena, mocny i czysty, niósł się po całym amfiteatrze. Słyszał go każdy z ludzi na widowni, od senatorów zajmujących pierwszy rząd, po żeglarzy wyglądających zza krawędzi drewnianego zadaszenia. - Czy w jej ciele jest jeszcze tchnienie życia?
-
Tak, panie i boże. - Wydawało się, że głosy ludzi w maskach dobiegają spod ziemi. - Żyje i zwyciężyła.
-
Daruję jej więc nie tylko wieniec zwycięzcy - cesarz podniósł wieniec z ostrokrzewu, który trzymał w dłoni, by wszyscy mogli go zobaczyć - ale i wolność, odkupiła bowiem szlachetną walką wszelkie winy, wszelkie przewinienia i oszczerstwa, czego świadkiem byli sami bogowie i wszyscy wy, tutaj zgromadzeni. Thyatis podniosła głowę i ujrzała nad sobą twarz mężczyzny zawieszoną w ciemności. Mężczyzna ten trzymał w dłoni wieniec; wiedziała, że przeznaczony dla niej. Z najwyższym trudem przetoczyła się na bok i podniosła swe silne, muskularne ramię, wciąż okryte zakrwawioną zbroją.
- Ave, imperator! - zawołała i w ciszy zalegającej w amfiteatrze wszyscy to usłyszeli. Potem straciła przytomność.
***
Gajusz Juliusz wyszedł powoli z klatki schodowej prowadzącej na najwyższy poziom cyrku. Drżące powietrze otaczające księcia znieruchomiało nagle, podniósł się wiatr, który szarpał płomieniami pochodni. Stary Rzymianin czuł się bardzo osłabiony, ledwie powłóczył nogami. Potknął się i upadł na sosnowy dach. Podczołgał się, by czubkami palców sięgnąć księcia.
Znieruchomiał, zamknięty w kleszczach obezwładniającego bólu. Książę był zimny. Wiatr szarpał jego płaszczem.
MUR WOKÓŁ KONSTANTYNOPOLA Na tyczce przed namiotem wisiała przygasająca lampka kołysana delikatną bryzą od morza. Nikolas uniósł zaspane powieki i wypełzł na zewnątrz, w krąg bladego światła. W ciemnościach widać było sylwetki centurionów, którzy przechodzili od namiotu do namiotu i uderzali w tyczki swoimi rózgami. Głośne stukanie wyrywało żołnierzy ze snu. Nikolas przetarł oczy i wstał. Zbliżał się ranek, ale wciąż było ciemno i zimno. Nawet latem wiatr od Morza Ciemności niósł ze sobą nieprzyjemny chłód.
- No dobra, czas wstawać. Nikolas kopnął wielką, owłosioną stopę Władimira. Wołoch mruknął coś groźnie, ale wypełzł z namiotu, drapiąc się po rozczochranej głowie. Dwyrin wyszedł tuż za nim, ziewając szeroko.
- Pakujcie się - wyszeptał Nikolas, zbierając swoje rzeczy. - Jeśli bogowie się do nas uśmiechną, już tutaj nie wrócimy. Ubrali się, zasznurowali buty.
-
Nie mogę się już doczekać, kiedy wreszcie prześpię się na prawdziwym łóżku z materacem wymamrotał Dwyrin. Władimir roześmiał się cicho; lubił spać pod gołym niebem.
-
Trudno odgadnąć, że jesteś barbarzyńcą. Ciągle tylko gadasz o kąpieli, wygodnym łóżku i ciepłym jedzeniu!
-
A kto powiedział, że Hibernijczycy to barbarzyńcy? - oburzył się Dwyrin. - Nie jesteśmy brudasami, jak Bryci! Nikolas nie włączył się do sprzeczki, myślał o zbliżającej się bitwie. Wciągnął na tunikę grubą
thoracomacus. Zakładanie wszystkich ochraniaczy i elementów zbroi, dociąganie pasków i sprawdzanie zapięć zajmowało prawie trzydzieści ziaren. W odróżnieniu od prostych kolczug Danów lub filcową
koszulę,
Germanów Rzymianie używali skomplikowanych zbroi z zachodzących na siebie pasków metalu. Dobrze założona zbroja mogła ochronić żołnierza przed uderzeniem włóczni lub miecza. Dzisiaj wielu z nich mogło potrzebować takiej ochrony. Rzymska armia podnosiła się ze snu, rozbrzmiewały przytłumione głosy i szczęk metalu. Tu i ówdzie zapalono dodatkowe lampy i pochodnie, ale nieliczne. Legat miał nadzieję, że zaskoczy przeciwnika atakiem o brzasku. Nikolas parsknął z niedowierzaniem. Żadna armia maszerująca na pole bitwy nie mogła zachować całkowitej ciszy!
***
Klacz człapała środkiem błotnistej drogi ciągnącej się wzdłuż arabskiego szańca. Zoe puściła jej luźno wodze. Była zaspana i zirytowana, że wyrwano ją z ciepłego łóżka jeszcze przed świtem. Kilka tygodni temu zażądała, by powiadamiano ją o wszystkich postępach prac przy wydobywaniu sarkofagu królowej z wraka przy Sestus. Nie spodziewała się, że wyczerpany posłaniec zbudzi ją niemal w środku nocy tylko po to, by powiedzieć, że do tymczasowego portu zbudowanego przez Arabów przybył statek wiozący ciało królowej. Teraz nie wydawało jej się to aż takie pilne. Zadrżała i okryła się szczelniej płaszczem. Bardzo wrażliwa na zmiany temperatury była powoli
Dlaczego w tym przeklętym, wilgotnym kraju musi być tak zimno? Dlaczego Chalid musiał mnie zbudzić o tej porze? Czy to nie mogło poczekać do świtu ? Po co ja w ogóle wychodziłam z łóżka? Musiałam oszaleć... gojąca się rana z boku głowy.
Z ciemności wyłoniła się sylwetka drewnianej wieży. Klacz skręciła w jej stronę, a Zoe podniosła wzrok na szczyt wieży, skąd dobiegały zaniepokojone szepty strażników. - O co chodzi? - spytała. - Na zboczu coś się dzieje. Chyba ktoś tam idzie. Zoe zatrzymała klacz i odwróciła się ku zachodowi. Uspokoiła oddech i zaczęła wymawiać w
myślach długie zaklęcie, pozwalając, by słowa przeniknęły jej wolę i wzrok. W jej umyśle otwierały się kolejne wzory, jaskrawe kwiaty o niezliczonych płatkach. Skończywszy, podniosła głowę i spojrzała płonącymi oczami na okryty mrokiem świat. Widziała wyraźnie całe zbocze upstrzone zgliszczami domów, kikutami drzew, kamieniami i krzewami. Pomimo wczesnej pory na zboczu panował ogromny ruch. Tysiące widmowych sylwetek przesuwały się w dół, omijając zniszczone żywopłoty i ruiny, tłocząc się na ubitych drogach. Zoe drgnęła zaskoczona, ujrzawszy subtelne, lśniące wzory przemieszczające się wraz z całą armią. Na czele każdej kolumny szedł taumaturg, prowadził legionistów w ciemnościach. Inni kryli się zapewne za grzbietem wzgórza, sięgając wolą do uśpionych arabskich żołnierzy, napełniając ich sny kojącymi obrazami domu, spokoju i bezpieczeństwa.
-
Obudzić obóz! - krzyknęła. Zeskoczyła z wystraszonej klaczy i wbiegła na wieżę, zaczynając jednocześnie medytację bitewną. - Rzymianie atakują! Wartownicy patrzyli na nią z otwartymi ustami; wrogie wzory oblepiały ich niczym pajęczyna, ogłupiały i mąciły myśli. Zaklęła i nakreśliła w powietrzu znak, czerpiąc moc z ziemi. Obaj ocknęli się nagle, zdumieni i wystraszeni.
- Prędzej, głupcy! Podnieście alarm! Z rękami na piersiach sięgnęła wolą do otaczającej ją ziemi, skał i kamieni. Kałuże otaczające wieżę wyschły nagle w mgnieniu oka, powietrze zadrżało. Jeden ze strażników zaczął bić na alarm. Zoe wypchnęła ręce do przodu, rozwierając jednocześnie dłonie. Rozległ się ogłuszający huk, niebo zapłonęło oślepiającym niebieskim światłem. Jaskrawy blask wydobył z ciemności całe zbocze, odsłonił maszerującą w ciszy armię.
- Do broni! - krzyknęła Zoe magicznie wzmocnionym głosem. - Do broni!
***
Dwyrin nie był zdziwiony, gdy sztucznie wzbudzona błyskawica przecięła niebo i oświetliła rzymską armię; już wcześniej widział nagły wzrost mocy za linią wroga, gwałtowny ruch wskazujący na działanie czarownika. Biegł naprzód, korzystając z własnego magicznego nadwidzenia. Władimir pędził tuż za nim, polegając na swym kocim wzroku. Nikolas, pozbawiony nadprzyrodzonych mocy, starał się ani na moment nie tracić ich z oczu.
- Co to jest, do diabła? - spytał zdumiony, gdy noc wypełniła się nagle błękitnym blaskiem.
- Nieprzyjaciel właśnie zorientował się, że nadchodzimy! - krzyknął Dwyrin przez ramię. - Oni też mają swoich taumaturgów. Jeszcze przed wymarszem armii Dwyrin udał się do obozu taumaturgów, gdzie przywitały go aż nazbyt dobrze znane ponure, nieprzyjazne twarze. Zachodni czarownicy nie byli zadowoleni z obecności wschodniego maga w swoich szeregach, uważali, że to zakłóci ich starannie wypracowaną strukturę. Co gorsza, intruz był nowicjuszem z drugiego kręgu. Po krótkiej, lecz ostrej wymianie zdań między Nikolasem i trybunem dowodzącym taumaturgami uzgodniono, że Dwyrin będzie “harcownikiem" działającym przed głównymi siłami armii.
sotto voce, że cesarz Zachodu, Galen, właśnie w taki sposób wykorzystywał czarowników podczas kampanii w Persji. Historyczny precedens nie przekonał zachodnich magów. Mieli swój plan na nadchodzącą bitwę, a jego powodzenie zależało od wprawy i umiejętności wielu czarowników pracujących razem. Dwyrin omal nie złapał się za głowę, kiedy zachodni trybun wyjaśnił mu łaskawie, na czym polega ów plan. Hibernijczyk nie wtrącał się do rozmowy, poinformował tylko Niko- lasa
Gdy pracował wraz z Zoe, Odenatusem i Erykiem, był w stanie dokonać podobnej rzeczy. Jednak teraz, kiedy ich piątka uległa rozproszeniu, a on nawet nie znał zachodnich czarowników, z którymi miałby współdziałać, nie podjąłby się takiego zadania. Podczas bitwy prawdopodobnie tylko by im przeszkadzał. Długi bieg w ciemności, ciężki wysiłek fizyczny pozwalał mu zapomnieć o gniewie i upokorzeniu, oderwać się od niewesołych rozmyślań. Oczywiście teraz, gdy plan zachodnich taumaturgów legł w gruzach, mógł działać na własną rękę i swobodnie improwizować! Zatrzymał się raptownie. Kolumna legionistów, za którymi biegli we trzech, mijała właśnie dom z murowaną szopą. Pochwycił Nikolasa i Władimira za ramiona, odciągając ich na skraj drogi. - Widzicie tę szopę? Możemy wejść na jej dach. Chodźcie. - Na dach? - powtórzył Nikolas, dysząc ciężko. Długa podróż morska, wypełniona głównie spaniem i jedzeniem, nie przysłużyła się jego kondycji. - Dlaczego?
- Żebym widział wroga. Chodźcie, musicie pilnować mojego ciała. -
Naprawdę? A kto by chciał cię zjeść? - skrzywił się Władimir, lecz Dwyrin wspinał się już na szopę.
- Świetnie, w środku bitwy wdrapujemy się na dach jakiejś obory - mruczał Nikolas, szukając po omacku ściany. - Doskonały plan. Od razu widać, kto go wymyślił!
***
warknęła Zoe, wyczuwając dzięki magicznemu połączeniu zdumienie Odenatusa. Od strony drugiej bramy wojskowej. Saha- bowie wspinali się na szaniec w pobliżu drewnianej wieży, wielu niosło hełmy i zbroje w rękach. Ostatnie dwa dni były stosunkowo spokojne, od czasu do czasu zdarzały się tylko drobne potyczki między lekką konnicą Chalida i rzymskimi oddziałami patrolującymi las. Poprzedniego dnia doszło także do starcia w pobliżu północnego krańca umocnień. Arabskie oddziały ścinające drzewa na opał zostały zaatakowane przez rzymską kohortę, lecz ciężka konnica Szadina odpędziła Rzymian. Mahomet i Chalid byli pewni, że nieprzyjaciel poczeka, aż do portu w Perinthus przypłynie więcej żołnierzy, i dopiero wtedy zaatakuje. Atakują tutaj,
Tak, powiedz Mahometowi, że to cała rzymska armia. Widzę ich stąd. Zoe zakończyła rozmowę, nie słuchając przekleństw kuzyna, i spojrzała na pas odkrytej ziemi przed szańcem. Wzdłuż palisady stali już arabscy łucznicy, każdy zaopatrzony w kosz strzał. Podczas podróży morskiej z Cezarei mieli mnóstwo czasu, by przygotować sobie spory zapas pocisków. W pobliżu czekali też żołnierze w cięższych zbrojach, gotowi zastąpić łuczników, gdyby doszło do walki wręcz. Zoe zmarszczyła brwi, przyglądając się, jak wrogie wojska pomimo ciemności przesuwają się szybko do przodu. Widać już było poszczególne oddziały, kohorty i manipuły. Maszerowali w równym tempie, ignorując
błękitny blask dogasający na skraju nieba. Tuż przed nim sunęła błękitna poświata magicznej tarczy. Poświata przybierała na sile, przytłumione kroki maszerującej armii były coraz głośniejsze. Przystosowują się, pomyślała Zoe z niepokojem. Gdzie jest Mahomet i Odenatus? Mogli dotrzeć tutaj najwcześniej za godzinę. Palmyrska królowa postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. - Błogosławiona Dussaro, wspomagaj mnie! - wyszeptała, wznosząc dłonie do nieba. Płaszcz zsunął się z jej ramion, zbroja zafalowała. Moc przenikała powietrze i ziemię, czasami płynęła po powierzchni, czasami kryła się w głębi. Zoe dotknęła jej nurtu, czerpała siłę.
- Zniszcz naszych wrogów! - krzyknęła, wyciągając rękę w stronę nadciągających wrogich wojsk.
***
Ziemia zadrżała, a po niebie przetoczył się ogłuszający grzmot. Szopa zachwiała się w posadach, spomiędzy kamieni wyleciały fragmenty zaprawy, lecz grube mury wciąż stały. Pół mili dalej, na szerokim zboczu, w górę wystrzelił ogromny słup ognia. Nawet z tej odległości Dwyrin słyszał krzyki przerażonych żołnierzy. Tarcza Ateny, chroniąca rzymskie kolumny, zmarszczyła się i popękała. Hibernijczyk skinął głową do samego siebie, zaciskając i rozluźniając palce.
- Bogowie! - zachłysnął się Władimir. - Mają władcę ognia! - Nie - odparł głucho Dwyrin. - Prawdziwym władcą ognia ja jestem. W jego sercu zapłonął znak ognia. Wiedział, że wreszcie nadeszła jego chwila. Talent i los zaprowadziły go do tego miejsca i tego czasu. Teraz chłopiec z dalekiej wyspy miał wreszcie pokazać pełnię swej mocy. Opuścił szybko rękę, uwalniając ognisty znak. Ukryty świat zadrżał, smuga białego światła wystrzeliła z dachu szopy i sięgnęła drewnianej wieży. Magiczny ognisty pocisk przemknął nad głowami żołnierzy, którzy rzucali się ze strachu na ziemię i zakrywali uszy, i uderzył w podstawę wieży niczym młot bogów. Zoe krzyknęła przeraźliwie, rzucając się do panicznej ucieczki. Jej osobista tarcza została nagle zmieciona przez olbrzymią, obejmującą pół nieba eksplozję ognia i światła, roztrzaskanego drewna i wysuszonego, podgrzanego do nieprawdopodobnej temperatury błota. Podmuch powietrza poderwał ją
w górę, przeniósł nad obozem Sahabów i rzucił na ścianę przeciwległego szańca. Drewniana wieża zniknęła, zamieniona w tysiące rozżarzonych odłamków wyrzuconych ku niebu. Ludzie krzyczeli przeraźliwie, ogarnięci żywym ogniem, powaleni na ziemię przez eksplozję. Ryk płomieni zagłuszał rozpaczliwe wołania o pomoc. Nad ziemię wzbiły się białe obłoki pary, podświetlone od dołu czerwonym blaskiem płomieni szalejących w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem stała wieża. Palmyrska królowa przetoczyła się na brzuch, jęcząc z bólu. Bolało ją całe ciało; przeżyła tylko dzięki magicznej tarczy, która nieco rozproszyła siłę uderzenia. W ciemności majaczyła znajoma sylwetka, brakujący element magicznego zespołu.
O Wielki i Miłosierny! Dwyrin?
***
-
Słyszę cię, Zoe. - Hibernijczyk płonął jasno w ciemności, otoczony wirującą powoli, pomarańczową kulą. Nawet Nikolas widział jej półprzezroczystą powierzchnię pokrytą tajemniczymi znakami i symbolami. Centurion siedział w kucki na dachu szopy i modlił się, by słomiana strzecha nie stanęła w ogniu. Ognista tarcza okrywała szopę i jej otoczenie migotliwym pomarańczowym blaskiem. - Nie powinnaś ze mną walczyć. Złożyłaś przysięgę, czyżbyś zapomniała? Dwyrin nadal poruszał ustami, lecz Nikolas już nie słyszał słów. Powietrze wypełniło się głośnym szumem, jakby nad szopą przelatywało olbrzymie stado ptaków. Z zachodu podniósł się potężny wiatr. Centurion widział, że chłopiec kreśli w powietrzu jakiś znak. Ziemia zatrzęsła się w posadach. Nikolas przypadł do strzechy i zasłonił dłońmi uszy. Niebo przeciął kolejny błękitny pocisk, przetoczył się ogłuszający huk. Położony pół mili dalej arabski szaniec wyleciał w powietrze. Płonące bale frunęły do góry jak wyrzucone z procy, ciągnąc za sobą ogon ognia i dymu. Na równinie zapłonęły kolejne ognie znaczące miejsca, gdzie upadły fragmenty zrujnowanych fortyfikacji. Ku niebu wznosił się ogromny słup dymu podświetlany łuną pożarów.
-
Nie powinnaś była mnie zdradzić! - Głos Dwyrina przybierał na sile, zmieniał się. Chłopiec zamknął dłoń w pięść i przyłożył ją do piersi. Nikolas z Władimirem zsunęli się ze słomianego dachu. Gdy tylko wylądowali na ziemi, przywarli plecami do zimnej kamiennej ściany. Ziemia zakołysała się, wstrząśnięta kolejną potężną eksplozją, dmuchnął gorący wiatr. Dach szopy stanął w ogniu.
***
Zoe oddalała się chwiejnym krokiem od zniszczonego szańca, ogłuszona i obolała. Świat za jej
plecami stał w płomieniach, w powietrzu unosiły się kłęby dymu i rozżarzone drobiny niesione przez gorący wiatr. Niektóre przywierały do jej ubrania, wypalając w nim maleńkie otwory. Obok Zoe przebiegały setki ludzi, niektórzy płonęli niczym żywe pochodnie. W ukrytym świecie pojawiła się na moment tarcza chroniąca jej ciało, potem jednak zniknęła ponownie. Palmyrska królowa zatrzymała się i przypadła do ziemi, oglądając się niepewnie za siebie. Drugi szaniec, podobnie jak pierwszy, został zrównany z ziemią. Zaczęła uciekać na czworakach, starając się jak najszybciej opuścić rów otaczający miasto.
Odenatus! - krzyknęła słabo, lecz Odenatus usłyszał. W jej umyśle pojawił się obraz mężczyzny pochylonego nad szyją pędzącego konia. Dwyrin jest tutaj! Jest silniejszy ode mnie! Pomóż mi! Jedziemy, odpowiedział krótko, ponaglając konia do jeszcze szybszego biegu. Wycofaj się na północ, jeśli możesz. Kolejna eksplozja przecięła noc, wyleciała w powietrze kolejna wieża ogarnięta magicznym ogniem. Zoe przywarła całym ciałem do zimnej ziemi. Dokoła padały płonące belki i kłody, jedna z nich trafiła w biegnącego żołnierza, wgniotła go w ziemię, ucinając jego przerażony krzyk. W miejscu szańca płonęły ogromne stosy drewna i ludzkich ciał. Wydawało się, że cały świat stanął w ogniu. Zoe zdołała znowu otoczyć swe ciało migotliwym, błękitnym blaskiem, choć wiedziała, że w obliczu mocy kroczącej od zachodu jest to tylko nic nieznaczący pozór bezpieczeństwa. Na północy pojawił się nagle rozbłysk błękitnego światła, któremu towarzyszył dźwięk przypominający głos wielkiego dzwonu. Do magicznej bitwy włączał się Odenatus. Jest tam Mahomet? Zoe próbowała się podnieść i poderwać do biegu, przekonała się jednak, że nie może ruszać lewą nogą. Przesunęła dłonią wzdłuż uda. Długa drzazga wbiła się dokładnie w środek metalowego oczka kolczugi. Zoe zacisnęła zęby i wyrwała drzazgę z ciała. Przeniknięta dojmującym bólem, syknęła głośno. Odenatus! Odezwij się!
Niebo przecięły aż trzy smugi błękitnego i czerwonego blasku wypływające z zachodu, ziemia zatrzęsła się od huku potrójnej eksplozji. Magiczna więź łącząca Zoe z Odenatusem zniknęła, rozwiała się jak dym. Królowa z trudem hamowała łzy bólu. Potrzebowała bandażu. - Sahaba! Sahaba, do mnie! - wykrzyknęła chrapliwym głosem, nie zważając na dym wypełniający jej płuca. Ludzie biegli na oślep w ciemności, żaden z nich nie reagował na jej wołanie. Oderwała rękaw swojej koszuli i nim obwiązała zranioną nogę. - W imię Allaha, do mnie! Ból w obwiązanym ciasno udzie zelżał nieco, Zoe była jednak bardzo osłabiona. Nad jej głową przesuwały się obłoki dymu podświetlone czerwonym blaskiem ognia. Palmyrska królowa pełzła powoli na północ, wbijając palce w grząskie błoto. Tymczasem w olbrzymią wyrwę, wypaloną przez magiczny ogień w arabskim szańcu, wchodzili rzymscy legioniści. Ogień trawiący pozostałości palisady i wież, które leżały na drodze maszerującej armii, przygasł nagle, wchłonięty przez ziemię. W ślad za pierwszymi szeregami Rzymian pojawiła się kula pomarańczowego ognia. We wnętrzu kuli widać było jakąś postać kroczącą nad wypaloną ziemią i stertami martwych ciał. Obok kuli maszerowały kolumny żołnierzy oblanych niesamowitą, pomarańczową poświatą.
***
Południowy horyzont nurzał się w ogniu, nad ziemią unosiły się obłoki dymu podświetlane czerwoną łuną. Mahomet odwrócił głowę, zaciskając zęby w gniewnym grymasie. Na jego twarzy kładł się chwiejny, pomarańczowy blask pożarów.
- Tak wygląda twoja pomoc, Królu Królów? Moi ludzie umierają, a ty nic nie robisz? Szahr-Baraz pokręcił głową.
-
Szlachetny Mahomecie, wątpię, by moi ludzie poradzili sobie w tej sytuacji lepiej niż twoi. Rozkaż swojej armii wycofać się do naszego obozu. Niech moi kapłani połączą siły z księciem Odenatusem. Razem może zdołamy pokonać
daeva, którego przywiedli tu Rzymianie.
Mahometowi oczy iskrzyły się niebezpiecznie, zdołał jednak pohamować swój gniew. Ujrzał, że ogień zaczyna przygasać. Nie dotarli do niego żadni posłańcy, co musiało oznaczać druzgocącą klęskę. Wskoczył na swego konia, tę samą zapchloną klacz, której dosiadał, odkąd Saha- ba opuścili Mekkę. Spojrzał na Szahr-Baraza stojącego w bramie perskiego obozu. - Zgoda. Jeśli Rzymianie przerwali nasze umocnienia, wycofamy się tutaj. Przygotujcie się. W odpowiedzi Król Królów podniósł rękę, pozdrawiając sprzymierzeńca. Chadames, który do tej pory stał w milczeniu u jego boku, ruszył w głąb obozu, wykrzykując rozkazy. Persowie wypadli ze swoich namiotów i chwycili za broń, gdy tylko z południa dobiegł huk pierwszej eksplozji. Teraz musieli zająć pozycje na szańcu przy moście. Generał musiał także przygotować obóz na przybycie trzydżiestotysięcznej arabskiej armii. Mahomet odjechał w ciemność, ochraniany przez oddział ciężkiej kawalerii. Szahr-Baraz przyglądał się przez chwilę niknącym w mroku sztandarom i w zamyśleniu skubał wąsy. Przy innej okazji uśmiechałby się do siebie, zadowolony z upokorzenia, jakiego doznał sprzymierzeniec. Rozmawiał już wcześniej o ogromie pracy, jaką armia Mahometa włożyła w przygotowanie umocnień otaczających miasto. Teraz arabska flota musiała zacumować tuż przy jego obozie, a nie po drugiej stronie miasta, co nieco komplikowało ich sytuację, ale i czyniło ją bardziej interesującą.
- Ciekawe, naprawdę ciekawe... - mruknął, spoglądając na oblany łuną pożarów horyzont. - Cóż to za moc zbudzili Rzymianie? Jakiegoś Egipcjanina, może druida? Nigdy dotąd nie dysponowali czymś równie potężnym. - Przywołał do siebie jednego z Szanzdah, którzy w milczeniu czekali na jego rozkazy. - Idź na południe i zobacz, co kroczy w ogniu. Powiedz o tym swojemu panu, a potem mnie. Milcząca, złowroga postać skinęła głową ukrytą pod żelaznym hełmem i zniknęła w ciemności. Szahr-Baraz wzdrygnął się mimowolnie. Obecność ciemnych mocy budziła w nim niepokój, jednak teraz, gdy Rzymianie nadciągali ku niemu z pełną siłą, nie mógł zrezygnować z ich wsparcia! Spojrzał na wschód, na linię świateł znaczącą mury i wieże Konstantynopola. Nienawidził go. Stoczył już wiele zwycięskich bitew i oblegał z powodzeniem wiele miast, jednak to jedno jedyne wciąż mu się opierało.
- Nie tym razem - syknął. - Nie tym razem!
VILLA CASTIMONIA, POZA MURAMI RZYMU Piszczałki i flety zawodziły głośno, dostosowując się do szalonego i rytmu wybijanego na bębnie. Nasmarowani oliwką gladiatorzy tańczyli w ciasnym kręgu, tuląc do siebie młode kobiety i śmiejąc się głośno. Grupa muzyków wygrywała szybką, hipnotyczną melodię, która wprowadzała w taneczny trans setki gości stłoczonych w głównej sali willi. Anastazja przepychała się powoli przez tłum stojący na schodach. Tuż za nią szła Helena, która podobnie jak jej przyjaciółka kryła twarz pod grubym welonem i wielkim kapturem. Prowadził je Witeliks, uśmiechnięty od ucha do ucha. Ubrany był w obcisły biało-czerwony trykot, jego świeżo wygolona głowa lśniła jasno w blasku lamp i pochodni. Księżna nie odstępowała go ani na krok, pozwalając, by jego szerokie ramiona torowały im drogę w tłumie. Białe stopnie poplamione były winem i rozgniecionymi owocami, co nie przeszkadzało siedzącym na nich młodym ludziom. Gal zszedł ze schodów i wbił się w gęsty tłum otaczający tancerzy. Przeciskając się między naoliwkowanymi ciałami, dotarł do sali, ciągnąc za sobą Anastazję, która trzymała się jego paska. Potrzebowali niemal pięciu ziaren, by dotrzeć do drzwi odległych zaledwie o dwanaście stóp. Księżna miała wrażenie, że za moment zemdleje. Powietrze przeniknięte było zapachem ziół i kadzidła oraz perfumami ogromnej liczby spoconych ludzi. Nawet na własnych przyjęciach - które swego czasu uznawane były za symbol zepsucia - nie widziała nigdy podobnego roz- pasania. Narses zaprosił do siebie wszystkich rzymskich gladiatorów, oni zaś przyprowadzili ze sobą patrycjuszowską młodzież, prostytutki, akrobatów, aktorów, mimów i oszustów, którzy za dnia kręcili się po Awentynie, nocą zaś grasowali po niebezpiecznej, ciemnej Suburze. Witeliks odepchnął pijanego młodzieńca w rozerwanej todze i przekrzywionym wieńcu z ostrokrzewu, który kopulował z młodą dziewczyną przyciśniętą do drzwi. Oboje byli tak pochłonięci tym zajęciem, że nawet nie zauważyli, iż ktoś przesunął ich na bok. Anastazja przecisnęła się obok nich, odwracając głowę. Widziała już orgie, także sama w nich uczestniczyła, lecz od czasu erupcji Wezuwiusza zupełnie straciła ochotę na próżne uciechy. Nastrój świątecznego szaleństwa nie udzielał jej się ani trochę; widziała rozpacz ukrytą za radosnymi
Dlaczego wszyscy tak desperacko chcą używać życia? Wraz z Heleną weszła za Witeliksem do komnaty ukrytej za drzwiami. uśmiechami i szalonym tańcem.
Tu światło było przyćmione, odurzająco pachniało kadzidłem. Księżna poczekała, aż jej wzrok przywyknie do półmroku, i ruszyła śladem Witeliksa. Na grubych, kosztownych dywanach, leżeli pokotem półnadzy lub całkiem nadzy ludzie. Niektórzy spali, pogrążeni w narkotycznych
marzeniach, inni łączyli się w pary. Księżna przyspieszyła kroku, starając się ich nie dotykać. Drzwi ozdobione porfirowymi płaskorzeźbami najad prowadziły do sklepionego łukowato korytarza. -
Narses nieźle się dorobił na swojej szkole - zauważyła cierpkim tonem Helena, spoglądając na ściany wyłożone ciemnozielonym marmurem i zdobione złotem. - Nie wiedziałam, że lanista może aż tyle zarobić.
-
Ta willa należy do mecenasa szkoły - odparł Witeliks, czerwieniąc się lekko. - Byłem tu już kiedyś. Te pokoje przeznaczone są dla gości. Skoro Diana cieszy się tak wielką przychylnością gospodarza, ma pewnie do swojej dyspozycji co najmniej jedną komnatę, może więcej.
- Tyle swobody? - Cesarzowa uniosła brew. - Tyle luksusów? - Helena rzadko czuła się swobodnie nawet we własnej sypialni, przez którą przewijały się tłumy służących, pokojówek i gwardzistów. Może powinnam zostać sławną gladiatorką. Anastazja ruszyła w głąb korytarza. Mijała drzwi ozdobione malowidłami przedstawiającymi lasy, plaże, góry. Wszystkie wykonane były z niezwykłą biegłością, wydawało się, że to okna wychodzące na fantastyczne, kolorowe światy. Przy trzecich dobiegł ją chrapliwy śmiech. Głos wydał jej się znajomy. Księżna przystanęła, zbierając siły i odwagę, po czym pchnęła drewniane skrzydło drzwi.
***
Choć Anastazja robiła wszystko co w jej mocy, by jak najszybciej wyrwać Thyatis z rąk zarządców cyrku, jej wysiłki spełzły na niczym. Odnalazła Witeliksa w tłumie widzów w komnatach za tunelem prowadzącym do wyjścia. Gal był niemal chory ze zmartwienia, lecz wśród martwych gladiatorów wynoszonych przez Portia Libitina nie było ciała Thyatis. Jeden z niewolników, zachęcony garścią złotych monet, pokazał im wejście do drugiego tunelu, łączącego Portia Libitina z niższymi korytarzami. Witeliks i księżna próbowali tam wejść, lecz drogę zagrodzili im strażnicy. Pomimo próśb i gróźb nie zdołali dostać się do katakumb ukrytych pod amfiteatrem. Anastazja była pewna, że Narses spodziewał się czegoś, skoro tak starannie ukrył swego najlepszego zawodnika przed światem. Nazajutrz księżna przeprowadziła prywatne śledztwo w cyrku Flawiuszów i dowiedziała się, że właściciel Ludus Magnus podpisał z Thyatis kontrakt. Amazonka miała być teraz wolnym gladiatorem współpracującym ze szkołą Narsesa. Anastazja nigdy nie miała dobrego zdania o tym człowieku, teraz jednak szczerze go znienawidziła. Miała ochotę sięgnąć po swoje stare wypróbowane metody i zlecić kilka zabójstw.
***
Wystrój pokoju był bardzo bogaty i kolorowy. Na ścianach wisiały brokatowe draperie w różnych odcieniach czerwieni, zieleni i żółci. Jedynym meblem w komnacie było ogromne łóżko, zajmujące niemal połowę jej powierzchni. Z wysokiego baldachimu zwieszały się muślinowe zasłony osłaniające miękkie, pluszowe posłanie. Spod zasłony wystawały męskie stopy. Na podłodze okrytej grubymi dywanami leżały fragmenty garderoby i zbroi oraz puste dzbany po winie. Anastazja przystanęła. Zza zasłony dobiegł chrapliwy śmiech i kobiecy głos:
- Niżej, niewolniku, niżej! Tak, o właśnie... aaach... W odpowiedzi rozległy się śmiechy co najmniej dwóch mężczyzn i odgłosy ocierających się o siebie, wilgotnych ciał. Księżna pochwyciła muślinową kotarę i odsunęła ją na bok, odsłaniając gęstwinę spoconych, nagich ciał i wilgotnych włosów. Thyatis leżała na plecach, na ogromnej stercie poduszek, z nogą zarzuconą na ramię młodego śniadego mężczyzny, który wraz ze swym towarzyszem obdarzał ją pieszczotami.
-
Uuu... Moi drodzy, mamy gościa. Nie, nie pozwoliłam wam przestać! - Thyatis wplotła dłoń w kędzierzawe włosy młodzieńca i pchnęła jego głowę w dół. - Witaj, Anastazjo. Czego chcesz? Księżna oparta się o słupek podtrzymujący baldachim, zaciskając dłoń na udzie rzeźbionej sylfidy. Była blada jak ściana.
- Witaj, Thyatis. Przyszłam zabrać cię stąd. -
Dop... uuuL. doprawdy? - Thyatis poczerwieniała i wydęła usta. Po chwili westchnęła z rezygnacją i odsunęła od siebie obu chłopców, głaszcząc ich gładkie policzki. - Przepraszam, kochani, ale muszę porozmawiać z tą niegrzeczną kobietą. Idźcie poszukać sobie jakiejś innej zabawy. Chłopcy wymknęli się chyłkiem z komnaty, zbierając po drodze ubrania - skąpe jedwabne przepaski. Helena przyglądała im się z zainteresowaniem, puściła nawet oko do jednego. Młodzieniec kokieteryjnie zmrużył obwiedzione węglem zielone oczy. W pokoju unosiła się gęsta chmura dymu z kadzidła. Witeliks został na zewnątrz, w korytarzu.
- Nie mam już z tobą nic wspólnego. - Głos Thyatis wypełniony był goryczą i złością. - Idź sobie, chyba że chcesz zabawić się trochę z tymi chłopcami.
- Nie. Skończyłam już z tamtym życiem. Proszę,Thyatis, potrzebuję twojej pomocy. Chodź z nami, lektyka czeka. Jest tu też Witeliks. W tym zamieszaniu nawet nikt nie zauważy, że wyszliśmy.
Thyatis zeszła z łóżka. Stanęła przed księżną, górując nad nią niemal o głowę. Była naga, jej twarz wyrażała wściekłość i żal.
- Potrzebujesz mojej pomocy? Do czego? Chcesz, żebym kogoś zamordowała, porwała, sprzątnęła brudną bieliznę cesarza? Żebym umarła dla ciebie? Anastazja cofnęła się o krok i podniosła rękę do piersi, wstrząśnięta nienawiścią bijącą z oczu dziewczyny.
- Chcę, żebyś stała u mojego boku,Thyatis. Książę Maksjan wciąż żyje! Musimy coś z tym zrobić. -
Książę? Żyje? To doprawdy szokujące! - Głos Thyatis zgrzytał niczym nóż trący o kamień. Domyślam się, że zagraża całemu imperium, tak? Myślisz, że nie wiem, co się z nim stało? Widziałam, jak uciekał w brzuchu swego żelaznego sługi! Księżna odwróciła głowę.
- Nie miałam pojęcia, że o tym wiesz. Tylko wy dwoje ocaleliście z wybuchu Wezuwiusza. - Tak, wiem dokładnie, co się tam stało. - Thyatis przestała krzyczeć, mówiła teraz cichym, niemal zdławionym głosem. - Nie będę już dla ciebie walczyć. Nie będę zabijać niewinnych ludzi. Te igrzyska to moja pokuta. Mam nadzieję, że duchy zmarłych znajdą pocieszenie w mych czynach, że nakarmią swoje zimne brzuchy krwią, którą przelewam na arenie. 0 bogowie, pozwólcie im pofrunąć na złote pola! Niech czekają tam na mnie w radości! Thyatis opadła na kolana, przejęta niewypowiedzianym bólem, lecz z jej oczu nie popłynęła ani jedna łza. Anastazja uklękła obok niej, zrzuciła z twarzy woalkę i pochyliła nisko głowę.
- Córko, posłuchaj mnie. Proszę, wróć do domu. Dopóki nie zobaczyłam cię żywej, myślałam, że wszystko straciłam. Ty jednak żyjesz, a ja odnalazłam nową nadzieję.
- Nadzieję? - Thyatis spojrzała na nią z odrazą. - Nadzieję na co? Że znów będę dla ciebie zabijała i w końcu sama zginę, jak tylu innych? Jak Nikos, spalony na popiół? Jak Krista?
- Musimy walczyć! - mówiła księżna płaczliwym głosem, wciąż klęcząc. - Książę jest potworem! Wciąż żyje, Betia widziała go w cyrku Flawiuszów. Wiesz, do czego jest zdolny! Wszyscy zawiedliśmy, ale musimy spróbować ponownie. Musimy go powstrzymać. W oczach Thyatis pojawił się nagle wyraz nieopisanego cierpienia. Helena, która stała przy drzwiach i przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, miała wrażenie, że młoda kobieta przeżywa
niewypowiedziane katusze.
-
Wiem, co znaczy klęska. Ty nie masz o tym pojęcia. - Thyatis splunęła księżnej w twarz. Anastazja drgnęła, lecz nie podniosła się z kolan, sparaliżowana grozą widoczną w oczach Amazonki. - Klęskę od zwycięstwa dzieli tylko jedna, maleńka drobina! Miałam księcia na swej łasce. Jego ciało było już martwe, przeszyte strzałami, w jego sercu tkwił mój miecz. Trzymałam go za włosy i odciągałam do tyłu głowę, gotowa do ostatniego cięcia! - Thyatis zacisnęła pieści, wpatrywała się w otchłań, którą tylko ona mogła zobaczyć. - Jedno cięcie! Jeden cios! Jedno szybkie pociągnięcie nożem i trzymałabym w ręku jego głowę! Ale... - Z jej oczu wreszcie popłynęły łzy. - Ten potwór, ten homunkulus wpadł między moich ludzi, zabijał ich. Pobiegłam im pomóc. Myślałam, że książę nie żyje! Kto znał jego moc? Kto mógł przypuszczać, że dopóki tli się w nim choćby iskra życia, może się podnieść, odzyskać siły? Wiesz, co jest gorsze od porażki? Wiesz, co jest gorsze od widoku umierających przyjaciół, miażdżonych przez niewyobrażalną moc? Wiesz? Anastazja pokręciła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
-
Gorsza jest świadomość, pewność, że mogłaś to zakończyć, że czterdzieści tysięcy niewinnych ludzi - matek, mężów, dzieci, kalek, niewolników - zginęło, spaliło się żywcem, udusiło trującymi gazami, utonęło w wezbranym morzu, zniknęło pod lawiną kamieni, tylko dlatego że ty odwróciłaś się na chwilę! Na jedną krótką chwilę! Wściekłość wezbrała w niej niczym ogromna, niepowstrzymana fala. Thyatis wydała z siebie głęboki, gardłowy warkot i oderwała kolumnę baldachimu od łóżka. Jej mięśnie przesunęły się pod lśniącą skórą niczym żelazne sploty, gdy pochwyciła Anastazję za ramię. Podniosła drewniany palik nad jej głową, krzycząc:
- To jest gorsze! Świadomość, że czwórka małych niewinnych dzieci, które pojechały na wybrzeże, bo chciały zobaczyć węża morskiego, bo chciały biegać po plaży i łapać ośmiornice, nie żyje przez tę jedną chwilę! Kochałam je, Anastazjo, a one zginęły, bo ja zawiodłam. Całe miasto Baje zostało pogrzebane pod warstwą kamieni i popiołu. Wszędzie tylko popiół i śmierć... Zamilkła nagle i puściła Anastazję. Księżna osunęła się na ziemię. Suknię miała porwaną, twarz wilgotną od łez.
- Wynoś się. - Thyatis odwróciła się plecami do drzwi. Anastazja podniosła się powoli z podłogi, nawet nie patrząc w stronę swej adoptowanej córki. Ruszyła do wyjścia, z trudem jednak trzymała się na nogach. Helena chwyciła ją za rękę i podtrzymała. Witeliks czekał na zewnątrz, blady jak płótno; słyszał każde słowo. Cesarzowa pchnęła Anastazję w jego ramiona, po czym wróciła. Chłodna i niewzruszona niczym posąg, rozwinęła wachlarz z cichym trzaskiem, by przyciągnąć uwagę gladiatorki.
-
Wiem, co straciłaś - powiedziała do pleców Thyatis. - Szczerze ci współczuję i modlę się za ciebie. Nazywam się Helena Julia Atreusz. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, przyjdź na Palatyn i poproś o rozmowę ze mną. Z pewnością zostaniesz wysłuchana, ponieważ Rzym winien jest ci więcej, niż ja mogę dać. Thyatis odwróciła się i spojrzała na nią udręczonymi oczami.
- Drwisz ze mnie, pani. - Nie. - Helena poprawiła woal zakrywający jej twarz. - Pamiętaj, że cesarz przywrócił ci wolność. Zrzuciłaś jedno jarzmo, nie zakładaj więc zbyt pospiesznie następnego. Nie znajdziesz ukojenia na piasku areny. Złożyła wachlarz, podeszła do Thyatis. Łagodnie, gdyż rudowłosa Amazonka drżała, ucałowała ją w oba policzki i odwróciła się do wyjścia. Witeliks nadal stał przy drzwiach i trzymał w ramionach Anastazję.
- Wychodzimy - oznajmiła Helena. - Natychmiast. Gal skinął głową, choć jego spojrzenie powędrowało do drzwi.
-
Nie teraz - powiedziała łagodnie Helena, kładąc dłoń na jego ramieniu. - To niczego by nie zmieniło.
-
A co z Ilą, moją córką? - spytał Witeliks głosem nabrzmiałym od emocji. - Ją też musimy znaleźć.
- Myślę, że jest pod dobrą opieką - odparła cesarzowa.
AKROPOL KONSTANTYNOPOLA
Wiatr z zachodu niósł ze sobą zapach płonącej smoły i drewna. Nad dachami miasta wisiały chmury dymu, przesłaniające mury. W oddali widać było przyćmiony blask oblewający brzuchy chmur czerwienią. Część arabskich fortyfikacji wciąż się paliła. Królowa Ciemności przechadzała się wzdłuż krawędzi dachu świątyni Hekate, wściekła i rozgoryczona. Wiatr podnosił poły jej szarego
płaszcza, szarpał włosy. Słońce przyćmione kłębami dymu kryło się powoli za chmurami wiszącymi nad zachodnim horyzontem. Choć dzień jeszcze się nie skończył, nad miastem zapadał już zmrok. Daleko w dole kapłani rozpalali ogień na ołtarzach wszystkich młodych bogów. Królowa warknęła wściekle i zamknęła dłoń na białym posągu. Spojrzała na zachód, wolą przenikając opary dymu. Wcześniej wsłuchiwała się uważnie w przerażone szepty chodzących za dnia i wiedziała już, że od zachodu nadeszła wielka armia, która przerwała okrążenie i otworzyła drogę do Perinthus i starożytnej Macedonii.
Nadeszła armia Zachodu, mówili chodzący za dnia, ale cesarz nie pozwala im wejść do miasta. Z zachodu nadeszło coś więcej niż armia. Na firmamencie ukrytego świata płonęły dwie jasne gwiazdy. Królowa wyczuwała je z oddali, jedna świeciła na północy, za Złotym Rogiem, druga na południu, za trackimi górami. Ukryte moce zbierały się w jednym miejscu, przygotowywały do bitwy. Na plaże wybrzeża Galatan, po drugiej stronie Złotego Rogu, wciągnięto wiele okrętów o czarnych kadłubach. Widok ten przywodził królowej na myśl odległe wspomnienia. Parsknęła, zirytowana tą myślą, wcisnęła się pomiędzy dwa posągi przedstawiające kobiety niosące misy z pszenicą, oliwą i winogronami, naciągnęła na głowę ciężki kaptur. Jej ciemne usta wykrzywiły się w uśmiechu, gdy spojrzała na kapłanów wznoszących błagalne modły. Nikt was nie słucha, głupcy. Wszyscy wasi bogowie są już martwi albo uśpieni. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Wszyscy prócz jednego, ale on jest bogiem ciemności. Już od wielu dni nie wyczuwała mocy nadciągającej ze wschodu. Wiedziała jednak, że tam jest, jej obecność odkształcała delikatnie wzory i macierze w ukrytym świecie. Ciemna potęga ukrywała się, przykrywała znakami i tarczami, naciskała jednak na tkaninę świata niczym ciężki kamień. Pośród wszystkich tych mrocznych myśli jedno tylko budziło nikłą nadzieję - jej dzieci odpłynęły, bezpieczne, w brzuchach wielkich
statków. Wiedziała, że minie jeszcze wiele miesięcy, nim dostanie od nich jakieś wieści. Była niemal pewna, że do tej pory wielka wojna dobiegnie końca. Wyczuwała już w powietrzu śmierć i zniszczenie.
CIRCUS MAXIMUS, ROMA MATER
Thyatis szła powoli przez połać białego, czystego piasku, mrużąc oczy w oślepiającym południowym słońcu. Dokoła wznosiły się monumentalne mury cyrku. Sto kroków dalej grupa niewolników w zielonych tunikach grabiła i wyrównywała piasek. Z dala dobiegł stukot młotków, robotnicy pracujący na widowni mocowali wielkie sztandary i portrety. Dziś cyrk był pusty, harmonogram igrzysk nie
venationes z dzikimi zwierzętami ani triumfalnych pochodów, widowni nie wypełniał ogromny tłum widzów domagających się krwi i zwycięstwa. przewidywał na ten dzień żadnych wyścigów, walk
Amazonce rozsadzał głowę pulsujący ból. Przycisnęła dłoń do oczu, próbując zasłonić je przed blaskiem bijącym od piasku. Trudno było jej chodzić, jeszcze trudniej myśleć. Czuła się tak, jakby ktoś obił jej ciało drągami, a potem zrzucił w dół kamienistego zbocza. Jej uszy wciąż wypełnione były ogłuszającym rykiem publiczności z cyrku Flawiuszów. Zbierało jej się na wymioty. -
Nie powinnaś była pić tyle wina ani bawić się z tymi chłopcami. Są bardzo wysportowani odezwała się w końcu Ila. Szła u boku Thyatis, starała się jednak zachowywać tak cicho, by Amazonka nie dostrzegała jej obecności. Gladiatorka obudziła się w fatalnym humorze, a wpadła w jeszcze gorszy, kiedy usłyszała, że musi stawić się o tak wczesnej porze w stajni Błękitnych. - Wyglądasz jak Otto i Franko, kiedy wpadli pod wóz.
- Najlepsze myszy to milczące myszy. - Thyatis z trudem wydobywała głos ze spuchniętego gardła. - Nie mów nic więcej, proszę, wystarczy, że skrzypisz sandałami o piach. Ila skrzywiła się z irytacją, zaczęła jednak iść na palcach. Nie chciała doprowadzić Thyatis do wściekłości.
Szły przez wschodnią część cyrku. Posłaniec mówił, że mają spotkać się z Narsesem w stajniach wyścigowych Błękitnych. Najkrótsza droga z Lu- dus Magnus do tego miejsca prowadziła przez olbrzymi łuk triumfalny Tytusa, a potem po długiej prostej toru wyścigowego. Przez środek cyrku
spina, zwieńczony małymi świątyniami, posągami i olbrzymim granitowym obeliskiem z Egiptu, ustawionym naprzeciwko cesarskiej loży, czyli pulvinar, która wyrastała wprost ze zbocza Palatynu. Na krańcach spina wznosiły się trzy olbrzymie stożki z brązu, oznaczające miejsce, gdzie ścigające się rydwany musiały zawrócić, by wjechać na przeciwległą prostą. Po wschodniej stronie cyrku stał budynek świątyni, a na jego dachu tkwiło siedem wielkich brązowych jaj. Obracały się podczas wyścigu, odznaczając kolejne okrążenia, Ila uważała jednak, że są paskudne. Po drugiej stronie Circus Maximus znajdował się podobny budynek, jednak jego dach wieńczyło siedem złotych delfinów. biegł wysoki podest,
Minęły kilku ludzi w białych fartuchach, zajętych zamalowywaniem długiej, czerwonej smugi na ścianie oddzielającej piasek od pierwszego rzędu siedzeń. Czterech robotników wkładało nową marmurową płytę w miejsce kamienia, który uległ zniszczeniu podczas wypadku. Ila zmarszczyła nos. Beznadziejny woźnica! - pomyślała. Wjechał jednym kołem w ścianę. Thyatis szła z nisko pochyloną głową, wciąż przesłaniając oczy, usłyszawszy jednak wesołe pogwizdywanie, mimowolnie podniosła wzrok. Obok przeszła młoda kobieta z wiadrem farby na ramieniu. Jej gęste czarne włosy związane były w kok, skąpa tunika odsłaniała oliwkowe ramiona. Thyatis zamrugała ze zdziwieniem i przystanęła raptownie. - Co się stało, Diano? - Ila także przystanęła. - Znasz ją? Thyatis westchnęła, powstrzymując łzy.
- Nie. Nie ją. Ciemnowłosa kobieta o kształtnej, owalnej twarzy i pięknych
ciemnobrązowych oczach uśmiechnęła się do niej. Blask słońca skrzył się na wodzie za jej plecami. Siedziały na plaży, pod płóciennym daszkiem, wpatrzone w turkusowe morze. Thyatis była szczęśliwa. Jej życie miało cel, było poukładane... Ila wzięła ją za rękę i uściskała lekko. - Czy ona umarła? - Co? -Thyatis odwróciła głowę, otrząsając się ze wspomnień. - Nie. Jest bezpieczna, daleko stąd. Ale nigdy jej już nie zobaczę.
-
Dlaczego nie? - Dziewczynka nadal trzymała ją za rękę, kiedy ruszyły w dalszą drogę, mijając świątynię Wiktorii położoną po południowej stronie cyrku, naprzeciwko cesarskiej loży. Robotnicy szorowali ściany budynku szczotkami z końskiego włosia. - Nie zależy ci na niej?
- Zależy - odparła Thyatis martwym, głuchym głosem. - Ale miała czwórkę dzieci, które zabrałam tutaj, do Rzymu. Powiedziałam, że będą tutaj bezpieczne. Zginęły. Ona jest daleko stąd, na odległej wyspie, ale - o bogowie! - jej dzieci nie żyją. Przeze mnie. Nigdy nie będę mogła spojrzeć jej w twarz.
- Och... - Ila posmutniała. - Pewnie by ci tego nie wybaczyła. -
Ja sama nie mogę sobie tego wybaczyć. Będzie załamana, zdruzgotana. To były jej ukochane skarby, treść jej życia... -Thyatis umilkła, niezdolna wydobyć z siebie głosu. Dziewczynka też była przygnębiona. Piasek na arenie robił się coraz gorętszy, parzył je w stopy. Thyatis widziała wokół siebie tylko twarze zmarłych i ich pełne smutku oczy.
***
Anastazja przygryzła w zamyśleniu pióro i spojrzała za okno swego gabinetu. Blask popołudniowego słońca wlewał się do pokoju przez wysokie łukowate okna, kładł się na szerokim biurku zasłanym dokumentami. Skończyła żałobę, teraz nosiła jasne suknie, które bardziej nadawały się na letnie upały. Westchnęła i odłożyła pióro.
- Przez cały czas, kiedy z wami przebywała, nie pamiętała, kim jest? - Zgadza się. - Witeliks siedział na krześle po drugiej stronie pokoju, w cieniu. Miał podkrążone oczy. Anastazja wiedziała, że Gal nie sypia dobrze. Martwił się ogromnie o zaginioną córkę. Wydawało się, że świat jej nie interesuje. Czasami mówiła o szarej mgle, która dzieli ją od przeszłości. Jeśli to, co słyszałem tamtego wieczoru, jest prawdą...
- Jest prawdą - przerwała mu ostro Anastazja, czując, jak znów narasta w niej bezradny gniew. -
...to rozumiem już dlaczego. Nie możesz zostawić jej w spokoju? Przeszłość to dla niej jeden wielki koszmar!
- Nie! Nie pogodzę się z porażką ani w tej, ani w żadnej innej sprawie. - Zacisnęła mocniej usta. Wszyscy cierpimy w tym życiu, wszyscy kogoś tracimy. Tak już urządzono ten świat. Mnie interesują znacznie większe sprawy.
- Na przykład twoja własna rozpacz? - Witeliks podniósł brwi. - Każde wyjście z domu to wciąż dla ciebie ogromy wysiłek! Widziałem twoją twarz tamtego wieczoru, na przyjęciu u Narsesa. Tylu twoich przyjaciół i krewnych zginęło; nie możesz przed tym uciec, nie możesz chować się przed samą sobą. Anastazja zmrużyła oczy i uniosła brodę, mierząc go zimnym spojrzeniem.
-
To moja sprawa, Galu. Jesteś tutaj, bo żal mi ciebie i twojej zbłąkanej córki. Nie próbuj mi mówić, jak ja się czuję. W oczach Witeliksa pojawił się gniewny błysk, potem jednak przygasł, ustępując miejsca wyrazowi rezygnacji.
- Wybacz, szlachetna pani. Myślałem, że jestem tutaj, bo znam się na organizacji igrzysk, bo znam Narsesa i jego szkołę. Myślałem, że ty też chcesz odzyskać córkę. Anastazja spojrzała na niego z ukosa. Znów wydał jej się znajomy, choć nie mogła umiejscowić jego twarzy w pamięci. Sarkazm w jego głosie był aż nazbyt słyszalny. Uniosła ręce w geście kapitulacji.
- Dość. Nie mam ochoty się z tobą kłócić. Co wiesz o księciu Maksjanie? Witeliks myślał skupiony. Księżna wyciągnęła rękę do zgody; nie
mógł odrzucić tej oferty. Musiał jakoś wydobyć Ilę na wolność. Strata żony była dlań wystarczająco trudnym przeżyciem, nie chciał teraz stracić również ukochanej córki.
- Tylko to, co słyszałem od ciebie i cesarzowej Heleny. To młodszy brat cesarza Galena? - Tak. - Anastazja wzięła głęboki oddech i wygładziła suknię, zastanawiając się, od czego zacząć. Najpierw opowiem ci o przyjęciu w Willi Łabędzi...
***
Thyatis przeszła pod łukiem bramy startowej numer dwanaście, zadowolona, że wreszcie może skryć się w cieniu. Ila wciąż trzymała ją za rękę i tuliła się mocno do jej boku. Oczy dziewczynki dopiero po chwili przywykły do ciemności, jednak w jej nozdrza od razu uderzył znajomy zapach koni, siania, owsa, oliwionej skóry, nawoskowanego płótna, polerowanego metalu i drewna.
-
Diano, witaj! - Narses podszedł do nich, podpierając się laską. Roześmiał się, ujrzawszy Ilę chowającą się za plecami Amazonki. - Chodź, myszko, nikt cię tutaj nie skrzywdzi, nawet ten czarny kot. Hamilkar opierał się o dwukołowy rydwan i mrużył niepewnie oczy. Podobnie jak Thyatis był chorobliwie blady. Choć zazwyczaj lubił się stroić w skąpe szaty, które odsłaniały jego muskularne ciało, teraz miał na sobie ciężką koszulę z niebieskiej wełny, sięgającą mu niemal do kolan. Jego nogi okrywały kraciaste, lniane pantalony. Ila uśmiechnęła się w duchu na myśl, że wystarczyłaby zapewne odrobina słońca lub głośny hałas, by gladiator zgiął się wpół i zwymiotował.
- Coś mi się wydaje, że oboje piliście z tej samej studni. - Narses był w świetnym nastroju. Thyatis spojrzała nań z ukosa, uznawszy, że jest chyba najpodlejszym stworzeniem na ziemi. Jak mógł być taki pogodny tego ranka? Spała przez cały dzień, niezdolna do życia, nim wreszcie zdołała jakoś zwlec się z ogromnego pluszowego łoża. Ila pomogła jej dojść do łaźni i się umyć. - Mam nadzieję, że żadne z was nie oślepło ani nie straciło władzy w członkach.
- Nie - warknęli jednym głosem Thyatis i Hamilkar, po czym oboje spiorunowali się wzrokiem. -
To dobrze. - Narses rozejrzał się dokoła i wziął głęboki oddech. - Otrzymałem ciekawą propozycję biznesową. - Jego głos stał się nagle rzeczowy i opanowany. Hamilkar otworzył szerzej jedno, zaczerwienione i opuchnięte oko.
- Nie wezwałeś nas tutaj chyba, żeby rozmawiać o reklamie, co? Mamy wystąpić w jakiejś tawernie i odegrać walkę na miecze?
-
Ależ skąd. - Lanista postukał laską, uśmiechając się pod nosem. - Jak zapewne wiecie, finał igrzysk pogrzebowych odbędzie się za trzy dni. Oczywiście zjawi się tu cesarz, podobnie jak spora część Rzymu. Organizatorzy spodziewają się ponad trzystu tysięcy ludzi! Najpierw odbędzie się polowanie na dzikie zwierzęta, a potem wyścig rydwanów. Niestety, walki gladiatorów już się zakończyły. Szkoda, naprawdę...
- Czego od nas chcesz? - przerwała mu Thyatis z irytacją. -
O przepraszam... Mecenas igrzysk - nie musicie znać jego imienia, to nieistotne - błagał mnie, żebym zorganizował pojedynek między wami dwojgiem. Ale oczywiście walki już się skończyły, a tradycja to tradycja! Hamilkar zbliżył się chwiejnym krokiem do lanisty i położył mu dłoń na ramieniu.
- O czym ty mówisz? - Cóż... ktoś zaoferował ogromną sumę szkole... zaoferował ogromną sumę wam za zorganizowanie pojedynku między Amazonką Dianą i Niezwyciężonym Hamilkarem! Och, to dopiero byłoby widowisko!
- Z bronią w ręku? - Thyatis odsłoniła zęby w drapieżnym uśmiechu. - W cyrku Flawiuszów? -
Nie, nie, nie! Walki gladiatorów dobiegły końca, zwieńczone twoim fantastycznym występem, Diano, i twoim chwalebnym zwycięstwem, Hamilkarze. Mamy do dyspozycji tylko ostatni dzień. Lanista popatrzył w dal na szeregi kolorowych sztandarów i proporców ustawionych na szczycie widowni, łopoczących leniwie w porannej bryzie. - Weźmiecie udział w wyścigu, pojedziecie w rydwanach z czterokonnymi zaprzęgami, siedem okrążeń.
- Wyścig? - Markotny Hamilkar rozpromienił się wreszcie. - W rydwanach? - Thyatis się skrzywiła, spoglądając na wysoki pojazd za plecami Afrykanina. - Otóż to. - Narses uśmiechnął się i postukał laską w rydwan. - Za trzy dni Hamilkar pojedzie jako zawodnik Zielonych, a ty, Diano, jako przedstawicielka Niebieskich.
- Nigdy nie brałam udziału w wyścigach rydwanów! Takie zawody nie mają sensu! Ila pociągnęła Thyatis za rękaw. Amazonka pochyliła się ku niej.
-
Nie martw się - wyszeptała. - Pokażę ci kilka sztuczek. Przechytrzymy tego zarozumialca. Spojrzała na Hamilkara i pokazała mu język. Afrykanin roześmiał się głośno, odzyskawszy pewność siebie. Niezwykła propozycja Narsesa pomogła mu zapomnieć o kacu. Przeciągnął dłonią po krawędzi rydwanu, mówiąc:
- Trzy dni! Chciałbym, żeby to już było jutro... - Nie mówiłbyś tak, gdybyśmy mieli walczyć na miecze - odparła cierpko Thyatis. Hamilkar błysnął białymi zębami.
- Cóż, przekonalibyśmy się wtedy, kto komu powinien czyścić buty. Amazonka odpowiedziała mu drwiącym uśmiechem.
- Dobrze to ująłeś. Miałbyś okazję przypomnieć sobie, gdzie twoje miejsce. Hamilkar spojrzał na nią z nienawiścią. Podobnie jak większość gladiatorów był niewolnikiem. Thyatis roześmiała się głośno.
***
-
Przypuszczam - mówiła księżna przygaszonym, smutnym głosem - że kiedy książę walczył na szczycie góry, uwolniona przez niego moc obudziła wulkan do życia. Katastrofa pociągnęła za sobą katastrofę. Witeliks stał przy oknie i patrzył na ogród.
- Diana mówi, że widziała, jak wszyscy pozostali członkowie jej zespołu zginęli z jego ręki, choć był już śmiertelnie ranny. Naprawdę jest taki silny?
-
Naprawdę. Jeśli wierzyć Betii, książę wciąż żyje. Kiedy był młody, wysłano go do szkoły w
Pergamum. Cała rodzina była z niego ogromnie dumna. Uzdrawiacz obdarzony nadprzyrodzonymi zdolnościami rodzi się w jednej rodzinie na milion. Wydawało się, że to prawdziwe błogosławieństwo. Kto mógł przypuszczać, że wszystko tak się pogmatwa? Gal ukląkł obok krzesła Anastazji i spojrzał jej prosto w oczy.
- Myślisz, że Diana miała rację, kiedy mówiła, że mogła go zabić, odcinając mu głowę? - spytał z powagą.
- Nie wiem. - Księżna odwróciła wzrok. - Tak mało wiemy o jego mocy i zdolnościach. Krista... Umilkła na moment, przygryzając wargi, jednak wzięła się w garść i mówiła dalej: - Krista mówiła mi, że książę potrafi wskrzeszać zmarłych jako istoty pozbawione własnej woli, które zachowują się jak żywe i wykonują jego polecenia. Kilkakrotnie ją uzdrowił, wyleczył śmiertelne rany. Podobno czerpie siły z postaci takich jak Gajusz Juliusz i Aleksander. Mówiła, że obaj napełnieni są ogromną mocą. Witeliks wydał z siebie ni to śmiech, ni parsknięcie.
-
Wydaje mi się, że widziałem ich obu, złotowłosego młodzieńca i starego polityka. W domu Grzegorza Auricusa. Ten szacowny senator chyba jest mecenasem Gajusza Juliusza.
- Jego mecenasem? - Tak. Gajusz Juliusz - jeśli człowiek, o którym myślę, to właśnie on - odpowiada za organizację igrzysk. To on jest prawdziwym editore, choć z oczywistych względów oficjalnie funkcję tę pełni Grzegorz. Gajusz poznał Dianę - przepraszam, Thyatis na przyjęciu wydanym przez senatora. Wpadła mu w oko i chciał się z nią koniecznie spotkać, ale dostał kosza. Anastazja westchnęła. - Skoro został editore, miał dość środków i możliwości, by zaaranżować porwanie i kazać jej walczyć w cyrku Flawiuszów. Witeliks skinął głową w zamyśleniu. - Nie wiem, co się stało z tym młodzieńcem, ale podczas przyjęcia zasłabł. Wynieśli go gdzieś do prywatnego apartamentu.
Anastazja podniosła się z krzesła, odruchowo wygładzając suknię.
- Historycy twierdzą, że Aleksander miewał ataki choroby... morbus comitialis, jeśli dobrze pamiętam - mówiła, chodząc po komnacie. - W mieście pojawiły się więc dwie ożywione legendy. Jest tu też sam książę. Sądząc po reakcji cesarza podczas rozmowy, którą przeprowadziłam z nim w cyrku, Maksjan nie próbował jeszcze się z nim spotkać. - Czy Maksjan wie...? - Że jego brat zaakceptował mój plan? - Anastazja wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Jeśli wie, to z pewnością jest wściekły. Życie cesarza znalazłoby się wtedy w wielkim niebezpieczeństwie... a może nie? - Księżna przystanęła nagle. - Cesarza i cesarstwa pilnuje... jak to ująć... magiczny strażnik. Ma ogromną moc. Książę chce zniszczyć tego strażnika. Uważa, że ma on fatalny wpływ na mieszkańców cesarstwa, pozbawia ich sił witalnych. Może jednak ów strażnik jest dość silny, by powstrzymać Maksjana przed dokonaniem zemsty na swoim bracie.
- Myślisz, że książę zabiłby własnego brata? - Galen gotów był wydać nań wyrok śmierci. - Anastazja opuściła głowę. - Cesarz musi kierować się w swych poczynaniach dobrem państwa, a nie głosem serca.
-
Podobnie jak ty? - Witeliks uniósł lekko brwi, lecz w jego głosie nie było ani śladu drwiny. Każdego dnia dziękuję Wielorękiemu, że nie muszę dźwigać takiego brzemienia. Byłoby dla mnie za ciężkie. Anastazja podniosła nań oczy wypełnione bezgranicznym smutkiem i samotnością. Galowi zrobiło się jej żal, wiedział jednak, że księżna nigdy się nie podda, nawet gdyby miała przypłacić to zdrowiem i życiem.
- Każę moim ludziom obserwować dom Grzegorza Auricusa - powiedziała Anastazja. - Znajdziemy tego martwego człowieka i księcia. Proszę, spróbuj porozmawiać z Thyatis i Ilą. Może Narses wyświadczy ci tę uprzejmość. Z pewnością nie będzie chciał rozmawiać ze mną! Jeśli zajdzie konieczność, każę je porwać i wypytam Thyatis o wszystko, co wie o księciu. Porozmawiam o tym również z cesarzem i cesarzową. Musimy podjąć stanowcze kroki, jeśli chcemy pojmać księcia. Witeliks skinął ze smutkiem głową. Miał nadzieję, że udało mu się już dawno zerwać z dawnym życiem, ale teraz przeszłość znów do niego wracała.
KONSTANTYNOPOL
Ciężkie, nabijane ćwiekami buciory legionistów dudniły głucho w Wielkiej Bramie. Starożytne mury poczerniały od ognia, niezliczone szczerby i zadrapania znaczyły miejsca, gdzie uderzyły w nie kamienie i strzały. Konstantynopol wiele przeszedł przez ostatnie pięć lat. Nikolas, Dwyrin i Władimir szli w kohorcie przydzielonej do ochrony zachodniego legata, Dagoberta, na czas jego wizyty w mieście. W bramie czekał już tłum powstrzymywany przez opuszczone do poziomu włócznie wschodnich żołnierzy. Ludzie patrzyli na zachodnie kohorty martwymi oczami, ich twarze wydawały się wyzute z wszelkich uczuć. Nikt nie okazywał radości z przybycia posiłków. Ujrzawszy ponure twarze wschodnich żołnierzy w wartowni, Nikolas zastanawiał się, co takiego wydarzyło się w mieście. Wszyscy wydawali się przygnębieni i zrezygnowani. Wziąwszy pod uwagę niedawne zwycięstwo Rzymian, którzy przegnali Arabów aż do perskich fortyfikacji na północ od Złotego Rogu, było to co najmniej dziwne. Zachodnie legiony zajęły drogę do Perinthus i większość arabskich umocnień. Arabowie nie zagrażali już bezpośrednio miastu. Wrogie armie oddzielał od siebie długi jęzor Złotego Rogu i strumień wpadający do zatoki. Nikolas przypuszczał, że kiedy przywódcy Wschodu i Zachodu się spotkają, połączone siły rzymskich armii przypuszczą zmasowany atak na perski obóz, a jednocześnie wschodnia i zachodnia flota razem spróbują zniszczyć lub przegnać arabskie okręty blokujące miasto. Rankiem, po udanym ataku na arabskie umocnienia, Nikolas i jego przyjaciele stanęli ponownie przed obliczem legata, który zaprosił ich do siebie, przerażony i szczęśliwy zarazem, że ma pod ręką tak potężną broń. Nikolas z odrazą przyglądał się zachodnim oficerom, którzy starali się na wszelkie możliwe sposoby przypochlebić Dwyrinowi. Jeszcze gorsza była nienawiść i zazdrość malująca się na obliczach zachodnich taumaturgów. Uznał, że trzeba jak najszybciej wprowadzić chłopca do miasta, przypomniał więc legatowi o piśmie Aureliana. Dagobert próbował się sprzeciwiać, nie miał jednak dość odwagi, by zatrzymać ich siłą. Teraz wchodzili więc do miasta pod jego ochroną, choć nie czuli się całkiem bezpieczni.
- Dux Dagobert, syn Lothara, trybun Zachodu, dowódca legionów! - Obdarzony potężnym głosem wartownik uderzył drzewcem wielkiego topora o podłogę. Dagobert wszedł do komnaty, prowadząc za sobą Ni- kolasa, Władimira i Dwyrina oraz dwóch swoich oficerów. Od stołu odwrócił się mężczyzna o poczerwieniałej z gniewu twarzy. Nikolas uniósł lekko brwi, widząc, jak Dagobert nagle sztywnieje. Mężczyzna przy stole, wysoki i barczysty, miał starannie przystrzyżoną rudawą brodę. Był w pełnej zbroi kawaleryjskiej i butach z czerwonym pasem wzdłuż
Aha, pomyślał Nikolas, przyglądając mu się uważnie, to pewnie książę Teodor, w którym pokładano tyle nadziei i który tak niewiele z nich spełnił. Wokół stało jeszcze kilku cesarskich oficerów w lśniących posrebrzanych zbrojach i płaszczach z delikatnej wełny i jedwabiu. Wszyscy udawali, że nie zauważają intruza. szwu.
-
Wybacz, panie - przemówił Dagobert oficjalnym tonem. - Przybyłem, by porozmawiać z cesarzem Herakliuszem o przegnaniu Persów z jego ziem.
- Doprawdy? W takim razie, długowłosy, porozmawiasz ze mną! Jestem Teodor, cezar Cesarstwa Wschodniego i dowódca cesarskiej armii. Kiedy znajdę chwilę, zdasz mi sprawę z rozmieszczenia twoich wojsk.
- Czy cesarz Herakliusz nie żyje? - Dagobert podniósł nieco głos. - Czy ty jesteś jego następcą? Theodor skrzywił się ze złością i wreszcie spojrzał prosto w twarz legata.
- Żyje, ale jest bardzo chory. Ja jestem jego bratem i dowodzę w jego imieniu legionami w mieście. Posłuchaj, trybunie, jesteście tu mile widziani, ale teraz nie mam dla was czasu. Wracajcie do swojego obozu, porozmawiam z wami rano! Legat tracił cierpliwość. Lekceważenie działało na niego jak płachta na byka. Nikolas skinął głową na Dwyrina i Władimira, którzy w osłupieniu przysłuchiwali się rozmowie dowódców, po czym wszyscy zaczęli powoli wycofywać się z pokoju. Zachodni oficerowie pozostali na swoich miejscach.
- Szlachetny Teodorze, cesarz Galen mianował mnie magister milita- tis zachodniego cesarstwa. - Dagobert wyciągnął krótką laskę z kości słoniowej zwieńczoną złotem. - Zgodnie z traktatem na terenie wschodniego cesarstwa przewyższam rangą wszystkich oficerów legionów prócz cesarza Wschodu, a więc także i ciebie. Gdzie jest cesarz Herakliusz? Muszę z nim natychmiast porozmawiać! - Cesarza tu nie ma! - warknął Teodor purpurowy z wściekłości. Nikolas dotarł do drzwi w chwili, gdy wschodni książę zaczął krzyczeć. Dwaj potężnie zbudowani gwardziści, stojący po obu stronach wyjścia, przyglądali mu się z ciekawością, Nikolas jednak szybko wymknął się na zewnątrz, kiwając im ręką na pożegnanie.
- Nikolasie, to było interesujące! Dlaczego kazałeś nam wyjść? - Dwyrin przycisnął ucho do drzwi. - Poczekajcie, słyszę, jak krzyczą na siebie.
- Wszyscy ich słyszymy - odparł Władimir cierpko, dłubiąc palcem w uchu. - Myślę, że słychać ich w całym pałacu. Nikolas przewrócił oczami.
-
Dajcie spokój. Znajdźmy lepiej mojego trybuna, może on nas gdzieś ukryje! Kłócący się generałowie to tylko same kłopoty! Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z rozzłoszczoną młodą kobietą. Była niska i bogato ubrana. Jej głowę zdobiła burza brązowych włosów, pod którą lśniły piękne duże oczy, ciskające teraz błyskawice gniewu. Kobieta wręcz gotowała się ze złości. Tuż za nią stała grupa postawnych mężczyzn w zbrojach - to również byli gwardziści, jednak mieli spuszczone przyłbice i trzymali dłonie na rękojeściach mieczy.
- Zejdź mi z drogi, centurionie! - Oczywiście, pani! - Nikolas wycofał się pospiesznie, wpadając na Dwyrina i Władimira. -
Martyna? - Dwyrin wydawał się zaskoczony i zakłopotany zarazem. Pospiesznie próbował przygładzić włosy i wyprostować tunikę. Kobieta przystanęła i spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi.
-
Ach, chłopiec znad strumienia. Witaj! Przepraszam, ale nie mam teraz czasu. - Pchnęła drzwi, gotowa do walki. - Książę Teodor! Przyznam, że jestem zaskoczona, widząc cię tutaj. Wydawało mi się, że cesarz nałożył na ciebie areszt domowy. Nikolas skrzywił się z niesmakiem, po czym poprowadził przyjaciół w głąb korytarza. Na szczęście dobrze znał pałac i udało im się uciec, nim wydarzyło się coś gorszego.
***
Ognie na równinie wreszcie wygasły, wiatr przewiał znad miasta kłęby gryzącego dymu. Nikolas i Dwyrin przechadzali się wzdłuż murów na północno-zachodnim krańcu miasta. Widzieli stąd brzeg po drugiej stronie Złotego Rogu, przedmieścia Galaty i perski obóz. Zbliżał się już wieczór, coraz gęstsza
ciemność okrywała ziemię. W dali migotały jedynie światła perskich i arabskich ognisk, czasami widać było także lampy zawieszone na pokładach galer patrolujących wody zatoki. Nikolas wziął głęboki oddech, wciągając w płuca czyste, zimne powietrze. Ich kwatery mieściły się w jednym ze starych pałaców w dolnym mieście. Panowała tam ogromna ciasnota i aż roiło się od robactwa. Władimir nie chciał wychodzić na zewnątrz po zmroku, Dwyrin namówił więc na spacer Ni- kolasa. Młody Hibernijczyk przejawiał ogromne, niezdrowe wręcz zainteresowanie przebiegiem kampanii. Kampanii, która właściwie stała w miejscu. Choć minęła już cała doba, zachodnie wojska wciąż pozostawały poza miastem, w swoich obozowiskach przy drodze do Perinthus i na opuszczonych przez Arabów szańcach. W koszarach mówiono, że Dagobert i jego ludzie opuścili miasto z pustymi rękami, nie ujrzawszy nawet Herakliusza. Komentowano też otwarte nieposłuszeństwo księcia Teodora, który zupełnie się nie przejmował zakazem opuszczania własnego domu i krążył po całym mieście, prowadząc rozmowy z dowódcami legionów i trybunami kohort. Tymczasem z Bukoleonu nie napływały żadne wieści. Nikolas oparł się o ścianę. Tuż obok znajdował się otwór strzelniczy, z którego rozciągał się widok na Propontydę, oblaną dogasającym blaskiem zachodzącego słońca. Wraz z mrokiem pojawiła się mgła, która okrywała coraz grubszą warstwą powierzchnię ziemi i wody. Tu i ówdzie zapłonęło kilka świateł, lecz nawet gwiazdy na wschodzie wydawały się przygaszone. Dwyrin oparł stopę o kamień, zapatrzony w wybrzeże Galaty.
-
Co tam widzisz? - spytał Nikolas zaciekawiony. Chłopiec od rana chciał wybrać się na mury, zdołali jednak wyrwać się z kwatery dopiero pod wieczór.
-
W ciemnościach przemieszcza się wielka armia - mówił Hibernijczyk nieobecnym głosem. Kapłani ognia próbują ją ukryć. Głupcy, jestem we wnętrzu ich wzoru! Spójrz, widzisz światło gwiazd odbite w ich włóczniach? Nikolas wytężył wzrok, nic jednak nie zobaczył.
- Nie mam takich możliwości jak ty, nic tutaj nie widzę - burknął, zirytowany. Dwyrin położył dłoń na oczach Nikolasa i mamrotał coś niezrozumiale. Miecz centuriona zadrżał, poruszony przepływem mocy w niewidzialnym świecie. Nikolas położył dłoń na rękojeści Brunhildy, uspokajając ją.
- Teraz widzisz? Nikolas otworzył oczy i aż zachłysnął się ze zdumienia. Zasłona ciemności rozstąpiła się nagle, odsłaniając wzgórza Galaty oblane jasnym, równomiernym światłem. Każde drzewo, każda ściana, każdy dom i krzew były doskonale widoczne jak w bezchmurny dzień. Nikolas próbował mrugnąć, lecz nie mógł. Po chwili dostrzegł jakiś ruch pośród wzgórz. Z północnego wschodu nadjeżdżały
kolumny lansjerów, kopyta ich koni mąciły wodę w strumieniu wpadającym do Złotego Rogu. Nikolas zmrużył oczy i zachwiał się nagle. Dwyrin przytrzymał go za ramiona. Uczynił ręką jakiś nieznaczny gest, a obraz maszerującej armii przybliżył się nagle - teraz widać już było wyraźnie poszczególnych żołnierzy
0
azjatyckich twarzach, przypominających oblicza Hunów, ich długie wąsy i wysokie spiczaste
kontos lansjerów lśniły niczym gęstwina żelaznych trzcin. Wielu jeźdźców miało długie czarno-czerwone peleryny i łuki przypięte do siodeł. Po obu stronach drogi maszerowały tłumy wojowników z włóczniami i owalnymi tarczami przerzuconymi przez plecy. hełmy. Na czele każdej kolumny powiewał proporzec z końskiego włosia,
- Awarowie - syknął Nikolas. Podczas ostatniego oblężenia walczył z nimi przez długie miesiące. Kagan Bajan powrócił... jest ich jakieś dziesięć do piętnastu tysięcy. - Zamrugał nagle, a jego oczy wypełniły się łzami. - To boli!
- Przepraszam! - Dwyrin otarł oczy centuriona skrajem tuniki. - Nie wiem, jak wpływa to na innych ludzi.
- Tyr! - Nikolas usiadł, zaciskając mocno powieki. Czuł się tak, jakby ktoś zamienił jego oczy w dwa rozpalone węgle. Dwyrin odszedł na moment i powrócił z kubkiem zimnej wody, którą polał Nikolasowi oczy. Ból ustąpił. Przez chwilę jeszcze centurion widział przed sobą wirujące, białe plamy, później wszystko wróciło do normy. Było już całkiem ciemno, choć mgła się rozproszyła, odsłaniając rozgwieżdżone niebo.
- Przepraszam! - powtarzał Hibernijczyk. - Nie pomyślałem... ćwiczyliśmy tak z moją starą piątką, ale ty nigdy nie przechodziłeś szkolenia.
- Nic się nie stało, teraz na szczęście widzę już dobrze. Chodź, musimy złożyć raport. Ci idioci z dowództwa powinni się o tym jak najszybciej dowiedzieć.
- Myślisz, że zaatakujemy? - dopytywał się chłopiec podekscytowany. - Ejże, nie spiesz się tak! Dobrze się sprawiłeś podczas ataku na szaniec, ale Persowie mają u siebie niejednego czarownika. Kiedy znów się z nimi zetrzemy, na pewno będą przygotowani na spotkanie z tobą.
- Może - odparł Dwyrin z pewnością siebie. - Ale ja też przygotuję się do tego spotkania. Nikolas uniósł sceptycznie brwi, wydawało się jednak, że młody czarownik naprawdę przekonany jest o swej wyższości nad magami wroga.
- Ta sztuczka z widzeniem na odległość jest naprawdę dobra. Tworzymy we trójkę świetny zespół. - Dzięki. - W głosie Dwyrina pojawiła się nuta zawstydzenia, Nikolas nie skomentował tego jednak w żaden sposób. ***
Mahomet wszedł do namiotu zasępiony. Zsunął do tyłu wilgotny od deszczu kaptur, usiadł na krześle i ukrył głowę w dłoniach.
- Co to było za zamieszanie? - Zoe odłożyła szczotkę z kości słoniowej, którą znalazła w ruinach pałacu w Palmyrze. Jej gęste rozpuszczone włosy okrywały ramiona i plecy. - Miałam wrażenie, że zjechała tu cała armia.
- Bo zjechała - odparł Mahomet w zamyśleniu. Wstała i uklękła u jego boku.
- Co się stało? -
Nadjeżdża tu armia ukryta pod osłoną ciemności. To Awarowie, lud z północy. Perscy kapłani próbują ukryć przed Rzymianami ich przemarsz, podobnie jak próbowali oszukać ciebie, przynajmniej tyle powiedział mi Szahr-Baraz.
- Ach... - Zoe ujęła w dłonie jego zmęczoną, starą głowę, gładząc kciukiem pokryte zmarszczkami czoło. - Nikt nie mówił ci o ich przybyciu? Ja nic o tym nie wiedziałam.
-
Nie. Przez pół tygodnia kłóciłem się z Królem Królów, namawiając go, żebyśmy wspólnymi siłami przegnali Rzymian z drogi do Perinthus. Codziennie mówił: “Poczekajmy". Teraz już wiem dlaczego, ale jego powściągliwość bardzo mnie niepokoi. Dała mu szczotkę i usiadła na podłodze u jego stóp.
- Opowiedz mi o wszystkim. Możesz przy okazji szczotkować mi włosy.
Mahomet parsknął rozbawiony. W gładkiej, srebrnej okładzinie szczotki widać było jego odbicie, odwrócone do góry nogami. Patrzył przez chwilę na swą starą,
Gdzie jest ten młodzieniec, który jeździł do Damaszku z wozami pełnymi tałerzy i pucharów? zmęczoną twarz, na głębokie cienie pod oczami.
- Nie wzdychaj - zganiła go Zoe. - Powiedz mi, co o tym myślisz. - Och, sam nie wiem, od czego zacząć. - Mahomet zebrał w dłoni jej włosy i zaczął je szczotkować długimi, powolnymi ruchami. Dawno temu, kiedy ożenił się z Chadidżą, robił to samo.Takie zajęcie pozwalało zająć czymś ręce, a nie odrywało od rozmyślań. - Nie podobają mi się ci Persowie. SzahrBaraz za bardzo przypomina mi Herakliusza, bym mógł mu zaufać. Jest w bardzo dobrych stosunkach z Chalidem. Wiele razy widziałem, jak rozmawiają ze sobą.
- Wiedziałeś, że nim Chalid przybył do ciebie, służył w perskiej armii? Jako zwiadowca. Walczył pod Palmyrą.
- Tak, pamiętam. Wydaje się oddany naszej sprawie, choć czasem się zastanawiam... Twój kuzyn i on trzymają ze sobą, ciągle szukają okazji do awantury. Zoe prychnęła i podniosła rękę, przyglądając się krytycznie swoim paznokciom.
- Odenatus rzeczywiście czasami jest nieznośny. Są dni, kiedy wydaje się, że wreszcie wydoroślał, ale potem znowu robi jakieś głupstwo. Myślę, że Chalid ma na niego zły wpływ, nie tylko na niego zresztą. Co zamierzasz zrobić?
-
Co zamierzam? Nie wiem, czy muszę cokolwiek robić. Jeszcze nie. Jutro spotkam się z SzahrBarazem i kaganem Bajanem. Odyniec mówi, że ma gotowy plan zdobycia miasta. Chętnie go wysłucham. Jeśli uznam, że daje realne szanse na wygraną, weźmiemy w tym udział. Jeśli nie, będziemy musieli sami coś wymyślić.
-
Ja też pójdę na to spotkanie - oświadczyła Zoe. - Jestem królową Palmyry i dowodzę połową naszych sił. Też chcę mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Wy, mężczyźni, na pewno niepotrzebnie tylko wszystko skomplikujecie. Mahomet przeciągnął szczotką po paśmie włosów, które ułożył sobie na udzie.
-
Jak sobie życzysz - odparł cierpkim tonem. - To będzie na pewno zabawny widok; królowa Palmyry i król Persów pod jednym dachem.
- Zabawny?! - Zoe wstała i zmrużyła gniewnie oczy. - Uważasz, że jestem zabawna? - Nie. - Mahomet uśmiechnął się do niej łagodnie. - Będzie mi miło, jeśli zechcesz mi towarzyszyć. Zoe spojrzała mu prosto w oczy, sycąc się jego spokojem i nieogarnioną mądrością.
- Nasza długa wędrówka dobiega już końca, przyjacielu. Los zaprowadził nas prosto pod mury tego starożytnego miasta. Czujesz to w powietrzu?
-
Tak. - Mahomet wyciszył się nagle, jego twarz przybrała nieobecny wyraz. - Głos mówiący z powietrza milczy. To może oznaczać tylko jedno: że dotarliśmy do celu.
***
Drzwi kwatery otworzyły się na całą szerokość, weszło dwóch mężczyzn. Nikolas natychmiast wstał i podniósł rękę w geście pozdrowienia. Władimir wygramolił się z łóżka i zaczął pospiesznie ubierać. Dwyrin, zaskoczony, podniósł wzrok znad książki, którą po południu kupił na targu. Minęła właśnie trzecia warta i przyjaciele szykowali się już do snu. Pozostali członkowie manipuły zakwaterowani w wysokim, pełnym przeciągów i szczurów pokoju, pełnili wartę na murach miasta.
- Trybun Sergiusz! Nie wiedziałem, że jesteś jeszcze w mieście. - Nikolas przywitał się z oficerem, ściskając jego przedramię. - Cieszę się, że cię widzę!
- A ja cieszę się, że nie zabili cię na pustyni. Mamy mało czasu; czytałem twój raport o ruchach nieprzyjaciela na wzgórzach Gala ty. Przyprowadziłem kogoś, kto chciałby z tobą porozmawiać. Człowiek stojący za Sergiuszem postąpił krok do przodu. Był dobrze zbudowany, miał krótkie czarne włosy i pobrużdżoną, posępną twarz. Każdy szczegół jego wyglądu, od grubych nadgarstków i knykci po drobne blizny na szyi, mówił Nikolasowi: To żołnierz. Bardzo doświadczony żołnierz. Centurion wyprostował się, widząc zimny błysk w oczach nieznajomego.
- Poznaj Rufia - mówił dalej Sergiusz. - Dowódcę gwardii cesarskiej. Nikolas podniósł brwi zaskoczony.
- Miło mi, ale co cię do nas sprowadza, panie?
- Przyszedłem tu po chłopca - rzekł gwardzista zimno i rzeczowo. - Przyszedłem, by wziąć was pod moje skrzydła. Ze względu na taką a nie inną sytuację polityczną, Sergiusz i ja połączyliśmy siły. Potrzebujemy siebie nawzajem. Zbierajcie swoje rzeczy, przenosimy się do Bukole- onu, w pobliże cesarza.
- Cesarza?! - pisnął Dwyrin, jednak posłusznie zaczął się pakować. - Tak, nasza sytuacja jest coraz trudniejsza, wkrótce dojdzie zapewne do ostatecznych rozwiązań. W głosie Rufia pojawiła się nuta znużenia, Nikolas widział jednak, że gwardzista w pełni panuje nad sobą. Wydawał się stworzony do rozkazywania. Nikolas lubił myśleć o sobie jako o profesjonaliście, ale ten człowiek był niedoścignionym wzorem. - Potrzebuję was tam, gdzie możecie się przydać. Nikolas włożył do torby ostatni element swojego ekwipunku, a potem upewnił się, czy Dwyrin i Władimir nie zostawili niczego. Sergiusz przy drzwiach obserwował korytarz.
- Gotowi? Ruszyli w głąb korytarza. W głównym holu dołączyło do nich dwóch gwardzistów. Nikolas od razu domyślił się, że to Szwedzi, z krainy położonej na północ od Morza Szarego. Odwieczni i nieprzejednani wrogowie Danów - chociaż tu, na południu, nie miało to chyba większego znaczenia. Tutaj, w odróżnieniu od lodowych pustkowi północy, zbyt wiele się działo, by tracili czas na waśnie.
- Jak wygląda ta sytuacja polityczna? - spytał Nikolas, zrównawszy się z Rufiem. Dowódca gwardii spojrzał nań z ukosa.
- Wiesz, że cesarz jest chory? - Słyszałem. Po mieście krążą różne plotki. Przeszli do kuchni wypełnionej parą i zapachem pieczonego chleba. Za rzędem wielkich stożkowatych pieców znajdowały się schody prowadzące w dół. Rufio przeskakiwał po dwa, trzy stopnie naraz.
-
Cesarz powoli wraca do zdrowia - rzekł przyciszonym głosem. - Ale Teodor i Martyna już od miesięcy skaczą sobie do oczu. Nienawidzą się jak wściekłe psy, a Teodor wykonał w ciągu ostatnich kilku dni dwa ważne posunięcia. Po pierwsze, namówił syna cesarza, Konstancjusza, żeby zamieszkał u niego. Dzięki temu książę ma pod opieką dziedzica tronu. Po drugie, dowódcy legionów stacjonujących w mieście zgodzili się, by Teodor nimi dowodził. Martyna nie ma się do kogo zwrócić o pomoc; z powodu małżeństwa z Herakliuszem kapłani są do niej wrogo nastawieni, a wiadomo, że
lud stanie w takiej sytuacji po ich stronie.
- A po czyjej stronie stoisz ty, kapitanie? - zapytał Nikolas. -
Jestem z cesarzową. - Rufio prowadził ich nadal w dół wąskich schodów, coraz dalej w głąb ziemi. Nikolas był pewien, że zeszli już pod poziom ulicy i wchodzą do tuneli ciągnących się pod miastem. - Znam pragnienia cesarza i wiem, że nie chciałby, aby jego brat dowodził obroną miasta. Niestety, jest tak chory, że przez większość czasu leży w malignie. Zmuszony byłem więc podjąć radykalne kroki.
-
A może jednak Teodor sobie poradzi? - Nikolas podniósł rękę, dając w ten sposób znak Władimirowi i pozostałym, by się zatrzymali. - Mówisz, że ma poparcie armii, kapłanów i ludu. Co w takim razie ma cesarzowa?
-
Ma mnie - odparł Rufio, idąc dalej. - Ma Sergiusza i Biuro Barbarzyńców. Nawet jeden z logotetów ją popiera.
- Czy to wystarczy?! - zawołał za nim Nikolas. - Być może - odpowiedział mu z ciemności gwardzista.
ŚWIĄTYNIA WESTY, ROMA MATER Odziana w suknię z białej wełny, z twarzą ukrytą pod szerokim kap- turem, Thyatis wspięła się na marmurowe stopnie. Trzymała nisko głowę, nie mogąc znieść blasku słońca. Weszła do świątyni. Pośrodku centralnej sali płonął ogień. Ogród otaczający budynek świątynny wypełniony był brzęczeniem pszczół i graniem świerszczy. Thyatis była przerażona. Tylko kapłanki Westy mogły wejść do tego sanktuarium. Brama prowadząca do Atrium Vestae stała otworem, kiedy tam przyszła. W pobliżu nie było żywej duszy. W pustej wartowni płonął ogień zamknięty w mosiężnym koszu. Thyatis wołała, lecz nikt jej nie odpowiadał. Szukając jednej z kapłanek, zapędziła się do chłodnych, mrocznych komnat, a potem do tego ogrodu na tyłach budynku.
To jest zabronione! Pogrzebią mnie żywcem!
Weszła głębiej, nie zważając na żar bijący w jej twarz. Głęboko, w marmurowej misie płonął ogień Rzymu, jasny i mocny. Uklękła, przyciskając czoło do krawędzi misy. Na mozaikowej posadzce pojawiły
się wilgotne plamki, ślady łez. Z nieba rozpalonego cynobrowym i pomarańczowym blaskiem spadały kamienie i czarny popiół. Wezbrane morze uderzyło w miasto, potężna fala kruszyła dachy domostw i świątyń, spieniona woda pędziła ulicami, zabijając tysiące niewinnych ludzi i unosząc ze sobą ich martwe ciała. Przy wejściu do zatoki, przed falochronem ochraniającym doki i keje, tonął okręt handlowy trafiony wielkim głazem. Przy jednym z drzewc, w gęstwinie olinowania leżała kobieta, martwymi oczami wpatrywała się w płonące niebo. Już była pod wodą. Na jej piersiach lśniło małe czerwone światełko, ciemne włosy unosiły się niczym szeroko rozpostarty wachlarz. -
Nie! Och, nie... nie... - Thyatis odepchnęła się od krawędzi misy i podniosła na równe nogi. Wszystkie okropności, jakie ostatnio przeżyła, bledły w porównaniu z tym, co właśnie ujrzała. Czuła się tak, jakby w jej ciele i duszy otworzyła się właśnie wielka, krwawiąca rana. Przejęta zgrozą, cofnęła się o kilka kroków i uderzyła plecami w ścianę, wyłamując jeden z drewnianych paneli. Tylko nie ona! Moja ukochana!
Siostrzyczko, nie wierz tym wizjom. Thyatis zesztywniała, czując na plecach zimnych oddech. Pęknięty panel odsłonił ukrytą komnatę. Odwróciła się, sięgając odruchowo po miecz, lecz palcami natrafiła tylko na grube płótno. Po drugiej stronie otworu stała kobieta ubrana w misternie ułożone szaty. W dłoni trzymała włócznię, którą opierała sobie na ramieniu. Choć twarz nieznajomej ginęła w cieniu, widać było wyraźnie jej błyszczące szare oczy. - Kim jesteś? - Thyatis z trudem wydobywała głos z gardła. Twoim stróżem, siostro, opiekunką, przewodnikiem w tych ciemnych miejscach. Posłuchaj mnie uważnie, bo w mych słowach kryje się prawda przyniesiona z niebios. Nie wolno ci tracić nadziei, dziecko, pielęgnuj ją w swym sercu. Jeśli nie pozwolisz jej umrzeć, wygrasz. Nadejdzie w końcu dzień zwycięstwa, choć światem wstrząsną burze. Musisz wierzyć, że
wrócisz w końcu do domu, pokonawszy cierpienie, złudne nadzieje i zdradę. Zignoruj te ciemne wizje. W strachu nie ma prawdy. -
Poczekaj! - krzyknęła Thyatis, gdy szare oczy kobiety przygasły, a jej postać zaczęła się rozmywać. - Czy ona żyje? Szirin żyje? Kobieta uśmiechnęła się, choć Thyatis raczej to wyczuła, niż zobaczyła. W głowie Amazonki kłębiły się setki myśli. A jeśli Szirin uciekła z wyspy i popłynęła do Rzymu? A jeśli wsiadła na pokład jakiegoś kupieckiego statku z Aten? Wiele statków płynących do Rzymu zatrzymywało się na noc w Misenum... Taki okręt, z Szirin na pokładzie, mógł też stanąć na kotwicy w szerokiej zatoce przy Neapolis w ciepły letni wieczór poprzedzający noc, kiedy góra eksplodowała żywym ogniem.
- O przeklęci bogowie, zabraliście mi wszystko! Wszystko! Thyatis osunęła się na posadzkę, wbijała paznokcie w płytki mozaiki, szlochając rozdzierająco. Przez kilka ostatnich dni zmuszała swe ciało do ogromnego wysiłku, trenowała od świtu do nocy, doprowadzając siebie i Ilę do krańcowego zmęczenia. Okulawiła kilka koni i rozbiła niejeden rydwan, a wszystko by pokonać zarozumiałego Afrykanina na torze wyścigowym. Nocą, kiedy dręczyły ją bolesne wizje, piła dopóty, dopóki nie znalazła ukojenia w ramionach łagodnego Morfeusza. Teraz i ta metoda ją zawiodła.
Nie wszystko zostało ci odebrane, dobiegł ją z oddali ledwie słyszalny szept. Nie wszystko. Otwórz oczy. Thyatis się obudziła. Promienie słońca grzały ją w plecy. Oszołomiona, wstała powoli, podnosząc ramiona okryte ciężką zbroją. Rozejrzała się dokoła ze zdumieniem. Zniknęła ciężka suknia i kaptur. Miała ciężki hełm, lnianą tunikę spiętą na ramieniu żelaznymi pierścieniami, a na nogach wysokie sznurowane buty. Ciasno dopasowany pancerz z brązu ochraniał jej ramię i biceps. Przyklękła, by podnieść miecz leżący u jej stóp. Kościana rękojeść zakończona była osłoną w kształcie półksiężyca, którą zdobiła ośmioramienna gwiazda. Miecz był gruby i ciężki, lecz doskonale leżał w jej dłoni. Obok wznosiła się świątynia oblana jasnym gorącym blaskiem słońca. Po obu jej stronach wyrastał gęsty las kamiennych kolumn. Thyatis stała na skrzyżowaniu dwóch kolumnad. Tuż przed nią kolumny rozstę- powały
się, tworząc szerokie półkole. Po drugiej stronie półkola znajdowały się szerokie schody i monumentalne odrzwia, strzeżone przez wielkie kamienne lwy. Wielkie bestie patrzyły na nią z góry ślepiami obwiedzionymi łuszczącą się farbą. Wrota pokryte były płaskorzeźbami. Na warstwie tynku oblepiającego piaskowiec widać było resztki kolorowych malowideł, wyblakłe plamy na białym tle. Thyatis zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści i ruszyła naprzód. Wiatr podnosił drobiny pyłu, okręcał je, w ciasnych wirach. Wszystko wydawało się bardzo stare i opuszczone. Thyatis wiedziała, że w oddali, na skraju świątynnego kompleksu, czeka na nią armia. Po drugiej stronie kamiennego wejścia zalegała głęboka, nieprzenikniona ciemność, jakby jakaś niewidzialna siła zatrzymywała światło na progu. Pełna złych przeczuć Thyatis weszła na schody. Przystanęła na moment, a potem zrobiła krok do przodu, wsuwając jedną stopę w atramentową ciemność i zostawiając drugą na zewnątrz, w blasku słońca. Wciąż widziała przed sobą tylko nieprzeniknioną zasłonę czerni. Ogarnął ją lęk. W środku coś na nią czekało. Coś gotowe rzucić się na nią, odebrać jej życie. Cofnęła nogę, wychodząc z powrotem do światła. Wiatr przemknął z głuchym jękiem między kolumnami. Podskoczyła wystraszona, potem jednak zganiła się w myślach i uspokoiła rozedrgane nerwy. Wejdzie w ciemność. Uczyniła krok do przodu, podnosząc miecz i wsuwając go w mrok niczym język węża. Światło odbite od metalowego ostrza rozjaśniło na moment ciemne wnętrze, a Thyatis zobaczyła ukryty w nim potężny posąg, sięgający co najmniej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp ponad jej głowę. Puste kamienne oczy siedzącego króla patrzyły na nią. Thyatis weszła, zostawiając za sobą ciepłe promienie słońca. Wejdź, mój synu. Głos dobiegał z góry, potężny i donośny niczym
dźwięk olbrzymiego gongu.
*** Thyatis krzyknęła, wyrwana ze snu. Uniosła powieki i rozejrzała się po tonącym w półmroku pokoju. Ktoś siedział na jej łóżku i trzymał ją za rękę.
- Och, Ila. Co się stało? - Krzyczałaś. - Dziewczynka przesunęła się, wsuwając twarz w krąg światła rzucanego przez lampę. - Pomyślałam, że znów dręczą cię koszmary.
- Byłam... - Thyatis próbowała przypomnieć sobie dziwny sen. Przemawiały do niej potężne głosy, mówiły jej coś, coś ważnego. Serce waliło jej jak młot, była zlana zimnym potem. - Miałam na sobie zbroję. Hełm z wężami... Och, wszystko zniknęło. - Spojrzała gniewnie na dziewczynkę. - Niedobra myszka. Nie dostaniesz sera. - Roześmiała się. - Jak się czujesz, moja mała?
- Zmęczona! A ty nie? - Nie. - Thyatis usiadła prosto i odgarnęła włosy do tyłu. Coś dźgnęło ją w oko. Otworzyła pięść. Trzymała w niej starannie związany kosmyk ciemnych włosów. Podniosła go do światła zdumiona. Nie jestem zmęczona.
SALA GWARDII CESARSKIEJ, BUKOLEON, KONSTANTYNOPOL Nikolas cofnął się o krok, podnosząc miecz i salutując Skandynawowi.
- Świetny cios, Olafie. Brodacz skinął wielką głową i opuścił topór. Nikolas odwrócił się, sięgając po ręcznik leżący na ławce na skraju placu ćwiczebnego. Zewsząd dobiegały odgłosy walki. Wielu gwardzistów spędzało wolny czas w swojej sali, ćwicząc i pijąc. Dźwięki i zapachy przypominały mu rodzinne strony. Wszyscy gwardziści pochodzili ze Wschodu, ale ich język zbliżony był do mowy Danów. Nikolas lubił słuchać ich rozmów, delektując się przy okazji miodem i pieczonym mięsiwem. Gwardziści z pewnością nie mogli narzekać na brak dobrego napitku i jedzenia.
Włożył tunikę i zobaczył, że w jego stronę idzie Rufio, pozdrawiając po drodze kilku znajomych.
- Witam, centurionie. Rozumiem, że mówisz po szwedzku? - Tak jest. - Nikolas nie wiedział, jaki właściwie stopień ma dowódca gwardii, ale ten czarnowłosy Grek z pewnością zasługiwał na najwyższy szacunek. - Dialekt Danów jest dość podobny...
- To dobrze. - Na ustach Rufia pojawił się cień uśmiechu. - Zazwyczaj dowódcy gwardii cesarskiej to greccy oficerowie, ale ty też się nadasz, nawet jeśli jesteś z Zachodu. Nikolas był zaskoczony. Ludzie rzadko rozpoznawali w nim Rzymianina z Zachodu; zwykle, sądząc po jego ubraniu i akcencie, brali go za barbarzyńcę z Północy.
- Niewielu ludzi to dostrzega, panie. Jeśli tobie to nie przeszkadza, nie mam nic przeciwko. - Nie przeszkadza. - Rufio wręczył mu złotą klamrę w kształcie smoka zjadającego własny ogon. Oto twój znak. Umieściłem cię na liście tuż pod sobą. Jeśli dojdzie do walki, ty weźmiesz Hibernijeżyka, Wołocha i połowę ludzi. Ja będę dowodził lewym skrzydłem, ty prawym. Nikolas założył pelerynę i zamienił brązową klamrę, którą zabrał z Aelia Capitolina, na złotą. Potem sprawdził, czy Brunhilda leży dobrze w pochwie.
- Ładny miecz - zauważył Rufio. - Skandynawski? - Tak. Rufio przysunął się bliżej i zniżył głos niemal do szeptu.
- Nie powinieneś wyjmować go zbyt często, dopóki ludzie nie przywykną do ciebie. Olaf jest głupi jak but, ale ktoś inny może zauważyć, co tutaj masz. Wtedy może przyjdzie im do głowy, by zapytać, skąd Rzymianin ma magiczny miecz.
- To był prezent. - Nikolas bardzo nie lubił o tym rozmawiać. Brunhilda zaczęła drżeć, położył więc dłoń na rękojeści, by ją uspokoić. Rufio uniósł lekko brwi, dostrzegłszy ten gest.
- Nie będę próbował ci go odebrać, chłopcze. Jeśli zdobyłeś go w bitwie, jest twój. -
Dostałem go - odparł Nikolas z naciskiem. Rufio spojrzał mu prosto w oczy, spokojny i
opanowany. Centurion się zaczerwienił. - Rozumiem, panie. Będę ćwiczył innym mieczem.
-
To dobrze. Posłuchaj, coś zaczyna się dziać. Skoro jesteś już moim oficerem sztabowym, pójdziesz ze mną i zobaczysz, jak wielcy tego świata kłócą się niczym przekupki na targu.
- Co się stało? Rufio uśmiechnął się pod nosem.
- Do gry dołączył nowy gracz.
***
Nikolas przekonał się wkrótce, że Bukoleon złożony jest w istocie z wielu pałaców i budynków, tworzących ogromny labirynt korytarzy, pięter i komnat. Minęli kilka komnat o mozaikowych posadzkach i ścianach zdobionych wspaniałymi malowidłami - choć wiele z nich wyblakło już lub łuszczyło się ze starości. Rufio szedł bardzo szybko.
- Do miasta wjechał zachodni legat wraz z kilkoma nowymi przyjaciółmi. - Mówił teraz w sposób, jakiego używał podczas składania raportów, dziwnym dialektem pochodzącym z jakiejś greckiej prowincji. Na szczęście Nikolas miał ucho do języków i wszystko rozumiał. - Dowiedziałem się od dowódcy szóstej bramy, że zachodni zwiadowcy stale obserwują Persów i ich sprzymierzeńców. Z północy nadeszło kolejne pięć lub sześć tysięcy Awarów. Oczywiście nie wiedziałbym o tym, gdyby Sergiusz nie pracował po nocach, odwiedzając starych przyjaciół. Nikolas skinął głową, zastanawiając się, co dowódca gwardii wie o Sergiuszu i Biurze Barbarzyńców. Wyglądało na to, że Teodor nie ma pojęcia, dla kogo naprawdę pracuje Sergiusz inaczej siwowłosy trybun dawno już zostałby skrócony o głowę. Nikolas był Rzymianinem z Zachodu, którego wysłano do Konstantynopola, by pomagał Sergiuszowi w szczególnie trudnych sprawach. Zachodnie biuro wykonało przez ostatnie dwanaście lat ogromną pracę, by przejąć kontrolę nad wschodnim. Była to gra, którą cesarstwa toczyły ze sobą od lat. Teraz, kiedy książę Teodor starał się o władzę w państwie, gra ta stała się jeszcze bardziej interesująca i niebezpieczna.
-
Przypuszczamy, że armie Persów i Arabów liczą łącznie osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Jeśli dodamy do tego dwadzieścia tysięcy Awarów, okaże się, że nieprzyjaciel przewyższa nas liczebnie. Mówisz, że Dagobert przyprowadził cztery legiony?
-
Tak, widziałem ich znaki i flagi - skinął głową Nikolas. - Jeden doświadczony i trzy zupełnie świeże, ale gotowe do walki. W sumie czterdzieści tysięcy, może trochę więcej.
- Po porażce Teodora w Syrii zostało nam jakieś trzydzieści tysięcy żołnierzy, a przynajmniej tyle jest w mieście.
- Proporcje nie wyglądają więc najlepiej. Siedemdziesiąt do stu. - Zgadza się. Ale to właśnie się zmieniło. Wczoraj wieczorem otrzymałem meldunek od człowieka, który sprzedaje wino żołnierzom z Zachodu. Mówi, że z północy nadjechała jakaś wielka armia, która przyłączyła się do Dagoberta. Nie wiedział, co to za lud, był tylko pewien, że nie Turkowie.
- Więc kto? - Nikolas spojrzał na Greka ze zdumieniem. Awarowie kontrolowali wszystkie ziemie na północ od gór dzielących Trację od Mezji Mniejszej. Poza ich zasięgiem pozostawały tylko niewielkie grupy Sarmatów, Słowian i Wołochów żyjących w lasach. - Jeszcze jedna zachodnia armia?
- Nie. - Rufio uśmiechnął się pod nosem. - Sprzedawca wina nie rozpoznał sztandarów, ale mi je opisał. To Chazarowie, z ziem położonych daleko na wschodzie, za Mare Caspium. Ich chan Ziebil wspomagał He- rakliusza i Galena podczas wojny z Persją.
- Jak się tu dostali? - Nikolas był kompletnie zaskoczony. -
Nie mam pojęcia, ale możemy się dowiedzieć. Ich dowódca wejdzie do miasta razem z Dagobertem, obaj spróbują porozmawiać z Teodorem.
- Nie z cesarzem? Rufio pokręci! głową, a Nikolas znów dostrzegł w jego oczach ogromne zmęczenie - i coś jeszcze ukryte zazwyczaj pod pewną siebie miną i szorstkimi manierami.
- Od jak dawna służysz Herakliuszowi? - Odkąd był dzieckiem. - Rufio rozpogodził się nagle, znużenie opadło z niego w jednej chwili. Jego ojciec wynajął mnie, kiedy Hera- kliusz osiągnął pełnoletność, bym go ochraniał. Byliśmy wtedy w Afryce, w Kartaginie. Ojciec Herakliusza - był wtedy gubernatorem - postanowił zająć się na dobre polityką. Kraj był wówczas pogrążony w choasie. Na tronie siedział dupek o imieniu Fokas. Na szczęście jakoś sobie z nim poradziliśmy. Nikolas skinął głową.
Teraz już wiadomo, z kim Rufio związał swą przyszłość!
- Dlaczego chciałeś wcielić nas do gwardii? Po twarzy Rufia przemknął chytry uśmieszek.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale to, co zrobił ten wasz chłopak podczas ataku na szańce Arabów, obudziło wszystkich kapłanów, magów i czarownice w mieście. Szepczą między sobą, że nigdy jeszcze w mieście nie pojawił się ktoś obdarzony taką mocą, przynajmniej nie za ich pamięci, która, swoją drogą, bywa często dość krótka. - Rufio parsknął z lekceważeniem. - Kiedy Sergiusz powiedział mi, że zgłosiliście się do niego, przekonałem go, że powinniście ochraniać cesarza.
- I...? -
Widziałem trochę świata, Nikolasie. Wiem, do jakiej katastrofy może doprowadzić młody chłopak dysponujący tak nieprawdopodobną mocą. Moje zadanie, moje jedyne zadanie to ochrona życia cesarza i jego rodziny. Trzymając ciebie i tego chłopaka przy sobie, mam przynajmniej o jedno zmartwienie mniej.
- Myślisz, że Dwyrin stanowi zagrożenie dla cesarza? - spytał Nikolas, marszcząc brwi. Rufio wzruszył ramionami.
-
Myślę, że on stanowi zagrożenie dla wszystkich ludzi w mieście i okolicy. Jest młody, bardzo młody. Widziałem jego twarz, widziałem, jak rozmawia z tobą i Władimirem; nie ma pojęcia, do czego może doprowadzić używanie tej mocy, ile może go to kosztować. Nikolas gwizdnął przeciągle, przypomniawszy sobie oblężenie miasta na pustyni.
- Wiem, o czym mówisz. - To dobrze. Za chwilę pójdziemy na spotkanie, o którym mówiłem ci przed chwilą, więc trzymaj jadaczkę zamkniętą.
- Tak jest!
***
Książę Teodor zajął budynek na obrzeżach kompleksu Bukoleon, w pobliżu starego akropolu. Rufio i Nikolas weszli tam przez korytarz łączący kwaterę Teodora z głównym pałacem i natychmiast zostali zatrzymani przez sześciu uzbrojonych legionistów. Rufio uśmiechnął się do nich uprzejmie i podał im miecz oraz nóż odpięte od pasa.
-
Jak się dziś miewa książę Teodor? - spytał gwardzista. Żołnierze zbyli go milczeniem. Nikolasie, powinieneś oddać im swój miecz. Centurion niechętnie rozstawał się z Brunhildą, oddał jednak okryte skórą ostrze.
- Strzeż go jak oka w głowie - przykazał legioniście surowo. - Należał do mojego ojca. Legionista wzruszył ramionami i oparł miecz o ścianę za wartownią. Nikolas przyjrzał się uważnie temu miejscu, zapisując je w pamięci, zmierzył groźnym spojrzeniem pozostałych żołnierzy i pospieszył za Ru- fiem. Weszli nieuzbrojeni do obozu wroga. Rufio położył Nikolasowi dłoń na ramieniu.
-
Nie martw się - powiedział cicho. - W pobliżu czeka trzydziestu gwardzistów, wystarczy ich zawołać. Staraj się tak nie pocić. W końcu nawet książę to zauważy. Nikolas nie zdążył się uspokoić, nim doszli do głównej sali budynku. Ściany komnaty pokryte były drewnianymi panelami, a na środku stał długi stół. U jego szczytu Teodor rozmawiał z kilkoma oficerami. Rufio zatrzymał się w pewnej odległości od stołu i skrzyżował ręce na piersiach, czekając na rozwój wypadków. Teodor podniósł głowę, zmarszczył brwi, ujrzawszy dowódcę gwardzistów, i wrócił do rozmowy. Nikolas krył się za plecami Rufia. Minęło kilka ziaren, aż wreszcie wartownik stojący przy drzwiach odchrząknął głośno i oznajmił:
- Zachodni legat Dagobert i król Chazarów, Dahwos.
Do sali weszli goście księcia, odziani w pełne zbroje, choć pozbawieni broni. Dagobertowi towarzyszyli ci sami dwaj Goci, Dahwos miał jako eskortę tylko jednego człowieka. Obaj Chazarowie, wysocy, dobrze zbudowani, o kręconych włosach i krótkich, starannie przystrzyżonych brodach, mieli na sobie łuskowe zbroje i wysłużone połatane peleryny. Ich buty, choć niedawno wyczyszczone, były wytarte i popękane. Każdy szczegół świadczył o tym, że mają za sobą długą i wyczerpującą podróż.
-
Witam! - zwrócił się do gości Teodor. - Usiądźcie proszę. Może napijecie się wina albo coś zjecie?
- Nie, dziękujemy. - Dagobert nie skorzystał z zaproszenia i przystanął w tej samej odległości od stołu co Rufio i Nikolas. - Książę, przyprowadziłem ze sobą kagana Dahwosa. Jak już zapewne wiesz, jego armia przyłączyła się niedawno do naszych sił. Razem chcielibyśmy omówić plany ataku na Persów i przerwania oblężenia.
- Doskonale. - Wydawało się, że Teodor chce zrobić na nowo przybyłych jak najlepsze wrażenie. Nikolas czuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. Wyczuwał w powietrzu nie tylko rosnące napięcie pomiędzy zwaśnionymi grupami, ale i coś jeszcze - dziwny niepokój, jakby ktoś obserwował go z ukrycia. - Wasza wiadomość dotarta do mnie dziś rano - mówił Teodor, odsłaniając zęby w uśmiechu. - Teraz nasza armia przewyższa liczebnie siły wroga. Obecnie zajmuję się rozlokowaniem oddziałów w mieście, a kiedy już skończę, ruszymy razem do ataku i zniszczymy ich.
Kiedy już podporządkuję sobie dowódców wszystkich kohort albo wymienię ich na innych, odważę się wyjść z miasta. Nikolas przetłumaczył w myślach słowa księcia na:
Dagobert uniósł lekko brwi. - Więc zgadzasz się oddać wojska Wschodu pod moją komendę? - spytał sceptycznie. -
Cóż... -Teodor wzruszył ramionami. - Myślę, że możemy współpracować, legacie. Nie ma potrzeby zmieniać teraz dowództwa. Frank postąpił krok do przodu, w jego oczach pojawił się gniewny błysk.
-
Nasi cesarze dawno już zawarli odpowiednie umowy i dowiedli ich skuteczności, książę. Ja jestem dowódcą połączonych armii. Ty i twoi oficerowie będziecie wykonywać moje rozkazy. Wspólnie opracujemy plan ataku, ale ja będę dowodził na polu bitwy.
- To nie jest konieczne - warknął Teodor, tracąc cierpliwość. - Jeśli ustalimy jakiś plan, Cesarstwo Wschodnie będzie się go trzymać. Dagobert pogładził wąsy szybkim, nerwowym gestem, twarz mu pociemniała.
-
Bez jednego centrum dowodzenia nie będziemy w stanie skutecznie kierować ruchami armii. Trzech dowódców to tyle co żaden dowódca.
- Mogłoby się tak wydawać - parsknął lekceważąco Teodor - ale równie dobrze można powiedzieć, że nie znasz możliwości naszych wojsk, naszego sposobu walki. Legiony Wschodu i Zachodu różnią się nieco od siebie. A tak przy okazji, legacie, znasz grekę?
- Nie. - Frank zgrzytnął zębami. -
Więc jak będziesz dowodził moim wojskiem? Może niektórzy oficerowie pamiętają jeszcze trochę łaciny ze szkoły, ale na pewno nie wszyscy. Tak czy inaczej musiałbyś zdać się na mnie, więc nie ma sensu tego zmieniać. , Dagobert zmełł w ustach przekleństwo.
- Mam dość posłańców, którzy znają i grekę, i łacinę. Mogą przekazywać rozkazy twoim kohortom. Nie sądzę, żeby stanowiło to jakiś problem.
- Na to nie mogę się zgodzić. - Teodor przybrał minę człowieka, który wykazuje aż nadto dobrej woli i cierpliwości. - Podczas tłumaczenia mogłoby dojść do istotnych błędów, a my nie możemy sobie pozwolić na błędy.
-
Dobrze. - Wydawało się, że Dagobert podjął jakąś decyzję. - Armia Zachodu i Chazarowie zaatakują Persów. Będziemy wdzięczni, jeśli ty, książę, zostaniesz ze swoją armią w mieście, by nie doszło do jakiegoś nieporozumienia i błędów w tłumaczeniu. Nikolas wyczuł rosnące zdenerwowanie Rufia. Rozejrzał się ukradkiem, licząc żołnierzy księcia stojących pod ścianami. Kiedy to robił, dojrzał na ścianie jakiś błysk. Drewniany panel zdobiła płaskorzeźba przedstawiająca polowanie. W jednym z głębokich cieni zalegających między figurami koni, psów i uciekających jeleni coś pojawiło się na moment i natychmiast zniknęło. Nikolas nadal miał wrażenie, że ktoś go obserwuje.
- Myślisz, że beze mnie zdołacie pokonać Persów? - Głos Teodora ociekał sarkazmem. - Tą armią rekrutów i z pomocą obszarpanych barbarzyńców?
- Armia walcząca jak jeden mąż z pewnością pokona tę, która będzie walczyć jak trzech - odparł sztywno Dagobert. - Obiecujesz, że twoje wojska pozostaną w mieście?
- Nie obiecuję! - warknął gniewnie Teodor. - I nie waż się mi więcej rozkazywać, barbarzyńco! - Kiedy twój cesarz wyzdrowieje, spytaj, jak powinieneś postąpić w tej sytuacji. Jestem pewien, że nie spodoba ci się jego odpowiedź - odparował legat. Teodor zrobił krok w stronę Franka, jakby chciał go uderzyć, zdołał się jednak opanować. Przez chwilę obaj mierzyli się nienawistnym wzrokiem, wreszcie Dagobert uśmiechnął się zimno i ukłonił.
- Zegnam, książę. Proszę, pozdrów ode mnie cesarza, kiedy się z nim zobaczysz. Rufio dotknął ramienia Nikolasa. Obaj wycofali się cicho z komnaty.
- Głupcy! - stwierdził cicho Rufio, kiedy już ruszyli w głąb korytarza. - Sprawy wyglądają gorzej, niż przypuszczałem. Skręć tutaj, dogonimy ich, zanim wyjdą z miasta. Szli przez wiele połączonych ze sobą pomieszczeń zastawionych skrzyniami i koszami. Wreszcie dotarli do wysokiej komnaty o kopulastym suficie. Oknami z kolorowych szyb umieszczonymi niemal pod samym dachem wpadało tu przyjemne, zielone światło. Wzdłuż ścian stały posągi cesarzy i herosów. Środkiem szli Dagobert i Dahwos z eskortą, stukali głośno butami o mozaikową posadzkę.
- Legacie, kaganie, mogę zająć wam chwilkę? - spytał Rufio, modulując głos tak, by nie rozniósł się po całym pomieszczeniu. Dagobert przystanął i zmarszczył brwi, potem jednak zobaczył Nikolasa stojącego za plecami gwardzisty.
- Ach, znajomy Aureliana! A ty kim jesteś? - Rufio, dowódca gwardii. - Rufio ukłonił się Frankowi i Chazarowi. - Chciałbym zamienić z wami dwa słowa. Tutaj nikt nie będzie nam przeszkadzał. Dagobert obejrzał się przez ramię.
- Dobrze. Rufio zaprowadził ich do niewielkiej bocznej komnaty o ścianach zdobionych kamiennymi
płaskorzeźbami. W suficie znajdowało się okrągłe szklane okno, przez które do wnętrza pomieszczenia wpadało łagodne zielone światło. Nikolas stanął przy wejściu i obserwował główną salę.
- Mówisz w imieniu cesarza? - Dagobert wydawał się przygnębiony i zirytowany. - Obawiam się, panie, że w tej chwili nikt nie może występować w imieniu cesarza - odparł Rufio ze smutkiem. - Jest ciężko chory. Choć robimy wszystko co w naszej mocy, nie wraca do zdrowia. Nie możecie liczyć na jego pomoc w tej sprawie. Mówię jednak w imieniu cesarzowej Martyny. Wspiera plan cesarza, choć w tej chwili jej wpływy w mieście są mocno ograniczone.
- Więc Teodor kontroluje całą armię. Podobno miał przebywać w areszcie domowym. Rufio wzruszył ramionami. Niektórym rzeczom nie mógł zapobiec.
-
Teodor podporządkował sobie prawie wszystkich dowódców legionów w mieście, a jego areszt domowy od początku był fikcją. Naprawdę zamierzacie zaatakować Persów? Dagobert wymienił spojrzenia z księciem Dahwosem. Tym razem odpowiedział Chazar:
-
Nawet jeśli połączymy siły, szlachetny Rufio - mówił perfekcyjną łaciną, z lekką tylko nutą obcego akcentu - armia Persów i tak będzie liczniejsza. W takiej sytuacji atak na ich pozycje byłby czystym szaleństwem. Rozbili obóz w trudnym terenie, między wzgórzami i rzeką.
- Więc dopóki Teodor nie wyjdzie ze swoją armią z miasta, jesteśmy w impasie. -
Tak. - Dagobert sposępniał jeszcze bardziej. - Chyba, że uda nam się wywabić Persów z ich obozu... - Zamyślił się na moment. - Żywność dowożą im arabskie statki, które muszą przepływać przez cieśninę, zgadza się? Rufio skinął głową.
- Jeśli nasze połączone floty pokonają Arabów, zamkniemy ich w pułapce. Wkrótce skończą im się zapasy. Zaczną wysyłać z obozu mniejsze oddziały w poszukiwaniu żywności, ale wtedy dobiorą się do nich Cha- zarowie. W końcu będą musieli zdecydować się na rozstrzygającą bitwę. Możemy też czekać.
- Na co? - zainteresował się Dahwos.
-
Dopóki droga do Perinthus jest w naszych rękach, miasto otrzymuje stałe dostawy żywności tłumaczył Rufio. - Persowie nie mogą więc przeprowadzić skutecznej blokady i wziąć nas głodem. To zmusi ich do podjęcia jakichś działań.
- I co wtedy? Co będzie, jeśli ruszą na nas całą siłą? - spytał cierpko Dagobert. - Jest nas mniej! Ośmielimy się stanąć do walki z Odyńcem? Rufio roześmiał się, pocierając brodę.
-
Widzę, że nawet Zachód się go boi! Posłuchajcie, jeśli dojdzie do bitwy, Teodor na pewno nie zostanie w mieście. Straciłby wtedy twarz i poparcie armii. Arabowie już raz go pokonali; z pewnością marzy teraz o rewanżu. Jeśli się dowie, że planujecie stanąć do bitwy, na pewno do was dołączy.
-
Ale on nie chce uznać mojego zwierzchnictwa! - Dagobert się skrzywił. - To mogłoby się skończyć całkowitą klęską.
-
Mamy jakieś inne rozwiązanie? Bez pomocy wojsk Wschodu prawdopodobnie zostaniecie pokonani i zmuszeni do odwrotu. Jeśli zaatakujecie wspólnymi siłami, szanse na zwycięstwo będą znacznie większe. Frank zastanawiał się nad tym przez chwilę, gładząc wąsy. Rufio tymczasem zwrócił się do chazarskiego księcia.
- Kaganie Dahwosie, słyszałem o śmierci Sahula. Przyjmij moje kon- dolencje. To był mądry król i wielki wojownik.
-
Dziękuję. - Dahwos uśmiechnął się i uścisnął mu przedramię. - Byłeś z Herakliuszem pod Kerenos, prawda?
- Tak, choć wówczas nie mieliśmy okazji się spotkać. Ogromnie się cieszę, widząc tu waszą armię, ale jestem też zaskoczony; nie słyszałem, żeby ktoś zwracał się do Chazarów z prośbą o pomoc. Chyba nie zrobił tego Teodor?
-
Nie. - W oczach Dahwosa pojawił się cień nieufności. - Słyszeliśmy, że macie kłopoty, i pomyśleliśmy, że możemy się przydać. Odbyliśmy bardzo długą podróż, szlachetny Rufio, i to drogą lądową, a nie morzem!
-
Rozumiem... - mruknął Rufio, zerkając z ukosa na zachodniego legata, który miał taką minę,
jakby zjadł kawałek cytryny. - Nieważne, jak tu dotarliście. Nie będę dociekał, czemu zawdzięczamy przychylność bogów. Legacie, zostało nam już niewiele czasu, wkrótce zaczną was szukać żołnierze Teodora.
- Możemy przycisnąć Persów, spróbować wywabić ich na otwarte pole - mówił szybko Dagobert. Ale nie zrobię tego, dopóki nie będę miał gwarancji, że wschodnia armia wyjdzie z miasta i przyłączy się do nas. - Legat rozpromienił się nagle, tknięty jakąś myślą. - Chcę też, żeby zabrali ze sobą tego chłopaka! Rufio przygryzł wargę.
- Nierozsądnie byłoby zostawiać miasto bez obrony. Nie mogę zagwarantować, że cała wschodnia armia wyjdzie w pole, myślę jednak, że byłaby to zdecydowana większość. Oczywiście chłopak pójdzie z nimi.
- Chłopak? - powtórzył zdumiony Dahwos. - Jaki chłopak? - Władca ognia - wyjaśnił Dagobert. - To on przeprowadził nas przez arabski szaniec. Może zdoła nawet pokonać perskich magów.
-
Nie liczcie na niego! - oświadczył Rufio z mocą. - Równie dobrze możecie liczyć na pomoc bogów. Czarownicy są kapryśni i nieobliczalni. Liczcie tylko na siebie, na zimną stal i odwagę żołnierzy.
- Ale przyprowadzicie go? - spytał Dagobert z chciwym błyskiem w oku. - Tak - warknął Rufio tonem, który przyprawił Nikolasa o zimny dreszcz. - Pójdzie z nami. Frank ukłonił się i wyszedł z komnaty, zabierając swą eskortę. Cha- zarowie zostali jeszcze na chwilę. Towarzysz Dahwosa podszedł do Nikolasa i wyciągnął rękę.
- Jestem Jusuf - powiedział. Nikolas uściskał jego przedramię i zasalutował.
- Nikolas z Roskilde, centurion gwardii. Chazar przyglądał mu się uważnie.
- Masz niezwykłe oczy, w tych stronach taki kolor to rzadkość... Jesteś z Rzymu? -
Nie! - odparł Nikolas ze śmiechem, czerwieniąc się lekko. - Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Jestem sierotą i nie wiem, gdzie się urodziłem. Wychowałem się w Danii, w Skandynawii. Jusuf skinął głową, pogrążony w myślach. Dahwos i Rufio skończyli rozmowę. Jasnowłosy Chazar podszedł do Jusufa rozpromieniony.
-
Chodź, bracie, musimy się pospieszyć, inaczej legat pomyśli, że spiskujemy przeciw niemu. Panowie, zobaczymy się na polu bitwy. Nikolas milczał, gdy Rufio przeszedł przez komnatę i stanął w rogu, między kamiennymi ławkami.
-
Idziemy - rzekł dowódca gwardii, naciskając fragment kamiennej płaskorzeźby. W ścianie otworzyły się drzwi, zza których dobiegł oburzony pisk. Rufio wszedł do ciemnego tunelu, rzucając przez ramię: - Nie czekaj do zachodu słońca. Nikolas pochylił głowę i ruszył śladem gwardzisty. Jego nozdrza wypełniły się zapachem kurzu, mysich odchodów i hiacyntowych perfum, centurion nie zwracał jednak na nie uwagi, pochłonięty jedną myślą:
Jak ja teraz odzyskam Brunhildę?
CIRCUS MAXIMUS, ROMA MATER Thyatis przechyliła się nad krawędzią rydwanu i uściskała Ilę serdecznie. Dokoła kłębił się tłum niewolników i pracowników cyrku, którzy oliwili osie pojazdów, sprawdzali uprząż i poprawiali wielkie pióropusze na końskich łbach.
- Musisz się ukryć, myszko - wyszeptała Thyatis dziewczynce do ucha. - Dzisiaj będzie tu ogromne zamieszanie; może uda ci się uciec. Ila skinęła głową. Była zmartwiona i zdegustowana zarazem.
- Dlaczego wybrali zaprzęg czterokonny? Dlaczego nie mogę jechać zamiast ciebie? Thyatis próbowała się uśmiechać, choć przygnębienie malujące się na twarzy dziewczynki udzielało się także jej.
- Narses zorganizował to wszystko. Ludzie chcą oglądać mnie i Ha- milkara. Przykro mi. -
Och, nigdy nie wystartuję w wyścigu! Nikt nie chce mnie oglądać! Tylko ty. - Ila miała oczy pełne łez.
- Myszko, przeżyję ten wyścig tylko dzięki temu, czego mnie nauczyłaś. Jeśli ja wygram, wygrasz i ty.
- Może. - Ila przytuliła policzek do dłoni Amazonki i puściła ją wreszcie. - Uważaj na zakrętach! Wiesz, że w prawie każdym wyścigu ktoś ginie. Słyszysz tłum? Thyatis skinęła głową. Z bramy startowej widać było fragment jednej z długich prostych toru. Na trybunie kłębił się ogromny tłum Rzymian odzianych w odświętne stroje; widownia wyglądała jak falujące morze złota, fioletu i bieli. Zaledwie godzinę wcześniej cesarz wszedł do świątyni Wiktorii, a kapłani złożyli Parkom w ofierze dziewięć owiec i dziewięć kozłów. Potem zwierzęta zostały spalone w greckim stylu. Nad białymi kolumnami świątyni unosiły się kłęby dymu. Tłum buczał głośno niczym ogromny rój rozgniewanych szerszeni.
- Słyszę - stwierdziła Thyatis, oplatając cugle wokół lewej ręki. - Wszyscy są spragnieni rozrywki. -
Spragnieni krwi, chciałaś powiedzieć - mruknęła Ila. - Słyszałam rozmowy niewolników. Wszyscy mówią, że jedno z was dzisiaj zginie; ty albo ten gruby kot.
- Wiem. - Thyatis wcisnęła na głowę hełm z brązu. - Moja śmierć byłaby pewnie właściwą ofiarą, ale nie chcę dać temu naoliwkowanemu gogusiowi satysfakcji.
- Nie waż mi się umierać! - Ila zmarszczyła groźnie brwi. - Musisz zobaczyć mój wyścig! - Oczywiście. - Thyatis uśmiechnęła się do niej. Miała prostą tunikę z błękitnego płótna, a na niej kolczugę z metalowych pierścieni. Wiedziała, że konie nie będą zadowolone z tego dodatkowego obciążenia, ale jechała jak na bitwę. Hełm, w który wyposażył ją Narses, ozdobiony był parą miedzianych skrzydeł, jednak wyłamała je gołymi rękami. Zastanawiała się, dlaczego Amazonki nosiły na głowie tak ciężkie i nieporęczne ornamenty. Czy był to element jakiejś tradycji?
Nic dziwnego, że wyginęły!
Nad stadionem rozległ się czysty, donośny głos rogów. Niewolnicy i stajenni usunęli się z bramy startowej, zabierając swoje torby, skrzynki i
drabiny. Ila również odeszła. Thyatis dociągnęła pasek hełmu. Potem wyszukała najlepszą pozycję dla stóp, huśtając rydwanem na boki. Pojazd był bardzo lekki, wykonany z wikliny i sosnowych desek zdobionych wizerunkami starożytnych bogów. Konie oglądały się na nią, przewracały oczami i parskały głośno. Zaprzęg składał się z czterech niemal identycznych kasztanowych klaczy. Przy każdym rydwanie stało dwóch stajennych, którzy przytrzymywali zaprzęgi w miejscu. Konie rwały się do biegu, podrzucały łbami, wprawiając w drżenie pióropusze z długich strusich piór. Thyatis zacisnęła mocniej wodze na ręce, wpatrzona w biały piasek. Krew zaczęła krążyć żywiej w jej żyłach, wszystkie barwy i kształty nabrały niezwykłej wyrazistości, świat jakby znieruchomiał i wstrzymał oddech. W cyrku zapadła pełna wyczekiwania cisza.
*** Galen, cesarz Zachodu, zszedł ze swojego złotego tronu i podniósł rękę, pozdrawiając ludzi na widowni i zawodników czekających na torze. Kiedy schodził powoli ze stopni, niewolnicy po obu jego stronach przesuwali jedwabny baldachim, tak by cesarz cały czas był w cieniu. Słońce świeciło tego dnia wyjątkowo mocno. Inny niewolnik włożył Galenowi w dłoń czerwoną chustkę. Opuszczenie chustki miało być sygnałem do startu.
-
Obywatele Rzymu - przemówił cesarz, a heroldzi rozstawieni wzdłuż całej długości stadionu powtarzali jego słowa. - Wzywam bogów, by chronili lud Rzymu i pomnażali jego siły, by błogosławili cesarstwo i obdarzali jego armie zwycięstwami, by byli łaskawi i szczodrzy dla plebsu, patrycjuszy, Kolegium Kapłanów, dla mnie, dla mojej rodziny i bliskich. Widownia odpowiedziała mu potężnym, pełnym aprobaty rykiem, gdyż Galen zadbał o to, by przez ostatnie dwa dni i dwie noce przed igrzyskami wszyscy mieszkańcy miasta mogli się najeść i napić do syta. Nasyceni mięsiwami, winem i słodkimi ciastami ludzie byli w doskonałym nastroju. Nikt już nie szeptał o skąpstwie cesarza.
- Wyrocznie kazały nam poświęcić białe byki na ołtarzu Jupitera za dnia, a nie nocą - mówił dalej
Galen - gdyż bogowie lubią oglądać swe ofiary w blasku dnia. By zadowolić bogów i naszych czcigodnych zmarłych, którzy strzegą Rzymu i dają mu siłę, świętowaliśmy przez wiele dni, wszyscy się radowali, a ja złożyłem ciastka na ołtarzu Ejlejtyi. Przez widownię znów przebiegł pomruk aprobaty. Dziwna pogoda nie nękała już Rzymu, niebo nad miastem lśniło błękitem, a w czasie deszczu na ziemię spadała czysta woda. Wydawało się, że bogowie, udobruchani właściwymi ofiarami, ponownie patrzyli na Rzym życzliwym okiem.
-
Sto jeden matron modliło się na kolanach, prosząc boską Junonę o przebaczenie i błogosławieństwo. Ja sam ukląkłem na brzegu Tybru i złożyłem bogini Tellus prośną maciorę, by pola nasze obrodziły pszenicą i wszelkim dobrem. Zrobiłem to wszystko, by przywrócić pomyślność naszemu państwu i jego ludowi. Tłum odpowiedział pełnym aprobaty krzykiem, chwaląc cesarza i bogów. Galen dał znak i żołnierze zaczęli schodzić parami z korony stadionu, niosąc ciężkie, wypełnione po brzegi kosze, z których rozdawali ludziom miedziane znaczki opatrzone literami i cyframi. Ludzie zerwali się na równe nogi, wznosząc radosny okrzyk. Biedniejsi obywatele tradycyjnie zajmowali miejsca w najwyższych rzędach i teraz właśnie oni otrzymywali żetony, które później mogli wymienić w cesarskich magazynach na ubrania, sól, ziarno, mięso, narzędzia, drewno, sztaby żelaza, gliniane naczynia i inne dobra.
- Już teraz wraca do nas Wiara, Pokój i Honor - wołał Galen - a wraz z nimi szlachetna Skromność, zaniedbana cnota, i błogosławiona Obfitość. Prosimy o pomoc, a boskie duchy wysłuchują naszych próśb. Błagamy o łaskawość niebios, ciesząc bogów modlitwami. Wierzymy, że oddalą od nas choroby i śmierć, dadzą nam pokój i obfitość pokarmu. Zanosimy więc do bogów tę pobożną pieśń, ufając, że okażą nam swą łaskę i przychylność. Młodzi mężczyźni i kobiety zgromadzeni w pobliżu cesarza zaczęli śpiewać podniosły starożytny hymn, którym chwalono bogów jeszcze za czasów Remusa i Romulusa, założycieli Wiecznego Miasta. Wkrótce dołączyła do nich reszta widowni, stadion wypełnił się ogłuszającym śpiewem tysięcy głosów. Pretorianie nadal szli w dół schodów, garściami rozrzucając miedziane żetony. Galen czekał, zgrzany i spocony pod togą i peleryną, aż jego gwardziści dojdą do przejścia oddzielającego niższe klasy od patrycjuszy i senatorów. Wtedy podniósł rękę, w której trzymał
spina pośrodku stadionu. Stajenni przytrzymujący zaprzęgi zeszli z toru. Zawodnicy w napięciu czekali na sygnał. czerwoną chustkę, ściągając na siebie uwagę trębaczy ustawionych na
- Na chwałę bogom, igrzyska czas zacząć! - krzyknął Galen w ciszy, która zapadła nad stadionem, gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki hymnu. Wypuścił z dłoni chustkę. Gdy tylko czerwony materiał dotknął ziemi, zadęły trąby. Woźnice trzasnęli lejcami, a rydwany wystrzeliły nagle
do przodu, wypełniając stadion głuchymi uderzeniami kopyt o piasek.
***
Za cesarską lożą ciągnął się korytarz prowadzący do samego Palaty- nu, którym cesarz i jego rodzina mogli dostać się na stadion. Na czas wyścigu pałac pustoszał, tłum służących, dworzan, urzędników i pretorianów przenosił się do cyrku. Wzdłuż korytarza szedł przygarbiony, znużony starzec. Przytrzymywał się ręką ściany. Zbliżywszy się do pokoi na tyłach loży, przystanął, by zaczerpnąć tchu. W tym momencie dostrzegł go służący.
- Mistrzu Gajuszu - powiedział, zbliżając się do mężczyzny. - Senator trzyma dla ciebie miejsce, tuż przy balkonie.
-
Daj mi chwilę odpocząć, chłopcze - odparł Gajusz Juliusz słabym, chrapliwym głosem. Wsparł się na ramieniu służącego. - Nie czuję się najlepiej. Czy ktoś o mnie pytał? Młodzieniec skinął głową, a potem wskazał niewielką alkowę ukrytą za drewnianym parawanem.
- Nie podał swego imienia, panie, ale był bardzo hojny. - Dobrze. - Gajusz zebrał siły i chwiejnym krokiem przeszedł do alkowy. Nogi miał słabe, umysł otumaniony. Wierzył, że jeszcze wróci do dawnej formy, lecz teraz musiał sprawdzać kilkakrotnie wszystko, co robił. Zajmowało to mnóstwo czasu, ale było konieczne. Sięgnął pomarszczoną dłonią do parawanu i przesunął go na bok. Człowiek czekający w alkowie wydawał się doskonale przeciętny, trudno było znaleźć w jego wyglądzie jakieś cechy odróżniające go od tłumu Rzymian wypełniających ulice miasta. Nawet jego toga i tunika miały bliżej nieokreślony kolor. Wbrew pozorom stworzenie wrażenia całkowitej przeciętności nie było łatwe, a Gajusz Juliusz przypuszczał, że posłaniec otrzymuje dzięki tej umiejętności sowitą zapłatę.
- Masz moje żetony? Dostał od posłańca skórzany pojemnik. Wyczuł ciężar brązowych żetonów i uśmiechnął się. Choć zmysły miał przytępione, ryzykowna gra rozpalała krew w jego żyłach i ożywiała umysł. Posłaniec wziął od niego sakiewkę z monetami, ukłonił się i odszedł. Gajusz Juliusz oparł się o ścianę, ogromnie znużony.
Przeklęty książę! Igra nie tylko ze swoim życiem, ale i
z naszymi! Na szczęście stary Rzymianin przewidział, że książę może wpaść w tarapaty, kiedy więc obaj padli bez tchu na zadaszeniu Koloseum, jego ludzie przewieźli ich szybko do bezpiecznej kwatery na wzgórzu Janikulum. Zgodnie z wcześniejszym planem wezwano do nich kapłana Asklepiosa, który jednak nie potrafił im pomóc. Minęły niemal trzy dni, nim wreszcie Gajusz Juliusz zdołał otworzyć oczy. Najgorsze było to, że przez cały czas zachowywał trzeźwość umysłu, nie potrafił jednak zmusić swego ciała do działania. Książę pozostawał w stanie śpiączki, był zimny i blady jak trup, z ust jego wydobywał się ledwie wyczuwalny oddech. Gajusz Juliusz zastanawiał się z coraz większym przerażeniem, czy już na zawsze zostanie uwięziony w tym półżyciu. A jeśli książę nigdy nie umrze? Czy on będzie już na wieki starcem, który z trudem porusza się o własnych siłach? Ta perspektywa napawała go grozą. Szczęśliwie złożyło się tak, że wszystkie przygotowania do ostatniego dnia igrzysk zostały ukończone. Grzegorz Auricus doskonale poradził sobie sam z rozwiązaniem drobnych trudności, które pojawiły się w ostatniej chwili. Gajusz Juliusz uśmiechnął się drwiąco, pomyślawszy, że senator zbierze wszystkie pochwały za przygotowanie igrzysk. Cóż, prawie cała nagroda... Schował pod ubranie pojemnik z żetonami, jeszcze raz ważąc go z satysfakcją w ręku. Dzięki niczym nieuzasadnionym plotkom, że tym razem zawody będą uczciwe, mnóstwo ludzi zakładało się o to, czy Amazonka Diana wygra wyścig. Niemal wszyscy znawcy tematu uważali, że jest to praktycznie niemożliwe. Diana fantastycznie władała mieczem, ale nigdy dotąd nie brała udziału w wyścigu rydwanów. Gajusz Juliusz słyszał, że przez kilka ostatnich dni ciężko trenowała, próbując nauczyć się powożenia czterokonnym zaprzęgiem, wiedział jednak, że trzy dni nie mogą równać się z wieloletnim doświadczeniem. Hamilkar miał nieco większe szanse na wygraną, choć i on nigdy nie ścigał się w cyrku, trudno było więc
przypuszczać, by wyprzedził lidera tegorocznych rozgrywek, Robertusa z zespołu Zielonych. Gajusz Juliusz pamiętał jednak, że kiedyś, gdy obaj sobie dobrze popili, lanista Narses powiedział mu, że Hamilkar świetnie powozi rydwanem. Gajusz Juliusz podjął więc ryzyko i postawił niemal wszystkie pieniądze, które zgromadził w imieniu księcia Maksjana, na młodego gladiatora. Postarał się także, by zakłady, w których obstawiał przegraną Diany, przyniosły sowity zysk. Chichocząc chrapliwie pod nosem, wyszedł z alkowy i ruszył w głąb korytarza, w stronę widowni.
****
Wiatr ze świstem owiewał hełm Thyatis. Amazonka złożyła się w zakręcie, gdy jej rydwan
metae. Cały pojazd drżał się i kołysał pod jej stopami. Koła ślizgały się po piachu, gdy rozpędzone konie galopowały po szerokim łuku. Obok jechały cztery inne rydwany, dwa Białe, jeden Czerwony i jeden Zielony. Woźnice obrzucali konie przekleństwami i siekli je lejcami po grzbietach. Huk pędzących rydwanów i tupot koni niemal zupełnie zagłuszał krzyki publiczności. pokonywał w szalonym pędzie
Thyatis pociągnęła lejce w prawo, konie skręciły. Klnąc pod nosem, próbowała wprowadzić je z powrotem na wewnętrzną część toru. Spina składała się z trzech poziomów; najpierw był to niski stopień, potem mur wysokości siedmiu lub ośmiu stóp, a dopiero potem podwyższenie, na którym znajdowały się posągi i obeliski. Lewe koło rydwanu Thyatis zmierzało właśnie w stronę najniższego stopnia. W głowie Amazonki pobrzmiewał głos Iii, która powtarzała jej bez końca: Niepozwól, żeby koło uderzyło w stopień, bo rozleci się na kawałki! Zawodnik Białych, który jechał po jej prawej stronie, próbował ją
wyprzedzić. Konie Amazonki były zdenerwowane i zareagowały zbyt gwałtownie na jej pierwsze polecenie, ona z kolei za mocno skorygowała ich ruch. Prawe koło uderzyło w bok rydwanu Białego, rzucając go na ścianę pojazdu. Woźnica wrzasnął, wystraszony i wściekły. Publiczność eksplodowała okrzykami radości, pewna, że za moment dojdzie do kraksy. Nagle z prawej strony przemknął rydwan Czerwonych, wysuwając się przed Thyatis. Amazonka zaklęła siarczyście i skupiła się ponownie na wyścigu. Woźnica Czerwonych stał nisko pochylony, bez litości smagając zlane potem konie. Krztusząc się piaskiem i pyłem wyrzucanym spod ich kopyt, Thyatis zajęła miejsca za rydwanem rywala. Zakręty zawsze wymagały zwiększonej uwagi; sprytny woźnica mógł wysforować się wtedy naprzód nawet o dwie długości. Sto kroków dalej trzech liderów wyścigu wchodziło właśnie w zakręt w pobliżu bramy startowej. Zawodnik Zielonych walczył o prowadzenie z Niebieskim, tuż za nimi jechał Hamilkar. Widok gladiatora ponownie obudził w Thyatis przemożne pragnienie zwycięstwa. Szarpnęła lejcami w prawo, a jej zaprzęg wjechał w lukę między rydwanami Czerwonych i Białych. Wjechali w kolejny zakręt, czerwony rydwan po wewnętrznej, potem niebieski Thyatis i biały na zewnątrz. Ignorując wściekłe wrzaski i przekleństwa, którymi obrzucał ją woźnica Białych, Amazonka pozwoliła, by siła odśrodkowa wyrzuciła tył jej wozu na zewnątrz, tuż przed zaprzęg rozjuszonego rywala. Wystraszone konie Białego przesunęły się na bok, a woźnica stracił na moment z oczu koleiny wyżłobione w piasku przez pierwsze cztery rydwany. Koła wozu odbiły się od nierówności i wyleciały w górę. Krzycząc przeraźliwie, woźnica próbował utrzymać się na nogach, lecz jego konie znów raptownie skręciły, próbując dogonić kasztany Thyatis. Biały wyleciał w powietrze i runął na tor, a splątane cugle zaczepiły o jego nogę i pociągnęły za pędzącym wciąż zaprzęgiem. Rydwan odbił się dwa razy od ziemi, gubiąc po drodze koło, wreszcie
opadł na krzyczącego nieludzkim głosem woźnicę i rozpadł się na części. Thyatis straciła go z oczu, skupiona na pościgu za Czerwonym, od którego dzieliła ją już tylko długość rydwanu. Znów byli na prostej, piasek wylatujący spod kół rywala uderzał ją w twarz. Szarpnęła cuglami, ponaglając konie do jeszcze szybszego biegu. Kasztany wydłużyły krok, zbliżając się do tylnej krawędzi czerwonego rydwanu.
***
- Przykro mi - powiedział uzbrojony wartownik przy wejściu do bram startowych - ale stajnie są zamknięte aż do końca wyścigu. Możesz wrócić później. Zawodnicy lubią spotykać się z wielbicielkami. - Strażnik uśmiechnął się szeroko do ślicznej blondynki. Również odpowiedziała mu uśmiechem.
- Jest pan pewien? - Betia nie dawała za wygraną, kręcąc przy tym zalotnie biodrami. - Nie mógłby pan po prostu pokazać mi stajni? Uwielbiam Niebieskich! Są najlepsi, szczególnie Amazonka Diana! Jest naprawdę fantastyczna! Położyła dłoń na ramieniu żołnierza.
- Wybacz, panienko, ale to wbrew przepisom. Gdybyś zechciała trochę poczekać, oprowadziłbym cię po stajniach później, co ty na to? - Wartownik uśmiechnął się ponownie, odsłaniając duże, żółte zęby.
- Ale ja chcę wejść teraz! - Betia się nadąsała. Lewą rękę trzymała cały czas za plecami. Wysunęła do przodu piersi opięte cienką tuniką. - Proszę...
-
Nie, nie... - Wartownik obejrzał się za siebie, by sprawdzić, czy jego towarzysz wrócił już z latryny. - Nie mogę... uuh... Dźgnęła go nożem w brzuch. Wąski fragment odsłoniętego ciała między kolczugą a pasem okrył się krwistą czerwienią. Betia zacisnęła dłoń na ustach oszołomionego żołnierza i przeciągnęła ostrzem po
jego gardle. Natychmiast pojawiło się przy niej czterech mężczyzn, którzy podnieśli ciało martwego wartownika. Piąty, ubrany w odpowiedni strój i zbroję, zajął jego miejsce. Betia wytarła okrwawioną rękę w pelerynę zabitego, a potem otworzyła ciężkie wrota stajni. Czterech mężczyzn wniosło ciało do środka. Za nimi wsunęły się jeszcze cztery mroczne postacie, które starannie zamknęły za sobą wrota.
- Szybko, szybko! - Anastazja odrzuciła do tyłu kaptur. Była blada, lecz opanowana. W jej zimnych oczach płonął posępny blask. - Znajdźcie pozostałych. Tylko nie hałasujcie! Żadnych krzyków, żadnego zamieszania! Witeliks, który szedł u jej boku, spojrzał ze smutkiem na martwego strażnika. Czubkiem sandała zarzucił pelerynę na jego twarz i okrwawione gardło. Tymczasem czterej mężczyźni, porzuciwszy trupa, rozbiegli się na różne strony, przeczesując dokładnie każdy zakątek stajni. Dwaj mieli miecze, dwaj łuki. Mithridates dotknął ramienia Witeliksa, po czym obaj ruszyli pospiesznie w głąb stajni, trzymając w rękach obnażoną broń.
- Ila! Ila! - nawoływał Witeliks, mijając kolejne zagrody. Anastazja westchnęła, odprowadzając wzrokiem zdesperowanego Witeliksa. Powoli zdjęła obszerną pelerynę, pod którą nosiła błękitną suknię z głębokim wycięciem, odsłaniającym krągłości jej gładkich białych piersi. Wierzchnie okrycie przewiesiła sobie przez ramię.
- Betia, skończyłaś? -
Tak, pani. - Dziewczyna zdążyła już zdjąć poplamioną tunikę i przesunąć ułożone na pelerynie ciało strażnika do najbliższej zagrody, gdzie okryła je słomą. Potem włożyła nową tunikę o tej samej barwie co suknia księżnej. - Wszystko gotowe.
- Dobrze. - Księżna pokryła przedramiona białym pudrem, a potem sprawdziła ułożenie włosów. W jej uszach tkwiły piękne kolczyki, na nadgarstkach pobrzękiwały złote i szafirowe bransolety. Sprawdzimy, czy oni też są już gotowi. Betia szła pierwsza, trzymając przed sobą obnażony nóż, w którym odbijał się blask lampy. Anastazja rozglądała się uważnie. Kiedy weszły do głównej sali, natychmiast zauważyła ślady niedawnej walki. Wiedziała, że po zakończonym wyścigu wrócą tu rydwany Niebieskich i ich woźnice. Kiedy już konie zostaną wyprzężone, zawodnicy - czy to zwycięzcy, czy pokonani zmieszają się z tłumem wielbicieli i pójdą na przyjęcie wydane na ich cześć. Księżna uśmiechnęła się, ciekawa, co pomyśli sobie Narses, gdy odkryje, że ktoś porwał mu sprzed nosa jego ukochaną
Amazonkę.
Może zrozumie wreszcie, że nie warto ze mną zadzierać.
***
Zagrały rogi, czwarty delfin obrócił się nosem w dół, wystawiając ogon ku niebu. Thyatis trzymała się kurczowo krawędzi rydwanu, który z przeraźliwymi skrzypieniem kół i osi wychodził właśnie z zakrętu. Pomimo ostrzeżeń Iii pozwoliła, by konie same się prowadziły, ona tylko je poganiała. Teraz tylko pięć długości rydwanu dzieliło ją od Hamilkara, który wciąż jechał na trzecim miejscu. Zawodnicy Zielonych i Niebieskich zaciekle walczyli ze sobą o zwycięstwo. Thyatis nie zwracała na nich uwagi, skupiona jedynie na współzawodnictwie z Hamilkarem. Gdy tylko jej zaprzęg wyszedł na prostą, smagnęła konie lejcami, zmuszając je do jeszcze szybszego biegu. Rydwan Czerwonych wciąż był przed nią, woźnica bez litości okładał mieczem konie, by nie stracić czwartej pozycji. Thyatis próbowała wjechać pomiędzy jego wóz i ścianę. Woźnica dostrzegł to kątem oka i skierował swój zaprzęg w lewo, blokując jej kasztany. Oboje przemknęli w szalonym pędzie obok świątyni Wiktorii, odprowadzani ogłuszającym rykiem publiczności, która uwielbiała takie pojedynki. Widząc, że Czerwony kieruje się ku ścianie, Thyatis ściągnęła gwałtownie konie, zmieniając kierunek jazdy. Straciła kilka długości, ale szybko odrobiła tę stratę. Zbliżyła się ponownie do Czerwonego, kierując poprzeczkę na koło jego rydwanu. Woźnica odwrócił się do niej, warcząc wściekle. Thyatis pokazała mu obraźliwy gest. Woźnica zamierzył się na nią batem. Stalowa końcówka przecięła ze świstem powietrze, Thyatis była jednak przygotowana. Szybko przełożyła lejce do drugiej ręki i pochwyciła bicz lewą dłonią i owinęła go wokół ręki. Jednocześnie szarpnęła lekko lejcami, kierując konie w lewo. Poprzeczka jej rydwanu wbiła się w wirujące koło Czerwonego. Woźnica próbował wyrwać bat, lecz nie zdołał. Jego koło rozleciało się z trzaskiem, zniszczone żelaznym okuciem na poprzeczce. Rydwan przechylił się gwałtownie na bok, a Thyatis pociągnęła mocno za bat. Woźnica wyleciał z krzykiem w powietrze i uderzył głową w piasek. Amazonka syknęła z bólu, gdy rzemień zsunął się z jej przedramienia, zostawiając na grubym skórzanym ochraniaczu czarne smugi. Czerwony rydwan rozleciał się na kawałki, a konie z zaprzęgu rozbiegły na wszystkie strony. Thyatis krzyknęła radośnie i smagnęła swoje klacze lejcami. Hamilkar wciąż był przed nią. Wydawało się, że jego konie w ogóle się nie męczą, biegły w równym tempie, utrzymując trzecie miejsce. Afrykanin w jednej ręce trzymał wodze, drugą pozdrawiał tłum. Z ogromną swobodą
wprowadził swój pojazd w zakręt, zmieniając lekko pozycję ciała. Krzyki rozhisteryzowanych dziewcząt odbijały się echem od łuku triumfalnego Tytusa, przy którym ulokował się tłum fanek gladiatora. Nawet przez gęstą zasłonę piasku Thyatis widziała szeroki, zadowolony uśmiech Hamilkara. Jej rydwan również wszedł w zakręt, wyrzucając spod kół fontannę piasku i trzeszcząc złowieszczo. Lewa część rydwanu nagle oderwała się z trzaskiem, uszkodzona podczas kolizji z rydwanem Czerwonych. Thyatis kopniakiem odrzuciła drewniany panel na tor i pochyliła się niżej, pozwalając, by jej klacze, częściowo odciążone, poderwały się do szybszego biegu. Hamilkar odwrócił się i pomachał do niej ręką. Bat Thyatis trzasnął tuż nad głowami kasztanek. Klacze wydłużyły krok, zmniejszając odległość dzielącą ich od rydwanu gladiatora. Byli już bardzo blisko.
spina był coraz bliższy, tłum niewolników w czerwonych tunikach wchodził niemal na tor, dopingując ulubieńców. Dwa rydwany prowadzące stawkę wyszły już na prostą, lecz Hamilkar był tuż za nimi, pokonując zakręt z ogromną prędkością, na jednym kole. Mocno wychylił się na zewnątrz, równoważąc przechył pojazdu. Thyatis zaklęła. Ona weszła w zakręt zbyt ciasno. Klacze wyszły w końcu na prostą, straciła jednak co najmniej jedną długość. Afrykanin musnął palcami powierzchnię zewnętrznego muru. Koniec
Kibice zajmujący miejsca w pobliżu zakrętu zerwali się na równe nogi i krzyczeli na całe gardło, zachwyceni tym wyczynem.
***
- Myszko, gdzie jesteś? - Witeliks wszedł powoli do stajni, trzymając przed sobą nóż. Ludzie Anastazji mieli zabić lub unieszkodliwić wszystkich stajennych i niewolników Niebieskich, którzy czekali w stajniach, wolał jednak dmuchać na zimne. W głównej sali mogły się bez trudu pomieścić co najmniej trzy rydwany łącznie z obsługą; był to ogromny hol o wysokim, kopulastym suficie i podłodze wysypanej sypką, miękką ziemią, która miała oszczędzać końskie kopyta. Wzdłuż ścian ciągnęły się zagrody dla koni i miejsca dla rydwanów. Do głównej sali przylegała również poczekalnia i magazyny.
- Myszko! -
Może jej tutaj nie ma. - Mithridates szedł krok w krok za lanistą, uzbrojony we włócznię. Może wyszła, żeby obejrzeć wyścig.
- Nie, to byłoby dla niej zbyt bolesne. Czarnoskóry gladiator wzruszył ramionami i zajrzał do wnętrza magazynu wypełnionego skrzynkami i połamanymi krzesłami. Jedno oko miał otoczone szklistą blizną, która nie pozwalała mu unieść powieki.
- Myślisz, że nie rozpoznałaby twojego głosu? - Rozpoznałaby - warknął Gal, przerzucając drewniane skrzynki. - W takim razie musi być gdzie indziej. - Jasne. - Witeliks wyszedł do głównej sali. Ludzie Anastazji, odziani w błękitne tuniki, otwierali właśnie wrota stajni wychodzące na bramy startowe. Księżna i Betia stały obok bramy. - Pani, nie widziałaś gdzieś mojej córki?
-
Takiej małej z brązowymi włosami? - Anastazja ukryła uśmiech pod niebieską woalką. Chyba ją widziałam.
- Gdzie? - Tam. - Księżna starała się zachować powagę, lecz jej oczy aż skrzyły się ze śmiechu. Witeliks podszedł do drzwi i wyjrzał. Ila wspięła się na najbliższą bramę startową i wisiała na samym szczycie, uczepiona żelaznych zdobień niczym małpka. Z tego miejsca widziała dokładnie cały tor. Witeliks wbiegł pod bramę, uradowany i przerażony zarazem. Kiedy rydwany zbliżyły się do zakrętu, Ila zaczęła krzyczeć na całe gardło:
- Diana! Do środka, do środka! Diana! - Myszko, proszę stamtąd zejść - rzekł Witeliks stanowczo.
Ila spojrzała w dół.
- Tata? Co ty tu robisz? Widziałeś Dianę? Zeskoczyła z bramy. Gal złapał ją zręcznie i mocno uściskał.
- Tato! Połamiesz mi żebra! -
Przepraszam, myszko. - Gal przykucnął i przyjrzał się córce uważnie. - Ktoś uderzył cię w twarz. - Dotknął palcem siniaka na jej policzku. W jego oczach pojawił się gniewny błysk.
-
Tak, to był ten Afrykanin, Hamilkar, i jego koledzy. Złapali mnie w Ludus Magnus, kiedy szukałam Diany. Zapłacą za to. - Uśmiechnęła się mściwie. - Jeśli nie zrobi tego Diana, sama się tym zajmę.
- Nie zrobili ci nic więcej? Nie próbowali cię... skrzywdzić? - Nie - westchnęła z irytacją Ila. - Zupełnie nic. Wszyscy boją się Diany, odkąd zabiła tylu ludzi. - Rozpromieniła się nagle i odwróciła w stronę toru. - Może jeszcze podczas tego wyścigu Diana złamie Hamil- karowi kark. Jest w tym bardzo dobra... ale kiepski z niej woźnica, tato. Jej konie są już bardzo zmęczone.
-
To nie ma znaczenia - rozbrzmiał zimny głos za ich plecami. Witeliks i Ila odwrócili się i zobaczyli Anastazję w otoczeniu jej agentów. - Wystarczy tylko, że ukończy wyścig i wróci do stajni.
- Ona nie musi już dla nikogo pracować! - wykrzyknęła Ila. - Proszę zostawić ją w spokoju! Anastazja westchnęła ze smutkiem.
- Nie chcę, żeby Thyatis dla mnie pracowała. Twój ojciec nie zostawił cię na pastwę losu. Martwił się o ciebie, szukał cię. Ja też chcę odzyskać córkę. Ila miała już gotową ciętą ripostę, zamilkła jednak, ujrzawszy w oczach księżnej ogromny ból. Wzięła ją za rękę i podprowadziła do bramy, a potem wskazała na tor.
- Stąd widać wszystko najlepiej. Meta jest przy świątyni Wiktorii.
***
Szósty delfin zanurkował do kamiennego morza. Ludzie podrywali się ze swoich miejsc i wrzeszczeli jak opętani. Thyatis wciąż jechała tuż za Hamilkarem. Afrykanin próbował na piątym
spina, jednak stracił tylko trochę przewagi. Teraz pędzili w równym tempie, choć wydawało się, że konie Hamilkara mają znacznie większy zapas sił niż kasztanki Diany, zmęczone zaskakującymi manewrami niedoświadczonego woźnicy. okrążeniu zepchnąć ją na
Zaledwie dwie długości dalej liderzy Zielonych i Niebieskich pokonywali zakręt. Woźnica Niebieskich zdołał wysforować się odrobinę do przodu i zająć miejsce przy ścianie. Thyatis widziała już w oddali metae ostatniego zakrętu. Zacisnąwszy zęby, sięgnęła po bat umocowany po prawej stronie rydwanu, a potem uderzyła lejcami w grzbiety klaczy, które poderwały się do jeszcze szybszego biegu. Hamilkar obejrzał się na nią zdumiony. Od czerwonego i zielonego rydwanu dzieliło go już zaledwie pół długości. Zaklął głośno. Thyatis zamachnęła się batem, sięgając jak najdalej do przodu. Woźnica Niebieskich drgnął nagle, a na jego ramieniu pojawiła się czerwona pręga. Skierował zaprzęg w bok, wykrzykując obelgi pod adresem Zielonego. Koła ich pojazdów zetknęły się ze sobą na moment, piasty zgrzytnęły głośno, rozsiewając dokoła deszcz iskier. Oba rydwany odsunęły się od ściany i minimalnie zwolniły. Klacze Thyatis natychmiast wbiegły w lukę, naciskając jednocześnie na kare konie Hamilkara. Afrykanin musiał zwolnić, by nie wjechać lewym kołem w granitowy stopień spina. Thyatis wystrzeliła do przodu i wysunęła się przed gladiatora. Hamilkar zerknął na bok i przekonał się, że dwaj pozostali zawodnicy jadą tuż obok, w jednej linii z jego rydwanem. Thyatis obejrzała się za siebie, uśmiechnięta od ucha do ucha. Trzech woźniców jednocześnie zaczęło smagać konie, zmuszając je do podwojenia wysiłków. Thyatis także użyła bata, strzelając nim tuż nad głowami kasztanek. Klacze dawały z siebie wszystko, Amazonka czuła
jednak, że powoli tracą siły. Uchyliła się odruchowo, gdy bat trzasnął tuż przy jej uchu. Konie skręciły wraz z nią i nagle rydwan znalazł się tuż przy ścianie. Uszy Amazonki wypełnił przeraźliwy zgrzyt, uszkodzona krawędź rydwanu eksplodowała deszczem iskier. Lewe koło ocierało o spina. Nie oglądając się za siebie, Thyatis zamachnęła się batem do tyłu. Ktoś krzyknął z bólu. Nie mogła obejrzeć się za siebie, jednak podekscytowany ryk tłumu świadczył, że coś się wydarzyło. Potem usłyszała głośny trzask i podwójny krzyk. Metalowa piasta przemknęła obok jej ucha i odbiła się od granitowego obelisku. W tej samej chwili z tyłu dobiegł ją huk i przeraźliwe rżenie rannych koni. Serce zamarło jej w piersiach, nie oglądała się jednak za siebie, wpatrzona w jasną wstęgę toru. Przez moment słyszała tylko syczenie kół swego rydwanu przecinających piach i tętent końskich kopyt. Tłum ucichł, jakby wszyscy wstrzymali nagle oddech. Nawet muzycy na spina przestali grać. Thyatis zerknęła na prawo. Hamilkar jechał obok niej, podobnie jak ona pochylony mocno do przodu. Zgubił gdzieś hełm, a wiatr rozwiewał mu długie czarne włosy niczym końską grzywę. Jego karosze także były już zmęczone, pokryte pianą. Gladiator bez ustanku je poganiał. Oczy Amazonki i gladiatora spotkały się ze sobą, gdy wjechali w ostatni zakręt. Na moment połączyła ich świadomość, że żadne z nich nie pogodzi się z porażką. Nagle rydwan Thyatis zakołysał się z głośnym trzaskiem. Amazonka spojrzała w dół i zobaczyła, jak uszkodzona oś zamienia się w masę wirujących drzazg. Bez chwili zastanowienia przeskoczyła na poprzeczkę za grzbietami koni. Rydwan się rozpadł, rozerwany przez napięcia wewnętrzne, jakim został poddany na zakręcie pokonywanym z ogromną prędkością. Odłamki drewna i wikliny rozsypały się po całym torze, jedno
z kół potoczyło się w stronę bram startowych. Konie, pozbawione nagle ciężaru, poderwały się do szybszego biegu. Thyatis ściskała lejce w dłoniach, starając się jednocześnie utrzymać równowagę na rozkołysanej poprzeczce. Hamilkar wrzasnął wściekle i podniósł bat.
***
- Zabij go! - krzyknęła Anastazja, wskazując na przejeżdżającego obok woźnicę. Jeden z jej ludzi nałożył strzałę na cięciwę, przysunął ją do policzka i wymierzył. Witeliks patrzył, jak ostatni dwaj zawodnicy wyjeżdżają z zakrętu.
*** Bat Hamilkara wystrzelił do przodu i uderzył Thyatis w ramię. Odbił się od kolczugi ukrytej pod tuniką, ale wytrącił Amazonkę z równowagi. Upadła, wciąż trzymając w rękach cugle, i zachłysnęła się z bólu, gdy jej prawa stopa uderzyła o ziemię. Skórzana podeszwa natychmiast odpadła, jednak Thyatis zdołała się podnieść i wciągnąć na grzbiet trzeciej klaczy. Lewą nogę wciąż miała zaplątaną w uprząż. Odległy o dwanaście stóp Hamilkar zbliżał się już do wyjścia z zakrętu. Obejrzał się za siebie, pewny już wygranej, uśmiech zniknął jednak z jego twarzy, gdy zobaczył Thyatis na końskim grzbiecie. Zaklął paskudnie i ponownie smagnął karosze batem.
***
-
Zabij go! - Dłonie Anastazji, zaciśnięte na żelaznych prętach bramy, zrobiły się całkiem białe. Łucznik zwolnił cięciwę, a strzała pomknęła w górę, zataczając szeroki łuk. ***
Thyatis ściągnęła lejce klaczy, zmuszając ją do skręcenia w prawo. Bat Hamilkara przeciął ze świstem powietrze tuż przy jej uchu. Cały zaprzęg przesunął się w prawo, doganiając rydwan
gladiatora i zrównując się z nim. Thyatis przykucnęła na końskim grzbiecie, przytrzymując się jedną ręką grzywy klaczy.
Jeden skok, pomyślała, i będę w jego rydwanie! Wtedy...
Strzała uderzyła ją w plecy. Thyatis otworzyła usta w niemym krzyku. Spadła z końskiego grzbietu, uderzając głową w poprzeczkę. Odbiła się od ziemi i i bezwładnie przetoczyła na brzuch. Zobaczyła jeszcze skrawek nieba i mury okalające tor, potem ogarnęła ją ciemność i cisza. - Nie! - Anastazja zachwiała się, jakby to ona sama została trafiona strzałą. Podniosła drżącą dłoń do ust, tłumiąc krzyk. Osunęłaby się na ziemię, gdyby Betia nie trzymała jej pod ramię. Witeliks i Mithridates krzyczeli coś jednocześnie, Ila otworzyła bramkę startową i wypadła na tor, pędząc co sił w nogach w stronę Amazonki. Łzy ciekły jej strumieniami po policzkach.
***
spina Hamilkar przejechał właśnie linię mety przy akompaniamencie głosu trąb i wielkiego gongu. Wkrótce dołączył do niego osamotniony rydwan Czerwonych. Gajusz Juliusz wydał z siebie długie westchnienie ulgi. Po drugiej stronie
- O tak... - mruknął do siebie stary Rzymianin. - O tak. - Zamknął szare powieki, pozwalając, by ogromne poczucie ulgi ogarnęło całe jego ciało, przyćmiło choć na chwilę ból i słabość. - O tak.
***
Narses zerwał się z miejsca i ku zdumieniu stojących obok Zielonych, którzy patrzyli z radością na metę wyścigu, przeskoczył balustradę balkonu. Lanista widział nieruchome ciało Diany leżące na piasku i czarną strzałę wystającą z jej pleców; widział strzałę, jeszcze nim uderzyła w cel. Opadł z cichym stęknięciem na przejście między siedzeniami poniżej i ruszył w dół schodów po trzy, cztery stopnie naraz. Nikt by nie powiedział, że jest kaleką. Twarz lanisty była nieprawdopodobnie ponura, kiedy, nie zwalniając tempa biegu, zerwał z ramienia ostrokrzew i rzucił go na ziemię. Kiedy dotarł do muru, nad widownią podnosił się już
głuchy pomruk.
- Diana nie żyje - powtarzano z niedowierzaniem. Narses jednym skokiem pokonał mur okalający tor, przetoczył się po ziemi, by zamortyzować upadek, i natychmiast zerwał na równe nogi, biegnąc w stronę leżącej Amazonki. Tymczasem tłum otaczający go ze wszystkich stron, potężna bestia o trzystu tysiącach głów, zawyła niczym sam Cerber:
- Zieloni zabili Dianę! Zabić Zielonych! ZABIĆ ZIELONYCH!
***
Przekroczywszy linię mety, Hamilkar ściągnął wodze i obrócił rydwan, zwracając się do publiczności. Uśmiechnięty od ucha do ucha, podniósł rękę, by pozdrowić wielbicieli. Wbrew jego oczekiwaniom na tor nie spadał deszcz kwiatów, monet i kapeluszy, którymi zazwyczaj witano zwycięzcę wyścigu. Nagle zrozumiał, że widownia jest rozgniewana. Tysiące ludzi patrzyły na tor przed metą. Potem usłyszał krzyki.
- Nie! Nie! - Odwrócił się i zobaczył resztki rydwanu Diany rozrzucone po torze, jej nieruchome ciało i ludzi biegnących w jej stronę. - To niemożliwe! Pokonałem ją! Z tłumu wyleciała zgniła figa, rozbiła się o burtę jego rydwanu. Setki ludzi zbiegały z trybun, krzycząc wściekle. Afrykanin nożem, który trzymał w bucie, uwolnił z zaprzęgu jednego z karoszy. Od łuku Tytusa dzieliło go zaledwie dwieście kroków w linii prostej. Może tam znajdzie bezpieczną kryjówkę.
BUKOLEON, KONSTANTYNOPOL Co ty wyprawiasz? Martyna w sukni z jedwabiu zdobionego brokatem wkroczyła do piwnicy z podniesioną głową i gniewnym błyskiem w oku. Tuż za nią szła Arsinoe, niosąc na biodrze małego Herakleonasa. Cesarzowa wyglądała tego dnia wyjątkowo korzystnie; pozwoliła, by służące ją wykąpały, natarły olejkami i starannie upięły jej włosy maleńkimi złotymi szpilkami. Miała też delikatny makijaż.
Rufio, dowódca gwardii, odwrócił się i skłonił lekko głowę, ujrzawszy cesarzową. Krypta znajdowała się w jednej z najstarszych części pałacu, do której prowadziły ukryte schody. Czterech ludzi Rufia zdejmowało właśnie ogromną tarczę herbową ze ściany podziemnej komnaty.
- Cesarzowo, jestem zaskoczony, widząc cię tutaj. Martyna przystanęła i zacisnęła gniewnie usta.
- Nie wolno ci tego dotykać bez pozwolenia mojego męża. Rufio skinął spokojnie głową.
- Wiem. Gwardziści ostrożnie ułożyli tarczę na podłodze.
-
Odłóżcie to na miejsce. - Martyna podeszła do Rufia, oburzona i zdjęta grozą. - Nie wolno zabierać insygniów cesarza! To zdrada! Oszalałeś? - Zacisnęła dłoń na jego przedramieniu. Rufio delikatnie zamknął jej dłoń w swojej dłoni.
- Dotykanie cesarzowej to także zdrada - powiedział cicho. - Zgadza się! - Wyrwała rękę z jego uścisku. - Co zamierzasz z tym zrobić? Rufio gestem nakazał swym ludziom, by wynieśli tarczę. Kiedy gwardziści zniknęli za drzwiami, spojrzał na Arsinoe i zmarszczył gniewnie brwi.
- Dziewczyno, powinnaś zabrać stąd to dziecko. -
Nigdzie nie pójdziesz! - Martyna spojrzała przez ramię na swoją służącą. Afrykanka pobladła i przytuliła Herakleonasa do piersi. - Zostaniesz tutaj. Kapitanie, wytłumacz mi natychmiast, co tutaj robisz.
-
Wkrótce dojdzie do decydujących rozstrzygnięć - mówił Rufio, choć nie wiadomo było, czy odpowiada na jej pytanie. - Twój wuj, książę Teodor, postanowił rozlokować wokół pałacu wierne mu kohorty, by “zadbać należycie o bezpieczeństwo cesarza". Twój mąż jest zbyt chory, by działać, więc zabieram te rzeczy do miejsca, gdzie nie sięgają wpływy Teodora. - Rufio wskazał na pustą ścianę i pootwierane puste szafy.
Martyna była zaszokowana.
- Zamierzasz stąd wyjechać? - Nie - odparł Rufio spokojnie. - Wrócę tu. Zostawię z tobą połowę gwardii pod dowództwem tego rzymskiego oficera, Nikolasa. Wycofamy się po cichu do pokojów otaczających sypialnię Herakliusza i zabarykadujemy się w nich. Nawet jeśli Teodor spróbuje wejść tam siłą, zdołamy go zatrzymać co najmniej przez jeden dzień, może dłużej.
-
Zatrzymać? Przez dzień? O czym ty mówisz? - Martyna konwulsyj- nie zaciskała i rozluźniała palce.
-
Teodor chce zająć pałac i ogłosić Konstancjusza władcą, a siebie regentem. W związku z tym musi nakłonić Herakliusza do podpisania odpowiedniej deklaracji albo go zabić, by móc pokazać jego martwe ciało, i uwiarygodnić konieczność przejęcia władzy. Zostało nam już bardzo mało czasu.
-
To niemożliwe! Gdyby naprawdę szykowało się coś podobnego, wiedziałabym o tym! Teodor spędza czas głównie na kłótniach z dowódcami kohort i przymierzaniu ubrań mojego męża... Cesarzowa urwała, zdumiona i przerażona wyrazem twarzy Rufia.
- Skąd o tym wiesz? - Dowódca gwardii przechylił głowę i przesunął się o krok do przodu. - Skąd wiedziałaś, że zabieramy regalia? Znów chowałaś się za ścianami?
- Nie - odparła Martyna, wylękniona i zirytowana zarazem. - Nigdzie się nie chowałam! Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób! - Gniew wziął w niej górę nad strachem. - Jestem cesarzową, a ty dowódcą gwardii! Musisz słuchać moich poleceń!
-
Muszę? - Rufio wydawał się spokojny, Martyna wyczuwała jednak narastającą w nim złość. Masz jakiegoś szpiega w jego obozie? To kobieta? Któryś z niewolników?
-
Nie. - Martyna spojrzała nań z ukosa, a potem uśmiechnęła się niespodziewanie. - Mam swoje sposoby.
- Czy twoje sposoby mówią ci, co dzieje się w obozie Persów? -
Nie. Dlaczego miałabym ich obserwować? - Martyna machnęła lekceważąco ręką. - Siedzą po drugiej stronie murów i taplają się w błocie; cóż może być w tym interesującego? Rufio zamyślił się na moment, a potem ukłonił lekko.
- Wybacz, cesarzowo, zagalopowałem się. Jak brzmią twoje rozkazy? -
No... - mruknęła Martyna, wygładzając suknię. - Tak już lepiej. Myślisz, że Teodor spróbuje przejąć regalia?
- Tak, cesarzowo. Przenosimy je w bezpieczne miejsce. - Twarz Rufia zamieniła się ponownie w nieprzeniknioną maskę.
- Mówisz, że spróbuje zabić mojego męża? - mówiła w zamyśleniu Martyna. - Tak sądzę. - Wybaczam ci zdradę, kapitanie. Ale potrzebuję dzisiaj twojej pomocy. - Co mam robić? Martyna przyjrzała mu się badawczo, jakby podejrzewała, że Rufio z niej kpi. Gwardzista założył ręce za plecami i spojrzał jej prosto w oczy.
-
Zamierzam zabrać Herakleonasa do jego ojca - oznajmiła cesarzowa. - Powiedz swoim gwardzistom, żeby wpuścili mnie do jego sypialni. Rufio uniósł brew.
- Czy to rozsądne? Zabronił ci się zbliżać do niego. Jeśli wpadnie w gniew, każe cię wygnać albo zamknąć w więzieniu.
-
Wiem. Ale jeśli kapłani mieli rację, to zabija go strach. Pokażę mu jego syna - jego zdrowego syna - nim podda się ostatecznie. Zabierz nas do niego. Rufio skinął głową, choć czuł się wewnętrznie rozdarty. Powinien był pójść z gwardzistami, którzy nieśli regalia. Mogli napotkać trudności w tunelach, a jego plan nie przewidywał żadnych opóźnień. Martyna czekała. Rufio westchnął ciężko w duchu.
- Tędy, cesarzowo. Ruszyła jego śladem razem z Arsinoe, która trzymała Herakleonasa na rękach. Malec spał cichutko, opierając główkę na ramieniu służącej.
***
- Mężu? - Cesarzowa pchnęła ciężkie drzwi. Choć na zewnątrz świeciło słońce, w komnacie było ciemno; na życzenie cesarza wszystkie okna zostały zasłonięte grubymi czarnymi kotarami. Na stoliku przy drzwiach paliła się jedna świeca. W pokoju zalegał trudny do zniesienia fetor. Martyna zmarszczyła nos i starając się nie oddychać, weszła w ciemność. W głębi pokoju stało wielkie łoże przykryte grubą kołdrą. Wyciągnęła rękę i dotknęła słupka podtrzymującego baldachim.
- Mężu, gdzie jesteś? Arsinoe i Rufio stali na straży przy drzwiach. Kapitan odesłał swych ludzi do zewnętrznych pokoi, gdzie rozlokowali się już pozostali gwardziści. Martyna spojrzała pytająco na Rufia, on jednak wzruszył tylko ramionami. Obeszła łóżko i znalazła koce zrzucone na podłogę. Podciągnęła suknię i weszła na łoże. Przesunęła dłonią po wilgotnych od potu prześcieradłach, po czym szybko cofnęła rękę i wytarła ją w kołdrę. Cesarz zniknął. Zeszła z łóżka, zdjęta grozą. Serce biło jej jak szalone, narastało w niej poczucie klęski. Czyżby Teodor przeszedł już do czynów? Porwał jej męża? Czy Herakliusz żył? Podeszła do najbliższego okna i odsunęła kotarę na bok. Do pokoju wpadła wąska smuga światła, w której widać było drobiny kurzu wirujące nad podłogą. Z ciemności za plecami Martyny dobiegł przytłumiony łomot.
- Rufio! - zawołała wystraszona. - Tam ktoś jest! Kapitan gwardzistów natychmiast znalazł się przy niej, z obnażonym mieczem w dłoni. Martyna wyszła ze smugi światła, a gdy jej oczy przywykły już do ciemności, zobaczyła, że pod ścianą stoi olbrzymia szafa o podwójnych drzwiach. Rufio przesunął się w bok, zasłaniając cesarzową własnym ciałem. Martyna przytuliła się do jego muskularnego ramienia, dziękując w myślach losowi, że nie jest sama. Krew tętniła jej w uszach, obawiała się, że lada moment zemdleje. Kapitan otworzył powoli drzwi szafy, odsłaniając zawieszone w środku szaty i tuniki. Spod tunik wystawała szara, okryta ranami stopa.
- Mężu? - wyszeptała Martyna, zakrywając dłonią usta. Stopa drgnęła i schowała się pod ubrania. Herakliuszu? Proszę, wyjdź stąd. Przywołała do siebie Arsinoe, a służąca posłusznie przydreptała do szafy, tuląc w ramionach dziecko.
- Daj mi go. Martyna wzięła Herakleonasa na ręce i uklękła przed szafą. Malec czknął i natychmiast wyzwolił się z jej uścisku. Choć cesarzowa wciąż nienawidziła kapłanów, szczególnie sług Asklepiosa, musiała przyznać, że zmiana mamki miała zbawienny wpływ na zdrowie jej synka.
- Odejdź... - wyrzęził ktoś spomiędzy ubrań. Martyna przygotowała się wewnętrznie, wyprostowała i jednym gwałtownym ruchem odsunęła wszystkie ubrania na bok.
- Aaaa! Herakliusz skulił się, wcisnął w róg szafy, osłonił oczy przed światłem. Martyna widziała chorobliwie białe udo pokryte paskudnymi ranami i szarą, martwą skórą.
- Mężu! Och, mój najdroższy... - Martyna wsunęła się do szafy, nie zważając na to, że niszczy sobie starannie ułożoną fryzurę i mnie suknię. -Wyjdź stąd. - Wsunęła rękę pod ramię Herakliusza. Widzisz swojego syna? Tak, to Herakleonas, silny i zdrowy. Spójrz tylko na niego!
- Nie. - Głos cesarza był zniekształcony, ledwie zrozumiały. - Mój syn... jest... skażony. Przeklęty! -
Spójrz na niego! - powtórzyła Martyna. Herakleonas stał przy szafie, uczepiony tunik i uśmiechnięty od ucha do ucha. - Widzisz jego buzię? Straszny z niego rozrabiaka, ciągle by tylko broił. Herakliusz patrzył na swego syna. Choć twarz miał siną i opuchniętą, widział dobrze. Z jego oczu sączyły się łzy.
- Stoi - szeptał niemal bezgłośnie. - Umie stać. - Chodź, kochany. - Martyna wysunęła się z szafy, ujęła męża pod ramiona i przyciągnęła do siebie. - Arsinoe, zabierz Herakleonasa. Nie chcę go rozdeptać. Służąca natychmiast sięgnęła po dziecko, starając się przy tym nie patrzeć na nagiego cesarza. Rufio zniknął za drzwiami. Martyna zdołała wyciągnąć męża z szafy. Złożony chorobą, stracił sporo na wadze, mimo że jego nogi i podbrzusze były nabrzmiałe.
- Możesz stanąć? - wydyszała Martyna.
- Nie - jęknął Herakliusz. - Boli, boli! Na twarzy cesarzowej pojawił się na moment wyraz zniesmaczenia. Uczyniwszy jeszcze jeden krok, przytrzymała się wolną ręką słupka podtrzymującego baldachim.
- Możesz stać. Twoje ciało nie jest zepsute. Nasze małżeństwo nie jest przeklęte. Cofnęła się, nagle zostawiając swego męża samego. Herakliusz krzyknął wystraszony, zrobił krok i oparł się o krawędź łóżka.
- Widzisz? - uśmiechnęła się Martyna, odgarniając mu włosy z czoła. - Nie jest tak źle. -
Moje nogi... są bezużyteczne. - Po twarzy cesarza ciekły strumienie łez. - Jestem kaleką. Nie nadaję się do rządzenia.
-
Masz dwie nogi, dwie ręce, nos i dwoje oczu! - Martyna wzięła Herakleonasa od służącej i podeszła do cesarza. - Jak twój syn. Spójrz na jego twarz. Spójrz na moją twarz. Herakliusz podniósł na nią podkrążone, przekrwione oczy. Martyna spojrzała w nie śmiało i uśmiechnęła się, podając mu dziecko.
- Kocham cię. Nie obawiaj się mnie. Cesarz przytulił synka do piersi, opuchniętymi palcami delikatnie dotknął jasnych włosów dziecka.
- Da-da! - zaświergotał Herakleonas i złapał ojca za nos. -Ta-ta! Herakliusz zakaszlał i usiadł ciężko na łóżku, wciąż trzymając syna. Martyna i Arsinoe natychmiast doskoczyły i podtrzymały go.
- Tak... synu... jestem tu. Rufio zatrzymał się przy drzwiach, tuż za nim stanęli również Nikolas i Swiod, którzy nieśli dzbany z herbatą z jałowca. Dowódca gwardzistów zobaczył, co się dzieje, i dał swym towarzyszom znak, by się wycofali.
-
Czujesz to? - Rufio spojrzał na Nikolasa, który skinął głową. Obaj wyczuwali jakieś dziwne napięcie, gorzki zapach, coś ledwie uchwytnego. - Zbliża się bitwa. Nie mamy czasu na długą kurację.
Nikolasie, w świątyni Asklepiosa przebywają dwaj kapłani, Tarsus i Hipponaks. Na pewno nie opuścili miasta. Przyprowadź ich tutaj jak najszybciej. Cesarz jest gotów na spotkanie z nimi. Nikolas pobiegł, a Swiod podniósł dzbanek, zwracając się ku północy.
- Babcia miała rację, kiedy kazała chorym pić ten napar - rzekł uroczyście. Rufio nie odpowiedział mu od razu, wpatrzony w idylliczną scenkę. Martyna stała pochylona nad swoim mężem, smuga światła rozpalała płynnym złotem jej włosy. Wyglądała przepięknie. Uśmiechała się do męża i syna.
- Twoja babcia była mądrą kobietą, Swiod. Mądrą kobietą.
POLE MARSOWE, PRZED KONSTANTYNOPOLEM Obudź się! Stoisz u bramy przeznaczenia.
Mahomet otworzył oczy, w pierwszej chwili nic nie widział, tylko ciemność. Potem pojawił się w niej maleńki płomyk, który podświetlił sufit namiotu pomarańczowym i złotym blaskiem. Mahomet leżał nieruchomo, okryty ciepłym, grubym kocem. Świat na zewnątrz był zimny i ciemny. W pobliżu przeszli ludzie z pochodniami w dłoniach. Kurajszy- ta zrozumiał, że nadeszła wreszcie pora działania. Wstał i pochylił głowę, zwrócony twarzą na południe. O Panie, Ty prowadziłeś mnie swoimi ścieżkami do tego dnia. Uwierzyłem Ci i dostąpiłem łaski. Daj mi siłę, bym mógł pokonać Twych wrogów i uwolnić świat, a oddam się Twej służbie całą duszą i ciałem. -
Nie ma innego boga prócz Allaha - powiedział głośno. Był gotów do czynu. Wyszedłszy przed namiot, rozejrzał się dokoła. Nad światem wciąż zalegał gęsty mrok, rozświetlany jedynie blaskiem nielicznych lamp i pochodni, lecz Sahaba podnosili się już ze swych posłań. Dwaj żołnierze trzymający straż przed namiotem spojrzeli wyczekująco.
-
Przynieście coś ciepłego do picia - polecił Mahomet i wrócił do namiotu. Odszukał lampkę
stojącą na składanym stoliku przy jego łóżku. Po kilku uderzeniach krzemienia udało mu się rozpalić oliwę. Namiot wypełnił się delikatnym żółtym blaskiem.
- Już czas. - Kurajszyta wierzchem dłoni dotknął policzka Zoe. Rany na jej głowie goiły się bardzo dobrze, zostało po nich tylko kilka blizn wokół ucha i na szyi. Włosy królowej leżały rozrzucone na poduszce niczym lśniący czarny wachlarz. Otworzyła oczy. Spod koca wysunęła się ciepła dłoń, która przykryła dłoń Mahometa i przycisnęła ją do policzka.
- Witaj - wymamrotała zaspanym głosem. - Jest zimno. -
Posłałem po coś ciepłego do picia. - Mahomet uśmiechnął się i ukląkł na grubym dywanie okrywającym podłogę namiotu. - Wstań. Dziś jest ten dzień. Zoe wsunęła się głęboko pod koc.
- Wszyscy inni już wstali? - Nie. - Mahomet próbował powstrzymać się od śmiechu, lecz bez powodzenia. - Musisz już wstać. - Jest zimno. - Owszem. - Ale muszę wstać, choć widzę, jak para idzie ci z ust? - Tak. - No dobrze, niech będzie... - Usiadła prosto, owijając kocem ramiona. Spod przykrycia wysunęła się na moment jej bosa stopa, szybko jednak schowała się z powrotem. - Jest bardzo zimno. Mahomet na szczęście nie musiał odpowiadać, gdyż w tej samej chwili za drzwiami rozległ się cichy gwizd. Strażnik wręczył Kurajszycie dwa miedziane kubki wypełnione gorącym płynem, nad którym unosiły się kłęby pary. Mahomet powąchał go i zmarszczył nos.
- Kobyle mleko z miodem. Zoe wzięła od niego kubek i przyjrzała mu się nieufnie.
- Kto pije mleko? Przecież to się zaraz skwasi. -
Nie w takim zimnie - odparł Mahomet i upił łyk. - Zdaje się, że robią je Awarowie. Całkiem niezłe. Zaczął się przebierać. Był szczupły i muskularny; długie lata spędzone w siodle i ciężka praca fizyczna w czas wojny i pokoju nie pozwalały mu obrosnąć tłuszczem. Od czasu ucieczki z Palmyry udało mu się nabrać nieco masy mięśniowej; Sahaba jedli znacznie lepiej niż obrońcy oblężonego miasta! Włożył wełniane pantalony, grubą tunikę i poplamioną filcową kamizelę. Do tego czasu Zoe skończyła już pić mleko, pomogła mu więc założyć kolczugę z ciężkich żelaznych kółek. Potem zapięła mu gruby skórzany pas. Mahomet poruszył ramionami, by kolczuga ułożyła się lepiej na jego ciele. Górna część żelaznej koszuli podszyta była grubą warstwą materiału, chroniącą piersi i szyję. Usiadł na kocu i zaczął owijać stopy onucami. Zoe przyniosła sprzed namiotu jego buty i pomogła mu je wzuć. Były ciężkie, uszyte z trzech warstw grubej skóry. Pomiędzy warstwami znajdowały się żelazne płytki, które dodatkowo chroniły wierzchy jego stóp i golenie. Kurajszyta wstał i ruszał przez chwilę stopami, czekając, aż dopasują się do wnętrza butów. Następnie założył ciemnozielony płaszcz okrywający kolczugę. Zoe wygładziła płaszcz na plecach i podała mu jego dżelabę. Mahomet wyciągnął ręce do tyłu, wsuwając je do rękawów pustynnej szaty. Potem owinął ją kolejnym pasem i ułożył na ramionach wielki kaptur.
-
Świetnie. - Zoe stanęła na palcach i wygładziła długie, przetykane siwizną włosy Mahometa. Wróg na twój widok ucieknie w popłochu. Kurajszyta uśmiechnął się i ujął dłonie Zoe. Na stoliku obok leżał jego hełm i grube skórzane rękawice.
- Dziękuję ci - powiedział, składając królowej ukłon. - Kiedy jesteś przy mnie, wszystko staje się łatwiejsze.
- Hmm... - Zoe spojrzała nań z ukosa. - To brzmi prawie jak komplement. - Bo to jest komplement. - Mahomet odwrócił się i ułożył na piersiach swą długą brodę. Zoe przewróciła oczami i zdjęła koszulę nocną. Pod spodem miała tylko przepaskę biodrową i cienki pasek tkaniny okrywający piersi. Włożyła długie wełniane spodnie i lekką tunikę. Jej filcowa kamizela była czysta i nie śmierdziała jak wielbłąd.
- Możesz się już odwrócić. - Zoe usiadła na łóżku i zaczęła splatać włosy w gruby warkocz. Potem zwinęła warkocz na czubku głowy, tworząc z niego swego rodzaju czapkę; dzięki temu włosy nie przeszkadzały jej podczas walki, a hełm nie cisnął ją w głowę. - Pomóż mi, proszę. Jej lekka kolczuga okrywała tułów i ręce aż do nadgarstków. W odróżnieniu od kolczugi Kuraj szyty, splecionej z ciężkich żelaznych dysków, ta wykonana była z maleńkich, idealnie dopasowanych pierścieni naszytych na jagnięcą skórę. Niegdyś okrycie to należało do królowej Zenobii, a Zoe otrzymała je od ciotki w prezencie. Teraz przyszła kolej na ciężki napierśnik z polerowanej stali. Rusznikarze z Palmyry dobrze wykonali swą pracę, dopasowując grubą blachę do sylwetki Zoe. Napierśnik składał się z trzech części, największa okrywała z przodu tułów od szyi do pasa, a dwie mniejsze, umocowane z boków na zawiasach ochraniały plecy. Całość zapinało się na klamerki i haczyki biegnące wzdłuż kręgosłupa królowej. Zoe wyciągnęła przed siebie ręce i wsunęła się w zbroję. Mahomet zamknął oba skrzydła na jej plecach i zapiął wszystkie klamry.
- Dobrze? - O tak - mruknęła Zoe. - Czuję się teraz jak posąg. - Ale jesteś bezpieczna. - Mahomet zapiął na jej przedramionach metalowe zarękawia, a następnie wsunął na jej dłonie rękawice ze skóry wzmocnionej metalowymi płytkami i pokrytej metalowymi pierścieniami. Zapiął jej też plisowaną spódniczkę w rzymskim stylu, uszytą z pasków grubej skóry. Pokręcił głową z dezaprobatą.
- Powinnaś przykryć czymś kolana. -
Jeśli to zrobię, nie będą mogła swobodnie chodzić - odburknęła. - Poza tym nie będę przecież walczyć na pierwszej linii, prawda?
-
Zgadza się. - Mahomet sięgnął po jej dżelabę. - Ty i Odenatus macie ważniejsze zadanie do wykonania, musicie ochraniać nas w ukrytym świecie.
- To prawda. - Zasępiła się. Myślała o potędze wroga. - Pomożesz nam? Mahomet znieruchomiał i spojrzał na nią z powagą.
- Jeśli Pan postanowi nam pomóc... Zoe westchnęła.
- Rozumiem. Nie panujesz nad mocą, która w tobie mieszka. Będziemy jakoś radzić sobie sami. -
Zdołacie go powstrzymać? - Mahomet nie rozmawiał z Zoe o rzymskim władcy ognia, widział jednak, że ta sprawa jej ciąży. Odenatus również nie poruszał tego tematu, zresztą najczęściej przebywał w towarzystwie Chalida.
- Nie wiem - odparła królowa po chwili. - Jeśli chcemy wygrać, musimy to zrobić.
***
Gęsty las pochodni rozświetlał tunel Wielkiej Bramy, W pomarańczowym blasku lśniły hełmy setek wojowników stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Obłoki dymu zbierały się pod kamiennym sklepieniem. Nikolas, odziany w pełną zbroję, pod pachą trzymał hełm z otworem na oczy w kształcie litery T. Starał się za wszelką cenę zapanować nad nerwami.
- Kapitanie, Władimir, ja i chłopiec tworzymy zespół. Walczyliśmy już razem; mamy swój system. Kiedy chłopiec korzysta z mocy, trzeba chronić jego ciało. Strzała lub włócznia zabije go równie skutecznie jak mnie czy ciebie! Rufio skinął głową.
-
Rozumiem, centurionie, ale muszę zostawić w pałacu kogoś zaufanego. Musimy stąd wyjść z regaliami cesarza i Hibernijczykiem, inaczej przegramy. Jeśli nasz plan się powiedzie, Teodor pójdzie za nami, a wtedy ktoś będzie musiał się nim zająć. Ktoś, czyli ja. Ty musisz zostać w mieście.
- Nie podoba mi się to... - Nikolas miał złe przeczucia, ale nie mógł odmówić wykonania rozkazu. Spojrzał na Dwyrina, który aż rwał się do wyjścia. - Myślisz, że sam Władimir skutecznie cię ochroni?
- Tak jest! - Dwyrin uśmiechnął się szeroko, błyskając w półmroku białymi zębami. - Damy sobie radę. Poza tym cesarz jest ważniejszy. Nikolas potarł brodę metalową rękawicą i pokręcił głową.
- Nie jestem przekonany... Wład? Wołoch okryty był ciężką żelazną zbroją i obszernym czarnym płaszczem. W migotliwym blasku
pochodni wydawał się olbrzymem. Na ramieniu trzymał ciężki topór.
- Nie martw się, przy mnie będzie bezpieczny. - Centurionie, poradzę sobie. - Dwyrin zatarł dłonie, choć wcale nie było mu zimno. Otaczała go niewidzialna kula ciepła. Nikolas przypuszczał, że stworzenie takiej kuli nie stanowiło dla chłopca żadnego problemu, ale jakoś mu to nie pasowało do zimnego przedświtu.
- Wracaj do pałacu. Nikolas spojrzał ponuro na kapitana gwardii.
- Mam nadzieję, że wam się uda. - Uda się. - Wydawało się, że Rufio jest o tym całkowicie przekonany. Nikolas zasalutował, a potem zwrócił się do Dwyrina i Władimira.
- Niech tak będzie. Do zobaczenia wieczorem. Hibernijczyk pomachał ręką oddalającemu się centurionowi. Czuł się dobrze, bardzo dobrze. Przespał noc w spokoju, bez żadnych snów. Obudził się wcześnie, nim jeszcze wstali wszyscy gwardziści, ubrał się szybko i pobiegł do bramy. Władimir poszedł za nim, zrzędząc cicho. Wołoch nie czuł się dobrze w mieście, szczególnie nocą, i przez cały czas oglądał się za siebie, jakby oczekując niespodziewanego ataku. Dwyrin nie zwracał na niego uwagi - dziś był wyjątkowy dzień! Wyczuwalne w powietrzu napięcie zapowiadało rychłą bitwę. Z wieży nad Wielką Bramą Hibernijczyk widział długą równinę przed miastem. Tuż przed podwójnymi murami ciągnął się głęboki rów. Sto kroków dalej wznosił się szaniec zbudowany przez Arabów, a za nim długie zbocze. Niegdyś cały ten obszar pokryty był sadami, ogrodami i polami pszenicy, teraz jednak zostały po nich jedynie nadpalone pniaki i zniszczone murki. Spomiędzy wzgórz wyrastających za zboczem spływały płytkie strumyki, które tu i ówdzie zamieniały ziemię w grząskie bagno. Dwyrin dotarł do bramy pierwszy, widział więc, jak zbierają się wokół niej gwardziści w grubych futrzanych pelerynach i lśniących hełmach. Każdy niósł przewieszoną przez plecy wielką okrągłą tarczę ozdobioną wizerunkiem czarnego kruka lub wrony na czerwonym tle oraz długi jednostronny topór i ciężki prosty miecz zawieszony na ramieniu. Głębokie głosy gwardzistów niosły się przez noc, dobiegając do Dwyri- na, który siedział na murach wieży. Wkrótce przy bramie pojawił się również dowódca gwardii, Rufio, który towarzyszył grupie ludzi niosących jakiś przedmiot okryty czarnym płótnem.
- Chłopcze, możesz wyczarować jakieś światło? - spytał, odwracając się do Dwyrina. - Tak jest! - Dwyrin zacisnął pięść i skoncentrował się. Po chwili spomiędzy jego palców wypłynął delikatny złoty blask. - Wystarczy?
-
Wystarczy. - Dwyrin miał wrażenie, że na twarzy kapitana pojawił się grymas rezygnacji lub wręcz rozpaczy, szybko jednak odrzucił tę myśl jako niedorzeczną. - Ale nie teraz, jeszcze nie teraz. Będę potrzebował twojej pomocy, kiedy już wymaszerujemy. Musimy jeszcze trochę poczekać. Rufio skinął na człowieka, który wychylał się z wysokich drzwi po prawej stronie tunelu. Niemal natychmiast bramę wypełnił głęboki, zgrzytliwy dźwięk. Ogromne, ciężkie wrota zaczęły się powoli otwierać. Każde ze skrzydeł ciągnęło dwunastu mężczyzn. Do świtu została jeszcze co najmniej godzina. Znad ziemi unosiły się smugi mgły. Zapowiadał się zimny, szary dzień.
***
Obóz Persów rozciągał się bezładnie między wzgórzami Galaty, rozświetlony tu i ówdzie pojedynczymi pochodniami lub lampami. Zaczął się przemarsz wielkiej armii. Mahomet i Zoe obserwowali to ze wzgórza. Od murów miasta dzieliła ich zatoka Złoty Róg, niemal pół mili otwartej wody. Konstantynopol krył się za zasłoną mgły. Mahomet skończył jeść dojrzałą figę. Zoe nie chciała żadnego śniadania.
- Będzie dziś zimno - stwierdził Mahomet. - Może nawet padać. Umilkł, usłyszawszy zbliżający się stukot końskich kopyt. Obrócił w miejscu swoją klacz i pochylił się do przodu, spoglądając na swoich ludzi. Arabowie zdążyli już zwinąć obóz i dosiąść koni. Odziani w zbroje, byli gotowi do walki. Z ciemności wynurzyli się Odenatus i Chalid. Wyglądali na zdenerwowanych, ale tego ranka wszyscy denerwowali się nadciągającą bitwą. Mahomet podniósł rękę, przywołując do siebie obu młodych ludzi. Wraz z nimi podjechał Szadin, opuszczając szeregi
-
qatib rozstawionych na szczycie wzgórza.
Jakie wieści? - spytał Mahomet cicho, choć obrońcy miasta zapewne dawno już zdążyli się zorientować, że sprzymierzone armie ruszyły do bitwy. - Coś się zmieniło?
-
Nie, szlachetny Mahomecie. - W oczach Chalida pojawił się błysk rozbawienia. Odenatus podjechał do Zoe i uściskał ją serdecznie. - Odyniec się wścieka, że jego ludzie nie zwinęli jeszcze obozu. Nawet przechodzą już przez strumień. - Młodzieniec wskazał ręką na północny zachód.
- Czy droga nadal jest wolna? - Tak, panie - odrzekł Szadin. - Wczoraj wieczorem nasi zwiadowcy zajęli most nad strumieniem. Do tej pory nie pojawił się tam żaden rzymski oddział. - Wskazał linię świateł - lamp zawieszonych na drzewach lub słupach - znaczących ścieżkę biegnącą w dół zbocza.
-
Świetnie. - Mahomet odchrząknął i przemówił głośniej, by słyszeli go wszyscy w pobliżu. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zajmujemy pozycje na prawym skrzydle. Pójdziemy ścieżką,
muqadamma. Musimy poruszać się szybko i sprawnie, by nie zablokować drogi. Za strumieniem, po prawej, ciągną się wzgórza. Jeśli wielki i miłościwy Pan będzie łaskaw, jeszcze przed świtem zajmiemy pozycje na tych wzgórzach, osłaniając prawą flankę armii Persów. którą wyznaczył nam
Szadin i pozostali skinęli głowami. Poprzedniego wieczoru Mahomet i Zoe wyjaśnili im ze szczegółami plan bitwy. Zarówno po lewej, jak i prawej stronie równiny znajdowały się przeszkody, które utrudniały walkę. Po lewej ciągnęły się resztki arabskich fortyfikacji oraz fosa okalająca mury miasta. Po długich sporach Szahr-Baraz przekonał kagana Awarów Bajana, że kluczowy punkt całej bitwy znajduje się właśnie tutaj, pod szarymi murami. Wódz nomadów koniecznie chciał dowodzić prawym skrzydłem. Szahr-Baraz widział Awarów na lewym skrzydle. Mahomet nie wtrącał się do kłótni. Nie chciał, by jego armia narażona była na strzały rzymskich łuczników ani by została rozdzielona przez podwójny szaniec zbudowany ich własnymi rękami. Persowie mieli zająć pozycje na środku równiny, gdzie rozciągał się teren odpowiedni dla ciężkiej kawalerii oraz włóczników i łuczników. Mahomet nie mówił o tym głośno, ale cieszył się, że jego armii przypadło w końcu prawe skrzydło. Co prawda wznosiły się tutaj wzgórza upstrzone starymi murami i zagajnikami, ale większość jego sił stanowiła
ciężkozbrojna piechota Decapolis, która doskonale radziła sobie w takim terenie. Ciężka jazda, qalb Arabów i Palmyrczyków, miała połączyć jego armię z siłami Persów. - Zoe, Odenatus i ja pojedziemy z przodu - mówił dalej - zaraz za nami ruszy qalb, a potem maisarah i maimanah. Ciężka jazda i muqadam- ma będą ochraniać piechotę, dopóki wszyscy nie zajmą swoich pozycji. Cmoknął na konia i ruszył w dół zbocza, jadąc wzdłuż linii świateł. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi za jego plecami zaczęło zbierać się do wymarszu, noc wypełniła się szczękiem oręża i zbroi. Wkrótce w ciszy rozległ się cichy śpiew, który przyprawiał Mahometa o dreszcz. Chwała niech będzie Bogu, Panu Wszechświata, łaskawemu i miłosiernemu, władcy dnia sądu ostatecznego! Tylko Tobie oddajemy cześć, tylko u Ciebie szukamy pomocy. Prowadź nas prostą ścieżką, ścieżką tych, których darzysz łaską, nie tych, którzy wzbudzają Twój gniew, ani tych, którzy pobłądzili.
***
Nadciągał świt, na wschodzie robiło się już jasno. Dwyrin i Rufio stali w cieniu Wielkiej Bramy i
patrzyli na równinę. Nad ziemią snuły się kłęby mgły, z dala dochodził przytłumiony łomot ciężkich żołnierskich butów i stukot kopyt uderzających o kamienną nawierzchnię drogi. Rufio położył dłoń na ramieniu chłopca.
- Widzisz maszerujące legiony? - Tak. - Dwyrin mrugnął, a mgła przed jego oczami natychmiast się rozwiała. - Idą drogą, długimi kolumnami, ich tarcze lśnią w świetle pochodni.
-
Tak... - Rufio zmrużył oczy, próbując przebić wzrokiem mrok. Po chwili dojrzał długie linie światła spływające ze wzgórz. Niektóre rozgałęziały się niczym rzeki ognia płynące na wschód. - W porządku, chłopcze, czas rozpalić nasz ogień. Dwyrin uśmiechnął się i zacisnął pięści. Za jego plecami, w bramie, stała wysoka ikona cesarza. Gwardziści zdjęli z niej czarne płótno i czekali na rozkazy. Rufio zawołał donośnym, głębokim głosem:
- Podnieść znak! Gwardziści natychmiast podnieśli ciężką podstawę i ułożyli ją sobie na ramionach. Portret cesarza namalowany na grubej, zdobionej tarczy zachwiał się i zaraz znieruchomiał. Dwyrin otworzył dłoń, sięgając myślami do niewidzialnego świata. Tło obrazu, wykonane ze złota i pereł, zaczęło lśnić jak wschodzące słońce. Portret zapłonął całą gamą barw. Rufio uśmiechnął się i wyszedł na drogę. Gwardziści ruszyli za nim, stąpając w równym, starannie odmierzonym rytmie. Blask wypływający z ikony wzniesionej nad ich ramionami oświetlał drogę, rów wypełniony fragmentami arabskiego szańca, wyszczerbioną i nadpaloną palisadę. Dwyrin szedł obok, trzymając jedną rękę na podstawie ikony. Władimir nie odstępował go ani na krok, osłaniając go własnym ciałem od strony otwartej równiny. Tam, gdzie padało złote światło, mgła natychmiast się cofała. Po chwili blask oświetlał już sporą część równiny, sięgał nawet wież wznoszących się po obu stronach bramy. W mieście zaczęły bić dzwony, żołnierze na murach otrząsali się ze snu i patrzyli ze zdumieniem na niezwykłą procesję.
- Oto wychodzi cesarz! - wołali gwardziści jednym głosem. - Cesarz idzie na bitwę! Rufio uśmiechnął się ponuro, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Mgła rozstępowała się przed nim, przeganiana magicznym światłem. Wkrótce jego oczom miały się ukazać hełmy i włócznie maszerujących zachodnich wojsk.
***
Po ziemi snuła się biała mgła. Jusuf dźgnął konia piętami, pozwalając, by wierzchowiec sam znajdował drogę pośród krzaków i kęp wysokiej, ciężkiej od wilgoci trawy. Podobnie czynili jeźdźcy jadący w dwóch długich kolumnach po obu stronach Chazara. Z mgły wyłoniła się nagle długa linia drzew. Jusuf przejechał pod jednym z nich, schylając głowę, by nie uderzyć o gałąź.
-
Stać! - zawołał do jeźdźców. Drzewa tworzyły wiatrochron porastający szczyt wzgórza, tuż za nimi ciągnęło się zbocze porośnięte niskimi krzewami. Jusuf odwrócił się i zagwizdał cicho, a potem zawołał: - Dahwos! Miękki grunt wygłuszał stukot końskich kopyt; kagan i jego towarzysze wyłonili się z mgły niemal w zupełnej ciszy, jak zjawy. Dahwos miał na sobie pełną zbroję, jego stożkowaty hełm zdobiła kita z końskiego włosia. Gwardziści kagana mieli maski z grubego żelaza, ozdobione geometrycznymi wzorami, ciężka zbroja okrywała pasami żelaza ich ramiona i szyje. Podobnie jak rzymscy żołnierze, nosili zarękawia i nagoleni- ce z plecionych metalowych pasków. Tuż za księciem jechał chorąży ze sztandarem domu Aseny. W bladym świetle ledwie było widać zwisającą smętnie chorągiew, bystre oko mogło jednak dojrzeć czerwonego konia na zielonym tle.
- Każcie obu kolumnom zatrzymać się na tym grzbiecie. - Stanowczy, dźwięczny głos księcia niósł się daleko. - Wyślijcie zwiadowców do przodu i na skrzydła, szczególnie na prawe skrzydło; niech znajdą tam rzymski legion, powinien to być dziesiąty Fretensis. Musimy się z nimi połączyć. Posłańcy towarzyszący kaganowi natychmiast zawrócili konie i zniknęli we mgle. Dahwos odwrócił się do brata i spojrzał nań z powagą.
- Co o tym myślisz? Jusuf wydął usta w zamyśleniu.
-
Powinniśmy zwolnić i upewnić się, czy idziemy równo z rzymskimi oddziałami. Między tymi wzgórzami musi być jakaś dolina, a w niej pewnie grzęzawisko. Chcesz, żebym pojechał tam z grupą zwiadowców?
- Nie. - Podczas długiej podróży wokół Morza Ciemności Dahwos okrzepł, nabrał pewności siebie. Choć wciąż często konsultował się ze starszym bratem, zawsze miał swoje zdanie. Jusuf był z tego ogromnie zadowolony, wydawało się, że jego brat będzie dobrym kaganem. - Zachodnie kohorty idą na piechotę, muszą przejść dalej niż my. Poczekamy tutaj, aż podniesie się mgła i upewnimy się, czy nie grozi nam atak z flanki. Kagan obrócił się w siodle i przywołał do siebie jeszcze jednego posłańca. Natychmiast podjechał doń jeden z czekających z boku młodzieńców.
-
Zachar, przejedź wzdłuż tego grzbietu i sprawdź, czy wszyscy się zatrzymali. Nikt nie może zjechać w dolinę bez mojego pozwolenia. Tylko zwiadowcy mają iść dalej. - Dahwos odwrócił się i wbił wzrok w gęstą zasłonę mgły. - Czy w tym kraju to normalne? Jak długo to potrwa?
-
Niedługo - odparł Jusuf, przesuwając do przodu rękojeść miecza. -To jakiś wybryk pogody; przecież mamy środek lata! Na pewno wkrótce mgła zniknie, choć dzień może być zimny.
- To dobrze. Chcę, żebyś objął dowództwo nad lewym skrzydłem, kiedy już trochę się wypogodzi. Przeniosę ciężką jazdę na prawo, w stronę Rzymian, i nie chcę, żeby ktoś zaszedł mnie od tyłu.
- Rozumiem. - Jusuf uniósł lekko brwi. - Pamiętaj, że grunt w dolinie będzie miękki; jazda może w nim ugrzęznąć.
- Wiem, ale zachodnie oddziały to niemal wyłącznie piechota. Jestem pewien, że Persowie spróbują na nich uderzyć swoimi clibanarii, a wtedy ja ich zaatakuję. Jusuf chciał odpowiedzieć, ale w tej samej chwili na grzbiet wzgórza wjechał zwiadowca. - Panie! Dolina jest zaledwie pół mili stąd, dosyć płytka, a wzgórza po obu stronach niskie, ale jest tam wielu ludzi.
- Kto? Persowie? - W oczach Dahwosa pojawił się drapieżny błysk. - Awarowie? -
Ani jedni, ani drudzy, panie! Nigdy nie widziałem takich ludzi! Mają ciemną skórę i jadą pod biało-zielonym sztandarem, na którym jest szabla i jakieś dziwne litery. Jusuf podrapał się po brodzie.
- To muszą być Arabowie z pustyni. Dahwos skinął głową.
- Jak są uzbrojeni? Jak wygląda grunt? -
To prawie wyłącznie piechurzy - odparł zwiadowca. - Stoją w ciasnym szyku, jak Rzymianie, mają łuki, kwadratowe tarcze i długie włócznie. Kilku jeźdźców próbowało nas ścigać, poleciało też
kilka strzał, ale na szczęście nikogo nie trafiły. Płynie tam płytki strumyk, a grunt jest miękki i błotnisty.
-
Mają też oddziały lansjerów - wtrącił z przekonaniem Jusuf. - Ale to buntownicy z rzymskich miast, więc będą walczyć jak Rzymianie. Potrójna linia piechoty ze ścianą tarcz, wsparcie łuczników i oszczepników.
- Gdzie są w takim razie Awarowie? - rozmyślał głośno Dahwos. - Na pewno nie na środku, stanęli więc pewnie na prawym skrzydle wroga.
- Ruszamy do ataku? - Jusuf sprawdzał wszystkie sprzączki, upewniając się, że są dobrze zapięte. Czy czekamy?
- Czekamy. Nie ma sensu atakować na grząskim gruncie, a potem pod górę. Poczekajmy, aż zejdą na równinę, wtedy przekonamy się, co potrafią. Jusuf odpiął od pasa bukłak i napił się. Choć wciąż było bardzo chłodno, w grubej zbroi już się spocił. Wiedział, że jeśli spełnią się jego prognozy, później będzie jeszcze goręcej.
*** -
Nadchodzą. Wreszcie! - Szahr-Baraz czuł, jak wielki ciężar spada mu z serca. Król Królów zajmował miejsce na środku perskich linii, sto kroków za ogromnym oddziałem łuczników. Siedział okrakiem na wysokim drewnianym podwyższeniu z drewnianych belek, okrytych złotą tkaniną i jedwabnymi poduszkami. Jego inżynierowie zbudowali wieżę w ciemności, przy świetle pochodni, kierując się znakami, które wycięli wcześniej w poszczególnych balach. Nie chroniły go tutaj żadne tarcze ani drewniane osłony, za to miał doskonały widok na całą równinę - od wzgórz po prawej stronie, do murów miasta po lewej. Przysłonił dłonią oczy, patrząc na długie szeregi żołnierzy wychodzących z miasta. Przed wieżą, w luźnym szyku stały tysiące łuczników, procarzy i oszczepników. Niektórzy przysiadali na wilgotnej ziemi, liczyli strzały lub kamienie. Kilkanaście kroków dalej stali włócznicy w pięcioszere- gu. Każdy prócz włóczni trzymał lekką wiklinową tarczę. Pomiędzy piechurami
diquans. Tu i ówdzie stały także większe grupki wojowników w ciężkich zbrojach, wyposażonych w maczugi i długie proste miecze. Perska piechota potrzebowała wzmocnień, by stawić czoła przechadzali się okryci zbroją
rzymskim legionom. Za wieżą, obok swych koni, stali Nieśmiertelni, pushtigbahn, arystokraci, odwody Szahr-Baraza. Okryci byli od stóp do głów zbrojami z zachodzących na siebie metalowych płyt i uzbrojeni w maczugi z kolcami, długie miecze i ciężkie łuki, jakimi posługiwali się niegdyś Partowie. Prawie sześć tysięcy najlepszych wojowników świata. SzahrBaraz znał tylko trzy inne narody, które mogły poszczycić się równie dobrze wyszkolonymi i wyposażonymi oddziałami. Oczywiście wszystkie te trzy narody stały właśnie naprzeciwko jego armii. Nie musiał wygrać tej bitwy, wystarczał mu krwawy remis. Sam fakt, że wschodnie legiony wyszły z miasta, był już sukcesem. Wszystko zależało od tego, czy Herakliusz zdecyduje się przyjąć bitwę. Król Królów widział bitewne godło cesarza Wschodu migoczące we mgle niczym gwiazda. Wschodnie wojska przedzierały się z trudem przez arabskie szańce. - Chwała ci, szlachetny Mahomecie. Twoi ludzie naprawdę dobrze budują! - Szahr-Baraz odwrócił się na zachód i podniósł rękę, salutując arabskim wojskom rozstawionym na wzgórzach. Podczas każdej innej bitwy musiałby postawić na prawej flance Chadamesa i jego clibanarii, rozciągając znacznie szeregi swych wojsk. Dziś jednak chętnie pozwolił Arabom osłaniać jego prawe skrzydło. Nigdy wcześniej Odyniec nie spotkał człowieka, nie mówiąc już o władcy, równie uczciwego i honorowego jak Mahomet. Był całkowicie pewien, że arabski przywódca będzie ochraniał jego prawą flankę do upadłego, choćby sam miał zginąć. Westchnął. Gdyby tylko ten człowiek chciał zostać moim przyjacielem. Wtedy zapanowałby wreszcie porządek. Nasz sojusz zniszczyłby Rzym, a Persja władałaby całym światem. Wiedział jednak, że to niemożliwe. Miał nieczyste sumienie - nie wyjawił swemu sprzymierzeńcowi całego planu zdobycia Konstantynopola, bo wtedy Mahomet zostałby raczej jego
wrogiem niż przyjacielem. Między innymi dlatego Król Królów postawił go na prawym skrzydle. Poza tym był mu to winien za zniszczenie rzymskiej floty. Kagan Awarów na pewno przystanie na moje warunki! Odyniec uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na lewo, gdzie po równinie przesuwała się wielka, niezorganizowana horda awarskiej piechoty. Awarowie wspinali się na arabskie szańce, uzbrojeni we włócznie, topory i miecze, ich pomalowane na niebiesko ciała i kolorowe kraciaste spodnie zlewały się w jedną barwną masę, która okrywała ziemię niczym szarańcza. Pozostawione przez Arabów umocnienia już podzieliły siły Awarów na dwie grupy - jedna z nich, złożona z ośmiu tysięcy piechurów, znajdowała się po tej samej stronie szańców co Persowie. Za pasem umocnień znalazło się kilka kolejnych tysięcy piechurów wspomaganych przez jazdę kagana. Awarskie proporce z końskich ogonów i sztandary z wizerunkiem smoka trzepotały lekko na porannym wietrze. Awarowie mieli przypuścić bezpośredni atak na rzymskie legiony. Gdyby udało im się przebić do drogi do Perinthus, główne siły rzymskiej armii zostałyby odcięte od miasta i nie mogłyby się wycofać. Odyniec nie mógłby sobie wymarzyć lepszej sytuacji... Nad równiną zagrały rogi. Miejscami ziemię okrywały jeszcze opary mgły, widział jednak wyraźnie kolumny wrogich wojsk maszerujące w idealnym szyku, niczym podczas pokazu musztry. Serce starego generała uradowało się widokiem takiej precyzji na polu bitwy. Wspaniale! Gdyby tylko moi włócznicy wyglądali podobnie po godzinie walki! Na tym właśnie polegał odwieczny problem jego armii - Persowie umieli maszerować i budować równie dobrze jak Rzymianie, znacznie lepiej
walczyli konno, ale Rzymianie mogli walczyć cały dzień i mimo to utrzymać swe wojska w idealnym szyku. Cztery zachodnie legiony maszerowały przez równinę w równym tempie, dostosowując krok do nierównego terenu. Szahr-Baraz przyglądał im się uważnie, widział centurionów idących tyłem przed każdą kohortą i kontrolujących porządek w szeregach. Przed głównymi siłami biegli harcownicy z łukami i procami w dłoniach, z tyłu zaś posuwały się dwa duże oddziały rezerw, jednak Odyniec nie potrafił określić z tej odległości, co to za wojska. Pewnie najemna jazda, pomyślał, albo jakieś wojska pomocnicze. - Podnieść flagi! - Głos Odyńca przeciął Przygotować się do natarcia!
rozmowy
pushtigbahn niczym tasak. -
Czterej mężczyźni stojący obok wieży podnieśli kolorowe flagi, układając je w przygotowany wcześniej wzór. Trębacze podnieśli do ust długie rogi z brązu. Przeciągły dźwięk niósł się daleko nad równiną. Szahr- -Baraz spojrzał na zachodnie wzgórza. Tam również podniesiono w odpowiedzi kolorowe flagi. Był zadowolony, bo zobaczył, że Mahomet ustawił swoją piechotę w równym szeregu tuż pod grzbietem wzgórza, za osłoną lekkiej konnicy. Nie widział żołnierzy stojących po przeciwnej stronie, ukrytych za zasłoną mgły. Odyniec zsunął się ze swojej wieży, bez trudu radząc sobie z ogromnym ciężarem zbroi i sprzętu. Gdy tylko dotknął ziemi, natychmiast podbiegli dwaj chłopcy z jego koniem, okrytym pancerzem ze skóry i metalowych płyt. - Nieśmiertelni! Na koń! Sześć tysięcy Nieśmiertelnych dosiadło wierzchowców. Szahr-Baraz czuł, jak krew zaczyna mu żywiej krążyć. Wkrótce... zwycięstwo zbliżało się wielkimi krokami. Jeden z chłopców postawił na
ziemi drewniany stołek, ułatwiając Odyńcowi wejście na koński grzbiet. Król Królów czuł się cudownie ożywiony, zbroja przylegała do jego ciała niczym druga skóra. Okrytą rękawicą dłonią spuścił przyłbicę hełmu. Budziła się w nim żądna krwi bestia.
- Naprzód! - Ruszył koniem. Zamierzał skierować główne uderzenie na wojska Wschodu otaczające lśniącą ikonę cesarza. Arabski szaniec podzielił nie tylko siły Awarów, ale i wschodnie legiony. Szahr-Baraz miał nadzieję, że uda mu się przyprzeć je do szańca, wprowadzić chaos w ich szeregi i zepchnąć z drogi. Rzymskie legiony były zaporą nie do przebycia, gdy stały w równym szyku, ale gdy ulegną rozproszeniu, nie zdołają zatrzymać ataku ciężkiej jazdy.
***
Dwyrin wspiął się na osmolone zbocze arabskiego szańca. Władimir i dwaj gwardziści szli tuż za nim, smagani zimnym wiatrem, który podnosił ich futrzane płaszcze. Wzdłuż grzbietu wału ciągnęły się osmolone kikuty - resztki zniszczonej palisady. Hibernijczyk przystanął i spojrzał z zachwytem na rozciągającą się przed nim równinę. Po jego lewej stronie tysiące żołnierzy Wschodu przechodziło właśnie przez wyrwę w arabskich umocnieniach. Kohorty okrytych żelazem katafraktów przedostały się już na drugą stronę i wyjeżdżały na otwartą równinę po jego prawej stronie. Nieco dalej lśniła ikona cesarza. Wokół złotego symbolu stał mur okrytych czerwienią gwardzistów, obok których przechodziły kolejne kohorty wschodnich legionów. Co najmniej cztery tysiące żołnierzy ustawionych w szyku bitewnym oddzielało teraz ikonę od perskich wojsk. Dwyrin roześmiał się i zsunął do tyłu kaptur. Mgła niemal już całkiem się rozproszyła i wyglądało na to, że obejdzie się jednak bez deszczu. Spomiędzy chmur prześwitywały coraz większe połacie błękitnego nieba, nad wschodnim horyzontem unosił się biały dysk słońca. - Dobrze mnie pilnujcie, Wład. - Dwyrin usiadł na ziemi i skrzyżował nogi. Wcisnął palce w wilgotną ziemię, przygotowując się do otwarcia Hermesa. Wołoch stanął pomiędzy chłopcem i liniami wroga. Ze szczytu szańca widział zarówno awarskich włóczników zbliżających się z prawej strony, jak i Persów nacierających od lewej. Zdjął z pleców tarczę i wbił ją w ziemię przed chłopcem. Dwaj gwardziści podeszli i również osłonili Dwyrina tarczami. W tej chwili największe zagrożenie stanowiły zabłąkane strzały. Dwyrin zamknął oczy, zanurzając się w niewidzialnym świecie. Z mrocznej otchłani wynurzyło się olbrzymie świecące oko emanujące ciepłem i światłem. Hibernijczyk spojrzał na pole bitwy. Sylwetki biegnących żołnierzy, wypełnione żywym ogniem, zlewały się ze sobą, tworzyły jedną wielką rzekę ognia. Chłodna ziemia była szara, zbite szeregi Persów i ich sprzymierzeńców świeciły mocnym, wyraźnym blaskiem. Powietrze między Dwyrinem i wrogimi wojskami falowało lekko,
zniekształcone wzorami obronnymi przywołanymi przez perskich magów.
Uważaj! - przykazał sobie w myślach Dwyrin, starając się okiełznać wypełniającą go moc. Nauczył się już panować nad tym ognistym żywiołem, kierować nim w czasie i przestrzeni. Drobne sztuczki, jak regulacja temperatury w pobliżu własnego ciała lub podświetlanie portretu cesarza były mu bardzo pomocne. Pozwalały pozbyć się nadmiaru mocy i utrzymać umysł w stanie koncentracji. Zaklęcia i symboliczne wzory rzymskich czarowników pozwalały zbliżyć się do właściwego rozumienia ukrytego świata, nie docierały jednak do sedna sprawy. Obserwując pracę rzymskich taumaturgów, którzy otaczali swymi tarczami maszerujące legiony, Dwyrin wiedział, że poszedł o krok dalej niż oni - choć sam nie potrafiłby wytłumaczyć, skąd wzięła się w nim ta pewność. Fundamenty i wzory świata rysowały się przed jego oczami z niezwykłą, nieosiągalną dla zwykłych magów wyrazistością. Nie oznaczało to jednak, że był niezwyciężony. Mobehedan Persji byli ostatnimi potomkami Chaldejczyków, pierwszych ludzi, którzy okiełznali moc ukrytego świata. Kapłani w świątyni Pthamesa mówili o nich z podziwem i strachem, bo według legend kapłani zaginionego Ur i Sanliurfy nie mieli sobie równych. Nawet teraz, przyglądając się ich poczynaniom, Dwyrin mógł stwierdzić, że umiejętnościami znacznie przewyższają swych rzymskich rywali, choć obie strony dysponowały w sumie porównywalnymi siłami. Ale Rzym ma mnie, pomyślał, sięgając dalej swą magiczną percepcją. Legiony maszerowały w równym tempie, a zjednoczona wola tysięcy żołnierzy oddziaływała na ukryty świat. Sztandary legionów wypełnione były mocą gromadzoną przez stulecia walk i ciężkiej pracy. Duchy poległych legionistów krążyły wokół nich, domagając się od żywych krwi i poświęcenia. Nawet ołowiane oszczepy, które niósł ze sobą każdy legionista, zniekształcały otaczające ich formy i wzory, znacząc jasne tło martwymi plamami. To będzie mój dzień, pomyślał Dwyrin. Pokażę, że
jestem godzien miana legionisty. Ogniste jądro zamknięte w jego jaźni, złożone z miriad nakładających się na siebie kul, wirowało wokół własnej osi, śpiewało czystym, jasnym głosem. Dwyrin pozwolił, by ogień wysunął się na zewnątrz, tańczył w otaczającym go powietrzu. Otoczył się szybko kulą obronną, podobnie jak podczas niedawnego ataku o świcie. Z jego ciała wypłynął pomarańczowy blask, który rozświetlił martwą ziemię na szańcu i resztki spalonej palisady. Powołał do życia pięć warstw, które pokrył słowami starożytnych bogów; każda z kulistych osłon kręciła się w innym kierunku niż warstwa na zewnątrz. Świadom, jak gwałtownie może objawiać się obecność tej magicznej tarczy w świecie fizycznym, starał się utrzymywać ją w formie ukrytej. Utrzymanie w ryzach tak potężnej mocy wymagało dużego wysiłku. Zaczął się gwałtownie pocić. Wyczuł delikatną zmianę w układzie magicznych wzorów po drugiej stronie pola, za lśniącą ścianą fioletu i błękitu. Ktoś patrzył na niego, pozwalając mu tym samym spojrzeć na siebie. Dwyrin dostrzegł w oddali starego, siwobrodego czarownika ukrytego za warstwą kilkunastu tarcz. Pozwolił, by starzec dobrze mu się przyjrzał, a potem uderzył. Uwolniona moc odkształciła na moment macierze ukrytego świata, przemknęła białą błyskawicą przez powietrze. Ciemność okryła perskie tarcze niczym ogromna plama atramentu. Powierzchnie tarcz na moment wygięły się, zafalowały. Dwyrin uśmiechnął się pod nosem, widząc zdumioną twarz starca. Zaraz zobaczymy, kto jest lepszy. Zacisnął dłoń w pięść, kreśląc w powietrzu kształt oślepiającego pioruna. Pchnął go przed siebie, wydając przy tym dziki okrzyk. Tarcze Persów ponownie zafalowały, zniekształcając obraz tysięcy ludzi i koni. Dwyrin uwolnił strumień ognia, który wypełniał teraz bez reszty jego ciało.
Słyszał bolesne okrzyki rzymskich magów. Perska tarcza pokryła się gęstą siatką pęknięć, z których wypływał gęsty dym. Nie ustawał w atakach, zadawał cios za ciosem. Persowie próbowali się odgryzać, wyrzucając w jego stronę kilka nikłych żółtych pocisków, byli jednak zbyt zajęci obroną, by naprawdę mu zagrozić. Z dłoni Hibernijczyka wystrzeliła kula białego światła, przetoczyła się nad głowami niczego nieświadomych perskich włóczników maszerujących po trawiastym polu. Niektórzy z nich mimowolnie przykucnęli. Perscy magowie próbowali powstrzymać niewidoczny pocisk, tworząc błękitną ścianę złożoną z wirujących dwunastościanów. Kula uderzyła w niebieską barierę, gniotąc wielościany niczym kanciaste jajka. Dwyrin czuł, jak siła podtrzymująca tarczę Persów słabnie i w końcu całkiem znika. Błękitna zapora rozprysła się na wszystkie strony. Teraz Dwyrin mógł zmierzyć się z mobehedan w otwartej walce. Uśmiechał się drapieżnie, ciskając w stronę wroga pocisk za pociskiem.
***
Szahr-Baraz jechał w równym tempie,
pushtigbahn dotrzymywali mu kroku. Ziemia drżała pod tysiącami kopyt. Odyniec podniósł przyłbicę i spojrzał na prawo. Nieśmiertelni przemieszczali się zwartą gromadą wzdłuż szeregów włóczników i łuczników. Powietrze wypełniał nieustający szczęk zwalnianych cięciw; pięć tysięcy łuczników i procarzy zasypywało pociskami rzymskie legiony. Odyniec przyglądał się krytycznie ciemnym chmurom strzał mknącym pod niebem. Łucznicy próbowali strzelać równymi salwami, lecz zamiast nawałnicy pocisków na Rzymian spadał tylko rozproszony, kapryśny deszcz.
Król Królów zmełł w ustach przekleństwo. Miał nadzieję, że nie strzelają przynajmniej do własnych żołnierzy. Przed łucznikami stały jeszcze długie szeregi włóczników i ciężkozbrojnych spieszonych diquans. Lewe skrzydło włóczników sunęło powoli naprzód, poganiane przez konnych łuczników zamykających lewą flankę perskiej armii. Podczas gdy Rzymianie maszerowali w jednej linii, Persowie zmierzali ku nim tylko od lewego skrzydła, wyginając swe szyki w długi łuk. Odyniec nie wiedział, czy Rzymianie zareagują na manewr zgodnie z jego wolą. Gdyby tak się stało, ich lewe skrzydło byłoby odsłonięte i narażone na atak ciężkiej arabskiej konnicy, która kryła się na wzgórzu, za szeregami piechoty i łuczników. Jednak gdyby nawet nie popełnili tego błędu, musieli liczyć się z atakiem jego wojsk od prawej strony. Poderwał konia do szybszego biegu i wjechał między włóczników, którzy rozstępowali się przed nim niczym morskie fale przed dziobem okrętu. Za włócznikami widać było gąszcz flag i sztandarów znaczących miejsce, gdzie po równinie szedł oddział ciężkozbrojnej konnicy. Wkrótce Szahr-Baraz znalazł się pośród swoich rycerzy. -
Szachinszach! - Generał Chadames był posępny, niezadowolony. - Idziemy naprzód, panie, ale bardzo powoli. Odyniec skinął głową i podniósł rękę, nakazując Nieśmiertelnym, by się zatrzymali. Po prawej, gdzie kapitanowie Chadamesa poganiali włóczników i łuczników do szybszego marszu, czekała
cli- banarii. Konni łucznicy kręcili się niespokojnie, przytrzymywali konie rwące się do biegu, niektórzy nakładali już strzały na cięciwy łuków. wielka
grupa
- Długo jeszcze? - Tylko chwilę. - Chadames podniósł się w strzemionach i przysłonił oczy. - Nadchodzą. Szahr-Baraz skinął głową. Widział Rzymian maszerujących w zwartym szyku; równe, ustawione w kwadrat oddziały chronione ścianą nachodzących na siebie tarcz.
- Przygotować się do strzału! - zawołał. Głęboki ryk trąb i kolorowe flagi przekazały jego rozkaz dalej. Perska armia przesunęła się na prawo, otwierając przed Odyńcem wolną przestrzeń. Teraz na drodze stała im tylko awarska piechota, która wspinała się bezładnie na arabskie szańce. Przed Nieśmiertelnymi rozciągało się ogromne ściernisko upstrzone strzałami, porzuconą bronią, a nawet kilkoma ciałami. Sto kroków dalej maszerowały pierwsze szeregi rzymskiej piechoty, nad którymi powiewały legionowe sztandary i proporce. Promienie słońca odbijały się od wysadzanych brązowymi ćwiekami tarcz, które Rzymianie ułożyli w jedną zbitą ścianę metalu. Odyniec opuścił rękę, sygnaliści z flagami powtórzyli jego ruch i pierwsze szeregi Nieśmiertelnych ruszyły kłusem naprzód. Chadames z konnymi łucznikami przesunęli się na prawo, ale niezbyt daleko.
pushtigbahn przesuwali się obok szeroką rzeką żelaza, skóry i stali, przygotowując do szarży długie włócznie. Ziemia zadrżała, gdy sześć tysięcy ciężkozbrojnych poderwało swe konie do galopu na rzymskie szeregi. Szahr-Baraz i jego oficerowie pozostali z tyłu, podczas gdy
Król Królów zawrócił wierzchowca, zmierzając ponownie do centrum armii. Choć marzył o tym, by dołączyć do swych ludzi, rozpędzić konia do galopu, zacisnąć dłoń na rękojeści miecza i ciąć nieprzyjaciół aż do utraty tchu, obowiązek nakazywał mu trzymać się z dala od walki. Przystanął na chwilę i patrzył na kłęby kurzu wzbijane kopytami ciężkiej konnicy. Kilkanaście kroków dalej Chadames podniósł rękę, a tysiące cliba- narii napięło cięciwy łuków. Stary generał odczekał moment i opuścił rękę. Osiem tysięcy ludzi w jednej chwili wypuściło strzały. Nad polem bitwy przebiegł głośny szum, kiedy w niebo wzbiła się ogromna chmura pocisków. Szahr-Baraz obserwował z zadowoleniem, jak zaledwie dwa ziarna po pierwszej salwie łucznicy Chadamesa wypuszczają drugą. Pierwsze strzały nie zdążyły jeszcze opaść na szeregi wroga. Szachinszach obrócił konia w miejscu. -
Ruszajcie za Nieśmiertelnymi! - zawołał do Chadamesa, po czym ruszył galopem wzdłuż szeregów włóczników i łuczników zajmujących środek pola.
***
Klnąc na czym świat stoi, Rufio przykucnął i podniósł tarczę, ustawiając ją ukośnie. Niebo pociemniało, a na rzymskie legiony spadła z przeraźliwym świstem nawałnica strzał. Długie drzewce wbijały się w szeregi gwardzistów, choć odziani w czerwone płaszcze żołnierze stali twardo na swoich miejscach, trzymając nad sobą ciężkie, okrągłe tarcze. Rufio zachwiał się, gdy jedna ze strzał uderzyła w jego tarczę. Trójkątny grot przebił trzy warstwy sosnowego drewna i grubą podkładkę ze skóry. Inny pocisk odbił się ze zgrzytem od metalowego ćwieka. Rufio zaklął ponownie, z trudem utrzymując tarczę we właściwej pozycji. Jeden ze Skandynawów podtrzymujących ikonę cesarza zachwiał się i spojrzał z niedowierzaniem na czarny bełt wystający z jego piersi. Wydawało się, że runie na ziemię, zdołał jednak zachować równowagę i nie wypuścił z dłoni drewnianego uchwytu, choć wokół rany natychmiast pojawiła się czerwona plama krwi. Odległe o pięćdziesiąt stóp szeregi wschodnich legionistów również się zachwiały. Właśnie tutaj, na dwunasty legion, Asiatica, spadło najwięcej strzał. Większość tych żołnierzy stanowili weterani, lecz wielu do niedawna należało do trzech innych legionów rozbitych nad rzeką Jar- muk. Porażka Teodora w Syrii mocno nadwerężyła wschodnią armię. Z kłębów kurzu wynurzyły się pierwsze szeregi nacierającej konnicy. Wszyscy zastygli w bezruchu, szykując się do starcia. Perska kawaleria uderzyła w rzymską formację z ogłuszającym hukiem. Gęsta chmura strzał przesłoniła na moment pole bitwy, Rufio widział jednak, że legioniści przesunęli się wielką falą do tyłu. Centurioni i trybuni wrzeszczeli na całe gardło, próbując przywrócić porządek w swych szeregach. Nagle nad legionistami ukazały się okryte hełmami głowy perskich rycerzy, którzy dźgali włóczniami i walili ciężkimi maczugami. Rufio podskoczył w górę, nie zważając na deszcz strzał wciąż opadający z bezchmurnego nieba. Perska konnica wdarła się głęboko w szeregi dwunastego legionu. Nawałnica strzał wreszcie ustała, a dowódca gwardii cesarskiej odwrócił się do swych ludzi i ryknął potężnym głosem:
- Naprzód! Skandynawowie podnieśli ogromny krzyk i poderwali się do biegu, ściskając w dłoniach topory i
diquans wyrwało się z bitewnego zamieszania i ruszyło w stronę ikony cesarza. Rufio w biegu podniósł tarczę i zacisnął mocno dłoń na drzewcu włóczni. Wokół niego kłębili się gwardziści, gęstwina rudych bród i wysokich stożkowatych hełmów. Cisnął włócznią w tarczę jednego z rycerzy. Wyrwa w rzymskich szeregach została zamknięta przez gwardzistów, miecze. Persowie wciąż parli do przodu, rozdzielając rzymski legion na dwoje. Kilkunastu
którzy zatrzymali przedzierających się na tyły legionu diquans. Ostrze włóczni Rufia wbiło się w tarczę Persa, ściągnęło w dół jego ramię. Rozwścieczony rycerz potrząsnął ręką, próbując strącić ciężkie drzewce. Jeden z gwardzistów wykorzystał ten moment i z przerażającym krzykiem na ustach wbił topór w jego szyję. Ranny Pers próbował się bronić, uderzając gwardzistę mieczem, który strącił mu hełm z głowy. W tej samej chwili doskoczył inny Skandynaw i uderzył go toporem w nogę. Metalowy płat zbroi pękł, spod ostrza topora trysnęła fontanna krwi. Rycerz zsunął się z konia i zniknął w gęstwinie walczących. Rufio wrzeszczał z całych sił na legionistów, którzy cofali się w panice przed naporem perskiej konnicy. Atak rozbił pierwsze trzy szeregi dwunastego legionu i wprowadził zamęt w pozostałych. Wydawało się, że tylko gwardziści cesarscy wciąż stoją na swojej pozycji, odgradzając Persów od cesarskiej ikony cienką linią czerwonych płaszczy. - Cesarz! Cesarz! Wracajcie i walczcie, psy! - ryczał Rufio. Niektórzy legioniści zatrzymywali się, pokrzepieni widokiem lśniącego obrazu Herakliusza, większość jednak biegła dalej. Grupa żołnierzy niosących sztandary dwunastego legionu przystanęła, ujrzawszy Rufia. Legionowe symbole rysowały się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Rufio zacisnął zęby i wyciągnął miecz, ruszając biegiem w stronę czterech chorążych. W pobliżu gromadziło się coraz więcej legionistów, którzy powoli otrząsali się z pierwszego szoku i wracali, by bronić sztandarów swej jednostki. Słońce wędrowało nieustannie w górę. Robiło się gorąco. Rufio pomyślał przelotnie o Martynie, zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Przynajmniej perscy łucznicy przestali wreszcie strzelać.
***
Nie zwracając uwagi na pojedyncze strzały spadające nieustannie z błękitnego nieba, Dagobert ponaglił konia, przedzierając się przez szeregi wschodniej piechoty. Żołnierze rozstępowali się na boki przed jego oddziałem. Zachodni legat był wściekły. Piechurzy, głównie łucznicy i procarze, przyglądali mu się z zaciekawieniem. Wydawało się, że nikt nimi nie dowodzi, stali w luźnym szyku, mieszając ze sobą poszczególne kohorty i manipuły. Z nieba wciąż leciały perskie pociski. Nagle jeden z towarzyszy Dagoberta krzyknął przeraźliwie i opadł bezwładnie na koński kark. Z jego szyi
wystawało drzewce zakończone czarnym bełtem.
-
Odwróćcie się i strzelajcie! - krzyknął Dagobert, wjeżdżając między wschodnich włóczników i roztrącając gęstwinę wysokich drzewc. - Formujcie szyki! Zachodni dowódca wspierał żołnierzy Wschodu własnymi rezerwami, oddziałem złożonym z około sześciu tysięcy sarmackich lansjerów, jadących za trzecim legionem, który zamykał prawe skrzydło zachodniej armii. Widział, jak ciężka kawaleria Persów, schowana wcześniej za konnymi łucznikami, wyjechała z ukrycia i uderzyła w główne siły Wschodu. Pomimo gorączkowych poszukiwań Dagobert nie mógł nigdzie znaleźć Teodora i jego sztabu. Legat był pewien, że książę jest gdzieś na polu bitwy i widzi to samo co on, jednak gdy wschodnie szeregi załamywały się pod naporem Persów, musiał coś robić. Sarmaci jechali za nim w dwóch kolumnach, przeciskając się przez rozproszoną wschodnią
diquans, okryci grubymi zbrojami, rozbili wschodnią piechotę i przyparli ją do arabskich szańców. Lśniący portret cesarza wciąż wznosił się nad głowami walczących, otoczony dziesiątkami innych sztandarów i znaków oraz pierścieniem żołnierzy w czerwonych płaszczach, którzy dzielnie stawiali opór konnicy. piechotę. Teraz Dagobert widział dokładnie, co dzieje się na środku pola bitwy. Perscy
-
Kolumny! Rozstawić się! Przygotować się do ataku! - Dagobert podniósł rękę, a Sarmaci posłusznie rozjechali się na boki, ustawiając swe potężnie zbudowane konie w potrójnym szeregu. Nieliczni wschodni piechurzy, którzy stali im jeszcze na drodze, szybko uciekli na południe, zostawiając puste pole między zachodnią jazdą i Persami.
-
Panie, wycofaj się! - usłyszał Dagobert. Znieruchomiał, choć gotów był już dać znak do ataku; Sarmaci opuścili długie lance do poziomu i czekali tylko na sygnał. To krzyczał Sergiusz, jeden z nielicznych rodowitych Rzymian pośród wielu Franków, którzy trzymali w dłoniach topory o długich trzonkach lub ciężkie miecze. Wskazywał ręką do tyłu, na główne siły Zachodu. Cztery legiony wciąż maszerowały naprzód w równym tempie, choć trzeci Augusta, złożony z doświadczonych w bojach żołnierzy, zaczął się obracać na bok, by Persowie nie zaszli go od flanki.
- Sergiuszu, musimy powstrzymać tych Persów. Nie mogę znaleźć nigdzie księcia Teodora. Jedna szybka szarża przywróci tu porządek!
-
Wiem, panie, ale Sarmaci mogą zrobić to sami. Ty dowodzisz całą armią! - Sergiusz spojrzał
legatowi prosto w oczy. - Odpowiadasz za wszystkich, a nie tylko za tę jedną potyczkę. Musimy wracać do centrum. Dagobert miał ochotę uderzyć młodzieńca, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Jego ojciec i dziadek bez zastanowienia rzuciliby się w wir walki, świadomi, że inni oceniają ich po czynach, że nie mogą zostać z tyłu, bo będę uznani za tchórzy. Frankijska natura kazała mu ruszać do szturmu, Dagobert był już jednak bardziej Rzymianinem niż barbarzyńcą.
-
Dobrze. Merowech! Przejmij dowodzenie nad Sarmatami, ruszajcie do ataku! Reszta wraca ze mną na środek pola, musimy zająć się tamtymi Persami. Zawrócił konia i ruszył galopem na tyły rzymskich linii. Pozostali Frankowie przeszyli rzymskiego oficera wściekłymi spojrzeniami, pojechali jednak za swoim dowódcą. Merowech wysunął się przed szeregi Sarmatów, pomachał mieczem i ruszył naprzód. Sześć tysięcy jeźdźców poderwało konie do kłusa, powoli nabierając prędkości.
***
- Przygotować się! - Chadames ponownie podniósł rękę okrytą ciężką zbroją. Niegdyś nosił ją bez żadnego wysiłku, jednak ostatnie dwa lata nadszarpnęły jego kondycję fizyczną. Zimne poranki w tym deszczowym kraju dawały mu się mocno we znaki. Nawet teraz czuł w kościach ten paskudny chłód.
Clibanarii szli za generałem, rozstawieni w czterech długich szeregach, a nie jak jeszcze przed chwilą w zwartym, dziewięciorzędowym szyku. Ziemia usłana była ciałami martwych Rzymian i Persów. - Naciągać! Koń szedł sam do przodu, kierowany tylko kolanami.
Pushtigbahn wyrwali olbrzymią dziurę w rzymskich oddziałach, w czym znacznie pomogła im nawałnica strzał wypuszczanych przez konnych łuczników Chadamesa. Wydawało się jednak, że teraz ich natarcie utknęło w miejscu, powstrzymane przez żołnierzy otaczających lśniącą ikonę rzymskiego cesarza. Jednocześnie duży oddział rzymskich auxilia Hunów lub Sarmatów, sądząc po zbrojach i uzbrojeniu - przygotował się do uderzenia na flankę Nieśmiertelnych. Ludzie Chadamesa od rana kryli się za oddziałami włóczników, teraz osłaniały ich kłęby kurzu wzbijane przez konie walczących rycerzy.
Dwieście kroków dalej rzymska konnica ruszyła powoli do ataku, konie przechodziły z kłusa w galop, tysiące włóczni lśniły jasno w słońcu. Chadames podniósł miecz, grube, jednostronne i lekko zakrzywione ostrze wykute w kuźniach Damawandu. - Strzelać! Osiem tysięcy ludzi zwolniło cięciwy łuków. Chmura strzał oderwała się od ziemi, zawisła na moment w powietrzu, a potem opadła na szarżujących Sarmatów. Setki ludzi spadały na ziemię, ranne konie kwiczały przeraźliwie, zrzucając jeźdźców. Szarża zwolniła, zaraz jednak znów zaczęła się rozpędzać.
- Strzelać! Kolejna salwa uderzyła we flankę atakujących Rzymian, przerzedzając ich szeregi. Chadames pomachał mieczem nad głową.
- Naprzód! clibanarii błyskawicznie schowali łuki do gorytos i poderwali konie do kłusu. Generał Chadames jechał w środku oddziału. Widział, że Sarmaci, których siły znacznie uszczupliła podwójna salwa, zmieniają kierunek ataku i zamiast ku Nieśmiertelnym, jadą w ich stronę. Lance rzymskich jeźdźców zbliżały się w coraz szybszym tempie, ale ludzie Chadamesa także byli już rozpędzeni. Ziemia drżała pod kopytami tysięcy galopujących koni. Perscy
***
Lśniące sylwetki przebiegały przez pole bitwy, rozrastały się z każdą chwilą, aż sięgały ponad mury miasta. Dwyrin świadom był obecności tych olbrzymów, choć skupiał się przede wszystkim na rozbijaniu ostatnich macierzy chroniących perskich magów. Wschodni czarownicy broni się dzielnie, stawiając przeciwko Hibernijczykowi połączoną w jedno wolę. Z ziemi wychodziły niesamowite stworzenia - tytani, smoki, ludzie z rogami - które rzucały się na Dwyrina, atakowały jego pomarańczowe tarcze, pochylały się nad głowami walczących na polu bitwy.
Jeszcze miesiąc wcześniej te widziadła mogłyby rozproszyć Dwyrina, teraz jednak potrafił przeniknąć je na wylot, choć były to prawdziwe arcydzieła magii, niezwykle złożone i wyrafinowane. Głęboko pod powierzchnią ziemi kamienie i skalne bloki przemieszczały się ze zgrzytem i pękały, oddając mu swoją energię. Pomimo ogromnego zapału Dwyrin coraz bardziej się męczył. Jego fizyczne ciało znosiło prawdziwe katusze, kiedy przepuszczał przez nie strumień ognistej energii. Równie męczące było nadawanie owej mocy konkretnych kształtów, kierowanie jej na właściwy cel. Na szczęście wydawało się, że ma przeciwko sobie tylko kilku perskich czarowników i to niezbyt
mobed i mobehedan. Gdzie są kapłani wiecznego ognia? - pomyślał. Pewnie już nie żyją, pochłonięci przez tą niekończącą się wojnę. W jego tarczę uderzyła błękitna błyskawica, rozbiła pierwszą warstwę. Dwyrin otrząsnął się z jałowych rozmyślań i skupił ponownie na bitwie. doświadczonych. Zastanawiał się przez moment, co stało się z wielkimi
Persowie próbowali atakować na kilku poziomach jednocześnie; niektórzy nasyłali na jego umysł widmowe postacie, inni próbowali przebić się przez jego tarcze, jeszcze inni tworzyli wzory, które miały odciąć go od energii zawartej w ziemi i powietrzu. Dwyrin pozwolił im się zbliżyć. Błyskawice uderzały wściekle w pomarańczowe tarcze, wzory odkształcały się gwałtownie, widmowe olbrzymy biły weń gigantycznymi maczugami, a w ziemi otwierały się olbrzymie uzębione paszcze wszystko to działo się tylko w ukrytym świecie. Perscy czarownicy nie marnowali energii na ataki w świecie fizycznym. Zgromadziwszy odpowiednią moc, Dwyrin przesuwał się ukradkiem wzdłuż błyskawic ciskanych przez Persów. Wściekłe ataki odkształcały ukryty świat, utrudniały postrzeganie. Fizyczne ciało Hibernijczyka ociekało potem, bliskie wyczerpania. Jakiś wyjątkowo zjadliwy wzór uderzył w jego tarczę, rozbijając jedną z wirujących pomarańczowych kul. Odłamek osłony uderzył chłopca w policzek, otwierając długą, głęboką ranę. Dwyrin wzdrygnął się, ale nie dał się zdekoncentrować. Jeszcze tylko chwilkę... Perscy magicy, podniesieni na duchu tym niewielkim sukcesem, podwoili wysiłki, uderzając weń falami nieprzeniknionej ciemności.
Kolejna kula rozleciała się na kawałki, zostawiając po sobie tylko drżące znaki i symbole, które wkrótce się rozwiały. Dwyrin pochylił głowę, dzielnie znosząc kolejne ataki. Za każdym razem, gdy Persowie uderzali weń magicznymi pociskami, łączył się z nimi na ułamek sekundy za pomocą niewidocznego, migotliwego wzoru. Każdy cios wywoływał w niewidzialnym świecie jakąś reakcję, przecinał macierze cienką linią. Wola Dwyrina wędrowała wzdłuż tej linii, sięgając coraz dalej i dalej. Nagle, niczym słońce wynurzające się zza burzowej chmury, Dwyrin znalazł się w obrębie perskiej tarczy. Stał we wrogim obozie i patrzył na kilkunastu zlanych potem chłopców i młodych mężczyzn siedzących przed namiotami. Strzegła ich grupa perskich żołnierzy w długich kolczugach, z obnażonymi mieczami w dłoniach. A niech to... - pomyślał Dwyrin, przyglądając im się ze zgrozą. Przecież to jeszcze dzieci! Za jego plecami skrzyła się perliście powierzchnia perskiej tarczy, która okazała się w końcu bezużyteczna. Dwyrin odmówił modlitwę, prosząc Badb Cathę, czarnego kruka, by przeniósł dusze tych dzieci do zachodnich wysp, gdzie mogły pić zielony miód i śpiewać radośnie, wylegując się w cieniu starych drzew. Potem klasnął w dłonie, a powietrze zadrżało, przeniknięte ogłuszającym hukiem. Ciała dwunastu Persów siedzących na ziemi zesztywniały nagle, z ich ust wyrwał się jeden bolesny okrzyk, po czym wszyscy padli martwi. Dwyrin wycofał się pospiesznie do własnego ciała i otworzył wilgotne od łez oczy, spoglądając prosto w słońce. Po chwili ujrzał nad sobą zatroskane twarze Władimira i dwóch gwardzistów. - Żyjesz? - Władimir potrząsał nim za ramię. - Tak - wychrypiał Dwyrin, ogromnie spragniony. - Mamy wodę?
***
Metaliczny głos trąb przeciął wypełnione pyłem powietrze niczym ostry nóż. Dagobert skrzywił się i ponaglił konia, przedzierając się przez zwarte szyki wschodnich katafraktów. Jeźdźcy siedzieli w swobodnych pozach, trzymając hełmy na łękach siodeł. Każdy był okryty od stóp do głów zbroją z zachodzących na siebie, rombowych płytek metalu i uzbrojony w łuk schowany z tyłu siodła, długą włócznię, miecz i maczugę. Rycerze po lewej stronie legata mieli ciemnoniebieskie tarcze oraz sztandary ozdobione gryfami. Po prawej dominowały cynobrowe tarcze i wizerunki smoka.
-
Książę Teodorze, co ty wyprawiasz? - Dagobert stracił już cierpliwość i pozwolił, by jego wściekłość znalazła wreszcie ujście. Nie czekając na odpowiedź Teodora, podniósł rękę, wskazując miejsce, skąd dochodził bitewny zgiełk. - Twoi ludzie są w ciężkiej sytuacji!
-
Moi ludzie? - Teodor zmierzył legata lodowatym spojrzeniem. - Moi ludzie są tutaj, wykonują moje rozkazy. Nie wiem, komu służą tamci legioniści, ale ja za nich nie odpowiadam.
-
Co?! Czyś ty oszalał?! - Dagobert podjechał bliżej, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy jego wierzchowiec chciał ugryźć ogiera księcia. Choć nad polem bitwy zalegała gęsta chmura pyłu, koń Teodora lśnił. Co więcej, książę i jego sztab stali pod wielkim jedwabnym baldachimem rozwieszonym na pięciu wysokich tyczkach, podtrzymywanych przez służących. Cień rzucany przez baldachim osłaniał ich przed palącymi promieniami słońca. - Twój dwunasty Asiatica zostanie za chwilę wycięty w pień! Teodor wzruszył ramionami okrytymi lśniącą, czystą zbroją.
- Nie dowodzę dwunastym legionem. Ci ludzie to buntownicy, wyszli z miasta bez mojej wiedzy i pozwolenia, oślepieni chyba tym fałszywym magicznym światłem, którym ktoś otoczył portret mojego szlachetnego brata. Jestem pewien, że to nie on kazał im wyjść na pole bitwy! Dagobert pokręcił głową, zdumiony i oburzony jednocześnie.
- Więc nie zamierzasz im pomóc? -
Dlaczego miałbym to robić? - odparł Teodor z goryczą. - Nie dalej jak dwa dni temu ich centurioni przysięgali, że będą słuchać moich rozkazów! Teraz się okazuje, że to ludzie bez honoru. Niech przekonają się sami, jak smakuje zdrada... Poczekam tutaj, aż zostaną ukarani; potem, być może, włączę się do bitwy i uratuję cię przed konsekwencjami twej głupoty.
-
Doprawdy? - Dagobert czuł, jak wzbiera w nim niepohamowana wściekłość, zdołał się jednak powstrzymać i nie uderzył księcia. - Będziesz więc stał i przyglądał się bezczynnie, jak twoi rodacy, towarzysze broni, giną z rąk wroga? Uważaj, książę, bo ktoś może uznać twoje postępowanie za tchórzostwo i zdradę! Ku zdumieniu Franka Teodor roześmiał się głośno, a potem pochylił ku niemu i rzekł ściszonym głosem:
- Twoja sytuacja nie wygląda najlepiej, barbarzyńco. Twoja armia musi przystąpić do bitwy, twoi sprzymierzeńcy są słabi, a wrogowie silni. Wiem, że spiskowałeś z tym czarnookim sukinsynem, ale nie mam do ciebie pretensji. Wyprowadzenie symbolu cesarza było sprytnym posunięciem. Wiedziałeś, że będę musiał wyjść z miasta, bo inaczej stracę zaufanie moich ludzi. Ale nie pomyślałeś o tym, że wcale nie muszę włączać się do walki. Dagobert wbił pięść w okryte pancerzem udo i zgrzytnął zębami z wściekłości.
-
Jesteśmy Rzymianami, musimy trzymać się razem, walczyć razem, inaczej Persowie nas rozgniotą jak komara. Miasto będzie oblężone! Co ci wtedy zostanie? Nic. Teodor pogładził swą starannie przystrzyżoną brodę.
-
Pozbędę się wielu zdrajców, barbarzyńco. To Persowie są komarami, które krążą wokół murów mojego miasta. Dwukrotnie już próbowali zdobyć Konstantynopol i odeszli z niczym. To będzie trzeci raz. Niech podejdą bliżej i wykrwawią się na murach tej twierdzy.
- Głupcze! - Dagobert stracił w końcu cierpliwość. - Persowie mają flotę, zablokują was i zagłodzą! Musimy pokonać ich na polu bitwy, a potem przegnać niedobitków i ich flotę. Walcz, ruszaj na pomoc swoim ludziom i zajmij prawe skrzydło Persów! Teodor uniósł brwi i potarł kciukiem o palec wskazujący.
- Przekonaj mnie. Dagobert nie wierzył własnym uszom. Spojrzał na długie szeregi ka- tafraktów, na niewielki oddział jego ludzi, na bitwę toczącą się wzdłuż arabskich szańców. Nad walczącymi unosiła się wielka chmura pyłu, którą często przecinały salwy czarnych strzał. Rzymianie cofali się krok po kroku, walcząc zacięcie wokół grupy wojowników w czerwonych płaszczach i świecącej ikony cesarza. Portret naszpikowany był strzałami, niektóre z nich płonęły, wypuszczając ku niebu smugi białego dymu. Frank spojrzał ponownie na księcia.
-
Czego... chcesz? - Z trudem wydobywał słowa z zaciśniętego gardła. Arogancja tego człowieka
wykraczała poza jego zdolności pojmowania.
Kto ubija interesy na polu bitwy? Czy
ten młokos nie ma honoru? - Mój brat jest bardzo chory - mówił Teodor ze smutną miną. - Zbyt chory, by samodzielnie rządzić cesarstwem. Jego syn, Konstancjusz, byłby świetnym cesarzem, ale niestety jest jeszcze za młody. Potrzebuje regenta. Dagobert wpatrywał się z niedowierzaniem w twarz księcia, w jego uśmiech, błysk drapieżnego rozbawienia tańczący w jego oczach.
- To jest ohydne. - To jest konieczne! - warknął Teodor rozkazującym tonem. - Państwo jest sparaliżowane. Przejmę dowodzenie nad tymi legionami i zgniotę prawe skrzydło Persów. Ty i twój pan, przemądrzały Galen, cesarz Zachodu, poprzecie moje starania i uczynicie ze mnie regenta na najbliższe dwa lata. Kiedy już skończy się ta bitwa, ty uznasz moje dowództwo; wtedy razem przegonimy Persów i ich arabskie psy.
- A twój brat? Co z nim? - Dagobert czuł, że pod jego stopami otwiera się mroczna otchłań. - Cóż, będziemy trzymać się naszej tradycji. - Teodor wzruszył ramionami. - Kaleka nie może być cesarzem. Jestem pewien, że po tak długiej chorobie - mój brat stracił rękę, nos i kilka innych ważnych części ciała - chętnie dożyje swych lata na jakieś miłej, odległej wyspie wraz ze swoją żoną. Książę wypowiedział ostatnie słowo z nienawiścią, która przyprawiła Dagoberta o zimny dreszcz.
Co mam teraz zrobić? Legat przekrzywił głowę, wsłuchując się w bitewny zgiełk. Persowie coraz mocniej napierali na Rzymian. Pozbawione wsparcia ciężkiej kawalerii Teodora rzymskie linie mogły się załamać, a wtedy Persowie odcięliby im drogę odwrotu do miasta. -
Dobrze. - Dagobert westchnął ciężko. Pozwolił sobie jeszcze na grymas pogardy i obrzydzenia, potem jego twarz zamieniła się w nieprzeniknioną maskę. - Konstancjusz będzie cesarzem, a ty regentem.
- Rozsądna decyzja. - Teodor uśmiechnął się i podniósł rękę. Dla tysięcy okrytych zbroją jeźdźców flagi sygnałowe powtórzyły rozkaz księcia. - Naprzód! Dagobert odwrócił konia, ruszając w drogę powrotną. Wschodni ka- tafrakci rozpędzali się powoli,
wprawiając ziemię w drżenie. Frank chętnie przyjrzałby się ich szarży, ale miał inne sprawy do załatwienia.
*** Skonsternowany Jusuf przysłonił dłonią oczy.
- Co oni wyprawiają? Rzymianie, ustawieni do tej pory niemal w jednej prostej linii, zmieniali szyki. Cztery zachodnie legiony przeszły wcześniej przez pola pokrywające równinę i tam się zatrzymały. Perskie wojska zrobiły to samo, tak że obie armie stanęły naprzeciwko siebie, w odległości zaledwie stu stóp. Pomiędzy wrogimi siłami raz po raz przelatywały chmury strzał, kamieni i oszczepów. Teraz jednak, ku zdumieniu Jusufa, Rzymianie zaczęli się odsuwać od chazarskich pozycji, przechodząc do tyłu i na prawo. Dahwos wzruszył tylko ramionami.
- Wycofują prawe skrzydło. Kurier! Jeden z posłańców czekających w pobliżu natychmiast podjechał do kagana. Obaj Chazarowie, podobnie jak ich oficerowie i gwardziści, stali na wschodnim krańcu niskiego wzgórza. Linie chazarskich wojsk ciągnęły się na lewo od tego miejsca, ustawione głównie na zboczu i w płytkiej dolinie pomiędzy siłami rzymskimi a Arabami stacjonującymi na sąsiednim wzgórzu. Nieco niżej, w głębi doliny, lekka konnica Chazarów walczyła już od jakiegoś czasu z konnicą arabską, jednak obie armie czekały wciąż w odwodzie, przyczajone na wzgórzach. Trzon arabskich sił stanowiła ciężkozbrojna piechota, ustawiona w czterech szeregach na przeciwległym zboczu, pomiędzy zniszczonymi kamiennymi murkami i porzuconymi winnicami. Łucznicy i procarze Arabów bez ustanku zasypywali pociskami chazarskich jeźdźców walczących w dolinie albo chazarskich łuczników zajmujących pozycje u podnóży wzgórza, którzy odpłacali im pięknym za nadobne.
- Chłopcze, zjedź na dół, odszukaj rzymskiego legata dowodzącego dziesiątym legionem i spytaj, co się tam dzieje. Posłaniec natychmiast ruszył w stronę rzymskiej armii, choć nie on pierwszy próbował tego dnia dotrzeć do sprzymierzonych sił. Wymiana informacji między obiema armiami bardzo szwankowała. Ilu Rzymian mówiło po turecku? Ilu Chazarów znało łacinę? Dahwos przygryzł wargę, spoglądając na pole bitwy. Z tej wysokości wszystko wydawało się
nierealne, jakby patrzył na wydarzenia z odległej epoki i miejsca. Tam w dole umierały tłumy ludzi, lecz tu, pośród drzewek oliwnych, panował całkowity spokój.
- Persowie nacierają pewnie od prawej, próbują przebić się do drogi. Jusuf skinął głową.
- Nie powinno nas tutaj być. Dahwos mógł tylko przytaknąć. Początkowo umieszczenie armii Cha- zarów - złożonej wyłącznie z
To wszystko kwestia kiepskiego zwiadu, pomyślał z żalem kagan. Arabowie przyczajeni na sąsiednim wzgórzu byli żywym dowodem braku właściwego rozpoznania. Nie miał zamiaru posyłać swoich ludzi w dolinę, a potem kazać im atakować pod górę, gdzie nie mogli nawet rozpędzić dobrze swych koni i rozbić zwartych szyków arabskiej piechoty. jazdy - na lewym skrzydle wydawało się świetnym pomysłem.
- Tak, to teren dobry dla piechoty. My do niczego się tutaj nie przydamy. - Jak brzmią twoje rozkazy, kaganie? - Jusuf uśmiechnął się ciepło do przyrodniego brata. - Chcesz spróbować zepchnąć Arabów z tego wzgórza?
-
Nie! Musielibyśmy atakować pod górę. W dodatku połowa z nich kryje się za kamiennymi murami.
-
Nasza ciężka konnica mogłaby zejść z koni, uderzyć z tego zbocza na piechotę i zaatakować
umen ostrzeliwaliby wroga z łuków. - Jusuf wskazał rozciągające się przed nimi zbocze. Tu także były sporo starych murów, pozostałości zniszczonych gospodarstw. Poniżej zbocze przechodziło gładko w równinę, na której stały rzymskie wojska. Dahwos stukał kciukiem w zęby, zastanawiając się. Persów od flanki. W tym czasie pozostali
-
Nie, tego też nie zrobimy - rzekł w końcu. - Jeśli zejdziemy ze wzgórza, odsłonimy flanki i stracimy mobilność. Jusufie, weź ciężką konnicę i przejdź przez sady na drogę, za dziesiąty Frenetica. Wtedy legioniści osłonią nasze flanki i włączymy się do walki z Persami. Jusuf pokręcił głową zdumiony.
-
Dahwosie, jesteś tego pewien? Będziemy musieli przeprowadzić osiem tysięcy ludzi przez te wąskie ścieżki i żywopłoty, żeby dostać się do drogi. Pozwól mi poprowadzić lansjerów do przodu; łucznicy i lekka jazda mogą ochraniać nas z boku. - Obrócił się w siodle i wskazał pole bitwy. Spójrz, Persowie ściągnęli całą swoją jazdę na tamten koniec frontu. Tutaj zostali tylko włócznicy, łucznicy i procarze! Możemy z łatwością się przez nich przebić!
- A co z arabską konnicą? Oni też mają odwody, choć jeszcze ich nie widzieliśmy. Pewnie kryją się za piechotą, tak jak nasza jazda między drzewami. Ruszą z kontratakiem, a twoi ludzie będą odsłonięci i spieszeni. Wykonaj moje rozkazy i sprowadź lansjerów na drugą stronę wzgórza! Jusuf zobaczył w oczach młodszego brata gniewne błyski. Przeciągnął dłonią przez wilgotne od potu włosy.
Jest kaganem, pomyślał. I pewnie ma rację.
- Tak jest, kaganie - warknął, podnosząc rękę do salutu. - Co tylko rozkażesz. Zawrócił konia i wjechał między drzewa oliwne. Był zdenerwowany, chciał jak najszybciej wykonać powierzone mu zadanie. Pokręcił głową, żałując trochę, że wypowiedział pożegnalne słowa tak ostrym tonem.
Ale teraz nie ma czasu na kłótnie ani na przeprosiny.
-
Tarkani, do mnie! - krzyczał, przejeżdżając przez sad i ściągając na siebie uwagę dowódców oddziałów. - Zostawcie tych, którzy stoją na grzbiecie, na otwartej przestrzeni. Wszyscy pozostali zawracają i jadą ze mną. Wracamy na drogę! Prawie siedem tysięcy chazarskich lansjerów wskoczyło na konie, mocując bukłaki do siodeł i zakładając hełmy. Sad wypełnił się wkrótce pyłem i tętentem koni, kiedy tumen dosiadł koni i ruszył w drogę. Jusuf wkrótce ochrypł, wykrzykując rozkaz za rozkazem, próbując przywrócić porządek w szeregach swoich żołnierzy i sprowadzić ich szybko ze zbocza wzgórza. Utrzymanie w ryzach kilku tysięcy ludzi nie było łatwe.
Aha... - pomyślał z rezygnacją, patrząc na obłok pyłu wznoszący się nad sadem. To ma być dla wroga zaskoczenie, jasne...
***
Gąszcz włóczni uderzył w ścianę tarcz. Rufio, stojący w pierwszym szeregu gwardzistów, odczuł uderzenie na ramieniu i biodrze. Podniósł się dziki wrzask, kiedy Słowianie i ich awarscy władcy
zaatakowali ponownie, ślizgając się na ziemi mokrej od krwi i rozdeptanych wnętrzności. Awarowie i ich poddani trzykrotnie już próbowali przełamać rzymskie szyki i trzykrotnie zostali odrzuceni. Wszędzie walały się zakrwawione trupy o odciętych członkach, rozpłatanych brzuchach i głowach wykręconych pod dziwnym kątem. Rufio przekręcił tarczę, blokując cios włóczni, która przesunęła się tuż obok jego uda, rozrywając płótno no- gawicy. Natychmiast przeszedł do kontrataku. Czarnobrody Słowianin wrzasnął jak harpia, próbując dźgnąć Rufia z góry, w głowę i szyję. Nawet nie zauważył, kiedy ostrze rzymskiego miecza przebiło na wylot jego biceps i wycofało się błyskawicznie. Drzewce włóczni wysunęło się ze zmartwiałej dłoni i wpadło między walczących. Rufio pchnął tarczę, uderzając twardą, obwiedzioną żelazem krawędzią w twarz przeciwnika. Słowianin krzyknął boleśnie, gdy z jego rozbitego nosa trysnęła krew, a potem zadrżał na całym ciele, przeszyty mieczem Rufia. Osunął się na ziemię i znieruchomiał. Rufio nie miał ani chwili wytchnienia. W miejsce umierającego Słowianina weszło natychmiast dwóch Awarów w zbrojach łuskowych okrytych brązowymi płaszczami. Obaj walczyli na piechotę, choć nosili długie, rozcinane “spódniczki" z płyt żelaza, ulubione okrycie wschodnich nomadów. Długi miecz odbił się od krawędzi hełmu Greka, który w ostatniej chwili przykucnął, unikając śmiertelnego ciosu. Zdesperowany - bo barbarzyńcy wyglądali na zaprawionych w bojach weteranów podniósł tarczę, blokując nią uderzenia. Krzycząc do gwardzistów, by szli za nim, skoczył do przodu, napierając tarczą na ciało pierwszego Awara.
scutum, która uderzyła z brzękiem o jego hełm. Rufio mieczem zaatakował drugiego, lecz czubek ostrza zatrzymał się na twardych, rombowych płytkach zbroi. Awar natychmiast odpowiedział podobnym pchnięciem. Ostrze jego miecza wbiło się w miękkie żelazo na krawędzi tarczy. Rufio wykorzystał okazję i kopnął nieprzyjaciela w biodro. Awar jęknął boleśnie, lecz w następnej chwili naparł nań wraz ze swym towarzyszem. Tarcza przyjęła na siebie impet uderzenia, lecz Rufio upadł na ziemię, poślizgnąwszy się w krwawym błocie. Twarz przeciwnika zniknęła za krawędzią ciężkiej
Obrócił się i próbował wstać, ale pierwszy Awar natychmiast doń doskoczył i uderzył. Wschodnie ostrze odbiło się od metalowej płyty ochraniającej ramię Greka. Oszołomiony kapitan gwardzistów upadł znowu. Zobaczył jeszcze przesuwające się obok stopy i nogi, a potem zbita masa ciał przesłoniła mu słońce. Dokoła podniósł się dziki ryk. Gwardziści go osłonili, siekąc wściekle długimi toporami. Jeden z Awarów padł, gdy potężny cios przepołowił tarczę i odciął mu ramię.
Rufio podniósł się z ziemi, przytrzymując się ramienia Olafa. -
Formować szyk! - wychrypiał z trudem, lecz gwardziści już cisnęli się do przodu, stając obok siebie, ramię w ramię, i układając z tarcz długi mur. Kilka strzał przemknęło ze świstem nad ich głowami. Na ziemi przybyło kilkanaście martwych ciał Awarów i Słowian. Rufio poprawił hełm i zaciągnął mocniej pasek pod brodą. Było niesamowicie gorąco, pot lat się zeń strumieniami, przecisnął się jednak do przodu, stając w jednym szeregu z podwładnymi. Front rozciągnięty pomiędzy arabskim szańcem a fosą otaczającą mury wypełniony był zbitą masą ludzi, ale do walki pchały się coraz to nowe zastępy Awarów i żołnierzy Wschodu. Rufio podniósł głowę, gdy z zachodu, zza zniszczonego szańca Arabów dobiegł go przytłumiony krzyk i tętent tysięcy koni.
***
- Kuzynie. - Zoe podniosła lewą rękę okrytą lśniącą zbroją. Odenatus podjechał i uściskał jej dłoń. Jego szczupła, pociągła twarz pełna była niepokoju. - Jesteś gotowy?
-
Tak. - Przez chwilę oboje patrzyli sobie w oczy, wspierając się nawzajem. - Pamiętasz, jak nie potrafił nawet utrzymać w powietrzu koła od wozu?
-
Pamiętam. - Zoe westchnęła ze smutkiem. Dwyrin nie był winien temu, że dziś stanęli naprzeciwko siebie. On jeden z całej ich piątki dotrzymał złożonej legionom przysięgi. Wszyscy pozostali, od królowych po cesarzy, utracili wiarę. - Pamiętam. Ale teraz w niczym już nie przypomina tego zagubionego dziecka. Musimy być szybcy i nieustępliwi, inaczej nie zdołamy go pokonać. Odenatus skinął głową, choć i on był zasmucony tym, co musieli wkrótce zrobić. Nawet przez grubą rękawicę ze skóry i żelaza wyczuwała bijące od niego ciepło.
- Sięgnij do mojego umysłu - rozkazała, zamykając oczy. Pochylili się ku sobie, odsuwając na bok wszystkie doznania, wszystkie myśli o rozgrywającej się obok bitwie. Zoe podniosła wzrok, spoglądając na nawałnicę świateł, cieni i ognia znaczącą miejsce bitwy. Ludzie walczyli i umierali, ich maleńkie płomyki gasły jeden po drugim, zostawiając nad równiną hordę zabłąkanych duchów. Kruche wzory rzymskich taumaturgów zniekształcały powietrze nad szeregami walczących legionów. Jednak w oddali, na zniszczonym szańcu płonęło światło, z
którym mogło się równać tylko słońce wędrujące po niebie fizycznego świata.
Dwyrin. Zoe drgnęła, odwracając wzrok od oślepiającej gwiazdy i uświadamiając sobie, że Hibernijczyk czuje jej dotyk nawet poprzez burzę nienawiści, strachu i wściekłości, która unosiła się nad polem bitwy, zatruwając powietrze i zniekształcając wzory ukrytego świata. Przed jej oczami pojawił się obraz twarzy chłopca - znajomej, piegowatej - teraz pokrytej potem i umęczonej. Tu nie ma miejsca na przyjaźń, skarciła się, podnosząc ręce. Odenatus zrobił to samo; ich myśli splecione były ze sobą, tworzyły całość, która przewyższała mocą i umiejętnościami każde z nich z osobna. Gdy działali w pięcioosobowym zespole, mogli wywierać ogromny wpływ na wzory ukrytego świata. Zostało ich tylko dwoje, musieli liczyć bardziej na prędkość niż na siłę. Wola Zoe sięgnęła ku drugiej stronie równiny, na której toczyła się bitwa. Odenatus był z nią, wspierał jej siłę swą siłą, utrzymywał jej wolę i kotwiczył ją do jej ciała. Dwyrin otoczył się olbrzymią tarczą, kulą o średnicy stu stóp, która obejmowała jego ciało i przerażającą ikonę płonącą niesamowitym blaskiem w samym sercu rzymskiej armii. Palmyrska królowa nie przeraziła się olbrzymiej sylwetki cesarza w koronie z burzowych chmur, z błyskawicami w dłoniach. Ludzie walczący u jego stóp mogli z tej ikony czerpać siły i wiarę w zwycięstwo, ona jednak czuła tylko straszliwą, palącą nienawiść do cesarstwa, które ją zdradziło. -
Miasto i królowa! - Wyciągnęła rękę w stronę chłopca ukrytego za grubą warstwą wirujących tarcz i znaków. Z jej palców wystrzeliły białe błyskawice, uderzyły w tarcze. Tajemne znaki zapłonęły jasno w zetknięciu ze smugą oślepiającego blasku, kula wygięła się i pokryła gęstą siecią pęknięć. Ukryty za tarczą Dwyrin zachwiał się, zaskoczony ogromem nienawiści, który nadawał moc pociskom Zoe.
- Miasto! - Z dłoni królowej wystrzeliła następna błyskawica, która zalała pole bitwy białym światłem. Hibernijczyk runął na ziemię oszołomiony. Zewnętrzna powierzchnia tarczy się rozleciała, rozrzucając dokoła drobne, dymiące odłamki. Zoe zaangażowała się w atak całym umysłem, pozwalając, by nienawiść i wściekłość, które przyniosła ze sobą z ruin Palmyry, znalazły teraz ujście. Z jej palców wypłynęła błyskawica ciemna jak noc. Uszkodzona tarcza spłaszczyła się, a potem pękła. Dwyrin krzyknął przeraźliwie, gdy nagle jego policzek pokrył się ultrafioletowymi płomieniami. Podniósł rękę, błyskawicznie zbierając wolę. Płomienie trawiące jego skórę natychmiast zniknęły. Moc płynęła ku niemu z nieba i ziemi, sunęła ogromną falą niczym rzeka wypełniająca suche koryto. Uszkodzona tarcza w mgnieniu oka przybrała swą pierwotną formę. Zoe cofnęła się zdumiona, wyczuwając echo tej olbrzymiej siły. Zaatakowała raz jeszcze, lecz błyskawica wypuszczona z jej dłoni odbiła się od powierzchni tarczy, nie czyniąc żadnej krzywdy. Dwyrin zwrócił swą wolę ku Zoe, tym razem skoncentrowany i w pełni gotowy do walki. Zacisnął dłonie w pięści, a potem opuścił je gwałtownie. Ziemia zakołysała się i zatrzęsła, w stronę królowej pomknął ognisty pocisk. Zoe odskoczyła na bok, muśnięta palącym dotykiem błyskawicy. Aż skuliła się ze strachu, widząc, jak moc Dwyrina wschodzi niczym słońce, rozrasta się do monstrualnych rozmiarów.
O Dusarro, pomóż mi! Sięgnęła głęboko w ziemię, szukając mocy w skałach, kamieniach i podziemnych źródłach, jednak nic nie znalazła. Hibernijczyk ściągnął wszystko ku sobie, przemienił w tarcze i płynny ogień. Zoe otoczyła się szybko niebieską tarczą Ateny, zaczęła wymawiać formułę, która miała ją wzmocnić... Z otwartej dłoni Dwyrina wystrzelił pocisk białego światła, który zgniótł jej tarczę niczym olbrzymi młot. Krzyknęła przeraźliwie, gdy błękitne odłamki przeniknęły jej duchową formę. Świat zaczął znikać za zasłoną ciemności, choć królowa starała się zachować za wszelką cenę przytomność umysłu. Rzuciła się do ucieczki, mknęła nad polem bitwy, wracając do bezpiecznego schronienia swej fizyczności. Tuż za nią pędziły białe upiory, próbowały ją pochwycić w płonące kły. Dwyrin rozrósł się do ogromnych rozmiarów, niczym bóg, przy którym nawet postać cesarza wydawała się karłowata. Zoe przykucnęła na wzgórzu nad swym bladym, spoconym ciałem. Otoczył ją pierścień białych błyskawic niszczących potwory utkane ze światła. Podniosła dłoń,
czerpiąc moc z wiatru, a potem uderzyła w Dwyrina. Hibernijczyk odbił cios, lecz jego ogromna postać zmniejszyła się i zachwiała. Zoe uśmiechnęła się ponuro, chwytając błyskawicę w palce, splatając z niej wzór nowego ataku. Wokół Dwyrina znów pojawiła się pomarańczowa tarcza, choć teraz była już cienka i słaba. Ogromna moc, która wypełniała go jeszcze przed chwilą, znikała. Zoe czuła jego zmęczenie. Dwyrin! To słowo przemknęło nad dzielącą ich otchłanią. Hibernijczyk poderwał głowę i spojrzał na nią rozpalonymi niebieskimi oczami. Jego usta poruszyły się bezgłośnie. Odenatus, ukryty dotąd, ruszył wreszcie do ataku. Z jego dłoni i czoła wystrzeliła smuga zielonego ognia. Pocisk uderzył w Dwyrina, zgniótł otaczającą go tarczę. Chłopiec krzyknął przeraźliwie i upadł. Na jego ciele pojawiły się czarne płomienie. Odenatus uderzył ponownie, groźny i posępny. Wbił w serce Hibernijczyka ognistą włócznię. Zoe krzyknęła, przeniknięta dojmującym bólem, który wypełnił resztki łączącego ich niegdyś bitewnego wzoru. Zachwiała się i przycisnęła dłonie do piersi. Z trudem łapała oddech.
***
Chadames zablokował szerokie cięcie rzymskiego katafrakty. Ostrza zabrzęczały niczym dzwon, potem zaczęły na siebie napierać. Konie przepychały się, próbowały nawzajem podgryzać. Generał uderzył Rzymianina pięścią w twarz, zbrojną rękawicą rozorując mu policzek. Zmagali się jeszcze
clibanarus uderzył Rzymianina włócznią w bok. Spod zbroi katafrakty wypłynął strumień krwi. przez chwilę, aż wreszcie inny perski
Zasapany Chadames odepchnął od siebie umierającego Rzymianina i dźgnął wierzchowca, próbując wyrwać się z otaczającej go gęstwiny ludzi
i koni. Szarża Sarmatów, którzy nie rozpędzili się na tyle, by wykorzystać swoje długie kontos, nie rozerwała szyków perskich diquans. Teraz, w bezpośrednim starciu, dzięki opancerzonym koniom Persowie mieli przewagę nad nomadami. Większość Sarmatów próbowała wyrwać się z bitewnego zamieszania i wycofać. - Formować diament! Formować diament! - Chadames jechał pośród swych ludzi, krzycząc i wymachując mieczem. Po lewej, w pobliżu arabskich fortyfikacji, Nieśmiertelni wycinali resztki rzymskiej piechoty blokującej dostęp do drogi. Niektórzy pushtigbahn walczyli już na kamiennej powierzchni traktu. Dwa rzymskie sztandary legionowe padły pod naporem Persów. Legioniści, rozbici i zdezorientowani, nie byli w stanie powstrzymać ciężkiej jazdy. - Łuki! Przygotować się! Stary generał podniósł przyłbicę, pozwalając, by cudownie chłodna bryza owiała mu twarz. Jego ludzie zbierali się już wokół sztandarów, ponownie formując szyki. Mieli mało czasu. Kolejny, wielki oddział Rzymian - ciężka jazda, katafrakci - pędziła już w ich stronę, roztrącając na boki resztki sarmackiej konnicy. Podobnie jak jego clibanarii, katafrakci uzbrojeni byli w łuki i okryci zbroją od stóp do głów. Chadames stanął w strzemionach i rozejrzał się dokoła, sprawdzając, jak prezentuje się jego jazda; wielu ludzi straciło konie i walczyło na piechotę. -
Łuki! - krzyknął powtórnie, a kapitanowie przekazali rozkaz dalej, wzdłuż rosnących z każdą chwilą szeregów. Każdy oddział gromadził się wokół swojego sztandaru. Rzymianie widoczni po drugiej stronie pola bitwy, usłanego teraz ciałami martwych ludzi i zwierząt, rozpędzali się z każdą chwilą, już przechodzili w galop. Chadames przyglądał im się bezradnie, czekając, aż jego ludzie wyjmą strzały z kołczanów, założą je na cięciwy i naciągną łuki.
-
Teraz! - Opuścił gwałtownie miecz, a w powietrze wzbiła się gęsta chmura strzał, które błyskawicznie pokonały niewielką odległość dzielącą obie armie. - Teraz! - Drugi szereg Persów zwolnił cięciwy łuków. Rzymski atak zwolnił nieco, zasypany gradem strzał, po chwili jednak znów nabrał tempa. Ziemia drżała pod tysiącami kopyt, ku niebu wzbiła się gęsta chmura pyłu. Chadames był
zdumiony, że dowódca Rzymian zaatakował w takim pośpiechu. On wolałby najpierw przerzedzić szeregi wroga kilkoma salwami strzał.
- Teraz! Trzeci szereg jeźdźców wypuścił strzały nad głowami swych towarzyszy z pierwszych dwóch rzędów, którzy tymczasem schowali łuki, i z mieczami, lancami i maczugami w dłoniach ustawili się w ciasnym szyku. Przeciw Rzymianom stanęła dobrze zorganizowana armia, a nie gromada
clibanarii. Wszędzie widział zacięte twarze i dumnie wyprostowane sylwetki. Tak, pomyślał, teraz mogą znów włączyć się do bitwy. Porażka nad rzeką Kerenos była plamą na honorze Persji. Chadames uśmiechnął się szeroko, widząc honor i odwagę wyryte na twarzach swych żołnierzy. amatorów! Chadames popędził konia, galopując wzdłuż pierwszej linii swych
- Naprzód! - Trąby i rogi powtórzyły jego rozkaz i trzy szeregi jeźdźców ruszyły jednocześnie do przodu. Stary generał wiedział z doświadczenia, że łatwiej odeprzeć szarżę wroga jadąc mu na spotkanie, a nie stojąc w miejscu. Ponad głowami swych ludzi Chadames zobaczył Rzymian wyjeżdżających z obłoku pyłu. Pośrodku wrogich szyków, w trzecim rzędzie, jechał wysoki mężczyzna w lśniącej złotej zbroi, otoczony sporym oddziałem katafraktów w posrebrzanych blachach. Stary generał otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Cóż to za głupiec wyjechał w takiej jarmarcznej zbroi na pole bitwy?
Cesarz?
Niemożliwe! Obrócił w miejscu konia. - Łucznicy! Łucznicy, do mnie! Trzej żołnierze z tylnych szeregów najbliższego regimentu natychmiast zawrócili ku niemu.
-
Jesteśmy, generale! - krzyknęli z akcentem typowym dla mieszkańców Balch, starożytnego wschodniego miasta leżącego na brzegach zielonej rzeki Oxus. Jeden z nich, wysoki mężczyzna o potężnych ramionach, podjechał bliżej. W rękach trzymał łuk o łęczysku owiniętym w górnej części czarnym jedwabiem. - Co rozkażesz?
-
Widzisz tego człowieka w zlocie? - Chadames wskazał na pole. Rzymianie lada moment mieli uderzyć w pierwsze szeregi Persów.
Łucznik podniósł przyłbicę, odsłaniając przystojną młodą twarz o ciemnych oczach i klasycznym perskim nosie.
- Wygląda jak król albo bóg! - Zabij go! - rozkazał Chadames. - Zabij go, a szachinszach obdarzy cię wielkimi zaszczytami! -
Nie chcę zaszczytów! - odkrzyknął żołnierz, nakładając na cięciwę strzałę z czarnym bełtem. Chcę ręki jego córki! Chadames roześmiał się, rozpoznawszy w młodzieńcu Piruza z Balch, księcia Północy.
- Więc strzelaj celnie, książę, a twoje życzenie się spełni! Czterdzieści kroków dalej Rzymianie starli się z Persami przy akompaniamencie ogłuszającego zgrzytu żelaza i kwiku koni. W pierwszych szeregach obu armii natychmiast się zakotłowało. Choć
diquans zachwiały się pod potężnym uderzeniem katafraktów. Chadames znów znalazł się w samym środku bitwy, znów musiał sięgnąć po miecz, by zatrzymać rzymskie ostrze zmierzające ku jego głowie. Gryzący pył wypełniał jego płuca, a po całym ciele spływały strugi potu. rzymskie konie nie rozerwały perskich szyków, linie
***
Piruz wytężał wzrok, wpatrując się w rycerza w złotej zbroi, który bez ustanku wykrzykiwał komendy, podnosił się w strzemionach i wymachiwał mieczem. Książę Północy oddychał równomiernie, starając się uspokoić serce i wyciszyć umysł. Łęczysko odsunęło się od niego, naciskane lewą ręką, gęsie pióra bełtu połaskotały go w policzek, gdy podniósł łuk i wypuścił powietrze z płuc. Bitewny zgiełk jakby nagle oddalił się od niego, wszystko przycichło i zamarło. Rycerz w złotej zbroi odwrócił się do niego. Piruz dostrzegł, że zbroja Rzymianina składa się z zachodzących na siebie pasów metalu, okrywających szczelnie jego ramiona i ręce. Ze spiczastego hełmu zwieszały się kolorowe wstęgi, na plecy opadała rdzawoczerwona peleryna. Złoty król przemawiał donośnym głosem, zachęcając swych ludzi do walki. Piruz nie znał tego zachodniego języka, widział jednak, że ma do czynienia z kimś o wyjątkowej pozycji i odwadze.
To będzie śmierć godna wielkiego wojownika, pomyślał Pers i zwolnił
cięciwę. Strzała pomknęła szerokim łukiem w górę, jedna z wielu, które bez ustanku przecinały niebo nad polem bitwy. Pers wziął głęboki oddech, wciąż otoczony nienaturalną ciszą, w której wszystko toczyło się jakby w zwolnionym tempie... Sięgnął do kołczanu i nałożył strzałę na cięciwę. Pierwsza strzała opadała już ku ziemi, kręcąc się w ciasnej spirali. Rycerz w złotej zbroi patrzył przed siebie i wymachiwał ręką. Trójkątny żelazny grot strzały uderzył w kołnierz ze spłaszczonych metalowych oczek, strzeliły iskry. Pers ponownie podniósł łuk i przyciągnął strzałę do policzka. Wiedział, że dokoła panuje niepisany zgiełk, szczęk oręża, ludzkie krzyki i kwiczenie koni, nie słyszał jednak nic prócz świstu wiatru opływającego cięciwę łuku. Jednym płynnym ruchem naciągnął mocniej sznur z końskiego włosia, wymierzył i wypuścił strzałę. Człowiek w złotej zbroi, otoczony lasem włóczni i kolorowych sztandarów, osuwał się powoli na ręce towarzyszy, podnosząc rękę ku niebu. Spod metalowego kołnierza na złoty napierśnik wylewała się plama czerwieni. Jeden z Rzymian podniósł rannemu przyłbicę, pozwalając, by chłodny wiatr ucałował jego złote włosy. Piruz widział odległą twarz wzniesioną ku błękitnej kopule nieba. Druga strzała opadła ze złotego dysku słońca i wbiła się w oko. Ciało Rzymianina zadygotało spazmatycznie, gwardziści podnieśli przeraźliwy krzyk i otoczyli go ciasnym kręgiem, trzymając w dłoniach obnażone miecze. Piruz stracił z oczu złotą zbroję i zamkniętego w niej umierającego człowieka. Dźwięk i ruch wróciły ze zdwojoną siłą, uderzyły niczym ogromna fala. Pers zamrugał, oszołomiony, a potem krzyknął, ujrzawszy trzech Rzymian pędzących w jego stronę.
- Balch! Balch i Purandocht! - krzyknął, pospiesznie chowając łuk do pokrowca. Podniósł szablę i obrócił wierzchowca. Jego ludzie natychmiast poderwali konie do biegu, ruszając mu z pomocą i wołając:
- Cesarzowa! Cesarzowa!
***
Nad ziemią podnosiły się kłęby pyłu poruszane wiatrem od Propon- tydy. Mahomet jechał pod zielonym sztandarem przytrzymywanym przez tego młodego nicponia, Chalida. Wysoka trawa pod
qalb, zmierzała powoli w dół porośniętego trawą zbocza, ustawiona w wielki klin, nad którym kołysał się las włóczni i hełmów. kopytami klaczy Mahometa falowała łagodnie na wietrze. Ciężka jazda,
Mahomet czuł ogromną ulgę. Zwiadowcy Chalida donieśli, że sam cesarz wyszedł na pole bitwy i walczył u boku swych żołnierzy. Moja podróż dobiegła już niemal końca, pomyślał Kurajszyta. Klacz przyspieszyła kroku, przechodząc stopniowo z kłusa w galop. Ziemia zadrżała pod kopytami koni, gdy cały qalb zaczął się rozpędzać. Chalid krzyknął radośnie, podnosząc wyżej zielony sztandar, pozwalając, by wiatr rozwinął go na całą szerokość. Mahomet odpowiedział mu szerokim uśmiechem, świadom wyjątkowo głębokiej więzi, jaka łączyła go z tym młodym kapitanem, ze wszystkimi Sahaba, którzy mknęli teraz w dół zbocza, ze wszystkimi, którzy zdecydowali się pójść za nim. Ciężkozbrojni gwardziści otaczali go szczelnym kręgiem. Mahomet wiedział, że są to ludzie Chalida, najlepsi z najlepszych, którzy mieli chronić go podczas tej śmiałej szarży. Przez moment żałował, że jego Tanu- chowie rozpierzchli się po całej armii, obejmując dowództwo nad różnymi oddziałami, służąc jako kapitanowie, chorąży, a nawet generałowie. Gdzie jest teraz Szadin ? - zastanawiał się. Czy widział zielone brzegi
Nilu ? Sahaba zakrzyknęli jednym głosem, co zabrzmiało niczym grzmot. Przed nimi, za pasem spalonych kikutów drzew i zniszczonych murów, czekały szeregi rzymskich żołnierzy. Mahomet sięgnął w dół i wysunął do połowy ostrze nocy, pozwalając, by słońce odbiło się w jego mrocznych głębiach. - Allah akbar! - krzyczeli Sahaba, opuszczając lance do poziomu. Kity na ich hełmach i sztandary trzepotały na wietrze. - Allah akbar! Mahomet stanął w strzemionach i podniósł nad głowę czarne ostrze, a jego głos przyłączył się do okrzyku wznoszonego przez wszystkich Sahaba. Ludzi ogarniał bitewny szał, sam czuł go we krwi, niepowstrzymane pragnienie walki. - Allah akbar! Tymczasem rzymscy legioniści wbijali tarcze w ziemię, wyrównywali szyki, podnosili złote i czerwone sztandary. Tylne szeregi przygotowywały włócznie, czekając na wykrzykiwane przez centurionów rozkazy, obserwując nadjeżdżającego wroga. Mahomet opuścił w dół czarne ostrze. Szabla zadrżała w jego dłoni niczym żywe stworzenie, spragniona walki, gotowa skoczyć wrogom do gardeł. Świat skurczył się do rozmiarów szarego tunelu, prowadzącego prosto do spoconych bladych twarzy Rzymian, którzy stali naprzeciwko. - Allah akbar! Arabowie przejechali przez wąski strumień, który spienił się pod kopytami tysięcy koni, i uderzyli szeroką ławą w rzymskie szeregi. Kopie wbiły się w rzymskie tarcze, rozpędzone konie runęły na ukrytych za nimi ludźmi. Długie na dwanaście stóp lance przeszywały na wylot zbroje i
drewno. - Allah akbar! Mahomet ciął szeroko z góry, czarne ostrze rozpłatało tarczę. Młody żołnierz krzyknął przeraźliwie, z okaleczonego ramienia trysnęła fontanna krwi. Kurajszyta uderzył w hełm następnego Rzymianina, powalił go na ziemię. Parł naprzód, przedzierając się przed drugi, a potem i trzeci szereg rzymskich wojsk. Legioniści wydawali się oszołomieni i przerażeni. Arabska szarża, szalona i niepowstrzymana, rozbiła ich szyki. Bronili się chaotycznie, padali pokotem, cięci bez litości przez ogarniętych bitewnych szałem Sahabów. Dopiero po dłuższej chwili w powietrze wzbiła się chmara oszczepów, które opadły na atakujących Arabów. Przebite metalowymi ostrzami konie krzyczały przeraźliwie, lecz żądni krwi wyznawcy Allaha nie zatrzymali się ani na moment. Czyż wierny, który ginie w bitwie, nie wędruje prosto do raju, by zasiąść po prawicy Pana świata? Warto umrzeć, walcząc o taką nagrodę. - Allah akbar! Mahomet obracał się w siodle na lewo i prawo, bez ustanku siekąc wroga swym czarnym ostrzem. Tuż obok uwijał się jeden z jego potężnych gwardzistów, ludzi Chalida, który okładał Rzymian wielką maczugą. Legioniści zaczęli się cofać, niektórzy uciekali w panice, nieliczni dojrzali mężczyźni, centurioni - stali twardo na swoich miejscach, dźgając atakujących Arabów z przerażającą precyzją i skutecznością. Mahomet rzucił się na jednego z nich, siwobrodego weterana ukrytego za tarczą. Niepohamowana furia dała jego ramionom siłę wprost nieludzką. Rzymski gladius przeciął ze świstem powietrze na wysokości końskiego łba, lecz sprytne zwierzę odsunęło się w porę na bok. Mahomet zacisnął
dłoń na wodzach, a potem wychylił się z siodła i szeroko ciął prawą ręką. Szabla uderzyła w tarczę niczym czarna błyskawica, przecinając drewno i skórę. Centurion krzyknął wystraszony, potem jego krzyk zamienił się przerażające charczenie. Mahomet wyrwał zakrwawione ostrze z rozbitej tarczy. - Sahaba! Sahaba, do mnie! Naprzód! Naprzód! Odpowiedział mu ogłuszający ryk, Sahabowie przedzierali się ku niemu, zbryzgani krwią nieprzyjaciół. Rzymianie uciekali, niektórzy porzucili nawet tarcze i broń, inni kręcili się po polu bitwy, oszołomieni i zdezorientowani.
- Allah akbar!
***
Dwyrin zachłysnął się z bólu, gdy jego serce przeszyło płonące zielone ostrze. Nad sobą widział olbrzymią sylwetkę Odenatusa okrytą całunem siwego dymu. Twarz Palmyrczyka wykrzywiona była wściekłością i nienawiścią, jego dłonie obracały ostrze wbite w ciało Hibernijczyka. Dwyrin czuł, jak krawędzie jego jaźni się rozpływają, zielony płomień pozbawiał go resztek sił i spychał w otchłań niebytu. Tylko wirujące, splecione ze sobą kule w jego sercu pozostawały nienaruszone. Jęknął głośno, niemal sparaliżowany bólem. Wiedział, że jego fizyczne ciało wije się i dygocze, wbija palce w wilgotną ziemię. Niebyt kusił go perspektywą uwolnienia od przeraźliwych cierpień, nie pozwalał mu się skupić.
Jest włócznia światła, której nie może ugasić ani unicestwić żaden człowiek, która oświetla świat. Jakiś głos wołał do niego z wielkiej odległości, w nieznanym języku. Dwyrin, poplamiony własną krwią, która sączyła się z jego ust, pozwolił, by ów głos obudził w nim nową determinację, umocnił jego wolę. Ogień, płonąca włócznia, ból były tylko iluzją. Zacisnął pięści i otworzył oczy. Nie czuł już bólu.
Spojrzał na Odenatusa; rozwiała się zasłona nienawiści i gniewu, zobaczył wyraźnie twarz dawnego przyjaciela. Z oczu Palmyrczyka ciekły strumienie łez. Siedzieli w ciemności, słuchając śpiewu wojowników, podając sobie dzban z winem. Byli wyczerpani po całym dniu ciężkiej pracy, przeciągali ciężką legionową carruca przez drewniany most i do głównego obozu. Dwyrin nigdy jeszcze nie czuł się tak rozkosznie zmęczony i spokojny. Z radością wciągał w nozdrza dym płonącego drewna, pozwalał, by chłodna nocna bryza owiewała jego twarz. Podniósł rękę, uwalniając dymiącą, wirującą moc zamkniętą w sercu. Przejmujący ból znów przeniknął jego fizyczne ciało, lecz uderzenie roztrzaskało duchową formę Odenatusa. Uszy Hibernijczyka wypełniło przeraźliwe wycie i pochylona nad nim olbrzymia postać Palmyrczyka zniknęła bez śladu. Chłopiec podniósł się napełniony nową mocą, odrodzony. Spojrzał na dalekie wzgórze porośnięte krótką brunatną trawą i zobaczył dawnych towarzyszy. Zoe gorączkowo kreśliła w powietrzu jakieś skomplikowane wzory. Skoczył do przodu, przyłożył do piersi płonącą pięść, a potem wyrzucił przed siebie wyprostowaną rękę, rozkładając zaciśnięte palce. Z jego dłoni wystrzeliła płonąca, czarna drobina, która ze świstem pomknęła w stronę Zoe. Miliony maleńkich iskier - samo powietrze i zaklęty w nim nieustający ruch - sunęły śladem czarnej drobiny, wirowały wokół i przyłączały się do niej, powiększając ją do monstrualnych rozmiarów. W Zoe narastał strach. Nagle drobina - która przybrała postać ogromnego czarnego dysku - uderzyła w jej niebieską tarczę i roztrzaskała ją niczym młot, który opada na porcelanową filiżankę. Zoe krzyknęła przeraźliwie, a jej forma duchowa rozpłynęła się w powietrzu. Drobina eksplodowała, rozrzucając na wszystkie strony pozostałości błękitnych wzorów, które wciąż unosiły się nad zboczem wzgórza.
Dwyrin opadł na kolana. Wzgórze odsunęło się nagle, zniknęło za obłokiem pyłu. Znów ogarnęło go ogromne zmęczenie, z trudem utrzymywał koncentrację. Znów znalazł się w swoim ciele, zlanym potem i ułożonym na szczycie arabskich fortyfikacji. Złoty blask, który emanował z portretu cesarza, zniknął. Zewsząd dobiegł ogłuszający, bitewny zgiełk. Władimira nie było. Chłopiec został sam. Zapłakał ze zmęczenia i smutku, zwracając twarz ku zakurzonemu, białemu niebu.
***
Głos bębnów odbił się echem od murów i wież Konstantynopola. Rufio, oparty na swoim mieczu i krańcowo wyczerpany, podniósł głowę. Awarowie wycofywali się po czwartym nieudanym ataku, zostawiając za sobą kolejną stertę okaleczonych ciał. Spośród dwóch tysięcy Skandy- nawów, którzy wyszli na pole bitwy, do walki zdolnych było niespełna pięciuset. Większą część szyku tworzyły przemieszane kohorty z szóstego Ferrata i czwartego Parthica, szeregi te były jednak mocno przerzedzone. Wzdłuż ściany tarcz ciągnął się szeroki pas ciał Awarów i Słowian. Nad trupami zaczęły się gromadzić ogromne roje much.
- Ustawić się na pozycjach! - krzyknął Rufio. - Odszukać swoich centurionów i przegrupować się! Okryci krwią Skandynawowie zaczęli się skupiać przy dowódcach. Tarcze mieli wyszczerbione i spękane. Niektórzy walczyli pomimo ran, teraz jednak musieli się wycofać, odwołani przez swoich centurionów. Rufio wraz z Olafem i kilkoma innymi gwardzistami wspiął się na szczyt umocnień. Złoty blask otaczający cesarza przygasł. Kapitan gwardii był zaniepokojony. Pochłonięty odpieraniem awarskich ataków, nie miał czasu interesować się rozwojem wypadków po drugiej stronie szańca, od strony równiny, na której wciąż toczyła się krwawa bitwa. Zaklął paskudnie, ujrzawszy, że kohorta Skandynawów broniąca ikony cesarza zmuszona była
diquans. Odwrócił się i krzyknął w stronę ludzi stojących po drugiej stronie fortyfikacji, pod murami miasta: wycofać się pomiędzy arabskie szańce i walczyła zacięcie z grupą perskich
- Odwody, do mnie, czwarty Parthica, naprzód! Katafrakci z czwartego legionu natychmiast ruszyli galopem w stronę drogi przecinającej umocnienia. Rufio odprowadził ich wzrokiem, a potem zbiegł po zboczu nasypu, prowadząc za sobą prawie setkę gwardzistów, którzy wymachiwali toporami i krzyczeli jak opętani. Żaden Skandynaw nie będzie walczył dziś sam! Żołnierze z szóstego legionu również wspięli się na szaniec i zbiegali po jego wewnętrznej krawędzi. Rufio pędził przed siebie, ani na moment nie zwalniając tempa. Widząc nadbiegające posiłki wroga, Persowie zaczęli się wycofywać. Część sięgnęła po łuki i wkrótce na głowy gwardzistów zaczęły spadać strzały o czarnych bełtach. Rufio podniósł tarczę, zwracając ją ku łucznikom. Nad ikoną cesarza unosił się dym z płonących strzał, którymi obrzucili ją Persowie. Na szczęście grube szkło i warstwa złota nie były podatne na ogień. Zagrały rogi wzywające perskich żołnierzy do powrotu za zewnętrzny szaniec. Dotarłszy do ludzi podtrzymujących ikonę, Rufio zatrzymał się wreszcie.
- Co się stało? - pytał zdyszany. - Dlaczego się cofnęliście? Odpowiedział mu stojący najbliżej gwardzista, który podtrzymywał ramię przeszyte czarną strzałą.
- Kapitanie, Persowie zepchnęli żelaznych ludzi na drogę. Ledwie zdążyliśmy tu uciec. Niektórzy krzyczeli, że książę Teodor nie żyje.
- Nie żyje? - Rufio wykrzywił się w pogardliwym grymasie. - Parszywy śmieć! Do dowódcy gwardzistów podjechał katafrakta z czwartego legionu. Pióropusz na jego hełmie wskazywał, że jest to dowódca kohorty albo ekatontarch. Pochylił się w siodle i powiedział:
- Kapitanie, Persowie się wycofują, ale widzę, że na drodze wciąż trwa walka. Co robimy? - Natychmiast atakujemy drogę - odparł bez wahania Rufio, żałując, że nie ma konia. - Nie możemy pozwolić Persom przebić się przez nasze oddziały. Wyślę tam resztę Parthica i tylu z szóstego Ferrata, ile tylko mogę. Ekatontarch zasalutował i odjechał. Jego ludzie pospieszyli za nim, grając w rogi i przyzywając swych towarzyszy.
-
Wy weźmiecie ikonę! - zawołał Rufio do ludzi, którzy przybiegli za nim z drugiej strony szańców. - Wszyscy ranni mają natychmiast wrócić do miasta.
Stękając z wysiłku, sam chwycił za krawędź ciężkiej podstawy. Ranny w ramię Skandynaw upadł na kolana, zakasłał paskudnie, plując świeżą krwią. Otoczyli ich gwardziści, którzy przejęli ikonę i odprowadzili do tyłu rannych. Gdy tylko cesarski portret znalazł się w rękach jego ludzi, Rufio odsunął się na bok i ponownie zaczął wydawać rozkazy.
- Wynieście ikonę na szczyt szańca, niech wszyscy widzą, że cesarz wciąż jest z nami! Gwardziści ruszyli równym krokiem w stronę wewnętrznego nasypu. Rufio uspokoił oddech i pobiegł w przeciwnym kierunku, w stronę bitewnego zgiełku. Skandynawowie natychmiast ruszyli jego śladem. Po chwili jeden z nich zachwiał się i runął na ziemię, przeszyty perską strzałą.
***
- Stać! Wracajcie do walki! - krzyczał Dagobert zachrypniętym, zmęczonym głosem. Choć ledwie ruszał obolałą ręką, szarpnął cugle i ponaglił konia do kłusa, przedzierając się przez szeregi trzeciego Augusta. Dokoła śmigały dziesiątki strzał. Zachodnie wojska słabły, cofały się, zamknięte między głównymi siłami perskiej armii z jednej strony i ciężkozbrojną jazdą z drugiej. Niedobitki sarmackich
fyrdmen. Kolejna perska strzała uderzyła w tarczę Dagoberta, przebijając warstwę drewna niemal na wylot. Zrobiło mu się słabo. lansjerów walczyły ramię w ramię z frankijskim legatem i jego
Pocieszał się jedynie myślą, że nikt się nie dowie o jego haniebnej umowie z Teodorem. Wieść o śmierci księcia, przebitego zabłąkaną strzałą, rozeszła się wśród rzymskich wojsk lotem błyskawicy i dotarła do Dagoberta ledwie kilka minut po tym, jak Teodor wyzionął ducha. Żołnierze Wschodu podupadli na duchu, przejęci tą straszliwą nowiną, a Persowie podwoili wysiłki. Perscy clibanarii przebili się aż do drogi, lecz Dagobert z Sarmatami zdołali ich zatrzymać i zatkać wyrwę na prawym skrzydle zachodniej armii. Wschodni żołnierze zaczęli się już wycofywać, uciekać w stronę miasta, wyglądało jednak na to, że teraz ruch ten został powstrzymany. Może uda nam się przeformować szyki... Donośny głos rogów i trąb wyrwał go nagle z rozmyślań. Dagobert obrócił konia, spoglądając w dal
ponad hełmami swoich żołnierzy. Daleko po lewej, gdzie zachodnie wojska łączyły się z Chazarami stojącymi na wzgórzu, podniósł się bitewny kurz, znak zaciętej walki. -
Za mną! - Frank poderwał konia do galopu, przejęty strachem. Walka toczyła się na tyłach rzymskich szyków, gdzie w ogóle nie powinno być wroga. Nad głowami walczących zawisła ciemność. Sarmaci galopowali za nim, trzymając lance uniesione ku niebu. Frank smagał konia, zmuszając go do jeszcze szybszego biegu. Był teraz na tyłach rzymskich szyków, mijał grupy rannych, którzy szli w stronę obozu między wzgórzami. Legioniści patrzyli nań obojętnym, martwym wzrokiem. Nagle ziemia zatrzęsła się od ogłuszającego huku, a pogodne niebo przeszyła ogromna błyskawica. Dagobert czuł, jak przenikający go strach zamienia się w panikę, która chwyta go żelazną pięścią za gardło. Huknął grom. Daleko z przodu nad równiną pojawił się ogień i chmura dymu wznosząca się ku niebu. Firmament przecinały kolejne błyskawice. Dagobert widział, jak ludzie uciekają w ślepej panice, porzucając broń i tarcze. Nad rzymskimi szeregami płynęły chmury ciemnoszarego dymu.
***
Dwyrin poderwał głowę i uniósł ciężkie od zmęczenia powieki. Coś poruszało się w ukrytym świecie; coś olbrzymiego, ruchoma góra, oślepiająca biała gwiazda. Zmrużył oczy, próbując przyjrzeć się temu bliżej. Słyszał wielki krzyk strachu podnoszący się z rzymskich szeregów. Wstał powoli, odwracając głowę od oślepiającego blasku.
- Bogowie moich ojców... - Wład stał na szczycie szańca i patrzył w dal zmartwiały z przerażenia. Dwyrin pochwycił go za ramię i ukrył głowę za jego plecy, był to jednak daremny wysiłek - w ukrytym świecie ciało Wołocha było przezroczyste, nie mogło zablokować palącego światła.
- Wład, co widzisz? - Słup ognia sunący przez równinę - wykrztusił Władimir. - Kroczy niczym olbrzym! Nasi ludzie uciekają! To coś ciska w nich błyskawicami! Dwyrin wbił palce w futrzany płaszcz Wołocha. Był tak słaby, że z trudem trzymał się na nogach.
-
Wład, musisz zaopiekować się moim ciałem. Spróbuję... zatrzymać to coś. Mój duch może nie wrócić, ale nie zostawiaj tutaj mojego ciała!
-
Rozumiem. - Władimir nie mógł oderwać wzroku od chmury ognia, dymu i błyskawic sunącej nad równiną, wziął jednak chłopca na plecy, jakby był to dzieciak, którego musi przenieść przez strumień. - Nie zostawię cię. Dwyrin ponownie zamknął oczy, żyły na jego skroniach pulsowały jak szalone, oddech stał się szybki i płytki. Ogień przyzywał go do siebie, płomień ukryty w głębi jego serca.
***
Mahomet podniósł rękę, z której wystrzeliła wiązka jasnych jak słońce błyskawic. Jego oczy obróciły się białkiem do góry, z ust ciekła strużka śliny. Błyskawice uderzały w szeregi uciekających Rzymian, kładły pokotem całe setki. Paleni żywcem żołnierze znikali w obłokach dymu, przeraźliwie krzyczeli ogarnięci ogniem. Łuki iskrzącego światła przeskakiwały z miecza na miecz, ze zbroi na zbroję, przenosząc ze sobą żrące płomienie. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, ogień trawił wszystko, co napotkał na swej drodze. Biały dysk słońca zniknął za zasłoną dymu. Klacz Mahometa trzęsła się jak osika. Nad ziemią bez ustanku przetaczały się ogłuszające grzmoty. Rzymscy taumaturdzy padli już przy pierwszym ataku. Teraz zachodni legioniści uciekali w popłochu
qualb, został najpierw rozbity siłą ich oręża, a potem rozproszony gradem ognistych pocisków. przed jego mocą, pozbawieni magicznej osłony. Cały legion, który odpierał atak arabskiej
Padnijcie na kolana, bałwochwalcy! Złóżcie pokłon prawdziwemu Bogu!
Głos dochodzący z powietrza wprawiał ziemię w drżenie. Mahomet patrzył na ten kataklizm z ogromnej wysokości, sunął nad zasnutym dymami polem, po którym biegali żołnierze maleńcy jak mrówki. Podniósł drugą rękę, a nad równiną zerwał się nagle ogromny wiatr wypływający z czarnych obłoków. Kolejna błyskawica rozorała powietrze i wyrwała w ziemi ogromny krater. Oto gniew Pana, zapłata, którą obiecał niewiernym! Mahomet świadom był, że jego koń umiera; serce starej wiernej klaczy zatrzymało się nagle, przygniecione zbyt wielkim ciężarem. Jego fizyczna postać runęła na ziemię, lecz już jej nie potrzebował. Moc, która przemawiała ze szczytu góry, Pan pustkowi wszedł w niego, zjednoczył się z nim. Jeśli nie pójdziecie drogą sprawiedliwych, czekają was ognie piekielne... Ognisty pocisk odrzucił Mahometa do tyłu. Pomarańczowe i czerwone płomienie otoczyły jego olbrzymią postać, ogień trawił widmowe członki. Nagle nie był już kolosem z ognia i dymu, lecz zwykłym człowiekiem, który leżał i ze zdumieniem wpatrywał się w niebo. Chalid i jego gwardziści kulili się wokół, próbowali wcisnąć się w ziemię. Mahomet dźwignął się z trudem, usiadł. W jego głowie wciąż pobrzmiewało echo tytanicznego głosu. -
Co... co to było? - Rozejrzał się dokoła i zatrzymał wzrok na punkcie jaskrawego pomarańczowego światła błyszczącego na południowym wschodzie, w pobliżu bram miasta. Równina usłana była bitewnym śmieciem; włóczniami, strzałami, ciałami zabitych żołnierzy i koni, pogniecionymi hełmami, porzuconymi tarczami i fragmentami zbroi. Wydawało się, że Rzymianie zniknęli, choć dym unoszący się nad polem bitwy znacznie ograniczał widzialność. - Co się stało? Coś poruszało się w powietrzu, mknęło ku niemu. Mahomet sięgnął po szablę, lecz hebanowe ostrze zniknęło, porzucone gdzieś w trawie. Krzycząc wyzywająco, podniósł rękę. Nad równiną rozległ się ogłuszający brzęk, jakby ktoś uderzył w ogromny gong zawieszony w nawie kolosalnej świątyni. Powietrze zafalowało, przejęte ogromnym żarem. Nagle wystrzeliła z
niego fontanna pomarańczowego ognia. Mahomet patrzył w zdumieniu, jak płomienie otaczają go szerokim półkolem. Jakaś moc, ukryta na odległym wzgórzu, przeciwstawiła mu się, zatrzymała jego niszczycielski pochód. Ogniste rumaki pędziły ku niemu przez równinę, widmowi jeźdźcy ciskali weń płomienne włócznie. Ziemia i powietrze znów zadrżały, gdy błyskawice uderzyły w niewidzialną barierę otaczającą jego ciało. Mahomet zachwiał się i cofnął o krok.
- Gdzie jest ostrze nocy? - pytał zrozpaczony. Chalid trzymał go kurczowo za nogę, krzyczał coś do niego. Mahomet nic nie słyszał. Ogłuchł. Czerwona fala ognia obmyła niewidzialną kopułę, nieznośny żar sięgnął jego twarzy.
- Nie - powiedział głośno Mahomet, robiąc krok do przodu. Ogień przygasał, zamierał przed nim, jakby przytłumiony ogromną mocą emanującą z jego ciała. - Nie poddam ci się! Płonąca drobina na odległym wzgórzu pulsowała nieustannie, wypuszczając w jego stronę kolejne pociski. Mahomet wydał z siebie wściekły okrzyk i podniósł rękę ku niebu. W odpowiedzi na jego wezwanie rozległ się potężny grzmot, czarne chmury zaczęły przesuwać się szybko po niebie. Tym razem czuł moc ukrytą w ziemi i powietrzu, czuł siłę Miłosiernego i Łaskawego, która prowadziła jego myśli, kierowała jego wolę przeciw wrogowi. Oślepiające światło rozpaliło niebo od horyzontu po horyzont. Z ciemnej skłębionej chmury wystrzeliła monstrualna błyskawica. Chalid wciąż tulił się do stóp Mahometa. Patik trzymał Kurajszytę za nogę, kwiląc i płacząc ze strachu.
***
Błękitna błyskawica przecięła niebo nad głową Rufia. Potężny grzmot zakołysał ziemią. Grek wzdrygnął się i odwrócił wzrok, z trudem utrzymując równowagę. Przez chwilę mrugał oczami, przed którymi wciąż miał obraz poszarpanego, ciemnego pioruna.
- Wycofać się! - wołał, próbując przekrzyczeć wycie wiatru. Dawał znaki mieczem. - Wycofać się do miasta! Ikona cesarza mieniła się blaskiem dziwnych świateł i ogni, które płonęły na równinie. Rufio pobiegł przodem, spychając żołnierzy z drogi, robiąc miejsce dla cesarskiego symbolu. Tysiące ludzi stały w bezruchu, oszołomione i sparaliżowane widokiem płonącego nieba. Grek roztrącał ich na boki, uciekając przed bitwą bogów.
- Odwrót! Odwrót! - Łzy ciekły mu po policzkach, podświetlane migotliwym blaskiem płomieni. Wycofać się! Wschodni żołnierze powoli ruszali się z miejsc, jakby wyrwani z ponurego zaklęcia. Po chwili ogromny tłum przelewał się przez wyrwę w arabskich szańcach, zmierzając ku Wielkiej Bramie. Czerwone płaszcze gwardzistów odcinały się od szarej ciżby niczym plamy zaschniętej krwi.
***
Pośrodku równiny, pół mili od miejsca, gdzie ścierały się ze sobą olbrzymie magiczne moce, stał Szahr-Baraz z hełmem pod pachą i rozwianymi włosami. Eksplozje ognia i światła oblewały jego twarz nienaturalnym blaskiem, odbijały się w płytach zbroi. Czarne chmury przesłoniły słońce, zapadł nienaturalny mrok, lecz Odyniec trwał na swoim miejscu, obserwując walkę bogów i gładząc długie wąsy. Armia Króla Królów kuliła się ze strachu, łucznicy i włócznicy leżeli przytuleni do ziemi i płakali z przerażenia. Tylko kilku oficerów miało dość odwagi, by zerkać na gigantyczne, półprzezroczyste
Clibanarii uciekali już na północ, nie mogąc zapanować nad wystraszonymi wierzchowcami. Wielu diquans pospadało z końskich grzbietów i teraz na klęczkach szukało bezpiecznego schronienia. Nawet oficerowie Króla Królów kryli się za jego szerokim płaszczem. postacie walczące ze sobą na tle ciemnego nieba.
Odyniec nie odwracał wzroku, choć powietrze przed jego oczami falowało i wyginało się w magicznym ogniu, zamknięte pomiędzy ścierającymi się potęgami. Przyglądał się, ciekaw, kto w końcu zwycięży. Ogromnie bawiła go świadomość, że dla jego planów nie ma to żadnego znaczenia. ***
Ogień rozpalił na moment połowę nieba, podświetlając czarne chmury. Mahomet cofnął się o krok. Żaden z ognistych pocisków, kręgów czerni ani piorunów nie przebił się przez ochraniającą go tarczę. Wyczuwał niewidzialną moc, która odsuwała te zagrożenia na boki, wspierała go niczym ukryty partner. Ta sama siła wypełniała jego członki, wyostrzała zmysły. Sięgnął ku niebu i opuścił rękę, prowadząc przed sobą burzowe chmury i wiatr.
Ogromna zygzakowata błyskawica połączyła na chwilę niebo z ziemią. Jego wróg zadrżał, trafiony potężnym pociskiem. Pomarańczowy rozbłysk oświetlił mury miasta i arabskie szańce. Kurajszyta uśmiechnął się, przepełniony ogromną, oszałamiającą radością. Wystarczyło, że poruszył ręką, o tak... Z nieba runął gęsty deszcz przemieszany z gradem i unoszony wyjącym wiatrem. Nawałnica przygięła do ziemi źdźbła trawy, ciężkie krople rozbijały się głośno o resztki murów i zrujnowane domy. Mahomet krzyknął i wyciągnął przed siebie wyprostowaną rękę. Seria błyskawic połączyła ciemne chmury, aż wreszcie wystrzelił z nich kolosalny niebie- skozielony piorun, który uderzył prosto w pomarańczową kulę na odległym wzgórzu. Mahomet czuł, jak tarcze wroga pękają, słabną. Wyczuwał przerażenie rzymskich żołnierzy, przedzierających się przez zasłonę deszczu, grzęznących w błocie. Deszcz padał również wokół niego, lecz w obrębie niewidzialnej tarczy zamieniał się w delikatną mgiełkę. Kurajszyta roześmiał się, rozradowany myślą o letnich burzach w swych rodzinnych stronach.
Słabniesz, nieprzyjacielu. Wydaje mi się, że brak ci już sił. Zacisnął pięści, napierając wolą na niebo, chmury i ziemię. Cała seria błyskawic zatrzęsła ziemią, pomarańczowa kula niemal całkiem zniknęła pod nawałnicą ognia, wody i lodu. Nagle przygasła niczym płomień świecy zduszony palcami. Mahomet czuł, jak potężna, nieustępliwa wola, która tak długo się z nim zmagała, rozpływa się w nicości, upada. Pomarańczowy płomyk rozbłysnął raz jeszcze, a potem zniknął w deszczu i ciemności. Ognie płonące na polu bitwy również gasły w strumieniach wody opadających z czarnych burzowych chmur. Jesteś skończony, pomyślał Mahomet. Rozgniotę cię teraz jak robaka... Z dala do jego fizycznej postaci dobiegły słowa: - Teraz! Już skończył! Za jego oczami eksplodował nagle oślepiający ból. Mahomet, wódz Kurajszytów, mistrz Sahaba, osunął się bezwładnie na ziemię. Z ogromnego, fioletowego sińca za jego uchem sączyła się krew. Przez krótką chwilę nie rozumiał, co się stało, oddzielony od swego fizycznego
ciała. Jego duch odwrócił się, spojrzał z góry na nieruchomą sylwetkę leżącą na trawie, na pochylonego nad nią Patika. Chalid również klęczał nad jego ciałem, zakrywał twarz dłońmi. Strzała ? - pomyślał Mahomet zdumiony. Sięgnął w dół, do swego ciała, by ponownie wstać i zmiażdżyć swoich wrogów. Nie znalazł niczego. Z ziemi wypłynęła nagle ciemność, która rozpłynęła się na wszystkie strony niczym ogromna plama atramentu. Krzyknął przeraźliwie, pochylony nad otchłanią. O Panie świata, gdzie jesteś? Czyżbyś... Nicość.
***
Z czarnego nieba leciały krople deszczu, wiatr wył przeraźliwie. Cha- lid podniósł powiekę siwobrodego mężczyzny. Uśmiechnął się szeroko, błyskając w mroku białymi zębami.
-
Nie mógłbym zaplanować tego lepiej! - Wstał, odwracając się plecami do wiatru, i skinął na Patika. Jego gwardziści również podnieśli się z ziemi, otaczając ich ciasnym kręgiem ciał. - Szybko, zanim Sahaba coś zauważą. Pers skinął głową, wyciągając zza pasa zwinięty kawałek lśniącego jedwabiu. Zaczął go rozkładać, raz, drugi, trzeci, aż płachta osiągnęła rozmiary łóżka. Ułożył ją szybko na ziemi i przetoczył na nią ciało Mahometa.
- Pospiesz się! - syknął Chalid, sięgając do torby u pasa. - Szybciej! Pers spokojnie robił swoje, ignorując komendy Araba. Starannie ułożył ręce i nogi Kurajszyty na płachcie, a potem złożył ją ponownie na pół, zakrywając całe ciało Mahometa. Następnie, posługując się precyzyjnymi, starannie odmierzonymi ruchami, znów złożył jedwabny prostokąt na pół. Powtórzył tę czynność jeszcze kilkakrotnie, aż wielka płachta zamieniła się z powrotem w niewielką kostkę, którą Pers mógł schować za pasem. Ociekał potem, który zmywały krople deszczu. Chalid ukląkł na mokrej trawie, trzymając w dłoniach drewnianą szpulkę z grubą ciemnoczerwoną nicią. Jedną ręką wbił szpulkę w ziemię, tam, gdzie znajdowała się głowa Mahometa. Potem odwinął
ze szpuli długi odcinek sznurka i ułożył go szybko na trawie, tworząc w ten sposób zarys ludzkiego ciała. Pochylił się niżej, otarł oczy z deszczu i poprawił w kilku miejscach nić, nadając jej jeszcze precyzyjniejszy kształt. Patik stał nad nim, osłaniając go przed wściekłymi atakami deszczu i wiatru. Widzialność na równinie ograniczona była teraz zaledwie do kilkuset stóp. Chalid, wciąż nie podnosząc się z klęczek, wyjął zza pasa butelkę zatkaną korkiem. Odwróciwszy głowę i zacisnąwszy zęby, młodzieniec posypał czarnym proszkiem ziemię w obrębie kształtu wyznaczonego nicią. Z ziemi wypłynął czarny dym, grube smugi wiły się niczym las węży. Chalid cofnął się i uczynił w powietrzu ostrzegawczy znak, kiedy w ślad za dymem z błota wydobył się złowieszczy, upiorny jęk. Czarna powierzchnia zaczęła się podnosić i pękać, wyrzucając w górę kolejne kłęby dymu. Młody Arab skrzywił się z odrazą, gdy w jego nozdrza uderzył straszliwy smród. Potem grudy błota i źdźbła trawy zaczęły się ze sobą łączyć, przyjmując postać człowieka. Wysokiego, barczystego mężczyzny o długiej siwej brodzie. Ostatnie źdźbła trawy wsunęły się do jego oczu, nosa i uszu. Deszcz siekł odkrytą skórę, zmywając z niej błoto i brud. Dym opadł powoli, wsiąkając we wszystkie otwory i szczeliny nagiego ciała. Na muskularnej piersi pojawiła się szeroka, krwawa rana. Chalid wstał na nogi i spojrzał z góry na nieruchomą postać. Twarz, okrytą nienaturalnym półmrokiem, miał pozbawioną wyrazu.
-
I tak Machzhumowie dokonali zemsty na Kurajszytach. Ubierzcie go, a potem podnieście. Młody Arab miał wrażenie, że ojciec i dziadek zaglądają mu przez ramię i są zadowoleni. Patik i pozostali otoczyli ciało ciasnym kręgiem, włożyli na nie buty, tunikę i płaszcz. Chalid odszukał w trawie szablę Mahometa, podniósł ją ostrożnie za rękojeść i wsunął do własnej pochwy. Potem ruszył powoli naprzód, pochylając nisko głowę, jakby przygnieciony ogromnym smutkiem. Jego ludzie ułożyli ciało Mahometa na włóczniach, podnieśli je na ramiona i poszli jego śladem, smagani deszczem i wiatrem. Zrobiło się zimno. Chalid zobaczył z dala kilku Sahaba, którzy zmierzali niepewnym krokiem w ich stronę.
- Przyjaciele! - zawołał, podnosząc rękę. - Mam dla was smutne wieści. Sahaba, widząc martwe ciało ułożone na włóczniach, stanęli jak wryci. Otworzyli szeroko oczy, dojrzawszy ogromną boleść malującą się na twarzy Chalida.
- Kto zginął?! - zawołał jeden z nich, przepychając się do przodu przez szeregi towarzyszy. - Bóg zakończył życie Mahometa - odparł Chalid.
Sahaba, który zadał pytanie, zachwiał się nagle, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios.
- Mahomet, nasz nauczyciel, nie żyje? - Nie! - krzyknął Chalid głosem, który wzbił się ponad szum deszczu i grzmot błyskawic. Z dala nadchodzili kolejni Sahaba, zwabieni niezwykłym zamieszaniem. - Mahomet nie umarł. Odszedł do Boga, do mocy przemawiającej z powietrza, która porusza słońce i księżyc, która wprawia w ruch fale. Niektórzy spośród Sahaba padali na kolana i wsparci o włócznie szlochali głośno. Chalid spojrzał w ich twarze, przejęte ogromnym żalem. Nie zamierzał mówić nic więcej, lecz nagle za jego plecami rozbrzmiał głęboki, potężny głos.
- Posłuchajcie mnie, ludzie - grzmiał Patik. - Wy, którzy czcicie Mahometa, wiedzcie, że Mahomet nie żyje. Lecz wy, którzy czcicie Allaha, pamiętajcie, że On żyje i króluje na wieki. - Umilkł na moment. Nad ziemią zapadła głęboka cisza, tylko deszcz bębnił jednostajnie. - Mahomet - przemówił znowu Pers głębokim barytonem - był posłańcem i jak wszyscy posłańcy przed nim umarł. Czy teraz, kiedy wasz nauczyciel odszedł, zejdziecie z drogi, którą wam pokazał? Ten, kto zawróci, nie wyrządzi krzywdy Allahowi, lecz Allah wynagrodzi wszystkich, którzy się nie poddają i idą nadal ścieżką sprawiedliwych. Zamilkł. Jego towarzysze byli zdumieni, nigdy bowiem nie słyszeli, by wypowiedział aż naraz. Chalid również patrzył nań z niedowierzaniem, Patik zignorował go jednak i wraz gwardzistami niosącymi ciało Mahometa ruszył powolnym, ciężkim krokiem na północ, obozu i okrętów o czarnych kadłubach. Sahaba również zawrócili i dołączyli się do pochyleni ku ziemi, pogrążeni w głębokim smutku.
tyle słów z innymi w stronę pochodu,
***
Jusuf przesunął do tyłu szeroki skórzany kapelusz, by woda spłynęła z ronda. Chazarscy lansjerzy stali w szeregach po obu stronach drogi. Ich łuki spoczywały bezpiecznie w drewnianych futerałach, miecze i lance leżały w poprzek siodeł, gotowe w każdej chwili do użycia. Dalej, z przodu, na równinie stało około tysiąca pieszych Chazarów, którzy mieli obserwować ruchy wroga. Jusuf nie przypuszczał jednak, by wróg zdecydował się na atak. Nie dzisiaj, nie przy takiej pogodzie. Drogą maszerowały długie kolumny przygarbionych, milczących legionistów Zachodu. Wielu niosło rannych towarzyszy. Przemoczone sztandary poszczególnych kohort zwisały smętnie z długich drzewców. Nawet twarze żołnierzy były szare. Jusuf przyglądał im się ponuro. To była pokonana armia.
tumen zbyt długo - prawie dwie godziny przedzierały się przez sady po drugiej stronie wzgórza. Nim znaleźli się wreszcie za tylnymi szeregami ósmego Gallica, niebo zapłonęło ogniem błyskawic i rozpoczął się pojedynek magicznych mocy. Przerażone konie Chazarów nie chciały iść dalej, wszyscy przeczekali więc burzę pod osłoną wzgórza. Teraz mogli jedynie osłaniać wycofujące się rzymskie wojska. Tak jak przypuszczał, jego
- Szlachetny Jusufie! - Jeden z obserwatorów podbiegł do niego i zasalutował, meldując: - Zbliża się oddział jazdy!
- Przygotować się! - Jusuf dał znak swoim oficerom. W szeregach jeźdźców zapanowało poruszenie, wszyscy podnosili tarcze i chwytali za broń, gotując się do walki. Chazarski książę ruszył naprzód, mijając ostatnią kohortę obszarpanych, okrwawionych Rzymian. Na końcu kolumny szedł tyłem centurion, wciąż trzymając w dłoni tarczę i obnażony miecz. Jusuf skinął nań głową, stary Rzymianin nie odpowiedział mu jednak, wpatrzony w deszcz. Chazar przejechał jeszcze kilkanaście kroków i ściągnął wodze, zatrzymując się na środku drogi. Po chwili zza zasłony deszczu wychynęły sylwetki jeźdźców w łuskowych zbrojach i stożkowych hełmach. Przemoczone kity leżały im na ramionach. Jusuf zobaczył, że herby na ich tarczach przedstawiają stojące smoki na czerwonym polu.
- Hejże! - zawołał, przekrzykując szum deszczu. - Kto jest waszym dowódcą? Wysoki mężczyzna pośrodku grupy podniósł głowę i przetarł mokre od deszczu oczy. Jusuf podjechał bliżej, rozpoznawszy Dagoberta, fran- kijskiego legata.
- Panie! Czy za twoim oddziałem jedzie ktoś jeszcze? Dagobert pokręcił głową w milczeniu. Wyglądał na kompletnie załamanego. Chazar pochylił się niżej i spojrzał mu w oczy.
- Co się stało? -
Przegraliśmy - odrzekł Frank szeptem i oparł się ciężko o łęk siodła. - To wszyscy Sarmaci, którym udało się uciec... trzeci Augusta wybity, dziesiąty Frantesis rozproszony. Czy z tego pola bitwy uszedł ktoś żywy?
Jusuf wyprostował się, zrozumiawszy, że Frank popadł w rozpacz. Wiedział, co czuje silny mężczyzna, który po raz pierwszy poznaje gorycz porażki. Umysł legata pełen był teraz czarnych myśli i zwątpienia.
-
Do miasta wróciło wielu ludzi, całych i zdrowych - rzekł Chazar stanowczym, pewnym siebie głosem. Frank odwrócił głowę oblepioną kosmykami mokrych włosów. - Twoja armia wciąż istnieje, panie, wciąż może walczyć.
- Ale tylu ludzi zginęło... - Dagobert westchnął ciężko i zamilkł. Jusuf obrócił konia i ruszył wraz z legatem w stronę bram miasta. Chazarowie, wciąż czujni, zwijali powoli szyki, ustawiając się w długą kolumnę za oddziałem sarmackich niedobitków. Nad ziemią wciąż panował głęboki mrok.
***
Pochodnie syczały w deszczu, przygasające raz po raz płomienie rzucały migotliwy blask na mury Wielkiej Bramy. Jedno skrzydło ogromnych wrót było już zamknięte, drugie uchylone do połowy. W kamiennym tunelu stał oddział gwardzistów, który zszedł niedawno z pola bitwy. Ich płaszcze były brudne i porozdzierane, ciężkie od lepkiego błota. Brudne były również pogięte zbroje, naderwane kolczugi i ponacinane tarcze. Gwardziści opierali się o ściany, ledwie żywi ze zmęczenia. Tylko jeden człowiek wydawał się wciąż pełen energii; Rufio przechadzał się bez ustanku przed
prochtisma błyszczała od kropel wody i drobin gradu spadającego z nieba. Ciemne burzowe chmury sunęły tuż nad ziemią. Wydawało się, że zapadła noc. bramą, tuż za zasłoną gęstego deszczu. Fosa biegnąca wzdłuż
Od czasu do czasu Rufio przystawał na moment i wpatrywał się w zasłonę deszczu, zatroskany. W gęstej szarości widać było tylko zarysy nagrobków stojących przy drodze. Długie oblężenie zniszczyło wszystkie drzewa w pobliżu murów, lecz popękane kamienie nagrobne znaczyły miejsca, gdzie dawniej rozciągały się cmentarze. -
Panie? - Ekatontarch dowodzący garnizonem bramy zbliżył się do niego. - Musimy zamykać wrota. Armia weszła już do środka...
- Nie cała! - Rufio zgromił go wzrokiem. - Na zewnątrz jest jeszcze co najmniej jeden żołnierz. Grecki oficer nie przestraszył się dowódcy gwardzistów i powtórzył, patrząc mu prosto w oczy:
- Panie, musimy zamknąć bramę. Rufio zgrzytnął zębami, gotując się ze złości. Lecz dowódca bramy miał rację, a on pozwolił, by emocje wzięły w nim górę nad rozsądkiem. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Widział już śmierć tylu ludzi. Dwóch więcej...
- Kapitanie, spójrz! - Gwardziści wyciągali ręce ku ciemności. - To Wołoch. Rufio odwrócił się i zobaczył ciemną sylwetkę człowieka idącego powoli środkiem drogi, przygarbionego pod jakimś ciężarem. Gwardziści wyszli przed bramę, trzymając w dłoniach obnażoną broń, zmęczeni, lecz gotowi do jeszcze jednej potyczki. Rufio szedł przed nimi, rozglądając się czujnie na boki, wypatrując zasadzki. Przy takiej pogodzie tysiąc Persów mogło czaić się kilkadziesiąt kroków dalej. Przygarbiona postać zbliżyła się. Rufio widział już, że to Władimir niosący na plecach bezwładne ciało.
- Mam go - wydyszał Wołoch. - Mam go. Rufio przyłożył dłoń do twarzy chłopca. Jego tunika i płaszczy były całkiem przemoczone, skóra zimna w dotyku.
- Do środka! Wszyscy do środka! Przygotować się do zamknięcia bramy! Gwardziści otoczyli Władimira, wzięli od niego nieprzytomnego chłopca i wnieśli za mury. Rufio wszedł do bramy ostatni, wciąż oglądając się za siebie. Potem wrota zamknęły się z hukiem.
PALATYN, ROMA MATER Helena, cesarzowa Zachodu, stała przy oknie. Włosy miała rozpuszczone, makijaż rozmazany. Wydawała się bardzo zmęczona. Kołysała dziecko na ramieniu. Chłopiec ślinił się na jej suknię. Za oknem, pod niebem zasnutym dymami, widać było pożary trawiące ruiny dzielnicy Subura. Gorzki zapach rozgrzanego popiołu i spękanych cegieł sięgał okien pałacu. Nagle zza muru oddzielającego
Forum od Subury wystrzeliła ogromna fontanna iskier znacząca miejsce, gdzie właśnie runęła kolejna płonąca kamienica.
-
Mówią, że pożar w Rzymie przynosi więcej zysków niż strat - powiedziała swobodnym tonem cesarzowa. Anastazja milczała. Siedziała przy niskim łóżku, z rękami złożonymi na kolanach. Wciąż miała na sobie błękitną tunikę, jej płaszcz przepadł gdzieś podczas zamieszek w cyrku. Ciemności zalegające w komnacie rozpraszał jedynie blask pożarów szalejących za oknami pałacu. Na łóżku leżała młoda kobieta owinięta bandażami. Oddychała równo i spokojnie, pogrążona w głębokim śnie. Jej twarz pokryta była mozaiką paskudnych, fioletowych siniaków.
- Nie obudzi się szybciej, jeśli będziesz tak nad nią wisieć - powiedziała cesarzowa, odwracając się od okna. - Sama powinnaś się przespać.
- Nie pójdę spać, dopóki ona się nie obudzi - odparła księżna, nie podnosząc głowy. Helena westchnęła i usiadła na krześle obitym pluszem. Jej synek poruszył się, wydał z siebie jakiś bulgoczący dźwięk i zasnął z powrotem. Z dala dobiegały przytłumione krzyki, od czasu do czasu słychać było głosy trąb.
- I co wtedy? Myślisz, że ci wybaczy? - Mam nadzieję - odrzekła Anastazja ochrypłym ze zmęczenia głosem. W cyrku omal nie umarła z przerażenia, teraz jednak, gdy ranną zajął się kapłan Asklepiosa, nie obawiała się już o życie Thyatis. - Jej gniew osłabnie.
- Doprawdy? - Helena uniosła wypielęgnowane brwi. - Może jednak mieć ci za złe, że kazałaś do niej strzelić z łuku. Niektórzy ludzie tego nie lubią. Anastazja podniosła wreszcie głowę, w jej oczach pojawił się gniewny błysk.
- Nie będzie miała mi tego za złe, jeśli nikt jej o tym nie powie. Jeśli nikt nie będzie trąbił o tym na wszystkie strony... i wracał do tego bez końca. Helena roześmiała się cicho, bacząc, by nie obudzić dziecka.
- Ja nic jej nie powiem. Ale co z Galem i jego córką, co z twoimi najemnikami?
-
Oni też nic jej nie powiedzą. - Anastazja zakryła twarz dłońmi. - Odeślę stąd całą trupę, a wcześniej obdaruję ich złotem i kosztownościami. Tak czy inaczej chcą wracać do domu, do Galii. Moi ludzie... potrafią dochować tajemnicy. Widzą, co dzieje się teraz na ulicach; z pewnością nie będą się tym chwalić!
- Też tak myślę - mruknęła Helena. - Jak się czujesz? - Czuję się... pusta. - Księżna spojrzała za okno, na chmury podświetlane łuną pożarów. - Ale mój umysł jest jasny i znów mam nadzieję.
- Bo ona żyje? Robisz się sentymentalna. Anastazja obdarzyła ją nieodgadnionym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem.
- Przyszłam tu, żeby się o nią zatroszczyć. -
Powiedziałaś mi kiedyś, że nie możesz sobie pozwolić na to, by kochać kogokolwiek prócz księcia. Pamiętasz? Mówiłaś, że możesz go bezpiecznie kochać, bo już nie żyje, więc nigdy cię nie zdradzi ani nie zrani! Wydawało mi się to wtedy bardzo mądre.
-
Rzeczywiście, to moje słowa - przyznała księżna poirytowana. - Chcesz mnie teraz pouczać? Dlaczego cię to obchodzi?
-
Obchodzi mnie, bo mam syna - odparła cesarzowa poważnym tonem. - Syna cesarza. Jak moje dziecko ma spokojnie dorastać i cieszyć się życiem, jeśli jego ojciec zostanie zrzucony z tronu albo pokonany? Żaden uzurpator ani buntownik nie pozostawi przy życiu syna swojego rywala! Galen musi pozostać cesarzem, dopóki mój syn nie osiągnie pełnoletności, a ty musisz pomóc im obu. - W głosie Heleny pojawił się zimny, rozkazujący ton. Anastazja znieruchomiała. - Dzięki twojej pomocy Galen świetnie sobie radził z rządzeniem - mówiła dalej cesarzowa. -Twoja choroba głęboko go dotknęła i osłabiła państwo. Byłaś nieodpowiedzialna. Nie mogę pozwolić ci na uleganie słabościom. Choć w pokoju było gorąco, księżnej zimny dreszcz przebiegł po plecach. Cesarzowa nigdy dotąd nie zwracała się do niej w ten sposób, choć znały się już przecież od wielu lat.
- Moja córka nie jest słabością. -
Jest, jeśli jej utrata cię zniszczy - odparła Helena cierpko. - Jest bronią, której w przeszłości nadużywałaś. Nie możesz jej chronić ani chować przed światem. Ty też nie możesz chować się przed światem.
-
Wiem o tym. - Księżna przetarła zaczerwienione, zmęczone oczy. - Pomogę cesarzowi, czy będzie nim twój mąż, czy syn. - Anastazja ponownie obrzuciła Helenę gniewnym spojrzeniem i zacisnęła usta. - Ale nie wyrzeknę się miłości do córki. Ani dla ciebie, ani dla nikogo innego.
-
Więc przygotuj się dobrze na jej śmierć - warknęła Helena, wstając z krzesła i tuląc do siebie uśpione dziecko. - Zrobiłaś z niej żołnierza, możesz więc być pewna, że nie dożyje starości.
- Wiem. - Twarz Anastazji znów wydawała się nieprzenikniona. - Dlaczego tak się boisz? Helena ponownie stanęła przy oknie i spojrzała na miasto. W dzielnicy Subura wciąż szalały
vigiles i legionistów, których posłał tam Galen. Ogień płonął także wśród ruin na wzgórzach Cispius i Viminal. Żądny krwi tłum wywierał zemstę na zwolennikach zespołu Zielonych. Cesarzowa położyła dłoń na marmurowym parapecie. pożary, pomimo wysiłków
-
Nie jesteś ślepa! Spójrz na miasto; na ulicach szaleje tłum, pretorianie i legioniści ledwie dają sobie z nim radę. Zginęły tysiące ludzi, całe dzielnice stoją w ogniu, motłoch wyciąga z domów senatorów i kamienuje ich albo rozrywa na strzępy. Obłęd dotyka wszystkich. Tylko dzięki temu, że cesarz natychmiast potępił ten akt i że ludzie są przekonani o winie Zielonych, uszliśmy z życiem. Myślisz, że pretorianie podnieśliby rękę na tłum, gdyby podejrzewali, że cesarz jest w to zamieszany? Przez chwilę milczała, próbując zapanować nad emocjami, wreszcie przemówiła ponownie:
-
Północnym granicom zagraża wojna; już teraz cały wschód stoi w ogniu. Z Konstantynopola nadchodzącą niepokojące wieści. Wszędzie tylko kłopoty. Ktoś na to czekał, na tę iskrę, która podpali cesarstwo, ktoś chce się wzbogacić na naszym nieszczęściu, chce przejąć dziedzictwo mojego syna! Anastazja wstała i podeszła do okna.
- Myślisz, że ktoś podburzył tłum? - Tak. - Helena spojrzała jej prosto w twarz. - To byłaś ty? - Co?! - Księżna aż cofnęła się o krok. - O czym ty mówisz? -
Kazałaś swojemu łucznikowi strzelić do Thyatis, żeby przegrała wyścig? - Wydawało się, że Helena nagle urosła, górowała nad księżną. Anastazja znów zadrżała, przeszyta zimnym dreszczem.
-
Nie. Kazałam mu strzelić do zawodnika Zielonych, żeby uratować jej życie. Nie trafił. Thyatis wskoczyła na konia w najmniej odpowiednim momencie!
- Być może... Wiesz, gdzie jest teraz twój łucznik? Księżna pokręciła głową, zaskoczona pytaniem, które, wydawałoby się, nie miało związku z ich rozmową.
-
Nie żyje - wycedziła Helena przez zęby. - Pretorianie znaleźli jego ciało w rzece, pozbawione głowy. Najpierw pomyślałam, że prowadzisz bardzo śmiałą grę, kiedy mnie poprosiłaś o schronienie na Palatynie dla siebie i swojej rannej córki. Dzięki temu byłaś bezpieczna, podczas gdy Zieloni i ich sprzymierzeniec, Narses, ginęli z rąk rozwścieczonego tłumu. Miałaś już wcześniej jakieś zatargi z Zielonymi? Z Narsesem? Może chciałaś w ten sposób raz na zawsze pozbyć się wroga? Cesarzowa przekrzywiła głowę, obserwując zaszokowaną Anastazję.
- Ale widziałam ciebie, kiedy Thyatis spała, a kapłan opatrywał jej rany i składał połamane kości. Byłaś skupiona wyłącznie na niej. To nie był twój spisek. Może ktoś inny to uknuł, ale nie ty. Ty nawet nie słyszałaś krzyku zabijanych ludzi i ryku płomieni. Helena złagodniała i ujęła głowę Anastazji w dłonie. Przytknęła czoło do jej czoła.
- Patrzysz na nią tak, jak ja na swojego syna. Przykro mi, że stała jej się krzywda. Odsunęła się od swej przyjaciółki i zaciągnęła zasłony na oknie. Komnata pogrążyła się w głębokim mroku.
- Musisz zostać tutaj, dopóki miasto się nie uspokoi. Na ulicach wciąż jest bardzo niebezpiecznie. Ja zabiorę synka do Galena i pójdę spać. Ty też powinnaś się położyć. Anastazja po omacku odnalazła wiklinowy stolik i zapaliła lampkę w kształcie gryfa. Z nozdrzy gryfa wypłynął mały płomyk, który rozproszył ciemności. Znowu usiadła przy Thyatis i zaplotła ręce na piersiach.
- Proszę, weź to. - Helena podniosła koc zsunięty na skraj łóżka. - Widzę, że ci zimno. -
Dziękuję. - Anastazja okryła ramiona pledem. W jej głosie pobrzmiewały nuty melancholii. Zrobię wszystko co w mojej mocy, by pomóc twojemu synowi i mężowi, Heleno. Obawiam się jednak, że wiele spraw mi się już wymknęło. Wiele rzeczy się zmieniło podczas mojej... nieobecności. Świat poszedł dalej.
-
Hm... - mruknęła Helena, uśmiechając się lekko. - Świat zawsze idzie dalej. To nasze wspomnienia zatrzymują nas w przeszłości. Wciągną cię w otchłań, jeśli się od nich nie uwolnisz. Lepiej myśl o jutrze, a nie o dniu wczorajszym. Kiedy pochyliła się, by dokładniej okryć przyjaciółkę, Anastazja pogrążona już była w głębokim śnie. Gwałtowny ruch obudził w końcu chłopczyka, który wykrzywił buzię niczym mała małpka. Zacisnął gniewnie piąstki i wybuchnął głośnym płaczem.
- Cichutko... - szepnęła Helena, tuląc go mocniej do siebie. - Nie hałasuj tak. Pójdziemy teraz do twojego taty, niech i on posłucha twoich wrzasków.
***
Do pokoju wsunęła się najpierw pomarszczona dłoń zamknięta na drżącym świeczniku. Ciepłe światło rozlewało się na lśniącą drewnianą podłogę, ukazało barwne ściany, na których namalowano bogów, kolorowe ptaki i duchy powietrza. Gajusz Juliusz usiadł ciężko na krześle. Wiek pochylił go ku ziemi i poznaczył jego dłonie starczymi plamami.
-
Nieznośny dzieciak - mruknął starzec, przysunął się do łóżka i spojrzał na twarz księcia. Była blada i nieruchoma. - Przynajmniej nie jest gorzej. Wygrałem kolejny dzień życia! - Zarechotał cicho. - Uśmiałbyś się, gdybyś widział, jak kurczowo trzymam się tego cienia egzystencji. Cieszę się każdą chwilą, panie, każdym momentem. - Zmarszczył brwi. - Szkoda, że nie ma tu Aleksandra... moglibyśmy wtedy dzielić łoże boleści, porównywać swoje odleżyny i twardość stolców... Maksjan nie reagował, nieprzytomny i milczący już od wielu dni. Ludzie Gajusza Juliusza niedawno przenieśli księcia tutaj, do jednego z mieszkań, które stary Rzymianin zakupił przed kilkoma ledwie tygodniami. Mieszkanie było bardzo małe i bardzo drogie. Mieściło się na trzecim piętrze prywatnego budynku na Palatynie. Gajusz Juliusz przekonał się teraz, jak udana była to inwestycja - pretorianie i legioniści zablokowali wszystkie ulice prowadzące na Palatyn i Forum, a w innych dzielnicach wciąż szaleli Żółci i Niebiescy żądni krwi Zielonych. Gajusz Juliusz z błogim uśmiechem poruszył palcami, jakby przeliczał złote monety. Zarobił na zakładach ogromne pieniądze i ponownie napełnił opustoszałe już kufry. Co więcej, po mieście bezustannie krążyli jego agenci, którzy skupowali nieruchomości zniszczone przez ogień. Wiele nauczył się w czasach młodości. - Ciekawe... - mruknął do siebie, kładąc dłoń na zimnym czole Mak- sjana. - Czy kiedykolwiek umrzesz? Czy już na zawsze pozostaniesz uwięziony w tym dziwnym stanie, między życiem i
śmiercią? Pomyślałbym, że taka egzystencja nie jest nic warta, gdybym wcześniej nie poznał smaku prawdziwej śmierci. Od czasu omdlenia w cyrku Flawiuszów książę nie przyjmował pokarmu ani płynów. Gajusz Juliusz próbował zwilżać jego wargi, obawiając się, że młodzieniec umrze z odwodnienia, ale Maksjan po prostu się nie zmieniał. Stary Rzymianin doszedł do wniosku, że magiczna moc utrzymuje go przy życiu. Kręcąc z niedowierzaniem głową, odwrócił się od księcia i położył na sofie, czekając na przyjście dnia. Świeca jeszcze przez długi czas oświetlała pokój i dwie leżące nieruchomo postacie, wreszcie, wypaliwszy się, zaskwierczała i zgasła. Książę poruszył się nagle i otworzył na moment oczy. Gajusz, ogromnie osłabiony ze względu na dziwną chorobę księcia, leżał pogrążony w letargu przypominającym zwykły ludzki sen. Książę jęknął i zacisnął dłonie na krawędzi koca, na jego czoło wystąpiły kropelki potu. Wyrwany z wielodniowej drętwoty, zapadł w sen pełen upiornych widziadeł i przerażających obrazów.
***
Geminus obudził się nagle, zlany potem. Rozejrzał się dokoła roztrzęsiony. Przez drzwi wpadała smuga bladego światła z korytarza. Zaczął się uspokajać, kiedy z mroku nie wypadł na niego żaden straszliwy potwór, wciąż jednak coś go niepokoiło. Zacisnął z determinacją usta i podniósł się z łóżka. Przez chwilę stał niezdecydowany, zastanawiając się, czy wzywać służbę z ubraniami. Ogarnięty coraz większym niepokojem, sięgnął w końcu po płaszcz, narzucił go na ramiona i wyszedł z pokoju, zostawiając nawet ceremonialne nakrycie głowy i laskę, które powinien mieć ze sobą, wchodząc na teren świątyni. Na szczęście niewolnicy zostawili w korytarzu zapalone lampy. Przemknął obok ich sypialni i wszedł na teren świątyni Wenus i Romy. Przystanął na moment pośrodku świątyni. Spojrzał na masywne drzwi frontowe, nie dostrzegł tam jednak nic podejrzanego. Zgodnie z rozkazem cesarza drzwi były zamknięte na czas niepokojów. Przed wejściem, na marmurowych stopniach stacjonowała manipuła legionistów. Całe Forum było zamknięte, strzeżone przez wysokie barykady i doborowe oddziały wojska. Geminus wolał nawet nie myśleć o tym, co działo się poza tym obszarem, na wąskich uliczkach Awentynu i Subu- ry. Wiatr nawiewał stamtąd ciężki dym. Posąg siedzącej Wenus, okryty rzeźbioną w marmurze szatą, wyglądał na nienaruszony, święty ogień przed posągiem płonął spokojnie, jak od tysiąca już lat. Geminus przygryzł wargę. Coś go niepokoiło. W małej alkowie przylegającej do głównej nawy świątyni również płonęła lampa - nie tak duża jak przed Wenus - osadzona w złotej misie i napełniana tylko najlepszą egipską oliwą. Geminus podszedł
bliżej. Drewniana bariera broniła wstępu do kaplicy, lecz bez wahania odepchnął ją na bok. Dziwny niepokój w jego sercu przybrał jeszcze na sile. Wszystko było na swoim miejscu. Marmurowy posąg cesarza Galena stał na białym piedestale. Rzeźbiarz odtworzył postać władcy z ogromną precyzją, nie zapomniał nawet o kosmyku włosów, który zawsze opadał na czoło cesarza. U stóp posągu, w wielkich misach, leżały dary z owoców, zbóż i srebra. Kapłan zamrugał i przyjrzał się posągowi jeszcze uważniej. Czegoś tu brakowało... Obok, po prawej ręce cesarza, powinna stać druga rzeźba, mniejsza, ale również otoczona boską czcią. Geminus
Czy to był Hermes? Ubrany jak senator, jak patrycjusz, ale miał bose stopy ze skrzydłami u pięt. W jednej ręce trzymał laskę otoczoną złotym dyskiem. Drugą rękę trzymał w górze, zwróconą otwartą dłonią do wnętrza świątyni. Jego głowę otaczała korona ze splecionych ze sobą węży. To był młody mężczyzna o uśmiechniętej, otwartej twarzy; ale nie Hermes, nie bóg posłaniec. próbował ją sobie przypomnieć...
Geminus pokręcił głową, przeganiając sprzed oczu obraz zaginionego posągu. Nie mógł jednak o nim zapomnieć. Wiedział, że rano, gdy tylko wzejdzie słońce, musi udać się do rzeźbiarzy i artystów opiekujących się świątynią i jej rzeźbami. Trzeba jak najszybciej postawić na pustym miejscu nową rzeźbę. Jak najszybciej.
DROGA DO PERINTHUS Usławszy głos trąb i odległe krzyki, Jusuf ponaglił konia do szybszego biegu. W południowym upale jego ciało, okryte żelazem i skórą, spływało strumieniami potu. Kolumna lansjerów jadących jego śladem również przyspieszyła. Chazarzy gnali poboczem brukowanej drogi, którą maszerowali legioniści, dźwigając zapasowe części zbroi, beczki z wodą, worki z chlebem. Armia rzymska była całkowicie zdezorganizowana. Cały legion ósmy, Gallica, uciekł w popłochu do portu w Perinthus, nie próbując nawet zachować właściwego szyku. Wielu spośród rekrutów w zachodniej armii porzuciło broń i uciekło między wzgórza. Podczas pierwszej nocy po bitwie, kiedy zabłąkane kohorty i manipuły wpadały na chazarskie straże rozstawione wokół obozu, Dahwos i Jusuf dowiedzieli się, że legat Dagobert umknął wraz ze swoją świtą. Wieści te wywołały falę paniki w szeregach chazarskich wojsk, wszystko jednak wróciło do normy,
gdy Dahwos zaczął wyłapywać i ścinać dezerterów. Weterani z trzeciego Augusta chcieli zostać w obozie i w razie potrzeby bronić go do upadłego. Dahwos zgadzał się z nimi, lecz pozostali zachodni oficerowie - w większości młodzi i niedoświad- czeni - nalegali, by armia wycofała się do Perinthus. Dahwos nie miał dość siły, by wymusić posłuszeństwo na zachodnich żołnierzach, pozwolił więc im odejść. Dwa dni później gwałtowny atak Persów zmusił Cha- zarów i resztki trzeciego legionu do wycofania się ze wzgórz okalających miasto. Teraz Chazarowie i legioniści wycofywali się w równym szyku drogą do Perinthus. Kiedy Jusuf zbliżył się do tylnych straży armii, zobaczył oddział arabskich jeźdźców atakujących chazarską konnicę, która osłaniała maszerujących piechurów. Rebelianci nie mieli ciężkiej broni ani zbroi, nacierali jednak z niezwykłą zaciętością, jakby w ogóle nie bali się śmierci. Legioniści maszerujący w ostatnich szeregach kolumny błyskawicznie utworzyli podwójny szereg chroniony murem z tarcz i najeżony oszczepami. Jusuf skinął głową na centuriona stojącego na skraju szeregu.
- Przegonimy ich. - Może - odparł Rzymianin. - Ale poczekamy tu chwilę i zobaczymy, jak sobie radzicie. Jusuf roześmiał się, choć widział już arabskich jeźdźców, którzy z okrzykiem “Mahomet! Mahomet!" wpadli między lekką konnicę Cha- zarów i odrzucili ją na boki. Niektórzy napastnicy, nie przerywając jazdy, strzelali z łuków, wykazując się ogromną zręcznością. Chazarscy ka- walerzyści zaczęli się wycofywać, choć i oni bez ustanku ostrzeliwali Arabów. Jusuf rozejrzał się na lewo i prawo, sprawdzając porządek w swoich szeregach. Chazarscy i sarmarccy katafrakci stanęli równym szeregiem w poprzek drogi i opuścili lance. Wycofująca się lekka konnica przejechała między nimi i zaczęła zawracać za dwuszeregiem legionistów. Jusuf krzyczał do galopujących obok niego jeźdźców:
- Zawracać, formować szyki i strzelać! Łuki! Do Chazarów już docierały pierwsze strzały. Jusuf ujął mocniej swoją tarczę, oparł ją o ramię i ocenił odległość dzielącą jego
banda od nadjeżdżających Arabów.
- Przygotować się! - Podniósł miecz, dając sygnał lansjerom. - Kłusem! Linia katafraktów ruszyła powoli naprzód, nadstawiając lance. Konni łucznicy za ich plecami zasypywali Arabów gradem strzał. Jusuf nie miał pojęcia, ile z nich dosięgało celu: skupiał się wyłącznie na pierwszym szeregu atakującego wroga.
- Galop! - Dźgnął klacz, która raptownie wyrwała do przodu.
Jadący za nim Chazarowie wznieśli potężny okrzyk i ruszyli jego śladem. Zderzyli się z pierwszą linią szarżujących Arabów, w niebo wzbił się szczęk żelaza nacierającego na żelazo. Jusuf zablokował arabski miecz, który spadł nań z góry niczym błyskawica. Spod żelaza wystrzelił snop iskier, ręka Chazara zadrżała pod ogromną siłą uderzenia. Arab krzyknął przeraźliwie i zasypał kagana całą serią cięć i ciosów. Jusuf blokował je przez chwilę, a potem obrócił konia, zasłaniając się tarczą. Odłupany fragment drewnianej płyty spadł na ziemię, gdy do atakującego Araba przyłączył się drugi napastnik. Chazarska konnica wytraciła pęd, zatrzymała się, zmuszona do zaciętej walki na miecze i maczugi. Arabowie walczyli tak, jakby wypełniała ich jakaś nadludzka, szalona siła. Nie ustępowali, parli naprzód, nie zwracając uwagi na rany i śmierć towarzyszy. Z ich ust wydobywał się nieustannie śpiew lub modlitwa w nieznanym Jusufowi języku. Każdy Arab żył, walczył i umierał z modlitwą na ustach. Za każdym razem, gdy wojownicy z pustyni atakowali tylną straż rzymskiej kolumny, ponosili ogromne straty, wydawało się jednak, że wcale ich to nie odstrasza. Jusuf otrzymał nagle cios w bok głowy i omal nie spadł z siodła.
***
- Dziwne... - Nikolas spoglądał na równinę przed miastem, mrużąc oczy. Słońce stało wysoko na niebie, dzień był bardzo gorący; wiatr z północy, który zazwyczaj przynosił ulgę zgrzanym mieszkańcom miasta, zamienił się w ledwie wyczuwalny zefirek. Rozgrzewały się nawet granitowe płyty okrywające mury twierdzy. Pomimo pięknej pogody Nikolas odczuwał dziwny niepokój, jakby przeczucie nadchodzącej klęski, które ściskało mu żołądek. Wychylił się za mur i rozejrzał na boki. Nie pogrzebali zmarłych ani nie zabrali ich ze sobą. Władimir, który także stał oparty o krawędź muru, splunął i zmarszczył nos.
- Może myślą, że smród nas stąd wygoni. -
To bardzo dziwne. - Nikolas raz jeszcze spojrzał na równinę, a potem stanął z powrotem na kamiennym chodniku biegnącym wzdłuż najwyższej części umocnień. - Persowie to profesjonaliści; powinni oczyścić pole, zabierając swoich zmarłych i paląc trupy wrogów w wielkim dole. A już na pewno powinni zebrać strzały, włócznie, tarcze, cały sprzęt, który został po bitwie. Władimir skinął głową. Podczas walki z Awarami stracił swój hełm. Na szczęście cesarska zbrojownia była dobrze zaopatrzona. Przypuszczał, że teraz jego hełm nosi jakiś Pers lub Awar.
- Co to może oznaczać? - spytał. Nikolas pokręcił głową zaintrygowany.
- Czasami... jeśli ludzie umierają na jakąś ciężką zakaźną chorobę, armia oblegająca miasto wrzuca za mury ich ciała, licząc na to, że zaraza wybije obrońców... ale ci ludzie nie zginęli od zarazy. Z murów nad Wielką Bramą widać było sterty ciał, ciągnące się szerokim pasem przez całe pole bitwy, również pomiędzy nagrobkami na zniszczonych cmentarzach przy trakcie. Promienie słońca odbijały się w hełmach i zbrojach.
- Szkoda, że sami nie możemy się do nich dobrać... Nikolas skinął głową. Po wielkiej bitwie Persowie zajęli umocnienia zbudowane przez Arabów i strzelali do każdego, kto odważył się wyjść poza mury miasta.
-
Widzę, że wyrzucili przynajmniej ciała z szańców... Pewnie uznali, że mogą sobie leżeć, aż zgniją, ale nie obok nich! Centurion spojrzał na masywną drugą linię murów. Pomiędzy zewnętrzną i wewnętrzną linią umocnień ciągnął się szeroki na pięćdziesiąt stóp pas równego gruntu, który służył jako droga wojskowa otaczająca całe miasto. Dziś pas ten był niemal pusty, tylko kilku ludzi przebiegało od czasu do czasu między zewnętrznymi i wewnętrznymi wieżami. Wszyscy byli zmęczeni. Spośród wojsk Wschodu, które wyszły z miasta, by walczyć obok ikony cesarza, tylko gwardziści i legioniści z szóstego Ferrata mogli chodzić z podniesioną głową. Powstrzymali atak Awarów na drogę, zadając im przy tym ogromne straty. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja katafraktów z drugiego Thracia albo legionistów z dwunastego Asiatica. Persowie pobili ich legiony, zadali ciężkie straty kohortom i zdobyli wiele sztandarów i znaków. Nikolas widział w mieście żołnierzy z tych jednostek, przybitych i wyzutych z woli walki. Nawet ci, którzy zostali w mieście, pełniąc straż na murach i wieżach, wydawali się załamani. Nikolas nie mógł pogodzić się z tą myślą, przypuszczał jednak, że nieoczekiwana śmierć księcia Teodora osłabiła ducha walki w całym mieście. Kto miał teraz dowodzić obroną Konstantynopola? Senatorowie? Absurd! Władimir odwrócił się nagle w stronę miasta, nadstawiając uszu.
- Co się dzieje? - Nikolas odsunął się od muru i położył dłoń na rękojeści Brunhildy. -
Słychać jakieś krzyki. - Władimir zszedł z murów i pobrzękując zbroją, ruszył w dół wąskich schodów prowadzących do wnętrza Wielkiej Bramy. Nikolas szedł za przyjacielem, sprawdzając po drodze, czy wszystkie paski zbroi są dobrze zapięte.
dziwny niepokój.
Zamieszki? Znów ogarnął go
Kiedy pokonali już długie kręte schody i wyszli na wewnętrzny dziedziniec bramy, zobaczyli wielki tłum żołnierzy. Czerwone płaszcze gwardzistów mieszały się z białymi tunikami katafraktów i kolorowymi strojami straży miejskiej. Wszyscy śmiali się i wznosili radosne okrzyki. Nikolas był zdumiony, wręcz zszokowany, widząc uśmiechy na zmęczonych twarzach żołnierzy. Ledwie godzinę temu, gdy przyszedł tu do Władimira, dziedziniec przypominał raczej cmentarz, po którym snuli się przygarbieni, posępni legioniści. Teraz ich nastrój diametralnie się zmienił. -
Co się stało? - pytał Wołoch, rozgarniając tłum potężnymi ramionami. Nikolas szedł za nim, przeciskając się pomiędzy żołnierzami, którzy rozmawiali głośno i poklepywali się po plecach.
-
Cesarz! Cesarz tu jedzie! - krzyknął jeden z gwardzistów, w szerokim uśmiechu odsłaniając szczerbaty rząd żółtych zębów. - Jedzie tutaj! Nikolas zamarł na moment w bezruchu, po czym chwycił Władimira za ramię.
- Podnieś mnie! - rozkazał krótko. Wład splótł dłonie w strzemię. Centurion postawił na nich but i znalazł się nad głowami tłumu.
-
Uwaga! - krzyknął, podnosząc jedną rękę, a drugą przytrzymując się ramienia Władimira. Formować szyki! Formować szyki! Gwardia do przodu, wszyscy pozostali do tyłu! No już, ruszać się, wałkonie! Centurioni! Odszukajcie swoich ludzi i ustawcie ich jak trzeba! Przyzwyczajeni do spełniania rozkazów żołnierze natychmiast zaczęli się gromadzić wokół swoich dowódców. Nim jeszcze Nikolas zeskoczył na ziemię, centurioni i podoficerowie zaczęli wykrzykiwać rozkazy. Z koszar i kwater w pobliżu dziedzińca wybiegali kolejni żołnierze. Ktoś wyniósł sztandar legionu i teraz wymachiwał radośnie czerwoną płachtą obwiedzioną złotym pasem. Nikolas uśmiechnął się pod nosem, uradowany, choć wcale nie miał pewności, czy wieść o nadejściu cesarza nie okaże się tylko plotką. Dotarł do wewnętrznej bramy i zobaczył, że w tunelu tłoczą się zaciekawieni żołnierze i uliczni sprzedawcy handlujący słodkimi bułkami, miodem i winem.
- Ustawić się w szeregach! Zrobić przejście! - ryknął potężnym głosem. - Cywile na zewnątrz!
Kupcy rozpierzchli się niczym spłoszone gołębie. Żołnierze biegli pod ściany i ustawiali się w równych szeregach. Nikolas szedł środkiem tunelu, wykrzykując kolejne rozkazy. Tymczasem na zewnątrz, w słońcu zaczynał gromadzić się tłum. Podniecone dzieciaki biegły w dół alei prowadzącej do centrum miasta. W oknach wychodzących na ulicę pojawiły się kobiety. Nikolas rozejrzał się dokoła i zobaczył, że wielu legionistów wygląda za bramę.
-
Hej, wy, otwórzcie te wrota na całą szerokość i stańcie w szeregu przy wejściu! Władimir, ty zajmij się drugą stroną, dopilnuj, żeby nikt nie zablokował tunelu! Odwrócił się, usłyszawszy donośny, rytmiczny krok wielu podkutych butów. Zmrużył oczy, oślepiony słońcem, i spojrzał w głąb ulicy. Ludzie rozchodzili się szybko na boki i ustawiali pod murami domów. Nagle tłum ucichł, a całą szerokość alei wypełnił zwarty oddział wysokich, barczystych mężczyzn w czerwonych płaszczach. Wszyscy nieśli na ramionach ułożone dokładnie pod tym samym kątem topory, wszyscy równo wymachiwali w rytm marszu wolną ręką. Tym razem gwardziści szli bez hełmów, a ich wąsy i brody zdobiły kolorowe wstążeczki. Pośrodku oddziału, na lektyce ze złota i pereł, siedział nieruchomo mężczyzna. Nikolas czuł, jak tłum zastyga w pełnej zdumienia i nabożnej czci ciszy. Nawet on poczuł dziwny ucisk w gardle, gdy ujrzał cesarza. Widział go wcześniej tylko raz, podczas poprzedniego oblężenia, od razu jednak rozpoznał tę przystojną twarz i długie złote włosy. Herakliusz, choć chorobliwie blady, trzymał głowę wysoko. Podniósł rękę, by pozdrowić tłum, gdy lektyka znalazła się na placu przed Wielką Bramą.
- Imperator! - krzyknął Nikolas, a jego głos odbił się echem od murów. - Imperator! - Imperator! - powtórzyli legioniści stojący w tunelu bramy. - Imperator! Potężne wołanie wypełniło cały dziedziniec. Gwardziści nadal maszerowali w równym tempie, uderzając ciężkimi butami o bruk. Nikolas uniósł rękę w zachodnim salucie. Władimir, stojący o jego boku, zrobił to samo. Herakliusz minął ich, wciąż patrząc prosto przed siebie, choć Nikolasowi wydawało się, że zerknął na moment w ich stronę.
- Imperator! Imperator! - ryknęło jednym głosem prawie dwa tysiące żołnierzy. Okrzyk odbijał się od ścian i nabierał mocy, jakby cesarza witały dziesiątki tysięcy oddanych legionistów. Mieszkańcy miasta stojący przed bramą wreszcie otrząsnęli się ze zdumienia i zaczęli wiwatować. Już po chwili wokół Nikolasa kłębił się tłum rozradowanych, rozśpiewanych i roześmianych ludzi, którym zdjęto z serca ogromny ciężar. Nagle centurion znalazł się objęciach zgrabnej kobiety o jasnych włosach, która obdarzyła go długim, wilgotnym pocałunkiem. Nikolas chciał jej się odwzajemnić, jednak tłum porwał nieznajomą i uniósł ze sobą. Na plac wlewały się setki ludzi z pobliskich budynków, wszyscy wciąż wznosili radosne okrzyki i podawali sobie dzbany z winem i piwem.
***
Kamień zazgrzytał o kamień. Z podłogi wysunęła się kamienna płyta wielkości dorosłego człowieka. Ciemność ustąpiła przed dziwną zieloną poświatą, która wypłynęła z otworu w podłodze. Potem z ukrytego korytarza wychynęła przygarbiona, okryta płaszczem kobieta. W dłoni trzymała małą fiolkę emanującą zielonym blaskiem. Pomiędzy jej nogami przemknął mały czarny kotek, poślizgnął się na pokrytej grubą warstwą kurzu posadzce, kichnął i potrząsnął łebkiem. Od dawna już nikt nie zaglądał do tego pomieszczenia. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki zastawione szklanymi butlami, dla bezpieczeństwa owiniętymi słomą. Królowa Ciemności powoli opuściła kamienną płytę, która wsunęła się z głuchym hukiem na miejsce. Tym razem zamiast sukni królowa nosiła pod ciemnoszarym płaszczem prostą czarną tunikę i chiton. Srebrne spinki podtrzymywały jej włosy spięte w prosty kok z tyłu głowy. Pomyślała, że w takim stroju nie będzie się odróżniać zbytnio od zwykłych bywalców pałacu. Kot kichnął ponownie, a potem miauknął głośno i zaczął drapać w drzwi.
- Stąpaj ostrożnie - mruknęła królowa, starając się nie zostawiać śladów na zakurzonej podłodze. Dotknęła dłonią drzwi, sięgając myślą w głąb struktury drewna. Upewniwszy się, że nikt nie stoi po drugiej stronie, odsunęła wolną ręką zardzewiały rygiel i weszła do tunelu. Zielony blask wydobył z ciemności beczki i beczułki okryte grubą warstwą kurzu i pajęczyny. Królowa wciągnęła powietrze w nozdrza, a potem skręciła w lewo i ruszyła w ciemność. Zielone światło sunęło powoli po ścianach, zbierało się na moment w odciskach kocich łap na podłodze, a potem znikało w ciemnościach.
***
Ludzie walczący na drodze krzyczeli głośno, w niebo niósł się szczęk oręża. Jusuf otworzył oczy i ujrzał nad sobą błękit upstrzony plamkami śnieżnobiałych chmur. Przez chwilę jakiś koń trącał go ciepłym, miękkim pyskiem, odskoczył jednak z głośnym rżeniem, odepchnięty przez innego konia. Chazar miał wrażenie, że jego głowa nie mieści się w hełmie. Metal wbijał się głęboko w jego skroń. Sięgnął palcami do paska i próbował go rozpiąć, lecz sprzączka nie ustępowała. Słońce przesłonił jeździec w zielonej szacie. Zamierzył się włócznią o szerokim ostrzu w kształcie liścia. Jusuf wpatrywał się w Araba, zdumiony wściekłością malującą się na jego twarzy, potem zamrugał oczami, oślepiony blaskiem słońca odbitym od ostrza. Nagle zakotłowało się wokół niego, dwaj mężczyźni w skórzanych spódniczkach i lamelkowych zbrojach zasłonili jego ciało i zaatakowali jeźdźca oszczepami. Koń przysiadł na zadzie, dźgnięty w pysk. Mężczyzna w zieleni zamachnął się swoją lancą... Jusuf czuł, jak ktoś odciąga go do tyłu. Dopiero teraz poczuł ostry, kłujący ból w boku. Ogłuszający
szum w jego uszach przycichł wreszcie na tyle, że mógł normalnie myśleć.
- Nic mi nie jest - wychrypiał, próbując wstać na równe nogi. Rzymski centurion dowodzący tylną strażą pomógł mu się podnieść. Chazar dotknął dłonią twarzy i spojrzał na okrwawione palce. - Nic mi nie jest. Arabowie wciąż walczyli jak opętani, próbując przebić się przez rzymskie szeregi. Chazarscy łucznicy bez wytchnienia zasypywali ich gradem strzał. Legioniści stali twardo na swoich pozycjach, powstrzymując arabską nawałnicę włóczniami i mieczami. Kagan zdołał wsunąć czubek noża pod pasek podtrzymujący hełm i przeciął gruby rzemień. Hełm zsunął się z głowy z wilgotnym mlaśnięciem. Po wygiętym metalu pociekła struga jasnoczerwonej krwi. Jusuf czuł, że robi mu się słabo.
PALATYN, ROMA MATER Trzymaj się od niej z daleka! Au! Zostaw mnie... zabieraj te łapska! Au! Thyatis drgnęła, wyrwana ze snu odgłosami szamotaniny, i otworzyła oczy. Zobaczyła nad sobą biały sufit ułożony na ciemnobrązowych belkach. Ostre słowa wisiały w powietrzu niczym gryzący dym. Zamrugała oczami, uświadomiwszy sobie, że całe jej plecy i bok przenika paraliżujący ból. Syknęła głośno.
Znowu muł mnie kopnął? - pomyślała zaintrygowana. Kto tak
hałasuje? - Tato, pomóż mi! Auuu! Przygotowawszy się na jeszcze gorszy ból, Thyatis odwróciła powoli głowę i zobaczyła małą Ilę leżącą na podłodze, z ręką wykręconą do tyłu. Jasnowłosa dziewczyna - Betia, przypomniała sobie Thyatis, wytężając zamgloną pamięć - trzymała ją mocno, wbijając kolano w jej plecy. Thyatis próbowała się uśmiechnąć, było to jednak zbyt bolesne - miała wrażenie, że jej twarz to jeden wielki siniak. Choć Ila szarpała się wściekle i wiła jak piskorz, wyszkolona dziewczyna bez trudu utrzymywała ją w miejscu.
- Puść ją - powiedziała Thyatis. Ktoś natychmiast powtórzył jej rozkaz. W drzwiach stała Anastazja w czarnym chitonie, płaszczu i chuście.
- Myszko, chodź tutaj. Betia wypuściła Ilę, która podbiegła do łóżka, odgradzając własnym ciałem Thyatis od dwójki intruzów. Amazonka objęła ją wpół i zmusiła, by usiadła na łóżku. Betia wyszła z pokoju i stanęła tuż za drzwiami, uśmiechając się z wyższością, księżna zaś powoli odwinęła chustę z głowy.
- Mogę wejść? - spytała cicho. Nie miała makijażu, nie ukrywała ciemnych półkoli pod oczami i delikatnych zmarszczek wokół ust. Wydawała się bardzo stara i zatroskana. Nawet jej ruchy były spowolnione, jakby brakowało jej sił. Mimo to w jej oczach tlił się płomyk nadziei.
- Gdzie ja jestem? - Thyatis przytuliła Ilę. -
W pałacu na Palatynie - odparła Anastazja. - Cesarzowa Helena udzieliła nam schronienia do czasu, aż sytuacja w mieście się ustabilizuje.
-
Wszędzie są zamieszki - wyszeptała Ila. - Ludzie myśleli, że zostałaś zamordowana przez Zielonych.
-
Ja... - W pamięci Thyatis kłębiło się mnóstwo obrazów i doznań. Przypomniała sobie przeszywający ból w ramieniu. - Zostałam postrzelona... ktoś strzelił do mnie, kiedy wyjechaliśmy na prostą?
- Tak. - Anastazja opuściła głowę i wbiła wzrok w podłogę. - Jeden... z moich łuczników trafił cię przez przypadek, kiedy chciał zabić tego przeklętego Afrykanina. Thyatis zachłysnęła się i zgięła wpół, próbując złapać oddech. Ila uderzyła ją otwartą dłonią w plecy. Dopiero po dłuższej chwili Amazonka mogła podnieść załzawione oczy na księżną.
- Zostałam postrzelona przez przypadek? Anastazja skinęła głową.
- Przykro mi. Thyatis, zmęczona kaszlem, opadła ciężko na poduszki.
- Czego chcesz?
- Mogę wejść? Amazonka uczyniła nieznaczny gest dłonią. Ila zesztywniała, po czym ostentacyjnie odwróciła się plecami. Betia wciąż stała w półmroku za drzwiami. Księżna przysiadła na skraju łóżka.
-
Wyzdrowiejesz - powiedział, próbując się uśmiechnąć. - Lekarze Heleny są bardzo dobrzy. Poskładali ci połamane żebra. Jutro albo pojutrze będziesz już normalnie chodzić.
- A co potem? - Thyatis była zbyt zmęczona, by obudzić w sobie gniew. Księżna wydawała jej się teraz bardziej... ludzka niż dotychczas. Wspaniała fryzura, olśniewające stroje i klejnoty zniknęły, nawet jej oczy wydawały się przygaszone. Leżąc w tym cichym pokoju, gdzieś we wnętrzu pałacowego labiryntu, Thyatis uświadomiła sobie, że Anastazja jest zwykłą kobietą, jak ona, ani mądrzejszą, ani bystrzejszą. Zmęczoną, znużoną, przybitą i, być może po raz pierwszy w życiu,
Jakie to dziwne, pomyślała, kiedyś bałam się jej bardziej niż jakiegokolwiek mężczyzny z mieczem. szczerą.
- Możesz pójść, gdzie tylko zechcesz - powiedziała Anastazja, nie mając odwagi spojrzeć córce w oczy. - Jesteś wolna. Nie musisz wracać na arenę, ani do Narsesa, ani do mnie. Thyatis mocniej ścisnęła dłoń Ili.
- A co z tym strasznym księciem? Nie chcesz, żebym go odszukała i zamordowała? -
Nie. - Księżna bez ustanku zwijała i rozwijała skraj prześcieradła. - Moi szpiedzy nie mogą go znaleźć. Zniknął. Narses też zapewne zginął podczas zamieszek.
- Naprawdę nie chcesz szukać go dalej? - spytała Thyatis z niedowierzaniem. - Tak. Cóż mogłabym zrobić, gdybym go znalazła? Jest poza moim zasięgiem. Thyatis ujęła dłoń Anastazji. Palce księżnej wydawały się zimne i kruche.
- Jesteś zmęczona. Powinnaś odpocząć. Anastazja skinęła głową.
- Odpocznę. Wkrótce.
- Teraz - oświadczyła Thyatis znużonym głosem. - Obie położymy się tutaj i odpoczniemy chwilę, a te dwie panny - wskazała głową na Ilę i Betię - popilnują nas, kiedy będziemy spać.
- Brzmi nieźle - odparła słabo Anastazja. - Śpij dobrze, kochanie. - Ty też, mamo. - Thyatis zamknęła oczy. Anastazja podniosła się powoli. Z jej oczu ciekły strumienie łez. Podciągnęła wyżej kołdrę i okryła poznaczone bliznami dłonie Thyatis. Ucałowała ją w policzek. Młoda kobieta oddychała miarowo we śnie. Ila obserwowała spod przymrużonych powiek, jak księżna wraz ze swą służącą wychodzi. Potem ułożyła się na skraju łóżka, zwinęła w kłębek i zamknęła oczy. Ale zaraz uniosła powieki. Gniewny błysk w jej oczach ustąpił wyrazowi głębokiego smutku.
I w końcu nie pojechałam w wyścigu. Głupie reguły...
ARABSKI OBÓZ PRZED KONSTANTYNOPOLEM Namiot wypełniony był delikatnym żółtym blaskiem. Zasłona w drzwiach uniosła się na chwilę, wpuszczając powiew zimnego, nocnego wiatru. Weszła Zoe. Tuż za nią szedł Odenatus, równie pochmurny; wyglądało na to, że oboje są na siebie wściekli, jakby przed chwilą się pokłócili. Palmyrka przystanęła i powiodła spojrzeniem po zgromadzonych w namiocie. Odenatus stanął obok niej. Płomienie lamp oliwnych rzucały chwiejny blask na stożkowaty sufit namiotu. Szmer rozmów przycichł nagle. Palmyrska królowa uniosła brwi w niemym pytaniu; było oczywiste, że przywódcy Decapolis, mek- kańscy wodzowie, Judejczycy, a nawet kapitanowie jemenickich statków prowadzili od jakiegoś czasu ożywioną rozmowę. Czekała w milczeniu, zachowując kamienną twarz, nie okazując wodzom Sahaba ani życzliwości, ani niechęci.
- Witaj, szlachetna Zoe. - Zamanes, król Jerash, wstał i ukłonił się jej nisko. - Przepraszam, że nikt nie powiadomił cię wcześniej o spotkaniu. Proszę, nie miej nam tego za złe. Wszyscy wciąż nie możemy pogodzić się ze śmiercią naszego przywódcy, naszego nauczyciela.
- Witaj, królu Zamanesie - odparła Zoe chłodnym tonem, skłaniając lekko głowę. Spośród ludzi w namiocie tylko Szadin i Chalid patrzyli jej prosto w oczy, ale oni zawsze byli ludźmi bezpośrednimi i
szczerymi. - O czym rozmawiacie?
-
Dyskutujemy o tym, kto będzie nami dowodził. - Król wypowiedział te słowa tonem, który sugerował jednoznacznie, że sprawa nie została jeszcze rozstrzygnięta. - Zastanawiamy się, co teraz zrobimy, skoro i Mahomet, i cesarz Wschodu nie żyją. Nie sądziłem, że dożyję kiedyś takiego dnia. Zoe powoli nasunęła kaptur białego płaszcza na swe kruczoczarne włosy. Zwyczaje pogrzebowe jej ludu różniły się nieco obyczajów mek- kańczyków, dowiedziała się jednak wcześniej, jak powinna ubierać się kobieta z pustynnego miasta, kiedy umrze jej bliski krewny. Odenatus zaczął się wiercić zniecierpliwiony, zamarł jednak, gdy Zoe spojrzała nań wymownie spod przymrużonych powiek. Potem odwróciła się z powrotem do Zamanesa.
- Wybraliście już kogoś? -
Nie, pani, wciąż się naradzamy. Mahomet nigdy nie mówił o takiej sytuacji, nie wiemy więc, czym się kierować. Zoe spojrzała na Szadina. Stary generał pokręcił nieznacznie głową. Miał ogromne doświadczenie w sprawach wojennych, nie chciał jednak brać na swoje barki ciężaru rządzenia. Zoe zmarszczyła brwi, udając głęboki namysł.
- Mekkańczycy nie posłuchają króla z żadnego innego kraju. Wodzowie pustynnych plemion, stojący pod lewą ścianą namiotu, pokiwali głowami. Już teraz zerkali gniewnie na kapitanów i dowódców z greckich miast. Zoe zauważyła, że wielu z nich zrzuciło zielone szaty Mahometa i przywdziało z powrotem barwy swych klanów.
-
Władcy Petry, Jerash i Judei nie pójdą za barbarzyńcami z pustyni. Przypuszczam, że Palmyrczycy nie pójdą za nikim. Zamanes roześmiał się głośno, rozbawiony tą uwagą, po chwili dołączyli do niego również pozostali uczestnicy spotkania. Wydawało się, że napięcie w namiocie nieco zelżało. Wszyscy słuchali królowej Palmyry z uwagą.
-
Nie znajdziecie nikogo, kto mógłby zastąpić Mahometa. Nikt nie przejmie jego daru. Nikt nie może mienić się jego następcą. Nie możemy wybrać nowego naczynia dla mocy Pana świata. Ta moc wypełniała tylko jego. To, co spotkało Mahometa, było cudem i nie powtórzy się nigdy więcej. Pochyliła głowę, pozwalając, by kaptur opadł na jej twarz. Uklękła i złożyła przed sobą dłonie. Szlachetny Mahomet nie żyje.
W namiocie słychać było przez chwilę szelest ubrań, kiedy wodzowie i królowie klękali na wilgotnej ziemi. Zoe milczała przez chwilę, hamując łzy, wreszcie przemówiła ponownie:
-
Przyjaciele, musicie przede wszystkim zdecydować, czy zostaniecie tutaj, na obcej ziemi, czy wrócicie do swoich domów.
-
Wrócić?! - krzyknął ktoś z oburzeniem. Zoe podniosła wzrok i zobaczyła, że Chalid al-Walid rozgląda się dokoła z niedowierzaniem. On jedyny nie ukląkł, by uczcić pamięć Mahometa. - Nie możemy wrócić! Ten pies, Herakliusz, nie żyje, ale jego miasto wciąż stoi!
- Jakie ma to teraz dla ciebie znaczenie? - Zoe podniosła się z kolan i spojrzała mu w twarz. Przez chwilę aż trudno było jej uwierzyć, że oboje są w tym samym wieku. Minione lata nie odcisnęły na pustynnym rozbójniku tak wyraźnego piętna jak na niej, jego przystojnej twarzy nie dotknęło jeszcze żadne cierpienie. - Przybyliśmy tutaj pod wodzą Mahometa. Zamierzaliśmy ukarać Rzym za jego zdradę. Teraz cesarz, który zdradził moje miasto i Decapolis, nie żyje. Rzymska armia została rozbita. Persowie oblegają miasto bez naszej pomocy. Jeśli Konstantynopol padnie, Rzym dozna największej klęski w swoich dziejach.
-
Szlachetna Zoe, przysięgałaś kiedyś w mojej obecności, że nie spoczniesz, dopóki nie zginie ostatni Rzymianin. - Chalid rozłożył szeroko ręce, zwracając się do obecnych w namiocie. - Po raz pierwszy od pięciuset lat zrzuciliśmy jarzmo Rzymu! Wszystkie miasta, wszystkie klany i plemiona są wolne. Możemy być pewni, że nikt nie odbierze nam tej wolności, jeśli wraz z naszymi sprzymierzeńcami zdobędziemy Konstantynopol. Cesarstwo długo nie podniesie się po takim ciosie. Będziemy mieli wiele lat, by przygotować się na kontratak. Wśród wodzów i królów podniosły się pełne zdumienia szepty.
- Tak, możemy być pewni, że dojdzie do kontrataku - rzekł Chalid ostro. - Rzym nie odda tak łatwo bogactw Syrii, nie zrezygnuje z handlu z Indiami. Znów najedzie nasze ziemie. Może nękać nas jeszcze przez długie dziesięciolecia. Nie możemy pozwolić Rzymianom ani na chwilę oddechu, musimy rozbijać ich armie, palić miasta, niszczyć floty... każde zwycięstwo to dla nas kolejne dni wolności. Nie wolno nam stąd odejść! Zoe obserwowała zdumione i skonsternowane zarazem twarze wodzów i królów. Była pewna, że dyskutowali już wcześniej o tym, czy nadaje się na przywódcę, i zbyli tę propozycję drwiącym wzruszeniem ramion. Innego dnia, gdyby miała choć trochę siły, by rozbudzić w swym sercu prawdziwy gniew, ukarałaby ich za brak szacunku. Jednak teraz, tej chłodnej letniej nocy, w wilgotnym i zimnym kraju, nie miała najmniejszej ochoty zajmować się tą dziecinadą.
- Panowie. - Jej spokojny, opanowany głos zupełnie nie pasował do żarliwego przemówienia, które wygłosił przed chwilą Chalid. - Powiem tylko tyle. Choć moje miasto leży w ruinie, a Rzym wciąż stoi, nie będę dalej szukać pomsty. Ta wojna kosztowała nas już zbyt wiele. Zginęło wielu naszych rodaków, zginął szlachetny Mahomet. Nie zyskamy nic, a poniesiemy dalsze ofiary. Śmierć Herakliusza jest dla mnie wystarczającą nagrodą. Chalid milczał. Zoe miała wrażenie, że przyjął jej słowa z zadowoleniem. Nie uśmiechnęła się do niego, choć wiedziała, że w swoim mniemaniu wygrał właśnie jakiś nieokreślony pojedynek między nimi dwojgiem. Nie zamierzała wyprowadzać go z błędu.
-
Zamierzam zabrać ze sobą ciało szlachetnego Mahometa - mówiła dalej - i wrócić do Mekki, gdzie ułożę je w domu z białego kamienia, obok ciała jego żony. Uważam, że to nasz obowiązek, i dopilnuję, by został wypełniony. Tym razem na jej słowa zareagował żywo Szadin; stanął prosto i zacisnął pięści.
-
Pani, będziesz potrzebowała odpowiedniej eskorty! Szlachetny Mahomet nie może stąd odejść bez swych wiernych towarzyszy; to oni powinni nieść jego ciało, to oni powinni opowiadać o jego czynach i wychwalać jego mądrość. Pójdę z tobą. Wszyscy Tanuchowie pójdą z tobą.
- Wzrusza mnie twoja troska, Szadinie. - Zoe się uśmiechnęła. - Ale myślę, że poradzę sobie sama. - Nie! Szlachetny Mahomet dokonał wielkich czynów, jak herosi z dawnych legend. Zasługuje na odpowiedni pogrzeb. Nie jest nas wielu, ale możesz na nas liczyć. Pojedziemy z tobą do Mekki. Wielu spośród starszych wodzów przyjęło słowa Szadina pomrukami uznania. Nie czuli się dobrze w tym zimnym, wilgotnym kraju.
-
Przyjmuję twoją ofertę, Szadinie, bo wiem, że wypływa z głębi serca. - Królowa skłoniła się lekko. - Zabiorę jeden statek, palmyrski statek, i odpłynę jutro rano. Powiedziałam już, co miałam do powiedzenia, nie ma więc powodu, bym dłużej zajmowała wam czas. Zegnam, szlachetni panowie. Wyszła z namiotu. Odenatus chciał ją zatrzymać, odwrócił się jednak, bo ktoś zawołał go po imieniu. Palmyrka uśmiechnęła się, słysząc jak po jej wyjściu w namiocie wywiązała się jakaś zażarta dyskusja. Podniosła wzrok na rozgwieżdżone niebo. Czuła się tak, jakby ktoś zdjął z jej ramion ogromny ciężar. Nie zamierzała wdawać się w spory z tymi ludźmi, zmagać się z ich uprzedzeniami, dumą i ambicją. Miała nadzieję, że Chalid jest zadowolony z takiego obrotu spraw. Ona nie zamierzała przejmować schedy po Mahomecie. Wiatr znad Propontydy szeleścił delikatnie liśćmi drzew. Zoe ruszyła swoją drogą.
***
Ukryty w cieniu Patik podniósł rękę, a dwie ciemne postaci za jego plecami znieruchomiały. Wielki Pers nie potrafił poruszać się tak sprawnie i bezszelestnie jak jego towarzysze, przykucnął więc w ukryciu i obserwował szczupłą kobietę schodzącą w dół ścieżki, która łączyła obóz Persów z plażą. Cumowała tam arabska flota, wiele spośród statków spoczywało na suchym lądzie. Po chwili, gdy ucichł już chrzęst żwiru pod jej stopami, Patik ponownie ruszył w drogę. Skinął ręką na dwie mroczne postaci, nakazując im, by poszły przodem. Niosły między sobą ciężką beczkę zawieszoną na żerdzi. Przy każdym ich kroku ciecz zamknięta w beczce przelewała się z chlupotem. Z wielkiego namiotu za ich plecami dochodził gwar. Wodzowie i królowie wciąż się kłócili, nieświadomi, co się dzieje w ciemności, za kręgiem światła rzucanego przez ogniska. Patik bez trudu dotrzymywał tempa dwóm mrocznym postaciom. Przeszli przez pas krzewów i znaleźli się na brzegu zatoki. W blasku księżyca widać było zarys smukłego dziobu okrętu. Weszli po trapie na pokład. Pers schował miecz do pochwy. Nikt ich nie widział. Na statku panowały głębokie ciemności, nie paliła się ani jedna lampka. Patik pokiwał głową z uznaniem, wiedział bowiem, że brzegi zatoki patrolują często zarówno Persowie, jak i Arabowie, a tajemniczy okręt przycumowany do brzegów Galaty mógł wzbudzić ich podejrzenia. Mroczne postaci ruszyły w dół schodów prowadzących pod pokład, wciąż niosąc beczkę. Patik przystanął na szczycie schodów i wciągnął w nozdrza smugę odrażającego zapachu.
- Wejdź. - Głos rozkazującego był dziwnie chrapliwy i metaliczny. Pers bał się tego głosu, mimo to zszedł w głąb kadłuba. Niewidzialne ręce zamknęły właz nad jego głową. Nieznośny smród przybrał na sile. W ładowni stał czarny wóz. Obok niego siedział człowiek z głową czarnego psa. Oczy maski obwiedzione były czerwienią, z żelaznego pyska wydobywał się chrapliwy, metaliczny oddech. Szanzdah przykucnęli po obu stronach beczki, skrzypiąc butami zanurzonymi w grubej warstwie ziemi pokrywającej podłogę. Żelaznymi dłońmi unieśli pokrywę. Z wnętrza wypłynęło dziwne, ciemnoniebieskie światło, przy którym ciemność wydawała się jasna. Patikowi oczy zaszły łzami.
- Podnieście mnie - rozkazał straszliwy, nieludzki głos. Szanzdah trzymali w dłoniach cętkowaną gadzią głowę. Strumień gęstej cieczy wypłynął z szerokich nozdrzy monstrum i rozchylonej paszczy wypełnionej rzędami maleńkich, ostrych zębów. - Wreszcie coś widzę. Obróćcie mnie. Gadzia głowa obróciła się w dłoniach Szanzdah. Patik osunął się na ziemię, ogarnięty paraliżującym strachem. Ślepia osadzone w głębokich oczodołach zapłonęły zielonym blaskiem i zwróciły się ku niemu. Z paszczy wydobył się upiorny śmiech.
- Witaj, wierny Patiku... a właściwie książę Szahinie, kuzynie zmarłego Króla Królów, generale... Dobrze wyglądasz w stroju zwykłego żołnierza. Wyświadczyłeś mi wielką przysługę! Twoja lojalność zostanie sowicie wynagrodzona. Gdzie jest nasz skarb? Szahin podniósł się na klęczki, ledwie żywy ze strachu. Zdołał sięgnąć do pasa i wyciągnąć złożoną w prostokąt płachtę jedwabiu przewiązaną złotą nicią.
- Tutaj - wychrypiał. - Jest tutaj. - Cudownie! - Gadzi łeb roześmiał się głośno. Brzmiało to jak chrzęst rozgniatanych kości. - Daj go mojemu pupilkowi. Oni się od dawna przyjaźnią. Patik podczołgał się do przodu, zbyt przerażony, by podnieść się na nogi, i wcisnął jedwab w dłoń człowieka z głową psa. Przerażające stworzenie wzięło od niego czarne zawiniątko i cofnęło się o krok.
- Gdzie moje ciało? Przynieście je tutaj - polecił gadzi łeb. Pers podpełzł z powrotem do schodów. Z wnętrza wozu zaczęły wydobywać się przerażające dźwięki.
***
-
Witaj, ciociu. - Zoe przesunęła dłonią po rzeźbionej pokrywie sarkofagu. - Przepraszam, że tak długo leżałaś w morzu. Przepraszam, że nie przychodziłam do ciebie. Ciemne drewno pokryte było drobinami soli. Nurkowie Chalida usunęli z powierzchni sarkofagu wodorosty i pąkle, lecz lakierowana dębina straciła blask. Palmyrka westchnęła, wodząc palcami po intarsjowanych postaciach kobiet i mężczyzn, wielbłądów i okrętów o trójkątnych żaglach. Usiadła obok sarkofagu, ogarnięta nagłym zmęczeniem. Odwlekała tę chwilę przez wiele dni, kryjąc się we własnym namiocie. Ukryła twarz w dłoniach, próbując powstrzymać szloch. Śmierć Zenobii i zagłada miasta wprawiły jej umysł w stan przypominający obłęd, który żywił się wściekłością i żądzą zniszczenia Rzymu. Mahomet wyrwał ją z objęć szaleństwa. Teraz odszedł, a ona czuła się pusta i samotna. Niesłabnąca wściekłość, która dodawała jej sił przez tyle dni, nagle po prostu... zniknęła. Zoe czuła się bardzo dziwnie; znów miała jasny umysł, ale brakowało jej celu, sensu życia.
teraz zrobię? Kiedy stała, pośród dowódców arabskiej armii, myślała tylko o tym, że powinna zabrać ciało swej ciotki i przyjaciela. Nadal uważała to za swój obowiązek. Ale co potem? Wyjadę stąd, pomyślała. Z Mekki już niedaleko do Indii. Wiele statków płynie w tamtą stronę. Ludzie mówią, że góry nad złotymi miastami tamtych krain to mieszkanie bogów. Mogłabym na nie wejść i przekonać się, czy to prawda. Co
Nagle zrobiło jej się okropnie wstyd, że wyciągnęła Zenobię z górskiego grobowca, sprofanowała miejsce jej pochówku. Wstała i ukłoniła się nisko przed trumną. -
Ciociu, przepraszam. Wkrótce zabiorę cię do domu i dopilnuję, żebyś spoczęła wśród swoich ojców i dziadów. Na pewno za tobą tęsknią! Odwróciła się, spojrzała na ciało Mahometa owinięte białym płótnem i spoczywające na katafalku z włóczni. Setki drzewc pozostawionych tu przez żołnierzy Sahaba powiązane były razem skórzanymi pasami. Zoe przypuszczała, że kiedyś, w przyszłości, ludzie będą opowiadać, iż pasy mokre były od łez, a włócznie okrwawione. Żołnierze padali bez ducha na ziemię, przerażeni i zrozpaczeni, gdy do obozu wnoszono ciało ich nauczyciela.
- Mahomecie, ciebie także zabiorę do domu. Szadin i ja zawieziemy cię z powrotem do miasta na pustyni. Chadidża czeka na ciebie, wiem
0 tym. Będziesz tam szczęśliwy, gdy spoczniesz u jej boku... - Zoe znowu zakryła twarz dłońmi, nie mogąc powstrzymać łez. - Och, przepraszam cię... tak mi przykro... Powinnam była stać przy twoim boku. Przeklęty Chalid i jego osiłki! Nie potrafili cię obronić... W powietrzu pojawiła się cienka smuga błękitnego ognia, która okrążyła głowę Zoe, rozrzucając na boki błękitne i białe iskry. Palmyrka, pogrążona w rozpaczy, nie widziała nawet, jak ognista smuga rozrasta się, odsuwa od niej, obejmując najpierw sarkofag, potem katafalk z włóczni, a potem cały namiot. Na zewnątrz rozległ się czyjś zaniepokojony krzyk.
-
Dlaczego odszedłeś? - Zoe z trudem wydobywała głos z zaciśniętego gardła. - Dopiero co cię odnalazłam, mój kochany przyjacielu. Czy to dzieło twojego Boga? Czy On kocha cię bardziej niż ja? Jest o ciebie zazdrosny? Smuga ognia zamieniła w ścianę płomieni, która otaczała namiot ciasnym kręgiem, rozświetlała jego wnętrze. Żar dotknął twarzy Zoe, osuszył jej łzy. Palmyrka podniosła wzrok i spojrzała ze zdumieniem na ogromną płachtę ognia.
- Zoe! - dobiegł ją z dala krzyk Odenatusa. Zobaczyła jego sylwetkę, ledwie widoczną zza zasłony płomieni. - Zoe! Otarła oczy wierzchem dłoni i przyłożyła rękę do ziemi. Ogień natychmiast przygasł, wsiąkł w grunt. Przed namiotem zgromadzili się zdumieni Sahaba. Odenatus przekroczył krąg wypalonej ziemi. Zoe skrzywiła się i odwróciła do niego plecami. Gapie, widząc jej minę, rozeszli się cichcem.
- Co ty wyprawiasz? - Odenatus pochylił się nad sarkofagiem, próbując dojrzeć jej twarz. Jego głos przepełniony był troską.
- Odejdź - odparła Zoe, wycierając oczy. - Chcę być sama. - Nie. Całymi dniami chowasz się w swoim namiocie. Chciałbym z tobą porozmawiać. - O czym? Westchnął i przysiadł na krawędzi sarkofagu.
- Chcesz, żebym popłynął z tobą do Palmyry i Mekki? Zoe złożyła ręce na piersiach.
- Nie potrzebujesz mojego pozwolenia, żeby zostać tu z Chalidem i jego armią. Przypuszczam, że będziesz im potrzebny. Rzymianie wciąż mają jakichś taumaturgów. Jesteś teraz bardzo silny... mógłbyś im pomóc.
-
Potrzebuję twojego pozwolenia. - Odenatus był bardzo poważny. - Jesteś królową miasta, a ja twoim sługą. Zgodnie z twoim zarządzeniem dowodzę naszą niewielką armią.
- Tak, jesteś moim poddanym. Ala ja postanowiłam już zrzec się korony. - W jej głosie pojawiła się nuta goryczy i lekceważenia. - Gdzie jest królestwo Palmyry? Gdzie są dworzanie, piękne miasto, tysiące sług? Rządzę bandą obszarpanych uchodźców, garstką okrętów, wielką stertą gruzu i kupą piachu. Nie każę żadnemu z naszych ludzi iść za mną. Szadin sam zaoferował się ż pomocą, i to mi wystarczy. Odenatus wyraźnie posmutniał.
- Nie zostaniesz? - Tutaj? - Zoe roześmiała się perliście. - W tym okropnym kraju? Ty masz tutaj znacznie więcej niż ja: Chalida i towarzyszy broni. Wojnę. Odenatus wbił wzrok w ziemię.
-
Pamiętasz, jak przyjechaliśmy do Antiochii po kampanii w Persji? Chciałaś zostać w legionie, mówiłaś, że dobrze się tam czujesz. Ja chciałem odejść, wrócić do domu i ożenić się! Teraz wszystko się odwróciło.
- Ja nie zamierzam wychodzić za mąż - odparła Zoe cierpkim tonem. Potem, nieco już łagodniej, dodała: - Znalazłeś to, czego szukałeś?
-
Tak. - Odenatus podniósł na nią wzrok, zasmucony i zdeterminowany zarazem. - Myślisz, że nasza magiczna więź nadal się utrzyma, choć będzie nas dzielić tyle mil?
Chyba tak, pomyślała, a on uśmiechnął się, słysząc ją w swoim umyśle. Powinieneś wracać. Oni ciągle się kłócą... Przypuszczam, że w końcu zwycięży Chalid. To on zostanie kalifem, następcą. Tak. Zoe podeszła do swego kuzyna, ucałowała go w czoło i mocno uściskała. Po chwili wyszedł, a ona odwróciła się ponownie do ciała Mahometa. Zmęczenie wypełniało jej członki, ciążyło niczym ołów. Ziewnęła szeroko. -
Chyba nie jest jeszcze tak późno - mruknęła, podnosząc rękę. Lampy zgasły. Ciemność okryła namiot. Księżyc chował się już za wierzchołkami sosen. - A jednak jest późno... Nie miała sił, by wracać do swojego namiotu. Rozłożyła u stóp sarkofagu swój płaszcz, ułożyła się na nim i zwinęła w kłębek. Niemal natychmiast zapadła w głęboki sen. Chwilę później z trumny wydobył się dziwny dźwięk przypominający szelest owadzich skrzydeł i odnóży, jakby ktoś zamknął w kamiennym pojemniku tysiące świerszczy i chrząszczy.
Śpij, córko, śpij. Wszystkie złe sny wkrótce przeminą. Śnij o wspaniałych
rzeczach. Śnij o domu.
W POBLIŻU BRAMY CHARYZJUSZA, KONSTANTYNOPOL
Cienie sunęły po spękanej ziemi, kryły się między ciałami zabitych. Mrok gromadził się w fosie, wśród gnijących trupów, pogiętych zbroi, aż wypełnił ją po brzegi. Na murach i wieżach wokół bramy płonęły pochodnie. Wiele par oczu wyglądało na zewnątrz przez wąskie otwory strzelnicze. Pomimo zmęczenia strażnicy prowadzili bezustanną obserwację. Mieszkańcy miasta spodziewali się ataku. A jednak nikt nie zauważył nadejścia szczupłej postaci w czarnym płaszczu, która przemknęła szybko między plamami gęstniejącego mroku i zatrzymała się tuż za kręgiem światła rzucanego przez najbliższą pochodnię. Ciemność otaczała tajemniczą postać coraz gęstszym całunem. Delikatny szelest odbił się echem od murów miasta, nie dotarł jednak do uszu strażników. Dahak przykląkł. Pokrytymi drobną łuską rękami postawił na ziemi niewielkie pudełko z kamienia. Władca Dziesięciu Węży uśmiechnął się w ciemności. Czuł się naprawdę silny. Wędrówka przez pole bitwy orzeźwiła go, a szybkie i łatwe zwycięstwo nad Głosem z Nieba wypełniło jego serce zimną radością. Jego armie triumfowały, a wojska wrogów były w rozsypce. Pochylony nad ziemią, otworzył kamienne pudełko. Kiedyś, gdy był zwykłym ludzkim czarownikiem, gdy nie przekroczył jeszcze progu i nie spojrzał w twarz swojego pana, nie ważyłby się dotknąć tego pudełka. Sam widok wyrytych na jego powierzchni hieroglifów mógłby przyprawić go o obłęd. W pudełku znajdowały się dwie lśniące białe perły wielkości kciuka. Leżały na wyściółce z jedwabiu, ułożonej na powierzchni ze złota i ołowiu. Wnętrze pojemnika pokryte było dziesiątkami maleńkich, wyrytych w metalu symboli. Dahak zostawił na moment otwarte pudełko i przycisnął swe długie palce do skroni, kierując uwagę gdzie indziej. Każdy inny czarownik uciekłby na widok wiru mocy kłębiących się w ukrytym świecie. Osnowa i wątek całego świata naciskały na pudełko, próbując zgnieść dwie perły, unicestwić je. Lśniące włókna błyszczały coraz mocniej, Dahak czuł, jak spychają na bok jego własną moc, napierając na dwie białe kule. Kamienne pudełko zaczęło zapadać się w ziemię. Grunt zadrżał, lecz strażnicy na murach nie zwrócili na to uwagi. W pobliżu Propontydy trzęsienia ziemi zdarzały się dość często. Dahak wstał i zaczął odchodzić od bramy i pudełka, które zniknęło pod powierzchnią miękkiej ziemi. W miarę jak oddalał się od niego, odzyskiwał siły. Zaciekawiony, sięgnął w dal swymi magicznymi zmysłami. Po chwili uśmiechnął się do siebie. Głęboko pod powierzchnią ziemi coś się poruszało, wychodziło z ciemnych miejsc. Cienkie, upiorne zawodzenie rozchodziło się falami w ukrytym świecie, potworne dzieci przyzywały swego przerażającego, monstrualnego rodzica.
Władca Dziesięciu Węży obejrzał się przez ramię na wysokie mury miasta. Uśmiechnął się drwiąco, pomyślawszy o zuchwalstwie jego budowniczych. Ludziom wydawało się, że są panami świata. Mylili się. W rzeczywistości to ukryci władcy, jak żyjący w otchłani pan, któremu służył Dahak, poruszali niebem i ziemią. Nagle czarownik przystanął. Na samym skraju jego percepcji coś zamigotało i zaiskrzyło niczym moneta wirująca w blasku dnia. Otworzył szerzej oczy i poderwał głowę, jakby wyczuł coś w powietrzu. Przez moment widział wirujący brąz i zimne, zielone światło.
Oko Cienia! - pomyślał, a w jego sercu obudziła się radość i podniecenie. Więc jednak nie wszystkie zostały zniszczone? Naszły go podłe myśli. Szponiastymi palcami podrapał szklistą bliznę na piersiach. Ukłucie krzemiennego ostrza było głębokie. Może... nie, na pewno te drzwi są zamknięte! Siostry nie byłyby takie nieostrożne, nie zostawiłyby takiego skarbu... Zamknął oczy, sięgając do odległych wspomnień, przerzucając je z miejsca na miejsce niczym stare, wyrzucone świecidełka na stercie śmieci. Czy wśród tych odpadów kryło się prawdziwe złoto? Zamknęli ziemię w wodzie, by utrzymać mnie z dala od płonącego kamienia, przypominał sobie, przelatując myślą ponad otchłanią czasu, zmieniając nawet język wspomnień. Ale gdybym miał Oko... Oko, które widzi wszystko, co ukryte, mógłbym bez trudu dotrzeć do zatopionych komnat Atlasu. Głęboko w umyśle czarownika, daleko pod myślami i doznaniami, które gotów byłby do siebie dopuścić, obudziła się myśl o wolności. Czubkiem palca, ostrym jak kamienny nóż, znów podrapał szklistą bliznę. Otulony ciemnością, zniknął w głębi nocy.
PALATYN, ROMA MATER Promienie zachodniego słońca odbijały się od kolumn biegnących przez środek świątyni Boskich Klaudiuszy. Dziesiątki posągów ustawionych na szczycie trójkątnego frontonu lśniły złotym blaskiem. W dole, wzdłuż alei oddzielającej Palatyn od Celio i świątyni, roili się ludzie zajęci swoimi codziennymi sprawami. Wysoko na zboczu Palaty- nu, pod monumentalnym podestem, fundamentem pałacu wzniesionego przez cesarza Septymiusza Sewera, słońce odbijało się w szybach otwartego
okna na drugim piętrze murowanej kamienicy. Pomarańczowy prostokąt odbitego światła padał na ścianę naprzeciwko okna. W pokoju było gorąco i ciemno. Maksjan spał niespokojnie, dręczony upiornymi snami. Poruszał nerwowo stopami, zaciskał dłonie. Lniane prześcieradła i wełniany koc leżały rozrzucone na podłodze. Po drugiej stronie doliny, w nawie świątyni rozbrzmiał głos gongu obwieszczający koniec dnia. Po chwili zagrały również oboje, a na schodach pojawili się kapłani odziani w starannie ułożone szaty i wysokie nakrycia głowy. Szli powoli w dół schodów, niosąc ze sobą różne dary, palące się kadzidło na srebrnych tacach i portrety wielkich cesarzy. Procesja zeszła ze stopni i ruszyła dostojnym krokiem w dół alei. Dziewięciu kapłanów zmierzało powoli w stronę Forum, gdzie stała świątynia Boskiego Cesarza. Maksjan uniósł nagle powieki i zadrżał na całym ciele. Na jego twarzy pojawił się grymas rozkoszy i wściekłości zarazem. Powoli podniósł się z łóżka i rozejrzał dokoła. W pokoju stały tylko dwie sofy, mały stolik i skórzany kufer, na którym leżała drewniana taca, brzytwa, kawałek mydła i miska z wodą. Książę dowlókł się do kufra, sięgnął drżącą dłonią po brzytwę. Przyłożył ostrze do szyi, nacisnął...
-
Hejże! - Gajusz Juliusz wbiegł do pokoju i doskoczył do księcia. Jego starcza dłoń, nagle zaskakująco sprawna, zamknęła się na nadgarstku Maksjana. Stary Rzymianin krzyknął, zdumiony ogromną siłą księcia, zdołał jednak wsunąć własną dłoń pod brzytwę. - Książę! Co ty wyprawiasz? Twarz księcia wykrzywiła się w przerażającym grymasie i poczerwieniała. Ostrze brzytwy wbiło się głęboko w dłoń Gajusza Juliusza. Z rany wypłynęła rzadka, blada krew, lecz Gajusz wbił palce drugiej dłoni w nadgarstek Maksjana i zaczął ją odciągać. Przez chwilę zmagali się ze sobą, aż wreszcie stary Rzymianin podciął księciu nogi i rzucił go na podłogę. Brzytwa odleciała na bok i odbiła się od ściany. Gajusz Juliusz próbował przygwoździć księcia do podłogi, lecz młodzieniec obrócił się w miejscu i odepchnął go na sofę. Stary Rzymianin natychmiast podniósł się na równe nogi, gotów do dalszej walki. Maksjan siedział przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w starca ze zdumieniem. Potem przyłożył dłoń do szyi i spojrzał na zakrwawione palce.
- Gajuszu? Ty mnie zraniłeś? -
Nie. - Stary Rzymianin odetchnął z ulgą, widząc, że książę odzyskuje wreszcie świadomość. Sam próbowałeś sobie poderżnąć gardło.
- Naprawdę? - Maksjan rozejrzał się po niewielkim pokoju. - Gdzie ja jestem?
- To jedno z moich mieszkań. Pamiętasz, jak zemdlałeś na dachu cyrku Flawiuszów? -
Tak... - Książę spojrzał ponownie na swoją dłoń, a potem na nagie ciało. - Byłem na dworze strasznego króla. Zmiażdżył mnie spojrzeniem... Zostałem zniszczony, rozgnieciony. - Roześmiał się głośno. - Ale żyję. Wciąż żyję!
- Tak, żyjesz. - Gajusz Juliusz poprawił pogniecioną togę i przeciągnął się, prostując przygarbione plecy. - Proszę, panie, nie rób sobie krzywdy. Mój plan dnia nie przewiduje dzisiaj tak gwałtownych zmian! Pamiętasz coś jeszcze? Maksjan pokręcił głową.
- Słyszałem wiele głosów, jakby cały rój much. Próbowały mi coś powiedzieć, coś ważnego... ale nic już nie pamiętam.
- Może to i lepiej - mruknął Gajusz. - Udało ci się? Twoje zaklęcie zadziałało? Książę odgarnął niesforne kosmyki włosów opadające mu na czoło.
- Żyję! To mi wystarczy... na razie. Zachwiał się nagle, pobladł. Gajusz zdążył go pochwycić, nim upadł. Na czoło Maksjana wystąpiły wielkie krople potu.
- Gajuszu... - Co się stało? - Stary Rzymianin pochylił się niżej, nasłuchując słabego głosu księcia. - Na Wschodzie pojawiła się wielka ciemność... Czuję ją jak raka. - Masz raka?! - przeraził się Gajusz Juliusz. - Nie. Coś atakuje samo cesarstwo. Klątwa jest za słaba, by to powstrzymać. - Klątwa? - Tak. - Maksjan wstał powoli, jakby powietrze stawiało mu opór. - Musimy dostać się do pałacu. W bibliotece jest urządzenie, które może mi się przydać.
***
Ktoś delikatnie zapukał do salonu Heleny. Szmer rozmów, cesarzowa podniosła wzrok znad blatu eleganckiego biurka i odłożyła śnieżnobiałe pióro. W drzwiach stał centurion pretorianów, pod pachą trzymał hełm zwieńczony sztywną końską kitą. Helena uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy, nim zdążył spuścić wzrok.
-
Szukasz mojego męża, Salwiuszu? Jest w Curia Julia, rozmawia z senatorami. Nie ma dziś najlepszego humoru...
-
Wiem, cesarzowo. Otrzymałem wiadomość od taumaturga obserwującego telekast. Cesarzowa Martyna ma jakieś kłopoty.
- Rozumiem. - Helena wstała i wygładziła suknię. - Zaraz tam zejdę. Wracaj na posterunek. Centurion zasalutował i zniknął. Helena wstała, gestem nakazując Thyatis i Anastazji, by zostały na miejscu, wyjrzała na zewnątrz i upewniła się, że strażnicy stoją na drugim końcu korytarza. Potem zamknęła drzwi na zasuwkę.
-
Muszę iść - oznajmiła. - Martyna zachowuje się czasami jak dziecko. “Kłopoty" mogą dla niej
oznaczać zarówno sprzeczkę z którymś z
lo- gothetes, jak i inwazję tytanów. Wrócę
niedługo. Anastazja podniosła się z krzesła, szeleszcząc długą jedwabną stolą. - Nie rozumiem. Martyna to cesarzowa Wschodu, w tej chwili jest tysiące mil stąd. - Uniosła brwi, którym przywrócono niedawno elegancki łukowaty kształt i głęboką czerń. Znużenie, które ją nękało od wielu tygodni, ustąpiło dzięki pojednaniu z wracającą do zdrowia Thyatis. Helena nie miała pojęcia, jak trwałe jest to pojednanie, widziała jednak, że obie kobiety przynajmniej normalnie ze sobą rozmawiają. Zauważyła też, że wraz z Anastazją wstała jej jasnowłosa służąca, Betia. Helena zbierała dokumenty. Ze Wschodu nadchodziły coraz gorsze wieści. Galen pracował dniem i nocą, wstrząśnięty, ale i zmotywowany doniesieniami o zagładzie wszystkich czterech legionów, które wysłał do Konstantynopola.
- Istnieje urządzenie, które pozwala nam się z nią kontaktować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Galen nazywa je telekastem. Możecie je zobaczyć, jeśli chcecie.
palla. Thyatis odsunęła się od ściany, lekko pochylona; pod jej tuniką wciąż widać było grube bandaże. Wodziła wzrokiem od jednej kobiety do drugiej. Księżna wyglądała na zatroskaną, cesarzowa zaś myślami była już zupełnie gdzie indziej. Anastazja i Betia zaczęły zbierać się do wyjścia, owijając się swoimi
- Gdzie jest to urządzenie? - W pokoju przy małej bibliotece. Chodźcie, dostaniemy się tam tajnym przejściem. Wolałabym, żeby nikt was tutaj nie zobaczył. Helena poprowadziła je przez serię połączonych ze sobą komnat, przez korytarz i w górę wąskich schodów. Otworzyła drzwi ciężkim, brązowym kluczem. Weszły do pokoju o wysokim suficie przeciętym licznymi łukowatymi oknami. Okna wypełnione były żelaznym ażurem, w którym osadzono kawałki grubego szkła. Wzdłuż ścian ciągnęły się drewniane półki. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach starych ksiąg i zwojów. Na środku komnaty stał duży granitowy blok, na nim zaś kręcił się z ogromną prędkością jakiś przedmiot z brązu, otulony iskrzącym zielonym światłem. Anastazja zbladła i zakryła dłonią usta. Helena bez wahania podeszła do telekastu i gestem nakazała taumaturgowi, by się odsunął. Spocony, gruby mężczyzna o bladej twarzy posłusznie przeszedł na bok. Thyatis spojrzała z troską na Anastazję. Księżna, blada jak ściana, opierała się na ramieniu Betii, jakby miała zaraz zemdleć.
- Co się stało? - spytała Amazonka, odruchowo sięgając po miecz, którego nie było u jej boku. Cała drżysz. W fioletowych, szeroko otwartych oczach Anastazji odbijał się zielony blask telekastu.
- Nie powinno jej tutaj być. Nie powinni używać jej w ten sposób! O bogini, to niebezpieczne... - Co mam zrobić? - Thyatis obejrzała się przez ramię. Helena zasypywała pytaniami wystraszoną młodą kobietę, a właściwie jej lekko rozmazany obraz widoczny pośrodku wirującego dysku. - Mogę unieszkodliwić taumaturga, wtedy to coś przestanie działać.
- Tak - wyszeptała Anastazja, biorąc się w garść. Na jej twarzy wciąż malowało się przerażenie. Musimy stąd to zabrać natychmiast. Żaden mężczyzna nie powinien zbliżać się do inum da'umimtim armirtum nesi! To zabronione! Możesz go szybko zabić? Thyatis skinęła głową, choć nie miała przy sobie żadnej broni. Zmieniła pozycję, kołysząc się lekko na palcach, jakby unosiła się na wodzie. Helena stała z rękami opartymi o kamienny blok, słuchając uważnie słów kobiety widocznej w dysku. Rudobrody taumaturg pocił się obficie, skupiony na utrzymaniu brązowych pierścieni w ruchu. Główne drzwi komnaty otworzyły się nagle z trzaskiem, a wszyscy obecni aż podskoczyli ze strachu. Telekast zwolnił, a obraz Martyny zniknął. Helena odwróciła się, by zwymyślać intruza, zamarła jednak w bezruchu. W drzwiach stał Maksjan, a za nim jakiś starszy mężczyzna. Książę miał na sobie tylko narzucony w pośpiechu płaszcz i luźną czarną tunikę. Był bosy. - Helena? - zdumiał się Maksjan. - Siostro, co ty tu robisz? -
Próbuję się dowiedzieć, co wydarzyło się w Konstantynopolu - warknęła cesarzowa. - Gart, napraw to! - rzuciła w stronę taumaturga ostrym tonem.
- Spróbuję, cesarzowo - bąknął Gart. - Zrobisz to zaraz - powiedziała z naciskiem Helena - albo cię zabiję. Gart skinął głową, a potem złożył dłonie, zamknął oczy i zaczął poruszać bezgłośnie ustami, próbując się skoncentrować.
-
Pozwól, że ja to zrobię. - Maksjan przeszedł obok taumaturga, ponownie wytrącając go z równowagi. Zewnętrzny dysk, ozdobiony szeregiem symboli i znaków, opadł na granitowy blok. Znam właściwy wzór. Patrzyłaś na Konstantynopol?
- Tak, zanim tu wpadłeś i wszystko zepsułeś. - Helena odsunęła się na bok, ukradkiem dając znaki trzem kobietom ukrytym w tajnym przejściu. - Nie wiedziałam, że jesteś w mieście.
- Byłem chory. - Maksjan podniósł prawą rękę i zatoczył nią szeroki krąg. Powietrze wypełniło się ostrym, metalicznym smakiem. Brązowe dyski natychmiast wróciły na swoje miejsce, wydając przy tym przenikliwy pisk, i zaczęły wirować coraz szybciej, znowu okryte iskrzącym zielonym blaskiem. W mgnieniu oka stworzyły wielką brązową kulę, a pisk przycichł i zamienił się w ledwie słyszalne buczenie. W kuli pojawił się najpierw obraz błękitu i bieli, zastąpiony szybko widokiem chmur i morza, potem panoramą miasta. Wielkiego miasta. Konstantynopol płonął, nad jego budynki nasuwała się wielka, nieprzenikniona plama ciemności.
- Ach! - krzyknął Maksjan przerażony i cofnął się o krok. Był blady jak ściana. - To jest wróg. Zacisnął zęby i napiął mięśnie. W kuli pojawiła blada, wystraszona twarz młodej kobiety. Obok niej w mrocznym pokoju stał młody chłopiec wpatrzony w kulę, skoncentrowany. Tym razem obraz nie chwiał się ani nie rozmywał, był wyraźny i czysty. - Cesarzowa Martyna?
- Tak - odparła Martyna drżącym głosem. - Kim jesteś? -
Jestem cezar Maksjan, książę Cesarstwa Zachodniego. Coś atakuje twoje miasto. Wiesz, co to może być?
- Nie! - Martyna była przerażona, kurczowo tuliła do piersi małego, może dwuletniego chłopca. Najpierw rozległ się ten straszny dźwięk, jakby sama ziemia jęczała z bólu, a potem nadeszła ciemność! Słyszę odgłosy walki... Co możemy zrobić?
-
Odsuń się od dysku - rozkazał krótko Maksjan, podnosząc rękę. Kamienna podłoga pod jego stopami zatrzeszczała nagle i pękła. Granitowy blok zadrżał, z jego krawędzi sypały się drobiny pyłu i skalne odłamki. Powietrze znów przeszył ostry, drażniący pisk. Helena cofnęła się o krok i poczuła, jak coś odpycha ją od księcia. Zachwiała się zaskoczona i wpadła w ramiona Anastazji. Księżna zakryła Helenie usta dłonią, po czym obie wsunęły się bezszelestnie do tajnego przejścia. Betia przyciągnęła drzwi, nie zamykając ich jednak do końca. Thyatis nie mogła ruszyć się z miejsca, niezdecydowana. Była ranna i obolała, nie miała żadnej broni. Książę stał odwrócony do niej tyłem, gromadząc moc, która otulała go niczym półprzezroczysty lśniący obłok. Wydawało się, że wirujące dyski i zamknięty w nich obraz całkowicie go pochłaniają.
- Idę do was - mówił Maksjan. - Odsuńcie się oboje.
Thyatis rozejrzała się dokoła, szukając jakiejś broni - noża do ostrzenia piór, świecznika, czegokolwiek! Nagle poczuła na sobie wzrok starszego mężczyzny stojącego przy drzwiach. Spojrzała prosto w
editore z przyjęcia u senatora. Ogarnął ją niepohamowany gniew. Mimowolnie uniosła górną wargę, odsłaniając zęby we wściekłym grymasie. Mężczyzna uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. jego ciemnobrązowe oczy i rozpoznała go - to był
-
Nie rób tego - powiedział cicho, lecz jego głos przebił się przez nieustające buczenie wypływające ze wszystkich ścian, z podłogi, z powietrza. - Powinnaś już iść. Szybko! Thyatis wycofała się do tajemnego przejścia, wciąż wpatrzona w stojącego pod drugiej stronie komnaty starca. Cień okrył jej twarz, choć w oczach jeszcze przez chwilę odbijał się zielony blask wirujących dysków. Potem drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.
***
Dźwięk emitowany przez telekast zamienił się w ogłuszający ryk, pokój wypełnił się wiatrem, który szarpał książki i zwoje, wirował w szalonym tempie wokół księcia i dysku. Obraz Martyny zniknął. Maksjan skupił całą swą wolę i moc na telekaście.
Jedność rodzi jedność. Jedność jest jednością. Dwie identyczne rzeczy są jednością. Wszedł na granitowy blok. Poczuł, jak powierzchnia kamienia ugina się pod jego stopą, a potem skoczył w wirujący wściekle dysk, który rozrósł się teraz do rozmiarów dorosłego mężczyzny. Pokój wypełnił się ogłuszającym hukiem. Gajusz Juliusz odleciał do tyłu na ścianę. Zasłonił łzawiące oczy, oślepiony jaskrawym blaskiem.
KONSTANTYNOPOL
Gliniany kubek zatańczył na krawędzi niskiego drewnianego stoli ka. Dwyrin przebudził się z głębokiego snu, wciąż ogromnie zmęczony. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że kubek nie powinien podskakiwać i chwiać się z boku na bok. Raptem podskoczył cały stolik, a kubek przewrócił się, spadł na ziemię i rozbił z trzaskiem. Hibernijczyk skulił się na łóżku, przerażony, gdy cały budynek zaczął chwiać się w posadach. Spod podłogi dobiegały głuche zgrzyty i trzaski, potem nagle wszystko znieruchomiało i ucichło. Dwyrin również zastygł w bezruchu. Z sufitu posypały się strużki białego pyłu, a na powierzchni tynku pojawiły się długie, poszarpane szczeliny. Hibernijczyk stoczył się z łóżka i doskoczył do ściany. Ogromny płat tynku oderwał się od sufitu i runął na podłogę, wzbijając przy tym chmurę gryzącego białego pyłu. Krztusząc się i kaszląc, Dwyrin odszukał spodnie, włożył je szybko, pochwycił tunikę i wybiegł z pokoju. Na korytarzu tłoczyli się wystraszeni, oszołomieni żołnierze. Gwardia poniosła duże straty podczas ostatniej bitwy, zginęła prawie połowa stanu jednostki. Pozostali przy życiu gwardziści byli teraz trochę nerwowi. Dwyrin stanął w drzwiach pokoju, który dzielił z Nikolasem i Władimirem, by włożyć tunikę. Skandynawowie krzyczeli niskimi, zachrypłymi głosami. Pył unoszący się w powietrzu utrudniał widzialność. Kilka lamp spadło na podłogę podczas wstrząsów, na szczęście jednak wszystkie od razu zgasły.
- Dwyrin! - Z białego obłoku pyłu wynurzył się Władimir. - Coś się dzieje. Musisz pójść ze mną, szybko.
-
Czuję to. - Dwyrin pobiegł za Wołochem. Wyczuwał jakieś dziwne napięcie, rosnący napór powietrza. W ukrytym świecie coś się poruszało, coś monstrualnego. Choć wciąż biegł śladem Władimira, miał wrażenie, że jego członki słabną, jakby sama obecność potwornej mocy trzęsącej ziemią odbierała mu siły. Wład opuścił kwatery gwardzistów i powiódł go w górę wąskich spiralnych schodów. Byli w wieży stojącej na skraju pałacowych murów. Nikolas czekał tam już na nich. Ponury i milczący wpatrywał się w zachodni horyzont. Nie odwrócił nawet głowy, gdy zdyszany Władimir wbiegł na podest i stanął obok niego. Chwilę później dołączył do nich zasapany Dwyrin, który oparł się z ulgą o balustradę.
- Co tam się dzieje? - Sam zobacz. Nikolas ściskał w dłoni rękojeść Brunhildy i tulił obnażone ostrze do barku. Na stalowej powierzchni miecza tańczyły dziwne, niepokojące błyski. Dwyrin spojrzał na dachy Konstantynopola. W wielu oknach paliło się światło, miasto okrywała jednak gęstniejąca ciemność. Daleko, za wielką kolumną Konstantyna na głównym placu, za pasem wewnętrznych murów widać było linię ognia sięgającą od horyzontu po horyzont, na całej długości zewnętrznych umocnień.
Dwyrin zaczął odmawiać cicho tajemne zaklęcia, które pomagały mu się skupić i wejść do ukrytego świata. Przerwał, gdy jego ludzkie, zwykłe oczy ujrzały coś nieprawdopodobnego. Niebo na zachodzie pociemniało, jakby ktoś rozlał na nim ogromną plamę atramentu. Fala ciemności przesunęła się po firmamencie, przecinając chmury i zakrywając księżyc. Na miasto padł ogromny cień, który pochłaniał kolejne wieże i domy, potem kolumnę Konstantyna i mury Hipodromu. Potem ciemność okryła również wieżę i rozległy pałac. Zaczęło robić się zimno, Dwyrin czuł też, jak czarna fala pochłania moc zawartą w powietrzu. Nikolas zaklął i odsunął od siebie Brunhildę, spoglądając na nią z przestrachem. Nikłe płomyki tańczące na ostrzu przybrały teraz na sile, cały miecz emanował błękitnym blaskiem, który oświetlał ich buty i kamienną podłogę. Dwyrin niczego nie zauważył, wpatrzony w zachodni horyzont. Tam w ciemności poruszało się coś ogromnego, niewyobrażalnego. Chłopiec drżącą ręką nakreślił w powietrzu kwadrat, w którym ukazał się widok na odległe wieże. Ściana ognia oświetlała całą linię umocnień. Dwyrin aż zachłysnął się ze zgrozy, gdy zza murów wychynęły potworne macki, oplotły się niczym węże wokół potężnych wież. Kamień zazgrzytał i zaczął pękać pod ogromnym naporem. Tysiące innych macek sięgnęły na szczyty murów, wsuwały się między blanki i w otwory strzelnicze, rozgniatały dachy. Nawet z tej odległości Dwyrin słyszał huk upadających wież przy bramie Charyzjusza. Władimir i Nikolas wpatrywali się z przerażeniem w ciemność, nie widzieli jednak tego co on. Odwrócił się do nich oszołomiony.
- Musimy iść. - Dokąd? - zapytał Nikolas. - Dokąd musimy iść? - W stronę bitwy - odparł krótko Hibernijczyk. Koszmar z ciemnej otchłani, od dawna uważany za martwy i zaginiony, wprawiał ziemię w drżenie.
Muszę z tym walczyć, postanowił, przypominając sobie starca w ruinach świątyni, pochylonego nad garścią wilgotnych gałązek. Istnieje ogień, który rozświetla świat. Nie można go ugasić! Taka moc... Dwyrin wzdrygnął się na myśl o spotkaniu z tym monstrum w ukrytym świecie.
Chłopiec bez słowa odwrócił się od przyjaciół i ruszył biegiem w dół schodów, przytrzymując się kamiennej ściany. Nikolas schował Brunhildę do pochwy, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa, i pobiegł za nim. Władimir jeszcze raz spojrzał gniewnie na ciemne niebo, a potem
znieruchomiał, wyczuwszy w powietrzu obmierzły zapach. Jęknął ze strachu. - Poczekajcie na mnie! - zawołał żałosnym głosem. W ciemnościach krążyły stare, przerażające moce.
***
Dziwny, jękliwy dźwięk wypełnił zatęchłe powietrze i przetoczył się wzdłuż ścian korytarza. Kamień zazgrzytał o kamień. Królowa Ciemności kichnęła i spojrzała ze złością na kamienny sufit nad głową. Ze szpar między wielkimi płytami sypał się kurz. Królowa potrząsnęła głową, próbując strącić szary pył z włosów. Czarny kotek, miaucząc ponaglająco, popędził do przodu. Królowa przystanęła nagle i odwróciła się na zachód. Czuła, jak coś porusza się we wnętrzu ziemi, wprawia ją w drżenie. Otworzyła szerzej oczy, dostrzegając wijącą się ciemność, która napierała na mury miasta.
-
Moje dziecko, nie wygląda to dobrze - wyszeptała. - Nasz odwieczny wróg robi się zuchwały. Musi być bardzo pewny siebie, skoro przywołał tu jedno z dzieci Shudde-M'ell. Zaczęła biec, choć jej stopy nie zostawiały żadnych śladów w warstwie kurzu pokrywającej spękane schody. Czarny kotek również ruszył pędem w głąb ciemnego korytarza. Królowa zmarszczyła nos, wyczuwszy zapach dziecka chodzącego za dnia. Z drugiego końca korytarza dobiegało dziwne, jednostajne buczenie. Chwilę później królowa zobaczyła smugę zielonego światła. Podkra- dła się do drzwi i uchyliła je lekko. Czarny kotek przecisnął się przez wąską szczelinę i wbiegł do wnętrza komnaty, rozświetlonej ogromnym wirującym dyskiem zielonego ognia. Buczenie wydobywało się z kilku brązowych dysków obracających się w powietrzu, tworzących kulę, w której widniał zaskakujący, ruchomy obraz.
- Pamiętam to miejsce... - wyszeptała królowa, rozglądając się ze smutkiem dokoła. Kiedyś, dawno temu, spędzała wiele godzin w tej bibliotece - wówczas nowej, pełnej światła i wiedzy - w towarzystwie swego kochanego przyjaciela. Serce ścisnęło jej się na wspomnienie tamtych chwil.
Śmiertelnicy odchodzą, zostawiając po sobie tylko ból. Znalazła smugę ciemności w miejscu, gdzie ze ściany wystawał szeroki regał na zwoje i księgi. Przeszła bezszelestnie przez rozświetlony zieloną
jasnością pokój i schowała się w tej niewielkiej niszy. Zlała się w jedno z mrokiem, w którym widać było jedynie jej jasne oczy. Dwoje ludzi obecnych w komnacie w ogóle jej nie zauważyło. Stali obok wirującego dysku, wpatrzeni w postać mężczyzny, który przemawiał do nich ostrym tonem. Ciemne, pełne usta królowej drgnęły w lekkim uśmiechu, kiedy dostrzegła twarz młodzieńca widoczną w płonącej kuli. Kolejne koło się zamyka... Ignorując polecenia swej pani, kotek podczołgał się do kręgu zielonego światła. Kobieta z dzieckiem na rękach drżała, bliska płaczu, jej synek krzyczał głośno, wystraszony dziwnym światłem i dźwiękiem. Kotek wskoczył na stolik i delikatnie łapką dotknął twarzy chłopczyka. Malec podniósł zapłakane oczy i umilkł nagle, zobaczywszy puszyste stworzonko. Wyciągnął pulchne rączki. Kot uśmiechnął się po swojemu i pozwolił się podnieść. Łzy malucha kapały na jego miękkie futro, ale wcale mu to nie przeszkadzało.
*** Dwyrin wszedł do świątyni Zeusa Pankratora, utykając lekko na nogę, którą skaleczył sobie na ostrym kamieniu podczas wędrówki przez ulice miasta. Ogromna, zwieńczona kopulastym dachem sala wypełniona była tłumem żołnierzy, w większości członków gwardii, ale i legionistów skoszarowanych w pałacu. Z sufitu zwieszały się grube łańcuchy podtrzymujące żelazne koła, na których płonęły setki świec. Wysoko w górze, na kopule, lśniło ogromne malowidło przedstawiające Zeusa siedzącego pośród burzowych chmur. Po jego prawej ręce zasiadała sza- rooka Atena, po lewej zwycięski Mars. Nawet teraz, gdy na zewnątrz królowały ciemności, wydawało się, że ogromne postacie unoszą się pod niebem. Dwyrin skrzywił się, odruchowo podnosząc zranioną stopę.
- Chwileczkę... - Władimir zachichotał, podniósł chłopca i posadził go sobie na ramionach. -
Wład! Przecież ja umiem chodzić... - Dwyrin czuł się trochę głupio, zawieszony nad tłumem żołnierzy w lśniących zbrojach i spiczastych hełmach z pióropuszami. Skandynawowie zbierali się pośrodku sali, wokół wysokiego kamiennego bloku. Nikolas przepychał się przez tłum legionistów, a Władimir sunął za nim, rozgarniając żołnierzy na boki niczym ogromna galera przecinająca morskie
fale. Wkrótce Dwyrin przekonał się, że wielki kamienny blok to ołtarz, na którym leżały czyjeś zwłoki zawinięte w całun. Na schodach prowadzących do ołtarza stał wysoki złotowłosy mężczyzna, a obok niego Rufio z obnażonym mieczem w dłoni. Gwardziści i żołnierze byli posępni. Dwyrin wyczuwał w powietrzu rosnące napięcie.
- Doszły nas wieści - mówił złotowłosy mężczyzna potężnym głosem - że padła Wielka Brama i brama Charyzjusza. Trzęsienie ziemi naruszyło wieże, a potem zniszczyło je coś, czego nie da się opisać. Teraz musimy myśleć o tym, by utrzymać chociaż stare mury Konstantyna w środku miasta. Ja wraz z gwardią pójdę do Bramy Północnej. Grzegorzu, weź legionistów i wszystkich żołnierzy, których znajdziesz po drodze. Zabezpiecz wejście na Zachodnią Drogę. Kilku oficerów zasalutowało i zaczęło przeciskać się do wyjścia. Władimir próbował przepchać się do ołtarza, gdzie stał już Nikolas, pogrążony w rozmowie z Rufiem. Dwyrin wciąż czuł się bardzo dziwnie, patrząc na wszystkich z góry. Odgarnął do tyłu swe rude włosy i szybko splótł je w warkocz.
- Nazywasz się Dwyrin, tak? Jesteś władcą ognia? - usłyszał pytanie. Spojrzał w dół na bladą, wymizerowaną twarz złotowłosego mężczyzny. Nieznajomy był wysoki i barczysty, wydawało się jednak, że skóra wisi na nim jak za duży płaszcz. Miał oczy zapadnięte i podkrążone. A jednak wydawało się, że przepełnia go niespożyta energia. Nosił ciężką zbroję, na jego głowie spoczywała wąska opaska ze złota.
- Tak, panie, to ja. - Dwyrin pochylił głowę, nie mogąc złożyć prawdziwego proskinesis. Wybacz, panie, ale zraniłem się w stopę. -
Wybaczam. - Cesarz uśmiechnął się, odsłaniając szereg nierównych żółtych zębów. - Dziś nie mamy czasu na dworski ceremoniał. Rufio mówi, że jesteś bardzo silny, silniejszy niż jakikolwiek czarownik, którego widział do tej pory. Możesz zatrzymać tę monstrualną moc, która chce nas zniszczyć?
-
Nie wiem. - Dwyrin pokręcił głową, przerażony perspektywą rychłego spotkania z potworem. Spróbuję.
-
Cóż, to będzie musiało nam wystarczyć. - Herakliusz sięgnął w górę i uścisnął dłoń młodego czarownika. Na jego ustach pojawił się na moment ponury uśmiech. - Ja też spróbuję. Dwyrin czuł, że przez moment połączyła ich iskra wzajemnego zrozumienia. Cesarz nie okazywał ani cienia strachu, choć przed momentem wróg przedarł się przez mury, które od trzystu lat pozostawały niezdobyte. Odwrócił się i zawołał mocnym, jasnym głosem:
- W drogę, przyjaciele! Idziemy na bitwę! Gwardziści wychodzili już z wielkiej sali, nucąc pod nosem jakąś wojenną pieśń.
- Idziemy z cesarzem - powiedział Rufio i spojrzał na chłopca. Oszczędzaj siły, chłopcze, wyglądasz niewiele lepiej od niego!
***
Zielony płomień wystrzelił z krawędzi dysku, przemknął po grzbietach oprawnych w skórę ksiąg i zwojów, ale żaden z suchych jak wiór papirusów ani arkuszy pergaminu nie zajął się ogniem. Maksjan wylądował ciężko na podłodze, musiał podeprzeć się rękami, by nie upaść. Z jego ciała wypływały smugi pary, które rozpływały się w powietrzu. Środek ognistego koła zachwiał się lekko, rozpraszając obraz komnaty na Palatynie, później jednak wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Książę podniósł się na równe nogi i rozejrzał dokoła. Martyna siedziała na podłodze, tuląc do siebie synka, który patrzył na Maksjana szeroko otwartymi oczami. Mały kotek w ramionach malca miauczał gniewnie. Cesarzowa drżała na całym ciele. Maksjan pomógł jej się podnieść.
- Cesarzowo, nie ma się czego bać. Spójrz na mnie. Martyna, która do tej pory zaciskała mocno powieki, otworzyła powoli oczy. Wydawała się zdumiona faktem, że Maksjan naprawdę stoi przed nią i trzyma ją pod ramię.
- Cezarze Maksjanie... jesteś tutaj! Maksjan podniósł ją i postawił na stole.
- Szybko, póki obraz jest wyraźny, przejdź na drugą stronę. W kuli widać było bibliotekę w odległym Rzymie, gdzie czekał już Gajusz Juliusz z wyciągniętymi w górę ramionami, gotów przechwycić cenną przesyłkę. Obok starego Rzymianina stała Helena; cesarzowa Zachodu przyciskała dłonie do ust, krańcowo zdumiona.
- Idź, wystarczy jeden krok - namawiał Maksjan. - Nic ci się złego nie stanie.
- Ja... nie mogę... - Martyna załkała. - To niemożliwe! Maksjan pchnął ją w środek dysku, który wciąż wirował, syczał i dymił, obwiedziony niesamowitym zielonym ogniem. Martyna pisnęła przerażona i poleciała do przodu. Jej obraz rozmył się na moment, później jednak pojawiła się ponownie, po drugiej stronie zielonej kuli, ledwie żywa ze strachu. Jej synek płakał głośno, czarny kot wyrywał się z jego objęć. Maksjan odwrócił się od nich i spojrzał na bladego młodzieńca w kapłańskich szatach, który wpatrywał się weń ze zdumieniem i podziwem.
- Wiesz, jak obsługiwać to urządzenie? - spytał Maksjan ostrym tonem. - Tak! - wykrztusił młodzieniec. -
Dobrze, więc utrzymuj stałą łączność z Rzymem, z biblioteką. Ogromna moc atakuje wasze miasto; nie sądzę, bym mógł ją powstrzymać tutaj, tak daleko od Rzymu, ale spróbuję. Będę tu przysyłał wszystkich, których spotkam po drodze. Pozwalaj im przechodzić na drugą stronę, ale tylko wtedy, gdy obraz w dysku jest wyraźny!
-
Rozumiem - odparł młody kapłan, odzyskując pewność siebie. - Będę czekał na twój powrót oświadczył z mocą.
- Nie czekaj zbyt długo - rzekł książę. - Nie wolno używać telekastu, gdy nadejdzie tu ciemna moc. Jeśli zawiedziesz, Rzym upadnie. Wyszedł. Wbiegł na schody na końcu korytarza, przesadzając po trzy, cztery stopnie naraz. Stary marmur był śliski, jednak jego bose stopy dobrze trzymały się kamiennej powierzchni. Na szczycie schodów znajdowało się stare, łukowate wejście o wykruszonych krawędziach, dwa korytarze odchodzące na lewo i prawo oraz kolejna klatka schodowa prowadząca w górę. Książę się zatrzymał. Nie miał pojęcia, dokąd iść. Nigdy wcześniej nie był w pałacu cesarza Wschodu. Podczas poprzedniej wizyty w Konstantynopolu odwiedził tylko dzielnicę wyścigów i port.
-
Musisz wyjść na zewnątrz, by zobaczyć wroga, a te schody prowadzą do labiryntu maleńkich, podobnych do siebie pokoików - dobiegł go głos melodyjny, ale suchy niczym szelest opadających, jesiennych liści. Maksjan odwrócił się, przejęty dreszczem. Z mroku wynurzyła się kobieta o bladej twarzy. Dobrze ją znał i nieco jej się obawiał.
- Otrzymałaś mój podarunek? - spytał. W umyśle tworzył wzór, który zamieniał mały lśniący punkt w roziskrzoną błękitną kulę. Nie przypuszczał, że walka rozpocznie się tak szybko. Otaczał się grubą
tarczą, choć zarówno powietrze, jak i kamień oraz woda pod jego stopami były niemal jałowe, opróżnione już wcześniej z ukrytej w nich mocy.
- Owszem - odparta, przesuwając się do przodu. Wydawało się, że jej blada skóra lśni w półmroku, a oczy płoną jak gwiazdy na bezksiężycowym niebie. Podobnie jak podczas ich poprzedniego spotkania, trzymała w dłoni wysoką kościaną laskę. - Dziewiętnaścioro moich dzieci poszło z tobą, wróciło tylko dwoje, są ranni i poturbowani. Obejrzałam twoje świecidełko, ale je wyrzuciłam. Moje dzieci nie będą twoimi niewolnikami, książę, ani ja.
- Nie ofiarowałem ci niewoli - warknął książę. - Ta mikstura uwolniłaby ciebie i twoje dzieci od bólu, który zatruwa wam życie i zmusza do mieszkania w ludzkich miastach. Masz odpowiednie umiejętności, czuję to. Mogłabyś zrobić to serum. Bylibyście wolni.
-
Bylibyśmy niewolnikami lekarstwa. - Królowa Ciemności uśmiechnęła się ponuro, błyskając w mroku białymi zębami. - Widziałam już coś takiego. Ciało się zmienia, dostosowuje; wkrótce ból powraca, gorszy niż poprzednio. Moje dzieci żyją w zgodzie ze światem, ich siła równoważy słabości. Kochają ciemność, mogą polować nocą, są mocne, szybkie, nieustraszone. Twoje “serum" niczego tutaj nie zmieni. One nie chcą być chodzącymi za dnia, są
k'shapacara! Są pierwszymi
ludźmi! - Naprawdę? - Książę spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Dlaczego właściwie jesteś tutaj? Stoisz po stronie tego monstrum, które niszczy mury miasta? Które żywi się zmarłymi?
- Nie. Królowa przysunęła się bliżej, bladą dłonią musnęła jego policzek. Czuł teraz jej zapach, odurzający, intensywny aromat, przypominający zapach świeżo rozkopanej ziemi i pierwszych pąków otwierających się do słońca. Dziewczyna o imieniu Alais pachniała podobnie, była jednak tylko bladą imitacją swej pani. Zadrżał, czując, jak jego ciało mimowolnie reaguje na ów zapach.
-
To stworzenie za murami, które kryje się przed słońcem i księżycem, to odwieczny wróg. Walczyłam z nim już kiedyś, dawno, dawno temu. - Królowa uśmiechnęła się i pochyliła ku Maksjanowi, rozchylając usta. - Urosłeś w siłę, książę. Jesteś naprawdę bardzo silny. Czuję obecność twoich sług, słyszę ich wszędzie dokoła nas. Dawno już dziecko chodzących za dnia nie dysponowało taką mocą - mówiła łagodnym tonem, niemal pieszczotliwie. Książę pochwycił jej dłoń i odsunął od swej szyi.
- Czy można go pokonać? - spytał rzeczowo. - Jak mam z tym walczyć?
-
Będziemy z tym walczyć razem, książę. Jest silny, ale nie niezwyciężony. Jeszcze nie. Wydawało się, że królowa gromadzi siły, staje się twarda jak diament. Podniosła kościaną laskę, wskazując korytarz po lewej. -Tędy wyjdziemy na zewnątrz. Wróg już blisko. Jesteś gotów?
-
Tak. - Maksjan czuł, jak ostatnie elementy jego tarczy wsuwają się na miejsce. Lśniąca osłona była niewidoczna dla ludzkiego oka, choć powietrze wokół drżało lekko i zniekształcało nieco obraz. Po chwili poczuł, jak królowa również otacza się tarczą; był zachwycony misternością niezwykle
Ale ja jestem silniejszy, pomyślał, odzyskując pewność siebie. Ze mną jest Rzym i całe cesarstwo. starych, egzotycznych wzorów. Znacznie przewyższała go umiejętnościami.
Królowa ruszyła bezgłośnie w głąb ciemnego korytarza. Maksjan pobiegł za nią, uderzając bosymi stopami o kamienną posadzkę.
***
Smukły dziób “Cesarzowej Ireny" podniósł się i oderwał od fal, posyłając w ciemność pióropusz białej piany. Dahwos uchwycił się mocno liny. Okręt kołysał się i podskakiwał jak znarowiony koń. Potężna fala przesunęła się dalej, a “Irena" zanurkowała w dół. Ogromna masa ciemnej wody przelała się przez przedni pokład, zostawiając brudną pianę. Z powierzchni morza podnosiła się rzadka mgła. Rzymski kapitan wrzeszczał na wioślarzy, a okręt zaczął zmieniać powoli kierunek, ustawiając się dziobem do kolejnej fali. Dahwos wyruszył z Perinthus rankiem; flota płynęła w górę Propon- tydy, zmagając się z silnym, zimnym wiatrem z północnego wschodu. Od czasu przybycia Chazarów do Perinthus minęło kilka długich, chaotycznych dni. Zbuntowany legion ósmy nie chciał najpierw wpuścić ich do miasta, ustąpił dopiero wtedy, gdy centurionowie z trzeciego legionu odwołali się do ich honoru. Zachodni rekruci i ich oficerowie byli skruszeni, stali w szeregach wzdłuż ulicy, gdy resztki trzeciego legionu i armia Chazarów wkroczyły do miasta. Dahwos traktował oficerów ósmego legionu dość uprzejmie, choć właściwie nie mieli już żadnej władzy. Legioniści zostali wcieleni do trzeciego, dzięki czemu legion miał znowu pełny stan liczebny. Sztandary i znaki ósmego legionu zostały zabrane i złożone w ładowniach jednego z rzymskich okrętów. Dahwos udawał, że nic o tym nie wie, dotarło jednak do jego uszu, że legat ósmego legionu został następnego dnia znaleziony martwy, nabity na własny miecz. Chazarski książę modlił się co wieczór i dziękował Panu, że zbuntowani Rzymianie nie próbowali jednak bronić miasta. Centurionowie z trzeciego legionu domagali się od niego, by zdziesiątkował ósmy, ale Dahwos odpowiedział, że nie mają czasu na wykonanie tej zwyczajowej kary. Potrzebował każdego żołnierza.
Kapitanowie floty nie mogli się już doczekać starcia z Arabami i Persami. Stąd wziął się pomysł tego wypadu, który miał na celu próbę przełamania blokady Konstantynopola i sprawdzenie, jak te masywne drewniane rumaki spisują się na wodzie. Dahwos nigdy nie kierował walką na wodzie, ale ufał kapitanom i ich załogom. Miał nadzieję, że czegoś się od nich nauczy podczas tej bitwy. Wydawało się, że zwycięstwo w tej wojnie zależy od tego, kto ostatecznie obejmie panowanie na morzu. Teraz jednak, patrząc na rosnące wraz z każdym ruchem wioseł mury miasta, zastanawiał się, czy prowokowanie bitwy to rozsądne posunięcie. Morze było wzburzone, pełne dziwnych prądów i ogromnych, ledwie widocznych fal. Wydawało się, że cała zachodnia część Konstantynopola stoi w ogniu, nad wodą niósł się ryk szalejących w mieście płomieni. Dahwos obserwował z rosnącym przerażeniem, jak nad mury okalające przystań wyrastają ogromne kolumny ognia. Nigdzie w pobliżu nie było widać arabskiej floty. Czyżby uciekła przed trzęsieniem ziemi?
- Kapitanie! Proszę rozstawić swoje okręty. Połowa wpłynie do przystani, druga połowa zostanie na zewnątrz i będzie trzymać straż. Rzymski kapitan przestał na moment wrzeszczeć, wysłuchał Dahwo- sa i zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. Żeglarze rozbiegli się na obie strony okrętu, trzymając w dłoniach zapalone lampy. “Irena" zmieniła kurs i skręciła w lewo, kierując się ku falochronowi strzegącemu wejścia do wojskowego portu. Książę Chazarów pochylił się do przodu, wciąż przytrzymując się jedną ręką liny, i próbował wypatrzyć w ciemności przerwę w falochronie. Na wieżach znaczących wejście do portu powinny palić się światła, lecz trudno było je dostrzec na tle czerwonego od ognia nieba.
- Tam! - krzyknął, wskazując trójkątny żagiel statku kupieckiego, który wypływał właśnie z portu. “Irena" ponownie zmieniła kurs. Fleciści na niższym pokładzie przyspieszyli rytm, do którego stosowali się wioślarze. Okręt poderwał się do przodu, a rzymski kapitan stanął przy relingu i spojrzał na statek opuszczający przystań.
- Mają za duże zanurzenie - powiedział, wydymając usta. - Widzisz ich? Ciężki ładunek. Dahwos zawsze uważał, że ma świetny wzrok, lecz migotliwy czerwony blask odbity od morskich fal utrudniał właściwą ocenę odległości i kształtów. Statek kupiecki podpłynął bliżej, kołysany silnymi falami. Pokład wypełniony był ludźmi ściśniętymi niczym solone śledzie w beczce. Wszyscy milczeli jak zaklęci, wpatrując się w mijający ich rzymski okręt. Chazar z przerażeniem zobaczył, że fale sięgają niemal pokładu. Rzymska flota rozstąpiła się, przepuszczając kupiecki statek, a Dahwos ponownie spojrzał na płonące miasto.
-
Wszyscy do broni! - warknął, wyrywając kapitana z odrętwienia. - Jeśli macie włócznie, też je rozdajcie. Przekażcie innym okrętom, by tam zrobili to samo. Kapitan przywołał do siebie oficerów. Widać już było falochron oblepiony mężczyznami, kobietami i dziećmi. Nad wodą niósł się głośny płacz i zawodzenie. Przystań wyglądała zapewne jeszcze gorzej, wypełniona tysiącami zdesperowanych ludzi. Dahwos zrozumiał, że będzie musiał podjąć bardzo trudną decyzję. Wydawało się, że noc zrobiła się jeszcze czarniejsza.
*** Gwardziści wmaszerowali na plac przy świątyni Mitry Zwycięskiego, ustawieni w dziesięciu szeregach po pięćdziesiąt osób. Nad ich głowami wznosiły się łuki akweduktu Walentyniana, od których odbijał się czerwony blask pożarów. Na środku placu wznosiła się olbrzymia świątynia o strzelistych kolumnach i trzech złoconych kopułach. Plac wypełniony był przerażonymi ludźmi, którzy biegli na zachód. Na rozkaz jednego z oficerów gwardziści rozciągnęli szeregi, zajmując niemal połowę placu. Ludzie w nocnych szatach - niektórzy nie zdążyli z płonącego domu wynieść żadnego dobytku - zatrzymali się, ujrzawszy ścianę żelaza, stali i wysokich tarcz, potem jednak ponownie ruszyli przed siebie, płacząc głośno i omijając żywą zaporę niczym strumień opływający kamień z obu stron. Niebo za czarnymi łukami akweduktu płonęło różnymi odcieniami czerwieni. Dziwna, atramentowa ciemność, która nadciągnęła nad miasto, ustąpiła miejsca chmurom sadzy. Znad ogarniętych pożogą dzielnic unosiły się ku niebu smugi dymu. Łuna jaśniejąca nad miastem oblewała czerwienią plac, odbijała się w ostrzach toporów i mieczy.
caligulae, maszerował wraz z gwardzistami, osłaniany z jednej strony przez Nikolasa, z drugiej przez Władimira. Rufio był niedaleko, szedł obok cesarza otoczonego podwójnym kręgiem gwardzistów. Herakliusz miał na sobie starą, wysłużoną zbroję; tylko wysokie czerwone buty wyróżniały go spośród żołnierzy. Dwyrin,
zaopatrzony
w
parę
pożyczonych
- Hoi nekroi! Hoi nekroi erchesthe! - Jakiś człowiek biegł z twarzą wykrzywioną grymasem panicznego strachu. Przepchnął się przez zbrojne szeregi, padł na kamienie, a potem odpełzł na bok, szlochając. Na placu robiło się pusto, tu i ówdzie leżały tylko ciała ludzi
stratowanych przez oszalały z przerażenia tłum. Równy, marszowy krok odbijał się echem od ścian budynków otaczających agorę niczym głos bębnów. - Co on mówił? - spytał Dwyrin szeptem. Nikolas pokręcił głową; on też nie zrozumiał. Brunhilda drżała w jego dłoni, dygotała niczym żywe stworzenie. Po placu krążył dziwny, nienaturalny wiatr, który rzucał drobiny piasku i żwiru prosto w twarze gwardzistów.
-
Nie wiem - rzekł wreszcie Nikolas, podnosząc rękę, by ludzie się zatrzymali. - Chyba coś o zmarłych. Kapitanie Rufio! Ciemnooki Grek obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Nikolas i lewe skrzydło kolumny przystanęło.
- O co chodzi? -
Widzę coś za świątynią. Myślę, że powinniśmy zaczekać tutaj, gdzie z flanek chronią nas budynki, a od tyłu mamy akwedukt. Rufio miał mu odpowiedzieć, uprzedził do jednak stanowczy, ostry głos:
- Nie. Idziemy dalej. Chcę zobaczyć twarz przeciwnika. Dwyrin widział, że Nikolas miał już zaprotestować, w ostatniej chwili zorientował się jednak, że mówi doń sam cesarz. Centurion cofnął się
0 krok i zasalutował. - Wszystkie manipuły, broń w gotowości, naprzód marsz! Hibernijczyk próbował wyciszyć umysł, odciąć się od ryku płomieni, łomotu butów uderzających o bruk, zgrzytu pancerzy, chrapliwych oddechów. Tego wieczoru, pod niebem rozpalonym łuną pożarów, było to wyjątkowo łatwe. Ogień natychmiast sięgnął jego woli, ochoczy kochanek, pragnący uwolnić się z okowów ciała. Dwyrin rozejrzał się po placu, przenikając magicznym wzrokiem ciemność, dym i dziwną szarą mgłę, która sączyła się z kamieni.
Zaklął, wypowiadając głośno obrzydliwe, siarczyste słowa, których nauczył się od swego instruktora magii. W tym samym momencie rozległo się dzikie wycie i tupot tysięcy biegnących stóp. Hibernijczyk rzucił się do przodu, przepychając się przez szeregi gwardzistów. Władimir i Nikolas krzyczeli za nim, potem Wład pobiegł śladem chłopca. Z pierwszych szeregów dobiegały zaniepokojone okrzyki - żołnierze również zobaczyli już wroga. Dwyrin zanurkował pod tarczą gwardzisty z pierwszego szeregu. Cały plac wypełnił się wyjącym przeraźliwie tłumem. Dziesiątki tysięcy postaci zmierzało w stronę ściany tarcz. Zajmowały już nie tylko całą agorę, ale i prowadzące do niej ulice. Luna pożarów oświetlała wyraźnie ich upiorne, pozbawione oczu twarze, pourywane kończyny.
- To zmarli - syknął Dwyrin, podnosząc rękę szybkim, gniewnym ruchem. - Cofnijcie się! Władimir stanął u jego boku, zobaczył nacierający tłum trupów i pobladł ze strachu.
- Drakule! Drakule na nas ruszyli! Dwyrin warknął gniewnie, ogień wypłynął z jego serca i wystrzelił z ręki. Roziskrzony biały pocisk uderzył w szeregi zmarłych, odległe już zaledwie o niecałe sto stóp od zwartego szyku gwardzistów. Trupy skowytały przeraźliwie, wymachiwały rękami, wiły się w męczarniach, gdy rozpalony do białości ogień wpływał w ich puste oczodoły i trawił zgniłe korpusy. Setka runęła na ziemię, zamieniona w stertę popiołu, lecz w ich miejsce natychmiast tysiąc innych podjął na nowo marsz w stronę cesarza i jego oddziału.
- Stać! Stać! - wołał Nikolas, przekrzykując tumult. Zmarli przyspieszyli kroku; jedni mieli na sobie zardzewiałe zbroje, inni byli nadzy, niektórzy musieli umrzeć zaledwie kilka dni wcześniej, na ich ciałach widać było bowiem otwarte rany i zakrzepłą krew. Ogień wystrzelił z dłoni Dwyrina raz i drugi, okrywając płomieniami ogromne połacie tłumu. Wielu zmarłych, choć spowitych błękitnym ogniem, nadal nie przerywało marszu.
- Cesarz! Cesarz! Zmarli uderzyli w ścianę tarcz, szczerzyli pozbawione warg zęby w blasku ognia, sięgali gnijącymi dłońmi do twarzy Skandynawów. Gwardziści wytrzymali pierwszy cios, potem cofnęli się wszyscy o krok. Ich długie topory opadały raz za razem, odcinały głowy od przegniłych karków, ramiona od ziemistych, nabrzmiałych robactwem korpusów. Niemilknące przeraźliwe wycie trupów niosło się nad placem, zagłuszało rozkazy centurionów i krzyki umierających. Nawet posiekani na kawałki, pozbawieni głów, nóg i rąk, zmarli próbowali nadal walczyć, przesuwali swe gnijące tułowia po bruku, rozmazując na kamieniach gnijące czarne wnętrzności. Wszędzie unosił się dławiący, trupi smród.
Dwyrin stał otoczony chmurą popiołu i gryzącego dymu. Obok niego Władimir siekł wielkim toporem wszystko, co próbowało zbliżyć się do chłopca. Ostrze topora oblepione było już grubą warstwą zielonej mazi wypływającej z ran zmarłych. Hibernijczyk stał nieruchomo, wpatrzony w ciemność, jakby nieobecny, jednak raz po raz z jego dłoni wypływały strumienie ognia, które żłobiły szerokie pasma zniszczenia w napierającym tłumie. Mimo to gwardziści musieli cofnąć się o krok, a potem następny. Nikolas, który znalazł się nagle w pierwszym szeregu walczących, wbił Brunhildę w pierś trupa atakującego go legionową włócznią. Umarły zaczął się ku niemu przesuwać wzdłuż lśniącego ostrza. Centurion uderzył go w twarz opancerzonym łokciem i wyrwał miecz z gnijącego ciała. Trup sięgnął dłonią do jego hełmu. Nikolas zachłysnął się straszliwym smrodem i odciął upiorowi rękę od tułowia. Palec jednak nadal wsuwał się do wnętrza hełmu, celował w oko. Nikolas wycofał się z pierwszego szeregu walczących, krzycząc ze strachu i chwytając się obiema rękami za hełm. Za późno. Palec wił się między warstwą metalu i jego policzkiem. Oszalały ze strachu centurion zerwał pasek podtrzymujący hełm, czując, jak paznokieć wbija się w jego oko. Wrzeszcząc wściekle, zrzucił hełm z głowy, pochwycił kościsty palec i wyrwał go z własnego ciała. Strumień krwi pociekł mu po policzku. Tymczasem palec wił się jak żywy w jego dłoni, wciąż gotów zabijać. Nikolas rzucił go przed siebie, w tłum nacierających trupów. Zamrugał i otarł twarz z krwi. Dotknął ostrożnie lewego oka, wyczuł jednak tylko płat luźnej skóry zakrywający coś miękkiego i wilgotnego. Zrobiło mu się słabo, nagle znalazł się na ziemi i ujrzał nad sobą płonące niebo. Brunhilda drżała w jego dłoni, przerażona.
- Wład! Wład! Pomóż mi!
***
Dwyrin usłyszał krzyk Nikolasa i przyklęknął, odtwarzając w myślach stare, zasłyszane niegdyś wzory i formuły. Moc wypływała z ziemi i nieba. Obrócił już tysiące zmarłych w popiół, jednak zewsząd napływały kolejne tysiące i dziesiątki tysięcy. Wiedział, że nie są to tylko ofiary ostatniej bitwy, które nieprzyjaciel pozostawił bez pochówku, na pastwę słońca i deszczu, lecz zmarli z cmentarzy w całym mieście. Nieprzeliczone mrowie. Wapienne bloki, którymi wyłożono plac, były już bardzo stare, oderwane przed wieluset laty od ich rodzimych gór i wzgórz. Wypełniający je niegdyś ogień stał się małym, ukrytym głęboko płomykiem. Dwyrin jednak do niego sięgnął, czuł, jak płomyk ożywia się, rozrasta.
Obudźcie
się! - wołał do kamieni, obejmując gestem cały plac. Obudźcie się!
***
- Wycofać się! Przeformować szyki! Rufio odskoczył na bok, przepuszczając jednego z atakujących upiorów i natychmiast przecinając ścięgna pod jego kolanami. Trup runął na ziemię unieruchomiony. Pomimo swych nienaturalnych, przerażających możliwości zmarli nadal potrzebowali kości i mięśni, by się poruszać. Gwardziści, zgodnie z rozkazem, cofnęli się, ustawiając ponownie tarcze w jedną zwartą ścianę. Kapitan zerknął na lewo, szukając Nikolasa, i stwierdził z przerażeniem, że lewe skrzydło odsunęło się od niego. Setki trupów wcisnęły się w lukę powstałą w ścianie tarcz, rozrywając szyki gwardii na dwoje. Rufio wycofał się pospiesznie, widząc, jak lśniące hełmy żołnierzy lewego skrzydła przemieszczają się w stronę południowej pierzei placu. Stanąwszy na swoim miejscu w szyku, odszukał wzrokiem cesarza. Herakliusz stał niedaleko. Trzymał w obu dłoniach długi, prosty miecz, miejscami wyszczerbiony i prawie czarny ze starości. Obok niego stało już tylko pięciu lub sześciu gwardzistów, którzy rozglądali się czujnie na wszystkie strony. Oczy kapitana i cesarza spotkały się ze sobą. Herakliusz uśmiechnął się i zawołał:
- Rufio! Gdzie jest ten chłopak, władca ognia? Kapitan rozejrzał się dokoła i zobaczył go, niecałe sto stóp dalej, otoczonego kręgiem zmarłych. Co dziwne, trupy nie atakowały chaotycznie, lecz powoli zacieśniały krąg. Wokół barbarzyńcy piętrzyły się sterty zwęglonych zwłok. Chłopiec klęczał na ziemi, skupiony, przykładając obie dłonie do kamieni.
-
Sprowadzę go tutaj! - Rufio rzucił się do przodu, wymachując mieczem i odcinając głowę najbliższemu trupowi. Powalił dwóch następnych i nagle znalazł się we wnętrzu kręgu. Dwyrin podniósł wzrok, a Rufio stanął jak wryty, przejęty nagłą zgrozą. Oczy barbarzyńcy płonęły żywym ogniem.
-
Rufio! - Herakliusz zaklął, a potem opuścił rękę. Odwrócił się, wskazując na tłum trupów mieczem. - Chodźcie, chłopcy, musimy... Kamienie wystrzeliły nagle olbrzymią fontanną ognia, który ogarnął cały plac i sięgnął ku niebu oślepiającym białym rozbłyskiem. Wielkie wapienne bloki w mgnieniu oka zamieniły się w rozżarzoną do białości chmurę płynnego ognia. Eksplozja zagarnęła dziesiątki tysięcy zmarłych. Rozerwane fragmenty ludzkich zwłok, objęte zielonymi płomieniami, poleciały w górę. Fala uderzeniowa odrzuciła Herakliusza do tyłu, na jego gwardzistów. Wszyscy runęli na ziemię. Oszołomiony cesarz widział tylko naramiennik jednego ze swych żołnierzy i fragment czerwonego
nieba. Leżało na nim dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn. Z trudem chwytając oddech, cesarz próbował zepchnąć ich z siebie. Powoli, gdyż jego ramiona były znacznie słabsze niż niegdyś, zdołał w końcu przesunąć ich na bok i wypełznąć na bruk. Płomień, który ogarnął cały plac, rozświetlał niebo na przestrzeni wielu mil, oblewał wszystko jasnym, zielonkawym blaskiem. Ryk ognia trawiącego kamienie był ogłuszający. Herakliusz zdołał podnieść się na kolana. Gwardzista leżący obok niego prawdopodobnie zginął, jego zbroja dymiła, broda zajęła się ogniem. Herakliusz próbował ją ugasić rękawicą, ale bezskutecznie. Wszędzie dokoła leżały ciała zmarłych powalonych gigantyczną eksplozją. Płonęło także wiele spośród budynków otaczających plac, z pustych okien biły kłęby gęstego dymu. Świątynia Mitry widoczna była tylko jako chwiejny, rozmyty kształt, przesłonięty dymem i falującym rozgrzanym powietrzem. Cesarz rozejrzał się dokoła, szukając jakiejś broni, czegokolwiek. Coś uderzyło go od tyłu, przewróciło na ziemię. Cesarz przetoczył się na plecy i ujrzał nad sobą postać w łuskowej zbroi, okrytą cienką warstwą zielonego ognia. Trup ściskał w dłoniach osmoloną, nadpaloną już włócznię. Herakliusz krzyknął przeraźliwie, gdy włócznia uderzyła. Żelazo zazgrzytało o żelazo, rozrzucając dokoła snop złotych iskier. Cesarz czuł, jak grot przebija zbroję i wnika w jego klatkę piersiową, wypełniając ją bolesnym chłodem. Chwycił za drzewce broni, próbując ją wyciągnąć. Trup wbił ostrze głębiej i poruszał nim na boki, spoglądając na cesarza pustymi, czarnymi oczodołami. Herakliusz bronił się jeszcze przez chwilę, próbował kopnąć zmarłego i go przewrócić, jednak wypuścił z dłoni dymiące drzewce, głowa opadła mu bezwładnie na bok, z ust wypłynęła strużka krwi. Sycząc cicho, trup wyrwał włócznię z piersi cesarza i przewrócił się na bok, trawiony nieustępliwym, zielonym ogniem. Czarny dym przesłonił stylizowany obraz dwóch palm wymalowany na jego zbroi.
***
Dwyrin truchtał powoli naprzód, odwracając twarz od ściany ognia ryczącego za jego plecami. Stęknąwszy głośno, poprawił rękę Rufia przerzuconą przez jego ramiona.
- Aleś ty ciężki... - syknął przez zaciśnięte zęby. Kapitan twarz miał poparzoną. - Spróbuj iść sam! Rufio jęknął i stanął o własnych siłach, chwiejąc się lekko. Dwyrin odwrócił się w stronę, w którą pobiegł chwilę przedtem Władimir. Wołoch obiecał, że zaraz wróci, ale Hibernijczyk nigdzie go nie widział. Tu i ówdzie snuły się jeszcze pojedyncze trupy, okryte warstwą zielonych płomieni. Z jednej z bocznych uliczek dochodziły odgłosy walki, Dwyrin ruszył więc w tamtym kierunku, ciągnąc Rufia za sobą. Ogień wypływający z wapienia wciąż płonął w jednostajnym tempie, sycząc i trzaskając, pożerając dziesiątki tysięcy martwych ciał.
Hibernijczyk podniósł nagle głowę, przeszyty zimnym dreszczem. Wysoko w górze przeleciał olbrzymi nietoperz, zmierzał do centrum miasta. Dwyrin omal nie przewrócił się na pełznącym przez kamienie odciętym ramieniu. Czuł już kiedyś tę moc, dawno temu. Wspomnienie to było niczym rana tylko powierzchownie zabliźniona. Próbował przyspieszyć kroku, licząc na to, że wkrótce znajdzie gdzieś Nikolasa i Władimira.
***
“Irena" sunęła przez ciemne, oleiste wody zatoki. Załoga milczała, pochylona nisko nad wiosłami. Wzdłuż umocnień okalających przystań płonął ogień, czerwony blask rozświetlał niebo nad przystanią, oblewał krwistym rumieńcem brzuchy chmur i gęstych obłoków dymu. Wiatr ucichł. Na kamiennych pirsach leżały rozbite galery, ich martwe kadłuby lśniły w łunie pożarów. Wszędzie roiło się od ludzi, którzy obsiedli keje i falochron, weszli nawet na nieruchome, przechylone wraki. Białe, milczące twarze wpatrywały się w przepływający obok okręt Dahwosa.
-
Generale - wyszeptał rzymski kapitan. - Nie będziemy przybijać do brzegu, prawda? - Szeroko otwarte oczy żeglarza pełne były strachu. Tłum zamilkł, gdy pierwsza z rzymskich galer wpłynęła do portu, choć chwilę przedtem po wodzie niosły się krzyki, modlitwy, płacz i zawodzenie. - Zatopią każdą łódź, która spróbuje tu zacumować.
- Wiem - odparł Dahwos zimnym tonem. - Nie będziemy zabierać żadnych cywilów. Kapitan zmełł w ustach przekleństwo, wpatrzony w najbliższy dok. Kobiety wyciągały w ich stronę swe dzieci, patrzyły na nich błagalnie. Kilku młodych chłopców wskoczyło do wody i płynęło w stronę ich statku. Żeglarze na pokładzie “Ireny" czekali już z włóczniami i bosakami w dłoniach, by odepchnąć tych, którzy spróbują wspiąć się na burtę.
- Tam są tysiące ludzi... - Widzę. - Dahwos odwrócił się do kapitana. Jego twarz, oblana z jednej strony blaskiem pożarów, przypominała nieruchomą maskę. - To miasto umiera. Persowie nie będą siedzieć bezczynnie, gdy obrońcy i mieszkańcy zajęci są gaszeniem pożarów i ratowaniem dobytku. Na pewno już teraz atakują mury od strony lądu. Jedyne, co możemy zrobić, to przyjąć na pokład wszystkich pozostałych przy życiu żołnierzy. Może dzięki temu uda nam się w przyszłości odbić miasto.
- Ale... ale ci ludzie! - Kapitan objął gestem całą przystań. - Wszyscy zginą! - Ogień nie strawi kamieni. Tutaj będą bezpieczni. Kiedy nadejdzie dzień, pożar przygaśnie, a oni będą mogli wrócić do swoich domów. Persowie nie są potworami, pozwolą im normalnie żyć.
- Panie, to straszne! Jak... -
Zrobisz, co każę - warknął Dahwos, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Przycumujemy tutaj. Wskazał długą keję pośrodku portu. Na nabrzeżu kłębił się gęsty tłum, pośród cywilnych ubrań tu i ówdzie błyszczały również zbroje i hełmy. Drugi koniec doku łączył się z główną drogą prowadzącą do bram miasta. Na komendę kapitana “Irena" zbliżyła się powoli do nabrzeża, prowadzona równymi pociągnięciami wioseł. Dahwos widział, jak ludzie na kei przepychają się w ich stronę. Na innych nabrzeżach podniósł się nagle krzyk i zawodzenie, ludzie rzucali obelgi lub błagali, by płynęli w ich stronę. Żołnierze stojący na głównej kei zmagali się z cywilami, którzy próbowali zepchnąć ich do tyłu. Ludzie spadali z krawędzi nabrzeża, uderzali z krzykiem w powierzchnię czarnej wody. “Irena" zbliżyła się do brzegu, na jej pokładzie stanęli murem marynarze odziani w korkowe kamizele. Jakiś młody mężczyzna, ubrany tylko w nocną koszulę, podpłynął do statku i uchwycił się wioseł. Jeden z marynarzy pochylił się w stronę młodzieńca. Tłum nagle ucichł, w napięciu obserwując rozwój wydarzeń. Marynarz długą włócznią o szerokim ostrzu w kształcie liścia uderzył w pierś chłopca, który krzyknął przeraźliwie i zniknął pod kadłubem. Ludzie zgromadzeni na brzegu jęknęli jednym głosem, zrozumiawszy, że nie ma już dla nich ratunku. Na nabrzeżu coraz więcej żołnierzy przepychało się przez tłum, zrzucając do wody ludzi stojących im na drodze, próbując dotrzeć na koniec kei. “Irena" była już bardzo blisko. Nagle niebo zapłonęło oślepiającym białym blaskiem. Gęste chmury wypełniły się jasnym światłem, które odsłoniło ukryte w ich wnętrzu smugi białego dymu. Potem nad zatoką przetoczył się huk. Coś wydarzyło się w centrum miasta, coś równie potężnego i nieogarnionego jak trzęsienie ziemi. Dahwos zamarł ze zgrozy. W mieście zmagały się ze sobą gigantyczne moce, podobnie jak kilka dni wcześniej na równinie. Nagle kagan pożałował, że nie został w domu, na rozległych trawiastych
O Boże, miej nas w swej opiece, pozwól nam przetrwać tę ciężką próbę... równinach Sarai, ze swą rodziną i przyjaciółmi.
***
Królowa Ciemności zatrzymała się w cieniu. W wylocie ulicy widać było Forum Konstantyna. Na środku placu wznosiła się wysoka na sto stóp kolumna zwieńczona marmurowym posągiem pierwszego cesarza Wschodu. Blada twarz cesarza patrzyła na zachód, na aleję Mese. Wokół forum przez ostatnie czterysta lat wzniesiono potężne, bogato zdobione budowle.
Maksjan również się zatrzymał. Prędkość i lekkość, z jaką poruszała się królowa, początkowo go zaskoczyła, później jednak przypomniał sobie, czego uczyła go niegdyś Alais, i pozwolił, by noc sama niosła go na swych skrzydłach. Chciał już coś powiedzieć, lecz nagle poczuł drżenie mocy w ukrytym świecie. Milę dalej coś eksplodowało białym, rozpalonym do granic możliwości ogniem. Niebo zapłonęło bielą i zielenią, kolumna płomieni sięgających nieba rozświetliła całe miasto. Potem ziemia zadrżała od ogłuszającego huku. Maksjan nie widział źródła eksplozji, przesłoniętego licznymi budowlami, czuł jednak na twarzy podmuch rozpalonego powietrza. Jego tarcze zadrżały, uderzone falą mocy, nie był to jednak atak skierowany na niego, lecz skutek uboczny jakiegoś potężnego pokazu siły. Maksjan zastanawiał się przez moment, co mogło być celem owego pokazu, wiedział jednak tylko tyle, że z pewnością cel ten został zniszczony.
-
Co to... - Maksjan znieruchomiał, ujrzawszy, jak królowa podnosi rękę. Spojrzała nań przez ramię. Czuł, jak otaczające ją wzory i tarcze stają się jeszcze silniejsze i twardsze.
- Czujesz go? Skinął głową, przejęty nagłym chłodem. Coś pędziło w ich stronę, gęsta ciemność naruszająca wzory ukrytego świata samą swą obecnością. Tutaj, na Wschodzie, klątwa była bardzo słaba, objawiała się jednak tu i ówdzie, głównie w starych posągach i kamieniach milowych stojących u podstawy kolumny Konstantyna. Matryce drżały w zetknięciu z przemykającym obok, wirującym chaosem.
- Nie jest sam. -
Owszem - przytaknęła królowa. - Uczy się na błędach. Ostatnio walczył z nami w pojedynkę. Teraz wziął sobie do pomocy sługi. Przygotuj się! Czarny punkt mknący nad miastem przybrał nagle konkretny kształt człowieka w długim czarnym płaszczu, ze skrzydłami, które złożyły się, gdy monstrum usiadło na złotym kręgu u podstawy posągu Konstantyna. Z nocnego nieba spłynął również jego sługa; blask pożarów trawiących umierające miasto odbijał się w jego żelaznej głowie. Maksjan zesztywniał, rozpoznawszy w nim podobiznę jednego z martwych bogów Egiptu. Obaj budzili lęk, któremu nie mogła się oprzeć żadna ludzka istota pozbawiona magicznych zdolności. Ludzie na placu rzucili się do ucieczki, rozbiegli na wszystkie stro- ny, wyjąc ze strachu. Mężczyźni tratowali kobiety, rzucali na ziemię swoje dzieci. Bruk pokrył się krwią. Maksjan odwrócił wzrok od tych przerażających scen, utwierdzając się jedynie w swym postanowieniu. Pozbawiony pomocy klątwy czuł się wyjątkowo osłabiony, nadal jednak był silny. Wszedł powoli na plac zalany pulsującym białym blaskiem odbitym od zachmurzonego nieba. Gorące powietrze przesycone było
metalicznym zapachem krwi i uryny. Książę sięgnął wolą do otaczających go kamieni, powietrza i budynków, czerpiąc z nich moc. Jego tarcze zapłonęły jasnym błękitnym blaskiem, nabierając nowych sił. Stworzenie stojące na kolumnie zwróciło się ku niemu. Spojrzenie uderzyło w Maksjana niczym pięść, fala ciemności obmyła jego tarcze. Z obrzeży świadomości docierały doń przeraźliwe krzyki, trupi smród, trzask pękających kości i ostatnie oddechy umierających. Królowa Ciemności zniknęła, rozmyła się w mroku.
Precz! - zawołał w stronę monstrum. Odpowiedział mu odrażający, ponury śmiech. Nie zdobędziesz tego miasta. Ja je ochraniam. Niebo pociemniało; z zachodu nadciągnęła fala atramentowej czerni, która pochłonęła podświetlone czerwienią chmury i biało-zielony, palący blask. Maksjan czuł, jak moc umyka nagle z jego otoczenia, nawet maleńkie drobiny, wypełniające powietrze nieustannym ruchem, bledną i zwalniają. Otoczył go okropny ziąb. Człowiek z żelazną głową psa zeskoczył z kolumny, butami uderzył ciężko o warstwę lodu, która pokryła kamienie na placu. Ruszył w jego stronę, trzymając w dłoni czarną laskę zwieńczoną głową węża. Maksjan wciągnął w płuca lodowate, palące powietrze i przesunął się na bok. Żelazny pies skoczył naprzód, opuszczając czarną laskę. Ciemność obmyła bezgłośnie tarcze Maksjana, cios był jednak potężny, rozbił zewnętrzne warstwy chroniące jego ciało. Książę opuścił gwałtownie rękę. Tym razem uderzeniu towarzyszył dźwięk. Powietrze nad placem przeciął roziskrzony błękitny piorun, który trafił w żelaznego psa, rozświetlił jego tarcze i wzory, przeniknął je z głośnym trzaskiem i sykiem. Potwór odleciał do tyłu, ślizgając się po lodzie. Maksjan rzucił kolejny pocisk. Ultrafioletowe promienie pomknęły z sykiem przez powietrze i zamknęły się na tarczach nieprzyjaciela. Wzory otaczające żelaznego psa wygięły się i zafalowały niczym wzburzone morze, wyryte na nich
symbole zapłonęły jasno, a potem przygasły i zniknęły. Nad środkiem placu zaczął unosić się dym i obłoki pary z topniejącego lodu. Monstrum przyklękło i pochyliło głowę. Maksjan wyczuwał w żelaznym psie ciemną postać, która odbijała się w jego wzorach dziwnym, podwójnym echem. Uderzył ponownie, a cały plac zapłonął lazurowym blaskiem. Ciemność zakrywająca niebo pękła w kilku miejscach, czarne obłoki zamieniły się w wirujące w szalonym tempie stożki, grad błyskawic otoczył potwora klęczącego na placu. Żelazna maska rozgrzała się do czerwoności, z jej wnętrza wydobył się przeraźliwy krzyk. Monstrum próbowało zedrzeć z głowy żelazny łeb, jego palce dymiły w zetknięciu z rozżarzonym metalem. Maksjan rozradowany czuł, że wzory obronne nieprzyjaciela chwieją się i rozpadają. Zacisnął dłoń w pięść i wysunął ją przed siebie. Powietrze zafalowało gwałtownie, gdy od dłoni księcia oddzieliła się jaskrawo świecąca błękitna kula, przemknęła nad placem, znacząc swój ślad szeregiem spękanych kamieni, i otoczyła żelaznego psa eksplozją światła, dymu i syczącego ognia. Monstrum sięgnęło po leżącą na ziemi laskę, lecz w tym momencie ostatnia tarcza, zdeformowana olbrzymim naciskiem, pękła z ogłuszającym hukiem, a błękitna moc wlała się do jej wnętrza. Maksjan odskoczył do tyłu, wzniósł się nad forum. Przestrzeń wokół niego wyginała się i odchylała. Ciemna postać stojąca na kolumnie wreszcie wkroczyła do walki. Czarny ogień uderzył w kamienie placu, rozrzucając na wszystkie strony drobne odłamki. Maksjana otoczyła czarna, nieprzenikniona chmura. Temperatura znów zaczęła spadać, a książę musiał przeznaczyć część dostępnej mu mocy na ogrzanie powietrza wokół swego ciała. Ciemność opadała wielkimi płachtami, rozpływała się w zetknięciu z tarczą, zabierając jednak po odrobinie mocy, osłabiając jego obronę. Po każdym bezgłośnym, nieszkodliwym na pozór uderzeniu tarcza Maksjana słabła.
Ze szczytu kolumny dobiegł zimny śmiech. Ohydne wizje i dźwięki obskoczyły księcia niczym wściekłe psy. Ogromne paszcze, wypełnione ostrymi jak szpilki zębami, wbijały się w jego ciało, przenikały je falami okropnego bólu. Na niebie pojawiło się olbrzymie stworzenie, jego gigantyczne skrzydła przesłaniały cały świat, jakby nie miały końca. Gąszcz czarnych macek oplatał Maksjana, wsuwał się do jego ust i nosa, zatykał oczy. Książę starał się utrzymać w całości swoje wzory i tarcze, zbierał siły, szykując się do kontrataku. Miał wrażenie, że się zapada, osuwa na lodowato zimne kamienie placu, nie zwracał jednak uwagi na to doznanie, pewien, że to jedynie halucynacja... Uderzył mocno nogami w ziemię, usłyszał trzask pękającej kości. Krzyknął przeraźliwie, przeniknięty prawdziwym bólem. Cienie wiszące w powietrzu zniszczyły wzór, który utrzymywał go nad ziemią. Łzy cieknące po jego twarzy natychmiast zamarzały w siarczystym mrozie. Zdekoncentrował się, opadł na kolana i wbił palce w lód, wyjąc z bólu. Wstań, chłopcze, wstawaj! - odezwał się głos w jego umyśle. Wszyscy zginiemy, jeśli nie odsuniesz od siebie tego bólu! Maksjan stanął na jednej nodze. Druga była niczym rozżarzony węgiel, paliła nerwy żywym ogniem. Ulecz się! Jesteś przecież kapłanem Asklepiosa! Cienie tłoczyły się wokół niego, przeciskały przez resztki tarczy. Maksjan próbował oddychać głęboko, lecz powietrze całkiem zamarzło. Zachłysnął się i zacharczał, zdjęty grozą. Jeden z cieni prześlizgnął się przez szparę w tarczy i dotknął jego złamanej nogi. Skóra zamarzła, zaczęła odpadać od kości cienkimi płatami. Maksjan patrzył, przerażony, jak czarna martwota pełznie w górę łydki. Ulecz się, ofermo! - słyszał głos mówiący z dziwnym akcentem. Drżał
cały, jakby ktoś próbował przejąć nad nim kontrolę. Columella! Pokaż mu, jak to robić! Gnojek całkiem stracił głowę. Odpowiedział chór głosów, który wypełnił głowę księcia chaosem. Maksjan nie mógł się ruszyć, był przymarznięty do ziemi. Szlachetny książę, przemówił głos jakiegoś starszego mężczyzny, sądząc po akcencie, rzymskiego patrycjusza. Musisz otworzyć się na moc uleczania. Natychmiast! Maksjan zareagował wreszcie na władczy ton głosu, jego umysł odnalazł wzór przywracający ciało i kości do równowagi. Ból nagle ustał, jak ucięty rzeźnickim tasakiem. Umysł księcia znów był jasny i czysty, ucichły nawet wypełniające go głosy. Powietrze ociepliło się wyraźnie w obrębie jego zdeformowanej, niemal zniszczonej tarczy. Roztopił się lód więżący jego stopy, czerń ogarniająca skórę popękała, a potem wyparowała z głośnym sykiem. Kość zrosła się w mgnieniu oka, skóra odzyskała naturalną barwę, do nogi i ramienia wróciła naturalna siła. Ponownie skupił wolę i umysł, z jego ręki wypłynęło czyste białe światło. Cienie wrzasnęły i znikły w zetknięciu z białym blaskiem. Maksjan stał cały i zdrowy na kamieniach pokrywających plac, otoczony błękitną, lśniącą jasno tarczą. Jego oczom ukazał się obraz chaosu i zniszczenia. Kolumna Konstantyna została rozbita, na środku placu wznosił się jedynie kikut, posąg leżał roztrzaskany kilkadziesiąt kroków dalej. Większość budynków otaczających forum płonęła, z okien wypływały jęzory czerwonego ognia, błękitne płomienie lizały marmurowe fasady. Królowa Ciemności atakowała, jej laska wirowała w powietrzu, niegasnąca błyskawica opisywała koło mocy. Ciemne monstrum kryło się we wnętrzu swej skorupy pokrytej przerażającymi obrazami i symbolami. Co najmniej trzy warstwy owej tarczy rozprysły się z sykiem, kiedy z góry, z
ciemnego nieba uderzył w nie potężny piorun. Gadzi potwór zawył, dotknięty gniewem królowej. Maksjan wyskoczył w górę, jednym skokiem pokonując połowę wielkiego placu. Kiedy stawiał stopę na kikucie zniszczonej kolumny, kątem oka dojrzał jakiś ruch. To żelazny pies czołgał się przez ruiny. Choć z jego głowy wciąż unosiły się wstęgi dymu, pełzł powoli do przodu, wbijając zakrwawione palce w sterty gruzu. Książę skrzywił się ze złością i skupił wolę. Błękitny płomień wystrzelił z jego dłoni i nakreśliwszy w powietrzu szeroki łuk, uderzył w ciało psa. Fundamenty ukryte pod powierzchnią placu pękły i rozsypały się. W górę wystrzeliła fontanna pyłu i gruzu, podświetlona od dołu migotliwym blaskiem płomienia. Żelazny pies krzyknął przeraźliwie i zniknął, pochłonięty przez ziemię, nad którą pojawił się obłok gęstego dymu. Maksjan uśmiechnął się drapieżnie i odwrócił. Monstrum przetrwało atak królowej, otrząsnęło się z gradu błyskawic i ognistych kul. Teraz roiły się wokół niej cienie rozproszone do tej pory w powietrzu. Choć raz po raz któryś z nich umierał z krzykiem w blasku niebieskich błyskawic, z ciemności nadlatywały kolejne. Wkrótce dołączyły do nich płonące czerwone drobiny, które rzucały się wściekle na tarcze królowej, ginęły, próbując je zniszczyć. Maksjan po raz pierwszy zobaczył wyraźnie swego wroga. Potwór przyjął kształt człowieka, wysokiego i szczupłego, o długich, opadających na kościste ramiona włosach. Niegdyś ta twarz była szlachetna i przystojna, teraz okrywała ją ciemna, cętkowana skóra, ściągnięta i zmarszczona wokół płaskich uszu i głęboko osadzonych oczu. Maksjan wzdrygnął się z odrazą. Oto miał przed sobą wroga ludzkości. Wiedziony jakimś pierwotnym instynktem wiedział, że musi jak najszybciej zabić tego potwora.
Nakreślił w powietrzu skomplikowany wzór, przyzywając moc ukrytą w strukturze ziemi i skał. Kamienne bloki, ściany i kolumny zamieniały się w pył. Pękały stropy i podpory podziemnych korytarzy. Woda uwolniona ze zniszczonych cystern zalewała zrujnowane tunele, nim zamarzła. Pobliska świątynia, ozdobiona fryzami przedstawiającymi starożytnych bogów oraz tuzinem posągów nimf, zadrżała w posadach i z ogłuszającym hukiem runęła na bruk. Książę uderzył, skupiając całą swą wolę w lśniącej niebieskozielonej drobinie, która pomknęła w stronę ciemnego monstrum. Potwór wyczuł zmianę w strukturach ukrytego świata. Zaskoczony, otworzył szerzej swe czerwone oczy, a potem odleciał do tyłu, w niebo. Pocisk Maksjana popędził za nim, przyspieszając do nieprawdopodobnej prędkości. Wróg nakreślił szponiastą łapą złożony wzór. W powietrzu ukazała się nagle czarna siatka. Niebieskozielona drobina uderzyła w środek owej struktury. Maksjan runął w dół, odepchnięty ogromną siłą, i uderzył w zasłany gruzami plac. Niebo przeciął oślepiający błękitny rozbłysk. Budynki rozpadały się jak domki z kart, zgniecione podmuchem rozgrzanego do nieprawdopodobnej temperatury powietrza. Książę odto- czył się do tyłu, czując, jak tarcze wyginają się i dotykają niemal jego ciała, zniekształcone ogromnym wybuchem mocy. Kikut kolumny rozleciał się na kawałki, rozrzucając dokoła odłamki cegieł, marmuru i kamienia. Z nieba wciąż spadał gruz. Książę zacisnął zęby i jednym ruchem odrzucił deszcz cegieł i kamieni. Cienie i czarne chmury zostały przegnane, pośrodku miasta została wielka pusta przestrzeń. Książę podniósł się powoli na równe nogi. Przesunął dłonią wzdłuż ciała, przywracając zdrowy wygląd poparzonej skórze. Jego oślepione, niemal wypalone oczy zadrżały i wróciły do swej pierwotnej postaci. Odzyskawszy wzrok, spojrzał na niebo. Monstrum zniknęło, w oddali widać było jedynie ścianę ciemnych chmur.
Odszedł, ale wciąż żyje. Wycofał się jedynie, by zebrać siły. Książę czuł wokół siebie tysiące ludzi martwych lub umierających. Eksplozja zniszczyła wszystkie budynki w obrębie kilku najbliższych przecznic, zostawiła pojedyncze kolumny lub wypalone szkielety ścian. Królowa zniknęła. Maksjan wspiął się na hałdę gruzu, szukał jej wzrokiem. Nie wyczuwał nigdzie jej obecności. Miał nadzieję, że nie zginęła. Żelazny pies również zniknął, przygnieciony zapewne olbrzymią górą kamieni i cegieł. Książę czuł się samotny i opuszczony. Po chwili przerwał poszukiwania. Jeśli telekast jest zamknięty, czeka mnie długa droga powrotna do domu, pomyślał z przygnębieniem. Miasto wyglądało na wymarłe. Szedł ze zwieszoną głową, przygnębiony. Osiągnął w najlepszym wypadku remis. Po jego odejściu nieprzyjaciel zajmie te ruiny. Nie powinienem był tu przychodzić... Gdy przyspieszył kroku, ruszając w stronę pałacu, wydawało mu się, że z dala dobiega go drwiący śmiech.
***
- Uważaj! - krzyknął ochryple Rufio, spoglądając za Dwyrina. Szli aleją biegnącą w dół zbocza od placu Mitry. Na szczęście Rufio doszedł do siebie na tyle, by iść o własnych siłach. Dwyrin zerkał z niepokojem na kapitana gwardzistów; jego twarz była poparzona, niemal wszystkie włosy spopielone, spod sinej, zamkniętej powieki wypływała żółta surowica. Hibernijczyk miał nadzieję, że on nie wygląda gorzej. Czuł się ogromnie osłabiony. Ogień w jego sercu wciąż płonął i pulsował, jednak wszystko inne wydawało się przymglone i nierzeczywiste. Tylko biało-zielony płomień na północy dodawał mu sił, przypominał o tym, że zadał nieprzyjacielowi potężny cios. Migotliwy blask pomagał im również odnaleźć drogę na zasłanej ciałami ulicy.
Hibernijczyk złapał Rufia za ramię i pchnął go w bok, gdyż za ich plecami rozległ się przeraźliwy wrzask. Z mroku wybiegli ludzie o długich, zlepionych tłuszczem włosach i twarzach pokrytych warstwą popiołu. Okryci byli tunikami z grubej skóry, większość nie miała nawet metalowych hełmów, lecz czapki obszyte żelaznymi płytkami. Dwyrin zacisnął dłoń w pięść, przywołując ogień. Z ciemności wyleciała włócznia, która uderzyła go prosto w ramię. Dwyrin obrócił się w miejscu i odleciał do tyłu, omal nie tracąc równowagi. Ostrze rozcięło mu ramię, zranioną rękę przeniknął lodowaty chłód. Jeden z barbarzyńców doskoczył z wściekłym krzykiem na ustach i uderzył toporem o długim drzewcu. Dwyrin uchylił się przed opadającym z góry ostrzem, a potem wbił palce w twarz napastnika. Słowianin próbował się uwolnić, wciąż krzycząc wściekle, lecz z ręki chłopca wytrysnął płynny ogień. Barbarzyńca zawył przeraźliwie i umilkł nagle, z jego uszu wypłynęły kłęby pary. Dwyrin odepchnął od siebie martwe ciało objęte pomarańczowymi płomieniami. Pozostali Słowianie stanęli jak wryci. Hibernijczyk warknął, odsłaniając zęby we wściekłym grymasie i podnosząc rękę, z której wciąż wypływały języki ognia. Napastnicy zaczęli się powoli wycofywać. Hibernijczyk wypchnął przed siebie wyprostowaną rękę, rozcapierzając palce, a jeden ze Słowian stojących na końcu szeregu zapłonął nagle jak pochodnia. Wił się w męczarniach i krzyczał wniebogłosy. Po chwili ucichł i runął na ziemię, spowity kłębami dymu. Dwyrin obejrzał się przez ramię, szukając Rufia. Grek znalazł broń, ciężki miecz o grubym ostrzu, i trzymał ją w obu dłoniach, na wpół oślepiony, lecz gotów do walki. - Uciekaj! - krzyknął Hibernijczyk, zwracając się ponownie ku wrogowi. Dopiero teraz dostrzegł pędzące ku niemu postacie i usłyszał tupot bosych stóp na bruku. Wykorzystując chwilę jego nieuwagi, Słowianie rzucili się do ataku, nadstawiając włócznie. Dwyrin krzyknął z bólu. Dwa szerokie ostrza w kształcie liści wbiły się w jego pierś, trzecie przeszyło szyję. Runął na ziemię. Ogień zapłonął mocniej w jego umyśle, choć jednocześnie rosnąca fala czerni wypełniała jego ręce i nogi zimnem. Dwaj Słowianie dosłownie rozlecieli się na kawałki w oślepiającej białej eksplozji. Pozostali cofnęli się o kilka kroków, krzycząc ze strachu i bólu; z ich ubrań i zbroi wydobywały się smugi dymu. Dwyrin próbował nabrać powietrza do płuc, krztusił się jednak tylko i charczał. Było mu zimno. Bardzo zimno. Ogień w jego sercu i umyśle wciąż płonął jasnym, trzaskającym płomieniem, zewsząd jednak otaczała go ciemność. Nad Hibernijczykiem pochylił się starzec o zatroskanej twarzy.
***
Rufio zamrugał, próbując przegonić jasne plamy tańczące mu przed oczami. Chłopiec leżał nieruchomo na ziemi. Krzycząc jak opętany, Grek rzucił się na nieprzyjaciół, wymachując szeroko
mieczem. Czubek ostrza przeciął szyję najbliższego Słowianina i natychmiast pokrył się jasnoczerwoną krwią. Większość barbarzyńców wciąż płonęła, niektórzy tarzali się po ziemi, próbując zdusić ogień. Rufio wyprowadził szerokie, ukośne cięcie i na ziemię runął kolejny Słowianin. Chłopiec leżał pod ciałami dwóch spalonych na węgiel wrogów. Z jego ust i nosa wypływały strumyki krwi. Rufio odrzucił trupy Słowian. Hibernijczyk drżał na całym ciele, próbował oddychać. W jego oczach wciąż płonął dziwny ogień, wydawało się jednak, że słabnie, zaczyna przygasać. Rufio dotknął żelaznego ostrza włóczni wbitego w szyję Dwyrina. Zaklął cicho. Nic nie mógł już zrobić. Po jego twarzy pociekły łzy, wyżłobiły wąski jasny ślad w warstwie sadzy i popiołu. Nagle ciało chłopca znieruchomiało, a ogień w jego oczach zgasł.
- Dobra śmierć - wyszeptał Rufio. Dziki wrzask przerwał jego modlitwę. Na ulicy pojawili się kolejni Słowianie i ich awarscy władcy. Wysokie, sztywne kity na hełmach wyróżniały oficerów stojących w tłumie. Trzydziestu lub czterdziestu włócz- ników o twarzach pomalowanych popiołem i urzetem rzuciło się z krzykiem w jego stronę. Rufio podniósł z ziemi włócznię o osmolonym, dymiącym drzewcu. Ujął ją mocno, wyważył w dłoni, a kiedy atakujący Słowianie byli już dość blisko, rzucił nią z całych sił. Włócznia przebiła na wylot jednego z napastników i odrzuciła go do tyłu. Pozostali biegli dalej. Grek zablokował pierwsze pchnięcie płazem miecza. Potem rzucił się na włóczników, uderzając z rozpędu w pierwszą trójkę. Pozostali natychmiast otoczyli go ciasnym kręgiem. Miecz Greka przeciął kolejną włócznię i trzymające ją ramię. Kapitan zachwiał się, dźgany ze wszystkich stron dziesiątkami ostrzy.
- Cesarz! Cesarz! - krzyczał, obracając się w miejscu. Długie żelazne ostrze przecięło brodatą twarz i zazgrzytało o kość, krew obryzgała stojącego obok barbarzyńcę. Powietrze przecięło kilka strzał. Rufio cofnął się o krok i spojrzał na czarny bełt wystający z jego ramienia. Spomiędzy oczek kolczugi wypływał strumień jasnoczerwonej krwi. Kolejna strzała wbiła się w jego pierś. Choć czuł, jak wraz z krwią uciekają z niego siły, podniósł miecz, by zadać jeszcze choć jeden cios. Słowianin zbił uderzenie drzewcem topora. Barbarzyńcy otoczyli go ciasnym kręgiem. Za ich głowami widać było czerwone niebo zasnute chmurami i dymem. Rufio zakasłał, a jego broda pokryła się kropelkami krwi. Jeden z barbarzyńców podniósł topór o szerokim ostrzu. Grek zaklął pod nosem.
To będzie bolało.
***
Brunhilda zatoczyła szerokie koło nad głową Nikolasa i uderzyła z cichym świstem. Jej lśniące ostrze przecięło metal, ciało i kości. Centurion odepchnął konającego nogą. Za jego plecami rozległ się wściekły krzyk Władimira i chrzęst miażdżonego toporem ciała. Pozostali gwardziści, którzy wciąż nucili pod nosem wojenną pieśń, szli tuż za nimi, przeciskając się przez gęsty tłum. Na portowych nabrzeżach tłoczyły się dziesiątki tysięcy ludzi, krzyczących, zawodzących, przepychających się do brzegu. Nikolas bezceremonialnie roztrącał stojących mu na drodze mężczyzn i kobiety, zabijał tych, którzy nie chcieli go przepuścić. Minął jakąś martwą kobietę podtrzymywaną nadal w pozycji stojącej przez stłoczonych obok niej ludzi, przebił na wylot mężczyznę, który stał mu na drodze. Krople potu spływały na jego zdrowe oko, drugie zakryte było grubym bandażem. Daleko z przodu, ponad morzem głów, widać było koniec kei i maszty cesarskiej galery. Już co najmniej od godziny Nikolas i jego ludzie zmierzali w jej kierunku, przedzierając się przez zbitą masę ludzkich ciał. Kiedy jeszcze stali wyżej, na grobli, widzieli całą flotę stojącą w wodach zatoki, pojedyncze statki podpływające do nabrzeża i wchodzących na nie żołnierzy. Teraz jednak, gdy znaleźli się pośród płaczących, przerażonych ludzi, koniec kei wydawał im się bardzo odległy. Nikolas miał wyrzuty sumienia, że zabija niewinnych mieszkańców miasta, wolał jednak żyć, niż umrzeć. Znów wysunął miecz do przodu i przeciął gardło jakiegoś ogromnego grubasa w tunice ozdobionej herbem cechu piekarzy. Przeszedł po jego zakrwawionym ciele i nagle otworzyła się przed nim wolna przestrzeń.
scuta patrzyły na Nikolasa ponure oczy legionistów, wysunięte do przodu pila gotowe były w każdej chwili uderzyć tych, którzy podejdą zbyt blisko. Drogę blokowała ściana tarcz. Znad krawędzi
- Nikolas Roskilde, centurion gwardii - wydyszał. Władimir i pozostali Skandynawowie wciąż przepychali się do przodu. Nikolas próbował ich zatrzymać; ostrza włóczni niemal dotykały już jego brzucha. - Jesteśmy legionistami! Jesteśmy legionistami! Wrzask tłumu zamienił się w ogłuszający pisk i zawodzenie. Galera stojąca na końcu kei powoli odbiła od brzegu i zaczęła wypływać na środek przystani. Centurion dowodzący żołnierzami strzegącymi kei krzyknął coś do swoich ludzi; czterech z nich odsunęło się na bok, otwierając wąskie przejście w zwartym szyku tarcz. Nikolas wbiegł w lukę, chowając miecz. Władimir szedł tuż za nim, odmawiając pod nosem
jakąś modlitwę i przyciskając do piersi zakrwawiony topór. Gwardziści grupkami przeciskali się przez otwór w ścianie tarcz. Nikolas rozejrzał się dokoła. Na otwartej, wolnej przestrzeni nabrzeża stali lub leżeli inni żołnierze. Kamienna powierzchnia kei śliska była od krwi i moczu. Zebrawszy resztki sił, centurion odwrócił się do Władimira, mówiąc: -
Niech wszyscy ustawią się w szeregu i odliczą. Chcę wiedzieć, kto żyje i jest z nami. Złożę meldunek tutejszemu dowódcy i odbiorę od niego rozkazy. Wołoch wysłuchał go z obojętną, martwą twarzą. Wydawało się, że ostatnie dwie godziny wyzuły go z wszelkich sił i emocji. Nikolas odwrócił się, zamykając umysł na niemilknące jęki i krzyki tłumu błagającego o życie. Dostrzegł dowódcę, wysokiego mężczyznę o znanej twarzy, odzianego w
To nie jest Rzymianin, stwierdził obojętnie, przechodząc między żołnierzami, którzy spali na nabrzeżu, tuląc do siebie zakrwawione miecze i włócznie. nieznaną mu zbroję.
Zza murów miasta wciąż dobiegał ryk płomieni, niebo jaśniało łuną niegasnących pożarów.
***
Ponury jak chmura gradowa Maksjan otworzył drzwi zatęchłego pokoju ukrytego głęboko pod pałacem cesarza. Podczas jego nieobecności iskrzące zielone światło nieco przygasło, dyski jednak nadal wirowały w powietrzu. Młody kapłan czekał z podniesioną ręką, zwrócony ku drzwiom, gotów w każdej chwili uczynić odpowiedni znak. Kiedy zobaczył twarz księcia, odetchnął z ulgą i opuścił rękę. Maksjan zatrzasnął za sobą drzwi, a potem nakreślił na nich jakiś symbol. Dębowe deski zadrżały, zaczęły się rozrastać, wypełniając całą futrynę. Z drewnianej powierzchni wyrosły gałęzie, po podłodze sunęły korzenie, które wciskały się w szczeliny między płytkami.
- Idź - warknął książę do młodego kapłana. Biblioteka po drugiej stronie dysku wydawała się już zatłoczona. Stali tam pretorianie z obnażonymi mieczami, cesarzowa, dwóch zachodnich taumaturgów, a nawet kilku dostojników ze Wschodu. Wszyscy wpatrywali się weń z nieskrywanym strachem. - Idź! Młody kapłan wdrapał się na stół i wszedł w wirujący dysk. Jego obraz rozmył się na moment, a
potem pojawił ponownie, już po drugiej stronie. Maksjan powiódł wzrokiem po starych, zapleśniałych księgach, postrzępionych arkuszach pergaminu i nadgryzionych przez szczury zwojach. Był wściekły na własną lekkomyślność, lecz teraz zwrócił gniew również przeciwko tym, którzy tak zaniedbali te dzieła. Wskoczył na stół. Przystanął na moment i pochylił głowę na piersi, mrucząc coś pod nosem. Jego lewa dłoń zaczęła świecić, wypełniła się czerwonym blaskiem. Rozprostował palce, odsłaniając lśniący symbol, z którego wypływała migotliwa poświata. Położył symbol na stole. Lśniący znak zniknął powoli, jakby wsiąkł w kamienny blat. Maksjan, nie oglądając się już za siebie, wszedł w drżący owal, czując, jak świat wokół niego na moment wykrzywia się i zmienia.
***
Głuchy huk zatrząsł fundamentami świątyni Hekate, wprawił w drżenie stojące na jej dachu i trójkątnym frontonie posągi. Poniżej, na pustym dziedzińcu, wiatr niósł nad spękanymi kamieniami skrawki pergaminu i papirusu. Święte ognie, płonące od stuleci we wnętrzu świątyni, wygasły, ofiary pokryły się warstwą szronu. Czarne niebo nad miastem wchłonęło ciepło ukryte we wszystkim, co znajdowało się w obrębie murów. Królowa Ciemności szła między kolumnami, skrywając twarz pod szerokim kapturem. Była wyczerpana, ledwie znajdowała dość sił, by przemykać się z cienia w cień. W powietrzu unosił się gorzki wapienny pył, gryzł w oczy. Drżenie pod jej stopami ustało. Królowa wiedziała - nie musiała nawet sięgać tam myślą - że biblioteka jej starego przyjaciela została pogrzebana pod ogromną masą kamieni i gruzu.
I cóż ten młokos najlepszego zrobił?! - pomyślała z wściekłością o księciu. Co za głupiec! Uważa, że może teraz zatrzeć swoje ślady... Dotarła do głębokiej studni ukrytej pod okapem dachu świątyni. Z czarnego otworu wypływały kłęby pary, ciepłe powietrze wypełniające tunele pod miastem zderzało się tutaj z mrozem. Królowa przełożyła nogę nad obramowaniem studni, a potem popełzła w dół, poruszając się niczym pająk. Kiedy nad ziemię wystawała już tylko jej głowa, spojrzała na zachód i warknęła wściekle. Ciemna moc wciąż tam była, syciła się widokiem zniszczonego miasta.
Śmiej się, potworze. To jest moje miasto! Moje! Nigdy go nie zdobędziesz.
PERINTHUS, WYBRZEŻE TRACJI Bębny wybijały równy, marszowy rytm. Aleksander jechał powoli środkiem szerokiej, brukowanej drogi prowadzącej do miasta. Brama stała otworem, wnętrze tunelu rozświetlały lampy i pochodnie. Bucefał szarpnął łbem, potrząsnął czarną grzywą przetykaną kolorowymi wstążkami i parsknął głośno, wyczuwając inne konie. Wzdłuż drogi stały szeregi legionistów w zachodnich zbrojach. Ich sztandary i proporce trzepotały w lekkim wietrze od morza. Aleksander podniósł rękę, pozdrawiając zachodnie wojska. Za nim maszerowało równym krokiem trzydzieści tysięcy Gotów. Ich długie sarissy pochylały się i prostowały jak ramię metronomu, buty w równym rytmie uderzały o bruk. Imponujący widok, pomyślał Macedończyk, obracając konia w cieniu miejskiej bramy. Pierwsza syntagma przeszła obok, wznosząc pochwalny okrzyk. Mijający wodza żołnierze na komendę obracali głowy przykryte lśniącymi w słońcu hełmami.
- Aleksander! - wołali jednym głosem. - Zwycięstwo! Potem znikali w bramie, ich miejsce zajmował kolejny regiment, potem jeszcze następny... Macedończyk siedział nieruchomo na koniu, uśmiechając się lekko, myśląc o innym dniu, przed wielu, wielu laty.
Żołnierze przechodzili obok, brodaci mężczyźni w hełmach z końskimi kitami. W okrągłych tarczach odbijał się blask macedońskiego słońca. Na brzegu czekała wielka flota, która miała przewieźć ich do Azji. Tam, po drugiej stronie, leżała Persja, najpotężniejsze cesarstwo na świecie; tam czekały ogromne przestrzenie i niezliczone armie. Tak jak obiecali mu bogowie. -
Komesie Aleksandrze? - Do Macedończyka zbliżył się mężczyzna z długimi jasnymi włosami dosiadający ognistego siwka. Wyglądał na zmęczonego, miał podkrążone oczy i posępną minę. Nie był Rzymianinem. - Jestem Dahwos, kagan Chazarów. Stacjonują tu dwa legiony, trzeci Augusta i inny, który w tej chwili nie ma nazwy. Przywiozłem listy z Rzymu. Napisano w nich, że masz objąć komendę nad nami wszystkimi - również nad legionami i moimi ludźmi. Cesarz Galen darzy cię
wielkim zaufaniem. Chazar miał oczy puste i udręczone, jakby patrzył w mroczną otchłań. Macedończyk przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, wreszcie uśmiechnął się lekko.
- Witaj, kaganie Dahwosie. Słyszałem, że Chazarowie to odważni i szlachetni ludzie. Dahwos nie odpowiedział. Odwrócił się z kamienną twarzą, a potem rzucił przez ramię:
- Pokażę ci miasto. Aleksander ruszył śladem Chazara. Goci wciąż wchodzili do miasta, łomocząc butami o bruk.
Miasto przygotowane do wojny, pomyślał Aleksander i uśmiechnął się do siebie. W powietrzu unosił się odurzający zapach, zwiastujący bitwę i chwałę. Wydawało się, że za murami mieszkają jedynie żołnierze.
Wystarczyło wejść na mury, by zobaczyć brzegi Azji. A tu czekają Persowie! - radował się w myślach Macedończyk. W zasięgu wzroku, na wyciągnięcie mej lancy!
OBÓZ PERSÓW Zoe ziewnęła szeroko, budząc się z pozbawionego marzeń snu. Czuła cudownie wypoczęta, okryta ciężkimi, ciepłymi kołdrami. Poruszyła palcami u nóg i otworzyła oczy. Przez płótno namiotu prześwitywał blask dnia. Z dala dochodziły przytłumione odgłosy obozowego życia. Pachniało płonącą sośniną i jałowcem. Zadowolona, że wszystko jest na swoim miejscu, obróciła się i sięgnęła na drugą część łóżka. Obok niej nie było nikogo, pościel była pusta i zimna.
- Ciekawe jak długo spałam... - powiedziała do siebie Zoe, przeciągając się. Czarne włosy opadły jej na oczy, odgarnęła je do tyłu.
- Nie za długo - usłyszała znajomy głos. - Zostało jeszcze trochę śniadania.
Zeszła z łóżka, poprawiając splątaną tunikę.
- Ciociu! Nie wiedziałam, że tutaj jesteś. Zenobia uśmiechnęła się, odrzucając do tyłu czarne włosy. Była w prawdziwie królewskiej sukni z lśniącego białego jedwabiu, miała naszyjnik z pereł i szmaragdów, bogate bransolety i wiele złotych pierścieni.
- Zawsze jestem przy tobie, córko. Gdzie indziej mogłabym być? Zoe roześmiała się szczęśliwa i wzięła ciotkę za rękę. Dłoń Zenobii była ciepła i silna, dokładnie taka, jaką pamiętała z dzieciństwa.
OD AUTORA Podczas redakcji tej książki usunięto z niej kilka całych rozdzia- łów. Autor ponosi pełną odpowiedzialność za przekroczenie określonej w umowie długości tekstu. Czytelnicy, którzy chcieliby zapoznać się z treścią usuniętych fragmentów, mogą znaleźć je w internecie (w oryginalnej wersji językowej), pod adresem: http://www.throneworld.com/oathoftheempire/en/storm
dele- tions.html.
Słowa pieśni, którą gotyccy pikinierzy śpiewali podczas ćwiczeń w obozie w Aquincum, brzmią następująco: Na włosach nosiła żółtą wstążeczkę, Nosiła ją wiosną, w maju, A gdybyś ją zapytał, dlaczego to robi, Odrzekłaby, że to dla żołnierza, który jest daleko, Daleko stąd, Daleko stąd,
Daleko stąd, Nosiła ją dla żołnierza, który był daleko stąd. Nosiła w powijakach dziecinę małą, Nosiła ją wiosną, w maju, A gdybyś ją zapytał, dlaczego to robi, Odrzekłaby, że to dla żołnierza, który jest daleko, Daleko stąd, Daleko stąd, Daleko stąd, Nosiła ją dla żołnierza, który był daleko stąd. Na jego grobie kładła piękne kwiaty, Kładła je wiosną, w maju, A gdybyś ją zapytał, dlaczego to robi, Odrzekłaby, że to dla żołnierza, który jest daleko, Daleko stąd, Daleko stąd, Daleko stąd, Kładła je dla żołnierza, który był daleko stąd. Słowa pieśni, którą goccy żołnierze śpiewali na Polu Czarnych Ptaków, brzmią następująco: Wielki stary dux Ebocarum miał dziesięć tysięcy ludzi; Kazał im wejść na wzgórze, I kazał potem zejść na dół. Kiedy byli na górze, byli na górze, A kiedy byli na dole, byli na dole, A kiedy byli w połowie drogi, Nie byli ani na górze, ani na
dole.